Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1150
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Nowy, jedenasty rozdział niejako zatrzymuje dotychczasową akcję opowiadania, w momencie, w którym dowiadujemy się, iż Twilight postanowiła w ramach podarunku urodzinowego napisać dla Cadance opowiadanie. Widzimy też, że to wcale nie będzie takie proste. Już teraz tekst podpowiada nam dlaczego Twilight Sparkle - jakby nie było ktoś, kto całe życie czyta książki, obserwuje, bada i na atomy rozkłada - może mieć nie lada kłopoty z kompozycją utworu literackiego pisanego prozą; brak talentu i umiejętności, zbyt długa przerwa odkąd ostatnim razem udało jej się popełnić taki tekst, a może Twilight, jak to Twilight, sama za mocno dokręca sobie śrubę, przez co nie jest w stanie napisać czegokolwiek, czym sama byłaby usatysfakcjonowana. A to przecież prezent ma być! I to nie byle jaki - ekspresywny, coby go (ślepa) Cadance ujrzała oczyma imaginacyji. A poza tym, najogólniej rzecz ujmując, rozdział napisany został zgodnie z duchem fanfika - to, co tu i teraz, miesza się z migawkami z przeszłości, a czytelnik musi przebrnąć przez wszystko z uwagą, by uszeregować na osi czasu poszczególne wydarzenia, za co nagrodą jest poznanie szerszego kontekstu; co zadziało się między bohaterkami, jak przekłada się to na ich obecne relacje i co to oznacza w ich obecnej sytuacji. Początek może lekko zmylić. Krótka konwersacja z Cadance, poprzedzona refleksją o tym czym dla Twilight - całkowicie nie gotowej do roli królowej - jest królestwo podmieńców prędko przechodzi do teraźniejszości, do sceny, w której protagonistka próbuje chociaż zacząć pisać prezent urodzinowy dla bratowej. "Wszystkie powody dlaczego nie jestem Chrysalis" okazały się przyjemnym, serialowym smaczkiem i zgrabnym rozluźnieniem nastroju przed rzeczami poważnymi, nieprzyjemnymi, przygnębiającymi. Aczkolwiek wnikając głębiej, idzie się doszukać rzeczy mogącej rzucić cień na całą dotychczasową historię i trzymać w niepewności przed jej ciągiem dalszym: Wiecie, Twilight to nie Chrysalis, no w żadnym wypadku! Ale na wszelki wypadek, gdyby to było kłamstwo (czyli Twilight jest Chrysalis, i w przenośni, i dosłownie) to będziemy to powtarzać, aż stanie się prawdą. Mała rzecz, a potrafi człowieka nawiedzić, sprowokować do zadania sobie pytania: a o czym to ja tak właściwie czytam? Świetna rzecz, za takie niuanse uwielbiam ten tekst. Wracając, próba rozpoczęcia opowiadania przypomina Twilight o czasach przedszkolnych, kiedy to naprawdę udało jej się stworzyć historię. Było to wspomniane w poprzednich odcinkach tekstu i wielki plus za przywołanie tegoż detalu teraz, jak również zbudowanie z niego czegoś więcej, takiej mini historyjki, która poszerza szeroko pojmowaną kreację tej małej Twilight, która marzyła o teleskopie, piekła ciasteczka dla Cadance, no i próbowała czaru przeistoczenia, aczkolwiek szczura z grejpfruta zrobić nie dała rady. Podobały mnie się te na pozór oderwane od siebie elementy, z których miało się składać jej opowiadanie z czasów przedszkola. Fajne jest to, że każdy może sobie na ich podstawie wyobrazić coś innego i złożyć z tego inną historię, jeżeli zechce. Siła imaginacyji I jest postęp! Twilight napisała trzy słowa: "Jesteś na Księżycu." Chylę czoła, idzie jej znacznie lepiej niż mnie ostatnimi czasy, bo aż trzy razy lepiej, ale trzy razy zero to nadal zero, a nie czekaj bo aż o trzy słowa więcej I tutaj protagonistka natrafia na problem - co dalej? Jak ja ją rozumiem Ten moment okazuje się idealnym na refleksje. Twilight Sparkle przywołuje kolejne wspomnienia, a ich przesłanie jest dość dobitne i przygnębiające: nie możesz zrobić NIC. Bardzo miła wspominka o znalezionych flamastrach i wspólnym rysowaniu z Cadance. Wygląda na to, że mimo wszystkiego, co ją spotkało na Ziemi, Twilight z sentymentem wspomina swoją przeszłość. To, co z wierzchu wydaje się miłe, szybko okazało się czymś smutnym, trudnym dla głównej bohaterki. I tak, spodziewałbym się po niej, iż będzie usiłować rozpracować barierę, ale nawet sukces tego przedsięwzięcia nie daje cienia nadziei (o gwarancji nie wspominając), iż cokolwiek to zmieni. Poczucie sprawczości jest tylko ułudą, bo nie można zrobić nic. Na nic się nie ma wpływu, trzeba z tym żyć? Ale czy na pewno? W trakcie kolejnych wspominek powraca motyw wpływu Celestii na Twilight, który to wpływ wydaje się być tak silny, że ta nic nie może poradzić, MUSI poddać się jej woli. Bo okazuje się, że jakiś czas temu bohaterki wyprawiły Lunie urodziny na Księżycu, lecz widok solenizantki wzbudził u Twilight niemały dyskomfort. Znacznie skrócona grzywa, tak na lato - niby nic. Szkopuł w tym, że to Twilight jest odpowiedzialna za ścięte włosy Luny, zaś sama Luna bynajmniej się o to nie prosiła. Kochana Celestia podpowiedziała Twilight, by ściąć nożycami grzywę Luny. Twilight tego nie chciała, uważała, że to coś strasznego (i ja jestem przekonany, że Celestia także od początku w pełni zdawała sobie sprawę z tego, że to jest straszne, niczego nie musiała sprawdzać), ale i tak to zrobiła. Podobnie jak wiele, wiele razy w przeszłości, wystarczyło odmówić. Wziąć swoje życie we własne kopyta. Pojąć, że to, co Celestia uznaje za słuszne wcale nie pokrywa się z tym, co Twilight uważa za słuszne. Ale jak wiele razy w przeszłości, tak i teraz Twilight pokornie wykonała to, co zasugerowała jej mentorka. Okoliczności zdarzenia Państwu nie przytoczę, zamiast tego gorąco zapraszam do przeczytania nowego rozdziału albo i całej historii, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, ale moim zdaniem Cadance i Celestia potraktowały Lunę dość okrutnie. Co do Cadance, to ona mogła za Luną nie przepadać, trudno, ale Celestia? Tak beztrosko przyłączyła się do Cadance? Sama wymyślała różne rzeczy? Jeszcze do spółki Władczynią Serc wmanewrowały Twilight we "fryzjerski" scenariusz? W połączeniu z tym, co wiemy z poprzednich rozdziałów, naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy to nie Celestia jest tutaj... Może nie antagonistką, bo to za duże słowo, lecz źródłem zła, smutku i niewygody. Myśl ta stoi w silnej opozycji z tym, że przecież przez cały ten czas wszystko, co musi zrobić Twilight, by różnym rzeczom zapobiec, to powiedzieć: "NIE" Ważna rzecz - Celestia udoskonalała czar zsyłki na Księżyc przez te wszystkie lata. Teoretycznie mogłaby stwierdzić, że z takiej nieposłusznej Twiight nic nie będzie i troszkę ją ukarać... Ukarać oczywiście za nic. Chociaż pewnie dla niej niewykonywanie jej woli jest wielkim wykroczeniem. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mnie się, że protagonistka cały czas była i nadal jest w potrzasku. Są dwa przebłyski, w których Twilight próbuje zakosztować wolności, a nawet uzyskać kontrolę, pewną sprawczość. I za każdym razem kończy się to dla niej tak, że jak tylko tego próbuje, to z miejsca jej się odechciewa. Co za paskudna sytuacja, acz z drugiej strony naprawdę idzie w tym wszystkim odnaleźć cząstki samego siebie. Dzięki temu zyskuje refleksyjny wymiar dzieła, więź z czytelnikiem jest silniejsza, no i sama fabuła nie daje spokoju. Chciałoby się wiedzieć więcej, odkrywać więcej, mimo obawy, że to, co na nas czeka, może być wstrząsające. I to kolejny aspekt, za który uwielbiam "Nowoczesną Baśń o Księżycu" - klimat. Kreacja Twilight Sparkle jest prowadzona konsekwentnie i mimo różnych rzeczy, które popełnia, wielu scenariuszy, w które wplotła je autorka, czuć, że to ta sama, znajoma Twilight, choć nieco przerysowana, wypaczona szmatem upływającego czasu oraz zmianami w jej życiu, motywowanych głównie wolą Celestii. Twilight, która rozpacza, która spogląda w przeszłość i dostrzega rzeczy, z których kiedyś nie zdawała sobie sprawy, a które teraz, na Księżycu, nabierają głębszego sensu i znaczenia, zwłaszcza w kontekście jej relacji z Luną, która daje się ponieść emocjom i niekiedy potrafi zachować się jak nie do końca zrównoważona, ale zarazem jest to Twilight, która najwyraźniej nie uczy się na błędach. A przynajmniej na tym jednym, za sprawą którego to ktoś inny zorganizował jej całe życie, nie po jej myśli, lecz po swojej myśli. I ciężko powiedzieć czy zawsze jej trudy były skazane na porażkę, tylko teraz jest to szczególnie uwydatnione. Jedna z wielu zagadek, nad którymi każdy czytelnik winien podumać sam A zatem, chociaż rozdział nie popchnął akcji do przodu w jakimś oszałamiającym stopniu, to jednak odniósł sukces w skupieniu się na przeszłości Twilight, jej relacjach z pozostałymi księżniczkami, a także poszerzaniu kontekstu ich księżycowego więzienia. Czytało się to z zaciekawieniem, lekkim niepokojem i mimo trochę ponad dziesięciu stron, miało się wrażenie, że zadziało się wiele. Większość to wspomnienia, ale wciąż, czuć bagaż doświadczeń, czuć oddech tych demonów przeszłości, które podążają za Twilight nawet na Księżyc. Lunie idzie współczuć jeszcze bardziej, wzrosła niechęć ku Celestii oraz Cadance, zaś Twilight nadal wydaje się nosić w sobie wszystko. Niezmiennie historia wciąga i nie pozwala się oderwać ani o sobie zapomnieć. Cóż więcej rzec, czekam na ciąg dalszy, a niezdecydowanych namawiam, by dać temu fanfikowi szansę, gdyż jest on tego wart. Pozdrawiam!
  2. „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”, zgodnie z zestawem tagów, jakim opatrzono ów tytuł, oferuje nam okryte gęstą mgłą tajemnicy kawałki życia, pośród których nie zabraknie szczypty przemocy czy odrobiny wątków romantycznych. Całość utrzymywana jest w dosyć dojrzałym tonie, a fabuła nie boi się podejmować kwestii dla poszczególnych postaci bardzo osobistych, będąc w swym przekazie dość bezkompromisowa, co może narazić co wrażliwszych czytelników na pewien dyskomfort podczas lektury. Wszystko razem tworzy niepowtarzalny, intrygujący i mroczny klimat, przez który ciężko się oderwać od lektury, a przeczytane rzeczy wwiercają się w świadomość i nie dają o sobie zapomnieć. Jest tu zatem w wszystko, do czego zdążyła przyzwyczaić nas autorka. Na chwilę obecną jej poprzednie fanfiki nie są dostępne, lecz wierzcie mi na słowo – styl ten jest charakterystyczny i niemożliwy do podrobienia. Bazując na wspomnieniach, z satysfakcją stwierdzam, iż nastrojem opowiadanie tylko nawiązuje do poprzednich dzieł, a na dłuższą metę tożsamość posiada własną. Ci, którzy mieli przyjemność zapoznać się z poprzednimi dziełami autorki, z pewnością odnajdą tu rzeczy do nich podobne, które klimat „Nowoczesnej baśni o Księżycu” mogą jeszcze bardziej ubogacić, dodając do tego subtelne wrażenie extra spójności z poprzednimi tytułami. Ale spokojnie, nie jest wymagana znajomość żadnego z nich – niniejszy tekst jest samodzielnym dziełem – toteż i nowi czytelnicy, nie kojarzący czy to „Pedantki”, czy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” mogą zatopić się w lekturze i czerpać z niej w pełni. Zapowiedź opowiadania, zwięzła i precyzyjna, nie jest żadnym gigantycznym spoilerem – ot, Cadance obchodzi swoje dwusetne urodziny. Rzecz naturalna, zrozumiała i często praktykowana, wszakże wszyscy kiedyś obchodzimy dwusetne urodziny. Główną bohaterką jest Twilight Sparkle, a czytelnik prędko przekonuje się, iż tekst jest nie tylko ciągiem zdarzeń prowadzących do wymienionej w zapowiedzi celebracji, ale także dosyć obszernym wglądem w przeszłość protagonistki, która to przeszłość ciągnie się za nią aż na srebrny glob, promieniując i nie dając o sobie zapomnieć, co po namyśle niekiedy potrafi być bardzo przejmujące. Poszczególne rozdziały nie są długie, w zasadzie można je połknąć „na raz”, a potem przeczytać wszystko ponownie i tak dalej, i tak dalej. Mimo podejmowania tematów trudnych, nerwowych sytuacji czy opisów nie aż tak przyjemnych rzeczy, opowiadanie wchodzi zaskakująco lekko, fabuła rozkręca się bardzo sprawnie, prędko ujawniając swoją wielowątkowość. Oczywiście odpowiednio szybko prezentowana jest czytelnikowi pewna zagadka, którą musi rozwikłać i nie mówię tu wyłącznie o chowańcu w pudełku, choć to także skłania ku abstrakcyjnemu myśleniu. Poza pudłem, można by rzec Za moment przejdę do omówienia fabuły opowiadania, zatem w komentarzu będą duże ilości naraz SPOILERÓW, dosyć istotnych, zdradzających masę rzeczy, toteż jeśli chcesz samodzielnie zapoznać się z tym, co przygotowała autorka, odkryć fabułę bez żadnej wcześniejszej wiedzy czy podpowiedzi, przerwij czytanie tegoż postu i przejdź śmiało do „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”. Już? No to uwaga, zaraz wjadą potężne SPOILERY! Początek opowiadania może bardzo zmylić. Początkowo nic nie wskazuje na to, by cokolwiek było nie tak, nie wspominając o położeniu bohaterek, gdyż owszem, Twilight gra tutaj pierwsze skrzypce, lecz nie jest na scenie sama. Opowiadanie rozpoczyna się już na Księżycu, skąd księżniczki mają ładny widok na Ziemię. Jak się później okaże, jedne najwyraźniej za swym ziemskim domem tęsknią, inne już nieszczególnie, lecz pewności nie można mieć nigdy, stąd niewykluczone, iż prawdziwe odczucia są skutecznie maskowane. Podobnież powstaje kłopot kiedy mówić „dzień dobry” czy „dobry wieczór” na Księżycu, chociaż Celestia wydaje się wiedzieć kiedy rozpoczyna się dzień, a kiedy noc. Od rozdziału pierwszego czytelnik ma masę pytań: dlaczego księżniczki trafiły na Księżyc, kiedy to się stało, w ogóle, czy w Equestrii wydarzyło się coś szczególnego, o co w tym wszystkim chodzi i jak autorka zamierza je stamtąd wyciągnąć... O ile w ogóle ma taki zamiar, a coś mnie się zdaje, że „no nie bardzo”. Niemniej rozdział pierwszy robi dobrą robotę, jeśli idzie o zaciekawienie czytelnika i wciągnięcie go w fabułę. Jest to początek prosty, powiedziałbym, że niepozorny, ale skuteczny. Dosyć szybko, bo już przy okazji rozdziału drugiego, robi się poważniej i... osobliwiej. Jest to osobliwość charakterystyczna dla stylu autorki i na tym polu absolutnie nie zawodzi; może następuje szybciej niż czytelnik mógłby się tego spodziewać, ale działa. Jednocześnie rozdział ten przedstawia nam pierwszą z wielu w tym opowiadaniu retrospekcji. Zgodnie z tytułem zarówno tego kawałka tekstu, jak i nazwą dokumentu Google (nie są one tożsame, ale ściśle wiążą się ze sobą, jak i z treścią rozdziału), dostajemy dowód na to, że miłość jest ślepa, w postaci miłości rodziców oraz ich dzieci. I ponownie – zaczyna się niewinnie, tekst w paru miejscach może okazać się uszczypliwy, lecz niemalże jak grom z jasnego nieba spada na nas tragedia, którą to tragedią, tj. jej wizualnymi następstwami, Twilight wydaje się być niezdrowo zafascynowana. Choć rozdział drugi został przez tę retrospekcję bardzo mocno zdominowany, mamy parę przebłysków odnośnie tego, co się dzieje na Księżycu. Zupełnie odwrotnie wygląda to w przypadku rozdziału trzeciego, gdzie praktycznie całość traktuje o poczynaniach Twilight i Celestii na srebrnym globie. Z jakiegoś powodu szczególnie wryła mi się w pamięć scena, w której Pani Dnia prezentuje przed swoją uczennicą tort, który to tort nie smakuje w ogóle (a wręcz ma być ohydny), gdyż, jak się okazuje, został nieprawidłowo wykonany z błota, dzięki dobrodziejstwu zaklęcia przeistoczenia. Co w tym nadzwyczajnego? A to, że to czarnoksięstwo, to zakazane, to jest złe. I Twilight wie o tym doskonale, gdyż ma z tymże zaklęciem wspomnienia. Wspomnienia, z którymi wiąże się jej pierwszy mroczny sekret, który poznamy już w kolejnym rozdziale. To oczywiście nie jest jedyna rzecz z przeszłości, która powraca do protagonistki. Mamy szybkie wspomnienie czasu, w którym księżniczki „pakowały się” na Księżyc, oczywiście do kuferka pełnego halek i podwiązek, który to kuferek z rozkazu starszej siostry musiała opróżnić Luna. Jak się okazuje, bohaterki zabrały ze sobą jedynie racje żywnościowe, co wydaje się bez sensu, skoro alikorny nie muszą jeść. Ot, taki zbędny luksus, za którym w końcu odczuwają tęsknotę, co tłumaczy zachwyt Twilight nad tortem. To, co początkowo wydaje się rozluźniać atmosferę, prędko wzbudza wątpliwości i wysyła sygnały, że pod postacią czegoś co przypomina wesołą wycieczkę księżniczek gdzieś w nieznane, bo mogą, kryje się coś mrocznego i bolesnego. Co gorsza, najwyraźniej dotyczy to Luny. I rzeczywiście – w miarę odkrywania fabuły Pani Nocy wyrasta na postać dużo ważniejszą niż początkowo się to nam wydaje, zaś jej więź z Twilight, w ogóle, cała jej historia z lawendową klaczą, w odpowiednim momencie jakby wypływa na wierzch, stając się jednym z ważniejszych wątków, który trzyma przy sobie czytelnika. A jak to się ma do urodzin Cadance? Otóż Luna, z powodów nam nieznanych, nie jest na nie zaproszona. To, co szczególnie mnie się podoba to to, że takie niuanse, zwroty i zawirowania spadają na czytelnika nagle, podobnie jak moment, w którym Twilight wybucha. Nie dosłownie, lecz dochodzi do kopytoczynów. I to też znajduje odniesienie do jej przeszłości, do tego, co zrobiła i tego, co ją za to spotkało. Ba, im dłużej o tym myślę, tym więcej nabieram uznania wobec tego, iż niemalże każda drobnostka wydaje się tu mieć znaczenie, co nie od razu jest takie oczywiste. Czy to Cadance, która wpatruje się w sztuczne słońce trochę za długo, trochę jakby w transie, podobnie jak Twilight podziwiała gore na miejscu tragedii, czy paralela zarysowana między Starlight Glimmer a Thoraxem; tekst niby na to nie wskazuje, autorka gospodaruje opisami bardzo oszczędnie, lecz tak czy inaczej w końcu dociera do odbiorcy, iż szczegół, który przewinął się tylko na chwilę, od początku mógł nieść za sobą coś więcej. Na uznanie zasługuje także rozdział czwarty, który długo utrzymywał się na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o mój ranking najlepszych kawałków „Nowoczesnej baśni o Księżycu”. Podobnie jak rozdział drugi, on również zdominowany jest przez wydarzenia z przeszłości, lecz wydaje się troszeczkę lepiej zorganizowany w swym przekazie – krótki wstęp odbywa się na Księżycu, podobnie jak zakończenie, natomiast całe rozwinięcie to jedna długa, bardzo dobra retrospekcja. Ciekawa rzecz – gabarytowo rozdział nie odbiega od reszty, lecz podczas czytania wydaje się znacznie dłuższy, bogatszy. I rzeczywiście, opisy są tu lepiej rozwinięte, dialogów mamy mniej, sam rozdział czyta się znacznie wolniej, trudniej, bo i przywołane wydarzenia, mimo początkowego wrażenia, niosą ze sobą poważniejszy wydźwięk. Przede wszystkim, to, co zostało wprowadzone wcześniej, autorka zbiera w tym jednym rozdziale i rozwija, dając nam lepsze pojęcie dlaczego obecna Twilight reaguje tak, jak reaguje, co takiego się wydarzyło w jej życiu i na jakiej zasadzie echa tej przeszłości prześladują ją tyle lat później, nawet na Księżycu... Z drugiej strony, teraz jak o tym myślę, przy okazji uwypukla to jakąś przedziwną, lekko perwersyjną uciechę, jaką musi mieć Celestia ilekroć z premedytacją przypomina Twilight te wydarzenia wiedząc jakie piętno na niej odcisnęły. W ogóle, jak na swoje położenie, jak na całą panującą wokół atmosferę, Pani Dnia cały czas pozostaje zagadkowo figlarna. No nic – wracając do rozdziału, przeniesiemy się do szkolnych lat Twilight Sparkle, podjęty będzie wątek ponownego wykorzystania przez nią czaru przeistoczenia. Poprzednio, choć chciała zaimponować swej nauczycielce, skończyło się sroga burą ze strony matki i laniem od ojca, natomiast teraz Twilight próbuje wszystko odwrócić, to znaczy, jak poprzednio zmieniła brzydkiego szczura w pysznego grejpfruta, tak teraz usiłuje z owocu zrobić gryzonia. Co ma skutki dość makabryczne i chyba można to uznać za pierwszy kontakt bohaterki z krwią i wnętrznościami. I to jest zarazem pierwszy mroczny sekret Twilight – schowany do pudełka po teleskopie, zakopany głęboko pod płotkiem. Następnie ciekawska protagonistka poznaje Cadance, która jest alikornem, a do tego księżniczką. Nie chcę tu zbytnio spoilerować, bo to warto przeczytać samemu, niemniej niezmiennie bardzo, ale to bardzo mi się podoba jak Twilight jest po dziecięcemu zafascynowana swoją opiekunką i jak zastanawia się czy ktoś taki jak ona również w całości podlega prawom biologii i np. się załatwia się. Może brzmi to głupawo, ale w fanfiku zostało to naprawdę wiarygodnie opisane. To nie tak, że Twilight nagle zmienia się w narratorkę, lecz opisy naprawdę brzmią jakby były pisane z jej perspektywy, jakby narrator oglądał świat jej oczami i pojmował go jej percepcją. Poza tym, jest to całkiem urocze. I tym bardziej kiedy dziecięca naiwność (szczur został zmasakrowany, więc w tym sensie trudno mówić o niewinności, ale jakaś naiwność najwyraźniej pozostała) zderza się z prawdą, klimat momentalnie się zagęszcza (chociaż nawet podczas tych milszych momentów trudno pozbyć się wrażenia, iż coś nadchodzi, a ty, drogi czytelniku, lepiej bądź gotowy) i tekst staje się przejmujący. Dlaczego? Ponieważ podejmuje problem, który nie tylko jest ponadczasowy i robi to w formie jakby „równania”, gdzie każdy z osobna może podstawić sobie coś (zamiast Cadance, zamiast zamykania się w łazience, zamiast podglądania), z czym może się utożsamić i czego niefortunnie mógł być częścią dawno, dawno temu. W ten niezwykle prosty sposób umacnia się więź z czytelnikiem, nietypowy, ale mroczny nastrój mocniej chwyta za serce, a myśli krążą wokół poznanych wydarzeń, w poszukiwaniu czegoś więcej. Wszystko za jednym zamachem, minimalnym nakładem słów. Znakomity przykład „mniej znaczy więcej”. Młody umysł zachwyconej swoją opiekunką Twilight cały czas jest nastawiony na odkrycie jakiejś tajemnicy, lecz w żadnym momencie nie bierze pod uwagę, iż owa tajemnica może okazać się czymś niekomfortowym, przykrym czy po prostu złym. I bardzo wiarygodnie, gdy problem ze świata dorosłych w końcu wychodzi na wierzch, dziecko samo z siebie kompletnie go nie rozumie, ale całkiem logicznie (na ile pozwalają jego możliwości) poszukuje odpowiedzi i Twilight je znajduje – Cadance w tajemnicy zwraca zawartość żołądka, bo pewnie ciastka, które piecze dla niej Twilight są okropne. To wywołuje u bohaterki poczucie winy, przez co ta obsesyjnie wręcz usiłuje upiec lepsze ciastka, nie wiedząc, że to wcale nie o nie chodzi. I kiedy wszystko zawodzi, przyjmuje, że po prostu jest beznadziejna i nie umie piec. A Cadance nie chce jej robić przykrości. To chorobliwe dążenie Twilight do perfekcji współgra z jej charakterem, a i wydarzyło się w fabule wcześniej, gdyż czar przeistoczenia również miał w założeniach zaimponować Celestii, a przyniósł przykrość i lanie. Poza tym, motyw ciastek powraca na Księżycu i co by nie mówić, było w tym coś pocieszającego. I autentycznie przyjacielskiego. Tak czułem, że tym postaciom, mimo różnych perturbacji z przeszłości, naprawdę zależy na sobie nawzajem. Może warto się tu zatrzymać, by podsumować dotychczasową fabułę, jak również styl jej prowadzenia i to jak wydarzenia bieżące przeplatają się z retrospekcjami. Wydaje mnie się, że będzie to rzutować także na przyszłe rozdziały, które oczywiście pokrótce omówię. W ogóle, jakościowo opowiadanie jest bardzo spójne – nie uświadczyłem żadnych znaczących spadków w jakości czy też nagłych „peaków”, które odwracałyby uwagę od faktycznej treści; wszystko od początku jest konsekwentnie dobre, wciągające, klimatyczne i przemyślane, z jednoczesnym pozostawieniem czytelnikowi szerokiego pola do własnej interpretacji, teoretyzowania i dopisywania backgroundu do detali. Retrospekcje tak na tym etapie, jak i na późniejszym, nie są przywoływane po kolei, czytelnik musi rozwiązać zagadkę co gdzie leży na osi czasu, co nie jest zbyt wymagające (w odróżnieniu od innej zagadki) i przy choćby odrobinie uwagi rozwiązanie powinno przyjść naturalnie, w miarę zwykłej, spokojnej lektury. Retrospekcje zostały rozpisane umiejętnie – ich długość wydaje się dobrze dobrana, nie powodują żadnych retardacji, a dodają do bieżącej historii szerszy kontekst, jednocześnie rozwijając poszczególne postacie i ich relacje. Przy tym całkiem płynnie komponują się z teraźniejszością; wiadomo co jest teraz, a co miało miejsce kiedyś, bez wrażenia czy to zbyt ostrej czy zbyt rozmytej granicy. Warto odnotować, że nie ma tutaj jakiejś wyraźnej reguły kiedy pojawia się dana retrospekcja. To znaczy, fabularnie widzę tutaj zależności i pod tym względem wszystko jest na swoim miejscu, co najlepiej widać po przeczytaniu całej dostępnej zawartości, natomiast proporcje między wydarzeniami z przeszłości, a tymi odbywającymi się obecnie, chyba nie podążają według żadnego wzoru i mogą wydawać się dobierane lekko chaotycznie, w miarę pisania, ale powiedziałbym, że jeżeli już, to jest to chaos uporządkowany. Generalnie fabuła, jak już wspominałem, rozkręca się sprawnie i nie narażając czytelnika ani na dłużyznę, ani ryzykowną retardację, nie pozwala mu się nudzić, a już na pewno zapomnieć o najważniejszych wątkach. