Tablica liderów
Popularna zawartość
Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 02/16/24 we wszystkich miejscach
-
Z „Handlarzem Słów” mam nie taką krótką historię w tym sensie, że mogłem przeczytać go wcześniej i zarazem troszkę nad nim popracować, co oczywiście wiązało się z niejedną dyskusją z autorem opowiadania; taki inside, choć fanfik był już kompletny i nic nie znajdowało się w trakcie pisania, zawsze jest interesujący, zwłaszcza, że „Handlarz” okazał się dla mnie... Cóż, słowo „trudny” jest dalekie od prawdy, bo tekst, według mnie, sam w sobie nie jest wyzwaniem ani formą, ani przekazem; mimo swego eksperymentalnego oblicza czy scen, które jak mniemam miały zbudować wrażenie patosu, został napisany w sposób zróżnicowany, by kiedy trzeba brzmieć prosto i całkiem lekko, a innym razem poważniej, gęściej, lecz przez cały czas dostatecznie zrozumiale. W przekazie idzie odnaleźć poważniejsze problemy – mniej lub bardziej umiejętnie wplecione między wierszami, acz przeważnie tonące gdzieś w formie – jednakże z reguły wszystko zawiera się w ramach rzeczywistości komiksowej, tzn. przypomina to, nawet bardzo, znane nam z serialu animowanego uniwersum, lecz wykoślawione poprzez typowo fanowski edge, groteskę czy rzeczy zaczerpnięte z dzieł wymienionych w posłowiu. Określenie „skomplikowany” też chyba nie jest tu na miejscu, gdyż mimo paru retrospekcji, kilku równoległych wątków prowadzonych przez różne postacie, a które to wątki – spoiler – zbiegają się w jednym punkcie gdy przychodzi pora na finał czy na pierwszy rzut oka nie tak oczywistej postaci protagonisty, tekst w żadnym momencie nie zmylił mnie do tego stopnia, że nie miałem pojęcia co i kiedy się dzieje. Powiedziałbym wręcz, że różne „przeskoki” czy to w czasie, czy między bohaterami i ich perypetiami, został zrealizowane solidnie; przejścia między scenami są płynne, a na końcu wszystko wydaje się zbiegać w sposób naturalny. „Męczący” na pewno nie był, choć zgodzę się, iż niektóre fragmenty, poprzez pewne rozwleczenie, nadmiar szczegółów czy próby nadania im podniosłości bądź głębszego znaczenia, mogą wydrenować odbiorcę z chęci zapoznania się z tekstem od razu i spowodować, iż odłoży on resztę historii na później. Osobiście nie miałem oporów przed tym, by do tekstu wracać i go analizować, bo dlaczego nie. Prócz tego widzę po nim najszczersze chęci napisania czegoś może nie wielkiego, lecz bez wątpienia poważniejszego, dłuższego i mającego istotniejsze znaczenie, aniżeli w przypadku każdego kolejnego fanfika. I to, samo w sobie, jest godne pochwały. Zwłaszcza, że w tekście nie brakuje interesujących pomysłów. Jak widać, nawet teraz znajduję zastanawiająco mozolnym rozpoczęcie właściwej recenzji, stąd kąśliwie rzucę, iż w tym sensie tekst ten jest „przeklęty” – akurat przy nim popełniłem szereg błędów taktycznych w planowaniu prereadingu przez co poszczególne czynności zajęły miesiące, dosyć długo przygotowywałem swój komentarz, a nawet gdy w końcu zacząłem z powodzeniem wyrywać się, wcześniej z kreatywnej bezsilności, a teraz kreatywnego zaparcia, okazało się, że nie tak prostym jest spisanie wszystkiego, co mógłbym powiedzieć o „Handlarzu Słów”. Niezależnie jak do tego podejść, wszystko musi trwać długo. Przy tym wszystkim tekst wydaje się dobrym przykładem czegoś, co ma potencjał by wywoływać szerokie spektrum opinii, co dostrzegam nie tylko po sobie, ale i moich szanownych przedmówcach czy we wspomnieniach z premiery fanfika na Kąciku Lektorskim Opowiadanie poprzez swoją stylistykę wydaje się trudne. Za sprawą tematyki, a także kilku wątków oraz tego, jak są prowadzone, sprawia wrażenie skomplikowanego. Natomiast ze względu na swoje gabaryty, no i tak zwany pacing, wydaje się męczące. Sęk w tym, że nie musi takim być; wiele zależy od tego na jakiego odbiorcę trafi. Ba, nie musiało takim być od początku, bo mogło prezentować się jako lekkie, genialne w swej prostocie, a przy tym porywające od początku do końca, zaś od czytelnika zależałoby, czy faktycznie takim było, czy nie. Jednakże nie zachodzi tutaj zależność „nie było lekkie, bo było trudne”, „nie było skomplikowane, bo było proste” i wreszcie „nie było męczące, bo było porywające”. Albo jest jakieś, albo nie jest. I to na tym, w mojej opinii, polega jego „klątwa”. Teraz pomówimy co nieco o fabule, a co za tym idzie, pojawią się dosyć istotne SPOILERY, zatem jeżeli jeszcze nie czytałeś/ czytałaś fanfika, a zamierzasz to zrobić, a przy tym zależy Ci na samodzielnym odkrywaniu fabuły – nie czytaj dalej niniejszego komentarza. Bohaterem niniejszej opowieści jest tytułowy Handlarz Słów, którego z biegiem fabuły poznajemy z imienia, a nawet dowiadujemy się kim był i czym się trudnił zanim uzyskał swój tytuł oraz reputację. Nie zabraknie motywów wyjaśniających dlaczego zrobił to, co zrobił, a co dało mu możliwości, jakich potrzebował, jednocześnie sprowadzając go na ścieżkę prowadzącej do jego nieuchronnego upadku. Ścieżkę długą i szeroką, warto dodać; motyw wędrówki, połączony z przemijaniem czy takim bardzo, ale to bardzo subtelnym nihilizmem, tworzy ciekawą mieszankę, która nie czyni opowiadania barwnym, ale szaro-burym, co dosyć dobrze współgra z kreowanym klimatem (któremu poszczególne zabiegi stylistyczne podcinają skrzydła, ale o tym nieco później), tworząc poważny, posępny, ale intrygujący nastrój. Wracając jednak do fabuły, bo to o niej chciałem pomówić, rozdział pierwszy, czyli „Nigdy nie kłamie”, robi dosyć dobrą robotę jeśli idzie o otwarcie historii, przedstawienie głównego bohatera, a także wciągnięcie czytelnika w klimat. Początek, notabene poprzedzony cytatem z Baśki Białowąs Williama Shakespeare'a, nadal wydaje mnie się jakiś taki poetycki, acz nie przesiąknięty nadymanym artyzmem, za to wysyłający do odbiorcy sygnał, że „uwaga, to jest poważny fanfik”. Niedługo potem są fragmenty, które, zważywszy na tytuł, skłoniły mnie do spekulacji odnośnie tego, w jakim sensie jest to wędrowny kupiec. Czy słowa wystąpią tu jako waluta? Jeśli tak, to z jakimi konsekwencjami będzie się wiązać ich zamiana/ wymiana? W ogóle, jak przechowywane są słowa? W jaki sposób przeprowadzana jest transakcja, jeśli przyjąć, że ta moc jest unikalna dla protagonisty? Te, jak i inne możliwe pytania, budują wokół bohatera aurę tajemniczości i rozbudzają u czytelnika ciekawość ciągu dalszego jego losów. Niedługo po tym mamy faktyczną prezentację możliwości Handlarza – będącego kucykiem ziemskim – a także jego charakteru czy też okno na to czym właściwie się zajmuje, jako ten, który handluje słowami. Jest to jednocześnie zajawka jednego z istotniejszych wątków, czyli śledztwa w posiadłości rodu Wonderful. Autor nie traci czasu i niemalże natychmiast sprzedaje nam bohatera jako kogoś niemalże wszystkowiedzącego, znajdującego się co najmniej sto kroków dalej przed dowolnym oponentem, jaki może się napatoczyć i nie ma znaczenia czy ktoś sobie życzy konfrontacji, czy nie – jeżeli masz problem, Handlarz zjawi się u ciebie z ofertą swych usług. Nie są tanie, ale za próbkę najwyraźniej nieograniczonej mocy, nawet kwoty, które padają już w pierwszym rozdziale, nie wydają się wygórowane. Owszem, w tym aspekcie trudno oprzeć wrażeniu, iż mamy do czynienia z kimś w rodzaju Pana Lusterko, jednakże w trakcie konwersacji z hrabią Wonderful protagonista z przerysowaną wręcz powagą i onieśmielającym gniewem deklaruje, że nie zniża się do kłamstw, co sugeruje, iż jego możliwości są obarczone jakimiś regułami, których złamanie zapewne niesie ze sobą śmiertelne konsekwencje. Generalnie nie mam zarzutów co do otwarcia opowiadania; jak dla mnie doskonale zajawia historię i z powodzeniem realizuje podstawowe cele, które winien mieć prolog/ rozdział pierwszy. Moim zdaniem robi to sprawnie, bez dłużyzn, z paroma niuansami. Fajnie było poczytać o codziennych problemach zwyczajnych kucyków czy zatrzymać się na moment, by poczytać opis jak protagonista – o ironio – wędruje przez świat, najwyraźniej nadając wszystkiemu, każdej małej rzeczy, jakiegoś większego, głębszego znaczenia. Wstawki te nie są zbyt długie, według mnie na tym etapie bez zastrzeżeń budują nastrój i zarazem wizerunek Handlarza, jako kogoś z historią. Czytając opowiadanie za pierwszym razem czytelnik nie ma prawa wiedzieć, iż stąpa on po świecie bardzo długo, lecz po kilkukrotnym zapoznaniu się z fabułą ciekawie było powrócić do początków i przeczytać to jeszcze raz, lecz z nowo nabytą wiedzą o czym to jest i ile trwa. Jednakże, czytając te wstawki, a także scenę rozmowy z hrabią Wonderful, nie dawało mi spokoju to, że z czymś mi się to kojarzy, że mam o tym jakieś wrażenia, których nie mogę opisać, bo nie wiem co jest na rzeczy. I rozdział drugi, prócz tego, że przedstawił kolejne postacie i wprowadził nowe wątki, acz nie zapominając o śledztwie, nareszcie pozwolił zdefiniować moje skojarzenia. Rozdział otwiera tytułowy „bal”, który bez pieśni rozpocząć by się nie mógł, lecz nie musiałem długo czytać, by zrozumieć, że dotychczasowe wrażenie poetyckości, podniosłości, szeroko pojęte „nadmuchanie” poszczególnych fragmentów czy interakcji, kojarzyło mnie się z przedstawieniem teatralnym. Zarówno wcześniej, podczas rozmowy z hrabią, jak i tutaj, gdy rozkręca się bal, zachowania postaci wydają się przerysowane, zaś opisy, włącznie z narracją, sprzyjają teatralnej otoczce; sporo tutaj wykrzykników, dużo wielkich słów, wydźwięk jest patetyczny, oczami wyobraźni widzę ogromną salę, barokową scenografię i kostiumy, a występujący na scenie aktorzy specjalnie wykrzykują emocje ponad miarę, poruszają się nad wyraz energicznie, idąc specjalnie jak najgłośniej tupią o deski i to wszystko odbija się echem. W ogóle, cały fanfik można tak opisać – bardzo długi, utrzymany w barokowej stylistyce spektakl, gdzie na pierwszy rzut oka przesadza się niemal ze wszystkim, lecz pod spodem znajduje się całkiem prosta, acz przemyślana opowieść o dwóch indywiduach, które najwyraźniej widziały wszystko, co świat ma do zaoferowania, a których to losy są trwale splecione. W każdym razie, rozdział drugi przedstawia nam postać Złodzieja Dusz, dorzuca także do obsady znanego nam króla Sombrę – duet ten z czasem wyrośnie na srogą opozycję dla protagonisty, przy czym ten pierwszy będzie jego final bossem. Podobnie jak w przypadku Handlarza, autor nie traci czasu i po swojemu prezentuje możliwości swoich postaci, stwarzając przy tym pozór, jakoby postać mrocznego króla znajdowała się trochę na łasce oryginalnych bohaterów. No, może nie na łasce, lecz jest wrażenie, iż Sombra jest od nich znacznie słabszy. W ostatecznym rozrachunku znaczenie mrocznego króla nie jest marginalizowane, ani bagatelizowanie, lecz trudno oprzeć się myśli, jakoby autor chciał uczynić swoje postacie silniejszymi poprzez zestawienie ich ze znanym z serialu złoczyńcą i przedstawienie ich przewagi na jego tle. Nie zawsze wygląda to dobrze, lecz tutaj akurat nie wzbudziło zbytnich kontrowersji, powiedziałbym, że autor nie odebrał Sombrze, hm... Pewnej godności, tak to nazwijmy. Ostatecznie jego udział w historii określiłbym na satysfakcjonujący, choć nie była to najlepsza kreacja tego bohatera z jaką się spotkałem. Niemniej kontynuowany jest wątek ciekawej sprawy Rose Wonderful, w ramach czego otrzymujemy nie tylko kolejne