Skocz do zawartości

Madeleine

Brony
  • Zawartość

    294
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    14

Wszystko napisane przez Madeleine

  1. KOMENTARZ ZAWIERA SPOILERY. Dobra. Wytłumaczy mi ktoś, kto u diabła zapoczątkował hejcenie odmiany nazw własnych? Już któryś raz spotykam się z tym, że młody pisarz niepewny jeszcze warsztatu poprawia gwałtem wszystkie nazwy własne, bo ktoś w poście zrobił „wrrrrr…”. Istnieje jakakolwiek sformalizowana zasada, która zabraniałaby pisania „Canterlotu”? Może jakaś klauza generalna wzięta ze słownika języka polskiego? Toż to jakiś obłęd! Nie lubię odgrzebywać aż tak starych tematów, więc cieszę się, że ktoś to zrobił za mnie. Na (nie)dobry początek: Zapomniałeś dodać, że jak mu się nie podoba, to na górze po prawej stronie znajduje się taki czerwony krzyżyk, po kliknięciu którego jego problem zniknie… Trochę pokory, mój drogi. To, że ktoś skrytykował dzieło, nie znaczy, że go nie zrozumiał. Od nigdy i żaden z komentujących podobnej herezji nie wygłosił. Chodzi o to, by WYCZERPAĆ TEMAT. Twoja lakoniczna praca nijak się do tej fundamentalnej zasady nie stosuje. NIJAK. Bóstwa wszelkich kultur, dajcie mi cierpliwość. Grentonumanuma nic takiego nie napisał i bynajmniej nie chodziło mu o „epickie” przygody ze smokami i mieczami! Chodziło mu o to, że ten tekst w ogóle nie opisuje relacji między bohaterami. Poznają się, rozmawiają, coś tam robią, zakochują się, jest dobrze, potem źle i koniec. Czytelnik nie ma szansy na to, by wgłębić się w historię, bo jej po prostu nie ma! Co my niby wiemy o przyjacielu Feathera – że ma jakąś rodzinę, mieszka w Appleloosie, że jego ojciec zachorował, że prowadzi sklep? A co wiemy o ich związku? Że podobają się sobie fizycznie, lubią ze sobą gadać i spędzać razem czas. Och, ach, jakież to głębokie. Szczególnie, że to samo można powiedzieć o własnym bracie (o ile oczywiście ten brat jest przystojny, ale brata powinno się kochać niezależnie od tego). Jeżeli zamiast rozdziału poświęconego powoli rozwijającemu się uczuciu piszesz: „Spojrzał na jędrne pośladki przyjaciela i poczuł, że się czerwieni”, nie dziw się, że czytelników to bynajmniej nie porywa. Z tego, co wyczytałam w komentarzach, Grentonumanuma najbardziej docenił Twoją pracę – w rzetelny i szczery sposób ocenił, co jest dobrze, a co źle. Wskazał Ci błędy, powiedział, czemu tekst powinien wyglądać inaczej. Wiesz, po co to zrobił? Bo Cię, kuźwa, szanuje i chce, żeby Twoje przyszłe dzieła były lepsze! Bo widzi, że opowiadanie kosztowało Cię dużo pracy i chce się odwdzięczyć komentarzem, który Ci coś da! Jeżeli nie przyjmujesz krytyki, nie powinieneś publikować. Właśnie obraziłeś użytkownika, który dał Ci najbardziej pomocny komentarz w temacie oraz wszystkich potencjalnych krytyków, którzy zechcą skomentować to dzieło. Gratulacje. W obliczu tego, co napisałam wyżej, nie jestem pewna, czy powinnam się wysilać nad komentarzem dotyczącym treści, skoro i tak napiszesz, że jestem mentalną gimbusiarą i ni krzty nie rozumiem Twojego geniuszu… Niech stracę. Oto komentarz właściwy. Pisany był w trakcie czytania fanfika i przeznaczony jest przede wszystkim dla autora. Niezrozumienie używanych słów – z której strony bym nie patrzyła, „doraźnie” tu nie pasuje. Bohater nazywany jest jednocześnie ciapatym i białasem, co jest dość zabawne. Domyślam się, że chodziło Ci o kolor… Niestety, słowo „ciapaty” w znaczeniu „nakrapiany” nie istnieje. A w tym drugim, cóż… Nie dość, że jest pejoratywne, to na dodatek kłóci się z „białasem”. Polecałabym raczej inspirowanie się ambitniejszymi produkcjami. W tekście jest jedna rzecz, która irytuje niemiłosiernie – wszechobecne zdrobnienia, przez które bohater nie wydaje się uroczy, tylko po prostu debilny. I nie, nie oddaje to bynajmniej „słodkości” MLP. Szeroki uśmiech w towarzystwie osoby, która wyraźnie miała problemy z wypłynięciem z wody i zaczerpnięciem oddechu nie świadczy o niej najlepiej. O cholera, to jest facet! Wybacz. Ale to nie ma nic do rzeczy. Sam narrator zauważa, że jednorożec był świadkiem prawie-utopienia (utonięcia brzmi lepiej). Teraz się cieszy, a za chwilę chwyci siekierę i rozrąbie drzwi jak w „Lśnieniu”. Mnóstwo literówek, często pojawia się zły szyk zdania, masz problemy z gramatyką i powtórzeniami. W FONTANNIE?! Niech jeszcze przepierkę w niej zrobi! W fontannie woda powinna być czysta, szczególnie w upalne dni, kiedy chłodzą się w niej dzieci nie zawsze świadome, że nie wolno z niej pić! HAHAHAHAHAHAHAHA!!! Przepraszam, ale to jest tak bosko dwuznaczne, że nie jestem pewna, czy sam autor zdaje sobie z tego sprawę. A alarm w tym czasie wył i wył, i wył… Serio. Złodziej zabiera na akcję nowicjusza i pozwala mu dłubać w zamku przez dziesięć minut. Jestem pod wrażeniem. Pełna profeska. Przy okazji – nie sądzisz, że ogólna ofermowatość Feathera oraz jego zajęcie polegające na chytrości i zaradności odrobinkę się ze sobą kłócą? Już chyba jestem za stara na tego typu żarciki, ale dla mnie to jest po prostu żenująco niesmaczne. Kolejny już raz widzę, że ktoś w opowiadaniu pisze „księżyc” i „słońce” wielką literą w wyrażeniach typu: „wzeszło słońce”, „w świetle księżyca”. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło, ale strasznie to wkurzające. TUTAJ masz wyjaśnienie, jak się powinno pisać. A ja mogę powiedzieć, jak wyglądało powstawanie tego akapitu: 1. Napiszę, że nie ma kasy, więc zabierze się z kimś, kto jedzie w tę samą stronę. 2. O cholera, przecież mój bohater to pegaz! Może polecieć! 3. Isoteras? 4. Kurna, po co ja mu te skrzydła dospawałem? 5. Ha! Wiem! Napiszę, że ma wadę skrzydeł czy coś tam, nikt nie będzie mógł się doczepić! Tak się zamyka usta hejterom, byczys! Jeżeli Twoją intencją było uczynienie z bohatera totalnej fujary, ofiary, ciućmy i maminsynka, którego żaden czytelnik nie zdoła polubić, to gratulacje – udało Ci się. Nie mam słów, żeby to skomentować. To się nazywa głęboka i wiarygodna przemiana psychologiczna bohatera! Szyjka to może być rakowa albo indycza, się ją gotuje i wysysa! Borze zielony, te zdrobnienia to jakaś paranoja. Opowiadanie już zabiły, teraz zabierają się za mnie. I właśnie dlatego, gdy Feather przybył do sklepu Cookiego, padli sobie w objęcia, tuląc się i sapiąc sobie nawzajem w ramiona, po czym zaczęli rzęsiście ronić łzy. Kilka uwag ogólnych: Wątek gejowski to naprawdę miła odmiana po tych wszystkich jedynych-słusznych-opowieściach-o-tym-jak-samiczka-z-samiczką. Za to motyw szeroko pojętego złodziejstwa głównego bohatera jest może i ciekawy, ale rozwinięty w sposób irytujący i bezmyślny (kradnie ciastka – o, przepraszam: ciasteczka – i za karę bezzębny niedźwiedź – o, przepraszam: niedźwiadek – zlizuje z niego miód – o, przepraszam: miodek? Że też posłużę się zaczerpniętym z klasycznej polszczyzny pytaniem: WTF?). A przerabianie dowcipów starszych od Internetu i wplatanie ich w tekst jest ryzykowne, bo taki zabieg bawi tylko wówczas, gdy jest wykonany PORZĄDNIE (przykład: Przypowieść o Kicku Paskowanz Dolara). Fabuła jest do bólu przewidywalna, a zakończenie tym bardziej. Owszem, jest mocne, ale poprzez swoją lakoniczność nie oddziałuje na czytelnika tak, jakbyś sobie tego życzył. Główny bohater w przeciwieństwie do wyżej komentujących nie przypadł mi do gustu – jest ciamajdowaty, irytujący i bardziej przypomina mi wydelikaconego hipstera w rurkach niż bohatera, którego mogłabym polubić. Cała akcja nie jest wartka, jest zbyt skąpo opisana i nie, takie postępowanie nie oznacza unikania dłużyzn, tylko brak pomysłu lub umiejętności na rozwinięcie fabuły. To, że Tobie fik wydaje się głęboki jak Rów Mariański nie znaczy, że taki jest – owszem, finalny motyw z nietolerancją i tym, co z niej wynikło, może i przekazuje jakiś morał, ale widziałam milion tekstów, w których ten sam motyw został wykorzystany lepiej. Tym miłym akcentem kończę swój przydługi wywód. Pozdrawiam, Madeleine
  2. To się Waść ciesz A o Coltergeiście zapomniałam napisać, że też mi się szalenie spodobał ^^
  3. Lubię tłumaczenia aTOMa, bo jak czytam, to mam wrażenie, że opowiadanie było pierwotnie napisane w języku polskim. Sam fik jest rzeczywiście łatwy, lekki i przyjemny, taki akurat, żeby sobie poczytać przed snem z kubkiem „kakało” w ręce (lubię „kakało”). Raczej nie jest wybitnie kwikogenny, ale nie można mu zarzucić, że nie ma w nim miejsc, które wywołują szeroki uśmiech (wyszczerz) na twarzy czytelnika. Sama akcja pt. „zapolujmy na składniki do strudla” bardzo fajnie pasuje do Pinkie – nie przepadam za tą postacią, ale tutaj mi nie przeszkadzała. Autor nie przegiął z jej, hm… pinkowatością. Mnie też akcja w pewnym momencie zaczęła się dłużyć. Te wszystkie szalone pomysły na zdobycie jabłek… Fajnie wymyślone, mocno kreskówkowe i dobrze opisane, ale dużo tego strasznie. No i te końcowe zupełnie od czapy… Sytuację ratuje moim zdaniem powtarzający się motyw kąpieli w bagnie („Po ostrożnym wylądowaniu w Ponyville, odszukała bagno i sumiennie się w nim wytarzała. Porażka jakoś zdała się jej niekompletna bez tego elementu” – coś pięknego) oraz wstawki typu „Z notatnika Pinkie Pie” (tłumaczenie nazw „na wypadek ogródka” – cudo, cudo, cudo!). A tak poza tym, to ja dalej uważam, że Pinkie mogła załatwić sprawę, udając się do babci Smith (tak, ten upierdliwy anonim w dokumencie to byłam ja, nie chciało mi się logować ). Ogólnie: opowiadanie fajne, ale nie wybitne, tłumaczenie – dzięki inwencji tłumacza – wyborne. PS. Naprawdę dobre rymy .
