Planowałem przeczytać, dobrze się pobawić i skomentować ten... tekst tak jak zawsze; z poczuciem humoru i opisem tego jak według mnie wypadają poszczególne jego segmenty.
Niestety nie potrafię. Nie mam pojęcia jak to zrobiłaś Midday ale w pewnym momencie zapomniałem, że to czytam. Jakby to powiedzieć... Wszedłem w stan, który wywołuje u mnie coraz mniej książek, czyli wniknąłem w bohatera i zacząłem przeżywać jego historię razem z nim. Przestała być to dla mnie książka. Przez te dziesięć stron byłem poza sobą i przeżywałem smutek, radość, tęsknotę i odczuwałem melancholijną atmosferę razem z Sombrą.
Nie dostałem tutaj przydługich opisów całowania, spacerów, imprez, szaleńczej walki o miłość, a wyłącznie fragmenty wspomnień o najukochańszej i najpiękniejszej osobie na ziemi. A jednak nawet ja w jakiś sposób ją polubiłem. Nie potrzebuje tutaj nic więcej, jak pikantne historie, lub inne opisy kłótni, po prostu wystarczy parę listów i wspomnień, abym zżył się z postaciami jak w niejednej dwudziestotomowej serii.
Myślę, że podsumuję to tak i reszta zbędnych słów które cisną mi się na palce, aby je zapisać będzie całkowicie zbędna:
Wystarczyło dziesięć stron abym się zaśmiał, zapłakał, uśmiechnął, zasmucił, zatęsknił, rozweselił i co najważniejsze poczuł miłość Sombry. Wiem, że zapewne nie każdy poczuje to samo, lub zrozumie ideę tego tekstu, ale warto, naprawdę warto to przeczytać. Te małe dziesięć stron.