-
Zawartość
1057 -
Rejestracja
-
Wygrane dni
1
Wszystko napisane przez Pawlex
-
Kiedy potwór się zjawił, Rennard wzdrygnął się i cofnął się o krok. W zasadzie to prawie schował się za młodą Du Couteau. Nocturne wyglądał jeszcze lepiej. Jeszcze lepiej niż wcześniej, gdy wyglądał lepiej. Teraz zaczęło to mocno niepokoić chłopaka. - Zaraz! Chwila moment, stop! - W jego głosie można było wyczuć małą obawę. Nadal stał za Cass. - Nocturne, mój straszny przyjacielu. Powiedz mi, bardzo szczerze. Czy to całe mordowanie wpływa na twoją moc? Na twoją siłę? Z każdą przelaną krwią wyglądasz coraz lepiej... i straszniej. Objął jedną ręką dziewczynę w pasie, a drugą złapał ją za ramię, po to by nieco ściągnąć ją niżej, aby szeptać jej do ucha. - On nie może złamać tej cholernej pieczęci, rozumiesz. - Mówił najciszej jak mógł, w obawie że zjawa może to usłyszeć. - Przecież pierwsze co zrobi to zarżnie mnie jak kundla! Prosząc o kontrolę nad nim, podpisałem wyrok śmierci...
-
- W zasadzie to mam sposób... - Odparł, kiedy to przypomniał sobie o swoim magicznym kamieniu. Wyjął go z kieszeni po czym przetarł go. - No i świetnie. Zaraz powinien tu się zjawić. - Dodał i podszedł do Cass. Spojrzał na wodę. - Masz rację. Zombie już na lądzie mogą sprawić problemu, a w wodzie to już szczególnie. Matka z siostrą na pewno zostawiły tam jakąś ochronę, przecież nie mogą nie myśleć strategicznie aż w takim stopniu. - Rennard podrapał się po brodzie i zaczął przypatrywać się niektórym łódką w pobliżu. - Łódki nie grzęzną na mieliźnie, są tu nawet zarzucone sieci. Wniosek? Może być troszeczkę głęboko...
-
- Czym tu się zamartwiać? To Noxus, tutaj nie powinno pływać nic, co mnie zeżre. To nie Bilgewater! - Powiedział, po czym mimo wszystko się zatrzymał. - No ale dobrze. Nie chcę byś potem miała wyrzuty sumienia o to że się wziąłem i utopiłem. Chłopak przez krótką chwilę wpatrywał się w Cass. Wyglądał tak jakby myślami odleciał gdzieś indziej. Zaraz potem uśmiechnął się i powoli zaczął kiwać głową. - Problem tylko w tym że... no właśnie jakoś go tutaj nie widzę. Zwykle wracał do mnie sam.
-
- Fakt, trochę nam się rodzinka skurczy. Najlepsze jest to, że tylko Edward będzie mógł przedłużyć jej żywot. Christine będzie DeWettem dopóki nie wyjdzie za mąż, a ja... no, a ja jestem bezpłodny. Rennard spojrzał na kulę, kiedy ta znów zaczęła świrować. Jeżeli znów przez nią się zgubi, prawdopodobnie ją wyrzuci. To jednak nie było konieczne, kiedy kula postanowiła wlecieć do wody. Czyli to czego szuka, jest pod wodą. Brudną, mętną wodą. Lepiej być nie mogło. Wyszczerzył się, kiedy usłyszał komentarz Cassiopei. - Nie są mistrzyniami myślenia w ogóle! - Odparł. - Jest tyle świetnych kryjówek, a one schowały te sześciany tutaj. W wodzie. Toż to żałosne! Chcąc czy nie chcąc, chłopak musiał wejść do tej wody. To była naprawdę ostatnia rzecz, którą teraz chciał zrobić. Niestety, innego wyjścia nie miał.
-
- Wspaniale! - Odezwał się kiedy już wyszli z kanałów. - Marzy mi się by w końcu zacząć chodzić swobodnie po mieście, jak człowiek. Nie jak jakiś szczur. Kanałami, kryptami i innymi tunelami. Skierował się w stronę pomostu, do którego go ciągnęła go kula. - Wiesz Cass co zrobię, jak już to wszystko się skończy? - Zapytał dziewczyny, nie chcąc iść w milczeniu. - Znajdę ojca! Znajdę i zabije! Nie potrzebujemy tchórza jako głowy rodu. Skoro mam w końcu zabrać się za odpowiedzialność mojej rodziny... to czas najwyższy pozbyć się tego starego nieudacznika. - Mówił bardzo pewny siebie. - Powinien to być Edward. No ale wiesz, coś mi się wydaje że to już nie będzie ten sam człowiek co wcześniej. Nie poradzi sobie z tym.
