-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
(Ale nie aż tyle) - Chyba nie na to, ale nie martw się, zaraz ranę opatrzymy, i... Spójrz tylko. Twój przeciwnik oberwał bardziej - wskazał Gwydril szczątki małego pająka, winowajcę całego zamieszania.
-
- Lioso, czy potrzebujesz jakichś ziół? Wiesz, co to za jad? - zapytał Gwydril. Był gotów pójść i poszukać potrzebnych roślin, albo znaleźć spłoszon konie. Miał nadzieję, że jakieś przeżyły.
-
Imię i nazwisko: Julia Brannd Płeć: kobieta Wiek: 25 lat Pochodzenie: Ziemia - rzeczywistość postapokaliptyczna Streszczona historia: Miała 20 lat, kiedy nastąpił kataklizm. Nie wiadomo dokładnie, co się stało. Wiadomo natomiast, że w epicentrum katastrofy nie przeżył nikt, kto mógłby przekazać jakiekolwiek informacje, a przetrwali nieliczni ludzie. Miasta zaczęły być opanowywane przez dzicz, zabierającą to, co kiedyś zostało jej odebrane. Pojawiły się nowe niebezpieczeństwa: mutanty, nie tylko ludzkie. Julia pochodząca z terenów dawnej Szwecji nigdy nie mieszkała w mieście i możliwe że to właśnie ten czynnik pomógł jej przeżyć. Potrafiła zorganizować sobie pożywienie, znalazła potrzebne jej leki, nauczyła się opatrywać rany. Postanowiła przeżyć i odnaleźć innych ludzi. Spakowała niezbędne rzeczy i paliwo do starego, acz niezawodnego samochodu terenowego (Nissan Patrol, powiedzmy) i wyruszyła w podróż. Charakter: Poważna i podstępna, z drugiej strony jednak przyjaźnie nastawiona i w głębi duszy troskliwa dla tych, na których jej zależy. Nie lubi zbytnio okazywać swoich uczuć, ale też nie stroni od ludzi. Wygląd: Kobieta o smukłej sylwetce, jasnej skórze i blond włosach spiętych w kok. Ma niebieskie oczy i piegi na twarzy, nieduży nos i wąskie usta. Niedaleko kącików ust ma lekkie zmarszczki. Ubrana w spodnie dżinsowe i czarną bluzkę, na to ubiera jeszcze sportową, czarną kurtkę przeciwdeszczową. Buty długie i ciężkie, również czarne. Ekwipunek: Samochód terenowy, apteczka, aparat fotograficzny z akumulatorem na światło słoneczne, plecak z ubraniami i drobnymi pamiątkami o wartości sentymentalnej. Oprócz tego latarka i scyzoryk. Zwierzę: pies rasy nowofundland o czarnej sierści - Vlad. Talent specjalny: brak, chyba że radzenie sobie jest rodzajem talentu.
-
Bezkręgowców było dużo, ale mimo to łatwo było je pokonać, a ich pancerze nie były zbyt wytrzymałe wiele miały w sobie słabych punktów. Po kilku minutach, widząc że ich potencjalne ofiary nie dały się łatwo podejść, a zwycięstwa nie widać, pająki poczęły się cofać. Jeden z mniejszych jednak dostał się w zamieszaniu pod nogi drużyny i w panice wbił swoje zęby jadowe w łydkę Aarona, przypłacając to po chwili swoim życiem. Większość pajęczaków uciekła, a wokół grupy pozostały tylko trupy.
-
Gwydril spojrzał na Valthara, a potem znowu na pająki i na ich rakcję. Większość z bezkręgowców zaczęła kontaktować się ze sobą, jakby zastanawiając się nad wyjściem z sytuacji. Po chwili wahania padł sygnał do ataku, niesłyszalny widać przez nikogo oprócz bestii, bo wszystkie ruszyły na grupę z zamiarem zabicia jej. Pierwsze z pająków były małe, wielkości psów. Następne wyrośnięte były do wysokości koni. Co do prawdziwych koni, spłoszyły się i większość zdołała uciec w kierunku Jeziora. Dwa z nich nie miały takiego szczęścia i zostały złapane przez wielkie pająki. Zapewne posłużą im za posiłek. Elf celował w oczy atakujących wrogów. Ponieważ jednak było ich wiele i zbliżały się szybko, założył łuk na ramię i dobył miecza.
