Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. - Musiałbyś rozbić miecz - prychnął, najwyraźniej całkiem bliski wybuchu złości. Na pytanie o rękę nie odpowiedział, tylko wyszczerzył zęby w strasznym grymasie. Na chwilę ogień we wnętrzu Zallena pojaśniał. - Nie zdążymy - oznajmił Taric, wracając od ludzi. - Nie mają jedzenia ani picia. Wzięli ciepłe ubrania, ale to nie wystarczy. Musielibyśmy przejść w na tamtą stronę góry, w las, żeby zdobyć coś do jedzenia i na opał. Tymczasem armia upiorów jest tuż za nami, a ich dowódcy z pewnością szukają okazji by nas wypatrzyć. Musimy iść pod osłoną skał, to po pierwsze. Po drugie, ktoś musi wyjść nam z pomocą, ale musi też zostać poinformowany. Jakieś propozycje? - zapytał rycerz, ale widać już było, że ma plan.
  2. - Sama nie wiem, czemu łowcy się tam nigdy nie zapuścili. Choć właściwie się domyślam. Wchodzą tam nie tylko ludzie, wampiry, elfy i krasnoludy. Ponoć gospodarz jest diabłem. W zasadzie nie wiem czy rzeczywiście nim jest, ale jego żona, barmanka, jest sukkubem. Wyobrażasz sobie? Żeby sukkub był czyjąś żoną... Miasto po zmierzchu było równie ruchliwe co w ciągu dnia, tyle, że tłumy były trochę mniej widoczne i głównie kryły się gdzieś w bramach, na wypadek spotkania patrolu. Dwóch przedstawicieli owego tłumu postanowiło nawiązać kontakt z Pete'em i jego nową koleżanką. Jeden z oprychów wyglądał na standardowego mięsistego przygłupa, drugi zaś miał lisi wyraz twarzy, był mniejszy i zdecydowanie był cwaniaczkiem. - Dobry wieczór wielmożni - oznajmił ten mały. - Sprzedajemy brak noży. Wielki zachichotał idiotycznie.
  3. - Oczywiście, że do niczego nie doszło, oszalałaś? Nie posądzam cię o coś takiego, aczkolwiek... - Tu rzuciła tęskne spojrzenie w stronę drzwi. Westchnęła przeciągle. - Och, szczęściara. Zemdlałaś w odpowiednim momencie, co? Eskortowana przez lorda i to w dodatku... Przystojnego jak sam diabeł. Pewnie jest majętny. A wiesz, ostatnio słyszałam że któryś z możnych poślubił bogatą dziewczynę, ale z rodziny mieszczańskiej. Niby mezalians, ale ocaliła go przed zubożeniem, więc to nie tak, że nie masz szans! Mam nadzieję, że jeszcze tu przyjdzie. O, rzucił ci właśnie spojrzenie. Uśmiechnął się. Och! - Irminia miała to do siebie, że potrafiła paplać bez wytchnienia. Była odpowiednią osobą w odpowiednim momencie, bo dzięki niej plotka rozniesie się najszybciej. - Widziałam ten rumieniec - szepnęła jeszcze. - Przyznaj, spodobał ci się.
  4. WSTAWAJ. JEDNO CZEGO NIE MOGĘ ZNIEŚĆ, LUDZIE PADAJĄCY NA KOLANA. WYSTARCZY ŻE SIĘ ODEZWĘ, A WY PADACIE JAKBYM WAS PODCIĄŁ. MÓWI TWÓJ BÓG. CO JA MÓWIĘ, BÓG WAS WSZYSTKICH! Głos odchrząknął. Księżyc zaświecił jaśniej i rzucił na skalny dysk coś, co przypominało świetlisty słup. Krótką chwilę później słup uformował się w postać względnie ludzką, która stanęła na brzegu platformy i ponownie odchrząknęła. TERAZ SŁUCHAJ UWAŻNIE. JUŻ CI LEPIEJ? MOGĘ MÓWIĆ, CZY WPADNIESZ NA KOLEJNY GENIALNY POMYSŁ W GUŚCIE BICIA POKŁONÓW? JEŚLI TAK TO OCZYWIŚCIE NIE KRĘPUJ SIĘ, ZACZEKAM AŻ CI SIĘ POLEPSZY.