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ dla mnie, nawet biorąc pod uwagę wszystko co niniejszego fanfika dotyczy, nie od razu było to takie jasne, co jest tutaj tym wiodącym wątkiem. Nie postrzegam tego jednak za wadę – raczej jako kolejne urozmaicenie, które jest rozwijane w miarę postępu fabuły. Cadance obchodzi dwusetne urodziny – OK. W praktyce wygląda to tak, że pula postaci trafia na Księżyc, najwyraźniej potrzebują się stamtąd wydostać – też OK. W trakcie lektury eksplorujemy burzliwą przeszłość głównej bohaterki, którą jest księżniczka Twilight Sparkle, a także jej relacje z pozostałymi postaciami – to także OK. Na tym jednak nie koniec, gdyż autorka regularnie dorzuca coś nowego; czy to baśń o królewnie podmieńców, która być może nadal przebywa na Księżycu, a która to królewna w pewnym momencie podejmuje próbę skomunikowania się z protagonistką, czy też zagadka z chowańcem w pudełku, z którą to zagadką musi zmierzyć się Twilight, mimo świadomości zbliżających się urodzin, bez widocznego nad głową odliczania, uwaga czytelnika karmiona jest coraz to nowymi wątkami, troszkę tak jakby autorka próbowała się tą uwagą bawić, a może i odwieść ją od urodzin, wokół których to wszystko krąży. Jak w układzie planetarnym, w którego centrum są dwusetne urodziny Cadance; śledzimy losy Twilight, która poszukuje idealnego prezentu dla bratowej, obserwujemy jak spędza ona czas z byłą mentorką, która to mentorka stworzyła sztuczne słońce, przeistacza księżycowe błoto w tort i zastrzega, iż Luny na przyjęcie nie zaproszą, z którą to Luną protagonistka również ma wiele interesujących interakcji, zaś na Księżyc miała trafić, gdyż nikt jej nie kochał, a Cadance jest przecież księżniczką miłości, a w ogóle jest alikornem i jest taka cudowna. Stąd mimo moich osobistych wątpliwości wobec tego, który z wątków jest tutaj najważniejszy, rzeczywiście, po przeanalizowaniu wszystkiego po swojemu, motyw urodzin Cadance wskazuję jako ten najistotniejszy i to on buduje największe napięcie. Język postaci, jak również język narracji, jest zaskakująco lekki. W nielicznych momentach bywa wręcz potoczny, co potrafi kontrastować z podejmowaną tematyką, ale ani razu nie ujmuje jej powagi. Nie mam pojęcia jak autorka to robi, że w taki... może nie minimalistyczny, ale oszczędny sposób, starannie gospodarując słowami, budując zdania krótkie, lecz treściwe, pozwala wyobraźni czytelnika tworzyć wyraźne obrazy, konsekwentnie utrzymując przy tym odpowiedni nastrój, który bywa przystępniejszy, cieplej nacechowany, ale bywa i mroczniejszy, taki, który niesie ze sobą pewien dyskomfort czy też niepokój. I to jest piękne w odbiorze, zaś genialne w prostocie wykonania. I tak, rozdział piąty postrzegam jako swoisty „bridge” między historią o małej Twilight która przemienia szczura w grejpfruta i piecze ciastka, a przy tym ubóstwa Celestię czy Cadance, a historią księżniczki Twilight, która zawiera małżeństwo... z rozsądku? Niekoniecznie. Polityczne? Pewnie tak. Bo Celestia rzekła, że tak będzie słusznie? Zdecydowanie. Zatem najpierw musiała trochę szybciej wydorośleć, a potem szybciej... wkroczyć na nową drogę życia? Godnym uwagi jest, iż ten odcinek odwraca schemat z rozdziału poprzedniego, tzn. wspomnienie otwiera i zamyka rozdział, wewnątrz jest trochę bieżącej fabuły. Oczywiście proporcje mamy inne, lecz jak mówiłem nieco innymi słowami, jest to nieregularność kontrolowana. Znaczy, taka która najwyraźniej szła równolegle z pisaniem. Wypływała z zamysłu. Inaczej – tak miało być. W każdym razie, ten rozdział jest dosyć trudny i znajdują się w nim sytuacje i rzeczy, które mogą sprawić wrażliwszemu odbiorcy pewien dyskomfort. Jak dla mnie nie jest to nic obrzydliwego, lecz z pewnością nieprzyjemnego. Nie dziwota, że Twilight jest wstyd. Sama Twilight, jako księżniczka, wybucha ponownie i także tym razem miała ku temu bardzo osobiste powody, lecz celem eksplozji uczyniła siebie samą. A konkretniej – jedną z własnych kończyn. Jakby tego było mało, dowiadujemy się, iż musiała pokłócić się, i to ostro, ze Starlight Glimmer oraz Cadance, lecz ma nadzieję, że to ta druga właśnie ją odwiedza, by się pogodzić. Dzieje się jednak inaczej. Dlaczego Twilight miałaby mieć konflikt ze Starlight, tego możemy się domyślać z poprzednich retrospekcji, ale Cadance? Moim zdaniem, kontrowersyjny początek rozdziału może być tutaj wskazówką. Drugie wspomnienie powraca do szkolnych lat Twilight, a narracja po raz kolejny, choć tym razem na krótko, sprowadzona zostaje do perspektywy protagonistki za jej dziecięcych lat. I ponownie jest to bardzo urocze. Zdaje się, że jak na razie to ostatnia taka retrospekcja. To chyba nie przypadek, gdyż po rozdziale szóstym Celestia jakby... znika z fabuły (przewija się bodajże tylko raz i na krótko), a uwaga przeskakuje na relacje protagonistki z Luną. W każdym razie, zwieńczenie piątego odcinka przypomina nam o Filomenie. Padają tam takie oto zdania: Brzmi ładnie, ale jak się okazuje po lekturze udostępnionych rozdziałów – jest to moje rozumienie fanfika – znaczenie tego fragmentu jest dużo szersze, zaś mówi on w gruncie rzeczy o czymś toksycznym. Szkodliwym. Niedobrym. Mowa oczywiście o tym jak łączy się on z losami Twilight i co o niej mówi. Bo im dalej, tym więcej się dowiadujemy – między innymi o tym, że Twilight idealizowała Celestię do tego stopnia, że wyobrażała ją sobie jak własną matkę. Jako idealna mentorka, starsza siostra, przyjaciółka, urosła do rangi kogoś nieomylnego, kogo słowo jest słuszne i tyle. Co Celestia powie, to praktycznie jest aksjomat. Więc jeżeli ta powiedziała Twilight, że powinna wyjść za... No właśnie – ze wszystkich możliwych partnerów autorka wybrała Thoraxa. Kto by pomyślał? Wracając, jak Celestia powiedziała, tak Twilight zrobiła, nawet nie zastanawiając się co ona sama uważa za słuszne. Ba, później nawet zastanawia się czy w tym wszystkim w ogóle żywi do swojego męża jakieś uczucie i vice versa. W tym sensie protagonistka jest trochę jak ta Filomena w klatce – Celestia poprzez swój wpływ na Twilight powoduje ból czy dyskomfort, ale może warto, bo pewnie ją kocha, tak po swojemu, i dla tego właśnie uczucia warto się poświęcać. A może jednak nie? Z drugiej strony, nikt niczego Twilight nie kazał. Wszakże mogła słuchać rad Celestii, ale to nie znaczy, że była zobligowana wypełniać jej wolę. Może to jej obsesja, ale kiedy rani swoją nogę tak mocno, że ląduje w szpitalu, koniec końców sama to sobie robi. W tle są bolesne wspomnienia, nerwy, projekcje, ale wciąż. Zatem Państwo widzą – czy to chowaniec w szkatułce, czy feniks w klatce, szczur w pudełku, czy nawet księżniczki na Księżycu, tak wiele szczegółów wydaje się mieć szerszy kontekst i głębsze znaczenie, lecz tak niewiele rzeczy jest tu jednoznacznych. To też bardzo mnie się podoba; jest wiarygodne, życiowe i skłaniające do przemyśleń. Kontynuując, rozdział szósty także jest pełen wydarzeń z przeszłości i widać, że najwyraźniej Twilight pogodziła się ze swą protegowaną, chociaż wolałaby widzieć się z Cadance. Podobała mnie się dynamika między nimi, w ogóle, pasuje mi ta Starlight; po przyjacielsku zadziorna, energiczna, wesoła (za wyjątkiem określonej sytuacji, która przewinęła się wcześniej), sprawia wrażenie kogoś, z którym fajnie się spotykać i fajnie porozmawiać. I tutaj też taka jest. Bardzo pozytywna kreacja. Bohaterki rozmawiają o najnowszych ekscesach Trixie, co jest okazją do ukazania jak Twilight zapatruje się na lazurową iluzjonistkę, a jak zapatruje się na nie obie Starlight. Ponownie – ciekawa sprawa, na tle całości, dosyć serialowo opisana. I zawczasu dająca kontekst kolejnej retrospekcji, którą uświadczymy w rozdziale dziesiątym! Kolejną wizytę składa Celestia. I też przynosi podarunek. Coś nowego A co słychać na Księżycu? To właśnie w tym rozdziale pojawia się zagadka Nemesis, która umieszcza chowańca w szkatułce i ów chowaniec jest żywy lub martwy. Aha, ma jeszcze kota, który jest zwyczajną istotą. Jest to zagadka, która zostanie z bohaterką (i z nami) przez resztę fanfika i która jest kolejnym elementem, który siedzi w głowie. Poza tym, jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał kłopoty ze zrozumieniem retrospekcji oraz ich chronologii, uważam, że najpóźniej to w tym rozdziale wszystko powinno zacząć się rozjaśniać. Według mnie, wygląda to jakoś tak: Idąc dalej – po rozdziale szóstym mamy widoczne przesunięcie uwagi z relacji Twilight-Celestia na relacje Twilight-Luna. Zarazem to już na etapie rozdziału siódmego przewija się tajemnicza „C”, która uważa, iż jest coś, co główna bohaterka powinna przeczytać. Uświadczymy masy interesujących detali, takich jak listy z przeszłości, pisane do Nightmare Moon, a które nieuchronnie musiały „przejść” przez Celestię. Korespondencja ta, podobnie jak podrzucane raz po raz przez cały fanfik detale dotyczące specyfiki funkcjonowania alikornów, subtelnie rozbudowują znany nam fikcyjny świat, tu konkretnie dając wgląd na to jak dawno, dawno temu była postrzegana Nightmare Moon i jak wyobrażenia o niej zmieniały się z czasem. Ponownie cieszą drobne rzeczy, jak chociażby opis charakteru pisma poszczególnych kucyków, w tym księżniczki Luny, czy też rysunki kwiatów dla siostry dobrodziejki. Czy stoi za tym coś więcej? Podejrzewam, że tak, skoro starsza siostra uważa, że zesłanie na Księżyc jest aktem łaski. Co nieco mnie zaskoczyło, o ile relacje z Celestią czy Cadance niejeden raz okazywały się burzliwe, napięte, o tyle protagonistka wydaje się mieć całkiem zdrową relację z Luną. Sam ten fakt czyni tę część opowiadania bardziej... pocieszającym. Co swoją kulminację znajdzie w rozdziale dziesiątym – aktualnie moim ulubionym. Jednak zanim rozdział dziesiąty wskoczył na pierwsze miejsce, rozdział czwarty został zdetronizowany przez dziewiąty. Przede wszystkim, doskonale budowane napięcie, człowiek ma prawo spodziewać się wielu rzeczy, ale póki fanfik nie zagra w otwarte karty, nie ma pojęcia czego konkretnie. Chciałoby się wiedzieć, lecz towarzyszy temu niepewność – gdyż cokolwiek, co może znajdować się dalej, może okazać się... wstrząsające. Przejmujące. Grające na emocjach za bardzo. Nie tylko w tym aspekcie, także w ramach nowego wątku, miałem tutaj leki vibe z „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” Tytułowa starodawna baśń o Księżycu, opowieść o królewnie podmieńców imieniem Change, przybliżająca prosty powód, dla którego rasa ta miałaby przenieść się z Księżyca na Ziemię, wszystko to bardzo mnie się podobało. Podobnie jak przemyślenia Twilight odnośnie Change. A może ona jest prawdziwa? Może jest tu teraz z księżniczkami, na Księżycu? Może od początku je obserwowała? Myśli te pchną Twilight ku próbie skomunikowania się z Change, poprzez napisy na piasku. Ucieszyłem się, gdy bohaterka dostała odpowiedź, jeszcze milej się zrobiło, gdy zapytała Change czy ta zostanie jej przyjaciółką. I na tę wiadomość również uzyskała replikę. Powiało serialowym klimatem. Było przejmująco, tajemniczo, a co najlepsze, napięcie nie uciekło – teraz nie tylko jest świadomość, że zbliżają się kolejne urodziny Cadance, ale i czuć za sobą oddech Change. Czy aby na pewno? To jest rozdział, w którym Celestia na momencik powraca do akcji i scena, w której bierze udział wraz z pozostałymi księżniczkami, sieje ziarno niepewności, które dosyć szybko kiełkuje w różne spekulacje. „C” jest jak „Change”, ale także jak „Celestia”. Ależ to oczywiste, co nie? No właśnie – kto właściwie odpisywał Twilight na jej wiadomości? Jest znakomita scena, w której Twilight pisze na piasku, po czym oświadcza, że prosi o znak, o odpowiedź i obiecuje, że nie będzie podglądać, więc odwraca się i zasłania oczy. Po chwili słyszy za sobą ruch. I tutaj zżera mnie ciekawość – kogo by ujrzała, gdyby jednak zerknęła za siebie? Z jakiegoś powodu przechodzi mi przez myśl, że mogłaby zobaczyć... coś przerażającego. Dlaczego? Może w ramach kary za złamanie obietnicy? A może faktycznie byłaby tam Change? A może... Celestia? Założenie, że Change jest prawdziwa i jest na Księżycu, rodzi całe mnóstwo pytań i wątpliwości odnośnie całego fika. Bo jeżeli tak, to przez cały ten czas któraś z postaci mogła w rzeczywistości być podmieńcem, na przykład. Pytanie, gdzie oryginał? Scena, w której Twilight rozmawia z Flurry, nie tylko sieje jeszcze więcej niepewności, przy okazji niosąc ze sobą pewną dozę melancholii, ale wydaje się uwiarygadniać różne możliwe teorie co do Change. A może przez większość fanfika rzeczywiście mamy do czynienia z prawdziwymi księżniczkami, tylko w trakcie wyżej wymienionej sceny, o ile Twilight by spojrzała, Change mogłaby dla zmyłki przyjąć formę Celestii. Z drugiej strony, chyba nie każdy jest w pełni przekonany, że Chrysalis nie żyje, więc... kto wie? A gdyby jednak Celestii nigdy nie było na Księżycu? Czy naprawdę, komuś, kogo tak długo i tak bardzo idealizowała, i wedle kogo woli budowała całe swoje życie, Twilight pozwoliłaby oglądać się w tak niezręcznych sytuacjach, jak choćby wymiotowanie tuż pod kopyta swojego największego autorytetu? Pozwoliłaby się powycierać skrzydłem, jakby była małą klaczką? W przypływie złości zdzieliłaby tę postać po twarzy? Byłby z tego niezły twist, gdyby Twilight dopuściła się tego wszystkiego, bo chociaż przed oczami miała niby-Celestię, to instynkt podpowiadał jej, że to wcale nie jest jej dawna mentorka, więc w sumie może tak ją traktować... Trochę, troszeczkę, tak odrobinkę jak w innym, nie-kucykowym opowiadaniu, którego kiedyś odsłuchałem. W nim jakiś czas po swoim ślubie, żona nagle zapada w chorobę – zespół Capgrasa – i uważa, że jej mąż nie jest jej prawdziwym mężem. W końcu morduje jego, a potem siebie. Po czym w jej domu znajdują trupa, którego DNA zgadza się z DNA jej męża, który najwyraźniej rzeczywiście został przez coś zastąpiony, a czego nikt nie zauważył. Więc żona nie była chora, tylko miała rację. Proste i efektywne. Aczkolwiek bardzo możliwe, że Change nigdy nie istniała, a odgrywa ją Celestia. I najwyraźniej nie po raz pierwszy. Twilight jest żoną Thoraxa i nową „matką” podmieńców, ale nawet od niego nigdy nie słyszała ani baśni o księżycu, ani o Change. Jakby nawet Thorax nic o niej nie wiedział. Może baśń jest tak starodawna, że Celestia i Luna są ostatnimi, którzy mogą ją pamiętać, a może od początku Celestia wszystko zmyśliła. I chyba podobnie zwodziła Lunę, gdy ta, jako Nightmare Moon, odbywała karę na Księżycu, co tłumaczyłoby jej reakcję Tak oto dotarliśmy do ostatniego jak dotąd rozdziału. Co sprawiło, że to jednak on został moim ulubionym? Piękna retrospekcja z Twilight i Luną, na weselu tej pierwszej. Bardzo ładny, bardzo klimatyczny, rozgrzewający serce kawałek tekstu, z gorzko-słodką końcówką. Na modłę rozdziału szóstego, mamy wprawną żonglerkę między wydarzeniami na Księżycu, a tymi przywołanymi z przeszłości i pogłębienie relacji między wymienionymi bohaterkami nie jest jedynym, co oferuje nam ten rozdział. Widzimy jak Starlight pomaga Twilight w przygotowaniach do ślubu i wesela, czemu towarzyszą istotne pytania o to, czy w tym wszystkim jest jakakolwiek miłość (po obu stronach, plus początkowa nieobecność Cadance, którą Twilight interpretuje jako „ślub bez miłości”), podczas uroczystości powraca Trixie, z którą protagonistka ma naprawdę przyjemną scenkę, która zresztą nawiązuje do zagadki z chowańcem. Same świetne rzeczy. Uśmiechnąłem się gdy Twilight porwała wyraźnie speszoną Lunę do tańca i za która podążyła, gdy ta, już spąsowiała, wybiega na zewnątrz. Ucieszyłem się, gdy Twilight zadeklarowała, że ją kocha, tak jak zapewne Celestia. Znaczenie dla Luny ma to niebanalne, gdyż czasem nie potrafi przeboleć tego, że nikt jej nie kocha, przez co zresztą według fanfika zmieniła się w Nightmare Moon. Smutne jest to, że milenium bez niej udowodnił, że owszem, świat się bez niej obejdzie. Ale teraz, jak wszystkie księżniczki są na Księżycu? Wygląda na to, że w tym są do siebie podobne – uniwersum bez nich będzie żyć dalej. Lecz przez opowiadanie przewija się jeszcze jeden motyw, o którym jeszcze nie wspominałem – rzeczy, na które nie ma się wpływu. I którymi nie warto się przejmować, bo nie ma się na nie wpływu, jak wskazuje definicja. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż to, że księżniczki najwyraźniej nie są nikomu potrzebne, jest jedną z tych rzeczy. I to, na dzień dzisiejszy, zamyka „Nowoczesną baśń o Księżycu” melancholijnie, acz... ciepło. Z nadzieją na to, że coś się wydarzy. A co takiego? Nie wiem, czas pokaże. Czym byłaby ta historia bez jej postaci? Kreacja głównej bohaterki – Twilight Sparkle – bardzo mi odpowiada. Osobiście znajduję Twilight fascynującą postacią, nawet na podstawie jej czystej, kanonicznej kreacji jestem w stanie wyobrazić ją sobie w każdej sytuacji i przeważnie nie mam pojęcia jakby zareagowała, bo mogłaby postąpić dowolnie. Idealny typ postaci, którą można obsadzić niemalże w każdej roli i za każdym razem w jakimś sensie powinna sprawdzić się dobrze, prezentując coś znajomego, ale i świeżego zarazem. Tak jest i tutaj, w „Nowoczesnej baśni o Księżycu”; niekiedy Twilight zostaje całkowicie wytrącona z równowagi (ang. unhinged), co jest po prostu piękne, ale ma ona momenty całkiem serialowe, w których poszukuje przyjaciół, okazuje serce, pociesza, wspiera, jest z kimś i przy kimś. Ukazana jest jako postać, która ma wady, tak jak każdy, ale i trudne, osobiste doświadczenia, które nadal na nią wpływają, a co gorsza, która popełniła masę błędów, których bardzo łatwo można było uniknąć. Wpleciona tak czy inaczej w te dziwne, niejednoznaczne wydarzenia, potrafi zareagować impulsywnie, emocje wygrywają z rozsądkiem, ale co by się nie działo, przez cały czas wydaje się być... sobą. Na jakiś osobliwy, wyolbrzymiony ponad miarę sposób. Zarówno zachowane z kanonu, jak i nadane przez autorkę cechy, lubią być mocno przerysowane, przez co postać ta wypada tak wyraziście. Jej losy nie są mi obojętne, dobrze się je śledzi, a przy tym idzie gdzieś w tym odnaleźć cząstkę samego siebie. O Starlight zdążyłem już wspomnieć, ale przypomnę: prosta, barwna kreacja, która także bardzo mnie się podoba. Każda scena, w której występuje, zapada w pamięci, Starlight wypadła najbardziej serialowo, jest w niej entuzjazm, jest skora do żartu, docinkiem też potrafi zarzucić, widać, że się z Twilight zna doskonale, dobrze się ją czyta. Podobnie jest z Trixie, która fizycznie przewija się tylko w jednej retrospekcji, ale jak już się pojawia, wypada świetnie i wiarygodnie, jak to ona, ale nieco wcześniej napisana zostaje słowami innych postaci i to także wyszło barwnie, charakterystycznie, nie mogę się przyczepić. Zaskakująco jasny, ciepły punkt w tejże dosyć chłodnej, na ogół melancholijnej historii. A Spike to ostoja zdrowego rozsądku, tak jest. Ktoś musi. Idąc dalej – znakomita księżniczka Luna. Od reszty wyróżnia się głównie manierą mówienia, ale i zdarzą się detale, jak jej zachowanie na weselu Twilight, gdzie po tylu stuleciach Pani Nocy nie jest pewna czy jakieś zachowanie jej przystoi. Zgaduję, że w jej czasach to było nie do pomyślenia. Faktycznie sprawia wrażenie kogoś z innej, dawnej epoki, komu uciekło tysiąc lat, a teraz został wrzucony do współczesnego świata, który się zmienił. Urocze. Czytając co niektóre jej kwestie na głos, wydały mnie się one całkiem melodyjne i nie mam pojęcia czy to w całości robota autorki, czy też brzmiały tak dlatego, że wyobraziłem sobie tę postać w akcji w ściśle określony sposób. Niemniej – ciekawy detal, urozmaicający tę kreację, choć wiele zależy od odbiorcy i jakie obrazy czy brzmienia wygeneruje jego wyobraźnia. Jednocześnie Luna wydaje się tu najtragiczniejszą postacią, a przy tym bardzo emocjonalna i wrażliwa, przynajmniej dla mnie. Niemniej swą wrażliwość potrafi ukrywać. Poza tym, w tym wszystkim wydaje się zachowywać najwięcej godności jako koronowana głowa. Jej relacje z Twilight śledziłem z większą ciekawością, aniżeli w przypadku Celestii. No właśnie. Celestia, mimo wszelkich nietypowych rozwiązań i ciekawych sytuacji, w jakich autorka raczyła umieścić Panią Dnia, wyszła dosyć... przyzwoicie. Nie ma żenady, nie ma zachwytu. Jest to mentorka Twilight, którą Twilight ubóstwia i idealizuje, a z którą dzieli swoją wiedzę i mądrość, z czasem tak czy inaczej przejmując kontrolę nad jej dorosłym życiem. Nie całkowicie i nie dosłownie, ale jest mocno zasugerowane, iż po tylu latach słowo Celestii urosło u Twilight do rangi świętości. Zarazem to Celestia przez długi czas towarzyszy Twilight w trakcie księżycowej niedoli, przyjmuje na siebie jej frustracje, poświęca się i zadaje trudne zagadki. Swoją władzą potrafi się bawić („Mam klucz do zapasów i co mi zrobicie XD?”) i chyba przez cały czas ma świadomość tego, co się wokół niej dzieje i co o niej sądzą, ale niczym się nie przejmuje. Wydaje się być ze wszystkim pogodzona. A może po tylu stuleciach tak jej spowszedniało życie na Ziemi, że pobyt na Księżycu nareszcie jawi się jako coś nowego? Nie daje mi spokoju, że w pewnym momencie jakby „znika” z fabuły. Rozumiem, że uwaga została przekierowana na Lunę, niemniej wydało mnie się to nieco dziwne. A może taki był zamysł – gdy jesteśmy po jasnej stronie Księżyca protagonistce towarzyszy Celestia i interakcje z nią właśnie obserwujemy, a gdy zaglądamy na ciemną, to Luna staje u jej boku i to jej postaci się przyglądamy. W każdym razie, według mnie Celestia jest tu „zaledwie” solidna. Jej quasi matczyne w stosunku do Twilight oblicze wydało mnie się najciekawsze. No to pora na Cadance i na Flurry... No i jest problem. Mało coś ich, ale ilekroć się pojawiały, wywoływały określone wrażenia: Cadance jawiła się jako słaba, potrzebująca (od razu nie było to tak oczywiste, lecz później wiadomo, iż bohaterka oślepła, choć najwyraźniej da się ją uleczyć), a Flurry jako chłodna i spokojna, pomimo jej młodego wieku i zdecydowanie niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazła. One jedyne wypadły trochę jakby nie one (na ile możemy mówić o kanonicznej Flurry, gdyż w serialu zabrakło czasu by chociaż troszkę podrosła na ekranie, nie wspominając o poznaniu jej charakteru), w odróżnieniu od Starlight czy Trixie, które także pojawiają się rzadziej, ich występy nie zapadają w pamięci tak dobrze. Są i pełnią swoją rolę tak jak trzeba. Myślę, że autorka usypia czujność przed wielkimi urodzinami, które nieuchronnie się zbliżają. Jak było wspomniane, opowiadanie tylko miejscami przypomina poprzednie dzieła autorki, jako całość posiada własny klimat, który jest interesujący, gęsty, niekiedy mroczniejszy, innym razem w miarę serialowy, nie brakuje tu elementów pobudzających nostalgię, ale i melancholię. Różne oblicza wykreowanego nastroju nie gryzą się ze sobą, a współgrają, wszystko wydaje się być dokładnie tam, gdzie zawsze miało być. Czytanie całości przychodzi płynnie, sam fanfik sprawia wrażenie jakby proces jego pisania również był bardzo płynny, naturalny, jakby nie było żadnych blokad, przestojów czy debat co teraz napisać i jak – to się po prostu działo. Tekst bywa refleksyjny, a co za tym idzie, potrafi zainspirować, nie dając przy tym odpocząć wyobraźni – poprzez oszczędną formę, niekiedy bardzo krótkie zdania i opisy, masa rzeczy wymaga jej użycia, lecz to, co już jest, pomaga tworzyć wyraziste obrazy, przez co którakolwiek scena, jaką zechcemy sobie wyobrazić, nie wychodzi mętna czy wyprana z emocji. Między wierszami poruszone zostały poważne, ponadczasowe problemy, niejedna rzecz jest pisana niuansami, a niuanse te często wydają się nawiązywać do siebie nawzajem czy zazębiać się ze sobą, co dodaje całości wrażenia dodatkowej spójności. Oczywiście czytelnikowi pozostawiono szerokie pole do własnych interpretacji, dopisywania historii czy tłumaczenia poszczególnych zachowań, a mnie jak zwykle nie daje spokoju, iż nieważne jakbym się nie naprodukował, nieważne jak głęboko bym nie zajrzał i jak wiele sobie nie dopowiedział, zawsze będzie wrażenie, iż zaledwie dotykam czubka góry lodowej, a żeby było śmieszniej – zapewne nie tej góry, co trzeba Jest aż tak tajemniczo czy niejasno, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kto wie co przyniosą kolejne rozdziały? Może minąłem się ze wszystkim, co chciała przekazać autorka, jakbym czytał zupełnie inne opowiadanie. Może wskazówki zawsze tu były, tylko ja nie zauważyłem sedna. Tak czy inaczej, pierwsza, druga, każda kolejna lektura „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu” była wielką przyjemnością i intrygującym, inspirującym doświadczeniem, podobnie jak analiza dzieła, wesołe teoretyzowanie czy samo zastanawianie się co mogło tu być intencją autorki, a co nie. Tekst nie nudzi się nawet po wielokrotnym przeczytaniu, więc jestem otwarty na kolejną podróż, czy to zmotywowany sam przez siebie czy też za sprawą punktu widzenia i teorii innych czytelników, którzy mogą poszczególne rzeczy widzieć w zupełnie innym świetle. Wygląda na to, iż jest to kolejne opowiadanie, które, podobnie jak co niektóre jego wątki, pozostanie ponadczasowe, acz niekoniecznie dla każdego. Ale to nie szkodzi. Zresztą które dzieło jest przeznaczone dla wszystkich? Według mnie jak najbardziej warto przeczytać ów tekst i zmierzyć się z kilkoma jego trudniejszymi momentami z otwartą głową, gdyż jeżeli zajrzeć choćby odrobinę głębiej, można tu odnaleźć coś głębszego, inspirującego i pochłaniającego bez pamięci. Dla tych, którzy pamiętają poprzednie tytuły autorki, jest to pozycja obowiązkowa. Raz jeszcze dostajemy coś innego, nietypowego i w całej swej specyfice urzekającego, karmiącego nas czymś nowym, co niezmiennie pozwala trwale się zapamiętać i snuć daleko idące teorie. Ciekawie pomyślane, wciągające opowiadanie ze świetnym klimatem, godne polecenia zarówno nowicjuszom – choć nie zawsze będzie to łatwe do przełknięcia – jak i weteranom Pozdrawiam serdecznie i w zdrowej niepewności czekam na ciąg dalszy tejże historii. Tęskniliśmy.