-
- Opuszczamy wasze tereny. Czego jeszcze od nas oczekujecie? - przemówił głośno elf. Kilka najblizszych bestii zasyczało gniewnie, ale żadna z bestii nie odważyła się, lub też nie chciała odpowiadać Gwydrilowi. Czekały na coś. Na znak? Sygnał do ataku? - Lepiej będzie, jeśli nie będziemy zbyt oddaleni od siebie - rzucił elf, przybliżając się do reszty. W lewej dłoni dzierżył swój łuk przygotowany do działania, prawa zaś sięgnęła po strzałę.
-
Pogoda zmieniła się i zaczął padać drobny deszcz. Po kilku godzinach jazdy elf zarządził postój. Pomógł krasnoludowi zejść z konia i rozprostował nogi. - Godzina odpoczynku, towarzysze. Myślę, że należy się i nam, i koniom. Nie odchodźcie zbyt daleko i proszę, nie pozabijajcie się - powiedział i przysiadł pod drzewem. Coraz więcej istot gromadziło się wokół drużyny. Śledziły ich przez ostatnie godziny, a teraz zrezygnowały z ukrywania swojej obecności. Tym razem spotkanie z wielkimi pająkami nie miało zakończyć się tak pokojowo, jak ostatnio.
-
- No zazwyczaj niby tak... Ale komplementy są niebezpieczne. Jedna z wiedźm mieszkających w okolicy mojego domu dała się kiedyś podejść pewnemu ogierowi. Swoją drogą była niesamowicie głupia, ale trzeba jej przyznać, na stosie zrobiła ładne przedstawienie... No, mniejsza. Czyli teraz najbliższym traktem i jutro jesteśmy na miejscu, tak? - zapytała Moth, porzuciwszy wcześniejszą iluzję. Faktycznie, dwa kilometry dalej ciągnął się trakt leśny prowadzący do Vanhoofer.
-
Moth na słowa Slaga o uśmiechu utworzyła iluzję. Kąciki jej ust sięgnęły niemal uszu, a zęby stały się trójkątne i ostre. - Ładniej, mówisz? - zapytała. Wyglądała upiornie.
-
- Samobójcza misja, zabawnie - odrzekła smętnie Moth. - No, to ruszajmy zady skoro i tak nie mamy nic lepszego do roboty. W którą stronę do Vanhoofer? - zapytała.
-
- Istnieje możliwość, że teraz powinniśmy wyjść z katedry i ruszyć na polowanie. Sądzę, że to będzie dobry fortel - zaproponowała cicho Inge.
-
Inge okręciła się naokoło własnej osi, próbując dojrzeć cokolwiek przy słabym świetle panującym w katedrze. Teraz wydawała się jeszcze bardziej potężna, niż za dnia. Potężna, groźna i niegościnna. Inge pomyślała, że nie chciałaby, aby domy górskich bogów tak wyglądały. Ich małe kapliczki zbudowane z drewna i białych kamieni były gościnne i sprawiały wrażenie, że bóstwa są przychylne wyznawcom. Bóg mieszkający w takiej katedrze wywoływał w niej tylko lęk.
-
- Ja także nie mam nic przeciwko wyruszeniu już dzisiaj - powiedziała Inge. Zwykle miała w sobie nadmiar energii i tym razem, mimo długiej podróży owej energii nie brakowało. Poza tym nie lubiła przesiadywać zbyt długo w jednym miejscu, a siedzenie w zamkniętych czterech ścianach doprowadzało ją niemal do rozpaczy.
-
- Większość może i tak. Ale w górach nauczeni jesteśmy stawiać na spokój i trzeźwe myślenie w każdej sytuacji. Po pewnym czasie niewiele rzeczy jest cię w stanie zdenerwować, czy choćby przestraszyć. Wszystkie te biesy i zmory tylko czekają na moment słabości - wyjaśniła. - Mój towarzysz zwłokami ludzi się nie posilał - dodała.