-
- To? - Uniósł rękę z kulą. - Nie mam bladego pojęcia co to ma być. To prowadzi mnie do takich sześcianów, które pewnie są winne nieśmiertelności mojej matki i Lucianny. Jak zapewne widzisz, metoda działania tej świecącej kulki jest daleka od perfekcji. Dostrzegł kratę. Jemu raczej ciężko będzie ją wyważyć. - Hej, skarbie. Mogłabyś rozpuścić te kraty? Albo wyrwać. Zgaduję że pewnie pójdzie ci to bez problemu.
-
Czymkolwiek była ta kula, przewodnikiem na pewno świetnym nie była. Szarpała się w dłoni cały czas, co na dłuższą metę było irytującym uczuciem. Kiedy jednak zaczęła zachowywać się inaczej, chłopak przystawał, myśląc że się popsuła. Czy ona po prostu nie mogła unosić się w powietrzu i lecieć do miejsca docelowego? Widok pąkli na ścianach i portowego smrodu poinformował go, że idzie w dobrą stronę. Drugą, wolną ręką musiał zatykać nos. Jak ryby i sól dało się przeżyć, to zapaszek topielca był zdecydowaną przesadą. Szybko przebiegł obok niego, chcąc darować sobie odruchów wymiotnych. Kiedy spostrzegł drugie ciało, zatrzymał się. Było zdecydowanie za świeże. To oznaczało że nie był tu sam. I tak też było. Rennard odwrócił się w stronę znajomego głosu. - Och, Cass. - Widok jej ogona przyprawił chłopaka o ciarki. Nadal nie przyzwyczaił się do tego widoku. - Idę wziąć odpowiedzialność za swoją rodzinę. Czy jakoś tak. - Dodał, po czym powoli zaczął kroczyć dalej, gdyż kula cały czas dawała o sobie znać. - Hej, nie chciałabyś może iść ze mną? Dobrze byłoby mieć kogoś znajomego w pobliżu. Zwłaszcza tutaj...
-
- Cały czas o tym wiedziałeś... i nic z tym nie zrobiłeś. - Stwierdził. Wpatrywał się uważnie w kulę. Nie miał pojęcia co to jest ani jak to działa. Nie stawiał oporu, kiedy to coś zamierzało wyrwać się z jego ręki. Zaczął za tym iść. Zanim jednak odszedł, odwrócił się do Swaina. - Niczego nie obiecuję. Ostatnio mam duże tendencje do igrania ze śmiercią... - Powiedział po czym kontynuował chód za kulą.
-
- Pewnie że wybieram drugą opcję! - Odparł z entuzjazmem. - Nie wyobrażam sobie żeby ktokolwiek inny wysłał do piachu te dwa demony niż ja! Nie odmówię sobie tej przyjemności! - Dodał. Na wieść że ta chwila stawała się coraz bliższa, oczy Rennarda prawie że świeciły z podniecenia.
-
Po skończonym zadaniu, chłopak pośpiesznie dołączył do Swaina. Słysząc hałas, odruchowo spojrzał ku górze. - Och, chyba się zaczęło! - Odezwał się, idąc za mężczyzną. - W takim razie co robimy? Jaki był właściwie cel w uwolnieniu całej tej podstarzałej gromady?
-
W ostatniej chwili Rennard przechylił głowę, mijając się z palcem staruszka. Cofnął się o krok. - Cóż! W takim razie już wiem kto nie opuści swojej celi! - Rzucił szybko, po czym udał się otwierać resztę cel.
-
Chłopak jęknął, po czym puścił starca i cofnął się o krok. Przetarł bolące oko. - Błąd, staruszku. Wielki błąd! - Wycedził przez zęby. Zaraz potem doskoczył do krat i odpowiedział prawie tym samym. Ciosem w oko. Z tą różnicą że mocniej... i sztyletem. Znów złapał go za brodę, po czym uniósł jego głowę, odkrywając szyję. Wyrwał ostrze z oczodołu. Zaraz potem szyja staruszka pokryła się szkarłatną czerwienią. Puścił go i patrzył, jak powoli osuwa się na ziemię. - Trzeba było znać swoje miejsce. - Stwierdził, po czym wrócił do otwierania cel. Jakby nic, nigdy się nie wydarzyło.