  3. Z „Handlarzem Słów” mam nie taką krótką historię w tym sensie, że mogłem przeczytać go wcześniej i zarazem troszkę nad nim popracować, co oczywiście wiązało się z niejedną dyskusją z autorem opowiadania; taki inside, choć fanfik był już kompletny i nic nie znajdowało się w trakcie pisania, zawsze jest interesujący, zwłaszcza, że „Handlarz” okazał się dla mnie... Cóż, słowo „trudny” jest dalekie od prawdy, bo tekst, według mnie, sam w sobie nie jest wyzwaniem ani formą, ani przekazem; mimo swego eksperymentalnego oblicza czy scen, które jak mniemam miały zbudować wrażenie patosu, został napisany w sposób zróżnicowany, by kiedy trzeba brzmieć prosto i całkiem lekko, a innym razem poważniej, gęściej, lecz przez cały czas dostatecznie zrozumiale. W przekazie idzie odnaleźć poważniejsze problemy – mniej lub bardziej umiejętnie wplecione między wierszami, acz przeważnie tonące gdzieś w formie – jednakże z reguły wszystko zawiera się w ramach rzeczywistości komiksowej, tzn. przypomina to, nawet bardzo, znane nam z serialu animowanego uniwersum, lecz wykoślawione poprzez typowo fanowski edge, groteskę czy rzeczy zaczerpnięte z dzieł wymienionych w posłowiu. Określenie „skomplikowany” też chyba nie jest tu na miejscu, gdyż mimo paru retrospekcji, kilku równoległych wątków prowadzonych przez różne postacie, a które to wątki – spoiler – zbiegają się w jednym punkcie gdy przychodzi pora na finał czy na pierwszy rzut oka nie tak oczywistej postaci protagonisty, tekst w żadnym momencie nie zmylił mnie do tego stopnia, że nie miałem pojęcia co i kiedy się dzieje. Powiedziałbym wręcz, że różne „przeskoki” czy to w czasie, czy między bohaterami i ich perypetiami, został zrealizowane solidnie; przejścia między scenami są płynne, a na końcu wszystko wydaje się zbiegać w sposób naturalny. „Męczący” na pewno nie był, choć zgodzę się, iż niektóre fragmenty, poprzez pewne rozwleczenie, nadmiar szczegółów czy próby nadania im podniosłości bądź głębszego znaczenia, mogą wydrenować odbiorcę z chęci zapoznania się z tekstem od razu i spowodować, iż odłoży on resztę historii na później. Osobiście nie miałem oporów przed tym, by do tekstu wracać i go analizować, bo dlaczego nie. Prócz tego widzę po nim najszczersze chęci napisania czegoś może nie wielkiego, lecz bez wątpienia poważniejszego, dłuższego i mającego istotniejsze znaczenie, aniżeli w przypadku każdego kolejnego fanfika. I to, samo w sobie, jest godne pochwały. Zwłaszcza, że w tekście nie brakuje interesujących pomysłów. Jak widać, nawet teraz znajduję zastanawiająco mozolnym rozpoczęcie właściwej recenzji, stąd kąśliwie rzucę, iż w tym sensie tekst ten jest „przeklęty” – akurat przy nim popełniłem szereg błędów taktycznych w planowaniu prereadingu przez co poszczególne czynności zajęły miesiące, dosyć długo przygotowywałem swój komentarz, a nawet gdy w końcu zacząłem z powodzeniem wyrywać się, wcześniej z kreatywnej bezsilności, a teraz kreatywnego zaparcia, okazało się, że nie tak prostym jest spisanie wszystkiego, co mógłbym powiedzieć o „Handlarzu Słów”. Niezależnie jak do tego podejść, wszystko musi trwać długo. Przy tym wszystkim tekst wydaje się dobrym przykładem czegoś, co ma potencjał by wywoływać szerokie spektrum opinii, co dostrzegam nie tylko po sobie, ale i moich szanownych przedmówcach czy we wspomnieniach z premiery fanfika na Kąciku Lektorskim Opowiadanie poprzez swoją stylistykę wydaje się trudne. Za sprawą tematyki, a także kilku wątków oraz tego, jak są prowadzone, sprawia wrażenie skomplikowanego. Natomiast ze względu na swoje gabaryty, no i tak zwany pacing, wydaje się męczące. Sęk w tym, że nie musi takim być; wiele zależy od tego na jakiego odbiorcę trafi. Ba, nie musiało takim być od początku, bo mogło prezentować się jako lekkie, genialne w swej prostocie, a przy tym porywające od początku do końca, zaś od czytelnika zależałoby, czy faktycznie takim było, czy nie. Jednakże nie zachodzi tutaj zależność „nie było lekkie, bo było trudne”, „nie było skomplikowane, bo było proste” i wreszcie „nie było męczące, bo było porywające”. Albo jest jakieś, albo nie jest. I to na tym, w mojej opinii, polega jego „klątwa”. Teraz pomówimy co nieco o fabule, a co za tym idzie, pojawią się dosyć istotne SPOILERY, zatem jeżeli jeszcze nie czytałeś/ czytałaś fanfika, a zamierzasz to zrobić, a przy tym zależy Ci na samodzielnym odkrywaniu fabuły – nie czytaj dalej niniejszego komentarza. Bohaterem niniejszej opowieści jest tytułowy Handlarz Słów, którego z biegiem fabuły poznajemy z imienia, a nawet dowiadujemy się kim był i czym się trudnił zanim uzyskał swój tytuł oraz reputację. Nie zabraknie motywów wyjaśniających dlaczego zrobił to, co zrobił, a co dało mu możliwości, jakich potrzebował, jednocześnie sprowadzając go na ścieżkę prowadzącej do jego nieuchronnego upadku. Ścieżkę długą i szeroką, warto dodać; motyw wędrówki, połączony z przemijaniem czy takim bardzo, ale to bardzo subtelnym nihilizmem, tworzy ciekawą mieszankę, która nie czyni opowiadania barwnym, ale szaro-burym, co dosyć dobrze współgra z kreowanym klimatem (któremu poszczególne zabiegi stylistyczne podcinają skrzydła, ale o tym nieco później), tworząc poważny, posępny, ale intrygujący nastrój. Wracając jednak do fabuły, bo to o niej chciałem pomówić, rozdział pierwszy, czyli „Nigdy nie kłamie”, robi dosyć dobrą robotę jeśli idzie o otwarcie historii, przedstawienie głównego bohatera, a także wciągnięcie czytelnika w klimat. Początek, notabene poprzedzony cytatem z Baśki Białowąs Williama Shakespeare'a, nadal wydaje mnie się jakiś taki poetycki, acz nie przesiąknięty nadymanym artyzmem, za to wysyłający do odbiorcy sygnał, że „uwaga, to jest poważny fanfik”. Niedługo potem są fragmenty, które, zważywszy na tytuł, skłoniły mnie do spekulacji odnośnie tego, w jakim sensie jest to wędrowny kupiec. Czy słowa wystąpią tu jako waluta? Jeśli tak, to z jakimi konsekwencjami będzie się wiązać ich zamiana/ wymiana? W ogóle, jak przechowywane są słowa? W jaki sposób przeprowadzana jest transakcja, jeśli przyjąć, że ta moc jest unikalna dla protagonisty? Te, jak i inne możliwe pytania, budują wokół bohatera aurę tajemniczości i rozbudzają u czytelnika ciekawość ciągu dalszego jego losów. Niedługo po tym mamy faktyczną prezentację możliwości Handlarza – będącego kucykiem ziemskim – a także jego charakteru czy też okno na to czym właściwie się zajmuje, jako ten, który handluje słowami. Jest to jednocześnie zajawka jednego z istotniejszych wątków, czyli śledztwa w posiadłości rodu Wonderful. Autor nie traci czasu i niemalże natychmiast sprzedaje nam bohatera jako kogoś niemalże wszystkowiedzącego, znajdującego się co najmniej sto kroków dalej przed dowolnym oponentem, jaki może się napatoczyć i nie ma znaczenia czy ktoś sobie życzy konfrontacji, czy nie – jeżeli masz problem, Handlarz zjawi się u ciebie z ofertą swych usług. Nie są tanie, ale za próbkę najwyraźniej nieograniczonej mocy, nawet kwoty, które padają już w pierwszym rozdziale, nie wydają się wygórowane. Owszem, w tym aspekcie trudno oprzeć wrażeniu, iż mamy do czynienia z kimś w rodzaju Pana Lusterko, jednakże w trakcie konwersacji z hrabią Wonderful protagonista z przerysowaną wręcz powagą i onieśmielającym gniewem deklaruje, że nie zniża się do kłamstw, co sugeruje, iż jego możliwości są obarczone jakimiś regułami, których złamanie zapewne niesie ze sobą śmiertelne konsekwencje. Generalnie nie mam zarzutów co do otwarcia opowiadania; jak dla mnie doskonale zajawia historię i z powodzeniem realizuje podstawowe cele, które winien mieć prolog/ rozdział pierwszy. Moim zdaniem robi to sprawnie, bez dłużyzn, z paroma niuansami. Fajnie było poczytać o codziennych problemach zwyczajnych kucyków czy zatrzymać się na moment, by poczytać opis jak protagonista – o ironio – wędruje przez świat, najwyraźniej nadając wszystkiemu, każdej małej rzeczy, jakiegoś większego, głębszego znaczenia. Wstawki te nie są zbyt długie, według mnie na tym etapie bez zastrzeżeń budują nastrój i zarazem wizerunek Handlarza, jako kogoś z historią. Czytając opowiadanie za pierwszym razem czytelnik nie ma prawa wiedzieć, iż stąpa on po świecie bardzo długo, lecz po kilkukrotnym zapoznaniu się z fabułą ciekawie było powrócić do początków i przeczytać to jeszcze raz, lecz z nowo nabytą wiedzą o czym to jest i ile trwa. Jednakże, czytając te wstawki, a także scenę rozmowy z hrabią Wonderful, nie dawało mi spokoju to, że z czymś mi się to kojarzy, że mam o tym jakieś wrażenia, których nie mogę opisać, bo nie wiem co jest na rzeczy. I rozdział drugi, prócz tego, że przedstawił kolejne postacie i wprowadził nowe wątki, acz nie zapominając o śledztwie, nareszcie pozwolił zdefiniować moje skojarzenia. Rozdział otwiera tytułowy „bal”, który bez pieśni rozpocząć by się nie mógł, lecz nie musiałem długo czytać, by zrozumieć, że dotychczasowe wrażenie poetyckości, podniosłości, szeroko pojęte „nadmuchanie” poszczególnych fragmentów czy interakcji, kojarzyło mnie się z przedstawieniem teatralnym. Zarówno wcześniej, podczas rozmowy z hrabią, jak i tutaj, gdy rozkręca się bal, zachowania postaci wydają się przerysowane, zaś opisy, włącznie z narracją, sprzyjają teatralnej otoczce; sporo tutaj wykrzykników, dużo wielkich słów, wydźwięk jest patetyczny, oczami wyobraźni widzę ogromną salę, barokową scenografię i kostiumy, a występujący na scenie aktorzy specjalnie wykrzykują emocje ponad miarę, poruszają się nad wyraz energicznie, idąc specjalnie jak najgłośniej tupią o deski i to wszystko odbija się echem. W ogóle, cały fanfik można tak opisać – bardzo długi, utrzymany w barokowej stylistyce spektakl, gdzie na pierwszy rzut oka przesadza się niemal ze wszystkim, lecz pod spodem znajduje się całkiem prosta, acz przemyślana opowieść o dwóch indywiduach, które najwyraźniej widziały wszystko, co świat ma do zaoferowania, a których to losy są trwale splecione. W każdym razie, rozdział drugi przedstawia nam postać Złodzieja Dusz, dorzuca także do obsady znanego nam króla Sombrę – duet ten z czasem wyrośnie na srogą opozycję dla protagonisty, przy czym ten pierwszy będzie jego final bossem. Podobnie jak w przypadku Handlarza, autor nie traci czasu i po swojemu prezentuje możliwości swoich postaci, stwarzając przy tym pozór, jakoby postać mrocznego króla znajdowała się trochę na łasce oryginalnych bohaterów. No, może nie na łasce, lecz jest wrażenie, iż Sombra jest od nich znacznie słabszy. W ostatecznym rozrachunku znaczenie mrocznego króla nie jest marginalizowane, ani bagatelizowanie, lecz trudno oprzeć się myśli, jakoby autor chciał uczynić swoje postacie silniejszymi poprzez zestawienie ich ze znanym z serialu złoczyńcą i przedstawienie ich przewagi na jego tle. Nie zawsze wygląda to dobrze, lecz tutaj akurat nie wzbudziło zbytnich kontrowersji, powiedziałbym, że autor nie odebrał Sombrze, hm... Pewnej godności, tak to nazwijmy. Ostatecznie jego udział w historii określiłbym na satysfakcjonujący, choć nie była to najlepsza kreacja tego bohatera z jaką się spotkałem. Niemniej kontynuowany jest wątek ciekawej sprawy Rose Wonderful, w ramach czego otrzymujemy nie tylko kolejne próbki możliwości Handlarza, jak również wgląd na jego proces myślowy, ale także okno na relacje między ojcem a córką, a także podejście tej drugiej do protagonisty, gdyż wie już ona, iż odwiedził mury jej rodzinnej posiadłości. Później, podczas kolejnego spotkania Handlarza z hrabią, dochodzi do pierwszej konfrontacji bohatera z Sombrą, zgodnie z foreshadowingiem na początku rozdziału. I tak jak wspominałem – autor pozostawił królowi godność złoczyńcy, jednakże już pokazał, że jest on słabszy od oryginalnych postaci. Nie było moim zdaniem sensu tego tłumaczyć: To znaczy, Sombra bodaj za pierwszym razem padł od duetu Celestia & Luna. Potem w grę weszły Elementy Harmonii i Kryształowe Serce. A za trzecim razem... Chyba był trzeci raz ale nie oglądałem/ nie pamiętam, ale! Z tej wypowiedzi wynika następujący łańcuch pokarmowy: Król Sombra < Celestia, Luna, Klejnoty, Handlarz, Cadance pewnie też, Kryształowe Serducho itd. <<< Złodziej Dusz. Czyli nie tylko Sombra już totalnie na nikim nie powinien robić wrażenia, ale Złodziej Dusz to definitywny złodupiec, przed którym jednak Handlarz najwyraźniej nie odczuwa szczególnej trwogi... wydaje się wręcz deko zarozumiały (ang. cocky). Ale o co mi chodzi – jeżeli już, wolałbym mieć to pokazane poprzez czyny i interakcje, nie słowa. Jeden ze sposobów, ten lepszy, nie oba naraz. Jednakże z całości wypowiedzi wynika interesujący detal, mianowicie taki, iż Sombra znacznie wcześniej podpisał ze Złodziejem cyrograf i to stąd miała wypływać jego moc, z którą czynił zło. Dowiadujemy się nawet czyje dusze położył na szali. Jest to wiarygodne wytłumaczenie dlaczego jest zależny od Złodzieja, jak zdobył swoją potęgę i dlaczego mimo kilku porażek wciąż powraca. Z perspektywy czasu, jestem bardzo ciekaw jak wyglądało jego pierwsze spotkanie ze Złodziejem i jaki za podpisaniem z nim umowy stał ciąg zdarzeń. W ogóle, kupuję ten koncept. Jeżeli ktoś dawno, dawno temu miałby zawierać pakt z „diabłem”, Sombra wydaje się idealnym kandydatem. To mi się podoba. W każdym razie, rozdział kończy się małym cliffhangerem, gdyż po spotkaniu z Sombrą powodowany ciekawością hrabia zadaje bohaterowi parę pytań, z czego to ostatnie dotyczy tego, jak został Handlarzem Słów. I tutaj mam mały kłopot, którego chyba aż do tej pory nie zauważałem. Nie zrozumcie mnie źle; rozdział drugi kończy się pytaniem, zaś trzeci otwiera retrospekcja – jak się niebawem okaże, będąca opowieścią protagonisty – która na zadane pytanie odpowiada, co wydaje się wręcz książkowym przykładem tego jak zakończyć jeden odcinek, a jak rozpocząć odcinek następny. Tu zero zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, podoba mnie się to i jak najbardziej spełnia to oczekiwania moje, jako czytelnika, odnośnie sposobu prowadzenia historii, jej podziału itd. Jednakże, kiedy bohater podpisuje cyrograf, nie omieszkując przy tym wykorzystać chwili nieuwagi Złodzieja Dusz – lata pomyślnych transakcji musiały zaowocować nadmierną pewnością siebie – pada następujące zdanie: Gdy powracamy do wydarzeń bieżących, hrabia słyszy, iż: Przypominam, że (złote) pytanie kończące poprzedni rozdział brzmiało: „Jak stałeś się Handlarzem Słów?” Natomiast z tej opowieści wcale wynika nie to, że po podpisaniu cyrografu i wyruszeniu w świat bohater – na imię mu Rafael – został Handlarzem Słów, ale że był nim wcześniej, właściwie nie wiadomo na jakiej zasadzie. Niby konkluduje, że od tamtej pory jest znany jako Handlarz, ale to nie znaczy, że faktycznie nim jest – tę informację uzyskujemy od Złodzieja Dusz, który stwierdza, że faktycznie to jest Handlarz. Mało tego, jego wypowiedź sugeruje, że Rafael może nie być jedynym takim Handlarzem w historii. Może jedynym wciąż żyjącym, ale jednak. Sieje to ziarno niepewności czy po świecie stąpają tacy, jak on, lecz pozostają śmiertelnymi kucykami, czy też jest inaczej. W każdym razie, może coś źle rozumiem, ale przynajmniej na dzień dzisiejszy widzę tutaj pewną nieścisłość. Poza tym bycie znanym jako ktoś =/= bycie tym kimś. A pytanie było o to, jak Rafael został Handlarzem Słów. Nim zapomnę – Rafael, jako imię, jest w porządku. Ale czy to Nameless serio było konieczne? Po zapoznaniu się z całością nie wydaje się to mieć szczególnego znaczenia; jeżeli miał być bezimienny (czyli tytułowy Handlarz mógłby być nikim i każdym), wówczas po co w ogóle zdradzać jego imię, zaś jeżeli już mieliśmy je poznać, nie lepiej byłoby obrać na nazwisko coś innego? Coś z innego języka, co mogło znaczyć tyle, co „nie posiadający imienia”, acz brzmieć tak, by wskazywać na pochodzenie? Na przykład z północy czy skądś? Aha, jednocześnie rozdział trzeci, „Marzenie od odpowiedzi”, konfrontuje czytelnika z pierwszym poważnym zabiegiem tego, co ja nazywam „kreatywnym formatowaniem”, ubogaconym przez charakterystyczną narrację. Jest to oczywiście prezentacja ciszy, którą przytoczyła już Cahan, stąd powstrzymam się przed zarzuceniem własnym cytatem – po prostu odsyłam do pierwszego postu mojej przedmówczyni. Właściwie, owego kreatywnego formatowania nie ma w tekście znów tak wiele (w tej chwili przypominam sobie jeszcze zdanie napisane w kolorze białym – białe na białym jest niewidoczne, trzeba je zaznaczyć, by je „odkryć”), zdecydowanie częściej narrator wypowiada się w sposób, którego ja osobiście nie odebrałem jako trolling, lecz jako... coś dziwnego. Coś, co w kontekście całości do niczego nie prowadzi. Łudziłem się, że ta zastanawiająca, miejscami sugerująca samoświadomość fanfika narracja, przyniesie ze sobą coś więcej, gdy nadejdzie właściwy czas. Może coś się wydarzy, może ten narrator okaże się jakąś postacią, która od początku brała udział w opisywanych wydarzeniach czy stanie się inny twist, który nada całości nowego wymiaru. Tak się jednak nie stało. I to, w mojej opinii, z perspektywy czasu, faktycznie wydaje się niepotrzebne. Z jednej strony brak tych fragmentów wiele by nie zmienił, lecz z drugiej nie burzyłby klimatu czy czwartej ściany. Gdyby miało coś z tego wyniknąć, to rozumiem eksperyment, lecz eksperyment dla samego eksperymentu z reguły się nie udaje. „Handlarz Słów” nie jest od tejże reguły wyjątkiem, a szkoda. Retrospekcja otwierająca „Marzenie odpowiedzi” wprowadza jeszcze Księgę Ksiąg, jako ten ostateczny cel, który popchnął Rafaela ku złożeniu podpisu na umowie ze Złodziejem Dusz, a także postać Meadow, której charakter, jak i rola w historii, jest prosta jak parasol – ona kocha jego, on nie kocha jej, jakoś w ten sposób. Jest to jednocześnie przeszłość, która do protagonisty nieuchronnie powróci w finale. I teraz dwie sprawy. Finał, w którym wszystko splata się w jedno, w którym niemalże każda z poznanych wcześniej postaci otrzymuje rolę w finałowym starciu oraz jego konsekwencjach, włącznie z konkluzją historii, wszystko to było, jak dla mnie, bardzo satysfakcjonujące. Autentycznie miałem wrażenie elementów lądujących na swoich miejscach akurat wtedy, gdy jest to potrzebne. Chociaż co niektóre decyzje (jak chociażby ta, kto ma być sędzią w pojedynku) mogą wzbudzać wątpliwości, ja to sobie tłumaczę w bardzo prosty sposób: starcie odbywa się między dwoma nadzwyczaj potężnymi indywiduami, na warunkach niepojętych dla zwykłego kucyka, więc wolno im. Mogli tak postanowić, mogli to tak zorganizować, więc tak zrobili. I tyle. Nie musi się to nikomu podobać – ma działać dla uczestników starcia. Sprawa druga, czyli wątek Meadow. Jak dla mnie wszystko pasuje. Jej motywacja, stara jak świat, sztampowa, ograna do bólu, w ogóle mi nie przeszkadza, nawet byłbym gotów ją tłumaczyć. A możliwości jest kilka. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale chyba nie podano nam, nawet orientacyjnie, wieku tej postaci. Zatem może być bardzo młoda, a co za tym idzie, niedoświadczona, naiwna, po prostu po młodzieńczemu głupia. Może też znajdować się na innym etapie, kiedy, ujmując kolokwialnie, czas na układanie sobie życia się kończy, więc jeżeli ma wyznawać komukolwiek uczucia, to teraz. A może po prostu taka jest i tyle. Niezależnie od tego, jest to IDEALNA ofiara kontrahentka dla Złodzieja Dusz. Ktoś tak naiwny, kierujący się emocjami, wręcz dziecinny, nawet nie pomyśli, nie wybiegnie w przyszłość, nie zastanowi się, podpisze niemal od razu. Poza tym, gdyby Meadow nie była taka, jak ją przedstawił autor, możliwe, że część z satysfakcji, jaką odczułem na końcu, gdzieś by uleciała. Wyobrażam sobie, że Złodziej Dusz, przychodząc do niej, mógł myśleć w następujący sposób: „This is like taking candy from a baby, which is fine by me.” ~ Shadow teh Edgehog, 2005 Aha – mój odbiór zarówno Handlarza, jak i Złodzieja, był istnym rollercoasterem. Raz po raz wypadali jak nadzwyczajne istoty, przed którymi należy czuć respekt, innym razem jak zarozumiałe snoby i tylko czekałem, aż ktoś któremuś utrze nosa, a nieraz, ilekroć fanfik porywał się na filozofię i pytania dotyczące egzystencji, czasu i sensu, bywali głupio-mądrzy. Ale były i czasy gdzie byli jak zupełnie zwyczajne postacie, które ciągną fabułę naprzód. Ostatecznie nie mam złych wrażeń, mało tego, gdy przyszła pora na wielki finał... ku mojemu zdumieniu, chciało mi się kibicować im obu. Chociaż żaden z nich nie był moją ulubioną postacią w tymże fanfiku – ten honor idzie do Storm – pomyślałem, że w sumie fajnie by było dalej śledzić ich losy, mniej lub bardziej zależne od siebie. Ale zwycięzca mógł być tylko jeden. I może to zabrzmi dziwnie, lecz powtórzyła się sytuacja, jaką miałem przy okazji ogrywania Story Mode w „Tekkenie 7” - czy na końcu wygra Heihachi czy Kazuya, to dla mnie wcale nie było takie oczywiste i tak samo w „Handlarzu”, czy zwycięsko wyjdzie z tego Rafael czy Złodziej, trudno powiedzieć. A gdy wszystko stało się jasne, no to niby człowiek to przeczuwał, a jednak utrzymywał dystans. Ale ostatecznie pozytywnie. I tak jak wspominałem, jak się pokazała Meadow, jak powróciła ta Księga Ksiąg i jak przyszło co do czego – PIĘKNIE ich nasz Złodziej rozegrał! A Handlarz, jak już dostał tę Księgę Ksiąg, jak zrozumiał co narobił, to ja wyobraziłem sobie takie „ojej” + mina gościa, któremu skończyło się tanie wino w butelce. Jednakże znacząco wybiegłem naprzód, zamiast iść po kolei, rozdział po rozdziale. I mógłbym to dalej robić, lecz nie widzę takiej potrzeby. Trzy pierwsze rozdziały („Nigdy nie kłamie”, „Niech żyje bal”, „Marzenie o odpowiedzi”) uważam za najważniejsze dla ogółu fabuły; inicjują najważniejsze wątki, odpowiednio szybko je rozbudowują, wprowadzają większość istotnych postaci, otrzymujemy także detale dotyczące Handlarza, jego przeszłości, a także powiązań z antagonistami. Przez to też wydają się najświeższe, najciekawsze. Finał („Sędzia w pojedynku” i „Wzgórze przegniłej wierzby”), jak już zaznaczyłem, uważam za satysfakcjonujący, wyczerpująco zamykający wątki większości postaci, zostawiając jednak lekko uchyloną furtkę, dzięki czemu czytelnik może, jeśli chce, spekulować co będzie dalej, nie jest to bowiem scenariusz pt: „I wtedy wszyscy zginęli”. W ogóle, pasuje mi klimat – było trochę napięcia, pojedynek odbył się w formie takiej trochę debaty filozoficznej, acz silnie spersonalizowanej, następnie powrót przeszłości i ostateczna porażka jednego z bohaterów, czemu towarzyszy szczypta makabry, po czym następuje dość posępna konkluzja, symbolizowana przez wierzbę, która zresztą znajduje się w tytule rozdziału. Króciutka scenka z Cadance i Flurry, jeszcze krótszy występ Celestii i Twilight, nie wydaje się tutaj esencjonalny, ale daje jakieś pojęcie od kiedy Rafael zaszczyca ów świat swoim istnieniem... Co mimo wszystko stwarza inną wątpliwość – czy Złodziej naprawdę potrzebował czekać (?) tyle czasu, nim nadarzyła się okazja do konfrontacji? Naprawdę nigdy przedtem nie było sposobności, by doprowadzić do takiego pojedynku? Możliwe, że było to wytłumaczone/ zasugerowane w fabule, lecz chyba tego nie wyłapałem... No, ale jak wspominałem przy okazji osoby sędziego – są tak zarąbiście potężni, że mogą wszystko, więc jeżeli im tak pasuje, to niech mają No dobrze, ale jak wypada zatem środek opowiadania? No cóż, „nierówno” to złe słowo, gdyż fanfik generalnie trzyma w miarę równy poziom przez cały czas. Powiedziałbym, że jeżeli gdziekolwiek mogłoby się pojawić wrażenie dłużyzny, to są to właśnie te rozdziały. „Pamiątka tamtego dnia” jeszcze się broni, gdyż daje nam więcej postaci Złodzieja Dusz (opisy przemieszczania się po chmurach świetne), a poza tym przedstawia nam Storm, czyli taki trochę typ sidekicka, których pewnie ma w tym swoim kapelusiku mnóstwo, ale akurat ta faktycznie wydaje się cierpieć na syndrom sztokholmski, ale to ok. Z czasem wyrosła na moją ulubioną postać. Opisy z nią były fajne (zwłaszcza te, w których się regenerowała, czy też „ściągała” Swarm Hope na pojedynek), podobały mnie się jej kwestie, akurat w mojej głowie była energiczna, pełna inicjatywy, jakaś taka barwniejsza na tle pozostałych bohaterów. Szybko ją polubiłem. Może to także zasługa scen przedstawiających nam możliwości tego jakże zacnego duetu – gdy wpadają do cudzych nieruchomości, z gospodarzami robią przeróżne rzeczy, by w spokoju zjeść sobie kanapkę chociażby. Fajne. Cała reszta natomiast, i to się tyczy całego „środka”, to właściwie mozolne rozwijanie tego, co już zostało wprowadzone. Jeżeli komuś to podpasowało, no to ma więcej tego, co lubi. Ale nie wszystko i stosunkowo niewiele nowego. Jeżeli od początku ktoś miał z fanfikiem problemy, to właśnie tutaj będą go aż razić w oczy. Zależy. Wątek śledztwa ciągnie się troszkę za długo i tym bardziej jest to kłopot, że na tym etapie czytelnik powinien się domyślać co jest na rzeczy i kim naprawdę jest Rose Wonderful; zna już odpowiedź na zagadkę, ale tekst nadal zachowuje się jakby to była wielka tajemnica i odwleka jej wyjawienie, które to nie ma już szans zaskoczyć. Ale motyw, że cała służba, to istoty sztuczne, była dla mnie małą niespodzianką. Ale znów, hrabia raczej o tym wiedział, co nie? Nie mógł im po prostu rozkazać, by powiedzieli o co chodzi z kochaną córunią? Chyba powinny się go te golemy słuchać, co nie? W sumie, jak tak o tym myślę, to czy w tym kontekście wynajęcie Handlarza rzeczywiście było potrzebne? Jasne, Rafael sam do niego przyszedł i się zaoferował, ale koniec końców... trochę to naciągane. Autor jakby sam się zakiwał pośród swoich pomysłów, a kiedy wszystko się poplątało, to nie wypadało zostawiać czytelnika bez rozwiązania, więc je napisał. Tak to trochę wygląda. Poszczególne interakcje między innymi postaciami może i są zrealizowane solidnie, lecz nie jestem pewien czy faktycznie wnoszą cokolwiek do całości, poza tym, że najwyraźniej autor chciał, byśmy spędzili z tymi bohaterami więcej czasu, poznali dynamikę relacji między nimi i przez to zbudowali z nimi więź, coby końcówka była bardziej angażująca. Lecz znów – jedynymi zagrożonymi wydawali się tu Handlarz i Swarm Hope. Reszta... generalnie byłem spokojny o to, że z tego wyjdą, tak czy inaczej. Zatem znów przewija się pytanie – po co? A może tak miało być. Może autor nie chciał podawać czytelnikom wszystkiego na srebrnej tacy i wolał, by każdy z osobna sam wypełnił luki, jak podpowiada mu wyobraźnia. Może Złodziej Dusz i Handlarz są ograniczeni jakimiś wyższymi prawami, których nie mogą złamać, stąd tyle czasu się „zbierali” na pojedynek. Może z tego samego powodu Złodziej nie mógł niszczyć kogo popadnie, chociaż mamy jasno powiedziane, że moc ma z nich wszystkich największą. Może sędzia musiał być śmiertelnikiem, coby starcie było uznane za ważne, a jego wynik wiążący. Może za parasolką, kapeluszem, no i przede wszystkim wierzbą stoi jakaś głębsza symbolika. Może, ale nie musi. Aha – jednocześnie to są te rozdziały, które musiałem sobie przypominać. Po pewnym czasie zaczęły się zlewać w jedno i trudno mi było określić co gdzie jest. Mała niedogodność, jednakże też może świadczyć o tym, że faktycznie tekst ma trochę tłuszczyku, który można by odprowadzić, coby lektura poszła bardziej wartko bez utraty znaczenia czy detali. Z drugiej strony, lubię opisy, lubię detale, lubię czytać, więc gdyby to mnie przypadła misja „odchudzania” opowiadania, to nie ma co się łudzić – coś tam bym skrócił czy wyciął, ale i tak byłoby grubo ponad sto stron Natomiast ani razu nie miałem wrażenia, że cokolwiek było pisane na siłę. Pragnę pochwalić to, że najwyraźniej Ziemniakford wrzucił do „Handlarza” trochę wszystkiego – z czym chciał, to sobie poeksperymentował, były pieśni (z tego, co wiem, autor lubi pisać wiersze), było nieco artyzmu, trafionego czy nie, to już inny temat, nieco filozofii, próba poprowadzenia naraz dwóch grup postaci z ich własnymi wątkami, te rzeczy. Cel był ambitny i wcale nie został zrealizowany źle, nawet nie średnio, wręcz całkiem nieźle, w mojej opinii. Według mnie jest to ciekawa fabuła z fajnym potencjałem, prowadzona przez nietuzinkowe postacie, lecz nie zawsze opisana w zbyt fortunny sposób. Trochę już tego dotknąłem, ale ogólnie chodzi o to, że ta stylistyka jest dosyć specyficzna, rzekłbym, że barokowa w tym sensie, że lubi przesadzać. Czasem to działa, czasem nie. Coś czasem zapadnie w pamięci, innym razem przejdzie bez echa. Dużo nad wyraz ubarwionych porównań, jak chociażby częste porównywanie konwersacji do bitwy prowadzonej przez dwa stronnictwa, z całą charakterystyczną dla tejże dziedziny nomenklaturą, innym razem obrazy wiszą jak wisielce (chwilę kminiłem co autor miał tu na myśli, bo samobójstwo można popełnić na różne sposoby), no i mam wątpliwości na ile kolor „radzieckich bloków” ma sens w świecie, w którym nigdy nie było związku radzieckiego, i tak dalej, i tak dalej. Postacie zachowują się i wypowiadają dosyć teatralnie, o czym też już pisałem. Przeważnie to działa, czego nie można powiedzieć o filozoficznej stronie dzieła. Znów – niekiedy poszczególne teksty wydają mnie się intrygujące, niebanalne, nawet pobudzające wyobraźnię, ale innym razem wzbudzają pewne politowanie. W każdym razie, niezależnie od tego, co sądzimy o zawartości merytorycznej i jakich byśmy nie mieli zastrzeżeń do stylistyki, tekst został napisany solidnie i poprawnie. Wygląda dobrze i tak też go się czyta. Osobiście, nie miałem kłopotu ani ze wskoczeniem do historii w jej trakcie, ani z odświeżeniem sobie opowiadania od początku, nawet za którymś z kolei razem. Praca przy nim była wymagająca, ale nie drenująca z chęci na cokolwiek. Był w tym jakiś głębszy pomysł, był ciekawy klimat, było trochę momentów, które naprawdę mi podeszły. Na ówczesnym etapie autor może i nie miał dosyć doświadczenia, by w pełni wykorzystać potencjał te historii, ale nie uważam, że ją zepsuł. Swoją drogą, w dyskusji przewinął się wiek autora i powiem tak: jako ktoś, kto opublikował swoje pierwsze teksty mając bodajże dwadzieścia jeden wiosen owszem, niekiedy człowiek ma chęć zapaść się pod ziemię, lecz z drugiej strony niczego nie żałuję. Każdy z tych tekstów (także każda praca graficzna) pomógł mi dojść do etapu, na którym jestem teraz, każdy coś do mojej twórczości wniósł i bez nich nie byłoby mowy o mojej obecnej działalności w takiej formie, w jakiej jest ona znana czytelnikom. Żałuję tylko tego, że dzisiaj nie mam już tej odwagi, którą miałem w owym czasie. Człowiek ma doświadczenie, ma popełnione błędy, ale i sukcesy, ma chęci i pomysły, lecz nie do końca sprzyja mu ta charakterystyczna dla wczesnej twórczości śmiałość, bez której czasem trudno wykroczyć poza rzemieślniczą robotę. Kontrolowana, może pomóc w osiągnięciu pełnego potencjału dowolnie ambitnej koncepcji. Kończąc, moim zdaniem „Handlarz Słów” to fanfik ciekawy, na ogół zupełnie niezły, a momentami całkiem dobry, zrealizowany konsekwentnie i solidnie, według wizji autora i mnie się podobał. Uważam, że warto go spróbować. Nie jest idealnie, jest nad czym pracować, ale według mnie to konkretna próbka możliwości Ziemniakforda, no i okazja do niejednej lekcji na przyszłość. Chociażby na temat tego jak utrzymywać określony klimat. W każdym razie, tekst mnie wciągnął, przedstawił parę intrygujących konceptów, no i usatysfakcjonował swym zwieńczeniem. Czego chcieć więcej? Kolejnych fanfików, rzecz jasna Mam nadzieję, że z biegiem czasu tekst okaże się istotnym punktem w historii twórczości autora; opowiadaniem, po którym wyciągnął istotne wnioski, fanfikiem, przy którym wypróbował pierwsze poważne pomysły i przy którym nabrał potrzebnego doświadczenia, by stworzyć coś jeszcze większego, a przy tym opowieścią, którą się ciepło wspomina i do której łatwo wraca. Pozdrawiam!