  4. O, kolejny Pan Od Prologu? Dzióbuś, jak my mamy Ci tutaj cokolwiek skomentować, skoro Ty de facto nie wstawiłeś tekstu, który powyższej operacji można by poddać? (Dwie strony? Niektóre moje komentarze są dłuższe.) I potem się ludzie dziwią, że odzewu niet… A z samego prologu niewiele wynika.
  5. Dolarze, czy bardzo się zdenerwujesz, jeżeli zapytam o kwestię, którą przy okazji poprzednich edycji tłumaczyłeś prawdopodobnie osiem milionów razy, a ja jestem zbyt leniwa, by przejrzeć stare tematy? Które z poniższych elementów wliczają się do limitu słów? a) Tytuł b) Nick autora c) Tagi d) Odautorskie pierdoły napisane przed opowiadaniem właściwym nie wiadomo po co e) Odautorskie pierdoły napisane po opowiadaniu właściwym nie wiadomo po co e) Dedykacja f) Przypisy g) Więcej grzechów nie pamiętam PS. Nikt nie zauważył, że podpunkt e jest dwa razy ^^.
  6. Pierwsze, co mi przyszło do głowy: "Spadająca Gwiazda" bestera. Króciutki, ale świetny SoL.
  7. KOMENTARZ ZDRADZA TREŚĆ OPOWIADANIA. (Muszę to pisać, bo chowanie tekstu w spoiler mi się popsuło... Ja to wszystko potrafię zepsuć.) Nowi „Poszukiwacze”, cudownie. Spojrzałam: część z Pinkie. Myślę sobie: „Ha, ha, ha, tego nie dało się nie spieprzyć, będę miała używanie, napiszę zgryźliwy komentarz”. Spieprzyć nie spieprzyłeś, używania mieć nie będę, a zgryźliwe komentarze nie służą ani piszącemu, ani krytykowi. Do sedna: Wiedziałam, że w przypadku pozostałych Mane 6 nie zdołasz napisać czegoś tak „materialnego” jak w części z Rarity. Wiadomo – tylko jej talent można w ten sposób oddać. Nie miałam natomiast pojęcia, jak rozwiążesz tę kwestię. A udało Ci się pierwszorzędnie. Jestem pod wrażeniem. Piękny pomysł, żeby największym lękiem Pinkie była odpowiedzialność za samą siebie i za swoje życie. Bardzo to do niej pasuje, tak samo jak to „uciekanie” – przed dorosłością, przed powagą, przed tym, co „się powinno”. Pinkie w tym opowiadaniu jest taka, jaka powinna być – pisałam to już w komentarzu pod pierwszą częścią i z przyjemnością powtórzę to teraz: Twoje postaci są cudownie prawdziwe i fantastycznie wiarygodne. Uwielbiam Twoją Pinkie, Twoją Rainbow, sposób mówienia Applejack – cudo! Jest to największa zaleta tego utworu. Widać, że tym razem odstąpiłeś nieco od typowej obyczajówki – mamy trochę snów, wielką tajemnicę i ogólnie jest bardziej, hm, enigmatycznie. Początek może nie jest tak spektakularny jak w „Szczęśliwym Klejnocie”, ale nie szkodzi – motyw koszmaru skutecznie przytwierdził mnie do monitora i nie puścił, dopóki nie doczytałam do końca. Świetnie budujesz napięcie – akcja znowu fajnie, powoli się rozwija, chociaż tego „kryzysu osobowości” nie widać tak wyraźnie jak u Rarity. No proszę, tym razem runa wywołała chorobę i zakłóciła typowe, codzienne aktywności Pinkie (które, swoją drogą, są świetnie opisane). Przy okazji – na początku jakoś dziwnie i bez sensu przeczytałam nazwę choroby i przez całe opowiadanie byłam święcie przekonana, że ją wymyśliłeś, a tak naprawdę miałeś na myśli półpaśca będącego powikłaniem ospy… Jakim cudem ja zdałam maturę z moją umiejętnością-inaczej czytania ze zrozumieniem, to ja nie wiem do tej pory. Wracając do opowiadania: świetny pomysł, świetne wykonanie, świetne sny i atmosfera grozy, kiedy Pinkie ucieka przed tajemniczymi drzwiami. Aha, i jeszcze to jest świetne, że nagle zakończenie poprzedniej części pięknie nabrało sensu. Wiedziałam, że zrobisz to tak, żeby wszyscy będą wniebowzięci, ale nie spodziewałam się, że Pinkie wykradła kamień. Super. Jedyne, co mi się nie podobało, to rozmowa Rainbow, Rarity i Pinkie przed wyjazdem dwóch pierwszych do Canterlotu. Zachowywały się tak, jakby Pinkie co najmniej konała i miała ich nigdy więcej nie zobaczyć. To przecież był jeden dzień! Ja rozumiem, Pinkie kocha przyjaciółki i dosadnie pokazałeś, że nie może bez nich żyć, ale to całe „uświęcanie się”, że niby „nie pojedziemy, bo bez Pinkie nie można” wydało mi się przesadzone. Kilka cytatów-diamencików: Jeśli istnieje coś, co można określić przymiotnikiem „pinkipajowe”, to jeżeli nie powyższe słowa – to ja już nie wiem, co. Styl jak zawsze nienaganny, aczkolwiek… Dobra, przyznam się. Potwornie mnie wkurza Twoja maniera „podmiotów opisowych” – fioletowa jednorożec, niebieska lotniczka, miłośniczka zabaw wszelakich… Wiem, że to typowe dla tego fandomu… Wiem, że Twoja twórczość stoi na tak wysokim poziomie, że jest to czepianie się dla samego czepiania… Ale skoro niektórzy mogą nie cierpieć spolszczonych nazw własnych, to ja roszczę sobie prawo do niecierpienia unikania za wszelką cenę powtórzeń imion postaci. O! Pozdrawiam i czekam z niecierpliwością na Rainbow. Madeleine
  8. PONIŻSZY KOMENTARZ ZDRADZA SZCZEGÓŁY TREŚCI. Jak ja długo męczyłam ten fanfik… Przeczytanie całości zajęło mi ze dwa bite tygodnie, ale po drodze musiałam „przegryzać” czymś normalniejszym. Na wstępie chciałabym napisać, że przeczytałam komentarze, które szanowni forumowicze zamieścili nade mną i mogę powiedzieć, że zgadzam się ze wszystkimi. Cóż, cieszę się bardzo, bo to znaczy, że udało mi się zrozumieć tekst, a to do zadań łatwych bynajmniej nie należało. Od razu mówię, że poniższy komentarz może być nieco (czytaj: mocno) chaotyczny. Zacznijmy od początku. Część pierwsza. Tutaj nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Opowiadanie jest krótkie i… hmm… dziwne. Tak, dziwne to chyba dobre słowo. Widać, że autor posiada jakieś umiejętności. Mogę nawet powiedzieć, że są one spore. Na tym etapie styl jeszcze nie przeszkadza – jest taki, jaki powinien być, dostosowany do treści. Powiem więcej – ten tekst jest naprawdę kunsztowny, przemyślany, przepełniony muzyką, dźwiękami i poezją. Nie trzeba puszczać zaproponowanego przez Ciebie podkładu, żeby to czuć (swoją drogą, opowiadanie czytałam głównie w nocy, więc nie bardzo miałam możliwość głębszego zapoznania się z tą muzyką – słuchawki są złe i niszczą słuch – ale moim zdaniem ona nie jest konieczna; a jako osobne utwory te piosenki bardzo mi się podobają, masz dobry gust). W tekście dominuje bardzo wyraźny klimat grozy, który jest potęgowany przez styl – krótkie, „rwane” zdania, liczne środki stylistyczne typowe dla poezji… W sumie można to uznać za próbę połączenia prozy z poezją. Czy udaną? Raczej tak. Na tym etapie jeszcze tak. Co nie zmienia faktu, że przez fanfik, mimo że krótki, ciężko się przebić (a to dopiero pierwsza część! Najkrótsza ze wszystkich!). Ogólnie można powiedzieć, że „Symfonia” stanowi wstęp do rozwinięcia serii i dobrze spełnia swoją rolę, ale niczego szczególnego w niej nie widzę. Nie mówiąc już o tym, że ze względu na sugestywne i brutalne opisy tekst mógłby spokojnie wylądować w MLN. Część druga. Plusem jest to, że muzyka zdaje się wszechobecna. Można się wczuć w klimat, ale potrzeba do tego sporo samozaparcia – na początku myślałam, że ten styl, te wszystkie dziwaczne pisarskie