-
Chłopak przystopował otwieranie cel, gdy usłyszał pytanie. Spojrzał na starego mężczyznę. To było... nie to na co liczył. Zaraz potem spojrzał na Swaina. - Polityczni? Serio? - Zapytał, nie wierząc że właśnie wypuszcza jakichś podstarzałych naukowców. - Nie no, świetnie! Mam nadzieję że sprawią, że Bastion ożyje i obroni się sam! - Dodał z pretensjami. Słysząc uwagi jednego z tych ludzi, Rennard podszedł do jego celi, po czym wyciągnął rękę przez kratę i złapał go za brodę. Potem pociągnął go i stuknął jego głową o kratę. - Och, przepraszam! Nie gwałciciele, może nie psychopaci. Stare, obłąkane dziady! Pasuje?!
-
Ty gościu, odpowiedz mi tak szczerze. Jak na spowiedzi. Z domu kiedyś wylazłeś?
- 21 odpowiedzi
-
- 1
-
- twilight sparkle
- dyskusja
- (i 2 więcej)
-
Rennard zmarszczył czoło, gdy dowiedział się dokąd zmierzają. Czyżby zamierzał wciągnąć skazańców w walkę z zombie? To dokładnie w stylu Swaina. Użyć grupę niewygodnych, chorych i niebezpiecznych ludzi by powyrzynali się razem z chodzącymi trupami. Tytuł Wielkiego Taktyka naprawdę zobowiązuje. Chwycił klucz i przyjrzał mu się. Interesujące, będzie wypuszczał ludzi, gdzie niektórych z nich osobiście tu zaciągał. - Ciekawe czy moi starzy znajomi się za mną stęsknili. Zapomniałem ich odwiedzać, listów też nie wysyłałem... - Rzucił wesoło i udał się w lewą stronę. Szedł wesoło, obracają klucz palcami. - Uwaga uwaga, mości Panowie mordercy, gwałciciele, psychopaci i inni chorzy wariaci! - Krzyknął, kiedy wsadził klucz do zamka pierwszej z cel. - Ktoś był dla was wyjątkowo łaskawy! Będziecie mieli okazję aby wywalczyć sobie wolność. I nie, nie będziecie walczyć między wami! Każdy ma równą szansę by zyskać odkupienie!
-
Chłopak wciąż podążał za Swainem, chociaż teraz zaczynał czuć pewne obawy. - Więc, może powiesz mi gdzie w końcu idziemy? - Zapytał, niepewnie stąpając po schodach. To było naprawdę długie tajne przejście. - Oczywiście nie mam nic do spacerów z tobą, ale wiesz, idziemy już tak kilka minut, a jak sam mówiłeś, Bastion zaraz zostanie zaatakowany. Chyba nie chcesz sobie tego przeczekać pod ziemią, co? Przecież Wielki Taktyk jeszcze nigdy nie stchórzył!
-
- O wiele lepsze wrażenie sprawia coś co działa... i jest ładne. - Odpowiedział bez emocji. - Nadal mógłbym się bawić swoją sławą, gdyby ktoś nagle nie postanowił wstać z grobu. Nie było możliwości żebym przewidział coś tak absurdalnego! Przyznaj że nawet ty nie pomyślałeś, że jeszcze kiedyś ujrzysz moją matkę...
-
- Nie no, poważnie! - Chłopak krzyknął niespodziewanie, brzmiąc tak, jakby bardzo mocno się na czymś zawiódł. - Ta nieoryginalność wręcz mnie powaliła! O tak, kilka sztuk niewyobrażalnie potężnych przedmiotów, które mogą zdziałać cuda. Naprawdę, gwiazdy? Gwiazdy, kule, czy naprawdę tych wszystkich przepotężnych smoków nie stać na coś odrobinę bardziej oryginalnego? - Rennarda zaczęły nawiedzać myśli, dlaczego takimi magicznymi przedmiotami jeszcze nigdy akurat nie były butelki z alkoholem... - Nie, nie zgaduję. Ostatnio zgadywanie mi nie wychodzi.
-
- Świetnie, wiedziałem że było za prosto... Rennard nie pojął co mógł zyskać na tym taki smarkacz jak Lucia. Robi to tylko i wyłącznie dla zabawy? Dlaczego jak każde dziecko nie może grać w piłkę, albo chodzić do szkoły, albo rzucać kamieniami w okna podczas nocy. Najlepiej jednak, po kryjomu palić papierosy! To dopiero sprawiało mnóstwo frajdy. Nikt nigdy nie pomyślał o czymś takim, co robiła Lucianna. - I co jej z tego chaosu? Robi to tylko po to by patrzyć, jak Noxus wali się i pali? Nie mogła sobie znaleźć jakiegoś innego miejsca, niż swoje rodzinne miasto-państwo? Gdyby zrobiła to w Demacii, byłaby tu bohaterem. Gdyby zrobiła to w Bilgewater... cóż, tam wystarczy pchnąć ścianę chałupy a całe Bilgewater runie w ocean. I powiesz mi wreszcie co było w środku tej skrzynki?