próbki możliwości Handlarza, jak również wgląd na jego proces myślowy, ale także okno na relacje między ojcem a córką, a także podejście tej drugiej do protagonisty, gdyż wie już ona, iż odwiedził mury jej rodzinnej posiadłości. Później, podczas kolejnego spotkania Handlarza z hrabią, dochodzi do pierwszej konfrontacji bohatera z Sombrą, zgodnie z foreshadowingiem na początku rozdziału. I tak jak wspominałem – autor pozostawił królowi godność złoczyńcy, jednakże już pokazał, że jest on słabszy od oryginalnych postaci. Nie było moim zdaniem sensu tego tłumaczyć: To znaczy, Sombra bodaj za pierwszym razem padł od duetu Celestia & Luna. Potem w grę weszły Elementy Harmonii i Kryształowe Serce. A za trzecim razem... Chyba był trzeci raz ale nie oglądałem/ nie pamiętam, ale! Z tej wypowiedzi wynika następujący łańcuch pokarmowy: Król Sombra < Celestia, Luna, Klejnoty, Handlarz, Cadance pewnie też, Kryształowe Serducho itd. <<< Złodziej Dusz. Czyli nie tylko Sombra już totalnie na nikim nie powinien robić wrażenia, ale Złodziej Dusz to definitywny złodupiec, przed którym jednak Handlarz najwyraźniej nie odczuwa szczególnej trwogi... wydaje się wręcz deko zarozumiały (ang. cocky). Ale o co mi chodzi – jeżeli już, wolałbym mieć to pokazane poprzez czyny i interakcje, nie słowa. Jeden ze sposobów, ten lepszy, nie oba naraz. Jednakże z całości wypowiedzi wynika interesujący detal, mianowicie taki, iż Sombra znacznie wcześniej podpisał ze Złodziejem cyrograf i to stąd miała wypływać jego moc, z którą czynił zło. Dowiadujemy się nawet czyje dusze położył na szali. Jest to wiarygodne wytłumaczenie dlaczego jest zależny od Złodzieja, jak zdobył swoją potęgę i dlaczego mimo kilku porażek wciąż powraca. Z perspektywy czasu, jestem bardzo ciekaw jak wyglądało jego pierwsze spotkanie ze Złodziejem i jaki za podpisaniem z nim umowy stał ciąg zdarzeń. W ogóle, kupuję ten koncept. Jeżeli ktoś dawno, dawno temu miałby zawierać pakt z „diabłem”, Sombra wydaje się idealnym kandydatem. To mi się podoba. W każdym razie, rozdział kończy się małym cliffhangerem, gdyż po spotkaniu z Sombrą powodowany ciekawością hrabia zadaje bohaterowi parę pytań, z czego to ostatnie dotyczy tego, jak został Handlarzem Słów. I tutaj mam mały kłopot, którego chyba aż do tej pory nie zauważałem. Nie zrozumcie mnie źle; rozdział drugi kończy się pytaniem, zaś trzeci otwiera retrospekcja – jak się niebawem okaże, będąca opowieścią protagonisty – która na zadane pytanie odpowiada, co wydaje się wręcz książkowym przykładem tego jak zakończyć jeden odcinek, a jak rozpocząć odcinek następny. Tu zero zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, podoba mnie się to i jak najbardziej spełnia to oczekiwania moje, jako czytelnika, odnośnie sposobu prowadzenia historii, jej podziału itd. Jednakże, kiedy bohater podpisuje cyrograf, nie omieszkując przy tym wykorzystać chwili nieuwagi Złodzieja Dusz – lata pomyślnych transakcji musiały zaowocować nadmierną pewnością siebie – pada następujące zdanie: Gdy powracamy do wydarzeń bieżących, hrabia słyszy, iż: Przypominam, że (złote) pytanie kończące poprzedni rozdział brzmiało: „Jak stałeś się Handlarzem Słów?” Natomiast z tej opowieści wcale wynika nie to, że po podpisaniu cyrografu i wyruszeniu w świat bohater – na imię mu Rafael – został Handlarzem Słów, ale że był nim wcześniej, właściwie nie wiadomo na jakiej zasadzie. Niby konkluduje, że od tamtej pory jest znany jako Handlarz, ale to nie znaczy, że faktycznie nim jest – tę informację uzyskujemy od Złodzieja Dusz, który stwierdza, że faktycznie to jest Handlarz. Mało tego, jego wypowiedź sugeruje, że Rafael może nie być jedynym takim Handlarzem w historii. Może jedynym wciąż żyjącym, ale jednak. Sieje to ziarno niepewności czy po świecie stąpają tacy, jak on, lecz pozostają śmiertelnymi kucykami, czy też jest inaczej. W każdym razie, może coś źle rozumiem, ale przynajmniej na dzień dzisiejszy widzę tutaj pewną nieścisłość. Poza tym bycie znanym jako ktoś =/= bycie tym kimś. A pytanie było o to, jak Rafael został Handlarzem Słów. Nim zapomnę – Rafael, jako imię, jest w porządku. Ale czy to Nameless serio było konieczne? Po zapoznaniu się z całością nie wydaje się to mieć szczególnego znaczenia; jeżeli miał być bezimienny (czyli tytułowy Handlarz mógłby być nikim i każdym), wówczas po co w ogóle zdradzać jego imię, zaś jeżeli już mieliśmy je poznać, nie lepiej byłoby obrać na nazwisko coś innego? Coś z innego języka, co mogło znaczyć tyle, co „nie posiadający imienia”, acz brzmieć tak, by wskazywać na pochodzenie? Na przykład z północy czy skądś? Aha, jednocześnie rozdział trzeci, „Marzenie od odpowiedzi”, konfrontuje czytelnika z pierwszym poważnym zabiegiem tego, co ja nazywam „kreatywnym formatowaniem”, ubogaconym przez charakterystyczną narrację. Jest to oczywiście prezentacja ciszy, którą przytoczyła już Cahan, stąd powstrzymam się przed zarzuceniem własnym cytatem – po prostu odsyłam do pierwszego postu mojej przedmówczyni. Właściwie, owego kreatywnego formatowania nie ma w tekście znów tak wiele (w tej chwili przypominam sobie jeszcze zdanie napisane w kolorze białym – białe na białym jest niewidoczne, trzeba je zaznaczyć, by je „odkryć”), zdecydowanie częściej narrator wypowiada się w sposób, którego ja osobiście nie odebrałem jako trolling, lecz jako... coś dziwnego. Coś, co w kontekście całości do niczego nie prowadzi. Łudziłem się, że ta zastanawiająca, miejscami sugerująca samoświadomość fanfika narracja, przyniesie ze sobą coś więcej, gdy nadejdzie właściwy czas. Może coś się wydarzy, może ten narrator okaże się jakąś postacią, która od początku brała udział w opisywanych wydarzeniach czy stanie się inny twist, który nada całości nowego wymiaru. Tak się jednak nie stało. I to, w mojej opinii, z perspektywy czasu, faktycznie wydaje się niepotrzebne. Z jednej strony brak tych fragmentów wiele by nie zmienił, lecz z drugiej nie burzyłby klimatu czy czwartej ściany. Gdyby miało coś z tego wyniknąć, to rozumiem eksperyment, lecz eksperyment dla samego eksperymentu z reguły się nie udaje. „Handlarz Słów” nie jest od tejże reguły wyjątkiem, a szkoda. Retrospekcja otwierająca „Marzenie odpowiedzi” wprowadza jeszcze Księgę Ksiąg, jako ten ostateczny cel, który popchnął Rafaela ku złożeniu podpisu na umowie ze Złodziejem Dusz, a także postać Meadow, której charakter, jak i rola w historii, jest prosta jak parasol – ona kocha jego, on nie kocha jej, jakoś w ten sposób. Jest to jednocześnie przeszłość, która do protagonisty nieuchronnie powróci w finale. I teraz dwie sprawy. Finał, w którym wszystko splata się w jedno, w którym niemalże każda z poznanych wcześniej postaci otrzymuje rolę w finałowym starciu oraz jego konsekwencjach, włącznie z konkluzją historii, wszystko to było, jak dla mnie, bardzo satysfakcjonujące. Autentycznie miałem wrażenie elementów lądujących na swoich miejscach akurat wtedy, gdy jest to potrzebne. Chociaż co niektóre decyzje (jak chociażby ta, kto ma być sędzią w pojedynku) mogą wzbudzać wątpliwości, ja to sobie tłumaczę w bardzo prosty sposób: starcie odbywa się między dwoma nadzwyczaj potężnymi indywiduami, na warunkach niepojętych dla zwykłego kucyka, więc wolno im. Mogli tak postanowić, mogli to tak zorganizować, więc tak zrobili. I tyle. Nie musi się to nikomu podobać – ma działać dla uczestników starcia. Sprawa druga, czyli wątek Meadow. Jak dla mnie wszystko pasuje. Jej motywacja, stara jak świat, sztampowa, ograna do bólu, w ogóle mi nie przeszkadza, nawet byłbym gotów ją tłumaczyć. A możliwości jest kilka. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale chyba nie podano nam, nawet orientacyjnie, wieku tej postaci. Zatem może być bardzo młoda, a co za tym idzie, niedoświadczona, naiwna, po prostu po młodzieńczemu głupia. Może też znajdować się na innym etapie, kiedy, ujmując kolokwialnie, czas na układanie sobie życia się kończy, więc jeżeli ma wyznawać komukolwiek uczucia, to teraz. A może po prostu taka jest i tyle. Niezależnie od tego, jest to IDEALNA ofiara kontrahentka dla Złodzieja Dusz. Ktoś tak naiwny, kierujący się emocjami, wręcz dziecinny, nawet nie pomyśli, nie wybiegnie w przyszłość, nie zastanowi się, podpisze niemal od razu. Poza tym, gdyby Meadow nie była taka, jak ją przedstawił autor, możliwe, że część z satysfakcji, jaką odczułem na końcu, gdzieś by uleciała. Wyobrażam sobie, że Złodziej Dusz, przychodząc do niej, mógł myśleć w następujący sposób: „This is like taking candy from a baby, which is fine by me.” ~ Shadow teh Edgehog, 2005 Aha – mój odbiór zarówno Handlarza, jak i Złodzieja, był istnym rollercoasterem. Raz po raz wypadali jak nadzwyczajne istoty, przed którymi należy czuć respekt, innym razem jak zarozumiałe snoby i tylko czekałem, aż ktoś któremuś utrze nosa, a nieraz, ilekroć fanfik porywał się na filozofię i pytania dotyczące egzystencji, czasu i sensu, bywali głupio-mądrzy. Ale były i czasy gdzie byli jak zupełnie zwyczajne postacie, które ciągną fabułę naprzód. Ostatecznie nie mam złych wrażeń, mało tego, gdy przyszła pora na wielki finał... ku mojemu zdumieniu, chciało mi się kibicować im obu. Chociaż żaden z nich nie był moją ulubioną postacią w tymże fanfiku – ten honor idzie do Storm – pomyślałem, że w sumie fajnie by było dalej śledzić ich losy, mniej lub bardziej zależne od siebie. Ale zwycięzca mógł być tylko jeden. I może to zabrzmi dziwnie, lecz powtórzyła się sytuacja, jaką miałem przy okazji ogrywania Story Mode w „Tekkenie 7” - czy na końcu wygra Heihachi czy Kazuya, to dla mnie wcale nie było takie oczywiste i tak samo w „Handlarzu”, czy zwycięsko wyjdzie z tego Rafael czy Złodziej, trudno powiedzieć. A gdy wszystko stało się jasne, no to niby człowiek to przeczuwał, a jednak utrzymywał dystans. Ale ostatecznie pozytywnie. I tak jak wspominałem, jak się pokazała Meadow, jak powróciła ta Księga Ksiąg i jak przyszło co do czego – PIĘKNIE ich nasz Złodziej rozegrał! A Handlarz, jak już dostał tę Księgę Ksiąg, jak zrozumiał co narobił, to ja wyobraziłem sobie takie „ojej” + mina gościa, któremu skończyło się tanie wino w butelce. Jednakże znacząco wybiegłem naprzód, zamiast iść po kolei, rozdział po rozdziale. I mógłbym to dalej robić, lecz nie widzę takiej potrzeby. Trzy pierwsze rozdziały („Nigdy nie kłamie”, „Niech żyje bal”, „Marzenie o odpowiedzi”) uważam za najważniejsze dla ogółu fabuły; inicjują najważniejsze wątki, odpowiednio szybko je rozbudowują, wprowadzają większość istotnych postaci, otrzymujemy także detale dotyczące Handlarza, jego przeszłości, a także powiązań z antagonistami. Przez to też wydają się najświeższe, najciekawsze. Finał („Sędzia w pojedynku” i „Wzgórze przegniłej wierzby”), jak już zaznaczyłem, uważam za satysfakcjonujący, wyczerpująco zamykający wątki większości postaci, zostawiając jednak lekko uchyloną furtkę, dzięki czemu czytelnik może, jeśli chce, spekulować co będzie dalej, nie jest to bowiem scenariusz pt: „I wtedy wszyscy zginęli”. W ogóle, pasuje mi klimat – było trochę napięcia, pojedynek odbył się w formie takiej trochę debaty filozoficznej, acz silnie spersonalizowanej, następnie powrót przeszłości i ostateczna porażka jednego z bohaterów, czemu towarzyszy szczypta makabry, po czym następuje dość posępna konkluzja, symbolizowana