  5. Zallen usiadł na półce obok Taliyii, wprawiając skałę w lekki wstrząs. Dziewczyna drgnęła. Darkin przyglądał się kikutowi swojej ręki, którego końcówki słabo się żarzyły. Nie był zadowolony i postanowił zignorować spojrzenie oraz słowa Gassota. - Cóż. Siadł tutaj, prawda? Czy da się zrobić coś, żeby był widoczny? - zapytała. - Chyba lepiej go widzieć, niż nie widzieć. Taric w tym czasie zajął się opatrywaniem rannych.
  6. Adam - W takim razie jutro o ósmej, drogi panie. Proponujemy nocleg, jako że nasza kwatera ma dużo miejsc dla członków stowarzyszenia. Adam, Enrique Kurs rzeczywiście rozpoczął się o ósmej - właściwie co do sekundy, za sprawą pedantycznej pani Hel. Pan Benu spóźnił się natomiast pięć minut, ale zaczęto bez niego. Prócz Adama i Enrique (wraz z Anahitą) stawiła się też młoda Chinka i potężnej budowy Europejczyk. Stali na tarasie odchodzącym od pokoju pana Anu, który stał za otwartymi drzwiami. Na boso. Cała podłoga jego pokoju była w piachu, ale wyglądało na to, że całkiem mu to odpowiada. - Zapraszam - powiedział i wszedł głębiej do środka. Następnie otworzył wielki, drewniany mebel, który wyglądał na szafę, ale w środku nie było nic. Nie było widać ścian - po otwarciu obu skrzydeł szafy ziała z niej czarna pustka. - W środku znajduje się obszar szkoleniowy, zupełnie bezpieczny dla państwa. Sprawdzimy jak radzicie sobie w trudnych sytuacjach. Możecie wykorzystać wszystko. Waszym celem jest wyjście z podanych sytuacji obronną ręką. Kiedy będziecie gotowi, wstąpcie do środka.
  7. Odprowadził je więc z powrotem do szkoły, po drodze zabawiając różnymi anegdotkami, które musiał wymyślić gdzieś na poczekaniu. Ani on, ani Jane, ani nawet Ruby nie wychodzili z roli całą drogę - ot, na wszelki wypadek. W końcu jednak przekroczyli bramę szkoły. Isleen zapukał do środka, otwarła im oczywiście pani McKoy i ich widok niemal wprawił ją w osłupienie. - Ruby! Jane! Co wyście znowu... - Dzień dobry, kłaniam się nisko - przerwał jej Isleen, pochylił się, wziął rękę pani McKoy i pocałował grzbiet jej dłoni. Zdjął z głowy cylinder. - Nazywam się lord Nicolas Blackmore Whittington. Panienka zasłabła na ulicy, więc uznałem, że bezpieczniej będzie ją tu przyprowadzić - powiedział, obdarzając ją czarującym uśmiechem. Wszystko prócz ucałowania dłoni było w porządku - po prostu wyższe sfery, a w takie celował Isleen, zazwyczaj tak nie robiły. Nie było to też jednak faux pas. - Ja... Oczywiście, lordzie. Bardzo dziękuję za pomoc. RUBY TY I TO TWOJE ZDROWIE, CO CHWILA PROBLEMY! IRMINIO! IRMINIO, PODEJDŹ TU NATYCHMIAST! - krzyknęła. Pojawiła się druga służąca, młodsza, którą niemal każda z dziewcząt lubiła. Była miła, często przymykała na coś oko i właściwie traktowano ją jak starszą koleżankę. Irminia odprowadziła Ruby nieco dalej, w stronę pokoi i dopiero wówczas odważyła się pytać. - Ruby, co to za przemiły dżentelmen, hę? - Na jej twarzy wykwitł podejrzliwy uśmieszek. Oczywiście, za chwilę pojawią się plotki, ale o to przecież chodziło. Ruby musiała więc podać odpowiednią odpowiedź, ale nie przesadzić. W skrócie, zgrywać cnotkę.