-
- Jak to? Lucia? Zaczęła pociągać za sznurki? To ona dyryguje matką? - Wciąż pytał, podążając za mężczyzną przez tajne przejście. - Niech zgadnę, ma to coś wspólnego z tą durną skrzynką. Czym to właściwie jest. Co w niej jest?
-
- Atak? Na Bastion? - Zapytał zdziwiony. Wstał z krzesła i powoli ruszył za mężczyzną, nie wiedząc o co tu chodzi. - Jaki atak do cholery? Kto? Moja matka? - Pytał dalej. Dosłownie atakował pytaniami. - Dlaczego? Zamach stanu? Chce przejąć władzę? Śmiałe ambicje jak na kogoś kto przez siedem lat leżał pod ziemią...
-
Rennard położył sześcian na biurku. Chociaż "położył" brzmi zbyt łagodnie. W zasadzie to grzmotnął nim z całej siły. Zaraz potem spoczął na krześle. Wyglądał tragicznie. Niczym stary człowiek zmęczony życiem. Wskazał na przedmiot. - Proszę, zadanie wykonane. Z opóźnieniem, ale wykonane... - Rzekł. Następnie nie odezwał się ani słowem. Czekał na reakcję Swaina. Mimo to z jego oczu można było wyczytać, nawet nie ukrywaną, prośbę o pomoc.
-
- Chyba żartujesz... - Odparł, roześmiany. Niezwykle rozbawiły go słowa zjawy. Szedł dalej, ignorując całą tą straż, gargulce i ich niebieskie latarnie. - I gdzie pójdę? Lepsze pytanie! Na ile? Ile dni potrwa, aż kruki Swaina mnie znajdą i pożrą? Jak szybko znajdą mnie pająki Elise, by za dezercję zmienić mnie w kokon i zostać posiłkiem dla ich dzieci? Jak szybko znajdzie mnie Christine i Edward, by zabić brata który ich zostawił, zdradził? Moja matka, Lucia i ich truposze? Też będą mnie szukać. Rozumiesz o co mi chodzi? - Zapytał. - Jeżeli teraz zrezygnuję i pójdę gdziekolwiek... wszystkie te osoby będą miały powód by mnie zabić. Każdy mój sprzymierzeniec stanie się moim wrogiem, moim katem. I nie, nie ochronisz mnie przed nimi wszystkimi. Więc muszę skończyć tą całą farsę, rozumiesz?
-
Chłopak zatrzymał się. Nie mógł już tego słuchać. Przejechał dłonią po twarzy, po czym wpatrzył się w ducha. - Spójrz na mnie. Co widzisz? - Zapytał, rozkładając ręce. - Myślisz że jestem jakimś pieprzonym bohaterem z bajki dla dzieci? Dobry, prawy, któremu uda się uratować każdego? Cóż... nie! Opuścił ręce. Wyglądał teraz tak, jakby był blisko załamania. - Nie dam rady, Nocturne. Nie umiem latać, teleportować się czy się rozdwoić. Nikogo nie chcę się pozbywać. Ja po prostu... nie jestem w stanie! Ludzie widzą we mnie herosa, bo zabiłem Vilemawa. Starego, ledwie dychającego potwora, który sam zdechłby w przeciągu roku. Spodziewałem się że ogólne oczekiwania wobec mnie wzrosną... ale nie aż tak. Przejechał językiem po ustach. Chwilę milczał, po czym odwrócił się i kontynuował drogę do Swaina. - Powiedz mi, koszmarze. Na co mi ci sprzymierzeńcy? Christine, Elise, Cassiopeia. Na co mi oni... skoro i tak wszyscy oczekują że to ja wszystko zrobię! No powiedz! Czy naprawdę ktoś z nich nie może wyprowadzić tej cholernej służby? Czy ktoś za mnie nie mógł zanieść tego małego cholernego pudełka? Szlag!
-
- No proszę. Wyglądasz jak nowy! - Powiedział, za małą obawą, którą próbował ukryć. - Mordowanie zawsze sprawia że stajesz się niczym nowy? - Dodał. Udał się do osoby, która już pewnie z niecierpliwością czekała na sześcian z Ionii. - To nie mój problem. Nie mam czasu się nimi zajmować. Są dorośli, chyba potrafią podejmować decyzję...