przez wierzbę, która zresztą znajduje się w tytule rozdziału. Króciutka scenka z Cadance i Flurry, jeszcze krótszy występ Celestii i Twilight, nie wydaje się tutaj esencjonalny, ale daje jakieś pojęcie od kiedy Rafael zaszczyca ów świat swoim istnieniem... Co mimo wszystko stwarza inną wątpliwość – czy Złodziej naprawdę potrzebował czekać (?) tyle czasu, nim nadarzyła się okazja do konfrontacji? Naprawdę nigdy przedtem nie było sposobności, by doprowadzić do takiego pojedynku? Możliwe, że było to wytłumaczone/ zasugerowane w fabule, lecz chyba tego nie wyłapałem... No, ale jak wspominałem przy okazji osoby sędziego – są tak zarąbiście potężni, że mogą wszystko, więc jeżeli im tak pasuje, to niech mają No dobrze, ale jak wypada zatem środek opowiadania? No cóż, „nierówno” to złe słowo, gdyż fanfik generalnie trzyma w miarę równy poziom przez cały czas. Powiedziałbym, że jeżeli gdziekolwiek mogłoby się pojawić wrażenie dłużyzny, to są to właśnie te rozdziały. „Pamiątka tamtego dnia” jeszcze się broni, gdyż daje nam więcej postaci Złodzieja Dusz (opisy przemieszczania się po chmurach świetne), a poza tym przedstawia nam Storm, czyli taki trochę typ sidekicka, których pewnie ma w tym swoim kapelusiku mnóstwo, ale akurat ta faktycznie wydaje się cierpieć na syndrom sztokholmski, ale to ok. Z czasem wyrosła na moją ulubioną postać. Opisy z nią były fajne (zwłaszcza te, w których się regenerowała, czy też „ściągała” Swarm Hope na pojedynek), podobały mnie się jej kwestie, akurat w mojej głowie była energiczna, pełna inicjatywy, jakaś taka barwniejsza na tle pozostałych bohaterów. Szybko ją polubiłem. Może to także zasługa scen przedstawiających nam możliwości tego jakże zacnego duetu – gdy wpadają do cudzych nieruchomości, z gospodarzami robią przeróżne rzeczy, by w spokoju zjeść sobie kanapkę chociażby. Fajne. Cała reszta natomiast, i to się tyczy całego „środka”, to właściwie mozolne rozwijanie tego, co już zostało wprowadzone. Jeżeli komuś to podpasowało, no to ma więcej tego, co lubi. Ale nie wszystko i stosunkowo niewiele nowego. Jeżeli od początku ktoś miał z fanfikiem problemy, to właśnie tutaj będą go aż razić w oczy. Zależy. Wątek śledztwa ciągnie się troszkę za długo i tym bardziej jest to kłopot, że na tym etapie czytelnik powinien się domyślać co jest na rzeczy i kim naprawdę jest Rose Wonderful; zna już odpowiedź na zagadkę, ale tekst nadal zachowuje się jakby to była wielka tajemnica i odwleka jej wyjawienie, które to nie ma już szans zaskoczyć. Ale motyw, że cała służba, to istoty sztuczne, była dla mnie małą niespodzianką. Ale znów, hrabia raczej o tym wiedział, co nie? Nie mógł im po prostu rozkazać, by powiedzieli o co chodzi z kochaną córunią? Chyba powinny się go te golemy słuchać, co nie? W sumie, jak tak o tym myślę, to czy w tym kontekście wynajęcie Handlarza rzeczywiście było potrzebne? Jasne, Rafael sam do niego przyszedł i się zaoferował, ale koniec końców... trochę to naciągane. Autor jakby sam się zakiwał pośród swoich pomysłów, a kiedy wszystko się poplątało, to nie wypadało zostawiać czytelnika bez rozwiązania, więc je napisał. Tak to trochę wygląda. Poszczególne interakcje między innymi postaciami może i są zrealizowane solidnie, lecz nie jestem pewien czy faktycznie wnoszą cokolwiek do całości, poza tym, że najwyraźniej autor chciał, byśmy spędzili z tymi bohaterami więcej czasu, poznali dynamikę relacji między nimi i przez to zbudowali z nimi więź, coby końcówka była bardziej angażująca. Lecz znów – jedynymi zagrożonymi wydawali się tu Handlarz i Swarm Hope. Reszta... generalnie byłem spokojny o to, że z tego wyjdą, tak czy inaczej. Zatem znów przewija się pytanie – po co? A może tak miało być. Może autor nie chciał podawać czytelnikom wszystkiego na srebrnej tacy i wolał, by każdy z osobna sam wypełnił luki, jak podpowiada mu wyobraźnia. Może Złodziej Dusz i Handlarz są ograniczeni jakimiś wyższymi prawami, których nie mogą złamać, stąd tyle czasu się „zbierali” na pojedynek. Może z tego samego powodu Złodziej nie mógł niszczyć kogo popadnie, chociaż mamy jasno powiedziane, że moc ma z nich wszystkich największą. Może sędzia musiał być śmiertelnikiem, coby starcie było uznane za ważne, a jego wynik wiążący. Może za parasolką, kapeluszem, no i przede wszystkim wierzbą stoi jakaś głębsza symbolika. Może, ale nie musi. Aha – jednocześnie to są te rozdziały, które musiałem sobie przypominać. Po pewnym czasie zaczęły się zlewać w jedno i trudno mi było określić co gdzie jest. Mała niedogodność, jednakże też może świadczyć o tym, że faktycznie tekst ma trochę tłuszczyku, który można by odprowadzić, coby lektura poszła bardziej wartko bez utraty znaczenia czy detali. Z drugiej strony, lubię opisy, lubię detale, lubię czytać, więc gdyby to mnie przypadła misja „odchudzania” opowiadania, to nie ma co się łudzić – coś tam bym skrócił czy wyciął, ale i tak byłoby grubo ponad sto stron Natomiast ani razu nie miałem wrażenia, że cokolwiek było pisane na siłę. Pragnę pochwalić to, że najwyraźniej Ziemniakford wrzucił do „Handlarza” trochę wszystkiego – z czym chciał, to sobie poeksperymentował, były pieśni (z tego, co wiem, autor lubi pisać wiersze), było nieco artyzmu, trafionego czy nie, to już inny temat, nieco filozofii, próba poprowadzenia naraz dwóch grup postaci z ich własnymi wątkami, te rzeczy. Cel był ambitny i wcale nie został zrealizowany źle, nawet nie średnio, wręcz całkiem nieźle, w mojej opinii. Według mnie jest to ciekawa fabuła z fajnym potencjałem, prowadzona przez nietuzinkowe postacie, lecz nie zawsze opisana w zbyt fortunny sposób. Trochę już tego dotknąłem, ale ogólnie chodzi o to, że ta stylistyka jest dosyć specyficzna, rzekłbym, że barokowa w tym sensie, że lubi przesadzać. Czasem to działa, czasem nie. Coś czasem zapadnie w pamięci, innym razem przejdzie bez echa. Dużo nad wyraz ubarwionych porównań, jak chociażby częste porównywanie konwersacji do bitwy prowadzonej przez dwa stronnictwa, z całą charakterystyczną dla tejże dziedziny nomenklaturą, innym razem obrazy wiszą jak wisielce (chwilę kminiłem co autor miał tu na myśli, bo samobójstwo można popełnić na różne sposoby), no i mam wątpliwości na ile kolor „radzieckich bloków” ma sens w świecie, w którym nigdy nie było związku radzieckiego, i tak dalej, i tak dalej. Postacie zachowują się i wypowiadają dosyć teatralnie, o czym też już pisałem. Przeważnie to działa, czego nie można powiedzieć o filozoficznej stronie dzieła. Znów – niekiedy poszczególne teksty wydają mnie się intrygujące, niebanalne, nawet pobudzające wyobraźnię, ale innym razem wzbudzają pewne politowanie. W każdym razie, niezależnie od tego, co sądzimy o zawartości merytorycznej i jakich byśmy nie mieli zastrzeżeń do stylistyki, tekst został napisany solidnie i poprawnie. Wygląda dobrze i tak też go się czyta. Osobiście, nie miałem kłopotu ani ze wskoczeniem do historii w jej trakcie, ani z odświeżeniem sobie opowiadania od początku, nawet za którymś z kolei razem. Praca przy nim była wymagająca, ale nie drenująca z chęci na cokolwiek. Był w tym jakiś głębszy pomysł, był ciekawy klimat, było trochę momentów, które naprawdę mi podeszły. Na ówczesnym etapie autor może i nie miał dosyć doświadczenia, by w pełni wykorzystać potencjał te historii, ale nie uważam, że ją zepsuł. Swoją drogą, w dyskusji przewinął się wiek autora i powiem tak: jako ktoś, kto opublikował swoje pierwsze teksty mając bodajże dwadzieścia jeden wiosen owszem, niekiedy człowiek ma chęć zapaść się pod ziemię, lecz z drugiej strony niczego nie żałuję. Każdy z tych tekstów (także każda praca graficzna) pomógł mi dojść do etapu, na którym jestem teraz, każdy coś do mojej twórczości wniósł i bez nich nie byłoby mowy o mojej obecnej działalności w takiej formie, w jakiej jest ona znana czytelnikom. Żałuję tylko tego, że dzisiaj nie mam już tej odwagi, którą miałem w owym czasie. Człowiek ma doświadczenie, ma popełnione błędy, ale i sukcesy, ma chęci i pomysły, lecz nie do końca sprzyja mu ta charakterystyczna dla wczesnej twórczości śmiałość, bez której czasem trudno wykroczyć poza rzemieślniczą robotę. Kontrolowana, może pomóc w osiągnięciu pełnego potencjału dowolnie ambitnej koncepcji. Kończąc, moim zdaniem „Handlarz Słów” to fanfik ciekawy, na ogół zupełnie niezły, a momentami całkiem dobry, zrealizowany konsekwentnie i solidnie, według wizji autora i mnie się podobał. Uważam, że warto go spróbować. Nie jest idealnie, jest nad czym pracować, ale według mnie to konkretna próbka możliwości Ziemniakforda, no i okazja do niejednej lekcji na przyszłość. Chociażby na temat tego jak utrzymywać określony klimat. W każdym razie, tekst mnie wciągnął, przedstawił parę intrygujących konceptów, no i usatysfakcjonował swym zwieńczeniem. Czego chcieć więcej? Kolejnych fanfików, rzecz jasna Mam nadzieję, że z biegiem czasu tekst okaże się istotnym punktem w historii twórczości autora; opowiadaniem, po którym wyciągnął istotne wnioski, fanfikiem, przy którym wypróbował pierwsze poważne pomysły i przy którym nabrał potrzebnego doświadczenia, by stworzyć coś jeszcze większego, a przy tym opowieścią, którą się ciepło wspomina i do której łatwo wraca. Pozdrawiam!3 points
-
Powiadają, że po świecie krążą wędrowcy, którzy nigdy nie kończą swych wojaży. Tak, to prawda. Zwłaszcza, że niektórzy podróżują dłużej od innych. Znacznie, znacznie dłużej. Jednak nie wszystkie podróże powodowane są chęcią przygody. Niektóre zaczynają się od zwykłej ciekawości. Tak swoją podróż zaczął... Całość fanfika Rozdział 1 „Nigdy nie kłamie" Rozdział 2 „Niech żyje bal" Rozdział 3 „Marzenie o odpowiedzi" Rozdział 4 „Pamiątka tamtego dnia" Rozdział 5 „Podróż bez pewności" Rozdział 6 „Możliwość nad pięknem" Rozdział 7 „Sędzia w pojedynku" Rozdział 8 „Wzgórze przegniłej wierzby" + posłowie Przedczytanka: Hoffman Korekta: Cinram, Hoffman Twórca okładki: Magfen Podziękować też chcę Kącikowi Lektorskiemu Bronies Corner, gdzie fik miał wcześniejszą premierę. A także mały bonus dla tych, którzy przeczytali całe opowiadanie: Właściwy pojedynek Pozdrawiam i miłego czytania. ~ Ziemniakford.1 point
-
„Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”, zgodnie z zestawem tagów, jakim opatrzono ów tytuł, oferuje nam okryte gęstą mgłą tajemnicy kawałki życia, pośród których nie zabraknie szczypty przemocy czy odrobiny wątków romantycznych. Całość utrzymywana jest w dosyć dojrzałym tonie, a fabuła nie boi się podejmować kwestii dla poszczególnych postaci bardzo osobistych, będąc w swym przekazie dość bezkompromisowa, co może narazić co wrażliwszych czytelników na pewien dyskomfort podczas lektury. Wszystko razem tworzy niepowtarzalny, intrygujący i mroczny klimat, przez który ciężko się oderwać od lektury, a przeczytane rzeczy wwiercają się w świadomość i nie dają o sobie zapomnieć. Jest tu zatem w wszystko, do czego zdążyła przyzwyczaić nas autorka. Na chwilę obecną jej poprzednie fanfiki nie są dostępne, lecz wierzcie mi na słowo – styl ten jest charakterystyczny i niemożliwy do podrobienia. Bazując na wspomnieniach, z satysfakcją stwierdzam, iż nastrojem opowiadanie tylko nawiązuje do poprzednich dzieł, a na dłuższą metę tożsamość posiada własną. Ci, którzy mieli przyjemność zapoznać się z poprzednimi dziełami autorki, z pewnością odnajdą tu rzeczy do nich podobne, które klimat „Nowoczesnej baśni o Księżycu” mogą jeszcze bardziej ubogacić, dodając do tego subtelne wrażenie extra spójności z poprzednimi tytułami. Ale spokojnie, nie jest wymagana znajomość żadnego z nich – niniejszy tekst jest samodzielnym dziełem – toteż i nowi czytelnicy, nie kojarzący czy to „Pedantki”, czy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” mogą zatopić się w lekturze i czerpać z niej w pełni. Zapowiedź opowiadania, zwięzła i precyzyjna, nie jest żadnym gigantycznym spoilerem – ot, Cadance obchodzi swoje dwusetne urodziny. Rzecz naturalna, zrozumiała i często praktykowana, wszakże wszyscy kiedyś obchodzimy dwusetne urodziny. Główną bohaterką jest Twilight Sparkle, a czytelnik prędko przekonuje się, iż tekst jest nie tylko ciągiem zdarzeń prowadzących do wymienionej w zapowiedzi celebracji, ale także dosyć obszernym wglądem w przeszłość protagonistki, która to przeszłość ciągnie się za nią aż na srebrny glob, promieniując i nie dając o sobie zapomnieć, co po namyśle niekiedy potrafi być bardzo przejmujące. Poszczególne rozdziały nie są długie, w zasadzie można je połknąć „na raz”, a potem przeczytać wszystko ponownie i tak dalej, i tak dalej. Mimo podejmowania tematów trudnych, nerwowych sytuacji czy opisów nie aż tak przyjemnych rzeczy, opowiadanie wchodzi zaskakująco lekko, fabuła rozkręca się bardzo sprawnie, prędko ujawniając swoją wielowątkowość. Oczywiście odpowiednio szybko prezentowana jest czytelnikowi pewna zagadka, którą musi rozwikłać i nie mówię tu wyłącznie o chowańcu w pudełku, choć to także skłania ku abstrakcyjnemu myśleniu. Poza pudłem, można by rzec Za moment przejdę do omówienia fabuły opowiadania, zatem w komentarzu będą duże ilości naraz SPOILERÓW, dosyć istotnych, zdradzających masę rzeczy, toteż jeśli chcesz samodzielnie zapoznać się z tym, co przygotowała autorka, odkryć fabułę bez żadnej wcześniejszej wiedzy czy podpowiedzi, przerwij czytanie tegoż postu i przejdź śmiało do „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”. Już? No to uwaga, zaraz wjadą potężne SPOILERY! Początek opowiadania może bardzo zmylić. Początkowo nic nie wskazuje na to, by cokolwiek było nie tak, nie wspominając o położeniu bohaterek, gdyż owszem, Twilight gra tutaj pierwsze skrzypce, lecz nie jest na scenie sama. Opowiadanie rozpoczyna się już na Księżycu, skąd księżniczki mają ładny widok na Ziemię. Jak się później okaże, jedne najwyraźniej za swym ziemskim domem tęsknią, inne już nieszczególnie, lecz pewności nie można mieć nigdy, stąd niewykluczone, iż prawdziwe odczucia są skutecznie maskowane. Podobnież powstaje kłopot kiedy mówić „dzień dobry” czy „dobry wieczór” na Księżycu, chociaż Celestia wydaje się wiedzieć kiedy rozpoczyna się dzień, a kiedy noc. Od rozdziału pierwszego czytelnik ma masę pytań: dlaczego księżniczki trafiły na Księżyc, kiedy to się stało, w ogóle, czy w Equestrii wydarzyło się coś szczególnego, o co w tym wszystkim chodzi i jak autorka zamierza je stamtąd wyciągnąć... O ile w ogóle ma taki zamiar, a coś mnie się zdaje, że „no nie bardzo”. Niemniej rozdział pierwszy robi dobrą robotę, jeśli idzie o zaciekawienie czytelnika i wciągnięcie go w fabułę. Jest to początek prosty, powiedziałbym, że niepozorny, ale skuteczny. Dosyć szybko, bo już przy okazji rozdziału drugiego, robi się poważniej i... osobliwiej. Jest to osobliwość charakterystyczna dla stylu autorki i na tym polu absolutnie nie zawodzi; może następuje szybciej niż czytelnik mógłby się tego spodziewać, ale działa. Jednocześnie rozdział ten przedstawia nam pierwszą z wielu w tym opowiadaniu retrospekcji. Zgodnie z tytułem zarówno tego kawałka tekstu, jak i nazwą dokumentu Google (nie są one tożsame, ale ściśle wiążą się ze sobą, jak i z treścią rozdziału), dostajemy dowód na to, że miłość jest ślepa, w postaci miłości rodziców oraz ich dzieci. I ponownie – zaczyna się niewinnie, tekst w paru miejscach może okazać się uszczypliwy, lecz niemalże jak grom z jasnego nieba spada na nas tragedia, którą to tragedią, tj. jej wizualnymi następstwami, Twilight wydaje się być niezdrowo zafascynowana. Choć rozdział drugi został przez tę retrospekcję bardzo mocno zdominowany, mamy parę przebłysków odnośnie tego, co się dzieje na Księżycu. Zupełnie odwrotnie wygląda to w przypadku rozdziału trzeciego, gdzie praktycznie całość traktuje o poczynaniach Twilight i Celestii na srebrnym globie. Z jakiegoś powodu szczególnie wryła mi się w pamięć scena, w której Pani Dnia prezentuje przed swoją uczennicą tort, który to tort nie smakuje w ogóle (a wręcz ma być ohydny), gdyż, jak się okazuje, został nieprawidłowo wykonany z błota, dzięki dobrodziejstwu zaklęcia przeistoczenia. Co w tym nadzwyczajnego? A to, że to czarnoksięstwo, to zakazane, to jest złe. I Twilight wie o tym doskonale, gdyż ma z tymże zaklęciem wspomnienia. Wspomnienia, z którymi wiąże się jej pierwszy mroczny sekret, który poznamy już w kolejnym rozdziale. To oczywiście nie jest jedyna rzecz z przeszłości, która powraca do protagonistki. Mamy szybkie wspomnienie czasu, w którym księżniczki „pakowały się” na Księżyc, oczywiście do kuferka pełnego halek i podwiązek, który to kuferek z rozkazu starszej siostry musiała opróżnić Luna. Jak się okazuje, bohaterki zabrały ze sobą jedynie racje żywnościowe, co wydaje się bez sensu, skoro alikorny nie muszą jeść. Ot, taki zbędny luksus, za którym w końcu odczuwają tęsknotę, co tłumaczy zachwyt Twilight nad tortem. To, co początkowo wydaje się rozluźniać atmosferę, prędko wzbudza wątpliwości i wysyła sygnały, że pod postacią czegoś co przypomina wesołą wycieczkę księżniczek gdzieś w nieznane, bo mogą, kryje się coś mrocznego i bolesnego. Co gorsza, najwyraźniej dotyczy to Luny. I rzeczywiście – w miarę odkrywania fabuły Pani Nocy wyrasta na postać dużo ważniejszą niż początkowo się to nam wydaje, zaś jej więź z Twilight, w ogóle, cała jej historia z lawendową klaczą, w odpowiednim momencie jakby wypływa na wierzch, stając się jednym z ważniejszych wątków, który trzyma przy sobie czytelnika. A jak to się ma do urodzin Cadance? Otóż Luna, z powodów nam nieznanych, nie jest na nie zaproszona. To, co szczególnie mnie się podoba to to, że takie niuanse, zwroty i zawirowania spadają na czytelnika nagle, podobnie jak moment, w którym Twilight wybucha. Nie dosłownie, lecz dochodzi do kopytoczynów. I to też znajduje odniesienie do jej przeszłości, do tego, co zrobiła i tego, co ją za to spotkało. Ba, im dłużej o tym myślę, tym więcej nabieram uznania wobec tego, iż niemalże każda drobnostka wydaje się tu mieć znaczenie, co nie od razu jest takie oczywiste. Czy to Cadance, która wpatruje się w sztuczne słońce trochę za długo, trochę jakby w transie, podobnie jak Twilight podziwiała gore na miejscu tragedii, czy paralela zarysowana między Starlight Glimmer a Thoraxem; tekst niby na to nie wskazuje, autorka gospodaruje opisami bardzo oszczędnie, lecz tak czy inaczej w końcu dociera do odbiorcy, iż szczegół, który przewinął się tylko na chwilę, od początku mógł nieść za sobą coś więcej. Na uznanie zasługuje także rozdział czwarty, który długo utrzymywał się na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o mój ranking najlepszych kawałków „Nowoczesnej baśni o Księżycu”. Podobnie jak rozdział drugi, on również zdominowany jest przez wydarzenia z przeszłości, lecz wydaje się troszeczkę lepiej zorganizowany w swym przekazie – krótki wstęp odbywa się na Księżycu, podobnie jak zakończenie, natomiast całe rozwinięcie to jedna długa, bardzo dobra retrospekcja. Ciekawa rzecz – gabarytowo rozdział nie odbiega od reszty, lecz podczas czytania wydaje się znacznie dłuższy, bogatszy. I rzeczywiście, opisy są tu lepiej rozwinięte, dialogów mamy mniej, sam rozdział czyta się znacznie wolniej, trudniej, bo i przywołane wydarzenia, mimo początkowego wrażenia, niosą ze sobą poważniejszy wydźwięk. Przede wszystkim, to, co zostało wprowadzone wcześniej, autorka zbiera w tym jednym rozdziale i rozwija, dając nam lepsze pojęcie dlaczego obecna Twilight reaguje tak, jak reaguje, co takiego się wydarzyło w jej życiu i na jakiej zasadzie echa tej przeszłości prześladują ją tyle lat później, nawet na Księżycu... Z drugiej strony, teraz jak o tym myślę, przy okazji uwypukla to jakąś przedziwną, lekko perwersyjną uciechę, jaką musi mieć Celestia ilekroć z premedytacją przypomina Twilight te wydarzenia wiedząc jakie piętno na niej odcisnęły. W ogóle, jak na swoje położenie, jak na całą panującą wokół atmosferę, Pani Dnia cały czas pozostaje zagadkowo figlarna. No nic – wracając do rozdziału, przeniesiemy się do szkolnych lat Twilight Sparkle, podjęty będzie wątek ponownego wykorzystania przez nią czaru przeistoczenia. Poprzednio, choć chciała zaimponować swej nauczycielce, skończyło się sroga burą ze strony matki i laniem od ojca, natomiast teraz Twilight próbuje wszystko odwrócić, to znaczy, jak poprzednio zmieniła brzydkiego szczura w pysznego grejpfruta, tak teraz usiłuje z owocu zrobić gryzonia. Co ma skutki dość makabryczne i chyba można to uznać za pierwszy kontakt bohaterki z krwią i wnętrznościami. I to jest zarazem pierwszy mroczny sekret Twilight – schowany do pudełka po teleskopie, zakopany głęboko pod płotkiem. Następnie ciekawska protagonistka poznaje Cadance, która jest alikornem, a do tego księżniczką. Nie chcę tu zbytnio spoilerować, bo to warto przeczytać samemu, niemniej niezmiennie bardzo, ale to bardzo mi się podoba jak Twilight jest po dziecięcemu zafascynowana swoją opiekunką i jak zastanawia się czy ktoś taki jak ona również w całości podlega prawom biologii i np. się załatwia się. Może brzmi to głupawo, ale w fanfiku zostało to naprawdę wiarygodnie opisane. To nie tak, że Twilight nagle zmienia się w narratorkę, lecz opisy naprawdę brzmią jakby były pisane z jej perspektywy, jakby narrator oglądał świat jej oczami i pojmował go jej percepcją. Poza tym, jest to całkiem urocze. I tym bardziej kiedy dziecięca naiwność (szczur został zmasakrowany, więc w tym sensie trudno mówić o niewinności, ale jakaś naiwność najwyraźniej pozostała) zderza się z prawdą, klimat momentalnie się zagęszcza (chociaż nawet podczas tych milszych momentów trudno pozbyć się wrażenia, iż coś nadchodzi, a ty, drogi czytelniku, lepiej bądź gotowy) i tekst staje się przejmujący. Dlaczego? Ponieważ podejmuje problem, który nie tylko jest ponadczasowy i robi to w formie jakby „równania”, gdzie każdy z osobna może podstawić sobie coś (zamiast Cadance, zamiast zamykania się w łazience, zamiast podglądania), z czym może się utożsamić i czego niefortunnie mógł być częścią dawno, dawno temu. W ten niezwykle prosty sposób umacnia się więź z czytelnikiem, nietypowy, ale mroczny nastrój mocniej chwyta za serce, a myśli krążą wokół poznanych wydarzeń, w poszukiwaniu czegoś więcej. Wszystko za jednym zamachem, minimalnym nakładem słów. Znakomity przykład „mniej znaczy więcej”. Młody umysł zachwyconej swoją opiekunką Twilight cały czas jest nastawiony na odkrycie jakiejś tajemnicy, lecz w żadnym momencie nie bierze pod uwagę, iż owa tajemnica może okazać się czymś niekomfortowym, przykrym czy po prostu złym. I bardzo wiarygodnie, gdy problem ze świata dorosłych w końcu wychodzi na wierzch, dziecko samo z siebie