maniery pojawią się tylko w „Symfonii”, ale niestety pomyliłam się. Jak się miało później okazać, cały dwustustronicowy tekst jest w ten sposób pisany. Nie dziwota, że międliłam to przez pół miesiąca i nie mogłam skończyć. Na tym etapie zaczynały mnie już denerwować te zdania sprawiające wrażenie, jakby je rozpłatano siekierą i w krwawiącą ranę wciśnięto kropkę. Nie, stop. Nie denerwować. Wkurzać. Mocno. Jest różnica między budowaniem napięcia przez krótkie zdania a stawianiem kropek, gdzie popadnie. To, że autor uczęszczał na warsztaty literackie, że ma doświadczenie w tworzeniu scenariuszy dłuższe niż pół mojego życia i posiada wszelkie inne przymioty – to bardzo ładnie, ale nie zwalnia go z obowiązku stosowania jakichkolwiek zasad językowych. Zaimki przymiotne takie jak „który”, „jaki”, „co” istnieją po to, żeby wprowadzać zdanie podrzędne, a nie, żeby zaczynać nimi nowe zdanie. Bo potem tekst czyta się beznadziejnie. Jakbyśmy mieli astmę. Która szarpie naszymi płucami. Co powoduje, że nie możemy złapać oddechu. Ani dokończyć zdania. Które powinno być dłuższe, a nie jest. Bo autor sobie ubzdurał, że w ten sposób spotęguje napięcie. A jedyne, co potęguje, to zirytowanie czytelnika. (A teraz wszyscy ci, którzy nie czytali opowiadania, niech sobie wyobrażą coś podobnego przez dwieście – słownie: dwieście – stron. Waleriana w lewej szafce nad lodówką.) Dobrze, zostawmy już tę kwestię, bo autor chyba po prostu w ten sposób pisze, że zdań złożonych nie lubi i się tego u niego nie wyplewi. Co można powiedzieć ogólnie o części drugiej… Na pewno jest lepsza niż pierwsza. Mamy bardzo dobrze oddane szaleństwo – każda z Mane 6 otrzymuje swoje magiczne „pięć minut”. Tak, myślę, że rodzaje obłędu zostały idealnie dopasowane do poszczególnych postaci. Najbardziej podobała mi się Fluttershy – absolutnie cudowna kreacja. Ona właśnie taka jest – niosąc ratunek przyjaciołom, zapomina o sobie. Bardzo dobrze to oddałeś. Wierzę w Twoją Fluttershy. Najfajniej wyszła z nich wszystkich. I znowu – za tę część opowiadanie ewidentnie powinno wylądować w MLN. Bez przesady, ale to już nie jest trochę krwi czy innych wydzielin. To jest paskudne, przerażające i wyjątkowo mocne. Gdybym miała młodsze rodzeństwo, nie chciałabym, żeby to przeczytali. Już od kolejnej części jest w tym względzie okej, ale w „Opus Magnum” – nie. Mógłbyś chociaż dać tag Mature lub +16. Opowiadanie nie jest serią. Przez poniższą recenzję przetoczy się jeszcze parę argumentów za tym stanowiskiem, jednak ten jeden jest ewidentny – serię dałoby się podzielić w taki sposób, by połowa wylądowała w innym dziale. Ze „Światłem…” nie można tak zrobić, bo czytelnik nie zrozumiałby ani słowa z kolejnych części bez znajomości pierwszych (w sumie, są fragmenty, kiedy czytelnik tak czy siak mało co rozumie, ale nie drążmy już tego tematu, uznając litościwie, że niektórzy po prostu mają taki „intelektualny” – nie pisz „przeintelektualizowany”, nie pisz „przeintelektualizowany” – sposób bycia). W tej części zirytowała mnie niewiarygodność bohaterów. Po tych wszystkich okropnych wydarzeniach oni po prostu… urządzili sobie festyn. I ich głównym problemem stało się, kto zagra na gitarze czy innych bębnach. Plus za Ligę Znaczkową, która zdobyła wreszcie znaczki. Minus, że w jednym momencie. Ponadto po przeczytaniu „Opus Magnum” zanotowałam w myślach, by wytknąć autorowi, że trójka źrebiąt ot tak pokonuje sobie przerażającego potwora mającego moc sprowadzania na innych obłędu, podczas gdy Elementy Harmonii tkwią sobie w więzach i płaczą z bezsilności. Dopiero dużo, dużo później, po przeczytaniu części czwartej bodajże, doszło do mnie, co tak faktycznie się stało i pokiwałam głową z uznaniem, bo to jest naprawdę dobrze wymyślone. Niestety, całe to moje skonfundowanie dowodzi tylko jednego – to opowiadanie nie jest serią. Seria to zbiór kilku opowiadań połączonych wspólnym motywem, z których każde można czytać osobno BEZ SZKODY DLA INNYCH. Tymczasem żeby nie uznać pierwszej części za wytwór odurzonego umysłu twórcy, trzeba przeczytać drugą, a żeby drugiej nie uznać za dziwną mieszankę gore z poematem, trzeba przeczytać trzecią i tak dalej. Część trzecia. Dla mnie najlepsza. Absolutny majstersztyk. Świetna fabuła, genialni bohaterowie, styl nieco inny, chociaż znowu rwane zdania są i mają się dobrze (ale na tym etapie już powoli zaczynałam się do tego przyzwyczajać, o zgrozo). Bardzo podobał mi się opis przyjaźni głównych bohaterów, jak się poznali, jak Light po kolei im pomagał. Wszystko to było takie cudowne, baśniowe. Cała ta część jest jak bajka. Light to fajna, ciepła postać, a jego stosunki z przyjaciółmi – wybacz, że to powiem – przypominają sektę (ale w takim dobrym tego słowa znaczeniu – o ile dobre tego słowa znaczenie istnieje). Chodzi mi o to, że oni są sobie tak bliscy, kochają się, oddaliby za siebie życie, zapisują swoje sny (sic!). Lubię, jak ktoś opisuje relacje między bohaterami, a tu jest to zrobione na tyle szczegółowo, że z pomrukiem zadowolenia mogłam się w nie wgryźć i w nich zatonąć jak w puchowej poduszce. Motyw podążania za marzeniami ścieżką wyznaczoną przez sny początkowo do mnie nie przemawiał. Jakoś tak nie mogłam ogarnąć, że on całe życie czekał na tę wyprawę, skoro tym jego ach jak wielkim marzeniem była po prostu wyprawa do Canterlotu i gdzieś tam jeszcze. Powtarzałam sobie w myślach: „Kurde, i on dopiero teraz pojechał? Skoro tak mu na tym zależało, to nie mógł zaoszczędzić trochę? Przecież to tylko stolica, a nie koniec świata”. Oczywiście, potem przeczytałam kolejne części i diametralnie zmieniłam zdanie. Mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że miałeś rację mówiąc, iż w Twoim tekście nie ma rzeczy przypadkowych. Faktycznie, nie ma. Wszystko pięknie ze sobą współgra, jedno wynika z drugiego, a to, co w pierwszym odruchu wydaje się naciągane, tak naprawdę ma solidne wytłumaczenie Wątki z różnych części pięknie się ze sobą splatają i uzupełniają. Jest to kolejny dowód na to, że przy utworze nie powinno być tagu Seria. Jeśli ktoś nie przeczyta całości, nie jest w stanie wyrobić sobie zdania, a początkowe części bynajmniej nie są najlepszym, co mogłoby w życiu spotkać przeciętnego zjadacza fanfików. Osoba, która nie przebiła się przez początek, nigdy nie przekona się, że opowiadanie tak naprawdę jest dobre i wartościowe, a autor odznacza się niebywałym talentem do tworzenia przemyślanych fabuł. Gdzieś w połowie tej części zaczęłam czuć przesyt bajkowości. Z początku mnie ona zachwyciła, ale potem poczułam się znużona. Tak, jakbym wytarzała się w cukrze pudrze. Wszystko tu jest takie… słodkie? Klejące, lepkie, różowe wręcz. Sąsiedzi będący dla siebie jak rodzina, przyjaźń dająca siłę, świat jako wielki plac zabaw dla źrebaków (a na tym placu zabaw alkohol, narkotyki, gwałciciele i wiele innych fajnych rzeczy – wybacz sarkazm). Nie wspominając