  4. Tak oto przyszła pora na ostatnią (jak na razie) aktualizację "Kresów", czyli zakończenie sagi rodziny Ashfall. W pierwszym poście znalazło się już opowiadanie wieńczące tę część historii, czyli "Dzień ojca". Tym razem powstrzymam się przed krótkim opisem tekstu, ale myślę, że tytuł mówi wszystko co trzeba A teraz zaparzcie sobie herbatę i usiądźcie wygodnie, bo trochę to potrwa Niniejszy wątek został rozpoczęty w dniu 18 stycznia 2014 roku. Wówczas znajdowało się tutaj tylko jedno opowiadania - tekst napisany z okazji specjalnej edycji konkursu literackiego "Święta, święta...". Niecały rok później ogłosiłem, że chcę zrobić z tego serię. Z tejże okazji w temacie zamieściłem nieco rozszerzoną wersję "Spełnienia życzeń", a także dwa zupełnie odnowione teksty, wywodzące się kolejno z VII edycji konkursu literackiego oraz edycji specjalnej "4000" - "Samotny pegaz na rozdrożu" oraz "Nikt nie jest doskonały". Seria na tym etapie jeszcze nie miała swojego tytułu. Nieco później, 28 maja 2015 roku w wątku pojawiło się pierwsze chronologicznie opowiadanie - "O szyby deszcz dzwoni" - a seria otrzymała tytuł oraz tagi. I się zaczęło. Dlaczego to piszę? Dlatego, że gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że będę pisać "Kresy" tak długo, w trakcie zrodzi się w mojej głowie tyle nowych pomysłów, wątków i postaci, a seria rozwinie się do formy ani trochę nieprzypominającej mojego pierwotnego planu - nie uwierzyłbym. Spoglądając w przeszłość, moje twierdzenie z początku 2015 roku: To się wydaje teraz takie... nawet nie śmieszne - wręcz oderwane od rzeczywistości. Jasne, miałem jakiś zamysł jak mają się potoczyć losy najważniejszych postaci, gdzie mają wylądować, co się ma z nimi stać i jak ogółem wygląda południowa część kontynentu... Nie, pisząc wówczas te słowa, nie miałem pojęcia o czym mówię. Znałem tylko kawałek historii. Resztę poznawałem w trakcie jej pisania. Pamiętam, że gdy ogłaszałem wyjście kresowej nadprodukcji z piekła deweloperskiego, obiecałem Wam liczby. Zatem kiedy seria się urwała, włącznie z tytułami, tagami oraz autorem/ prereaderem, było tego - według moich wewnętrznych statystyk - 324 717 słów i 837 stron tekstu. OK, wynik ten jest troszeczkę niedokładny, gdyż włącza w licznik remake "Spełnienia życzeń" z 2020 roku. Seria urwała się wcześniej, ale w lutym 2020 na Kąciku Lektorskim rozpoczęło czytanie "Kresów" i zaczął się wyścig z czasem - napisać od nowa opowiadanie świąteczne, coby jakościowo nie odstawało tak od reszty. Słowa i strony zacząłem liczyć troszkę później W każdym razie, kiedy przyszło co do czego, nadprodukcja wyniosła 230 626 słów i 587 stron. Napisałem wtedy, że pękło pół miliona słów i tysiąc stron fanfika. I rzeczywiście, razem wyszło mi z tego 555 343 słów i 1424 stron. Ale to nie koniec - musiałem popracować nad trzema ostatnimi tekstami, gdyż byłem z nich nie do końca zadowolony. Łącznie rozciągnęły się na 73 144 słowa i 173 strony. Zbierając wszystko w całość, wyszło mi, że na dzień dzisiejszy "Kresy" to 628 487 słów i 1597 stron fanfikcji Jako ciekawostkę podam, że pod kątem słów saga rodziny Crusto to jakieś 37,26% całości, reszta (62,74%) to saga Ashfallów. Widać zatem trend - coraz więcej i więcej Co oznaczają te liczby? Nic takiego. W obliczu najdłuższych, największych projektów fandomu, to jest nic, nawet nie małe piwo. Zresztą tu wcale nie chodzi o ilość, to się po prostu dzieje w trakcie pisania, po prostu. Dla mnie jednak, jako twórcy, znaczy to wiele, gdyż nigdy nie przypuszczałem, że będę w stanie konsekwentnie prowadzić jeden projekt tak długo, rozpisując go do takich rozmiarów. Spodziewałem się, że skończę na tym, co sobie wymyśliłem w 2015, ewentualnie udzieli mnie się słomiany zapał, że się wypalę, wymyślę coś nowego, te rzeczy. A jednak nic takiego się nie stało. Znaczy, rozpocząłem kilka nowych projektów, ale nie przyćmiły one "Kresów". Oceniając to z perspektywy czasu... Nie mogę w to uwierzyć Najwyższa pora złożyć Wam podziękowania, ponieważ bez Was wszystko, o czym napisałem powyżej, nie byłoby możliwe Chciałbym rozpocząć od - cóż za niespodzianka - @Foleya, który był tu praktycznie od początku i nie tylko pozostawił wiele komentarzy w niniejszym temacie, ale także bardzo długo pomagał mi przy fanfikach, nie tyko poprzez prereading oraz sugestie co do tekstów, ale i dyskusję o fabule i postaciach, która to naprowadziła mnie na tory, którymi fabuła "Kresów" zajechała do punktu, w którym obecnie się znajduje. Jednocześnie Foley jest, jak sugeruje to forum, jednym z topowych komentujących ów wątek. Kim są pozostali? Mowa oczywiście o @Verlaxie, który konsekwentnie brnął przez fabułę kolejnych odcinków cyklu, nie szczędząc cennej krytyki, która jeszcze szerzej otworzyła mi oczy na aspekty dotyczące światotworzenia, kreacji postaci czy szeroko pojętej logiki, w ramach której świat przedstawiony mógłby funkcjonować. Jako topowemu komentatorowi, pragnę podziękować również @Sunowi, który nie omieszkał czytać nowych "Kresów" przy okazji kącikowych premier, nie wspominając o ciepłych słowach odnośnie poszczególnych części cyklu, które dopingują mnie do dalszego pisania. Dziękuję Wam również za Wasze głosy na tag [Epic], zawsze jest bardzo miło dostać taki głos Liczę, że ciąg dalszy serii stanie na wysokości zadania i nawet jeżeli nie spełni wszystkich oczekiwań, nie okaże się niesatysfakcjonujący na tyle, byście musieli oddanych głosów żałować. Postaram się wszystko zrealizować jak najlepiej potrafię Ponadto, jako topowemu komentującemu, pragnę złożyć podziękowania również @KLGDiamondowi. Świeże spojrzenie kogoś nowego w fandomie zawsze jest w cenie, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do serii powrócisz Nie wolno jednak zapominać o innych komentujących, wedle kolejności postowania: @Bester, @Madeleine, @Mordecz, @Coldwind, @karlik, @Grento YTP, @Xelacient, @Dolar84 oraz @Nika. Wielkie dzięki za poświęcony czas i za każdy komentarz, za każdym razem było mi niezmiernie miło poznawać Wasze zdanie i wyciągać wnioski na przyszłość W ogóle, dziękuję także wszystkim czytelnikom, którzy śledzili serię, lecz nie zdecydowali się na komentarz z tego czy tamtego powodu. Pragnę gorąco podziękować również @Carmezan, za pierwszy fanart w historii, jaki otrzymałem. Przedstawia on Fenrira i Silkflake, do dziś uważam, że praca wyszła przeuroczo i klimatycznie Uwagę zwraca tradycyjny styl, do którego mam słabość, a także kreska i kolorki, które po prostu się nie starzeją. Ilekroć sobie przypominam ten piękny fanart, mam wrażenie, jakby znów był 2015 rok, seria startuje, a ja nie mam najmniejszego pojęcia o tym jak daleko to zabrnie Podziękowania należą się także za inne wspaniałe rysunki - wiecznie knującą i mącącą wszystko, ale za to jak fajnie wyglądającą Spicy, wyjątkowo bez swojej charakterystycznej czapki, wykonaną przez @Cluvry'ego, narysowanych elegancko tradycyjną techniką Gelgię, Gleipnira i Wise Glance w kolorze, a także szkic przedstawiający pasiastych wojowników - Quoirę i Teriyo - autorstwa @Cahan, urokliwy rysuneczek z Gelgią od @Nika, a także... prześwietny remaster okładki fanfika w wykonaniu @Xsadi! Obrazy powstawały przy różnych okazjach, każdy jeden ładował mnie nowymi chęciami oraz po prostu cieszył oko. Za wszystkie bardzo dziękuję, doceniam włożoną w nie pracę oraz poświęcony czas Powinienem dodać do pierwszego posta galerię ze wszystkimi pracami. Wszystko będzie w jednym miejscu, coby każdy mógł je podziwiać. I wreszcie - ogromne podziękowania dla Kącika Lektorskiego za przeczytanie "Kresów", a potem zrealizowanie premiery całej nadprodukcji opowiadań, jak również projekt audiobooka. Tyle wspólnie spędzonych na czytaniu i słuchaniu wieczorów, masa ciekawych spostrzeżeń i pomysłów, możliwość dyskusji o opowiadaniach i przede wszystkim rewelacyjny klimat każdego jednego czytania, za wszystko to jest niezmiernie wdzięczny Kogo tu mamy z ekipy? Jest @RedMad, jest @Lisowaty, @Wilczke, @Dex, mamy nawet @MrThunderPL, no i inne kącikowe głosy, zarówno byłe, jak i obecne: @Cygnus, @Luksji, @KLGDiamond, @Karr_oth, @Grento YTP, @Nika @Sun, @Ziemniakford, @Half Alicorns Universe... Kurczę, mam kłopot z przypomnieniem sobie wszystkich osób, które brały udział w czytaniach Jeżeli kogoś pominąłem, to przepraszam, ale jak coś dajcie znać - każdy lektor powinien się znaleźć w tymże poście dziękczynnym Jako, że wymieniłem już wszystkich (tak sądzę) w jednym miejscu, chciałbym raz jeszcze Wam powiedzieć... D z i ę k u j ę ! Jesteście niesamowici Troszkę to wszystko wygląda jak pożegnanie. Jak coś w rodzaju epilogu, nie tylko dla "Kresów", ale i mojej twórczości. Czy to rzeczywiście koniec? To zależy. Przede wszystkim - to tylko może być koniec. Chciałbym zrealizować wszystkie pomysły na "Kresy", jakie mam w głowie i tym samym dać Wam pełne zakończenie tej historii. Jednakże nie jestem pewien czy dam radę napisać trzecią, finałową sagę (czytaj: III tom). Nie mam już tyle wolnego czasu, co kiedyś, nie wspominając o sprawach prywatnych oraz wenie, która bywa zdradliwa. Ponadto wciąż dopuszczam do siebie myśl, że w trakcie mogę się wypalić. Niemniej, prace nad ciągiem dalszym "Kresów"... już trwają! Na razie nie chcę nic mówić o tym, co już mam i co mam zamiar napisać w dalszej kolejności, ale oto kilka podpowiedzi czego się można podziewać: Kolejne rozszerzenie świata, o wyspiarski kraj koziorożców - Kaprikornię. Ma być "arc" w całości poświęcony koziorożcom. Nie tylko rodzinie, po której będzie się nazywać kolejna saga. Mają się znaleźć nawiązania do serialu animowanego - wątki, których rezultaty możemy oglądać w ramach odpowiednich odcinków. Celestia ma dołączyć do grona bohaterów i wziąć czynny udział w fabule. Tajemnica białych zwierząt może zostać wyjawiona. Co jeszcze? Cóż, na pewno będę chciał odświeżyć nieco mapkę, no i w końcu dokończyć grafiki z postaciami. Poza tym, jak możecie wywnioskować z mojej rozmowy z Sunem, snuję plany o remake'u "Tajemnicy Białego Bazyliszka" oraz spin-offie o przygodach łowców, z czasów, kiedy sekretną organizację poszukiwaczy przygód zasilał Fenrir - wszystko, co działo się po "Piątku trzynastego", a przed "Samotnym pegazem...". Niewykluczone, że w międzyczasie światło dzienne ujrzą nowe rzeczy, nad którymi również pracuję. W każdym razie, czas na... dosyć długą przerwę. To by było wszystko, co chciałem napisać. Dzięki wielkie wszystkim raz jeszcze, również za to, że dotrwaliście do końca tego posta Trzymajcie się ciepło i zdrowo, pozdrawiam serdecznie, do napisania przy następnej okazji!
  5. To wszystko są interesujące i warte napisania pomysły, a pole manewru (a także potencjał komediowy, który zresztą wykazałeś w spoilerze ) istotnie jest szerokie. Sęk w tym, że nadal widzę tych "nowych Łowców" jako nową, specjalną jednostkę wojskową wyspecjalizowaną do walki z niekonwencjonalnymi przeciwnikami (czytaj: potworami naturalnego pochodzenia, sztucznie wytworzonymi chimerami oraz bronią biologiczną powstałą w wyniku oddziaływania czynnika mutagennego) oraz reagującą w sytuacjach nadzwyczajnego, również niekonwencjonalnego zagrożenia. Organizacyjnie to nawet mogłaby być jednostka samodzielna, z własną administracją, ale wciąż podlegająca Celestii. Poza tym, jak ja to widzę, zasilaliby ją także gwardziści, którzy mieliby już doświadczenie w wyżej wymienionych działaniach, nabyte czy to w Zebryce, czy przy okazji ataku tzw. Królowej Najemników. Słowem, finalnie miałoby w tym być więcej wojska, niż niezależnych poszukiwaczy skarbów. To mimo wszystko wydaje mnie się nieco krępować kopyta tych kucyków i ograniczać ich zapędy, w tym chęci pogoni za przygodami. A może po prostu jeszcze nie dojrzałem do tego, by dostrzec wszystkie możliwości i za jakiś czas okaże się, że realizacja m. in. tego, o czym napisałeś, jest znacznie prostsza, wystarczy pogłówkować W każdym razie - jeżeli dotrę do tego momentu w fabule i będę pisał dalej, to na pewno będę dążył do tego, by jak najwięcej tych motywów znalazło się w opowiadaniach. Są zbyt ciekawe, by przejść obok nich obojętnie I pójdą, spokojna głowa Zresztą pewna postać zapowiedziała już przed Fenrirem, że taka jednostka może powstać i że jeśli zechce, może w niej znaleźć swoje miejsce i służyć Celestii. Akurat w tym przypadku, jeżeli ktoś mówi w opowiadaniu, że coś może powstać, to dla czytelnika znak, że na pewno powstanie, pytanie kiedy i w jakim kształcie. To właśnie ów kształt jest tutaj kwestią, o której dyskutujemy. To znaczy, nie miałem na myśli aż tak odległych czasów. Chodziło mi o coś, czego akcja rozgrywałaby się w trakcie "Kresów", kiedy Fenrir akurat działał po stronie Łowców. W chronologii jest to okres od "Piątku trzynastego" do "Samotnego pegaza...", a więc czerwiec 2003 - czerwiec 2006, równiutko trzy lata. Przez ten czas można przeżyć mnóstwo ciekawych przygód, na pewno więcej niż wartych opisania Problemem może się okazać opowiadanie z bazyliszkiem - sierpień 2003 - które rozgrywa się bardzo niedługo po "Piątku", a po którym Fenrir doznaje przebłysku, że fajnie by było powrócić jakoś do rodziny. Ale z drugiej strony nie wystąpił z szeregów Łowców póki nie poznał Silkflake, więc trzyletnie okno czasowe na przygody jego oraz jego kompanów pozostaje. Czyli remake "Tajemnicy Białego Bazyliszka" też tak troszeczkę by się przydał Myślę, że gdybym z sukcesem zabrał się za pisanie, to byłby to spin-off niewymagający znajomości "Kresów" - po prostu przygody Fenrira i spółki - poszukiwaczy przygód, łowców nagród i skarbów. Nawiązania do serii oczywiście by się znalazły, ale miałyby charakter mrugnięcia okiem do czytelników całego cyklu, takim "smaczkiem" Aha, zależy też co, jak i kiedy będzie powstawać. Gdyby taki spin-off powstawał równolegle z trzecią sagą "Kresów" (albo przed nią), niewykluczone, że w późniejszych opowiadaniach z serii znalazłyby się drobne nawiązania do tegoż spin-offu. Głównie ze względu na postać Ivy i Poucha po złej stronie, i np. Rocky'ego czy Starry Fantasy po dobrej. W innym przypadku coś takiego będzie niemożliwe - jak miałbym w powstających opowiadaniach zawierać nawiązania do czegoś, czego jeszcze nie ma, nie wiadomo czy będzie i sam do końca nie wiem o czym tam będę pisać? Znaczy, niby mógłbym tak zrobić, ale tylko bym motał w fabule i robił mętlik w głowie odbiorcom. "Eno, o czym on pisze, przecież to się nigdy nigdzie nie wydarzyło, what the hay? " Tak czy inaczej, stuprocentowe szanse na zaistnienie mają ci nowi Łowcy, czyli ci działający pod jurysdykcją Celestii, a o pomysłach na kształt których właśnie rozmawiamy To jest główna seria, to jest rdzeń, to musi być. A spin-off... Może powstać. Może, ale nie musi. Chociaż bardzo bym chciał i na pewno przynajmniej spróbuję Pozdrawiam!
  6. Słowo się rzekło, zamieszczam kolejne opowiadanie z cyklu, tym razem nosi ono tytuł "Cień Pojednania". Co tym razem? W Mareborku niespodziewanie dochodzi do bitwy, która kończy wojnę cevalońską. Wieści szybko się rozchodzą, jednakże nie wszyscy wierzą w to, że to definitywny koniec. Chociaż mówi się o pokoju i pojednaniu, wśród niektórych już teraz rysują się linie podziału, które mogą być zarzewiem kolejnych konfliktów w przyszłości. Prócz tego, kucyki czują się... dziwnie. Jest to również czas rozstań, ale i początek czegoś nowego i szansa na odmianę swojego życia. Jakby tego było mało, przed Hermesem zostaje wyjawionych kilka tajemnic, a skrzydlaty ogier poznaje nie tylko te najkrwawsze, najczarniejsze karty historii najnowszej Mareborka, ale i motywy stojące za postępowaniem jego ojca. Lecz czy to rzeczywiście w jakikolwiek sposób usprawiedliwia zło, którego się dopuścił? Co koniec wojny oznacza dla Cevalonii i Equestrii? Jak długo kucyki wytrwają w pokoju, nim nadzwyczajna broń - wcześniej użyta do zakończenia wojny - rozpocznie następną falę nieszczęść? Wygląda na to, że odpowiedzi na wszystkie pytania przyjdą z czasem, choć kiedy zostaną ujawnione, niejeden zatęskni za życiem w błogiej niewiedzy. Opowiadanie jest dosyć istotne dla fabuły i chociaż wygląda, jakby mogło być ostatnie w tej sadze - to jeszcze nie koniec Nowy tekst znajduje się już w pierwszym poście. Zapraszam do czytania. Do napisania za tydzień! Pozdrawiam!