kompletnie go nie rozumie, ale całkiem logicznie (na ile pozwalają jego możliwości) poszukuje odpowiedzi i Twilight je znajduje – Cadance w tajemnicy zwraca zawartość żołądka, bo pewnie ciastka, które piecze dla niej Twilight są okropne. To wywołuje u bohaterki poczucie winy, przez co ta obsesyjnie wręcz usiłuje upiec lepsze ciastka, nie wiedząc, że to wcale nie o nie chodzi. I kiedy wszystko zawodzi, przyjmuje, że po prostu jest beznadziejna i nie umie piec. A Cadance nie chce jej robić przykrości. To chorobliwe dążenie Twilight do perfekcji współgra z jej charakterem, a i wydarzyło się w fabule wcześniej, gdyż czar przeistoczenia również miał w założeniach zaimponować Celestii, a przyniósł przykrość i lanie. Poza tym, motyw ciastek powraca na Księżycu i co by nie mówić, było w tym coś pocieszającego. I autentycznie przyjacielskiego. Tak czułem, że tym postaciom, mimo różnych perturbacji z przeszłości, naprawdę zależy na sobie nawzajem. Może warto się tu zatrzymać, by podsumować dotychczasową fabułę, jak również styl jej prowadzenia i to jak wydarzenia bieżące przeplatają się z retrospekcjami. Wydaje mnie się, że będzie to rzutować także na przyszłe rozdziały, które oczywiście pokrótce omówię. W ogóle, jakościowo opowiadanie jest bardzo spójne – nie uświadczyłem żadnych znaczących spadków w jakości czy też nagłych „peaków”, które odwracałyby uwagę od faktycznej treści; wszystko od początku jest konsekwentnie dobre, wciągające, klimatyczne i przemyślane, z jednoczesnym pozostawieniem czytelnikowi szerokiego pola do własnej interpretacji, teoretyzowania i dopisywania backgroundu do detali. Retrospekcje tak na tym etapie, jak i na późniejszym, nie są przywoływane po kolei, czytelnik musi rozwiązać zagadkę co gdzie leży na osi czasu, co nie jest zbyt wymagające (w odróżnieniu od innej zagadki) i przy choćby odrobinie uwagi rozwiązanie powinno przyjść naturalnie, w miarę zwykłej, spokojnej lektury. Retrospekcje zostały rozpisane umiejętnie – ich długość wydaje się dobrze dobrana, nie powodują żadnych retardacji, a dodają do bieżącej historii szerszy kontekst, jednocześnie rozwijając poszczególne postacie i ich relacje. Przy tym całkiem płynnie komponują się z teraźniejszością; wiadomo co jest teraz, a co miało miejsce kiedyś, bez wrażenia czy to zbyt ostrej czy zbyt rozmytej granicy. Warto odnotować, że nie ma tutaj jakiejś wyraźnej reguły kiedy pojawia się dana retrospekcja. To znaczy, fabularnie widzę tutaj zależności i pod tym względem wszystko jest na swoim miejscu, co najlepiej widać po przeczytaniu całej dostępnej zawartości, natomiast proporcje między wydarzeniami z przeszłości, a tymi odbywającymi się obecnie, chyba nie podążają według żadnego wzoru i mogą wydawać się dobierane lekko chaotycznie, w miarę pisania, ale powiedziałbym, że jeżeli już, to jest to chaos uporządkowany. Generalnie fabuła, jak już wspominałem, rozkręca się sprawnie i nie narażając czytelnika ani na dłużyznę, ani ryzykowną retardację, nie pozwala mu się nudzić, a już na pewno zapomnieć o najważniejszych wątkach. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ dla mnie, nawet biorąc pod uwagę wszystko co niniejszego fanfika dotyczy, nie od razu było to takie jasne, co jest tutaj tym wiodącym wątkiem. Nie postrzegam tego jednak za wadę – raczej jako kolejne urozmaicenie, które jest rozwijane w miarę postępu fabuły. Cadance obchodzi dwusetne urodziny – OK. W praktyce wygląda to tak, że pula postaci trafia na Księżyc, najwyraźniej potrzebują się stamtąd wydostać – też OK. W trakcie lektury eksplorujemy burzliwą przeszłość głównej bohaterki, którą jest księżniczka Twilight Sparkle, a także jej relacje z pozostałymi postaciami – to także OK. Na tym jednak nie koniec, gdyż autorka regularnie dorzuca coś nowego; czy to baśń o królewnie podmieńców, która być może nadal przebywa na Księżycu, a która to królewna w pewnym momencie podejmuje próbę skomunikowania się z protagonistką, czy też zagadka z chowańcem w pudełku, z którą to zagadką musi zmierzyć się Twilight, mimo świadomości zbliżających się urodzin, bez widocznego nad głową odliczania, uwaga czytelnika karmiona jest coraz to nowymi wątkami, troszkę tak jakby autorka próbowała się tą uwagą bawić, a może i odwieść ją od urodzin, wokół których to wszystko krąży. Jak w układzie planetarnym, w którego centrum są dwusetne urodziny Cadance; śledzimy losy Twilight, która poszukuje idealnego prezentu dla bratowej, obserwujemy jak spędza ona czas z byłą mentorką, która to mentorka stworzyła sztuczne słońce, przeistacza księżycowe błoto w tort i zastrzega, iż Luny na przyjęcie nie zaproszą, z którą to Luną protagonistka również ma wiele interesujących interakcji, zaś na Księżyc miała trafić, gdyż nikt jej nie kochał, a Cadance jest przecież księżniczką miłości, a w ogóle jest alikornem i jest taka cudowna. Stąd mimo moich osobistych wątpliwości wobec tego, który z wątków jest tutaj najważniejszy, rzeczywiście, po przeanalizowaniu wszystkiego po swojemu, motyw urodzin Cadance wskazuję jako ten najistotniejszy i to on buduje największe napięcie. Język postaci, jak również język narracji, jest zaskakująco lekki. W nielicznych momentach bywa wręcz potoczny, co potrafi kontrastować z podejmowaną tematyką, ale ani razu nie ujmuje jej powagi. Nie mam pojęcia jak autorka to robi, że w taki... może nie minimalistyczny, ale oszczędny sposób, starannie gospodarując słowami, budując zdania krótkie, lecz treściwe, pozwala wyobraźni czytelnika tworzyć wyraźne obrazy, konsekwentnie utrzymując przy tym odpowiedni nastrój, który bywa przystępniejszy, cieplej nacechowany, ale bywa i mroczniejszy, taki, który niesie ze sobą pewien dyskomfort czy też niepokój. I to jest piękne w odbiorze, zaś genialne w prostocie wykonania. I tak, rozdział piąty postrzegam jako swoisty „bridge” między historią o małej Twilight która przemienia szczura w grejpfruta i piecze ciastka, a przy tym ubóstwa Celestię czy Cadance, a historią księżniczki Twilight, która zawiera małżeństwo... z rozsądku? Niekoniecznie. Polityczne? Pewnie tak. Bo Celestia rzekła, że tak będzie słusznie? Zdecydowanie. Zatem najpierw musiała trochę szybciej wydorośleć, a potem szybciej... wkroczyć na nową drogę życia? Godnym uwagi jest, iż ten odcinek odwraca schemat z rozdziału poprzedniego, tzn. wspomnienie otwiera i zamyka rozdział, wewnątrz jest trochę bieżącej fabuły. Oczywiście proporcje mamy inne, lecz jak mówiłem nieco innymi słowami, jest to nieregularność kontrolowana. Znaczy, taka która najwyraźniej szła równolegle z pisaniem. Wypływała z zamysłu. Inaczej – tak miało być. W każdym razie, ten rozdział jest dosyć trudny i znajdują się w nim sytuacje i rzeczy, które mogą sprawić wrażliwszemu odbiorcy pewien dyskomfort. Jak dla mnie nie jest to nic obrzydliwego, lecz z pewnością nieprzyjemnego. Nie dziwota, że Twilight jest wstyd. Sama Twilight, jako księżniczka, wybucha ponownie i także tym razem miała ku temu bardzo osobiste powody, lecz celem eksplozji uczyniła siebie samą. A konkretniej – jedną z własnych kończyn. Jakby tego było mało, dowiadujemy się, iż musiała pokłócić się, i to ostro, ze Starlight Glimmer oraz Cadance, lecz ma nadzieję, że to ta druga właśnie ją odwiedza, by się pogodzić. Dzieje się jednak inaczej. Dlaczego Twilight miałaby mieć konflikt ze Starlight, tego możemy się domyślać z poprzednich retrospekcji, ale Cadance? Moim zdaniem, kontrowersyjny początek rozdziału może być tutaj wskazówką. Drugie wspomnienie powraca do szkolnych lat Twilight, a narracja po raz kolejny, choć tym razem na krótko, sprowadzona zostaje do perspektywy protagonistki za jej dziecięcych lat. I ponownie jest to bardzo urocze. Zdaje się, że jak na razie to ostatnia taka retrospekcja. To chyba nie przypadek, gdyż po rozdziale szóstym Celestia jakby... znika z fabuły (przewija się bodajże tylko raz i na krótko), a uwaga przeskakuje na relacje protagonistki z Luną. W każdym razie, zwieńczenie piątego odcinka przypomina nam o Filomenie. Padają tam takie oto zdania: Brzmi ładnie, ale jak się okazuje po lekturze udostępnionych rozdziałów – jest to moje rozumienie fanfika – znaczenie tego fragmentu jest dużo szersze, zaś mówi on w gruncie rzeczy o czymś toksycznym. Szkodliwym. Niedobrym. Mowa oczywiście o tym jak łączy się on z losami Twilight i co o niej mówi. Bo im dalej, tym więcej się dowiadujemy – między innymi o tym, że Twilight idealizowała Celestię do tego stopnia, że wyobrażała ją sobie jak własną matkę. Jako idealna mentorka, starsza siostra, przyjaciółka, urosła do rangi kogoś nieomylnego, kogo słowo jest słuszne i tyle. Co Celestia powie, to praktycznie jest aksjomat. Więc jeżeli ta powiedziała Twilight, że powinna wyjść za... No właśnie – ze wszystkich możliwych partnerów autorka wybrała Thoraxa. Kto by pomyślał? Wracając, jak Celestia powiedziała, tak Twilight zrobiła, nawet nie zastanawiając się co ona sama uważa za słuszne. Ba, później nawet zastanawia się czy w tym wszystkim w ogóle żywi do swojego męża jakieś uczucie i vice versa. W tym sensie protagonistka jest trochę jak ta Filomena w klatce – Celestia poprzez swój wpływ na Twilight powoduje ból czy dyskomfort, ale może warto, bo pewnie ją kocha, tak po swojemu, i dla tego właśnie uczucia warto się poświęcać. A może jednak nie? Z drugiej strony, nikt niczego Twilight nie kazał. Wszakże mogła słuchać rad Celestii, ale to nie znaczy, że była zobligowana wypełniać jej wolę. Może to jej obsesja, ale kiedy rani swoją nogę tak mocno, że ląduje w szpitalu, koniec końców sama to sobie robi. W tle są bolesne wspomnienia, nerwy, projekcje, ale wciąż. Zatem Państwo widzą – czy to chowaniec w szkatułce, czy feniks w klatce, szczur w pudełku, czy nawet księżniczki na Księżycu, tak wiele szczegółów wydaje się mieć szerszy kontekst i głębsze znaczenie, lecz tak niewiele rzeczy jest tu jednoznacznych. To też bardzo mnie się podoba; jest wiarygodne, życiowe i skłaniające do przemyśleń. Kontynuując, rozdział szósty także jest pełen wydarzeń z przeszłości i widać, że najwyraźniej Twilight pogodziła się ze swą protegowaną, chociaż wolałaby widzieć się z Cadance. Podobała mnie się dynamika między nimi, w ogóle, pasuje mi ta Starlight; po przyjacielsku zadziorna, energiczna, wesoła (za wyjątkiem określonej sytuacji, która przewinęła się wcześniej), sprawia wrażenie kogoś, z którym fajnie się spotykać i fajnie porozmawiać. I tutaj też taka jest. Bardzo pozytywna kreacja. Bohaterki rozmawiają o najnowszych ekscesach Trixie, co jest okazją do ukazania jak Twilight zapatruje się na lazurową iluzjonistkę, a jak zapatruje się na nie obie Starlight. Ponownie – ciekawa sprawa, na tle całości, dosyć serialowo opisana. I zawczasu dająca kontekst kolejnej retrospekcji, którą uświadczymy w rozdziale dziesiątym! Kolejną wizytę składa Celestia. I też przynosi podarunek. Coś nowego A co słychać na Księżycu? To właśnie w tym rozdziale pojawia się zagadka Nemesis, która umieszcza chowańca w szkatułce i ów chowaniec jest żywy lub martwy. Aha, ma jeszcze kota, który jest zwyczajną istotą. Jest to zagadka, która zostanie z bohaterką (i z nami) przez resztę fanfika i która jest kolejnym elementem, który siedzi w głowie. Poza tym, jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał kłopoty ze zrozumieniem retrospekcji