  8. - Albo nie chce - odparła. Tunel nie był szczególnie długi - stanowił parusetmetrową osłonę, która kończyła się obok grani (wewnątrz zagłębienia które oddzielała znaleźli kupca). Po swojej prawej stronie osłaniały ich skały, po lewej zaś była przepaść. Noc była bardo mroźna, dlatego też w pewnym momencie, po paru godzinach marszu należało zrobić obozowisko. Tak zarządził Taric. Zorganizował też coś w rodzaju tarczy, która półprzezroczystą osłoną w kształcie olbrzymiego kryształu osłaniała od zimna. Uchodźcy z wioski nie wyglądali wesoło - mężczyzn było znacznie mniej niż wcześniej, populacja osób starszych skurczyła się do ledwie jednej. A drogi było całkiem sporo. Taliyah z nieufnością przyglądała się krokom powstającym samoczynnie na śniegu. - To jakiś zły duch? - zapytała. Siedziała na wąskiej, skalnej półce. - To on pokazał się w trakcie bitwy?
  9. - Jest trzecia w nocy. Zamknięte - odpowiedziała, nie ruszając się z miejsca. Póki co miała jeszcze więcej siły niż Pete, więc jej statyczna postawa niemal wytrąciła go z równowagi. - To nie służy tylko nam. Jeśli chcemy tam wejść, musi to być wieczorem. Albo rano. Prowadzimy dyskusje z właścicielem, ale może nie być łatwo - sprecyzowała. - Ale wiesz co? Możemy zejść trochę niżej. Mamy taki całkiem przyjemny lokal kawałek od rynku, paru z nas zawsze tam przesiaduje. Chcesz iść? Napić się można tam nie tylko krwi, a warto żebyś sobie skorzystał z takiej możliwości, bo niedługo już jej nie będzie.
  10. Dłuższą chwilę Isleen patrzył jeszcze na oddalający się powóz. Potem otrząsnął się, wstał, pociągając za sobą Ruby i podparł ją w pasie, żeby zapobiec jej potencjalnemu powtórnemu "upadkowi". - Wypij wodę, panienko. Z pewnością poczujesz się lepiej. Zaraz potem odprowadzę panienki do ich szkoły, aby dopilnować by nic więcej się nie stało - powiedział. Jane uśmiechnęła się delikatnie. - Dziękuję za pana hojność.
  11. - Wody! Niech ktoś przyniesie wody! - krzyknął jeszcze Isleen, a ktoś wbiegł do cukierni, żeby wypełnić prośbę. - Proszę się nie martwić, panienka zemdlała - oznajmił wysokiemu demon uspokajająco. - Miała dużo szczęścia, że przechodziłem. Mogło to się skończyć tragicznie, ale to tylko nieszczęśliwy wypadek. Może pan jechać dalej, jak sądzę. - Czy aby na pewno w czymś nie pomóc? Panicz Phantomville na pewno będzie na tyle łaskaw, aby podwieźć ją do szpitala. Nie chcielibyśmy, by stało się coś nieoczekiwanego. Oczy służącego zmrużył się, gdy wypowiedział ostatnie słowo. - Wybrałyśmy się na spacer, jesteśmy ze szkoły dla dziewcząt przy ulicy Attenborough. Moja przyjaciółka zwyczajnie nie jest jeszcze w formie, ale z pewnością nic jej się nie stanie, dziękuję panom za troskę, a pana przepraszam za kłopot - odezwała się Jane przepraszająco. - W rzeczy samej - potwierdził Isleen, kiwając głową. Atmosfera zrobiła się nieco dziwna. Z cukierni wybiegł jej właściciel, powiewając białym fartuchem. Niósł w dłoni szklankę wody, którą podał Ruby. - No nic, w takim razie życzę rychłego powrotu do zdrowia. - Kamerdyner dał za wygraną. -...Astianieee, śpieszymy się. Długo jeszcze?! - rozległ się zirytowany głos że środka karety. Służący uśmiechnął się. - Właśnie tak. Przepraszam państwa i obyśmy się więcej nie spotkali... - tu rzucił znaczące spojrzenie Isleenowi, wstępując na stopień karety. Odwrócił się jeszcze, tym razem z przekonującym i miłym uśmiechem. -... w takich okolicznościach! Zniknął za drzwiami, a kareta wkrótce ruszyła. Isleen nie wyglądał na zadowolonego.