o tym, że wszyscy tu płaczą. Ogiery, klacze, dzieci, drzewa, cegły. Wszyscy. Non stop. Z powodem, bez powodu, ciągle. Pamiętam, że podczas czytania irytowało mnie to w równym stopniu, co poszatkowane zdania oraz mieszanie czasu teraźniejszego z przeszłym. O, przypomniało mi się – jeszcze jedna rzecz do stylu A właściwie dwie – wszechobecna inwersja i imiesłowy. Szczególnie to widać w części ze Strażnikiem Mroku. Trudno ocenić, czy jest to dobre, czy złe. Na pewno „jakieś” – odznaczające się, odmienne. I znowu – Strażnikowi Mroku takie zabiegi pasują, ukazują jakąś jego potęgę, niedostępność, nie wiem, jak to nazwać. Ale znowu – co za dużo, to i świnia nie zeżre. Tak z innej beczki – uwaga kompletnie niezwiązana z samym opowiadaniem. Otóż, kiedy niektórzy opisują barwy kanonicznych bohaterów, mam wrażenie, że jestem daltonistką. Twilight ma jasnoczerwone pasemko we włosach, Apple Bloom jest prawie złota, Sweetie Bell szarawa… Gdzieś przeczytałam nawet, że Applejack ma kremowe umaszczenie. Zaczynam się zastanawiać, czy wszyscy – ja i ci ludzie – oglądamy ten sam serial, czy może to ja mam większe niż zwykle problemy z oczami. Kończąc o części trzeciej: bardzo polubiłam Lighta. To takie połączenie Luny Lovegood z guru. Ciepły, kochający, „inny”, charyzmatyczny. Ciągnie do siebie tłumy. Część czwarta. O matko. Mój drogi – jeżeli ledwo przebrnąłeś przez „Symfonię”, to na Twoim miejscu nie zabierałabym się za „Fui Primus”, bo się, biedaku, wykończysz. Poniżej próbka tego, co można w tej części znaleźć (tylko dla odpornych): I tak dalej, i tak dalej, przez kilka stron. Mogę powiedzieć tylko jedno: Jaki piękny, cudowny, pierwszorzędny przykład pseudopoetyckiego bełkotu. Na zielony bór, tego nie da się czytać. Przynajmniej nie na trzeźwo. Cały ten opis o iskrach, tańcu i budzeniu się mroku można było z powodzeniem skrócić do jednego akapitu, zamiast katować czytelnika epopeją powtarzających się motywów i nic niewnoszących zdań. Przeczytałam ten przydługi wstęp w całości tylko po to, by przekonać się, czy jest w ten sposób napisany do końca. Owszem, jest. Nie widzę sensu istnienia tego fragmentu, skoro później następuje rozmowa księżniczek z ich ojcem i stworzycielem, która cały ten opis streszcza i to w bardziej przystępny sposób. Swoją drogą, pomysł, by księżniczki narodziły się z idei, która jest zaprzeczeniem mroku Strażnika, jest boski i innowacyjny. Podoba mi się szalenie, a zdanie: „Jedna zaczęła przewyższać drugą, jakby żyjącym bliższe było tylko jedno oblicze światła” to majstersztyk. W ogóle ta część podobała mi się ze względu na oryginalne, świeże spojrzenie. Powstanie Elementów Harmonii jako połączenie idei dobra i zła, narodziny Cadence jako idei z Kryształowego Serca, następnie mamy opowieść o tym, skąd wzięli się Sombra, Discord i Nightmare Moon – super. Najbardziej zapadł mi w pamięć opis kary dla krnąbrnego sługi, któremu wydawało się, że może wydawać rozkazy Panu Mrocznych Mocy. Zamiana w kryształ i zmuszanie do śpiewu w męczarniach przez całe wieki – genialne, niepokojące, mocne i do szpiku kości złe, a zarazem takie… hm, sterylne. Świetne, świetne. Jak chcesz, potrafisz wymyślić coś mrożącego krew w żyłach, a zarazem bez typowej otoczki gore. No i jeszcze lekcja o niezapominaniu bliskich zmarłych. Coś pięknego. Aż się wzruszyłam, kiedy to czytałam. „Nic nigdy nie dadzą żadne świetliste potęgi, jeśli nie staną naprzeciw mroku swego” – to zdanie idealnie podsumowuje całe opowiadanie. Uwielbiam zabieg opowiadania jednej historii z perspektywy różnych osób, ale to już zaczyna być nużące. Czuję się tak, jakbym trzeci raz czytała to samo. Mimo wszystko szalenie podoba mi się zamysł, by wydarzenia z „Opus Magnum” były tylko i wyłącznie planem Pana Mroku. Ucieszyło mnie takie wyjaśnienie i pogłębiła się moja sympatia do tej postaci, którą uważam za drugą najlepiej skonstruowaną w całym fanfiku. Drugą – bo pierwszą jest Light. Kreacja najpotężniejszego z alikornów, pana nad panami, stwórcy wszechrzeczy podoba mi się niezmiernie. Jest idealny – srogi, ale sprawiedliwy, poważny, dumny, dostojny, mądry mądrością przedwieczną. To pan i władca. Wyznacza ścieżki, budzi strach i szacunek – a do tego wszystkiego jest kochającym ojcem. Popełnia błędy, ale umie się do nich przyznać i je naprawić. Nie chce nikogo skrzywdzić, choć inni często widzą w nim monstrum. Niezrozumiany, ale rozumiejący. Wszechmocny, ale odpowiedzialny. („Wielka moc to wielka odpowiedzialność”… Wybacz, chyba się lekko zapędzam podczas pisania tego komentarza .) Jedna nieścisłość – z jakiej racji Pan Mroku nazywa Twilight „swoją najmłodszą córką”, skoro jego dzieci powstały z iskry obudzonej pośród mroku, która przez wieki szukała swojej idei (czy jakoś tak?), Twilight natomiast na księżniczkę wyniosła Celestia za zasługi dla kraju? Zbliżamy się do szczęśliwego końca. Część piąta. (Dzięki Bogu krótka.) O ile postać ojca księżniczek podobała mi się w części czwartej, to tutaj uważam, że jego potencjał został zmarnowany. Trzeba się zdecydować – czy dostojny i potężny duch mroku, czy zagubiony tatuś-kapeć. I na dodatek to zaprzyjaźnienie się z Lumine… Jednorożec powinien czuć do alikorna nieskończony respekt i oddanie, a nie udzielać rad, że w życiu ojca ważne jest to, a tamto nie, bo coś tam. Po pięknej kreacji Pana Mroku z części poprzedniej postawienie tej dwójki na równi strasznie mi zazgrzytało. I co, nie trzeba było tak od początku? Żeby było miło, żeby było normalnie? „Ścieżka przez sny” ma niebywały potencjał i fantastyczne postaci, a Wave jest po prostu uroczy jako epizodyczny błazen. Szkoda, że zamiast wycisnąć z tych bohaterów, ile się dało, Ty wolałeś pójść w stronę filozoficzno-poetyckiego dyskursu. Trochę to głupie, ale od chwili, gdy Twilight pobiegła na spotkanie z księżniczkami, myślałam tylko o tym, że Spike stoi pod drzwiami i na nią czeka… Ogólnie o całości: Potwornie ciężki styl, przez który trudno się przebić. Mieszanie czasów, inwersja, urywane zdania, które co prawda odróżniają opowiadanie na tle tysiąca innych, podobnych, ale jednocześnie wywołują u czytelnika ból głowy (i uzębienia, którym po kilkudziesięciu stronach zaczyna regularnie zgrzytać). Przegadanie (tak, to mogłoby być o połowę krótsze i wówczas prawdopodobnie więcej osób dotrwałoby do końca. Uwaga, doktor Madeleine stawia diagnozę – otóż, szanowny Panie, cierpi Pan na słowotok większy niż ja przy komentowaniu. Do tego dochodzi tendencja do powtarzania pewnych rzeczy kilkakrotnie oraz do komplikowania akcji i tworzenia niekończących się ciągów wielopoziomowych przemyśleń bohaterów). Niektóre części są bardzo dobre, inne nie. To nie jest seria, bo wydarzenia z różnych fragmentów nawzajem się uzupełniają i wymagany jest obraz całości dla zrozumienia treści. Początek zabija to opowiadanie, potem jest już lepiej. Pięknie potrafisz łączyć wątki i zaskakiwać czytelnika kolejnymi rozwiązaniami. W ogólnym rozrachunku opowiadanie jest dobre. Ciekawe, intrygujące, dziwne, „inne”. Daje nam coś, czego żaden „normalny” utwór dać nie może. Klimat jest niesamowity, oniryczny. Czyta się to jak baśń, ma się wrażenie, że to sen (takie było przecież zamierzenie, a sen to motyw przewodni tego dzieła). Sam sposób mówienia postaci pogłębia to wrażenie. Jednak co za dużo, to niezdrowo. Nie bez powodu baśnie są krótkie – 200 stron czegoś takiego to męczarnia. Z jednej strony opowiadanie wciąga, z drugiej – są momenty, kiedy dłuży się straszliwie. Myślę, że ostatecznie więcej zyskałam niż straciłam, czytając to opowiadanie, ale… Cóż. Są utwory, do których lubię po jakimś czasie wracać. To do nich nie zależy. Zapomnieć nie zapomnę, ale na pewno nie wrócę. Na koniec tego ekstremalnie długiego komentarza mogę tylko życzyć weny na przyszłość. Madeleine