-
- Swoją gadzinę. Albo siebie. Różnie to bywa... - odpowiedziała Inge. Nie było widać po niej ani strachu, ani obrzydzenia, bo i nie czuła ich teraz. Jedynie coś, co graniczyło ze zniesmaczeniem. - Ja bym z tego dumna nie była... - podsumowała.
-
- No to trudno się im dziwić, z całym szacunkiem. Aż dziw, żeś z tego cały wyszedł... - stwierdziła Inge i zerknęła w stronę okna, po czym z powrotem nawiązała kontakt wzrokowy z rozmówcą. - No to trudno się im dziwić, z całym szacunkiem. Aż dziw, żeś z tego cały wyszedł... - stwierdziła Inge i zerknęła w stronę okna, po czym z powrotem nawiązała kontakt wzrokowy z rozmówcą.
-
- Ze Strvjordal. To mała osada górska, chociaż tam nazywamy ją miastem. Północ, za oceanem. Dość daleko stąd, a poza tym wysoko, zimno i mokro. A ty skąd jesteś? - zapytała
-
- Jakiej one są wielkości i gdzie teraz przebywa Eris? Wybacz waść moją ciekawość... Jeśli nie chcesz odpowiadać na moje pytania, przestanę cię dręczyć - powiedziała.
-
- I nawzajem. Czy towarzyszy ci jakieś szczególne stworzenie? - zapytała zainteresowana Inge.
-
- Właśnie, nie poznaliśmy się jeszcze. Inge Brann, miło mi. - Uścisnęła dłoń mężczyzny.
-
Inge również chwyciła kopertę i po rozerwaniu jej, odczytała wiadomość. Okazała się ona być dość ważnym upoważnieniem do poruszania się pomiędzy dzielnicami miasta. Dziwna sprawa, że zwykle nie można było. Kobieta wciąż wpatrując się w dokument wzięła jabłko i je ugryzła. - To kiedy wyruszamy? - zapytała po przeżuciu kęsa.
-
Inge podeszła do okna, aby i z tej perspektywy podziwiać jego widok. I rzeczywiście, z tego miejsca wyglądało jeszcze bardziej wspaniale. Mimo to nie mogłaby tu mieszkać - zbyt tłoczno, zbyt głośno i zbyt szybko. Kolejny kontrast co do ciężkiego, chociaż spokojnego życia pośród skał, wartkich strumieni i górskich łąk. Spojrzała w niebo i zauważyła znajomy kształt szybujący nad miastem. Uśmiechnęła się w duchu, widząc że mały towarzysz wciąż jest na posterunku. Wtedy weszli kapłani niosący jedzenie. Kobieta odsunęła się od okna i spojrzała krytycznie na przekąski.
-
Inge powoli oswajając się z otoczeniem również skorzystała z balii wypełnionej ciepłą wodą. Nie miała z nią styczności zbyt często, więc doświadczenie było całkiem przyjemne. Po zmyciu z siebie pozostałości długiej podróży wyszła z balii i ubrała się.
-
Inge przepych panujący w sali dosłownie uderzył. Widząc wszystkie te udogodnienia, poczuła że nie pasuje do tego miejsca. - Och. Chyba wchodząc tutaj, skalałam tę komnatę swoim drobnomieszczaństwem - skomentowała. Kontrast pomiędzy tym, a małymi górskimi chatkami, w których przyszło spędzić jej większość życia był aż nadto widoczny.
-
- Z ciekawości tylko pytam. Jestem w podróży od pewnego czasu i wszelkie stwory tego typu są dla mnie interesujące. Nigdy nie widziałam jeszcze żywego warga. Martwego chyba też nie. A, właśnie. Mieliśmy się zapoznać ze sobą, skoro przed nami przynajmniej kilkugodzinna współpraca. Na imię mi Inge. Inge Brann. - Podała rękę elfowi.