  12. - Och. Poważna sprawa! Nie przejmuj się jednak, mości Gassocie. Nie wyleczę twojej rany, ale złagodzę ją i sprawię, że na jakiś czas przestanie być groźna. Będziesz musiał jednak niezwłocznie udać się do medyka jak tylko dotrzemy do wioski - orzekł. Jego dłoń rozbłysła opalizująco i zbliżył ją do boku Noxianina. Na rozciętej skórze powstały drobne kryształki, które zlały się w jedną całość zakrywającą skaleczenie. Wyglądało to tak, jakby sprawny jubiler włożył wielki, nieoszlifowany, niebieski kryształ do brzucha mężczyzny. W tym miejscu ów czuł przyjemny chłód, który zniwelował ból. - Da się tego nauczyć? - zapytała Taliyah z zapałem. - Cóż, to naturalny talent. Nie należy lekceważyć nie tylko piękna, ale i użyteczności klejnotów. I ruszył dalej, ignorując kroki stawiane przez darkina, który kroczył za Gassotem.
  13. Przyjaciółka Ruby teatralnie pisnęła, gdy ta runęła wprost pod końskie kopyta. Trudno było zmusić się do samego bezwładnego upadku na ziemię, a co dopiero do igrania ze śmiercią. Ale Isleen był szybki. Jednym sprawnym system rzucił się za dziewczyną, chwycił ją za rękę i szarpnął, żeby znalazła się z powrotem na chodniku. Karoca zatrzymała się, konie zarżały, nagle powstrzymane przez woźnicę i zrobił się chaos. Przechodnie zatrzymali się, ale tego już Ruby nie widziała, półeżąc bezwładnie w połowie na chodniku, a w połowie na ręce Isleena. - Pomocy! - krzyknął, brzmiąc jakby naprawdę był zaaferowany. - Czy jest tu medyk? Panienka jest przyjaciółką? Czy zdarzały się wcześniej takie incydenty? - Ależ skąd! Na Boga, to pierwszy raz! - odparła Jane przerażonym głosem. - Tydzień temu zmogło ją przeziębienie, ale żeby od razu utrata świadomości? Niebywałe! Och, oby nic jej się nie stało! Drzwi karety otworzyły się. Z progu zeskoczył mężczyzna w czerni, wysoki, elegancki i... Rozczochrany. Czarne włosy miał w kompletnym nieładzie, choć cała reszta była w najlepszym porządku. On również miał na sobie czarny płaszcz, ale i białe rękawiczki. Wyglądał na służącego. - Co się stało, sire? - zapytał głębokim, bardzo pociągającym głosem. To był też moment, w którym Ruby mogła udać, że powoli odzyskuje przytomność. Musiała to dobrze rozegrać.
