Mam już wszystkiego bardzo dosyć. Serio.
Ot znów sprawa z kumplem. Jego rodzice coraz bardziej odwalają. Z podejścia do mojej osoby na zasadzie "sympatyczna osoba, lubimy ją" zmieniło się ono w "ma na ciebie zły wpływ, masz się z nią nie zadawać", TYLKO dlatego, że kolega się wyoutował w pewnej kwestii, bo to oni wręcz niszczyli mu psychikę, a to akurat kwestia cięższa do ukrycia niż przykładowo orientacja.
No i co? Z racji, że jestem osobą, która go wspiera i nie twierdzi, że sobie coś ubzdurał to wyszło na to, że go nakręcam i że mu się w głowie poprzestawiało, bo odwala głównie od kiedy mnie poznał. Szkoda tylko, że po prostu byłem pierwszą osobą, której mógł powiedzieć o tym jak się czuje, bo po prostu trafiliśmy najzwyczajniej pod tym względem na siebie, że umiemy się dogadać. I co z tego, że dzieli nas te durne pięć lat różnicy. Wiek to zasrana cyferka, która nijak ma się do psychiki, tego co się czuje i w ogóle. A przynajmniej nie jest to jakiś chory schemat, że każdy 15 czy 20 latek musi zachowywać się według jakiegoś ustalonego planu. Ale nie, bo przecież wielcy pedagodzy od siedmiu boleści wiedzą wszystko lepiej.
Ja po prostu go nakręcam i oczywiście mam na niego zły wpływ. Pewnie szczególnie tym, że pomogłem mu przestać się samookaleczać i pilnuję na tyle na ile mogę, by nic głupiego nie zrobił, jak oni nawet nie widzą, że ich dziecku niewiele brakuje do tego, żeby w końcu zrobiło sobie coś poważniejszego. Tak tak, samookaleczanie się to pozerstwo dla większości. Tyle, że jak ktoś ma blizny w miejscach w których naprawdę tego nie widać, bo nie chce by ktokolwiek to widział, to znaczy, że to nie jest pozerstwo. Ale przecież pedagodzy spokojni, że on sobie nic nie robi, bo rączki całe...
No ale dobrze. Wczoraj była spina pt. że w ogóle mamy się ze sobą nie zadawać, ba, POZWĄ MNIE O NĘKANIE JAK NADAL BĘDZIEMY SIĘ WIDYWAĆ. Śmiech na sali. Nie wiem, czy oni w ogóle myślą, ale fakt, że ich dziecko przychodzi do mnie roztrzęsione, nie mogąc się uspokoić, bo ma dosyć wszystkich jazd w domu i nie chce do niego wracać i wręcz błaga ich o to by mógł u mnie nocować, bo po prostu koszmarnie się czuje w domu, to raczej nie jest nękanie z mojej strony, tylko znęcanie się psychicznie nad nim przez nich. Ale nie, bo to ja jestem zły. Spoko, nie muszę do niego chodzić do domu, choć przychodziłem i tak zawsze tylko wtedy jak ich nie było, żeby nie przeszkadzać. Ale jak on chce się sam ze mną widywać to nie mam pojęcia gdzie oni widzą w tym nękanie... Ale jest mi strasznie przykro, że w sumie ludzie "znając mnie" jedynie z tego, że zawsze mówiłem im raptem dzień dobry i do widzenia, strasznie najeżdżają na moją osobę i robią ze mnie jakiegoś strasznego demoralizatora... Już pomijając fakt, że na pewno mają mnie za pedofila, który go molestuje i mąci mu w głowie, bo przecież każdy kto jest starszy i zadaje się z kimś młodszym musi od razu mieć spaczony mózg.
Jest mi przykro strasznie. Na niczym innym mi tak nie zależy jak na tym, by móc go zabrać z tego domu wariatów i zamieszkać z nim w innym mieście, na jakiejś stancji, z dala od tego wszystkiego, bo to się robi coraz bardziej pochrzanione. Problem w tym, że tak bardzo próbuję coś zrobić, ale nie mogę. Miałem dziś rozmawiać z jego matką, bo chciała ze mną pogadać. Przychodzimy i co? Mamy się wynosić, bo nie ma nastroju na żadne rozmowy. Dobrze rozumiem, coś się stało, nie będę się pchać. Poszliśmy do mnie. Kumpel dzwoni do matki o 20, zapytać co się dzieje. Po 10 połączeniach łaskawie odbiera i ochrzania go, że nie wrócił jeszcze do domu, ach, no okej, bardzo mądre. No i tu wracamy do jazd z serii on nie chce wracać do domu, bo znów go będą męczyć, a oni nie chcą pozwolić mu u mnie zostać, bo ma spać w domu. No super. Ja się tylko boję, że mu psychika siądzie w końcu na tyle, że serio sobie coś zrobi.
Czemu rodzice, którzy powinni kochać swoje dziecko bezwarunkowo krzywdzą je najbardziej?