oraz ich chronologii, uważam, że najpóźniej to w tym rozdziale wszystko powinno zacząć się rozjaśniać. Według mnie, wygląda to jakoś tak: Idąc dalej – po rozdziale szóstym mamy widoczne przesunięcie uwagi z relacji Twilight-Celestia na relacje Twilight-Luna. Zarazem to już na etapie rozdziału siódmego przewija się tajemnicza „C”, która uważa, iż jest coś, co główna bohaterka powinna przeczytać. Uświadczymy masy interesujących detali, takich jak listy z przeszłości, pisane do Nightmare Moon, a które nieuchronnie musiały „przejść” przez Celestię. Korespondencja ta, podobnie jak podrzucane raz po raz przez cały fanfik detale dotyczące specyfiki funkcjonowania alikornów, subtelnie rozbudowują znany nam fikcyjny świat, tu konkretnie dając wgląd na to jak dawno, dawno temu była postrzegana Nightmare Moon i jak wyobrażenia o niej zmieniały się z czasem. Ponownie cieszą drobne rzeczy, jak chociażby opis charakteru pisma poszczególnych kucyków, w tym księżniczki Luny, czy też rysunki kwiatów dla siostry dobrodziejki. Czy stoi za tym coś więcej? Podejrzewam, że tak, skoro starsza siostra uważa, że zesłanie na Księżyc jest aktem łaski. Co nieco mnie zaskoczyło, o ile relacje z Celestią czy Cadance niejeden raz okazywały się burzliwe, napięte, o tyle protagonistka wydaje się mieć całkiem zdrową relację z Luną. Sam ten fakt czyni tę część opowiadania bardziej... pocieszającym. Co swoją kulminację znajdzie w rozdziale dziesiątym – aktualnie moim ulubionym. Jednak zanim rozdział dziesiąty wskoczył na pierwsze miejsce, rozdział czwarty został zdetronizowany przez dziewiąty. Przede wszystkim, doskonale budowane napięcie, człowiek ma prawo spodziewać się wielu rzeczy, ale póki fanfik nie zagra w otwarte karty, nie ma pojęcia czego konkretnie. Chciałoby się wiedzieć, lecz towarzyszy temu niepewność – gdyż cokolwiek, co może znajdować się dalej, może okazać się... wstrząsające. Przejmujące. Grające na emocjach za bardzo. Nie tylko w tym aspekcie, także w ramach nowego wątku, miałem tutaj leki vibe z „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” Tytułowa starodawna baśń o Księżycu, opowieść o królewnie podmieńców imieniem Change, przybliżająca prosty powód, dla którego rasa ta miałaby przenieść się z Księżyca na Ziemię, wszystko to bardzo mnie się podobało. Podobnie jak przemyślenia Twilight odnośnie Change. A może ona jest prawdziwa? Może jest tu teraz z księżniczkami, na Księżycu? Może od początku je obserwowała? Myśli te pchną Twilight ku próbie skomunikowania się z Change, poprzez napisy na piasku. Ucieszyłem się, gdy bohaterka dostała odpowiedź, jeszcze milej się zrobiło, gdy zapytała Change czy ta zostanie jej przyjaciółką. I na tę wiadomość również uzyskała replikę. Powiało serialowym klimatem. Było przejmująco, tajemniczo, a co najlepsze, napięcie nie uciekło – teraz nie tylko jest świadomość, że zbliżają się kolejne urodziny Cadance, ale i czuć za sobą oddech Change. Czy aby na pewno? To jest rozdział, w którym Celestia na momencik powraca do akcji i scena, w której bierze udział wraz z pozostałymi księżniczkami, sieje ziarno niepewności, które dosyć szybko kiełkuje w różne spekulacje. „C” jest jak „Change”, ale także jak „Celestia”. Ależ to oczywiste, co nie? No właśnie – kto właściwie odpisywał Twilight na jej wiadomości? Jest znakomita scena, w której Twilight pisze na piasku, po czym oświadcza, że prosi o znak, o odpowiedź i obiecuje, że nie będzie podglądać, więc odwraca się i zasłania oczy. Po chwili słyszy za sobą ruch. I tutaj zżera mnie ciekawość – kogo by ujrzała, gdyby jednak zerknęła za siebie? Z jakiegoś powodu przechodzi mi przez myśl, że mogłaby zobaczyć... coś przerażającego. Dlaczego? Może w ramach kary za złamanie obietnicy? A może faktycznie byłaby tam Change? A może... Celestia? Założenie, że Change jest prawdziwa i jest na Księżycu, rodzi całe mnóstwo pytań i wątpliwości odnośnie całego fika. Bo jeżeli tak, to przez cały ten czas któraś z postaci mogła w rzeczywistości być podmieńcem, na przykład. Pytanie, gdzie oryginał? Scena, w której Twilight rozmawia z Flurry, nie tylko sieje jeszcze więcej niepewności, przy okazji niosąc ze sobą pewną dozę melancholii, ale wydaje się uwiarygadniać różne możliwe teorie co do Change. A może przez większość fanfika rzeczywiście mamy do czynienia z prawdziwymi księżniczkami, tylko w trakcie wyżej wymienionej sceny, o ile Twilight by spojrzała, Change mogłaby dla zmyłki przyjąć formę Celestii. Z drugiej strony, chyba nie każdy jest w pełni przekonany, że Chrysalis nie żyje, więc... kto wie? A gdyby jednak Celestii nigdy nie było na Księżycu? Czy naprawdę, komuś, kogo tak długo i tak bardzo idealizowała, i wedle kogo woli budowała całe swoje życie, Twilight pozwoliłaby oglądać się w tak niezręcznych sytuacjach, jak choćby wymiotowanie tuż pod kopyta swojego największego autorytetu? Pozwoliłaby się powycierać skrzydłem, jakby była małą klaczką? W przypływie złości zdzieliłaby tę postać po twarzy? Byłby z tego niezły twist, gdyby Twilight dopuściła się tego wszystkiego, bo chociaż przed oczami miała niby-Celestię, to instynkt podpowiadał jej, że to wcale nie jest jej dawna mentorka, więc w sumie może tak ją traktować... Trochę, troszeczkę, tak odrobinkę jak w innym, nie-kucykowym opowiadaniu, którego kiedyś odsłuchałem. W nim jakiś czas po swoim ślubie, żona nagle zapada w chorobę – zespół Capgrasa – i uważa, że jej mąż nie jest jej prawdziwym mężem. W końcu morduje jego, a potem siebie. Po czym w jej domu znajdują trupa, którego DNA zgadza się z DNA jej męża, który najwyraźniej rzeczywiście został przez coś zastąpiony, a czego nikt nie zauważył. Więc żona nie była chora, tylko miała rację. Proste i efektywne. Aczkolwiek bardzo możliwe, że Change nigdy nie istniała, a odgrywa ją Celestia. I najwyraźniej nie po raz pierwszy. Twilight jest żoną Thoraxa i nową „matką” podmieńców, ale nawet od niego nigdy nie słyszała ani baśni o księżycu, ani o Change. Jakby nawet Thorax nic o niej nie wiedział. Może baśń jest tak starodawna, że Celestia i Luna są ostatnimi, którzy mogą ją pamiętać, a może od początku Celestia wszystko zmyśliła. I chyba podobnie zwodziła Lunę, gdy ta, jako Nightmare Moon, odbywała karę na Księżycu, co tłumaczyłoby jej reakcję Tak oto dotarliśmy do ostatniego jak dotąd rozdziału. Co sprawiło, że to jednak on został moim ulubionym? Piękna retrospekcja z Twilight i Luną, na weselu tej pierwszej. Bardzo ładny, bardzo klimatyczny, rozgrzewający serce kawałek tekstu, z gorzko-słodką końcówką. Na modłę rozdziału szóstego, mamy wprawną żonglerkę między wydarzeniami na Księżycu, a tymi przywołanymi z przeszłości i pogłębienie relacji między wymienionymi bohaterkami nie jest jedynym, co oferuje nam ten rozdział. Widzimy jak Starlight pomaga Twilight w przygotowaniach do ślubu i wesela, czemu towarzyszą istotne pytania o to, czy w tym wszystkim jest jakakolwiek miłość (po obu stronach, plus początkowa nieobecność Cadance, którą Twilight interpretuje jako „ślub bez miłości”), podczas uroczystości powraca Trixie, z którą protagonistka ma naprawdę przyjemną scenkę, która zresztą nawiązuje do zagadki z chowańcem. Same świetne rzeczy. Uśmiechnąłem się gdy Twilight porwała wyraźnie speszoną Lunę do tańca i za która podążyła, gdy ta, już spąsowiała, wybiega na zewnątrz. Ucieszyłem się, gdy Twilight zadeklarowała, że ją kocha, tak jak zapewne Celestia. Znaczenie dla Luny ma to niebanalne, gdyż czasem nie potrafi przeboleć tego, że nikt jej nie kocha, przez co zresztą według fanfika zmieniła się w Nightmare Moon. Smutne jest to, że milenium bez niej udowodnił, że owszem, świat się bez niej obejdzie. Ale teraz, jak wszystkie księżniczki są na Księżycu? Wygląda na to, że w tym są do siebie podobne – uniwersum bez nich będzie żyć dalej. Lecz przez opowiadanie przewija się jeszcze jeden motyw, o którym jeszcze nie wspominałem – rzeczy, na które nie ma się wpływu. I którymi nie warto się przejmować, bo nie ma się na nie wpływu, jak wskazuje definicja. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż to, że księżniczki najwyraźniej nie są nikomu potrzebne, jest jedną z tych rzeczy. I to, na dzień dzisiejszy, zamyka „Nowoczesną baśń o Księżycu” melancholijnie, acz... ciepło. Z nadzieją na to, że coś się wydarzy. A co takiego? Nie wiem, czas pokaże. Czym byłaby ta historia bez jej postaci? Kreacja głównej bohaterki – Twilight Sparkle – bardzo mi odpowiada. Osobiście znajduję Twilight fascynującą postacią, nawet na podstawie jej czystej, kanonicznej kreacji jestem w stanie wyobrazić ją sobie w każdej sytuacji i przeważnie nie mam pojęcia jakby zareagowała, bo mogłaby postąpić dowolnie. Idealny typ postaci, którą można obsadzić niemalże w każdej roli i za każdym razem w jakimś sensie powinna sprawdzić się dobrze, prezentując coś znajomego, ale i świeżego zarazem. Tak jest i tutaj, w „Nowoczesnej baśni o Księżycu”; niekiedy Twilight zostaje całkowicie wytrącona z równowagi (ang. unhinged), co jest po prostu piękne, ale ma ona momenty całkiem serialowe, w których poszukuje przyjaciół, okazuje serce, pociesza, wspiera, jest z kimś i przy kimś. Ukazana jest jako postać, która ma wady, tak jak każdy, ale i trudne, osobiste doświadczenia, które nadal na nią wpływają, a co gorsza, która popełniła masę błędów, których bardzo łatwo można było uniknąć. Wpleciona tak czy inaczej w te dziwne, niejednoznaczne wydarzenia, potrafi zareagować impulsywnie, emocje wygrywają z rozsądkiem, ale co by się nie działo, przez cały czas wydaje się być... sobą. Na jakiś osobliwy, wyolbrzymiony ponad miarę sposób. Zarówno zachowane z kanonu, jak i nadane przez autorkę cechy, lubią być mocno przerysowane, przez co postać ta wypada tak wyraziście. Jej losy nie są mi obojętne, dobrze się je śledzi, a przy tym idzie gdzieś w tym odnaleźć cząstkę samego siebie. O Starlight zdążyłem już wspomnieć, ale przypomnę: prosta, barwna kreacja, która także bardzo mnie się podoba. Każda scena, w której występuje, zapada w pamięci, Starlight wypadła najbardziej serialowo, jest w niej entuzjazm, jest skora do żartu, docinkiem też potrafi zarzucić, widać, że się z Twilight zna doskonale, dobrze się ją czyta. Podobnie jest z Trixie, która fizycznie przewija się tylko w jednej retrospekcji, ale jak już się pojawia, wypada świetnie i wiarygodnie, jak to ona, ale nieco wcześniej napisana zostaje słowami innych postaci i to także wyszło barwnie, charakterystycznie, nie mogę się przyczepić. Zaskakująco jasny, ciepły punkt w tejże dosyć chłodnej, na ogół melancholijnej historii. A Spike to ostoja zdrowego rozsądku, tak jest. Ktoś musi. Idąc dalej – znakomita księżniczka Luna. Od reszty wyróżnia się głównie manierą mówienia, ale i zdarzą się detale, jak jej zachowanie na weselu Twilight, gdzie po tylu stuleciach Pani Nocy nie jest pewna czy jakieś zachowanie jej przystoi. Zgaduję, że w jej czasach to było nie do pomyślenia. Faktycznie sprawia wrażenie kogoś z innej, dawnej epoki, komu uciekło tysiąc lat, a teraz został wrzucony do współczesnego świata, który się zmienił. Urocze. Czytając co niektóre jej kwestie na głos, wydały mnie się one całkiem melodyjne i nie mam pojęcia czy to w całości robota autorki, czy też brzmiały tak dlatego, że wyobraziłem sobie tę postać w akcji w ściśle określony sposób. Niemniej – ciekawy detal, urozmaicający tę kreację, choć wiele zależy od odbiorcy i jakie obrazy czy brzmienia wygeneruje jego wyobraźnia. Jednocześnie Luna wydaje się tu najtragiczniejszą postacią, a przy tym bardzo emocjonalna i wrażliwa, przynajmniej dla mnie. Niemniej swą wrażliwość potrafi ukrywać. Poza tym, w tym wszystkim wydaje się zachowywać najwięcej godności jako koronowana głowa. Jej relacje z Twilight śledziłem z większą ciekawością, aniżeli w przypadku Celestii. No właśnie. Celestia, mimo wszelkich nietypowych rozwiązań i ciekawych sytuacji, w jakich autorka raczyła umieścić Panią Dnia, wyszła dosyć... przyzwoicie. Nie ma żenady, nie ma zachwytu. Jest to mentorka Twilight, którą Twilight ubóstwia i idealizuje, a z którą dzieli swoją wiedzę i mądrość, z czasem tak czy inaczej przejmując kontrolę nad jej dorosłym życiem. Nie całkowicie i nie dosłownie, ale jest mocno zasugerowane, iż po tylu latach słowo Celestii urosło u Twilight do rangi świętości. Zarazem to Celestia przez długi czas towarzyszy Twilight w trakcie księżycowej niedoli, przyjmuje na siebie jej frustracje, poświęca się i zadaje trudne zagadki. Swoją władzą potrafi się bawić („Mam klucz do zapasów i co mi zrobicie XD?”) i chyba przez cały czas ma świadomość tego, co się wokół niej dzieje i co o niej sądzą, ale niczym się nie przejmuje. Wydaje się być ze wszystkim pogodzona. A może po tylu stuleciach tak jej spowszedniało życie na Ziemi, że pobyt na Księżycu nareszcie jawi się jako coś nowego? Nie daje mi spokoju, że w pewnym momencie jakby „znika” z fabuły. Rozumiem, że uwaga została przekierowana na Lunę, niemniej wydało mnie się to nieco dziwne. A może taki był zamysł – gdy jesteśmy po jasnej stronie Księżyca protagonistce towarzyszy Celestia i interakcje z nią właśnie obserwujemy, a gdy zaglądamy na ciemną, to Luna staje u jej boku i to jej postaci się przyglądamy. W każdym razie, według mnie Celestia jest tu „zaledwie” solidna. Jej quasi matczyne w stosunku do Twilight oblicze wydało mnie się najciekawsze. No to pora na Cadance i na Flurry... No i jest problem. Mało coś ich, ale ilekroć się pojawiały, wywoływały określone wrażenia: Cadance jawiła się jako słaba, potrzebująca (od razu nie było to tak oczywiste, lecz później wiadomo, iż bohaterka oślepła, choć najwyraźniej da się ją uleczyć), a Flurry jako chłodna i spokojna, pomimo jej młodego wieku i zdecydowanie niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazła. One jedyne wypadły trochę jakby nie one (na ile możemy mówić o kanonicznej Flurry, gdyż w serialu zabrakło czasu by chociaż troszkę podrosła na ekranie, nie wspominając o poznaniu jej charakteru), w odróżnieniu od Starlight czy Trixie, które także pojawiają się rzadziej, ich występy nie zapadają w pamięci tak dobrze. Są i pełnią swoją rolę tak jak trzeba. Myślę, że autorka usypia czujność przed wielkimi urodzinami, które nieuchronnie się zbliżają. Jak było wspomniane, opowiadanie tylko miejscami przypomina poprzednie dzieła autorki, jako całość posiada własny klimat, który jest interesujący, gęsty, niekiedy mroczniejszy, innym razem w miarę serialowy, nie brakuje tu elementów pobudzających nostalgię, ale i melancholię. Różne oblicza wykreowanego nastroju nie gryzą się ze sobą, a współgrają, wszystko wydaje się być dokładnie tam, gdzie zawsze miało być. Czytanie całości przychodzi płynnie, sam fanfik sprawia wrażenie jakby proces jego pisania również był bardzo płynny, naturalny, jakby nie było żadnych blokad, przestojów czy debat co teraz napisać i jak – to się po prostu działo. Tekst bywa refleksyjny, a co za tym idzie, potrafi zainspirować, nie dając przy tym odpocząć wyobraźni – poprzez oszczędną formę, niekiedy bardzo krótkie zdania i opisy, masa rzeczy wymaga jej użycia, lecz to, co już jest, pomaga tworzyć wyraziste obrazy, przez co którakolwiek scena, jaką zechcemy sobie wyobrazić, nie wychodzi mętna czy wyprana z emocji. Między wierszami poruszone zostały poważne, ponadczasowe problemy, niejedna rzecz jest pisana niuansami, a niuanse te często wydają się nawiązywać do siebie nawzajem czy zazębiać się ze sobą, co dodaje całości wrażenia dodatkowej spójności. Oczywiście czytelnikowi pozostawiono szerokie pole do własnych interpretacji, dopisywania historii czy tłumaczenia poszczególnych zachowań, a mnie jak zwykle nie daje spokoju, iż nieważne jakbym się nie naprodukował, nieważne jak głęboko bym nie zajrzał i jak wiele sobie nie dopowiedział, zawsze będzie wrażenie, iż zaledwie dotykam czubka góry lodowej, a żeby było śmieszniej – zapewne nie tej góry, co trzeba Jest aż tak tajemniczo czy niejasno, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kto wie co przyniosą kolejne rozdziały? Może minąłem się ze wszystkim, co chciała przekazać autorka, jakbym czytał zupełnie inne opowiadanie. Może wskazówki zawsze tu były, tylko ja nie zauważyłem sedna. Tak czy inaczej, pierwsza, druga, każda kolejna lektura „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu” była wielką przyjemnością i intrygującym, inspirującym doświadczeniem, podobnie jak analiza dzieła, wesołe teoretyzowanie czy samo zastanawianie się co mogło tu być intencją autorki, a co nie. Tekst nie nudzi się nawet po wielokrotnym przeczytaniu, więc jestem otwarty na kolejną podróż, czy to zmotywowany sam przez siebie czy też za sprawą punktu widzenia i teorii innych czytelników, którzy mogą poszczególne rzeczy widzieć w zupełnie innym świetle. Wygląda na to, iż jest to kolejne opowiadanie, które, podobnie jak co niektóre jego wątki, pozostanie ponadczasowe, acz niekoniecznie dla każdego. Ale to nie szkodzi. Zresztą które dzieło jest przeznaczone dla wszystkich? Według mnie jak najbardziej warto przeczytać ów tekst i zmierzyć się z kilkoma jego trudniejszymi momentami z otwartą głową, gdyż jeżeli zajrzeć choćby odrobinę głębiej, można tu odnaleźć coś głębszego, inspirującego i pochłaniającego bez pamięci. Dla tych, którzy pamiętają poprzednie tytuły autorki, jest to pozycja obowiązkowa. Raz jeszcze dostajemy coś innego, nietypowego i w całej swej specyfice urzekającego, karmiącego nas czymś nowym, co niezmiennie pozwala trwale się zapamiętać i snuć daleko idące teorie. Ciekawie pomyślane, wciągające opowiadanie ze świetnym klimatem, godne polecenia zarówno nowicjuszom – choć nie zawsze będzie to łatwe do przełknięcia – jak i weteranom Pozdrawiam serdecznie i w zdrowej niepewności czekam na ciąg dalszy tejże historii. Tęskniliśmy.1 point
-
Przyznam, że mam problemy z miarodajną oceną fanfika „Handlarz słów”. Nie chodzi nawet o to, że Ziemniak wniósł ogromny wkład w powstanie mojego fanfika „Trucizna w naszych żyłach”. Teksty Ziemniaka są bardzo specyficzne i nie zetknąłem się z niczym podobnym odkąd zacząłem czytać i słuchać fanowskiej fikcji, tak po angielsku jak i po polsku. Moim zdaniem, jeśliby go trzeba koniecznie zakwalifikować jest to powieść filozoficzna, aczkolwiek rozważania autora nie są rozmieszczone równomiernie. Mam wrażenie, że koncentrują się one pod koniec utworu. Są one bardzo pesymistyczne i chyba można je podsumować słowami Vanitas vanitatum et omnia vanitas – Marność nad marnościami i wszystko marność. Nie jestem jednak pewien czy wszystko zrozumiałem, a więc nie będę się wypowiadał na ten temat, zostawiając pole do interpretacji czytelnikom. Jeśli jednak ocenić fanfika jednym zdaniem, to czuję niedosyt. Moim zdaniem tekst jest zbyt krótki co prowadzi do kilku problemów. Niektóre z nich są moim zdaniem istotne. Jest tutaj pięć istotnych postaci i tylko jedna moim zdaniem doczekała się należytego rozwinięcia. Jest nią Złodziej dusz, który, muszę to napisać, pod koniec sprawił, że przestałem zwracać uwagę na tytułowego Handlarza słów. Jest to postać wyrazista, okrutna acz z fantazją (do okrucieństwa) i chimeryczna. Jej rozważania o niewolnictwie na które miała dość czasu by widz mógł je zrozumieć, są interesujące i mogłyby się znaleźć z powodzeniem w jednym z moich ulubionych seriali „Siedemnaście mgnień wiosny”. Popatrzcie tylko na postać Klausa! Interesującą postacią jest służąca mu Storm, jednak istnieje ona głównie w kontekście dwóch zwalczających się bohaterów. Sombra, król cieni, wypada słabiej, jakoś nie mogąc się przebić i wywalczyć dla siebie nieco przestrzeni życiowej. Zresztą nie wydaje mi się, by przez większość czasu grał on istotną rolę. Wydaje mi się, że gdyby nie samo jego imię to emocje czytelnika wobec tej postaci byłyby zwyczajnie letnie. Tytułowy Handlarz ma pewien problem, mianowicie jest postacią, która prowadzi interesujące rozmowy, tylko nie uświadczyłem w fanfiku owego handlowania słowami. Jest on zapewne połączeniem detektywa i specjalisty od budowy wizerunku, względnie jego niszczenia. Owszem, posługuje się nimi zręcznie, ale jak na postać, która przeżyła niezliczoną ilość pokoleń kucyków, pragnąłbym go zobaczyć podczas wykonywania „prostej” fuchy. Pomogłoby to zarysować jego charakter, który w porównaniu ze Złodziejem dusz (który jest bardzo edgy), blaknie. W ogóle chciałbym zobaczyć takie „fuchy” w wykonaniu nie tylko Handlarza, ale też Storm i Sombry. Mam wrażenie, że tekst cierpi z powodu zbyt dużej ilości niedopowiedzeń. Brakuje mi tła postaci, brakuje mi czasu poświęconego postaciom. A gdyby im go dać, wówczas mógłby z tego wyjść dobry dramat psychologiczny. Brakuje mi komentarza autora, wskazówek, domysłów, plotek, fałszywych lub też opartych na jakichś podstawach. Brakuje mi wreszcie wysiłku samego protagonisty w osiąganiu swych celów. Odniosłem wręcz wrażenie, że Handlarz słów jest kimś w rodzaju celebryty. Jest znany bo jest znany. Kucyki się go boją, niektóre z powodu tego, że potrafi siać w nich panikę i niepokój. Te fragmenty są dobre, ale są też zbyt krótkie. Ale gdy porównamy go ze Złodziejem dusz, wydaje się on ledwie jego cieniem. I w sumie chyba taki był zamysł autora. Muszę to jednak napisać: Złodziej, mając może 1/5 tekstu poświęconego Handlarzowi dużo bardziej przyciągnął moją uwagę niż tytułowy bohater. Handlarz nie dochodzi do prawdy. Handlarz po prostu ją zna. Być może ma do tego prawo, wszak jest bardzo stary (tylko nie wygląda), ale nijak nie pozwala mi to, jako czytelnikowi, powtórzyć jego toku rozumowania. A jeśli fanfik zalicza się do nurtu occult detective? Tam bohaterowie też po prostu zdobywają informacje za pomocą praktyk okultystycznych nie zaś prowadząc tradycyjne śledztwo. Jeśli jednak mam być szczery, nie znam occult detective, który by mi się spodobał. Jednak gdy czytelnik już nieco przywyknie do postaci, zaczynają go one interesować a nawet obchodzić. Co prawda, po przeczytaniu całości sam się zastanawiam dlaczego właściwie składałem u autora protesty wobec jego losu. Mam wrażenie, że gdyby fan fik był o Złodzieju dusz a Handlarz słów był tylko jednym z epizodów w nim, byłoby ciekawiej. „Handlarz słów” ma niejednoznaczną stronę formalną. Z jednej strony tekst jest wyczyszczony z błędów interpunkcyjnych, ortograficznych czyli nie przypomina dużej części polskich fanfików, które nie widziały korekty, albo ich autorzy myśleli, że ją widziały. Z drugiej zaś całkiem liczne porównania są tak bombastyczne (zwłaszcza liczne rozstrzeliwania czegoś co się nie da rozstrzelać), że nie wpasowywały się w klimat opowieści. Skąd w ogóle w Equestrii wzięłaby się kara rozstrzelania