  14. Darkin nie odezwał się, ale szybko zabrał swoje moce i zwrócił Gassotowi jego oryginalny wygląd, jednocześnie sprawiając, że głowa niedźwiedzia stała się nie do udźwignięcia. No i było jeszcze coś. Gassot krwawił. Kiedy zniknął pancerz okazało się, że w jego boku jest rana, która coraz szybciej barwi ubranie szkarłatem. Rana musiała powstać przy starciu z niedźwiedziem. Darkin tymczasem kroczył obok Noxianina, niewidzialny, zostawiając za sobą tylko głębokie ślady w śniegu. To wzbudziło niepokój Taliyah, która uporczywie starała się iść obok mężczyzny, ale po drugiej stronie. - Nie chciałam tego używać. Nie tutaj. Nie wiem jakim cudem nie doszło do zawalenia się struktur, albo jakim cudem nie zeszła lawina. To dosyć ryzykowne - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Wyglądała na dosyć przytłoczoną. - Gassot... Czy ty krwawisz? - zapytała, patrząc na jego lewy bok.
  15. Dwa tygodnie. Tyle potrzebował demon, żeby wszystko odpowiednio "zorganizować". Wymykał się parę razy z domu, większość czasu jednak siedział w książkach. W tym czasie Ruby zdążyła wyzdrowieć. W finałowym dniu siedziała po lekcjach z Jane w ich pokoju. Była godzina czternasta i były po obiedzie, a więc miała godzinę do popołudniowej modlitwy. Isleen według planu zniknął, a Jane została zapoznana z tym, co miało się stać. Pozostawało tylko ubrać płaszcz, wyjść na dwór, stawić czoła okropnej pogodzie i wpaść pod powóz. Łatwizna. Planowo miały wybrać się obie do cukierni, więc szły chodnikiem, a Jane - jak to Jane - szczebiotała wesoło, niszcząc jesienną aurę. Wszystko miało się rozegrać pod sklepem cukierniczym, z którego akurat wychodził Isleen. I trzeba mu było przyznać, że przyłożył się do pracy. Wyglądał nienagannie w czarnym płaszczu, z cylindrem na głowie i uczesanymi włosami. Niemal jak nie on. Nie spojrzał nawet na dziewczęta, tylko ruszył im naprzeciw, przeglądając dzisiejsze wydanie gazety. Z naprzeciwka akurat nadjeżdżał powóz zaprzężony w cztery konie. Powóz bogaty, z czarnego drewna - na pewno należący do kogoś obrzydliwie majętnego. Ruby miała udać, że mdleje.
  16. Wzdłuż tunelu znajdowała się podłużna rozpadlina skalna, zbyt szeroka by człowiek mógł ją przekroczyć. Motoryczność zombie nie przewyższała zaś motoryczności ludzkiej. Łeb niedźwiedzia ciążył ze względu na swój rozmiar, ale stanowił też interesujące trofeum. Do tunelu Shurimianka wbiegła ostatnia. Ledwie wkroczyła do środka, skały za nią wyrosły nagle spod ziemi, zamykając dostęp. Byli względnie bezpieczni. Ludzi było ledwie tuzin. Nie było też gospodarza, który gościł Tarica, Gassota i Taliyah. Ich twarze były zresztą albo przerażone, albo pozbawione nadziei. Dziewczyna dołączyła do Tarica i Gassota. - Musimy przedostać się do wioski i zawezwać pomoc, albo wycofać się w niższe rejony, pod stolicę Freljordu. Jak najszybciej powinni dowiedzieć się, co zagraża krajowi - oznajmił Taric, myśląc już tylko o dalszym planie. - Potrafisz zapewnić nam taką ochronę całą drogę? - zapytał dziewczynę. - To jest bardzo... ryzykowne. Jak będę mogła, będę to robić.
