Ciekawy, acz niebezpieczny temat (niebezpieczny, bo wiem, jak większość takich tematów kończy, co powiedziało już też kilka osób przede mną).
Generalnie widzę, że reprezentuję średnią - wierzę, że Bóg istnieje, ale nie uważam tej wiary za tak silną, jaką chciałbym, żeby była. Przypomina to w moim przypadku sinusoidę. Miałem okresy szczytowe pod tym względem - regularna, szczera modlitwa, zaangażowanie w życie kościelne, przez kilka lat byłem nawet członkiem w zespole grającym rocka chrześcijańskiego. I były też momenty, w których wątpiłem niemal całkowicie - głównie chodziło o kwestię niezrozumienia tego, jak na świecie stworzonym przez z założenia dobrego i miłosiernego Boga może być tyle zła.
Obecnie tkwię gdzieś pośrodku. Próbuję się bardziej angażować choćby w życie parafialne, ale na razie chyba bardziej robię to dla ludzi niż Boga. Gdzieś zgubiłem radość czerpaną choćby ze słuchania muzyki czy społeczności z innymi, ale mam nadzieję, że to wróci.
Należę do kościoła ewangelicko-augsburskiego, choć sam jestem całym sercem za ekumenią (ktoś kiedyś powiedział, że "Bóg łączy, religia dzieli", i uważam, że jest to zdanie niezwykle trafne) i zawsze wolałem się nazywać po prostu chrześcijaninem.
Co do dwóch dalszych - to zachowania niezgodne z Dekalogiem (nie zabijaj i nie cudzołóż), jeśli się nie mylę. Pierwszego osobiście też nie rozumiem, ale to zapewne kwestia wychowania ewangelickiego, gdzie jest spowiedź powszechna.