a przede wszystkim z czego by strzelano? Z armatki imprezowej Pinkie Pie? Aż się czuje tutaj egzekucyjny entuzjazm wczesnych wierszy niektórych rewolucyjnych poetów bolszewickiej Rosji. Jednak inne opisy, zwłaszcza te pod koniec, budzą moje szczere uznanie, a dialog Handlarza z zebrą na początku wręcz sprawił, że radziłem autorowi pójść ścieżką poetów i pisać utwór wierszem. Być może, szanowny czytelniku, wydaje Ci się, że „jeżdżę” po fanfiku „Handlarz słów”, jakby to był gniot. Bynajmniej! Widziałem gnioty i z czystym przekonaniem piszę teraz następujące słowa: Fanfik Ziemniakforda, „Handlarz słów” jest utworem dla samego autora eksperymentalnym, gdzie sprawdza on swoje umiejętności językowe, w tworzeniu metafor, opisów stanów psychicznych i emocjonalnych. Nie zawsze mu się to udaje, ale próbuje i odnosi efekty. Z ręką na sercu przyznaję, że zanim zacząłem pisać „Truciznę w naszych żyłach”, poniosłem dużą literacką porażkę. „Handlarz słów” nie zasługuje na porównania z takimi „cudami” polskiego fandomu My Little Pony jak „Polacy są wszędzie”. Porównania z innymi utworami utrzymanymi w formie eksperymentu także niewiele mi dają, bo ich po prostu nie znam i nie znalazłem informacji, gdzie je można znaleźć. Żeby poprawić tekst nie trzeba go pisać na nowo. Trzeba go raczej wzbogacić o nowe wątki a te istniejące bardziej rozbudować. Przede wszystkim, o ile Ziemniak, nie zacznie pisać wierszem, proponuję uprościć język jakim jest napisany utwór, gdyż kilka razy wydawał mi się on przekombinowany tylko po to, żeby sama myśl, dość prosta, wydawała się trudniejsza w odbiorze. Liryka bowiem jest mniej restrykcyjna w tej kwestii niż proza, zwłaszcza jeśli chodzi o porównania. Czy polecam „Handlarza słów”? Można dać mu szansę, ja sam końcowe rozdziały czytałem ze wzrastającym zainteresowaniem (niestety środkowa część fanfika jest słabsza niż pełen tajemniczości początek czy zakończenie), ale nie jest to tekst, który spodoba się każdemu. Nie oznacza to jednak, że jest on zły. Średni? Ale z jaką średnią mam go porównywać, jeśli nic podobnego nigdy nie czytałem. Jest on natomiast z całą pewnością zjawiskowy i eksperymentalny w obu, dobrym i złym znaczeniu tego słowa.1 point
-
Dzień dobry! Witamy w programie analiza fanfików. Dzisiejszym tematem będzie: Jak dokonać sabotażu na własnym dziele... Dobra, co tu się właściwie wydarzyło? Po przeczytaniu tego opowiadania naprawdę zastanawiam się dlaczego, drogi autorze, podjąłeś niektóre decyzje. Co prawda czytałam posłowie (które dużo mi nie powiedziało), ale no... Ehhh... Przeczytaj ten tekst za jakieś pięć lat. Tak po prostu dla siebie. Po prostu czuć z niego, że autor był bardzo młody, miał mało doświadczenia życiowego (z pisarskim lepiej) i chciał napisać coś na miarę czegoś super głębokiego, ale mu nie wyszło. Handlarz Słów przypomina mi nieco opowiadania Niki. Jest dziwny, filozoficzny i ma eksperymentalną formę. Fanfiki Niki były wyborne, bo trafiały w punkt. Nie rzucały słów na wiatr. Handlarz Słów, o ironio, to robi. Leje wodę, gubi sens, leje troll wstawki, a narrator regularnie łamie czwartą ścianę i gada sobie z czytelnikiem żeby na pewno ten drugi nie mógł wstrzelić się w klimat. Objętość? Niewykorzystana. I najbardziej boli mnie to, że to mogło być dobre. Mogło trafić do tej samej szuflady, co dzieła Niki czy Malvagio. Nie mam większych zastrzeżeń do kwestii technicznych czy samej polszczyzny. Może nie licząc inkantacji. Dobór słów jest komiczny, ale spoko, teraz już wiem, że dusze summonuje się śpiewając między innymi o maszynce do mięsa. Ile tu nietrafionych słów, czy grafomańskich rozkmin oraz dziwnych trollwstawek, to głowa boli (ale za żart o papieżu, to szanuję). Jak choćby to porównanie: Oświetlone korytarze, pięknie zdobione ściany, a na nich wiszące niczym samobójcy obrazy. Za co? Ten fanfik nie ma tagu comedy. To jest komedia. Podobnie jak edgy Sombra, który jak chce się napić, to zmienia wodę w cykutę. Swoją droga, z nikim w tym ficzku się tak nie utożsamiałam jak z nim. Takie zabiegi rujnują klimat i sprawiają, że nie da się tego czytać na poważnie. Albo takie piękne zwracanie się do czytelnika i zabiegi literackie jak ten: Słowa mają moc, Kartofelku. Słowa są jak nici, z której zręczny rzemieślnik, artysta bądź ktoś, kto jest jednym i drugim, potrafi stworzyć piękny haft. Wykreować postaci i sceny, nadać im nastrój, stosując odpowiednią linię, odpowiedni splot nici i dobór barw, co pobudza emocję. Nie możesz wypowiedzieć ciszy, ale możesz ją poczuć. Możesz wyjąć słowa, które sprawią, że się ją poczuje. Bo słowa są nie tylko dźwiękiem i nie muszą zostać wypowiedziane, by zaistniały. Słowa są również obrazem, ale przede wszystkim są myślą i stojącą za nią ideą. Pisząc tworzymy coś więcej niż zlepek słów. Pobudzamy umysły, by wykreowały wrażenia. Wrażenia zapachów, smaków, dźwięków, dotyku i obrazu. Strachu, smutku, radości czy nawet miłości. Gramy na klawiszach naszych odbiorców, by to oni powołali naszą muzykę do życia, a jednocześnie sami jesteśmy własnymi odbiorcami. Dlatego tak ważne jest, by nie rujnować nastroju i klimatu oraz nie naciskać złych klawiszy. Udało Ci się jednocześnie uderzać z buta, przelatując obok i naciskać zbyt dużo, przez co zamiast muzyki powstał zwykły chaos. Następnym razem precyzyjnie ustal co chcesz przekazać i uprość to. Czasem mniej znaczy więcej. Np. tutaj: Jakby zostawić pierwszy i trzeci akapit, to byłoby super. Ale istnieje przekombinowany drugi i wszystko psuje. Rozwiązanie tych trzech problemów (troll wstawki, NarratorTM, Lanie wody i pseudogłębokiego bełkotu) wyeliminowałoby większość wad tego opowiadania. Ale czy wszystkie? Nie, ale to już w dużej mierze kwestia gustu, mojego światopoglądu i wieku. Bez urazy, ale wiele postaci brzmiało tu jak edgy nastoletni gimnazjaliści, którzy właśnie przeżywają fazę rozczarowania światem i nie potrafią dostrzec jak bardzo jest on zniuansowany. I że cudze wartości są niekoniecznie gorsze/lepsze, tylko po prostu inne. Chyba że tak miało być, ale nie sądzę. Dlaczego? Ze względu na głównego bohatera. Mój problem z postacią Rafaela Namelessa (poza tym idiotycznym imieniem) jest taki, że nigdy nie trafił na nikogo dość wyszczekanego. Np. podczas rozmowy z dziedziczką stwierdził, że to podejrzane, że nikt nie mówi o jej matce. Nie, to nie jest podejrzane. Czemu? Bo jej od dawna nie ma, co, codziennie mają o niej gadać? Większość kuców powinna na niego, za przeproszeniem, patrzyć jak na głupio mądrego cwaniaczka, przynajmniej dopóki nie zaczną się czary. Wchodzenie z nim w układy też wydaje się mało rozsądne. Do tego koleś jest po prostu dupkiem. Nie mówię tu o Meadow, ona po prostu była idiotką, która dostała to, na co zasłużyła, ale no, jego stosunek do Storm i różnych randomów... Auć. Do tego jego punkt widzenia jest jedynym właściwym i słusznym, i tylko istoty takie jak Przeklęty czy Złodziej mogą tu dyskutować. Ale gupi ten Sombra, że ceni życie Serio, to byłoby okej, gdyby nie to, że zbyt wiele kucyków zapomina języka w gębie, łapią się na jego sztuczki i przytakują mu wtedy, kiedy serio nie mają powodu. Nieco zmieniło się to przy kucu na stacji, przy którym zupełnie się wyłożył. No i strażnicy posiadłości, którzy nie kupili jego głupiej śpiewki. I to było okej, ale... Koniec końców Handlarz musi postawić na swoim. I zadziwiająco chętnie korzysta z magii, kiedy brakuje mu słów. Cóż za hipokryta. Wracając do fabuły, mamy tu parę wątków, z czego wiele bym wywaliła, a inne bym rozwinęła. Powiem tak: Handlarz Słów byłby sto razy lepszym fanfikiem jakby skupiał się na śledztwie Wonderfula i je rozwinął, a wywalił sceny jak Storm robi żarcie Złodziejowi i z nim podróżuje. Backstory Rafaela i Meadow też nie porywa. Ciężko traktować jako wielką tragedię porzucenie (!) i zdradę (!) laski, do której nigdy nic nie czuł, której nigdy nie robił nadziei i która była tylko durną, zakochaną w szefie pracownicą, która przeżywała przez resztę życia, że szef rzucił robotę, wyjechał w Bieszczady i nie czuje potrzeby życia z nią. Do tego stopnia, że dosłownie zawarła umowę z diabłem i sprzedała swoją duszę, by on zmądrzał. Tzn. wrócił do niej na nadgarstkach, mówił, że kocha ją, swoją nudną robotę i marzy tylko o spłodzeniu stada źrebaczków. Kupiłabym to, gdyby Meadow miała piętnaście lat, ale w przypadku dojrzałej klaczy, to jest to po prostu śmieszne. Wątek w rezydencji mógłby być fajny, co prawda domyśliłam się szybko kim jest panienka, ale no... Zakończenie miało potencjał, ale... Zabrakło śledztwa. Co to za wątek kryminalny, w którym nie ma treści procesu? Jest tylko rozwiązanie? I trochę, głównie czczych, rozmów pomiędzy. Inna sprawa, że sekrety panienki też nie były aż tak znaczące, bo no... No stawka zbyt wysoka nie była. I w tym kontekście, też zastanawiam się... Dlaczego to tu w ogóle jest? Jakby z Handlarza Słów zrobić ze trzy różne fanfiki - fanfik o śledztwie u Wonderfulów, fanfik o ziggerze i przeszłości, fanfik o rozliczeniu, to byłoby to dużo lepsze. A tak? Przemieszane z poplątaniem, potraktowane pomacoszemu i połączone często na ślinę i taśmę. Bo czemu to właśnie ta postać została sędzią? Po co im był śmiertelny sędzia? Jeśli chodzi o bohaterów, to moim numerem jeden jest tu Sombra, który może nie jest zbyt kanoniczny, ale po prostu czułam się tu trochę jak on, jeśli chodzi o stosunek do innych postaci i całego świata. Storm też była okej, choć nie wiem do czego prowadził jej wątek i jej toksyczna miłość do Lucyfera (bo to pewnie było jego prawdziwe imię czy inny Samael). Czarodziej i jego córkosyn okej. Biedny zigger, który rzucił niechcący ciekawsze lore w swoich ostatnich słowach, niż reszta fanfika. Meadow jest głupia, Rafael to morderca i hipokryta. Przeklęty istnieje. A Złodziej Dusz? Na pewno nie gra fair, skoro można mu sprzedać cudzą duszę, a i jego bale są naciągane jak stare gacie, jeśli chodzi o ich cenę. Przypominał mi Pana Lusterko z Wiedźmina 3. Przeklęty, przerażający byt nie z tego świata. Okrutny, zły, wypaczony i będący jednocześnie edgy gimnazjalistą. Mimo wszystko uważam, że on i Rafael są siebie warci. Były bibliotekarz stał się bytem na miarę swojego adwersarza. To dwie strony tej samej monety. Królowie pychy, arogancji i hipokryzji. Dwa okrutne typy, od których lepiej się trzymać z daleka. Niech tylko Biała Pani ich dorwie. Ale wiesz co? Polubiłam w zakończeniu to, że Handlarz nie tylko przegrał, ale i jeszcze to jak Złodziej zrobił jego i Meadow z wywiązaniem się z umowy. Aż poczułam do Lucka pewną sympatię, bo to akurat było wyborne. Choć nie mógł ich po prostu niszczyć bez umów? Nie przeszkadzało mu to z postronnymi. Handlarz Słów mógłby być fikiem dobrym, a nawet bardzo dobrym. Ten potencjał jest. Niestety, ale oceniam go na 5/10. Przez auosabotaż oraz przez rozwodnioną i niedopracowaną treść. Bo czasem tu są dobre sceny, są pomysły. Tajemnicze i nawalające się demoniczne kucyki? Ten makabryczny bal? Pewnie. Sekrety? Zagadki? Zbrodnie! Pewnie. Ale błagam, naucz się budować klimat i rozwój wydarzeń. I naucz się upraszczać rzeczy, a jednocześnie dostrzegać różne niuanse. Bo takie rzeczy strasznie rażą, szczególnie przy czymś, co miało być ambitne (i nazywa się Handlarz Słów). Cahan I Jadowita1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+01:00