  17. - Twój będzie zadowolony. Moi chyba też - odparła, ale już mniej pewnie. Z chmur nad budowlą wystrzeliła cienka wiązka światła, ale szybko zanikła. Łysy zaczął przemawiać głośniej, a owa wiązka pojawiła się ponownie i... I nie dotknęła jego, ale w ostatniej chwili zboczyła z kursu i lotem błyskawicy dopadła Hamzata. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, przez palce przeszło nieprzyjemne mrowienie, a na języku poczuł metaliczny smak. Krajobraz zniknął, zabierając ze sobą także Sigrid i łysego. Mrugnięcie oka później Hamzat stał na idealnie okrągłym, skalnym podwyższeniu w którym ktoś wykuł koliste wzory. Wszystkie one świeciły srebrnym światłem. Materiał z którego stworzona była platforma opalizował od żółci przez błękit aż do zieleni, w większości jednak był szary i pokryty żyłkami. Nomad stał na szczycie góry tak stromej, że nie sposób było z niej zejść. W dole rozciągała się pustynia, u góry rozgwieżdżone niebo Widok zapierający dech w piersiach - tym bardziej na myśl o próbie zejścia. HAMZAT, HAMZAT. HAMZACIE! CZY MNIE SŁYSZYSZ? Głos przemawiał zewsząd. Był głęboki, ale na próżno było szukać w nim ludzkiego brzmienia. Był znacznie bardziej eteryczny, najbliżej było mu do dźwięczenia metalowych dzwoneczków połączonych z przesypywaniem się piasku. Nad głową Hamzata wisiała ogromna tarcza Księżyca.
  18. - Ruszyli w tamtą stronę! - krzyknął, wskazując skalny tunel. Chwilę później Gassot usłyszał krzyk jakiejś kobiety, która biegła na trupy z toporem w dłoni. Krzyk przerodził się w upiorny wrzask, a bohaterstwo zostało szybko zneutralizowane. Nie działały na nie zwykłe bronie z metalu. Potrzebny był ogień. Zallen przebywał gdzieś obok, ale raczej siedział w umyśle Gassota. Noxianin odczuwał zresztą jego emocje, a te nie przedstawiały się teraz pozytywnie. Darkin był wściekły, rozżalony, ale i prawdopodobnie nie rozumiał dlaczego stracił dłoń. W każdym razie był cicho. Pozostało po nich tylko truchło niedźwiedzia na śniegu i parę zwłok mieszkańców miasta, którzy walczyli zbyt zażarcie albo po prostu mieli pecha. Nie pozostawało nic innego niż ucieczka. - Szybko! - krzyknęła Taliyah, która stała na wąskim skalnym podwyższeniu, którego trupy nie mogły sięgnąć. Jakimś cudem wokół niej nie kłębiło się ich szczególnie dużo.
  19. Zatrzymała się, a twarz Pete zderzyła się z jej dłonią. - Przestań. Zachowuj się jak człowiek. Wszystko jest nowe, ale nie daj się ponieść. To samo będzie z jedzeniem krwi, zobaczysz. I ruszyła w dół. Ten konkretny przybytek rozpusty znajdował się w wyższych partiach miasta zbudowanego przecież na wzgórzach. Po zejściu ulicą w dół wchodziło się na mały plac, przy którym były kolejne bogatsze budynki i łaźnie zbudowane właściwie pod ulicą. Plac był zresztą ładny - widok znów wychodził na zatokę, bo znajdował się nad stromym klifem. - Tutaj mieszka paru z nas. Tu też się spotykamy - powiedziała, wskazując na budynek. - Blisko łaźni, więc całkiem miło po powrocie do miasta. Wielu z nas stale podróżuje, poza tym co jakiś czas musimy zmieniać miejsce pobytu. Starzejemy się znacznie wolniej. Byłeś kiedyś w łaźniach? - zapytała.