  7. Cześć Wam! Przybywam z kolejnymi aktualizacjami - tak jest, dwiema za jednym zamachem, jako że napotkałem na pewne problemy, przez które trochę straciłem chęci na cokolwiek... Ale zapewniam, że już jest dużo lepiej, więc wracam do internetów Dzisiaj, w ramach nadrobienia poprzednich tygodni, zarzucam dwoma opowiadaniami. W piątek dodam kolejne. Czy to będzie koniec? Cóż, jeszcze nie. Wciąż czeka na Was kilka odcinków. Ale zanim przedstawię kolejne fanfiki, chciałbym ustosunkować się do najnowszej odpowiedzi ze strony @Suna, za którą oczywiście bardzo dziękuję Tutaj są kolejne sekrety, co do których chciałbym podrzucić kilka podpowiedzi przy okazji hipotetycznego ciągu dalszego... A może i je wyjawić, kiedy nadejdzie odpowiednia pora? Wszystko jest możliwe. Owszem, masz rację Najemnicy przywieźli go z Neighfordu do Equestrii, dali mu dom i siłę, której tak bardzo chciał, a z którą długo kompletnie nie potrafił sobie poradzić. Aż pojawiła się Spicy, która - OCZYWIŚCIE, że tak - na swój przedziwny i przewrotny sposób uratowała mu zad. Zresztą, bodajże również w przedostatnim odcinku serii... Niestety, jeszcze nie mam w pełni wykrystalizowanego planu na coś tak daleko w serii. Nic poza tym, że chciałbym pisać dalej. Czytasz mi w myślach Dokładnie taką ścieżkę planuję dla Fenrira w ramach ciągu dalszego - wydaje mnie się to najlepsza drogą progresji dla tego bohatera po wszystkim, przez co przeszedł, a także środowiskiem sprzyjającym rozwijaniu tajemnic i zwrotów akcji, nie tylko wokół jego postaci Jednakże powrót do przeszłości w ramach "starych Łowców" ma pewną przewagę. Zwracam uwagę, że w sytuacji opisanej przez Ciebie, Fenrir oraz ekipa, w której będzie działać, będzie znajdować się pod jurysdykcją księżniczki Celestii i będzie przyjmować ściśle określone rozkazy. W ramach poprzedniego środowiska to ci Łowcy sami byli sobie szefami. Sami sobie wyznaczali cele, sami wyruszali na wyprawy i sami gromadzili sobie skarby i wiedzę, co nie zawsze mogło iść w parze z intencjami władzy, a wręcz być na bakier z prawem. Po prostu mieli większa swobodę oraz bazę tylko dla siebie, która w każdym momencie mogła zostać odkryta. Jasne, to samo technicznie można powiedzieć o gildiach najemniczych, przez które Fenrir się przewinął, ale to były bardziej... "gangi", a Łowcy są poszukiwaczami przygód/ skarbów. Profil działalności podobny, ale inny Plus inny kontekst. Nie wspominając o tym, że byłaby to szansa na lepsze zarysowanie relacji między Fenrirem, a Pouchem, Spiralem oraz Ivy, czyli postaciami, obok których w ramach jednej organizacji niebieski pegaz z powodów fabularnych, siłą rzeczy, NIE MOŻE już wystąpić. Dlatego dodatki powracające do czasów "starych Łowców" tak mnie kuszą. Ale, co odgadłeś, niezależnie od tego czy powstaną, czy nie, Łowcy technicznie w historii będą W porządku, pora na nowe opowiadania. W ich opisach zawarłem małe SPOILERY, bo nie potrafię neutralnie opowiadać własnych opowiadań xD Nie, serio, poniżej DELIKATNE SPOILERY, więc deko uważajcie. Jeżeli byliście na bieżąco z kącikowymi premierami, to nie macie czego się obawiać Na początek kolejny i jak na razie ostatni dwuczęściowiec - "Z najlepszymi życzeniami", czyli jeszcze jedno opowiadanie świąteczne, chronologicznie osadzone w pobliżu Wigilii Serdeczności. Może nie jest to odpowiedni czas w roku (na pewno nie najlepsza atmosfera, nie wspominając o pogodzie), ale... cóż, planety nie do końca ustawiły się w odpowiedni sposób względem gwiazd, by jakimś niesamowitym łutem szczęścia pora świąt zgrała się z premierą fanfika na forum. W każdym razie, zobaczymy co słychać u rodziny Crusto i jak radzi sobie ona w Equestrii, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach w kraju. Wszakże minęło już trochę czasu od ich przybycia na północ, nie wspominając o tym, że teraz Gleipnir i Wise Glance są rodziną Dowiemy się co porabia Gelgia, poznamy też paczkę jej nowych przyjaciół. No i jak się okaże, Albert postanowił się zmienić... Ale czy to starczy by Gleipnir my wybaczył? Poza tym, naprawdę lubię opisy w tym tekście. Zima jest wspaniała Aha - ale to wszystko w ramach pierwszej części! No dobrze, ale to o czym jest druga, zapytacie? Przeniesiemy się na południe i zobaczymy co się tam dzieje po najcięższych bitwach opisanych w ramach poprzedniego opowiadania. Fenrir, po tychże wydarzeniach, integruje się z zebrami, które.. w wyniku pewnych okoliczności jakby zmieniają do niego nastawienie? Poza tym, ogier czuje, że coś się wydarzyło, toteż nie zabraknie pewnych refleksji. Z racji jego położenia, to nie będą białe święta, acz pojawi się promyk nadziei. Zajrzymy nawet do Neighfordu! Kolejnym odcinkiem jest "Na skraju zaufania", czyli wielki plan Hermesa oraz nawiązanie przez niego sekretnego paktu z koziorożcami, na czele których stoi samo rodzeństwo Devoran. Throire, znany w Kaprikornii markur śruborogi, wybitnie uzdolniony wynalazca i konstruktor, niedawno zaprojektował nową maszynę, która ma zostać przetestowana w Cevalonii. Jak się okaże, szanowna Komisja, jak również król Salazar Devoran, mogą mieć w tym wszystkim swój własny, nie taki mały plan. Na ile idealny dla nich kształt południa po wojnie mógłby się pokryć z wizją Hermesa? Jakie są prawdziwe cele koziorożców i czy ogier w ogóle jest świadom możliwych zagrożeń? Wygląda na to, że w tej sytuacji nikomu nie można ufać. Rzutem na taśmę zajrzymy do Zebryki, by wyruszyć na odkrywanie nowych sekretów, czekających na zebry i kucyki w głębinach. Cóż, zdaje się, że na razie to by było wszystko. Oczekujcie kolejnego uaktualnienia! Pozdrawiam!
  8. Witam znów, przybywam - a jakże - z kolejną spóźnioną aktualizacją, a także odpowiedzią, jako że w międzyczasie @Sun był uprzejmy w trzech odcinkach podzielić się swoją opinią na temat poszczególnych kawałków serii, a także oddać głos na [Epic], za co bardzo, ale to bardzo dziękuję Niedotrzymywanie terminów zostało spowodowane głównie moją specyfiką, nie ma co się obrażać na sprawy świata realnego, jako że co to za problem wstawić link do posta, kliknąć "edytuj" i "no elo, jest aktualizacja XD", jest jednak jeden dodatkowy powód dla których wyhamowanie z publikacją kolejnych fragmentów historii mogło okazać się korzystne. Ogółem chodzi o to, że z różnych przyczyn premiery na Kąciku Lektorskim nie zawsze się odbywały, co w końcu doprowadziło do tego, że premiery forumowe zrównałyby się z premierami kącikowymi, a jako że kolejne opowiadania miały być tymczasowymi exclusive'ami dla Kącika, takie oto przystopowanie z publikacjami wydało się jedynym sposobem by się wywiązać. Czyli... chyba wszystko ostatecznie wyszło ok. Jednakże w zeszłą sobotę saga rodziny Ashfallów dobiegła końca, przeczytaliśmy całość nadprodukcji, co oczywiście oznacza dla mnie ostatnią szansę by chociaż pod koniec nadać tym aktualizacjom chociaż odrobiny regularności. Kalendarz podpowiada, że widocznie tak musiało być. Dlaczego? Przekonacie się za jakiś czas Oczywiście pragnę podziękować za wszystkie zrealizowane premiery na Kąciku Lektorskim, jednakże na pełne podziękowania przyjdzie jeszcze czas, kiedy i ostatnie jak na razie opowiadanie pojawi się na forum A teraz do rzeczy, nim rozpiszę się jeszcze bardziej. Przyznam, że z perspektywy czasu mam wrażenie, że o ile Fenrir-najemnik został zrealizowany dostatecznie wyczerpująco, o tyle zdecydowanie za mało jest Fenrira-łowcy. Może w zestawieniu jednego i drugiego nie widać znaczącej różnicy, ale akcja z białym bazyliszkiem i wspomnienie o ważkach przy okazji spotkania Silkflake to trochę mało. Tym bardziej, że - jak wiesz - po drodze pojawiło się kilka nowych postaci, z których... ...toteż opisanie interakcji i wzajemnych relacji między tymi postaciami z czasów, kiedy wspólnie polowały na potwory, odczynniki i skarby wydaje się bardzo kuszące. Gdybym kiedyś zdecydował się na jakieś opowiadania uzupełniające/ dodatki/ spin-offy, to celowałbym właśnie w tę tematykę. Byłaby akcja, byłaby przygoda, może z domieszką [Fantasy] albo [Slice of Life], z jakimiś rozszerzeniami lore. Jedyny kłopot to to, że nie będę mógł zbytnio kombinować z tymi postaciami, żeby nie zaburzyć chronologii i fabuły. Bo ostatecznie... Niemniej pomysł na podobne rozszerzenia, ale z czasów najemniczenia Fenrira, to też interesująca sprawa, po prostu na razie nie mam w głowie niczego konkretnego, acz niewykluczone, że to przyjdzie z czasem Owszem, gość ma więcej szczęścia niż rozumu. I plot armor Wystarczy rzucić okiem na to, co go spotyka w Zebryce i z jakich sytuacji wychodzi cało. To chyba jest dużo bardziej naciągane, ale czy do przesady? To pozostawiam do oceny czytelnikom. W późniejszych odcinkach odkryłem kilka kart co do jej przeszłości. Nie za dużo, gdyż zależy mi na tym, by poszczególne wątki jej historii pozostały tajemnicą jak najdłużej. Przypominam, że nadal jestem skonfliktowany ile wyjawić, kiedy i w jaki sposób. Włącznie z jej prawdziwym imieniem. To wszystko jest... w toku. Wyjdzie podczas dalszego pisania. O tę kwestię zahaczyliśmy nie tak dawno temu przy okazji kącikowej premiery Jeżeli wątek sprostał oczekiwaniom, to bardzo się cieszę Akurat co do "Tajemnicy Białego Bazyliszka" to jest to chyba jeden z tych odcinków, przy których z perspektywy czasu czuję się najbardziej skonfliktowany w takim sensie, że przy premierze nie miałem problemu z tym jak ostatecznie wyszło mi to opowiadania, ale po czasie... chyba powinienem pójść po inny efekt. Sam nie wiem. Trudno mi to wytłumaczyć; nie jest to tak, że mnie się nie podoba ten odcinek, bo go lubię i dobrze wspominam jego pisanie, aczkolwiek chciałem wypróbować się w bardziej tajemniczych klimatach, zakrawających o horror. Przy moim ówczesnym (i wciąż trwającym) uwielbieniu do creepypast, miałem dwa tytuły, którymi mogłem się zainspirować: "God's Mouth" i "Ted the Caver". Ostatecznie zaczerpnąłem z pierwszego tytułu, ale może faktycznie lepiej było podeprzeć się Tedem. Chociaż wtedy chyba nie byłem na to gotów warsztatowo. Wygląda też na to, że skakanie między teraźniejszością (opowieść podróżnika w karczmie), a przeszłością (przygoda Fenrira) ostatecznie nie pomogło temu opowiadaniu. Może to stąd to wrażenie chaotyczności. Inna sprawa, że do samego motywu Czeluści MIAŁEM nawiązać później, ale z tego zrezygnowałem, przez co wątek ten wydaje się urwany. Co innego motyw białych zwierząt/ bestii. Czy jest jakaś szansa na remake tego opowiadania? Coś a'la remake "Spełnienia życzeń" z 2020 roku? Sam nie wiem. Możliwe, że w tym przypadku wyszłoby z tego zupełnie inne opowiadanie. Podobne w paru aspektach, ale fabularnie inne i dłuższe. Myślę, że ta kwestia jest otwarta, ale przynajmniej na razie nie jest to mój priorytet. Moim zdaniem "Spełnienie życzeń" zasługiwało na remake najbardziej. Jest to dla mnie kolejny świetny argument za tym, by potencjalne dodatki oprzeć o czasy, w których Fenrir działał jako łowca i przeżywał różne przygody A że Pouch towarzyszył mu także za czasów najemniczenia, jest to też opcja na napisanie rzeczy, o których wspominałeś przy okazji komentarza do "Piątku trzynastego". Chociaż zważywszy na obecne (I przyszłe?) stronnictwo Poucha, takie spotkanie jest mało prawdopodobne. Zobaczymy Jedną z różnic między Cevalonią, a Equestrią (została ona zaakcentowana w bodajże drugiej części "Poznając nowy świat") jest to, że na południu dzieci nierzadko też pracują. Gdy Gleipnir jechał do Equestrii, zapytał Primrose z czego będzie żyć, a ona mu na to, że w Equestrii źrebaki nie pracują, ale uczą się i bawią. Chociaż rzeczywiście, w Neighfordzie najlepszymi przyjaciółmi Gleipnira była jego siostra, no i Fenrir. To z nimi się bawił, od czasu do czasu. Ano, zachowanie Fenrira na początku opowiadania, to jest coś, czym (tak odczuwam) zapewne narażam się niejednemu czytelnikowi i argument, że hej, Fenrir już raz zostawił bliskich i pojechał sobie w siną dal ("O szyby deszcz dzwoni"), nie jest tutaj wytłumaczeniem. To, że nie jest logicznym gościem, często kieruje się emocjami, najpierw robi, potem myśli, to już nieco prędzej. Wciąż myślę, że to i tak trochę naciągane, ale nie ma zmiłuj - musiałem go poróżnić z rodziną, musiałem go zabrać na południe, musiałem to popchnąć dalej. Wściekł się na rodzinne tajemnice, nieszczerość, a przy okazji nerwy podsyciła niezdrowa ciekawość i chęć uzyskania odpowiedzi, dzięki którym mógłby lepiej zrozumieć samego siebie. Uznałem to za dostateczną motywację, jako że sam miewałem w życiu podobne sytuacje, stąd też całkiem łatwo mi się to pisało. Nic wesołego. Postać Archibalda, pisanie jego to niemalże zawsze jest dla mnie niezły rollercoaster. Proces krystalizacji jego charakterystyki, roli i znaczenia w fabule to proces, który najwyraźniej nadal trwa w mojej głowie, jednakże zdecydowanie jest on bliżej końca, aniżeli początku. W każdym razie... A jako smaczek zarzucę ciekawostką z bardzo wczesnych planów odnośnie tego kawałka serii: No to był jeden z tych takich fenrirowych momentów, że: "Co ty sobie myślisz, co ty robisz, ty zdrowy jesteś?" Co się jak najbardziej mieści w jego charakterystyce I dopiero po tym jak mi to napisałeś, widzę jaka okazja przeszła mi koło nosa. Poważnie, sam z siebie na żadnym etapie pisania tego nie zauważyłem, nie zdawałem sobie sprawy z pełnych możliwości tegoż wątku. Typowy ja Ale myślę, że nie wszystko stracone. Gra wciąż trwa, widziałbym sposoby na napisanie tego w przyszłości, jak nie retrospekcja, to może jakieś rozszerzenie czy coś podobnego. Ale to znakomity pomysł i niewykorzystany przeze mnie potencjał. Teraz to się wydaje takie oczywiste... Nie wiem co ja sobie myślałem. Możliwe, że napisałem to w zbyt... kreskówkowym/ komiksowym stylu. Za mało powagi, za dużo dziwnego "humoru". Nic innego mi nie przychodzi do głowy. To jest coś podobnego do "Tajemnicy Białego Bazyliszka" - miałem w głowie "super pomysł", miałem koncept na klimat, liczyłem, że wyjdzie z tego coś więcej. Przyszło co do czego, minęło trochę czasu i dochodzę do wniosku, że to nie do końca to, co miało mi wyjść/ myślałem, że mi wyjdzie, czegoś mi brakuje. Stąd odpowiedź na Twoje pytanie może być tylko jedna - tak, wątek powróci. Musi powrócić, bo za pierwszym razem nie wyszło mi tak, jak to sobie wyobrażałem, więc trzeba poprawić. A nie miał być to Albert? Ale, ale! Ktoś sobie pomyśli: "Jakie bitwy, jaki potwór co wyszedł z wody? Fenrir i Quoira poobijani? Gwardziści znaleźli sposób na golemy? Sun, o czym ty człowieku piszesz?" No właśnie - w tym momencie wkraczam ja, z kolejną aktualizacją. W pierwszym poście już możecie znaleźć kolejne opowiadanie z serii i zarazem drugi trójczęściowy odcinek - "Diabelski Plan". Skojarzenia z "Heroes of Might and Magic III" są jak najbardziej na miejscu. W trakcie lektury zrozumiecie, że tytuł to nie jedyne nawiązanie O czym jest samo opowiadanie? Akcja, akcja, więcej akcji. Bitwa, potem znowu bitwa i kolejna bitwa. Kluczowy moment wojny Cevalońskiej jest przed Wami - co wyniknie z najcięższych potyczek w tym konflikcie, kto przetrwa, co uda się utrzymać, a co trafi w cudze kopyta i gdzie w tym wszystkim odnajdą się bohaterowie? Zapraszam do lektury Następne opowiadania powinny się ukazać niedługo. Mam pewien plan Ufff... To chyba wszystko. Dziękuję jeszcze raz Sunowi za pozostawione komentarze, sądzę, że odniosłem się do wszystkiego, co chodziło mi po głowie, jakby co, odezwę się przy najbliższej okazji. To jeszcze nie koniec podróży! Pozdrawiam!
  9. Z planowanych comiesięcznych aktualizacji zrobiły się dwumiesięczne... Ale za to przynoszą ze sobą dwa opowiadania zamiast jednego, więc w sumie się zgadza Jak się domyślacie, mam dla Was kolejne opowiadania, za październik i za listopad. Ale najpierw chciałbym podziękować @Sun za komentarz, jak widzę, pierwsze opowiadania z serii, te najstarsze, wciąż sobie radzą i się podobają, co mnie niezmiernie cieszy, podobnie jak zapowiedź dalszej lektury Jak to wielokrotnie podkreślałem przy różnych okazjach, jest to historia postaciami prowadzona, toteż miło mi, że pierwsze kawałki tekstu z sukcesem przedstawiły sylwetki co ważniejszych postaci, w ogóle, wielkie dzięki za analizę ich tła, a także ich startu w początkowych partiach fabuły. Co mnie zaskakuje (oczywiście pozytywnie), to fakt, iż Albert ponownie wzbudził duże zainteresowanie, z tego co widzę, na tyle, by nawet otrzymać... swój własny fik? Ciekawe, ciekawe. Tego się nie spodziewałem, dzięki! Cieszą mnie również ciepłe słowa odnośnie kreacji świata, ze szczególnym wskazaniem na realizm. Na głębię też, ale nie spodziewałem się, że już na starcie ta kreacja wyda się Tobie realistyczna. Na ówczesnym etapie nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej uwagi, większa dbałość o światotworzenie to u mnie stosunkowo nowy wynalazek Mam nadzieję, że kolejne części staną na wysokości zadania i godnie pociągną historię dalej. No i zżera mnie ciekawość odnośnie postaci Spicy, gdyż mam pewne przecieki, że będzie ona bohaterką hipotetycznego kolejnego komentarza od Ciebie, a postać tę, jako twórca, ostatnimi czasy bardzo polubiłem, stąd czekam w napięciu i na skraju krzesełka Liczę też, że w niedalekiej przyszłości zdołam się zrewanżować Dziękuję! Pora na przedstawienie nowych opowiadań, które już możecie znaleźć w pierwszym poście. Zaznaczam jednak, że ich opisy będą dosyć skromne, gdyż nie chciałbym zawczasu spoilerować, tak mocno są one związane z historyjką o pewnej samozwańczej królowej. „Zdążyć przed przeznaczeniem” rozciąga się na dwie części i opowiada o skutkach ataków na Manehattan oraz Vanhoover, za które odpowiedzialne są kucyki służące królowej znanej z poprzedniego opowiadania. Przyjrzymy się temu jak z zaistniałą sytuacją radzą sobie zwykli mieszkańcy, a także wojskowi, którzy stanęli do walki z nieprzyjaciółmi i odparli ich atak... ale za jaką cenę? Losy tychże kucyków są istotne, gdyż znajdziemy wśród nich - a jakże - znajome pyszczki, zarówno po stronie cywilów, jak i rekrutów, nie wspominając o niespodziewanych sojusznikach gwardii królewskiej, których też powinniście kojarzyć z poprzednich opowiadań Nie zabraknie przełomowych momentów dla pewnych postaci, które znalazły się w samym centrum tego chaosu, obojętnie czy mimowolnie, czy z delegacji. Napięcie rośnie gdy wojskowi trafiają na trop bazy, z której wyruszyli agresorzy, z czasem odkrywają także tożsamość samozwańczej królowej. Jak się okazuje, pewien kucyk, działający po stronie gwardzistów, doskonale ją zna. W trakcie zabezpieczania obronionych miast oraz wyjaśniania sprawy, na scenę wkraczają nowe, tajemnicze postacie, które najwyraźniej nie stoją po niczyjej stronie. Co to oznacza dla Equestrii i jak się wiąże z konfliktem na południu? „W poszukiwaniu nadziei” kończy arc o królowej, która w tym opowiadaniu nareszcie rusza na swój główny cel, z sukcesem odwróciwszy uwagę gwardzistów atakami na wybrane equestriańskie miasta. Ujawniona zostaje jej tajna broń, choć zważywszy na moc jej szczególnego... sojusznika, trudno powiedzieć czy to rzeczywiście największy, najbardziej liczący się atut renegatów. Jaką tajemnicę skrywa ów niezwykły kucyk? Królowa czekała na taką okazję wiele lat... Po drodze znów nawiedzają ją jej demony, które ma nadzieję zgładzić wraz z księżniczką Celestią. Jednakże królewska gwardia nie pozwoli od tak obalić Pani Dnia przez jakąś samozwańczą królową. Rzeczy komplikują się, gdy jedna z kluczowych sojuszniczek królowej postanawia wykorzystać szansę na osiągnięcie swojego własnego, prywatnego celu. Dlaczego? Okazuje się, że ktoś depcze jej po ogonie... Zapraszam serdecznie do śledzenia dalszych losów bohaterów i bohaterek tejże historii, a także zostawiania tu swoich komentarzy Jednocześnie napomknę, że premierowe "Kresy" powróciły na Kącik Lektorski i jeśli jesteście na bieżąco, to tam będziecie mieli możliwość poznania zakończenia sagi Ashfallów Pozdrawiam!
  10. Pochłonięty sprawami życia realnego byłem zmuszony opóźnić nieco to i owo... Chociaż to nie najlepsze określenie - po prostu nie miałem głowy, by zająć się swoją fanfikcją, tyle. Odnalazłszy wolną chwilę oraz nieco chęci, prezentuję dwa kolejne opowiadania, odpowiednio za sierpień i za wrzesień. Po ostatnich zebrykańskich eskapadach, czas na „Na południu bez zmian” - to kolejny dwuczęściowiec, który przede wszystkim przybliży Wam sytuację w Ĉevalonii, zarówno z perspektywy equestriańskiej gwardii, jak i sił ĉevalońskich. Ci pierwsi prowadzeni będą przez znajomych dowódców, wśród których jednak nie zabraknie nowych twarzy. Na czele drugich z kolei, stanie znany z poprzednich opowiadań Hermes von Ashfall... którego niespodziewanie odwiedza ktoś bardzo dla niego ważny. Oprócz tego ogier otrzyma wsparcie od sojuszników, których również w tym tekście poznacie. Cóż więcej rzec, dwie strony konfliktu wkrótce zetrą się ze sobą... Jak wynik tej konfrontacji wpłynie na konflikt i sytuację na południu? Pula nowych postaci nie obejmuje wyłącznie kucyków - dowiecie się kto jeszcze zamieszkuje Muzzleshore i okolice, a także kim są wspomniani sojusznicy Hermesa, którzy naturalnie są bardzo zainteresowani wynikiem wojny ĉevalońskiej. Na moment zajrzymy do Fenrira i zebr, odkrywając co nieco o runach, używanych przez pasiaste kucyki. „Okazja czyni królową” oferuje powrót do Equestrii. Na południu trwa wojna, a działający w podziemiu spiskowcy nie próżnują i wreszcie decydują się wykorzystać sytuację, wszczynając rewoltę, która w najgorszym momencie destabilizuje sytuację w pańskie Celestii. Czy to autentyczny bunt przeciwko Pani Dnia, a może zakrojona na szeroką skalę dywersja? Jeśli tak, kto za nią stoi? Jaką tajemniczą broń skrywają te kucyki i kim okaże się tytułowa królowa? Tym samym zwiększam ilość akcji, zahaczając jednocześnie o motywy fantastyczne. Nie zabraknie powrotów starych znajomych, którym - a jakże - towarzyszyć będą nowe pyszczki. Oba opowiadania są już dostępne w pierwszym poście niniejszego wątku. Zapraszam do czytania, komentowania oraz wskazywania co się udało, co się nie udało, a co wyszło dziwnie i tak dalej Jeszcze jedna informacja - saga Ashfallów została ukończona, aczkolwiek ostatnie dwa opowiadania muszą jeszcze zostać przebadane (jedno już z grubsza sprawdziłem). W każdym razie, podobnie jak cała nadprodukcja, zostaną premierowo przeczytane na Kąciku Lektorskim To by było na tyle, pozdrawiam serdecznie!
  11. Hm, miały być comiesięczne aktualizacje... No nic. Przynajmniej następny materiał ukaże się szybciej w stosunku do tego, z którym przybywam dzisiaj, więc nie ma tego złego Kontynuujemy wątek zebrykański, czyli przygoda z domieszką kawałków życia, okazyjnie przeplatana przemocą czy smutnymi motywami. Kolejny odcinek nosi tytuł „Krzyk wolności” i również wyszedł na dwie części. Możecie go znaleźć w pierwszym poście. Przenosimy się do Kilele i okolic, zawitamy także na wyspę Quagga, gdzie poznamy kolejne pasiaste postacie, spośród których jedna wyróżni się nadzwyczajną mocą. Może się ona okazać kluczem do wyzwolenia Zebryki, choć fakt, iż jest owiana mgłą tajemnicy, gęstą i nieprzeniknioną, obarcza ją pewnym... ryzykiem, tak to nazwijmy. Cóż, w tak trudnych czasach, czasach próby, trzeba w coś wierzyć. Trzeba mieć nadzieję. Tylko czy legendy okażą się prawdziwe? W międzyczasie poznamy inne wyjątkowe zebry, nie zabraknie też czasu na chwilę spokoju czy szczerą rozmowę. Chyba o niczym nie zapomniałem. Prace nad „Kresami” trwają w najlepsze, tak jak maraton premierowy na Bronies Corner, na który oczywiście zapraszam Ale bądźcie ostrożni - masywne spoilery przed Wami, jeśli nie mieliście sposobności zapoznać się z dotychczasową zawartością bądź wpaść na poprzednie czytania Pozdrawiam!
  12. Z pewną obsuwą – co jednak nie powinno na tym etapie nikogo dziwić, takie życie – ale zgodnie z zapowiedziami, przybywam z aktualizacją wątku, z nowym – nareszcie – opowiadaniem, kontynuującym historię Wprawdzie technicznie nie jest to takie nowe opowiadanie, gdyż zostało ono napisane w roku 2019 i od tamtej pory było dopieszczane, ale kiedyś trzeba z tej elektronicznej szuflady wyjść Jesteśmy już jakiś czas po premierze tekstu na Kąciku Lektorskim, więc pora na premierę forumową. Ale wpierw chciałbym podziękować @KLGDiamond za najnowsze komentarze. Dzięki za lekturę, poprawki, no i poświęcony czas, również na podzielenie się wrażeniami Nie do końca wiem jak tutaj podejść, gdyż użyczasz swój głos przy premierach kolejnych odcinków „Kresów” i w sumie wiesz, co się dzieje w nadprodukcji, lecz ostatni komentarz dotyczy „Altruistki”, stąd nie masz jeszcze pełnego kontekstu, ale ok, powiem tak – wątek Spicy jest jaki jest, mam jeszcze co do niej pewne plany, niemniej na swój przedziwny sposób, mimo wszystko, uratowała Fenrirowi życie. Naprawdę. A że losy tych postaci potoczyły się później tak, jak się potoczyły, cóż... Aha - oczywiście wielkie dzięki za Twój głos na czytaniach, mam nadzieję, że dzisiaj także się usłyszymy Jak to Przecież Silkflake jest na okładce, mizia się z Fenrirem, trzeba ją przedstawić. Ale miło, że poznane już postacie zdążyły tak Cię wciągnąć Zapraszam zatem do lektury kolejnych odcinków Od historyjki z Gelgią dzieli Cię jeden dwuczęściowiec, ale będzie tam Fenrir i Spicy, więc nie ma lipy Bardzo dziękuję za szczegółowe opisanie swoich wrażeń z lektury, z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że... no, w sumie to opowiadanie jest dla mnie ważne. Cieszę się, że chociaż początkowo wydawało się Tobie nieistotne (w sumie, po podsumowaniu widzę, że chyba nadal tak uważasz), to jednak ostatecznie określiłeś je jako „najlepsze dotąd kresy”, doceniam to niezmiernie, no i to, o czym wspominałem na Discordzie – zestawienie „Altruistki” z „Sercem będę przy tobie” od Midday Shine traktuję jako wielkie wyróżnienie, gdyż uważam ten fanfik za towar z najwyższej półki, które każdy powinien sprawdzić, tak elegancko jest to napisane. Dzięki! W porządku, przejdźmy zatem do aktualizacji. Kolejne opowiadanie – „Witajcie w Zebryce” – jest już w pierwszym poście i składa się z dwóch części. Tym samym rozpoczynamy ten, no... arc o odrodzeniu Zebryki O czym to będzie? Generalnie otwarty zostaje wątek przygodowy, acz cokolwiek by się nie działo, nie zabraknie w tym domieszki [Slice of Life], czyli nurtu, w którym czuję się najpewniej. Ale tak, jak to wielokrotnie podkreślałem, chciałbym spróbować nowych rzeczy, rozszerzyć ten mój świat, no i popchnąć fabułę w nieco innym kierunku, a potem na tym coś zbudować. Wiecie jak to jest Mam nadzieję, że pamiętacie mniej-więcej gdzie urwała się fabuła ostatnim razem. Coby za wiele nie zdradzać tym, którzy jeszcze nie czytali, Fenrir wpadł w niemałe tarapaty, przeszłość w końcu go dopadła, a teraz pora wziąć sprawy w swoje kopyta (i skrzydła), by zawalczyć o przyszłość. Pegaz wyrusza na wschód, do okupowanej Zebryki. Ściślej, odwiedzi Salamę oraz Mababu Moyo. Na miejscu czekają go nowe wyzwania, nowe przeciwności losu i nowi przeciwnicy... ale także nowe szanse. Oczywiście oprócz nowych lokacji nie zabraknie nowych postaci, stworów, wątków oraz sekretów. Jak nietrudno się domyślić, od czasu do czasu trzeba będzie trochę powalczyć. Jest to zaledwie przedsmak nowości, które przewiną się przez kolejne odcinki, ale mam nadzieję, że nie poczujecie się z tego powodu zbytnio wyalienowani Znane postacie nie zostały zapomniane i na pewno powrócą. Czyli kolejne odcinki w drodze. Nie tylko te, które już były czytane na Kąciku, ale także te, które jeszcze piszę. Spróbuję porwać się na w miarę regularne aktualizacje. Wygląda na to, że nie pozostało mi nic innego jak zaprosić do lektury, a także... do obecności na kącikowych premierach Historia wciąż trwa. Pozdrawiam!