  9. O, kontynuacja „Atkinsa”! Jak miło! Ponieważ część pierwszą przeczytałam dość dawno, miałam okazję, żeby ją sobie przypomnieć. Cóż, moje emocje z nią związane absolutnie się nie zmieniły, ale za to mogę powiedzieć z całą stanowczością, że „Eternal Father” jest przepiękne. Hmm, chyba powinnam zacząć komentować od „Atkinsa”… A, walić to. Zacznę od końca. Po pierwsze: opis sytuacji międzynarodowej na początku. Taaak, jest to bardzo dobry „pomost” między oboma opowiadaniami. Przede wszystkim czuję się usatysfakcjonowana faktem, że wyjaśniłeś nieco zagmatwaną sytuację polityczną. Z tą wiedzą jakoś lepiej mi się czytało i chyba czegoś podobnego brakowało mi w części pierwszej. Nie mówiąc już o tym, że Twoje kronikarskie zdolności sięgają najwyższych szczytów Ziemi. Po drugiej: bohaterowie. Cudowni, pełnokrwiści, „pełni”. Razor Drill to postać fantastyczna. Nie znam żadnego zawodowego żołnierza, nie mam pojęcia, jak oni się zachowują, ale wiem jedno – chciałabym, aby byli tacy, jak Twój bohater. Uwielbiam go za honor, który jest w stanie bronić do ostatniej kropli krwi. Za odwagę, wiedzę i doświadczenie (chociaż wiadomo, że kiedyś i on był nieopierzonym młodzikiem – trudno w to uwierzyć). Za opanowanie (ale tego zapewne nauczyła go armia). Za charyzmę. I po prostu za dobre serce. Świetnie oddałeś stosunki między marynarzami i żołnierzami. Cała ta sytuacja z zastrzeleniem albatrosa i następnie rytuał przebłagania Ojca Mórz… Niesamowite i piękne. Mistyczne, głębokie. Wspólne śpiewanie pochwalnej pieśni – wow. A to wszystko na statku, z włosem rozwianym przez wiatr, wrzaskiem ptactwa nad głową i hukiem spienionych fal pod nogami… Czułam się niemal tak, jakbym tam była. I było mi bardzo przyjemnie, a morze jest jedną z rzeczy, których nie znoszę. Też chciałabym poznać skarby, z którymi żołnierze musieli się pożegnać na przebłaganie za grzechy ich i całego świata (nie mogłam się powstrzymać), ale skoro nie ma, nie szkodzi. I tak ta scena jest wystarczająco dobra. Najfajniejsze jest to, że ci bohaterowie są tacy… normalni. Mają jakieś rozterki, jakieś wierzenia, jakieś zabobony – i traktują je poważniej niż własne życie. Ludzkie to bardzo. I fajne. Bardzo porządny kawałek Slice of Life’u i – dla mnie osobiście – miłe zaskoczenie po „Atkinsie”, który wywołał we mnie mieszane uczucia. Sam „Atkins” to naprawdę dobre opowiadanie. „Porządne”, tak bym napisała, jeśli wiesz, co mam na myśli. Wiadomo, Twoje… Nie no, nie będę słodzić (co tam mówiłeś o tych niewolnicach, że ich nie chcesz, tak? Okej, odsyłam harem ). Przede wszystkim, opowiadanie ma dobrą fabułę i przedstawia poważny problem społeczny i nie tylko społeczny – oto mamy piękny obrazek, jak za pomocą propagandy można ogłupić tłumy. Z tym że w moim odczuciu owe tłumy zostały ogłupione za bardzo. Alberich napisał, że kreacja Mane 6, a przynajmniej jej części, nie jest w porządku. Ja tam nic do nich nie mam. Powiem więcej – według mnie wszystkie panny zostały przedstawione bardzo dobrze, jeśli mowa o „kimś zmanipulowanym przez propagandowe szmatławce”. Podobała mi się również reakcja poszczególnych klaczy – tak, Fluttershy również. Powiem więcej – ona podobała mi się najbardziej. Osobiście widzę ją właśnie jako taką „cichą wodę” i jestem sobie w stanie wyobrazić, że mogłaby wpaść w szał. Zresztą, lubię, kiedy autorzy odchodzą od robienia z niej ciepłej kluchy. Nie podoba mi się natomiast jednostronność tego opowiadania. Nie przekonuje mnie, że wszyscy jak jeden mąż uwierzyli w artykuły szkalujące equestriańską armię, a już tym bardziej w to, że wśród tych ogłupionych znalazła się Twilight. Nie wierzę, że Księżniczki nie zauważyły wcześniej beznadziejnej sytuacji na rynku, że się tak wyrażę, informacyjnym. Same doprowadziły do tej sytuacji, tak po prawdzie. Poza tym, chyba ich priorytetem powinno być zorganizowanie własnej, SKUTECZNEJ propagandy działającej dokładnie w drugą stronę? I jeszcze te wszystkie redakcje przekupione przez wrogie państwa… W Equestrii rządzą Księżniczki. Niemal bóstwa. Nie ma tam demokracji. Wolność słowa? Może być, może nie, zależy od gestii władczyń. Czemu więc te nieprzychylne artykuły się ukazywały? Przecież ten proces musiał trwać, choćby po to, by dotrzeć do tłumów. Nikt nie doniósł? Końcowa reakcja Księżniczek – boska. Taki święty gniew. Coś wspaniałego. Szanowna Celestio, umiłowana Pani Dnia – pełen szacunek za to zachowanie… tylko tak jakby po szkodzie?! W ten sposób Razor Drill stracił nieco mojej sympatii, bo nie przepadam za osobami „tak bardzo pokrzywdzonymi przez los” (w tym przypadku: opinię publiczną). Oczywiście, że taka sytuacja mogłaby mieć miejsce naprawdę, a wiersz, który Cię zainspirował, (niestety) trafnie oddaje ludzką (kucykową) fałszywość. Mimo wszystko uważam, że przesada nie przysłużyła się ani Drillowi, ani żadnej innej postaci w tym opowiadaniu. Przy okazji: możesz mi wyjaśnić, czemu tak dziwnie zapisujesz słowa wypowiedziane przez Księżniczki? Zauważyłam, że robisz to we wszystkich utworach, gdzieś w „The Life and Times…” również mi ten zapis mignął. Czasowniki odnoszące się do władczyń piszesz wielką literą – skąd wziąłeś ten zwyczaj? Z angielskiego? Pierwszy raz się z tym spotykam. Do tej pory moim wyznacznikiem w zapisywaniu słów związanych z kimś wielkim była Biblia – czyli wielką literą nazwy własne, tytuły – generalnie rzeczowniki – oraz zaimki osobowe. Podsumowując: cieszę się, że napisałeś kontynuację. A w następnej części to już chyba regularna wojna, hm? Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  10. Tak, tak, pisz „Ponybiusa”, ja tu czekam, żeby walnąć recenzję całości, a tu nie ma i nie ma! Co do „Powrotu do domu”: Tak, ja wiem, że dużo pisałeś na konkursy literackie i na dodatek wszystkich położyłeś na łopatki (gdyby te trofea, co je zdobyłeś, były materialne, musiałbyś wygospodarować osobny schowek w domu). Niestety, limity słów często odzierają historię z… no, ze wszystkiego. Niby to i dobre, żeby nauczyć się pisać krótko, zwięźle i na temat… Cóż, wszystko ma plusy i minusy. (Swoją drogą, ciekawe, czy jakiś konkurs literacki jeszcze się odbędzie, czy też ta inicjatywa „wziąła i umrła”.) No, tutaj faktycznie masz rację. Niektórzy ludzie rzeczywiście zrobią wszystko, żeby nie ucierpiał wizerunek ich lub ich rodziny, co to niby ma być bardziej perfekcyjna niż pani Rozenek w czyszczeniu podłóg. Po prostu pomyślałam, że to strasznie głupie, wybierać się w zapewne długą i nużącą podróż, wśród wiatru i mrozu do córki na Święta z nastawieniem, żeby się na niej wyżyć, bo to można chociażby listownie. Czy oni myśleli, że takim zachowaniem na nią wpłyną? Że niby Gwiazdka, życzenia, śnieg prószy i choinka świeci, to dziecina przejrzy na oczy i przejdzie na jasną stronę mocy? Ha, ha, cierp, pisarzu, jakeś chciał ^^. W sumie to zabawne, bo Mary Sue jest tępiona jak stonka, a tymczasem postać bez ani jednej jej cechy byłaby całkowicie i niezaprzeczalnie niestrawna. Zresztą, w normalnym życiu też są osoby zabójczo przystojne albo o tak diabolicznej przemianie materii, że czekoladę mogą jeść nie na kostki, lecz na palety (znam taką jedną, argh, zazdrość mnie zżera!). Dobrze, może Silk nie jest Mary Sue, przeproś ją ode mnie za tę zniewagę ^^. Ale przyznasz, że nie miałam warunków, by się z nią lepiej zapoznać… Naprawdę staram się nie marudzić twórcom, że opowiadanie jest za krótkie, ale czasami aż samo mi się ciśnie na klawiaturę. W tym przypadku takoż. Buziaki i inne takie, Madeleine
  11. A mi się nie podobało. Ale zacznijmy od rzeczy dobrych: bardzo ładny styl i bogactwo opisów, ale czego można się spodziewać po autorze „Ponybiusa” (zamierzasz to w ogóle kontynuować? To jedna z nielicznych pozycji w dziale My Little Necronomicon, które są naprawdę warte uwagi i wciągają niemożebnie; jest to również jedna z najlepszych creepypast – lepsza niż oryginalny „Polybius”). Podoba mi się świat, który przedstawiasz w opowiadaniu – mamy zimę, Święta, a wszystko podane estetycznie, przyjemnie, prawdziwie, chociaż może trochę za bardzo sielankowo (ale kto w krainie pastelowych taboretów słyszał o brudnym śniegu pomieszanym z psimi odchodami i piaskiem, o ulicach pokrytych burą paciają czy wreszcie o soli drogowej, która za cholerę nie chce się zmyć z nowych kozaków? A, no tak – kucyki nie noszą kozaków). W każdym razie, nie do świata mam najwięcej zastrzeżeń. Nie mam ich nawet do wydarzeń, bo bardzo lubię, ba, uwielbiam Slice of Life’y i właściwie nieważne, co autor napisze, zdołam doszukać się w tym jakichś pozytywów. Zresztą, historia, która się wydarzyła, jest dobra – mamy sobie ogiera, który zorganizował swojej lubej piękną Gwiazdkę trochę z poczucia obowiązku, trochę przez wyrzuty sumienia, a trochę przez przypadek. To, że na końcu przy jednym stole spotkała się cała horda przyjaciół z różnych stron świata jest doprawdy urocze. Szkoda tylko, że relacje między bohaterami są jakieś takie… płytkie? Coś podobnego zauważyłam już podczas czytania „Powrotu do domu” (zamiast napisać osobny komentarz, żeby odkopać oba tematy, piszę jeden skondensowany; ale ze mnie niedobre licho). Emocje są, ale jakby ukryte, niepełne. W tamtej historii przeszkadzała mi lekka infantylność zakończenia. Wracając do właściwego przedmiotu rozważań: Rodzice Silkflake nie podobali mi się i to nie ze względu na ich charakter, ale właśnie – jego brak. Wprowadziłeś ich do akcji tylko i wyłącznie po to, żeby mieć jakąś „czarną” postać. Jestem w stanie zrozumieć, że stosunki rodzinne bywają mocno napięte, że jedno z dzieci jest faworyzowane albo na odwrót – jedno jest spychane na margines… Ale to, co zrobiłeś, to lekkie przegięcie. Przecież ta dwójka przyjechała tylko i wyłącznie po to, żeby sobie ponarzekać, obrazić córkę, jej narzeczonego i wyjechać! To jest jednak rodzina, na dodatek Święta – nie mogli się bardziej postarać? Minimalnie? Wredna postać też może rzucić jakiś komplement w stylu: „Całkiem dobry kompot, kochanie” albo, nie wiem, że choinka jest ładna… a nie, to im się akurat nie podobało, ale można wymyślić coś innego. Łączą ich więzy krwi, mają wspólne geny, no! Mogliby chociaż udawać, że im zależy. Zresztą, da się pokazać czyjeś negatywne nastawienie za pomocą samych pozytywnych komunikatów. Przykład? „Te ozdoby na choinkę, które zrobiłaś, są naprawdę ładne. Ostatnio ciocia Gertruda kupiła opakowanie identycznych w takim małym sklepiku »wszystko za cztery złote« ze starociami z Chin” albo „Niezłe ci wyszły te pierniki. Przypomniało mi się dzieciństwo! Moja babcia też takie robiła. Były tak twarde, że na jednym złamałam sobie ząb”. Przez takie zachowanie rodziców Silk wydaje się Mary Sue. Biedna sierotka, której nienawidzą właśni rodziciele, czarna owca z wianuszkiem wynoszonych na piedestał, dobrych siostrzyczek. Kopciuszek, jak się patrzy. No i chyba jej tak bardzo nie zależało na obecności rodziców, skoro pocieszyła się – powiedzmy sobie szczerze – osobami, których nawet nie znała? Zresztą – skoro całe jej rodzinne życie tak wyglądało („Twoje siostry takie fantastyczne, a ty ani porządnego faceta nie umiesz sobie znaleźć, ani domu urządzić, gdzie ty mieszkasz, bród, smród i mogiła”), to z jakiego powodu tak bardzo nalegała na Święta spędzone z rodzicami? Bo ich kochała? I znów ten sam schemat – dobroduszna Silkflake kocha mimo wszystko, a źli rodzice nie potrafią docenić jej życzliwości i traktują jak psa. Dobrze, wiem, mocno się czepiam. To opowiadanie pewnie podbiłoby moje serce, gdyby postaci były bardziej autentyczne w zachowaniach i emocjach. Kuzyn też jakoś podejrzanie szybko przebaczył Fenrirowi i na dodatek dał się zaprosić na kolację razem z ukochaną i jej rodzicami. Obyło się bez wrzasków, kłótni, dawania po mordzie, trzaskania drzwiami i zamykania ich na klucz, zostawiwszy wychłodzonego gościa na mrozie. Ale przyznam, że ostatnią scenę, czyli pełną radości wieczerzę, czytało się niezwykle przyjemnie. A Fenrir to świetne imię. Genialne. Z Bliskim Wschodem mi się kojarzy. Kończę, bo zaraz mi się komentarz zrobi dłuższy niż dzieło, które komentuję. Pozdrawiam ciepło, Madeleine
  12. Przyznam, że mnie zaskoczyłeś. Ale cóż – ta sytuacja pokazuje jedynie mądrość ludowych przysłów, które mówią między innymi, że jeszcze się taki nie narodził, a o gustach się nie dyskutuje . Nie przejmuj się brakiem odzewu – to jest forum, ludzie odkopują prace po roku i to zupełnie normalne. „Zapatrzonym w siebie bucem” jest po trosze każdy artysta . Przecież twórca nie po to wypruwał sobie żyły, by jego dzieło przeszło bez echa. Swoją drogą – „attention whore”, hahaha, muszę zapamiętać to określenie. Nie zniechęcaj się, pisz. Jeśli bardzo Cię boli jestestwo i dusza wyje z rozpaczy, pomyśl, co muszą czuć autorzy tych wszystkich wartościowych, ambitnych powieści, które wyszły w tym samym czasie co „Pięćdziesiąt twarzy Greya”… Nic tak nie poprawia nastroju jak cudze nieszczęście . Pozdrawiam!
