"Przełęcz ocalonych"
Kolejny film Mela Gibsona skupiający się na wojnie i zabijaniu, który ma na celu pokazać, jaka to wojna jest zła i bóg dobry. I w sumie Gibson koło tematu żołnierza, który dzięki silę, jaką czerpał z wiary, uratował z 80 osób nie mógł przejść obojętnie. I choć jestem pewien, że włożył w ten film dużo swojego serca, to film cierpiał ze względu na schematyczność. Pierwsza połowa filmu rzuca nam młodzieńczym życiem bohatera oraz jego karierą w koszarach wojskowych. I schematy, jakie tam się pojawiły, są dosyć mocno oklepane. I tutaj pojawia się problem, bo nie mam pojęcia, na ile te sceny są wzorowane na faktach, bo jeśli one są wręcz autentyczne, to ok. Jeśli jednak jest to wymysł reżysera, to serio Gibson mógł się bardziej postarać. Poza tym, mamy kolejny film o tym, jak to biedni amerykańce chcieli tylko rozjebać Japonię, a złe żółtki mordują naszych dobrych ludzi i zabijają z zimną krwią. I jeszcze uważam, że Gibson trochę jednak za dużo tego Boga wstawił. Owszem, jego film, ale niektóre sceny wydawały mi się przesadzone.
Jednak pomimo tego, same walki na froncie oglądało się dosyć dobrze (choć film niby miał przekaz anty-wojenny, postarano się, aby efekty walki były jak najbardziej widowiskowe, a nie np. tragiczne). Nie nudziłem się, a sama męczarnia bohatera jako główna scena w filmie wypadła na prawdę spoko. I choć mówiłem, że Gibson upchał Boga po brzegi, nie wstawił żadnych postaci, typu: "Boga nie ma, w co ty wierzysz człowieku, wszystkich nas zabijesz!!!!" i w sumie bardzo mnie ten fakt cieszy.
Trudno jest mi ocenić ten film. Oglądało się go tak 7/10, sam początek, jeśli mowa o fabule czy postaciach to takie 4/10, natomiast scena z ratowaniem osób to z 7,5/10. Ostatecznie chyba dam te 7/10 i w sumie polecam film każdemu, który woli widowisko bardziej, niż np. nietypowy (bądź jedyny słuszny) film wojenny.