  13. Jeśli to event, to muszą być „Królewskie Antyprzygody”. Vol. IV Oho, widzę, że już działa komentowanie. Łe, teraz nie będę się mógł rozwodzić o brakujących przecinkach, literówkach i takich tam... no bo lepiej będzie to po prostu zaznaczyć w tekście xD Ale wybiegając deczko naprzód powiem, że jeśli chodzi o formę, to generalnie jest cały czas tak samo, jak i przy poprzednich rozdaniach, włączając w to zarówno pozytywy, jak i drobne błędy, które raz po raz przewiną się przez fanfiki. Zatem mogę powiedzieć, że autor zachowuje jednolitą jakość formy. Dobrze, bo nie jest gorzej, źle, bo nie jest lepiej, ale nie można mieć wszystkiego. Startujemy od „Perły”, czyli fanfika, który obiecuje nam wyjawić czym tak naprawdę jest perła królowej Novo. Fajnie, że ostatnimi czasy nadrobiłem kinówkę w związku z czym wiem o kim mowa, no i widzę, że wśród obsady nie zabraknie Chrysalis. Czy fanfik sam okaże się perłą? To było ciekawe doświadczenie. Tym, co mnie zaskoczyło, była nagła zmiana tonu w opowiadaniu, gdy to dotyka problemu tytułowej perły. Powiedziałbym wręcz, że początek mnie zmylił, acz w pozytywnym sensie. Treść okazała się barwna i pozytywnie zakręcona, momentami, gdy czytałem o Konferencji Przyjaźni, o Chrysalis obleganej przez reporterów, no i o Tempest Shadow, która podaje się do dymisji (z jakiegoś powodu, fanfik między wierszami wyjawia jednak z jakiego), ale Cadance ostentacyjnie drze jej rezygnację... gdy czytałem o tym wszystkim, poczułem się jak w jakimś klasycznym ghatorrowatym fanfiku. Lekko, sprawnie i pozytywnie, z humorkiem Wszystko to nakazało mi sądzić, że czeka na mnie przyjemna historyjka ze zgrabnie wplecionymi weń elementami komediowymi, z puentą, która być może wywróci do góry nogami wszystko, o czym czytałem i co sobie na tej podstawie wyobrażałem. Scena, w której królowa Novo wraz z córką wlatuje przez okno, łamiąc tym samym etykietę, tylko utwierdziła mnie w tej myśli. Po chwili jednak okazało się, że coś jest nie tak. Reakcja Chrysalis na perłę królowej była pierwszym zaskoczeniem i sygnałem, że jednak będzie to coś zupełnie innego. Świetne było to, że chociaż próbowałem zgadywać, o co może chodzić, raz że przychodziło z trudem, no bo autor nie zostawił zbyt wielu poszlak, a dwa, ostatecznie nie udało mnie się przewidzieć dokąd zmierza historyjka, więc tutaj wielki plus. Aczkolwiek muszę przyznać, że im dalej, tym większe wrażenie niedosytu. Bo pomysł, na który wpadł autor, ma według mnie wielki potencjał, nie tylko w kontekście historii Chrysalis, jako postaci, ale w ramach światotworzenia, tj. kolejnych właściwości podmieńczej rasy. Coś mnie się zdaje, że to nie do końca odpowiednia forma na tego typu rewelacje. Gdyby tak zrobić z tego dwa oddzielne odcinki? Pierwszy komediowy, drugi na serio? No, ale tak czy owak, znając zamysł stojący za „Antyprzygodami”, czyli szybkie pisanie i codzienne premiery nowych rzeczy, można to chyba uznać za małe osiągnięcie Zwłaszcza zakończenie robi smaka na ciąg dalszy, ale z drugiej strony, w ten sposób reszta jest pozostawiona wyobraźni czytelnika, co chyba stanowi lepsze rozwiązanie. No dobrze, ale o co chodzi? Fanfik jest krótki, ale i tak chciałbym w tym miejscu przestrzec przed dosyć istotnymi spoilerami, cobyście mogli samodzielnie skonfrontować się z koncepcją autora i zmierzyć się z jedną z zapewne wielu tajemnic królowej Chrysalis... Właśnie, słówko odnośnie kreacji postaci. Podoba mnie się to, jak Chrysalis wstrzela się w konwencję „Antyprzygód” i generalnie nie zostaje tą samą postacią na dłużej niż... dwa, trzy opowiadania? Raz nadal jest antagonistką, choć należy do niej podchodzić z przymrużeniem oka, raz po prostu sobie jest, prędzej jako anty-bohaterka, a jeszcze innym razem ukazuje się nam ona z zupełnie innej, emocjonalnej strony, przy okazji pokazując nam interakcje, o których moglibyśmy pomarzyć, gdyby nie „Antyprzygody”. I gdyby nie 4chan. W odcinku bodajże piętnastym mieliśmy Lunę i Chrysalis, potem znana królowa wystąpiła jako Łysialiś, bawiąca Flurry Heart pod osłoną innego kucyka, tutaj wraz z królową Novo nurkuje do Seaquestrii, wiedziona bolesną tajemnicą z przeszłości, która niespodziewanie powróciła do niej jak bumerang. Okazuje się bowiem, że raz w swoim życiu królowa Podmieńców składa jajo, z którego wykluwa się jej następczyni. Trzysta dwadzieścia lat temu dwie królowe połączyły siły, by ratować ofiary wybuchu superwulkanu i to właśnie wtedy Novo natrafiła na tajemniczą perłę. Perła ta emanowała życiem. I to z niej wykluła się Varia (takie imię otrzymała), którą Novo przygarnęła jak swoją własną córkę. Młoda Varia dorastała pod jej okiem, a jej moc rosła, lecz nigdy nie została wykorzystana do złego. Wręcz przeciwnie – podczas najazdu Króla Burz, stanęła w obronie kucyków morskich i poświęciła się, w czym niemałą role odegrał pewien tajemniczy jednorożec ze złamanym rogiem... Jest to moment, w którym czytelnik dodaje jeden do jednego i zaczyna rozumieć, dlaczego na widok Chrysalis pierwszym, co zrobiła Tempest, było podanie się do dymisji (Varia była idealną kopią Chrysalis, wizualnie), widzi jak historyjka łączy się fabularnie z serialem i filmem, a także ile próbuje wnieść do szeroko pojętego lore, co niemalże mieści się na siedmiu zaledwie stronach. Niemalże, gdyż jest to jednocześnie ten moment, gdzie czytelnik chciałby wiedzieć więcej, ma mnóstwo pytań, ale niewiele odpowiedzi. Część z tychże pytań może takimi pozostać, np. dlaczego Varia nie posiadała wspomnień i wiedzy (heh, jak w „Ataku Tytanów”) Chrysalis, gdyż może zadziałać wyobraźnia odbiorcy i każdy może sobie sam dopisać resztę wątku, co zawsze jest plusem. Ale reszta tych pytań, np. skąd perła wzięła się tam, gdzie kiedyś był step, albo jeżeli Chrysalis zgubiła swoje jajo, ale działała sprzymierzona z Novo, dlaczego o niczym jej nie powiedziała, odpowiedzi na nie czy chociaż jakieś wskazówki były bardzo mile widziane, coby fabuła nie wydawała się zbytnio naciągana, nawet jak na „Antyprzygody”. Ale poza tym, cieszą szczegóły, które uatrakcyjniają lekturę. Czy to wspomniany już początek, który przypomina klasyczny ghatorrowaty fanfik, czy też Chrysalis, która po odzyskaniu przytomności snuje się przed siebie, a Cadance próbuje z nią porozmawiać, wszystko to czyta się dobrze i z zainteresowaniem, jak na siedem stron, fanfik ukazał nam wiele nietuzinkowych interakcji między postaciami i spróbował wnieść do fabuły serialu i filmu sporo detali. Mimo pewnego niedosytu, niedopowiedzeń i dróg na skróty, acz pomijając drobne błędy w formie, myślę, że to całkiem dobre opowiadanie, oparte o świetny koncept, a zrealizowane sprawnie, z odpowiednim nastrojem i w taki sposób, że czytelnika może ono nawet zaskoczyć. Świetna sprawa na otwarcie kolejnego maratonu „Antyprzygód”, zobaczymy co zaprezentują sobą kolejne odcinki „Musztra” to powrót do klimatów komediowych, opierających się na personie Pani Nocy oraz jej markowym, królewskim głosie Canterlotu, do którego (Na szczęście?) moje capslockowe gadanie nie ma podjazdu Jest to jednocześnie króciutki, bo rozpisany na troszkę ponad trzysta sześćdziesiąt słów tekst, oferujący chwilę relaksu i niezobowiązującej rozrywki. Skoro tak, znaczenie mają detale. Jak np. informacja o działających w tym świecie rydwanobusach oraz poszczególnych klasach orderów, jakie przyznawane są gwardzistom w dowód wdzięczności za ich trudy. Jak np. przerzut jednostki cywilnej w żądane miejsce. Jeśli chcecie wiedzieć co to takiego po naszemu, zapraszam do lektury. I nie śmiejcie się, bo to są poważne wyzwania! xD Jednocześnie okazuje się, że dyscyplina w szeregach królewskiej gwardii jest pojęciem abstrakcyjnym i jeżeli nie chcecie maszerować tam i z powrotem po placu do samego wieczora, bo macie lepsze rzeczy do roboty, wystarczy powiedzieć, Luna nie gryzie. Musicie akurat ukraść czyjąś waifu? Spoko. Jakieś piwko, może dwa, ewentualnie dziesięć? Bądź mym gościem. Odkryliście w sobie duszę muzyka? Szybko, szybko, już w przyszłym roku kolejna Equewizja. O, w kinach już jest sequel znanego erotyka? No to na co czekacie, jak bez tego nagracie kolejne angry review na swojego PonyTube'a? Widzicie? To nic takiego Przeurocze jest to, że Luna przez cały czas nadaje swoim królewskim głosem, wspominając w niemalże każdym zdaniu o planie maszerowania tam i z powrotem po placu aż do samego wieczora. Jest to powracający dowcip i fundament opowiadania, jeżeli uszami wyobraźni sprawimy, że kolejne komunikaty serio będą się nieść echem po całej wsi globalnej, uzyskujemy wesoły obraz lunarnej księżniczki, która niestety nie ma zbyt ciekawego życia prywatnego ani zainteresowań, wobec czego zmuszona jest wykonywać swój plan sama. To znaczy, jestem pewien, że jej starsza siostra chętnie dotrzymałaby jej kroku, ale naleśniczki same się nie zjedzą I tak, Luna spędziła resztę dnia maszerując po placu tam i z powrotem, aż do samego wieczora. Jak ta zapętlona animacja, którą się puszcza na kanałach dla dzieci, kiedy jest przerwa w nadawaniu. Podobno po to, by zasypiały patrząc się w tę pętlę. Ale grzeczne koniki przecież o tej porze już dawno śpią, prawda? Ogółem, przesympatyczny kawałek tekstu, oparty na prostym jak parasol pomyśle, ale zrealizowany z serduchem oraz lekkim, przystępnym humorem, wszystko w kreskówkowej konwencji, toteż możemy sobie bez problemu wyobrazić te rysunkowe postacie, wyprawiające opisane w fanfiku rzeczy oraz usłyszeć wypowiadane ich głosami dialogi. W sumie, idzie to sobie wyobrazić jako autentyczny opening któregoś z odcinków. Wiecie, przed czołówką. Odcinka, w którym Luna ogarnia, że jest przegrywem, skoro zamiast robić ciekawe rzeczy, musi maszerować po placu tam i z powrotem do samego wieczorem, toteż postanawia swoje życie zmienić. I idzie do siłowni. Co dalej? „Nightmare Moon” to wbrew pozorom kolejny fanfik o Lunie, obiecujący nam prawdziwy powód jej transformacji. Ale tym razem ten prawdziwy-prawdziwy, tak? Bo niejeden już nam to opowiadał, widać przemiana Pani Nocy to coś, co nie przestaje fascynować fanów. Tym razem jednak trudno jest mnie się rozpisać, gdyż swoją konstrukcją odpowiadanie przypomniało mi „Za siedmioma górami...” gdzie podobnie mieliśmy opis, który miał nas wprowadzić, ale jednocześnie zbudować napięcie przez komediowym punch-linem, który miał wszystko postawić na głowie i przyprawić nas o uśmiech, co wówczas wyszło... no, nie do końca wyszło. Znaczy, wyszło, ale mnie osobiście nie rozbawiło. Szczęśliwe tutaj opis jest nieco dłuższy i wizualnie opowiadanie mieści się na całej stronie, zamiast na jej połowie. I coby nie mówić, tym razem jest o wiele klimatyczniej, między wierszami przewija się więcej detali, co zawsze jest plusem, bo czytelnik sobie to wyobraża. Choć tylko we śnie, szczera konfrontacja między siostrami przypomniała o starych czasach, ale i wydała mnie się dosyć wtórna. Także jest nawet klimatycznie, aczkolwiek raczej odtwórczo, bez rewelacji. Za to napięcie przed żartem udało się zbudować nie najgorzej i przyznam, że czekałem na ów prawdziwy powód narodzin Nightmare Moon z zainteresowaniem... ...by dowiedzieć się, że to wszystko przez duński wynalazek, który zawieruszył się gdzieś na podłodze Wow. OK, może nie było to najświeższe rozwiązanie w historii, ale przypadło mi do gustu o wiele bardziej, niż żart z „Za siedmioma górami...” No bo w sumie troszkę się utożsamiam. Ale w sumie wyszło sympatycznie, w ogóle, to było fajne zakończenie. Tylko jeżeli kopyto jest takim końskim paznokciem, to jak ona poczuła ten klocek? Musiał się wbić cholernie głęboko. Albo... nawet nie wiem. A ja myślałem, że nasze, ludzkie klocki bolą. Chociaż nie czuję się fanem tego opowiadania, nie wzbudziło we mnie szczególnie negatywnych emocji i uważam, że to nawet niezły odcinek, ale raczej na raz (owszem, uważam, że do poszczególnych „Antyprzygód” można powracać i powracać, bo są fajne, przyjemne i śmieszne), no i gdyby nie to Lego, podejrzewam, że szybko wyleciałoby mi z głowy, a tak jest w miarę ok. No to czekamy na kolejny odcinek z serii „Powstanie Nightmare Moon: Historia prawdziwa” „Biblioteka” to fanfik, który przenosi nas w przeszłość, co niewinnych czasów, gdy Twilight wciąż była małym jednorożcem, którego głównym zajęciem było pochłanianie kolejnych ksiąg i nauka pod czujnym okiem Celestii. Od początku do końca autor raczy nas przyjemnym, serialowym klimatem, a kreacja małej Twilight została zrealizowana bez najdrobniejszego zarzutu. Widać, że jest pełna energii, że z zaangażowaniem podchodzi do swoich obowiązków i jeśli, jak na jej wiek, komuś nie wydaje się to niczym nadzwyczajnym, to wiedza, jaką dysponuje klaczka z pewnością przewyższa tę, którą mogą się poszczycić przeciętne, dorosłe kucyki, również te, które parają się magią. Fabuła krąży wokół jednego z najulubieńszych, jeśli nie najulubieńszego, miejsc na ziemi, czyli Wielkiej Biblioteki Słońca, skąd Twilight wypożycza kolejne tytuły, by ekspresowym tempem je przeczytać i zabrać się za kolejne. Jednakże gdy pewnego dnia Twilight widzi jak kucyki pakują książki w kartony i wynoszą je na zewnątrz, zaczyna panikować. Szybko łączy ze sobą puzzle i dochodzi do konkluzji, że Biblioteka jest likwidowana, co jest wbrew obietnicy Celestii, iż będzie ona działać wiecznie. Nie tracąc czasu, Twilight rusza do zamku, po drodze zbierając rebelię, by ocalić największą skarbnicę wiedzy w Equestrii. Co zamierza Celestia? I czy Twilight się uda? Czy będzie to początek czegoś nowego? Okazuje się, że tak, ale nie chodzi o przewrót i postawienie na tronie nowej księżniczki. O co chodzi nie zdradzę, ale podejrzewam, że dla czytelnika rozwiązanie tej zagadki nie okaże się niczym zaskakującym Prawdę mówiąc, tego się spodziewałem. Ale tak czy owak czytało się całkiem miło, acz mimo przyjemnego klimatu trzymało się mnie wrażenie rzemieślniczej pracy. Akcja prowadzona jest sprawnie. Twilight, która dzięki swojej imponującej wiedzy jest w stanie poprawić swoje tempo czytania, ale na to, by dojść do tego, co się tak naprawdę dzieje przed jej oczyma, to już ma za mały rozumek (a wystarczyło posłuchać bibliotekarki), wszystko to mieści się w kreskówkowej konwencji. Podobnie jak tempo eskalacji problemu. Właściwie, to nie zdawałem sobie sprawy z tego jak wielkie znaczenie dla mieszkańców Canterlotu musi mieć tytułowa biblioteka, skoro Twilight z taką łatwością zbiera drużynę, z którą szturmuje zamek. Właściwie, wyjaśnienie dlaczego przyszło im to relatywnie łatwo, nie były potrzebne – wszakże zdajemy sobie sprawę ze skuteczności królewskiej gwardii xD Ale miło, że były. Oczywiście Celestia zachowuje zimną krew i tłumaczy Twilight co jest grane, co prowadzi do pozytywnego zakończenia, tak jak należało się tego spodziewać. Aha, Celestia też została oddana bardzo serialowo. W ogóle, fanfik ten także przypomina jakiś oficjalny short. Nawet te obrażenia wywołane strzaskaniem witrażu, nie wydają się czymś, co po drobnym liftingu nie przeszłoby przez cenzorów. Ogółem, miły kawałek tekstu, ale naprawdę ciężko mi się na jego temat rozpisać. Dziwna sprawa – oceniając po ilości stron, spodziewałem się, że rzeczy, którymi zechcę się podzielić, będzie co najmniej tyle samo, co przy okazji „Perły”, a okazało się inaczej. Na pewno jest to opowiadanie utrzymane w serialowych klimatach, przyjemne w odbiorze, ale pozostawiające po sobie wrażenie rzemieślniczej pracy. Ale za to dobrej rzemieślniczej pracy W ten sposób docieramy do „Postępu” i wracamy do luźnych, komediowych klimatów. Opowiadanie w większości opiera się na dialogu, a konkretniej, interakcji między królewskimi siostrami. Tym razem odkrywamy w jaki sposób odbywa się postęp technologiczny w Equestrii i jak to się dzieje, że co jakiś czas znajdują się wybitne jednostki, które w pewnym momencie doznają olśnienia i tworzą coś, co przynosi przełom, rozwój. Pojawi się nawet nawiązanie do Tesli Świetna sprawa. Ogółem, opowiadanie jest dosyć krótkie i na jego temat również ciężko mnie się rozpisać, aczkolwiek – znowu – chciałbym pochwalić za pomysł, a także rolę księżniczek. Jednakże zastanawiam się, dlaczego na początku mowa o jednym tylko kucyku ziemskim, skoro rzecz dotyczy pierwszej maszyny cięższej od powietrza, która wznosi się w przestworza (na chwilkę, ale zawsze coś), bez wsparcia pegazów czy jednorożców. Myślałem, że będzie ich dwójka, w nawiązaniu do pewnych braci Jednakże głównym specjałem jest tu nawiązanie do Tesli, w czym dostrzegam drugie dno, zważywszy na biografię znanego serbskiego inżyniera. Chodzi mnie oczywiście o sny, a także o to, co podpowiada mu Luna, naprowadzając bohatera na ścieżkę wynalezienia radia, bo tak sobie siostrzyczki wymarzyły. W sensie, że radyjko by się im przydało, tylko ktoś je musi im wynaleźć. Pomysł, że cały współczesny postęp jest wynikiem zachcianek księżniczek, przy czym to Luna, wchodząc w sny wybranych jednostek, inspiruje je do rozpoczęcia prac nad poszczególnymi wynalazkami, to jest coś... powiedziałbym, że nowatorskiego. W sumie, można na tej kanwie zbudować cały, pełnoprawny fanfik, inspirowany np. Teslą i Edisonem właśnie. Albo samym Teslą. Na przykład coś inspirowanego miejskimi legendami dotyczącymi tejże persony. Wyobrażam sobie Celestię konfiskującą w majestacie prawa niektóre z wynalazków, oczywiście wszystko w zagadkowych okolicznościach. Zaczęło się od podpowiadania Lunie, wynalezienie czego mogła zasugerować i komu, a skończyło na tym, że przypadkiem wynikł z tego konflikt między wynalazcami, którzy niezależnie od inspiracji księżniczek zaczęli konstruować coraz to nowe wynalazki, niektóre być może zbyt niestabilne/ niebezpieczne, by tak po prostu pozwolić na dalsze nad nimi badania. Jest potencjał, jak najbardziej. Tak czy owak, ciekawy tekst, pomysł nietuzinkowy i na pewno dający szerokie możliwości na coś z pogranicza [Slice of Life] i [Sci-Fi], utrzymanego w klimatach intrygi, z księżniczkami stojącymi za kulisami i motywującymi postęp, ale w pewnym momencie wkraczającymi jako koronowane głowy, coby powstrzymać coś, czego... sam nie wiem. Mogłyby się obawiać? Mogłyby nie rozumieć? Mogłoby im zagrozić? Odcinek bardzo mnie się spodobał, sam w sobie może nie jest niczym szczególnym, ale z pewnością zapewnia szybką, niezobowiązującą rozrywkę, prezentując przy tym pomysł, który może zainspirować do napisania innego dzieła. Tak jak Luna, wespół z Celestią, inspirują postęp w fanfiku. Ciekawe zjawisko. „Spam” to tekst, który chyba rozbawił mnie najbardziej Czego się w ogóle nie spodziewałem. Bo zaczęło się jak zwykle – na spokojnie, ale wysyłając sygnał, że to tylko cisza przed czymś większym, może abstrakcyjnym, może szokującym, ale na pewno zabawnym, no bo tag [Comedy] przecież nie wziął się znikąd i bez powodu. No i jak wspominałem na początku, kiedy brałem pod lupę „Perłę”, kreacja Chrysalis nigdy nie jest konsekwentna, w zależności od pomysłu, królowa może wystąpić w dowolnej roli, w dowolnych stosunkach z pozostałymi księżniczkami. Tutaj powraca ona do roli antagonistki, której armia ucieka się do licznych prowokacji, ryzykując wybuchem wojny, która, z perspektywy Celestii i Luny, powinna przebiec krótko i zakończyć się ich zwycięstwem. Królewskie siostry kombinują co można zrobić i ustalają plan idealny, gdyż niezależnie od jego rezultatu, Chrysalis będzie skończona w oczach opinii publicznej, a strona equestriańska będzie mieć pretekst, by zdusić konflikt w zarodku. Swoją drogą, w dniu premiery „Spamu” chyba jeszcze nie było filmu „New Generation”, co nie? Zważywszy na tekst o wysmarowaniu Chrysalis majonezem, można chyba stwierdzić, że autor popełnił jasnowidztwo i obraził królową Podmieńców na tak fenomenalnym poziomie, że aż wyprzedził kolejną epokę Oczywiście tekst stara się nas rozbawić od początku do końca i nie trzeba szukać dalej, niż właśnie w wypowiedz Luny, przybliżającej nam cały ten misterny plan. Odpowiednio szybko zostajemy zbombardowani kolejnymi żartami, czy to kryptonimem operacji, czy też mianami, którymi ochrzczono poszczególne maszyny wojenne, wszystko to wypada barwnie, typowo dla „Antyprzygód”. Do tego typu humoru przyzwyczaił nas autor i mimo już kilkudziesięciu odcinków na koncie, wciąż go realizuje tak, że żarty wypadają dobrze, całość jest świeża, akcję śledzi się z uśmiechem na pysku. A potem mamy tytułowy spam i chociaż wszystko w gruncie rzeczy jest zgrabną przeróbką rzeczy znanych z internetów, rzeczy nierzadko przetworzonych już przez memy, to jednak ma to w sobie pewną kreatywność i nadal potrafi zabawić. Ale monitor oplułem ze śmiechu w następnej scenie. Ja wiem, przecież to już było, ileż można, ale autentycznie, nawet wizualnie, to słowo spowodowało u mnie parsknięcie śmiechem i wtedy wiedziałem już, że gdy przyjdzie pora na komentowanie, to właśnie opowiadanie uznam za najzabawniejsze w tym rozdaniu Zakończenie oczywiście dało radę i zamknęło tę historię w taki sposób, że nie musiałem drugi raz się zastanawiać. Nagle cały wątek militarny zostaje rzucony w kąt, Luna leci na złamanie karku po swoje dwa miliardy bitów. Urocze. „Pojedynek” to z kolei tekst, który nie tylko w ramach tego rozdania, ale chyba w ogóle wszystkich „Antyprzygód”, jakie do tej pory przeczytałem, wypadł... Cóż, nie chcę powiedzieć, że jak do tej pory jest to najdziwniejsza antyprzygoda, ale z braku lepszego określenia użyję tego stwierdzenia. Dlaczego? Przede wszystkim opowiadanie zupełnie niespodziewanie okazało się dosyć znaczącym odbiegnięciem od przyjętej formuły, czego na pierwszy rzut oka wcale nie widać. Jasne, księżniczki są tutaj dużo poważniejsze, bardziej stanowcze i władcze, ogólny wydźwięk odpowiadania (przez większość czasu) jest po prostu inny i chociaż pod koniec można się doszukać elementów groteski, tekst pozostawia po sobie wrażenie, które trudno opisać. W żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że były to wrażenia mieszane, bo jednocześnie tekst wydaje się najlepiej dopracowany względem omawianych w tej serii „Antyprzygód”. Zarówno jeśli chodzi o opisy, dialogi, budowany nastrój, jak i to, że wszystko wydaje się być na serio, nie zabraknie też elementów mroczniejszych, „Pojedynek” wydaje się być wyjątkowy i to chyba jest najlepsze określenie na finalne wrażenia. Jest to odcinek wyjątkowy. Fabularnie, wydawać by się mogło, iż będzie to kolejny dobry materiał na komedię. Celestia i Luna, niezadowolone z mizernych postępów w szeregach królewskiej gwardii, pomimo zapewnienia żołnierzom prawdziwie morderczego treningu, orientują się, że brak zaangażowania ze strony zbrojnych bierze się stąd, że nigdy nie widzieli oni, by którakolwiek z księżniczek sama skutecznie walczyła, zwykle przegrywały one z Chrysalis czy Tempest Shadow, zatem nie mają oni motywacji, by trenować i nadstawiać karku za kogoś, kto najprawdopodobniej sam nie potrafi walczyć. Oburzone tymże odkryciem księżniczki postanawiają stoczyć na oczach swoich gwardzistów pokazowy pojedynek, udowadniając tym samym, że nie mają oni racji i na nowo wzniecając z nich ducha walki. Teraz, znając prawdziwą potęgę swych władczyń, chcą ćwiczyć i chcą stać się silniejsi, by dumnie stać na straży Equestrii. No dobrze, ale co w tym wyjątkowego? Poza tym, że księżniczki zachowują się inaczej, niż w większości odcinków, w momencie kulminacyjnym, w którym toczą walkę, mają na sobie ciężkie zbroje oraz broń, którą wypada potraktować poważnie, zadają sobie prawdziwe rany. Co mam przez to na myśli? Połamany róg Luny, sącząca się z rany krew, prosto do oczu, pękające po obu stronach kości, poprzebijane organy wewnętrzne, ogółem rzeczy które nawet alikorna powinny pogrążyć w wiecznym śnie. Nie mogłem uwierzyć, że to jest na serio, cały czas czekałem na jakiś zwrot akcji, że to jednak jest jakaś projekcja, iluzja, cokolwiek. A jednak nie. Księżniczki zakończyły pojedynek remisem, wstały, otrzepały się, wymieniły uwagami i tyle. To był właśnie ten moment groteski (tekst o spowodowanej przebitym żołądkiem diecie świetny), który rozluźnił nieco atmosferę, ale przy okazji budując przedziwny kontrast, przez który straciłem troszkę rozeznanie, czy powinienem to brać na poważnie, czy też nie, a może miała to być jakaś czarna komedia, a może to od początku miało być nawiązanie do czegoś, czego nie rozumiem. Tak czy inaczej, alikornom wszystko się zregeneruje, na to wygląda. I nie tylko Chrysalis, ale... No, chyba wszystkie władczynie mogą w zależności od pomysłu wystąpić w innym charakterze. Nawet skrajnie innym. Bez wątpienia było to zaskakujące doświadczenie, na tle większości odcinków z tejże serii coś unikalnego, zapadającego w pamięci, no i przy okazji realizującego motyw księżniczek władczych, potężnych, przywodzących na myśl władczynie, przed którymi należy mieć respekt, aniżeli kreskówkowe postacie komediowe, którymi pod koniec prawie się stają, ale prawie robi wielką różnicę. Podobnie jak w przypadku „Perły”, jak na przyjętą