  13. Jeżeli to naprawdę Twoje pierwsze opowiadanie w ogóle, to rzucaj szkołę, pracę, narzeczoną czy co tam jeszcze masz, jedź na bezludną wyspę, zamelinuj się na palmie z laptopem i pisz książki. Jesteś do tego stworzony. O samej historii nie będę się długo rozpisywać. Motywy są bardzo ładne – tajemnicza książka, samotna wyprawa, enigmatyczny „ten zły”. Powiedziałabym – jak na opowieść przygodową bardzo typowo. Nie ma w tym nic złego, wręcz jestem zdania, że z każdego banału da się uczynić porywającą historię, jeśli tylko ma się odrobinę pomyślunku. A Ty masz i to bynajmniej nie odrobinę. Dobra, podzielę sobie komentarz na kilka części, co by się nie zgubić w przemyśleniach. 1. Styl. Kiedy czytałam Twoje poprzednie (a raczej następne, patrząc na chronologię, ale wiesz, o co chodzi) opowiadanie, wiedziałam, że w Twoim stylu jest coś, co mnie przyciąga i fascynuje, ale tamten utworek był tak króciutki, że nie potrafiłam określić, co to dokładnie jest. Teraz już wiem – masz niebywałą lekkość w tworzeniu przekonujących opisów. Potrafisz przedstawić rzeczywistość barwnie i prawdziwie i co najważniejsze – nie boisz się napisać o miejscu czy wydarzeniu więcej niż dwa wyrwane z kontekstu zdania. To cudowne, że u Ciebie to nie dialogi pchają akcję do przodu, ale to, co się DZIEJE. Świetnie oddajesz emocje bohaterów i ich samopoczucie. Masz zmysł, który pozwala Ci na dostrzeganie nadzwyczajnych zjawisk w zwyczajnych czynnościach. Moją ulubioną sceną pozostanie chyba buszowanie po straganach w czasie Letniego Targu. Takie to… przyjemne. Codzienne i równocześnie niecodzienne. Rozmowa Rarity ze sprzedawcą-kanciarzem, zachowanie Fluttershy wśród kłębiącego się tłumu, wreszcie charyzmatyczny kuc handlujący przyprawami. Czytałam cały ten długi fragment z prawdziwą przyjemnością: po pierwsze, wydawało mi się, że tam jestem, niemal czułam zapach egzotycznych owoców i warzyw, widziałam blask kamieni szlachetnych i kurz unoszący się ze stert staroci. Po drugie, zachwyciłam się wiarygodnością opisu nie tylko wydarzeń, ale też uczuć – osobiście uwielbiam targowiska i znam doskonale tę ekscytację połączoną z podnieceniem, kiedy udało się kupić coś wyjątkowego. Drugi fragment, który zapadł mi w pamięć – oczywiście Las Everfree, do którego na początku swej przygody udała się Twilight. W Twoim wykonaniu jest to miejsce naprawdę przerażające, nieprzyjazne, tchnące mroczną, złą siłą. Opis tych wszystkich pnączy, roślin, stworów, jakie tam czyhają, daje czytelnikowi to, czego ten oczekuje – dobry klimat. Im dalej Twi zagłębia się w gęstwinę, tym silniej czuć, że zaraz stanie się coś niepokojącego. Super. No i na koniec jeszcze fragment, kiedy Twilight uczestniczy w „ostatecznym starciu”. Bardzo ładnie ukazałeś, jak walczy ze sobą, jak trudno jest jej podjąć właściwą decyzję (chociaż sama rozmowa z „tym złym” wydała mi się nieco przeciągnięta). 2. Sposób prowadzenia akcji. Rzadko zdarza mi się trafić na opowiadanie, od którego nie potrafię się oderwać. Twoje zaliczam do tej grupy. Są tacy autorzy, którzy wykazują się niezwykłą umiejętnością stałego podtrzymywania uwagi czytelnika i, skubany, Ty to serio umiesz. Opowieść nie jest może najdłuższa na tym forum, ale początkowe wydarzenia od punktu kulminacyjnego dzieli dobrych kilkadziesiąt stron. Ani przez chwilę nie czułam się znużona, co jest naprawdę fantastyczne (szczególnie, że Twoje opisy, jak wspomniałam, nie należą do najkrótszych, a – nie oszukujmy się – jest to element, który wielu czytelników zniechęca do czytania). Za dwa ostatnie rozdziały należy Ci się medal. Właśnie te, w których musiałeś poprawić link, okazały się perfekcyjnym zwieńczeniem oczekiwania czytelnika na rozwiązanie całej sprawy. Powiem tak: musiałam wyglądać debilnie, kiedy wlepiając oczy w tekst z miną karpia w Wigilię wykrzykiwałam co chwilę: „matko!”, „nie!”, „co ty robisz?!”, „nie wierzę!”, „nie idź tam!” i tak dalej, i tak dalej. Powiem więcej: gdybym w momencie czytania siedziała na przystanku w oczekiwaniu na autobus, przegapiłabym go. Powiem jeszcze więcej: Twój tekst czytało mi się lepiej niż świetnie napisane „Zegary”. Dostrzegłam w „Ostrzu…” coś na kształt powieści przygodowych Dana Browna – tak samo na nie reaguję (co prawda u Ciebie nie przeklinałam pod koniec każdego rozdziału z powodu perfidnego cliffhangera, ale napięcie było identyczne). Nie za dużo tego słodzenia? Może by tak przerwać w tym momencie? Chciałabym, ale niestety nie mogę, bo mam do opisania jeszcze kilka aspektów. 3. Fabuła. Miałam nie rozwodzić się nad wydarzeniami, ale o najważniejszym elemencie opowiadania wypadałoby jednak wspomnieć. 4. Bohaterowie. Twilight – jaka jest, każdy widzi. Twoja jest po prostu kanoniczna – przyjacielska, skora do nauki, ciekawska, samodzielna… i trochę durna. Celestia – wyrozumiała, kochająca władczyni o wielkim sercu i bystrym umyśle, czyli kanonicznie. Mi to bardzo odpowiada. W sumie – każda postać Celki mi pasuje. Czy tyranka, czy nimfomanka, czy właśnie taki equestriański Aslan – jak dobrze opisane, łyknę wszystko. Może tylko kreacji Celestii jako bezdennie głupiej trzpiotki nie strawię, chyba że trafi się autor, który NAPRAWDĘ będzie umiał opisać to w wiarygodny sposób. Ale na to się raczej nie zanosi. Przyjaciółki – nareszcie doczekałam się historii, w której główną bohaterką jest JEDNA z Mane 6, a reszta odgrywa marginalną rolę. Może dlatego Twoją pracę czytało mi się lepiej niż „Zegary” – tam przeszkadzało mi właśnie to wepchnięcie Mane 6 na siłę do fabuły, która z powodzeniem obyłaby się bez przynajmniej dwóch, a nawet trzech klaczy. Ale to raczej moje osobiste preferencje. W tym miejscu kończę swój wielgachny komentarz (mam nadzieję, że się przez niego przebijesz). Przy „Dziel i rządź” wspomniałeś, że jest to „odskocznia od rozgrzebanych projektów”. Jeśli owe „projekty” to kolejne kilkudziesięciostronicowe opowiadania przygodowe, jednego wiernego czytelnika już masz. Pozdrawiam ciepło, Madeleine P.S. Zapomniałam dodać, że uczynienie ze Spike’a „młodszego braciszka i niemal synka” prawdziwie zmiękczyło moje serce.
  14. "Cena prawdy" Emesa http://www.fge.com.pl/2012/01/fanfik-cena-prawdy.html
  15. Napisałam do Draquesa zapytanie o ten stan rzeczy i odpisał mi następująco (mam nadzieję, mój drogi, że się nie obrazisz, iż publikuję Twoją odpowiedź):
  16. Człowiek uczy się przez całe życie ^^. Swoją drogą, bardzo ładne słowo. Muszę je sobie zapisać na liście „ślicznych słów, które trzeba kiedyś wykorzystać” zaraz pod Twoim „terlikać”. Zastanawiam się, czy można by go użyć w kontekście opłaty granicznej… ale chyba nie. Oj, jak ja dobrze znam to uczucie… Taki chwile słabości sprawiają, że człowiek ma ochotę rwać włosy z głowy ^^. A tu jak coś nie pasowało, tak nie pasuje dalej, a to rym, a to składnia… Akcent to dla większości czarna magia. Zanim napisałam w komentarzu, że „nieboskłon” akcentuje się na ostatnią sylabę, dwa razy zmieniałam zeznania i do tej pory nie jestem przekonana na sto procent. Marzę o słowniku, w którym przy każdym wyrazie widniałaby informacja o akcencie. W obcojęzycznych jakoś się da. Podsumowując optymistycznie: Nie ma zajęcia bardziej niewdzięcznego nad wierszoklectwo .