  20. Czarnoskóra kobieta nazywała się Mhina Jirani. Była szczupła, choć dosyć wysoka i zdecydowanie nie chuda. Twarz miała młodszą niż wskazywałby na to wiek, dosyć wyniosłą (rzecz wytrenowana), a czarne włosy spięte w ciasny kok z paroma warkoczykami odchodzącymi od upięcia. Miała na sobie suknię modną parę lat wcześniej, która wyglądała jakby została zszyta z kilku sukni. Niektórzy mogliby nazwać to awangardą, ale raczej przypominało to chaos. Może bezguście. W istocie suknia miała parę praktycznych rozwiązań które trzydziestopięcioletnia Mhina ceniła sobie najbardziej, ale to nie ona stanowiła najbardziej charakterystyczny punkt rzucający się w oczy. Nie były nim też talizmany (często losowe) zawieszone na szyi, w formie bransolet czy jako kolczyki. Był nim sęp. On z kolei raczej nie był praktyczny. Jadł sporo jak na ptaszysko, był ciężki i często drętwiała od niego ręka, a poza tym mimowolnie strasznie drapał, czego z takimi szponami nie sposób było uniknąć. Mógł oczywiście być niezłym sprzymierzeńcem, ale nie było jeszcze okazji kiedy mógł się przydać. No, poza robieniem odpowiedniego wrażenia. Po konsultacji z parą staruszków była niemal pewna, że dalej podróż minie bez przeszkód. Od początku pobytu w tym kraju nie działo się nic szczególnego poza napadami bandytów albo rdzennych Amerykanów, a Mhina na pewno nie spodziewała się ożywionych trupów. Na pewno nie tutaj. Kiedy kościotrupy wkroczyły do środka, Mhina drgnęła. Zmarszczyła brwi. Wystraszyła się oczywiście, ale nie pokazała tego - wszak szamanowi nie było wolno okazywać żadnych słabości. Czy ktoś nimi sterował? Nie dopuszczała innej możliwości - jak inaczej miały działać zombie? Rozejrzała się ostrożnie po otoczeniu. Ameryka miała to do siebie, że nie wolno było bagatelizować nikogo - Mhina zdążyła się o tym boleśnie przekonać parę razy. Nie widziała nikogo szepczącego, nikogo podejrzanego (nie w ten sposób...), ani nie wyczuwała, aby ktoś czarował. Ale ów magik mógł być na zewnątrz. Spośród paru talizmanów wiszących na szyi delikatnie sięgnęła do kości kciuka wiszącej na rzemyku. Niemal niezauważalnie, gestem prawie że zlęknionym. Nie spuszczała wzroku z czterorękiego kościotrupa. Zaczęła szeptać. Chciała zawładnąć czterorękim, wyrwać go spod władzy kogoś, kto dotychczas go kontrolował. Była też gotowa do szybkiego otwarcia okna pociągu, żeby wypuścić sępa i nie narażać go na niebezpieczeństwo - obronić mógł się na zewnątrz, nie w ciasnej przestrzeni wagonu.
  21. Miecz był rozżarzony, a do nozdrzy Gassota dotarł smród palonego mięsa. Od wrzasku niedźwiedzia zadzwoniło mu w uszach. Zwierz zaatakował ze zdwojoną siłą, okładając Gassota ciężkimi łapami z długimi pazurami. Zallen zaczął pobierać energię niedźwiedzia, tyle, że role zamieniły się. Biały olbrzym w nagłym przypływie sił uprzedzających agonię przeważył i wtoczył się na Gassota, przygważdżając go do ziemi. Musiało dojść do jakichś przerw w łączności między Noxianinem a Darkinem, bo poczuł ukłucie na boku. Ale zaraz potem doświadczył gwałtownego napływu energii - zmęczenie zniknęło. Właściwie teraz rzesza upiorów wyglądała dla Gassota niemal zachęcająco, a miecz tylko potęgował to wrażenie. Gdzieś w głębi czaszki zdrowy rozsądek apelował natomiast, że jest ich zbyt wielu. Taric wstał i zajął się odpychaniem truposzy. - Wydaje mi się, że skoro mamy obecnie drogę ucieczki, warto ją wykorzystać! - krzyknął.
  22. - Nie przeszkadzaj! Muszę wiedzieć, dlaczego przywrócono mnie do życia, jak się zdaje. Obudziłem się w sarkofagu - wyjaśnił. - Po prostu go tu sprowadzę, porozmawiam, dowiem się czego potrzebuję i odwołam zimę. I wznowił swoje modły. Sigrid pociągnęła Hamzata za rękę. - On mówi, że był już umarły? To drugi raz mu nie zaszkodzi, już pewnie on się przyzwyczaić! Takie rzeczy nigdy nie jest dobre. Bogowie nie chodzą po ziemi, a on chce tak zrobić. Mogę go zabić - zapewniła z ogromnym zaangażowaniem.