konwencję, jest to małe osiągnięcie. Kolejne opowiadanie nosi tytuł „Miasto musi przetrwać” i jest to zarazem kolejny odcinek, który został napisany bardziej na poważnie, ale tym razem utrzymując się w klimatach tajemniczości, lekko zakrawając o fantastykę. To znaczy, wiadomo, z uwagi na postacie oraz uniwersum wszystkie te opowiadania są fantastyczne, ale mnie chodzi o to, że jest jakiś sekret, jest magia, jest coś niepojętego, nawet jak na realia panujące w świecie przedstawionym, zaś w tym wszystkim, na dokładkę, skryta jest intryga, przez co zastanawiamy się co się tak właściwie stało, o co chodzi i co będzie dalej. Tym razem tajemnicza burza odcina od reszty świata Kryształowe Imperium, na domiar złego, Kryształowe Serce tak po prostu traci moc i w żaden sposób nie daje się jej przywrócić, co ma opłakane skutki dla Cadance. Osłabiona, upiorna, opisana jako szkielet z boleśnie naciągniętą nań skórą, ostatecznie odnajduje rozwiązanie, nie wiedząc jednak, że po drugiej stronie burzy trwała w tym czasie interwencja ze strony kucyków, wspieranych także przez inne istoty. W tym wszystkim bierze udział – a jakże – Chrysalis, jednakże nie wiadomo do końca skąd się tam wzięła i jaka jest jej w tym rola. Mam nawet kłopot z tym, by ogarnąć umysłem dlaczego właściwie kuce rzuciły się na nią jak oszalałe i tylko interwencja Cadance ocaliła ją przed linczem. Fakt, że Chrysalis została wtrącona do lochu musi sugerować, że to nie jest ta Chrysalis z „Perły”, tylko antagonistka, słusznie bądź niesłusznie oskarżona o sprawstwo burzy... Chyba. Opowiadanie wieńczy obraz sugerujący, że wbrew wszystkiemu zagrożenie zostało zażegnanie i życie w Kryształowym Imperium powróciło do normy... ale właśnie wtedy dowiadujemy się o tajemniczych, zielonych oczach władczyni, co daje nam pewien trop, dlaczego mimo wszystko coś wydaje się być nie tak. W gruncie rzeczy, opowiadanie nie wyjawia nam niczego. Wszystko dzieje się tak po prostu. Kryształowe Serce traci moc, miasto separuje od reszty kraju tajemnicza burza, nagle pojawia się Chrysalis, nawet to, o czym rozmawiała z nią Cadance zostało owiane mgłą tajemnicy. A rozwiązanie, które wymyśliła księżniczka? Zapomnijcie o wyjaśnieniach. Ale nie mam wątpliwości, że to był celowy zabieg. Wszystkie niedopowiedzenia, jakie pozostawił autor po tejże historyjce, są wyzwaniem dla naszej wyobraźni, co mnie się nawet spodobało. Generalnie, pisanie w ten sposób wiąże się z pewnym ryzykiem, gdyż można czytelnika zaintrygować, a można zostawić go z wrażeniem niedosytu, można nawet niechcący uczynić swoją opowieść naciąganą. Z ulgą mogę powiedzieć, że pewne niedoskonałości, jakimi obarczona została „Perła”, tutaj nie występują. Co nie zmienia faktu, że opowiadanie wygląda jakby wyciągnięte z szerszego kontekstu. Co tym bardziej intryguje i inspiruje, by w jakiś sposób wyobrazić sobie zarówno wstęp do tych wydarzeń, ich rozszerzenie, jak i ciąg dalszy. Nastrój panujący w opowiadaniu, podobnie jak miało to miejsce przy okazji „Pojedynku”, czyni opowiadanie wyjątkowym, wybija się ono na tle pozostałych antyprzygód. Czytało się to – mimo tagu [Sad] oraz tajemniczości – całkiem lekko i wartko, może jedyne, co mi nie podpasowało, było (Zbyt częste?) wspominanie o tym, że „miasto musi przetrwać”. Z jednej strony odebrałem to trochę jak nachalne wciskanie w treść tytułu opowiadania, ale z drugiej, zastanawiam się, dlaczego musi przetrwać. Mimo tej fanaberii, ten odcinek przypadł mi do gustu. Przedostatnia historyjka w tym rozdaniu, „Egzamin”, po raz kolejny podejmuje tematykę królewskiej gwardii oraz tego, jak królewskie siostry zapatrują się na liczne problemy z jej funkcjonowaniem, tym razem na szczeblu szkoleniowym. Jak możemy wyczytać w tekście, po reformach lunarnych, udało się wyeliminować najważniejszy mankament tej formacji, jakim była jej bezużyteczność, toteż i prestiż społeczny wzrósł niebotycznie, jednakże przed dostąpieniem tego zaszczytu, należy przejść przez tytułowy egzamin Cóż, tym razem chyba się nie rozpiszę, głównie dlatego, że jest to historyjka rozpisana na jedną tylko stronę, ale także z tego względu, że wydała mnie się zaledwie ok. Jeśli chodzi o formę egzaminu, szoku nie było, ale doceniam mały zwrot akcji, że celem tejże selekcji jest zdeterminowanie kto charakteryzuje się inteligencją, a kto siłą, co jak się domyślam, może mieć przełożenie na karierę danych osobników w szeregach gwardii. Przy okazji dając obraz tego jak przedstawia się kondycja intelektualna potencjalnych żołnierzy. W sumie, to mam zagwozdkę, czy w kopercie były wyniki dotyczące tego testu z dopasowywaniem kształtów, czy to jednak był jakiś inny test, a te kształty to było jednak coś innego, no ale nie ma co przedłużać. Opowiadanie sprawdziło się jako krótki, zabawny tekst, oferujący przede wszystkim relaks, w sumie, jakby się nad tym zastanowić, to w tym rozdaniu w ogóle sporo przewinęło się motywów dotykających królewskiej gwardii oraz prób wpłynięcia dodatnio na jakoś ich funkcjonowania i tym samym zwiększenia potencjału militarnego Equestrii. Aha, byłbym zapomniał. W tekście mamy odrobinkę światotworzenia. Nareszcie wiemy jaki jest stosunek klaczy do ogierów w uniwersum „Królewskich Antyprzygód”... a przynajmniej w uniwersum „Egzaminu”, jeżeli każde opowiadanie/ mini-serię traktować jako oddzielną bestię. Cóż, dużego zaskoczenia nie ma. Stosunek jest taki, że, generalnie, panie stanowią przytłaczającą większość No to może pora zaciągnąć do armii klacze? Ciekawe jakby wyglądały ich egzaminy, tak samo, a może inaczej? Może determinowałyby inne rzeczy? To by był niezły motyw - klacze do armii, a ogiery zostają kurami domowymi xD A za ileś-tam lat stosunek w społeczeństwie się odwraca. Ooops... Czwarte rozdanie „Królewskich Antyprzygód” zamyka „Łóżko”, zmagające się z „Pojedynkiem” o miano najdziwniejszego opowiadania w tejże serii. Pierwsze wrażenie? Zupełnie jakby to było mocno skondensowane „Luna Tries To Sleep”. Historyjkę otwiera scenka, w której księżniczka mierzy się ze swoją bezsennością po tym, jak jej ulubione, wodne wyrko musiało się z nią rozstać w dosyć tragicznych okolicznościach... Serio, nie dało się załatwić jakiejś repliki? No nic. Wszystko przebiega standardowo, aż protagonistka postanawia „rozedrzeć rzeczywistość” i wyciągnąć z niej Celestię, która następnie ugniata, tworząc z niej idealną podusię, na której się następnie kładzie i zasypia. Ale to jeszcze nie koniec, bowiem do akcji wkracza Nightmare Moon, która zachwycona tulaśnością posłania, kładzie się obok Luny, oczywiście głową na zadku. Ale nie tak prędko! Zwrot akcji głosi, że Celestia także zasnęła, kładąc się na poduszce z Twilight Sparkle, co oznacza, że twórca legendarnego łoża Zerwikołdry, mistrz Longinhoof, nareszcie może wyruszyć w świat w poszukiwaniu wybranki serca, z którą się ożeni, albowiem przysiągł uroczyście, iż nie uczyni tego, póki nie utuli do snu trzech alikornów naraz. Mistrzowi gratulujemy wypełniania celu i składamy kondolencje, z racji nieuniknionego ożenku xD W porządku, jednak muszę odszczekać to, co pisałem wcześniej. Namyśliłem się. Jednak to „Łóżko” jest jak do tej pory najdziwniejszą antyprzygodą. „Pojedynek” przy tym to naprawdę zupełnie zwyczajna, normalna historia, wspaniała zabawa dla całej rodziny. Surrealistyczny odcinek, ale czy lepszy od swych konkurentów? Ano dla mnie osobiście niezbyt. Przede wszystkim, tekst, w porównaniu z resztą antyprzygód w tymże rozdaniu, okazał się całkiem... bezbarwny? Napisany na szybko, zbyt szybko? Może tak. Jakby w głowie autora pojawiły się dwie różne zajawki, ale obie krążył wokół spanka, no to żeby nie było przypału, zdecydował się skonsumować owsiankę i utulić naleśniczka jednocześnie. Silny vibe starego opowiadania konkursowego, jeszcze z wczesnego 2013. No, ale przynajmniej było to coś oryginalnego. Surrealistycznego. I nie mam nic więcej do dodania. Wesoło, dziwnie, ale bez rewelacji. To by było na tyle w tym rozdaniu. Ale nie jest jeszcze za późno na szybką topkę Gotowi? A zatem! Rzućmy okiem na Top3 „Królewskich Antyprzygód” vol. IV Miejsce pierwsze zajmuje „Perła”, za pomysł, realizację, cały rollercoaster, jaki za tym poszedł i duży wkład do serialu! Miejsce drugie przypada... Przypada... Jednak „Miasto musi przetrwać”, za tajemniczość i to, że wiemy tyle, że nic nie wiemy, i o czym możemy powiedzieć, że na ten temat nic nie możemy powiedzieć. Niech działa wyobraźnia! No i miejsce trzecie otrzymuje... A jednak! „Musztra”, za pomysł, wykonanie, no i kreskówkowy komizm, ogólnie! Ależ to była rywalizacja ^^ Pozdrawiam Państwa serdecznie, czytamy się następnym razem, przy kolejnym starciu z „Królewskimi Antyprzygodami”
  14. Długo się zastanawiałem, czy pisać ów komentarz teraz. Z jednej strony, fanfik ten ma już swoje lata, na dzień dzisiejszy cieszy się ponad dwudziestoma rozdziałami (włączając w to prolog), a ja mam z nim wcale nie taką krótką historię, bowiem moje z „Kodem Equestria” początki sięgają późnego roku 2018, kiedy to postanowiłem nie tylko zapoznać się z tą historią, ale i poprawić ją pod kątem formy, na ile oczywiście pozwolą mi moje możliwości. A uwierzcie mi, było przy tym sporo pracy. Z drugiej strony, nadarzyła się – nie po raz pierwszy zresztą – dobra okazja ku temu, by jednak to i owo skomentować, aczkolwiek – i to jest ta trzecia strona – moja korekta, idąca równolegle z lekturą, daleka jest od skończenia, a przecież dopiero w tym wiekopomnym (?) momencie planowałem skomentować całość, dosyć obszernie. Z czwartej strony, oczywiście, że wszystko się przedłuża, wszyscy mamy swoje obowiązki, zmartwienia, takie tam, toteż i autor nie uporał się ze wszystkim, co mu w tekście pozostawiłem, nie tylko ja zresztą. W sumie, sam się sporo nauczyłem przy tejże korekcie, zważywszy na uwagi Midday Shine, więc z całą pewnością jest to podróż, która trwa nadal, no i... Ostatecznie zdecydowałem się co nieco tutaj napisać. Cóż za niespodzianka – jakże miałoby być inaczej, skoro tu jesteście i czytacie kolejne moje wypociny? Oczywiście, w tym wszystkim jest nadzieja, że być może to będzie tym, co zmotywuje autora do popchnięcia pewnych rzeczy naprzód i powrotu do tegoż fanfika, nie tylko jeśli chodzi o ciąg dalszy, ale także, a może przede wszystkim, o pochylenie się nad licznymi sugestiami – czymś, przez co opowiadanie, bez włączenia opcji tylko wyświetlania, w ramach poszczególnych jego rozdziałów staje się niemal aczytalne. Serio, poprawek, komentarzy, propozycji, jest AŻ tyle. No, jest jeszcze ta piąta strona, w zależności od indywidualnego wyczucia, najistotniejsza. Mianowicie wierzę, że to ostatnie z kucykowych dzieł Lyokoherosa, którego jeszcze nie skomentowałem. Nawet troszeczkę, nic a nic. To trochę taka... niezałatwiona sprawa. Stąd, z biegiem czasu, tym większe są moje chęci, by w końcu coś w tej materii zrobić i zabrać głos. W związku z powyższym, czym jest „Kod Equestria”, zapytacie? Mówiąc ogólnie, jest to sporych rozmiarów crossover, niekoniecznie multicrossover, gdyż osobiście traktuję światy kucyków i ludzi jako jedne uniwersum, dwie strony tego samego medalu, stąd widzę jedynie dwa światy, które kolidują ze sobą w ramach tejże historyjki. Tytuł mówi wszystko – chodzi o świat „Kodu Lyoko”. Dla osób kojarzących dorobek autora nie powinno to być żadne zaskoczenie. Tagi obiecują nam alternatywne uniwersum i rzeczywiście, chociaż na powierzchni wygląda to tak, jak pisałem powyżej, pod spodem mamy prawdziwe, autorskie uniwersum, inspirowane kucykową Equestrią, ludzkim jej spin-offem, czyli Equestria Girls, no i Wojownikami Lyoko. Ale tajniki Lyokoverse to temat na inną dyskusję. Jeżeli ktoś się zastanawiał, skąd może być to [Multiwersum] wśród tagów – teraz już wiecie Przeglądając temat, odkryjemy, iż swego czasu wywiązała się ciekawa, dosyć burzliwa dyskusja na temat poszczególnych aspektów tejże opowieści, a także uniwersum, w którym została osadzona, wkraczająca nawet na subiektywny pogląd autora dotyczący wyższości oryginalnej wersji językowej nad naszym, polskim tłumaczeniem i dubbingiem. Bardzo chciałbym to rozkopać i poodnosić się do co ciekawszych cytatów, ale to innym razem. Być może po tym, jak doczytam fanfik do końca opublikowanej zawartości, po tym jak już autor to skończy, a może... kiedyś. Zależy. Istotne jest to, że hipotetyczny ktoś, kto myśli nad przeczytaniem „Kodu Equestria”, widząc rozmiary poszczególnych postów oraz uświadamiając sobie jak szeroki wachlarz zagadnień one poruszają, może odnieść wrażenie, że przed lekturą należy wykonać niemały research, coby zrozumieć w pełni to, co się dzieje w fabule. Otóż nie. Miałem to już przy okazji „Naszej Małej Sunset” i podobnie było tutaj – chociaż pojęcia nie mam o „Kodzie Lyoko”, a jeśli chodzi o Equestria Girls, to trzy obejrzałem, czwartego nie dałem rady, opowiadanie wypadło moim zdaniem dostatecznie przystępnie, by nawet taki laik jak ja połapał się co, kto, z kim, jak, po co i dlaczego. Jasne, nie wszystko było dla mnie oczywiste od razu, ale według mnie ambitny plan autora na dłuższą metę nie uczynił tego fanfika niezrozumiałym, czy (zbyt) trudnym w odbiorze bez uprzedniego przygotowania merytorycznego. Gra zatacza pełen krąg i dotykam dzisiaj, na samym końcu, pisarskiego debiutu autora w fandomie MLP. To przeurocze, że jak na początek Lyokoheros postanowił opowiedzieć nam długą i epicką historię o Xanie siejącym spustoszenie w Equestrii, który z łatwością przeciąga główne bohaterki na swoją stronę, a nawet wyciągając z odmętów zapomnienia znanych złoczyńców takich jak królowa Chrysalis czy sam król Sombra W krótkim czasie dokonują oni błyskawicznej ekspansji, której jako ostatni bastion dobra opiera się Kryształowe Imperium. Jednakże nie wszystko jeszcze stracone. Zjednoczone siły Aimei (nazwa ludzkiego wymiaru w Lyokoverse) oraz Wojowników Lyoko przybywają na odsiecz do magicznej krainy zwanej Equestrią, by stawić czoło największemu od dziesiątek tysięcy lat złu. To może być największa walka w historii świata! Jak do tego doszło? Jak udało się zaalarmować równoległy wymiar? Jak potoczyło się oblężenie ostatniego bastionu sił dobra i co się wydarzy później? Odpowiedzi na te oraz inne pytania szukajcie w fanfiku. Aha, nim przejdę dalej, mała informacja dla Cahan – chociaż wydaje się, jakbym startował do całej opublikowanej zawartości, zamierzam przyjrzeć się po kolei tylko tym rozdziałom, które już przeczytałem i skorektorowałem. Całą resztę należy traktować jako wstęp. Trochę zbiorczy, ale wstęp. Będzie jeszcze podsumowanie. I inne, takie tam. A skoro o rzeczach zbiorczych mowa, dotknę pokrótce formy opowiadania, która okazała się niezwykle chaotyczna, często wadliwa (objawiało się to zgrzytającym szykiem zdań, licznym powtórzeniom, w ogóle, nieładnie skonstruowanymi zdaniami/ opisami), w całości pozostawiająca wiele do życzenia. Autor nie ustrzegł się przez ekspozycjami, które ok, być może i przydadzą się komuś, kto w materii crossoverowanych uniwersów jest zielony jak trawa, lecz nie musiały być pisane w tak... mało angażujący sposób (o tym nieco później). Formatowanie także momentami nie było doskonałe, ogółem widać mocno, iż to jedno z pierwszych opowiadań i że pisarz próbuje z tej okazji trochę za bardzo, styl zyskiwał na jakości dosyć powoli. Trudno było odnieść wrażenie, że w ramach kolejnych odcinków autor zbiera doświadczenie. Ale ok, nie każdy musi się rozwijać w błyskotliwym tempie, można pewne rzeczy przyswajać sobie wolniej. Czarę goryczy przelewają niekiedy nieprecyzyjnie skonstruowane opisy (o czym pisał już psoras), po których czytelnik w sumie nie wie co konkretnie sobie wyobrazić, momentami idzie zgubić rozeznanie kto jest podmiotem w danym zdaniu, kto co mówi, a nawet (ma to miejsce podczas późniejszych scen walki) kto gdzie się znajduje tj. w jakiej odległości, gdzie konkretnie, skąd atakuje, dokąd się wycofuje, co utrudnia wyobrażanie sobie poszczególnych akcji i manewrów, nie tylko utrudniając odbiór tekstu, ale i zabijając dynamikę scen, które raczej miały być szybkie, emocjonujące, ekscytujące i tak dalej. No i paradoksalnie, o ile tak wielki crossover daje fantastyczne możliwości i z pewnością jest czymś świeżym... to jednak trudno jest odczuć, że mamy do czynienia z czymś nowym, niekiedy trąci to wtórnością i mimo pewnych przebłysków, to wszystko już gdzieś jakby było, w efekcie czego klimat sporo traci. Na szczęście tekst spełnia swoje zadanie, czyli wciąga, niekiedy idzie się uśmiechnąć czy to ilekroć trafia się odpowiednia ku temu scenka, czy też przewinie się zgrabnie wpisane w całość nawiązanie. Niestety, jak na razie, przy fanfiku wciąż jest mnóstwo do zrobienia i to nie mnogość postaci, crossoverowane uniwersa, ani nie ich lore – to forma stanowi główną przeszkodę w lekturze, gdyż jej niedoskonałości nieustannie odwracają uwagę czytelnika od treści, niekiedy wręcz zamazują mu jej obraz, w związku z powyższym tekst czyta się... źle. Szczęśliwie, część z tych rzeczy, przynajmniej w ramach początkowych partii tekstu, została już zaadresowana. Przejdźmy zatem do szczegółu i przyjrzyjmy się indywidualnie poszczególnym rozdziałom. Uprzejmie przestrzegam przez spoilerami i to w hurtowych ilościach! Prolog, czyli nowy alikorn w Equestrii Pierwsze wrażenie? Zupełnie jakby to była historia z innej bajki. No i chyba jest, skoro pierwszym, czym raczy nas opowiadanie, jest finał „Kodu Lyoko”. Chyba. Owszem, może się to wydać od czapy, ale mnie, mając na uwadze tagi, wydaje się to całkiem atrakcyjne z punktu widzenia narracji, gdyż wiedząc z czym ma to być crossover, spodziewam się zastać przewijające się w opisach postacie później i w sumie już jestem ciekaw, jak poradzą sobie one w innym świecie. Świecie, do którego zamierza zbiec Xana. Dobra zajawka na początek. W obecnej formie, jak dla mnie, pierwszy fragment robi dobrą robotę, jeśli idzie o przedstawienie naszego głównego antagonisty w jego „naturalnym środowisku”, a przy okazji napomknięcie o kilku postaciach, na których powrót jeszcze sobie poczekamy. Kolejny fragment, to przybycie Xany do Equestrii. Lądowanie w Everfree. Jako alikorn. Czarno-czerwono-biały. I to w momencie rozpoczęcia akcji serialu. OK, to trzeba zaadresować, gdyż nadal jest w fanfiku, ale, o ile mnie pamięć nie myli, teraz jest to wszystko lepiej opisane, wiele pomaga fakt, iż istnieje rysunek przedstawiający Xanę w tejże postaci, z którego wynika, że nie taki alikorn straszny, jak go malują W ogóle, motyw z zerami i jedynkami w grzywie bardzo przypadł mi do gustu. Koniec końców... tak, trąci to sztampą i jest odtwórcze, lecz ze wszystkich fragmentów, które mogłyby wywoływać takie oto wrażenie, ten chyba póki co został zrealizowany najkompetentniej. Świetnie, że cała narracja jest pisana w taki sposób, byśmy przypadkiem nie zapomnieli, że to w gruncie rzeczy program komputerowy. Opisy analizy otoczenia, odkrywania swojej nowej formy, to wszystko wypadło moim zdaniem bardzo, bardzo dobrze i czytało się ok. W takiej, poprawionej nieco formie, z perspektywy czasu, jest to dobra scenka wprowadzająca i swego rodzaju homage do tego, jak rozpoczynało się zbyt wiele wczesnych fanfików, najczęściej o człowieku trafiającym do Equestrii i zmieniającym się w alikorna Gabaryty prologu w porządku. I w sumie, nie mam nic więcej do dodania poza tym, że jakiś czas temu zapatrywałem się na to krytyczniej, ale teraz na tego typu rzeczy patrzę nieco przychylniejszym okiem. Szczególnie, kiedy rzeczy są wykonane z humorkiem. Tutaj funkcję tę pełnią wstawki w postaci przemyśleń Xany. Jednocześnie, prolog napełnia człowieka wiarą, że pierwsze rozdziały będą napisane z perspektywy tegoż właśnie, dając nam jakieś pojęcie o jego mocy, w jaki sposób mógł obserwować kluczowe wydarzenia z serialu (On mógł tam być przez cały czas!), jak dowiedział się o Discordzie, Chrysalis, a nawet Sombrze, jak „instalował” swoją bazę i przygotowywał się do inwazji, te rzeczy. Myślę, że to mogło by być na swój sposób zaskakujące. Widzieć znajome sceny z serialu z perspektywy skrywającego się za kulisami Xany, odkrywać jak mógł wpływać na te wydarzenia, szykując wszystko pod swój plan... Myślę, że to byłby idealny... tymczasowy protagonista. Na pierwsze rozdziały, nim zamieni się miejscami z ludzką szóstką, wspieraną przez Sunset (sztuk dwie) i resztę, by po pewnym czasie wkroczyć mogli Wojownicy Lyoko. Zburzona Harmonia Ech... Tak się jednak niestety nie stało, gdyż akcja pierwszego rozdziału rozgrywa się już po przeskoku czasowym, kiedy to obchodzona jest druga rocznica przejścia Discorda na jasną stronę mocy, zwaną tutaj nawróceniem. Chociaż opisywana na początku rozdziału serialowa sielanka wypada sympatycznie i barwnie, muszę przyznać, iż... jest to troszeczkę przesłodzone. No i samo w sobie niczego szczególnego nie wnosi, a tylko ukazuje życie kucyków na krótko przed wkroczeniem Xany do akcji. Zapewne dla kontrastu, gdyż to, co się dzieje później, próbuje zmienić diametralnie klimat i... nawet się to udaje. W pewnym stopniu. Ale po kolei. Dostrzegam pewne... sam nie wiem jak to nazwać. Niech to będą trudności z pisaniem postaci kanonicznych. Nie zrozumcie mnie źle, przecież Lyokoheros doskonale odnajduje się w serialowych klimatach, trzyma się kanonu, który to kanon niejednokrotnie mi tłumaczył, pokazując mi w jaki sposób go interpretuje i na czym opiera argumentację, ujawniając przy tym swoją dedykację. Z oddaniem znanych postaci nie powinno zatem być problemu, racja? Co się zatem stało? Moim zdaniem zabrakło doświadczenia w pisaniu postaci nieprzewidywalnych, działających spontanicznie, nietuzinkowo, zachowujących się abstrakcyjnie. Stąd, zarówno Discord, jak i Pinkie Pie, niby zachowują się tak, jak powinni, ale nie robią niczego spektakularnego ani wzbudzającego podziw kreatywnością, jedynie „robią swoje”, powodując wrażenie rzemieślniczej roboty. Jakby Lyokoheros przyjął tu strategię pt. „Play it safe” i po prostu „uspokoił” chaotyczność jednego i drugiego, odtwarzając to, co możemy kojarzyć z serialu. Oj, tego odtwarzania jeszcze trochę będzie. W sumie, coś podobnego można stwierdzić o pozostałych postaciach – są, zachowują się tak jak w serialu, ale niczym szczególnym się nie wyróżniają. Zupełnie jakby celem tych scen było zaledwie przypomnienie nam znajomych z serialu klimatów. Także jest spokojnie, sympatycznie i klimatycznie, acz bez rewelacji, serialowość ma tu charakter rzemieślniczy. Dalej akcja przyspiesza i autor już jakby odważniej odgrywa postacie, przy czym nie potrafię pozbyć się wrażenia, że Xanie została poświęcona specjalna uwaga. Zupełnie jakby Lyokoheros lepiej odnajdywał się w butach poszczególnych postaci „Kodu Lyoko”. W kontekście bohaterów „Naszej małej Sunset”, nabiera to jeszcze więcej sensu, tj. skąd ten pomysł, by i w tę historię wpleść postacie tejże animacji. Po prostu w tym uniwersum, mimo wszystko, czuje się swobodniej, stąd też taki a nie inny wybór rodziców dla malutkiej Sunset. I całego miejsca akcji. Powracając do „Kodu Equestria”, obserwujemy konfrontację Discorda z Xaną, od której rozpoczyna się całe zło w tym fanfiku. Pierwsza rzecz – w sumie podoba mnie się dialog między tymi dwoma, to wyszło w porządku, poza tym jak łatwo Discord dał się wrobić... znowu. No, ale chcę wierzyć w to, że Pan Chaosu próbował manipulować Xaną. Natomiast – i to jest druga rzecz – w życiu nie uwierzę w to, że Draconequus dałby się tak łatwo opętać... Ba, że w ogóle da się to zrobić z taką łatwością. Jasne, jasne, wiem, że Xana przygotowywał się do tego trzy lata, ale mnie chodzi o sam proces. Domyślam się, że tak to działa w świecie „Kodu Lyoko”, ale Discord to jest postać ostateczna. On jest najpotężniejszą istotą w Equestrii i dosłownie może wszystko na zawołanie. Kupię jeszcze, że da się go jakoś wysterować, ale opętać z taką łatwością? Wniosek z tego może być tylko taki, że najwyraźniej moc Xany jest czymś tak nieznanym i tak skomplikowanym w Equestrii, że nawet Discord (jeszcze) nie nabawił się na to odporności. Albo nawet on nie jest w stanie oprzeć się czemuś, co pochodzi z innego świata. Chociaż z drugiej strony, jak musiał przebiegać proces translacji możliwości Xany jako programu komputerowego na formę alikorna, skoro przenosząc się do nieznanego sobie świata, zyskał taką moc? W sumie, i to też się tyczy tego rozdziału, wcielanie planu w życie naprawdę przychodzi mu z taką łatwością, że aż dziwne, że trzeba mu armii i niepotrzebnych walek, żeby podbić resztę świata. Jednak z drugiej strony, wszystko to mieści się w konwencji kreskówkowej bardzo dobrze, serialowej chyba też – autor ma szczęście – bo niedawno miałem okazję obejrzeć po raz pierwszy kinówkę z kucami i w sumie tam też Tempest Shadow wzięła (prawie) wszystkie księżniczki na strzała, w pięć minut cała nacja była zniewolona. No, może nie cała, ale tak czy owak stolica została zajęta. Nawet