  17. Jak na „pierwszą poważniejszą przygodę z poezją” jest naprawdę dobrze. Utwór faktycznie mocno kojarzy się z romantyzmem. Mickiewiczem mi zaleciało, za co plus – wszak trzeba się wzorować na autorytetach ^^. Najbardziej zaskoczona jestem rymami – w większości są świetne (wilkiem-motylkiem, krzykiem-umrzykiem, zawadza-chadza – a to tylko jedna zwrotka!), a nawet jeśli nie świetne, to przynajmniej przyzwoite. Takich całkiem od czapy mój radar wyłapał niewiele. Jestem na tak! (Ale w ostatniej zwrotce pojechałaś z częstochowskimi. Niej-tej, nią-swą? Błagam, stać Cię na więcej.) Bardzo mi się podoba układ rymów. Przypomina mi trochę sonet, a to sprawia wrażenie kunsztowności i takiej… hmm… umiejętności tego, co się robi. Świetnie to wymyśliłaś – dzięki zabiegowi wplecenia rymów ABAB w rymy AABB utwór nie jest nużący, a że środkowe wersy są krótsze niż okalające (przynajmniej sądzę, że taki był zamysł), czytelnik ma wrażenie, że czyta tekst piosenki, a nie zwykły wiersz. Myślę, że do tego da się skomponować melodię, czy też – dałoby się, a dlaczego nie da się teraz, wyjaśnię za chwilę. Fabuła jak fabuła – fajna, liryczna, ale umówmy się: nie ona jest w tym przypadku najważniejsza. Czy Słowacki napisał „Kordiana”, bo miał jakiś pomysł? (Nie, on po prostu chciał udowodnić, że jest lepszy od Adasia, ale nie wyszło i Julek się smaży w piekle, jakże mi go szkoda, a tak serio to wcale.) Udało Ci się wywołać oniryczny, lekko mroczny (ale w pozytywnym sensie) klimat i dobrze, bo o to przecież chodziło. Muzyka zaproponowana przez aTOMa naprawdę pasuje (i przy okazji jest po prostu boska. Chyba przestanę tymczasowo gnębić Wima Mertensa i przerzucę się na McManusa.) Generalnie utwór, jak na pierwszy raz, bardzo udany, aczkolwiek… <konstruktywna krytyka mode on> (w spoilerze, bo by ten komentarz był dłuższy niż Ganges) Uff, koniec spoilera. W sumie powinnam Cię przeprosić, bo zamiast mówić o historii, którą zawarłaś w wierszu, piszę o tym, jak on wygląda. Po prostu dostrzegam w Tobie duży potencjał i byłoby fantastycznie, gdyby to nie był Twój pierwszy i ostatni utwór poetycki na tym forum… i w ogóle . A o fabule na szczęście wypowiedzieli się inni, nie mam nic do gadania . Pozdrawiam ciepło. PS A kysz z takimi hasłami! Nie kuś losu, bo w końcu trafi się ktoś, kto przyzna Ci rację ^^.
  18. Błędy literowe skrócą cię o głowę, za przecinków braki zjedzą cię robaki. Nie wiem, dzióbek, w jakim Ty to programie pisałeś, że Ci takich bubli jak „stasznie”, „wykrzrusiła” albo „sendo sprawy” nie podkreśliło. W notatniku? Ja rozumiem, że można zrobić literówkę, ale Word jest na tyle inteligentny (i jednocześnie durny, ale to swoją drogą), że sam poprawia co bardziej rażące byki, wystarczy włączyć mu opcję „Zmieniaj tekst podczas pisania”. Ja osobiście darzę tę opcję nienawiścią szczerą a żarliwą, bo mi Word potrafi przeinaczyć połowę nazw własnych i potem, człowieku, dłub w tym, ale jak ktoś robi dużo pierdółkowatych błędów, to może to i dobre? Opowiadanie czyta się bardzo przyjemnie. Nie spodziewałam się tego konkretnego zakończenia, chociaż od momentu pojawienia się Pinkie było jasne, że coś jest mocno nie tak. (Chociaż nie, na początku pomyślałam, że jesteś jednym z tych autorów, którzy wszędzie muszą wcisnąć którąś z Mane 6, nawet jeśli nie jest ona główną postacią, bo ubzdurało mu się, że nasza kucykowa szóstka nie potrafi egzystować samodzielnie.) Ładnie budujesz akcję. Początek jest dość przewidywalny (nie ma to jak wykopać Celestię i Lunę z zamku tylko po to, żeby Twilight była zdana sama na siebie… Też tak kiedyś zrobię), ale im dalej, tym lepiej. Plus za wprowadzenie do opowiadania jelenia, to takie urocze zwierzaki ^^. A ten Książę z Jeleniej Puszczy ma przepiękne imię. Cudne. Podoba mi się szalenie, nawet jeśli nie mam pojęcia, jak je prawidłowo przeczytać. Drugi plus to bardzo fajne, zabawne fragmenty. Uwielbiam takie wrzutki, z których można się pośmiać. Moje ulubione to: Wyjątkowo trafne ^^. I absolutny diamencik: W ogóle ten strażnik jest taki… ekhm… gdyby był prawdziwym facetem, chętnie bym go poznała bliżej ^^. Z tego, co mi się rzuciło w oczy: Fabuła: 1. Czy ten dygnitarz zawędrował sobie do Ponyville sam? Domyślam się, że tak, bo w przeciwnym wypadku Twilight byłaby zdziwiona, że nikogo przy nim nie ma. Czyli ZNOWU mamy głowę państwa, która łazi sobie po świecie bez żadnej eskorty, trzymając wysoko królewską głowę i kołysząc równie królewskim zadkiem? Niby kanoniczne, ale… czerwona lampka mi się włącza. A jak by go wilki zżarły? Styl, forma, inne pierdółki: akapity ARGH! „Książę” się pisze, tam jest „ę”. Często zły zapis dialogów: Po wtrąceniu narratorskim nie powinno być kropki, bo wypowiedź Pinkie przed wtrąceniem i po to jedno zdanie. Ogólnie różnych baboli jest więcej, ale musiałby ktoś siąść i po prostu to na spokojnie poprawić, bo ogólnie tekst jest tego warty. Pozdrawiam!
  19. Dla mnie ta sytuacja również była niekomfortowa. Prawda jest taka, że w przypadku mojego tekstu podziałało tylko i wyłącznie prawo autorytetu. Najpierw Kredke, potem Dolar... Nie tylko namawiali do czytania, nie tylko bardzo pozytywnie skomentowali, ale przede wszystkim - zrobili to szybko. To oczywiste, że najbardziej przysłużył się komentarz Dolara - pierwszy w poście! Genialna reklama! A potem to już poszło lawinowo. Cóż mogę powiedzieć? Nie byłam przygotowana na taką popularność tego fika, a raczej - popularność kosztem innych. Przed wysłaniem Kredkemu naprawdę nie widziałam w tej pracy nic niezwykłego. Wciąż nie widzę. Gdybym wiedziała, jaka wyniknie sytuacja, tekst na pewno nie trafiłby do MMF, ale pewnych rzeczy nie można przewidzieć. Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję. Pozytywne oczywiście niesamowicie miło się czyta, ale szczególne podziękowania należą się Bodziowi. Jak zobaczyłam długość posta… wow. Super konstruktywna krytyka. Chylę czoło i dziękuję.
  20. Ciężko mi się ustosunkować do tego opowiadania. Pomysł jest w sumie dobry, wykonanie też… ale jakoś nie czuję tego. Oczywiście na początku spodziewałam się czegoś zupełnie innego. W trakcie czytania zachodziłam w głowę, o co tak naprawdę chodzi. W pierwszym odruchu przemknęło mi przez myśl, że „specjalność” uczennicy polega na tym, iż Potem uświadomiłam sobie jednak, że to byłoby zbyt oczywiste i że autor na sto procent wymyśli coś, co zwali mnie, jako czytelnika, z nóg. No i nie pomyliłam się. Z tym że ten pomysł mnie nie przekonał. Chyba wolałabym ujrzeć inne rozwiązanie tej sytuacji. Samo zakończenie wydało mi się miałkie. Przez kilka stron tekst mnie wciągnął i zaintrygował, a na koniec nieco rozczarował. A tłumaczenie jak zawsze świetne - nie mam pojęcia, skąd wytrzasnąłeś słowo „terlikać”, bo nie umiem go znaleźć w żadnym słowniku, ale jest genialne i prawie tak sympatyczne, jak „ślimtać”, czyli szlochać.
  21. Dobra, przyznam się. Ten tekst nie miał tu w ogóle trafić. Pisałam go z myślą o MMF i chciałam, by tam pozostał. Recenzja w MANEzette sprawiła jednak, że poczułam się… zobowiązana. Nie przedłużając. Opis: Chcąc za wszelką cenę poprawić Harmonię rządzącą Equestrią, Twilight sprowadza na świat apokalipsę. Pszczoły [One-shot] [Mature] [Controversy] [Dark] [Post-apocalyptic] PS Na FGE opowiadanie wywołało skrajne emocje. PPS Ponieważ pojawiły się głosy, że tag Violence jest dany na wyrost, nie wymieniłam go w temacie posta. W samej pracy jednak zostawiłam. Tak na przekór. (A nuż są osoby super-niesamowicie-wyjątkowo wrażliwe? W XXI wieku? W czasach nieuznających żadnych świętości?) PPPS Jestem na okładce, jestem na okładce! Dobrze, że nie w formie zdjęcia, bo by wam czytelnicy masowo drukowali ten egzemplarz, by zrobić z niego podpałkę do grilla. Zdobywca oskara w kategorii "NAJLEPSZY Z NAJLEPSZYCH!" Zdobywca oskara w kategorii "Najlepszy Oneshot" Epic: 10/10 Legendary: 10/50
×
×
  • Utwórz nowe...