  23. - Nie słuchasz? Mówiłem. Jestem sługą Necheny. Necheny jest bogiem, chwała mu na wieki, niechaj będzie wywyższony po wsze czasy. Widzę już, że nie znacie... Zaraz, co to za ziemie? Czy to wciąż Królestwo Wielkiej Rzeki? - zapytał, mrużąc oczy podejrzliwie. - Oczywiście, że mogę usunąć... zimę? Człowieku! Jak najbardziej. Tylko jeszcze muszę się dowiedzieć, jak. Albo sprowadzić Wielkiego Necheny, porozmawiać z nim. Jest uosobioną mądrością, z pewnością wie, jak temu zaradzić. On wie wszystko! - Tu łysy odwrócił się do nich tyłem, po czym wzniósł ręce i na nowo zaczął mówić coś w swoim dziwacznym języku. - Ja nie widzę tu żadnej rzeki - wtrąciła Sigrid. - Może ty sprowadził któryś z moich bogów? Lubią śnieg.
  24. Niedźwiedź odwrócił się do biegnącego Gassota i chciał zaatakować tym razem jego, ale coś bardzo błyszczącego spadło z nieba i uderzyło go w głowę. Taric unosił młot z perspektywy leżącej. Znów zatrzęsła się ziemia. Niedźwiedź wyszczerzył zęby, najwyraźniej mocno już wkurzony. Stanął na dwóch łapach nad rycerzem i zamierzał efektownie na niego opaść, rozrywając zbroję i to co pod nią, ale ziemia ponownie zadrżała. Tuż obok skał o które "opierała się" wioska wysunęły się ogromne skalne łuki, odgradzające mały tunel od reszty stoku. Taliyah stała tuż przy tym i krzyczała coś, czego ze względu na rumor Gassot nie usłyszał. Ponieważ jednak niedźwiedź zajął się Tariciem, mógł zaatakować bez przeszkód. A gdy już był blisko, poczuł mrowienie w rękach. Zallen pojawił się tuż za nim, na wpół zmaterializowany. Podniósł ręce Gassota nie dotykając ich i pokierował nim prawie jak marionetką. Noxianin wskoczył na niedźwiedzia, chwycił jego potężny kark i przygwoździł do ziemi. Zadziałało to tylko przez element zaskoczenia, bo już chwilę później rozjuszony niedźwiedź rzucał się, drapiąc i wyrywając, a jego kły niejednokrotnie były niebezpiecznie blisko ręki Gassota.
  25. - Masz na myśli Zehuti? Dlaczego niby miałby schodzić... do was? - zapytał ze zdziwieniem, ale i pogardą. Następnie zastanowił się nad drugim pytaniem ze strony Hamzata. - Nie wiem, kiedy dokładnie to zrobił, ale zdaje mi się, że zbyt długo spałem... - W zasadzie miał to być deszcz. Chłodny deszcz. Dość długo tkwiłem pod ziemią razem z tym. - Rozłożył ręce i zaprezentował budowlę, nieco podniszczoną, co widać było z bliska. - Chciałem skomunikować się z moim panem i władcą. Niestety, przy tak wielu czynach wokół tegoż uniwersalnego urządzenia przenośnego do komunikacji tworzy się nadmiar gorąca, dlatego też należy je schłodzić w odpowiednim momencie. Wówczas nic nie stoi na przeszkodzie rozmowy z bogiem, rzecz w tym, że zioła potrzebne do tego procederu są odrobinę, jakby to powiedzieć... Nie w formie - stwierdził, z zakłopotaniem drapiąc się po czaszce. - Nie przewidziałem też, że spowoduję opady tego białego. Wygląda ładnie, ale nie zauważam zastosowań dla tego tworu. - Zabijmy go - szepnęła dziewczyna. Łysy nie zareagował.
×
×
  • Utwórz nowe...