dostali celebrytkę w prezencie Skoro mogła ona, to dlaczego nie mógłby Xana? Swoją droga, to by było MEGA – dlaczego w filmie nie było Discorda? Bo go w tym czasie opętał Xana OK, zostawmy to, przynajmniej na razie. Fani Discorda swoje wiedzą i dla nich tak czy inaczej będzie to herezja. Co mamy dalej? Do Twilight przybywa Zecora, z tajemniczą przepowiednią na ustach, jednak nim druga najmłodsza księżniczka Equestrii (ha ha, przegrałaś z Flurry Heart ) rozgryza przesłanie prawdy tejże zagadki, miasto Ponyville... Zostaje zaatakowane! Obraz jak ze „Świtu żywych trupów” - jest normalnie, spokojnie, ale budzisz się następnego dnia rano i jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół, po okolicy przez wziętymi nie wiadomo skąd zombie uciekają twoi znajomi. Wokół chaos, zniszczenie, a ty, walcząc o życie, próbujesz jakoś zrozumieć, co się wokół ciebie dzieje, jak to możliwe, aż tu nagle atakuje cię twój własny zzombifikowany mąż... znaczy, przywrócony do życia król Sombra. Akcja od tego momentu leci na łeb, na szyję i o ile kiedyś mi to zgrzytało, tak teraz, zwłaszcza po poprawkach, jest pod tym kątem nieco lepiej, a i skojarzenie z wyżej wymienionym filmem pomaga jakoś się w to wszystko wczuć i już jest fajnie Od tego momentu fanfik próbuje jakoś zmienić ten idylliczny klimat i stworzyć atmosferę zagrożenia, ale jak tu się czuć zagrożonym, kiedy mamy np. Vinyl Scratch, która oczywiście unika wszystkiego przypadkiem, dzięki mocy słuchawek i okularów przeciwsłonecznych? Także nadal jest to kreskówka pełną gębą. W ogóle, trąci tutaj zbytnim ugrzecznieniem wszystkiego i może to jest przyczyna problemów z pisaniem postaci Discorda czy Pinkie? Nie ma w tym... Iskry? Zadziorności? Agresji? Bezpośredniości? Odwagi? Discord tymczasem wypełnia rozkaz Xany i zajmuje uwagę księżniczek. W desperackiej próbie opanowania sytuacji, Twinkle Sprinkle Twilight Sparkle wraz z przyjaciółkami robi to, czego Zecora jej zabroniła, powodując w ten sposób opętanie swoje oraz wcześniej wymienionych, w związku z czym Xana z całą ekipą rusza zdetronizować Celestię. Ja wiem, że bez tego nie byłoby ciągu dalszego (albo byłby on zupełnie inny), ja wiem, że to typowa Twilight, która zamiast posłuchać się jednej z bystrzejszych postaci (Zecory), robi dokładnie odwrotnie, ja wiem, że to ma być serialowe, ale... czy ja wiem? Nie to, że zupełnie mnie się to rozwiązanie nie podoba, ale chyba nigdy się do niego nie przekonam. Koniec końców motyw wypada bardziej jako pretekst, by ruszyć na Canterlot i popchnąć fabułę dalej, aniżeli naturalną progresję wątku. Nie miałem wrażenia, że Twilight wyczerpała już absolutnie wszystkie możliwe alternatywy, nim zdecydowała się zaryzykować i zrobić cokolwiek wbrew przepowiedni. Z drugiej strony, skoro to warunkowało ciąg dalszy, może tak miało być? Ach, te przepowiednie Miały mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Myślę, że mimo wszystko, jak na pierwszy pełnoprawny rozdział, w najnowszej jego odsłonie, jest w porządku. Mamy nieco spokojniejsze rozpoczęcie, przedstawiające nam typowo kucykową beztroskę dnia codziennego, a następnie konfrontację Discorda z Xaną, po której efektem kuli śniegowej i tempem pendolino zaczynają się pojawiać nowi złoczyńcy, powodując coraz to większe zamieszanie, w efekcie czego na dzień dobry główna szóstka staje po stronie Xany i staje się ZUA. Dostaliśmy zajawkę, szkoda, że nie spędziliśmy z Xaną jako takim quasi-protagonistą więcej czasu, ale to nic, trafiliśmy do miejsca akcji właściwego fanfika, dosyć szybko rozpoczęła się eskalacja, której już za chwilę ciąg dalszy. Po poprawkach czyta się to dużo lepiej i sprawniej, poprawione zdania brzmią o niebo lepiej niż „na surowo”, zdecydowana większość sugestii została już zaadresowana, zatem można śmiało czytać. Jest pewien kłopot z klimatem, wszystko wydaje się niepotrzebnie stonowane, ugrzecznione, ale autor i tak trzyma się ram serialowych, więc przesady nie ma, toteż i nastrój jest. Mniej wyrazisty, ale wciąż. Nie przedłużając, rzućmy okiem co dalej. Detronizacja Celestii Rozdział otwiera króciutka na jedną stronę scenka znęcania się psychicznego i fizycznego nad Spikem. W sumie, nic szczególnego. Podtrzymuję swoje zdanie – w takiej postaci powinno to być zakończenie poprzedniego rozdziału („I wyteleportował stąd siebie i wszystkie swoje sługi.”), lecz jeśli ma otwierać kolejny, przydałyby się jakieś opisy, zwłaszcza na początek. Tak czy owak, trzymamy się kreskówkowej konwencji i Spike, uznany za zbyt słabego i niegroźnego, zostaje zostawiony sam sobie. Duży błąd, jako iż natychmiast nawiązuje współpracę ze Znaczkową Ligą, mało tego, równie szybko całej czwórce zostaje udzielone wsparcie ze strony Starlight Glimmer, której obecność akurat tu i teraz wprawdzie zostaje wytłumaczona, ale... No cóż za zbieg okoliczności Akurat jak Xana szykował się do ataku była z Trixie poza Ponyville, wróciła na chwilę przed zamieszaniem, a przez twardy sen obudziła się akurat gdy było po wszystkim, by nie narazić się Xanie, ale by mogła jednocześnie włączyć się do akcji u boku Spike'a. Który to Spike, po wysłaniu donosu do Celestii, streszcza jej ostatnie wydarzenia i rozkminia przepowiednię pod kątem tajemniczego innego świata, z którego przyjść miał nowy, nieznany Equestrii wróg. Sprawa wydaje się jasna – trzeba skontaktować się z Sunset Shimmer i poprosić ją o pomoc. Tymczasem odwiedzamy chaotyczny wymiar Discorda, do którego zaprosił Celestię i Lunę, coby nie przeszkadzały Xanie w zdobyciu stołecznego zamku. Muszę przyznać, że jakkolwiek podtrzymuję swoje zastrzeżenia co do jego kreacji, o tyle wymiar, w którym rezyduje, wydał mnie się ciekawy i pomysłowy, to już zdecydowanie bliżej tego, czego bym się spodziewał po jego postaci. Nie jest to może szczyt spontaniczności, ale przyjmuje u siebie księżniczki, to ok, może tego wymaga kultura. Ciekawe wydało mnie się to, że najwyraźniej Spike jest w stanie przesyłać swoje listy nawet do wymiaru chaosu, w wyniku czego Celestia zostaje o wszystkim powiadomiona, w związku z czym ucina wizytę. Przed czym Discord nie protestuje, w sumie, to nie robi niczego szczególnego, co zasiewa w czytelniku ziarno niepewności. To serio jest opętany, czy tylko udaje? Albo z pozoru tylko wypełnia rozkazy Xany, by uśpić jego czujność? A może ma swój własny, mały plan? Widzę tutaj potencjał do szokującego zwrotu akcji (nie wiem jakiego), możliwe, że w końcu coś takiego otrzymamy. Myślę, że to by mi się bardzo spodobało. Ech, kogo ja oszukuję, potem dzieje się coś, co wskazuje na zupełnie co innego, ale przynajmniej człowiek mógł się łudzić, że wydarzy się tu cokolwiek zaskakującego... Następnie rozgrywa się bitwa, zupełnie nieźle zrealizowana, w trakcie której przedstawione zostają nam nowe postacie, wojskowi – Winged Hussar, Wall Calm, Honor Shield. Dobrze, że na wymienieniu ich z imienia się nie kończy i że pełnią w rozdziale (oraz dalszej historii) swoją rolę, przez co ich wprowadzenie nie jest wprowadzeniem nowych postaci dla samego wprowadzenia nowych postaci. Odpowiednio szybko autor ściąga do fanfika znajome postacie, najznakomitszych z Wonderbolts. Oczywiście to niewiele zmienia, na domiar złego, do Sombry i Chrysalis dołącza przemieniona z powrotem w Nightmare Moon księżniczka Luna, w połączeniu z główną szóstką nie ma już nadziei... Serio muszę tutaj cokolwiek więcej pisać? Przecież i tak tytuł rozdziału wszystko nam zaspoilerował – antagoniści pod wodzą Xany mieli zdetronizować Celestię i dokonują tego. Koniec. Towarzyszyła temu wielka, dobrze zrealizowana bitwa, ale jak tu poczuć jakiekolwiek napięcie, skoro z góry wiadomo jak się to skończy? Ciekawie robi się później, gdy ocalałe postaci wyruszają do Kryształowego Imperium zaalarmować Cadance i Shining Armora, w międzyczasie do obsady dołączają nowe postacie (np. Maud Pie wpadająca na sam koniec), z jednej strony wydaje się, jakby w ramach jednego rozdziału było za dużo wszystkiego i wszystkich, ale po wielokrotnej lekturze przestałem na to zwracać uwagę. Protagoniści, rozumiejąc już gdzie będzie się mieścić ich ostatni bastion, przygotowują się do kolejnego, być może decydującego starcia z Xaną, który nie tylko wydaje się absolutnie niemożliwy do pokonania, ale i coraz silniejszy. Hm, ciekawe jak fani Nightmare Moon, Sombry, czy Chrysalis zniosą to, że ich ulubione postacie, ulubieni antagoniści, tak po prostu przyjmują rozkazy od Xany, który – zakładając, iż nie znają oni uniwersum „Kodu Lyoko” – będzie dla nich jakimś kompletnym randomem xD W sumie, czemu nie przerobił Celestii na Daybreaker? Skoro w opowiadaniu mogą się pojawiać odwołania do rzeczy po sezonie szóstym, to czemu nie? Generalnie, ów rozdział był pociągnięciem dalej wątku podbijającego Equestrię Xany, jak już mówiłem, tytuł tegoż odcinka zaspoilerował nam wynik bitwy, niby to było do przewidzenia, z drugiej jednak strony, nadarzyła się idealna okazja do zaskoczenia czytelnika i ukazanie, że być może Xana nie jest taki OP, na jakiego wygląda. Ale po co, zapytacie? Na przykład po to, by stworzyć jakieś napięcie? Przygotować sobie grunt pod kolejne zwroty akcji? Zaangażować odbiorcy? Rozdział czytałem, zwracałem uwagę na błędy, sugerowałem, ale jeśli chodzi o samą fabułę... śledziłem to bez większego zaangażowania. Dusze bliźniacze Oj, ile tutaj było roboty. Ale było warto. Jeszcze nie wszystko gotowe, lecz po poprawkach, zwłaszcza wyeliminowaniu powtórzeń, które były zmorą nie tylko tego, ale i następnego rozdziału (ta powracająca w kółko aparatura wciąż mnie prześladuje ), forma znacząco się poprawiła, co komplementuje treść w całkiem satysfakcjonujący sposób. Wiele się nie dzieje, lecz to interakcje między bohaterkami są tutaj głównym specjałem, plus jeszcze jedna, nowa postać. Na którą w sumie czekałem i której byłem najbardziej ciekaw... w sumie, nadal jestem, gdyż historia nie jest zakończona, a i ja mam jeszcze sporo przed sobą. Rozdział rozpoczyna się tak, jak moim zdaniem powinien rozpoczynać się rozdział poprzedni. Troszeczkę bardziej rozbudowany opis, odnoszący się do akcji z poprzedniego odcinka, ale wprowadzającego nas w inne miejsce/ inną scenę/ skórę innej postaci, zamiast bezpośrednio kontynuować wątek. Trafiamy do Aimei – równoległego wymiaru, w którym spotykamy ludzkie wersje znanych kucykowych bohaterek, pochłonięte swoimi sprawami, jak co dzień. Odwrotnie jak w przypadku pierwszego rozdziału, autor tym razem daruje sobie opisywanie typowego szkolnego życia i konfrontuje doskonale znające się bohaterki z ludzką Sunset Shimmer, która – cóż za niespodzianka – o przyjaźni wie tyle samo, co o wypowiadaniu naturalnie brzmiących zdań, myszkującą przy odbudowanym WonderColcie z jakimiś dziwnymi przyrządami... I tutaj muszę autora pochwalić, bo zważywszy na pewną wtórność, która do tej pory objawiła się czy to na początku, gdy w Everfree w momencie rozpoczęcia akcji serialu pojawił się tajemniczy alikorn z innego świata, czy też później, gdy Rainbow Dash wspomina o dwudziestu procentach więcej czegoś, tutaj obawiałem się, że scena ta będzie przekalkowaną sceną otwierającą trzeci film „Equestria Girls” i że ta tajemnicza postać, którą oczywiście jest ludzka Sunset Shimmer, zaraz zwieje do autobusu i przynajmniej na początku okaże się niczym więcej niż reskinem ludzkiej Twilight (Sci-Twi). A tu proszę – nawiązała normalny dialog z bohaterkami, potem zupełnie niczym się nie przejmując, udała się do szkoły, bo tego wymagały jej badania, gdzie doszło do konfrontacji z equestriańską Sunset. Mało tego, okazało się, że żadnego zaskoczenia nie było, bo o to naszej nowej bohaterce chodziło – o dowód, który mógłby potwierdzić jej hipotezy, które sformułowała już jakiś czas temu. Jest to bardzo ciekawy motyw W ten sposób autor przedstawił nam coś, co nie jest kalką wydarzeń znanych z filmu, ale czymś co niby na początku wygląda podobnie, ale już za chwilę toczy się inaczej, bez dłużyzn, bez udawanej tajemniczości, unikając wrażenia wtórnej, rzemieślniczej roboty. Bardzo dobrze! Jednakowoż wciąż podtrzymuję swoje zdanie, że w świecie, w którym istnieją media społecznościowe, internety i takie tam, to nie powinno zająć ludzkiej Sunset aż tyle czasu, by zorientować się, że jej hipotezy dotyczące światów równoległych oraz pochodzącej nie z tego świata przybyszki są prawdziwe. Nawet gdyby przyjąć, że musiała swoje „odczekać”, zanim equestriańska Sunset postawiła kopyta w Aimei po raz pierwszy. No bo jednak ta spędziła trochę czasu wśród ludzi i, z tego co wiemy z filmów, w swojej szkole była dosyć popularna. Popularna despota xD A potem podążyła za nią Twilight... No i zaczęły się dziać dziwne rzeczy, które owszem, zapewne były doskonale tuszowane, ale to, co winno interesować ludzką Sunset i tak powinno wyjść na jaw. Nadal uważam, że jest to naciągane, że przez cały ten czas nie natrafiła na żadne posty, ani na wpisy na forach, ani na wspólne zdjęcia equestriańskiej Sunset z przyjaciółkami, na widok których nie pomyślała sobie, że „Eno, co jest grane?” Zwłaszcza, że w filmach widzimy jak np. Pinkie korzysta z takich mediów, czy też jak Rarity strzela zdjęcioszkę sobie, Fluttershy i bodajże Sunset właśnie (a w tle Spike jako bohater drugiego planu), no nie ma bata, żeby to nie trafiło do sieci, prędzej czy później. OK, ludzka Sunset nie musi z tego korzystać, nawet nie musi jako takim internetem się interesować, ale jak na kogoś kto prowadzi badania i komu w sumie przydałaby się każda wskazówka, to aż dziwne, że miałaby tego nie śledzić czy nie wyszukiwać, coby szybciej się zorientować np. gdzie może być portal. Zresztą, z następnego rozdziału dowiadujemy się o stanowiskach piastowanych przez jej rodziców i owszem, mają one bardzo wiele wspólnego z edukacją, stąd wyciągam wniosek, że jako tak zacne persony, muszą oni znać masę ludzi, którzy przecież też mają swoje rodziny, muszą się oni interesować tym środowiskiem, muszą mieć też pojęcie o tym, co może wyprawiać ich córka, kiedy oni są strasznie zajęci. Naprawdę, nigdy nie przewinął się tam nikt, ani jeden osobnik, który by do nich zagadał, że „Ej, co to za pidżama party se wasza córcia odjaniepawla, przecież miała się uczyć itd.” W ogóle, co do ludzkich bohaterek, to po tym wszystkim, co widziały i czego doświadczyły, do konkluzji, iż musi to być ludzka Sunset, dochodzą jak dla mnie trochę za wolno. Według mnie, zwłaszcza po „Igrzyskach Przyjaźni”, od razu powinna im się zapalić lampka, że to na sto procent ona. Poza tym, może to moje czepialstwo, ale nie powinno się w tym kontekście używać słowa „sobowtór”. One obie są prawdziwe, tylko z różnych światów To nie jest tak, że ktoś udaje tę konkretną Sunset Shimmer Jeszcze co do nowej bohaterki i to zdaje się też zostało wytknięte w tym wątku, jej dialogi, zwłaszcza o przyjaźni, są skrajnie nienaturalne, przez co postać wypada sztucznie. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić kogoś, kto mógłby tak mówić. Może przedwcześnie wykraczam w kolejny rozdział, ale rozumiem, że mogłaby być do przyjaźni uprzedzona (zwłaszcza, że nie znamy jej pełnej historii), ale w sumie wcale się nie zachowuje jak ktoś rozpieszczony. Nie wiem co o tym myśleć. Nie żeby coś, ale sądzę, że to byłby idealny dodatek do jej charakteru. Jak equestriańska Sunset ma problemy z opanowaniem własnych nerwów, tak ta aimeiska jest rozpuszczona jak diabli i chodzi taka zadufana w sobie, to mogłoby być nawet zabawne Nie wspominając o tym, że byłaby to jakaś wada, którą przygoda z nowymi przyjaciółkami i Xaną pomogłaby jej wyeliminować. Co jeszcze? Trochę za dużo ekspozycji, co do filmów. W sumie, fanfik jest publikowany i na forum o kucykach, i na stronie autora, chyba bardziej zorientowanej na Kod Lyoko, toteż spodziewałbym się, że jednak tekst odpuści sobie tak szczegółowe wprowadzanie czytelnika w backstory poszczególnych grup postaci i w przypadku Xany tak właśnie było. Skąd zatem pomysł, by streszczać akcję filmów „Equestria Girls”? Szczęśliwie, czyta się to wartko i już po chwili otrzymujemy ekspozycję dotyczącą alikornów, co autor wykorzystuje w ciekawy sposób, by zaprezentować nam to, jak twardo aimeiska Sunset stąpa po ziemi, dziwiąc się np. jak można kogoś wysłać na księżyc na tysiąc lat, mało tego, jak ten ktoś w ogóle mógłby stamtąd powrócić i zwyczajnie funkcjonować. To było fajne. Ale tak poza tym, to był to naprawdę spoko rozdział. Miło się czytało interakcje między bohaterkami, chociaż aimeiska Sunset mogła wypaść lepiej, to jednak jej kreacja, jako całokształt, wyszła ok. Czuć było, że bohaterki zbierają się i że mają plan. Jest to jednocześnie rozdział, po którym przyszło mi do głowy, że autor nie tylko odnajduje się lepiej w klimatach Lyoko, ale także w motywach Equestria Girls. Niebawem przekonamy się, jak jeszcze poszkodowane mogą się w tym wszystkim czuć kucyki. Migotliwy zachód słońca A póki co, kolejny ludzki rozdział, nazywający się tak jak najulubieńsza postać autora Widzę, że te rozpoczęcia rozdziałów to tak na zmianę – raz są opisy, które wprowadzają w klimat, jest dobrze, z pomysłem i w miarę dobrym flow, raz opisów praktycznie nie ma, wątek leci dalej bez wprowadzenia, potem znów mamy opisy i jest fajnie, a potem znów. Tak jak tutaj No nic, nie można mieć wszystkiego, aczkolwiek, jak komentowałem w tekście, przydałoby się trochę więcej opisów, organicznego wprowadzenia w kolejny odcinek, odniesienie się do poprzedniego, właśnie tak, jak w „Duszach bliźniaczych”. W sumie, ten kawałek tekstu jest w gruncie rzeczy bezpośrednim ciągiem dalszym wątku z wyżej wymienionego rozdziału, na tyle, że w sumie dałoby się je połączyć w jeden, duży rozdział. Niemniej, poprzednio bohaterki zbierały się i ustalały plan, czemu towarzyszyło wrażenie przedsmaku wielkiej przygody, teraz wcielają w życie jego pierwszą fazę. Wszakże nie można skutecznie walczyć w Equestrii, bez uprzedniego wynalezienia portalu do niej prowadzącego I to właśnie robią dziewczyny – doświadczenie aimeiskiej Twilight pozwala użyć technologii „wysysającej” moc magiczną, której nośnikiem są amulety, które dziewczyny otrzymały po aferze w Everfree (tak myślę, jak pisałem, tej części do końca nie obejrzałem), w razie gdyby to zawiodło, można trochę pośpiewać, prawda? Motyw ten posłużył autorowi do przypomnienia nam paru klasyków z... chyba „Rainbow Rocks”. Ech, nie mogę uwierzyć, ile lat już mają te animacje. Niezbędnym składnikiem do nawiązania więzi (znaczy, zlokalizowania Equestrii... w przestrzeni?) okazało się wysłanie wiadomości do Spike'a przy pomocy księgi Sunset. Jest to wytłumaczone całkiem wyczerpująco i działa tak, jak należało się tego spodziewać, mieszcząc się w serialowej konwencji. Poza tym, tutaj aimeiska Sunset zachowuje się troszkę bardziej tak, jak bym tego oczekiwał, więc jest widoczna poprawa, bardzo dobrze Widać, że jest cięta na psy, w sumie, szkoda, że się nie okazało w międzyczasie, że ma uczulenie na sierść czy coś w ten deseń. Fajnie, że autor kontynuuje motyw niedowierzania w magiczne moce bohaterek i próbę powołania się na naukę, czyli logikę, liczby, aksjomaty i tego typu rzeczy. Tym bardziej czytało się to z uśmiechem na pysku. Aha, wspomniane moce oczywiście zostają przed Sunset zaprezentowane. Chyba zamiast kolejnych przydługich ekspozycji. To znaczy, pojawiły się odniesienia do filmów (Chyba, mam na myśli wspomniany przez Rarity kryształowy żyrandol, wykonany specjalnie na bal, coby pozbierać kaskę na obóz Everfree. Bo to było w filmie, czy nie?), ale zostały wplecione w dialogi naturalnie, więc znów – duża poprawa, bardzo dobrze. Całość czytało się naprawdę miło. Bez dłużyzn, dialogi wypadły już nieco lepiej, na pewno było mniej sztuczności, oczywiście formę trapiły (i gdzieniegdzie nadal trapią) powtórzenia czy też mylące czytelnika opisy (komentowałem to w dokumencie, do niektórych rzeczy odniósł się też Grento), momentami wspomniane opisy dobrze by było rozbudować, np. jak wtedy, gdy bohaterki udają się do dyrektor Celestii... O, prawie zapomniałem. Pojawiła się Dyrestia W bardzo fajnej, klimatycznej scence, którą autor wykorzystał również do małego developmentu postaci equestriańskiej Sunset Shimmer. Miło. W każdym razie, tam się aż prosi o opis, jeden dłuższy akapit albo dwa, można też się pokusić o jakieś przeżycia wewnętrzne Sunset po rozmowie, tego typu rzeczy. Tak, jak jest teraz, to jest trochę, że: „-Hej, chodźmy pogadać z Celką!” „-Kk” BACH! I już jest gabinet Celestii, jakby dosłownie spadł na nas z nieba Ale tak czy owak, przyjemny rozdział przepełniony miłymi momentami między postaciami. Póki co widzę dużą poprawę i liczę, że tendencja wzrostowa się utrzyma. A przynajmniej ogólna jakość nie spadnie poniżej w miarę niezłego poziomu. Aha, byłbym zapomniał. Aimeiska Sunset Shimmer, jeśli tego nie wyłapaliście, mieszka w wielkiej willi. Z ogrodami, pewnie jeszcze labiryntem. Ma nawet lokaja. Przysięgam, autorze, że gdybyś znowu napisał, że ona ma to wszystko, bo w wieku <18 lat GRAŁA NA CHOLERNEJ GIEŁDZIE, to kolejnym graczem byłby ten fanfik, ale tylko kilka liter przeżyje XD Po cichu liczę, że w fanfiku jednak poznamy jej rodziców. Będzie aimeiska Scarlet Sword? Ostatni bastion Kolejny szybki początek rozdziału i powrót do Equestrii. Ogółem, jest całkiem zabawnie i sympatycznie, jak i w poprzednich odcinkach. Nie jest to nic wielkiego czy też super odkrywczego, ale w pełni wystarczy, by wciągnąć. Podobały mnie się początki bohaterek w nowych formach, czy była to wystraszona własną nagością Rarity, czy też Applejack, która jeszcze nie do końca wyobraża sobie funkcjonowanie w oparciu o technologię kopyt i odpowiedź Sunset Shimmer na ten właśnie problem, oczywiście nie mogło zabraknąć entuzjazmu Pinkie czy też przechwałek Rainbow Dash. Prawie wszystko jest na swoim miejscu. Prawie. Wielkim zaskoczeniem rozdziału jest forma alikorna, którą po przejściu przez portal posiada equestriańska Sunset (czego jej aimeiska bliźniaczka zazdrości, urocza scenka), podczas gdy (z tego co się zorientowałem) kanonicznie skrzydła posiadała ludzka Twilight. To znaczy, posiadła je po, jak mniemam, pokonaniu final bossa w czwartym filmie. Jest to zaskoczenie tym bardziej, że to Lyokoheros jest autorem fanfika, ten sam Lyokoheros, który znany jest z hiperanalizy serialu, a także dbałości o kanoniczność swoich opowiadań (nie licząc alternatywnych uniwersów), który zresztą w prywatnych konwersacjach wyjaśniał mi to i owo, przy tych argumentach to dziurawe jak sito lore nie wydaje się już takie dziurawe. Rozumiem sympatię do Sunset i zgoda, że zmieniła się i napracowała chyba najbardziej ze wszystkich, sam uważam, że te skrzydła to się jej jak psu buda należą. Ale było jak było. Z jednej strony wygląda to dobrze, jest zaskakujące, ale z drugiej, trąci trochę wrażeniem, że ktoś tu chciał dowartościować i tak jedną z lepszych bohaterek. Tym bardziej, że był w tym potencjał. To znaczy, by jednak zostawić te skrzydła przy Twilight, a obie Sunset niech rozrabiają jako jednorożce. Wyobraziłem sobie rozszerzoną scenę, w której ta aimeiska Sunset jest zazdrosna, mniej więcej tak jak już to jest opisane w fanfiku, ale za to equestriańska nabiera wątpliwości i czuje się w jakimś sensie zostawiona w tyle, zwłaszcza po tym, co przeżyła w filmach. Nie widzimy tego, ale wchodzimy w jej głowę i czytamy te przemyślenia. Mogłoby to w niej narastać z czasem, a równie dobrze autor mógłby tego typu rzeczy dawkować rzadko, w niewielkich ilościach. Nie wiem, co jest zaplanowane na ciąg dalszy, ale mam w głowie scenę konfrontacji Xany z Sunset (obiema), w której ten próbuje w jakiś sposób kusić bohaterki formą alikorna, podejść je, nakłonić, by jednak zmieniły stronę, bo w sumie to te przyjaciółki coś średnio je doceniają i... to mogłoby pójść w różne strony. Mogłyby np. obie wyśmiać Xanę i stanąć do walki, by właśnie na tej podstawie zdobyć wreszcie te skrzydła, equestriańska Sunset mogłaby odmówić, ale aimeiska skusić się i albo trzeba by było z nią walczyć, albo jakoś inaczej ją podejść, myślę, że to miałoby głębszy wymiar emocjonalny, bo praktycznie equestriańska Sunset musiałaby doprowadzić aimeiską bliźniaczkę do tego, co czego ją doprowadziły dziewczyny na końcu pierwszego filmu. Czyli do przyznania się do winy, przeprosin i zmiany na lepsze. Zupełnie jakby Sunset zobaczyła samą siebie w lustrze i jeszcze raz – w jakimś symbolicznym sensie – stanęła do walki ze swoim złem. I wtedy mogłaby dostać te skrzydła. Naprawdę, ja widziałbym tu wielki, kolosalny wręcz potencjał na różne rozwiązania, nie wspominając o tym, że gdyby jeszcze musiała czegoś dokonać, by stać się alikornem, podejrzewam że i czytelnik poczułby większa satysfakcję, że postać coś zdobywa, osiąga, że spotyka ją jakaś nagroda za trudy. Na szczęście mamy spin-offowy konkurs literacki OCZYWIŚCIE że jak ja bym to pisał, to bym wszystko elegancko wystylizował a'la Zero kontra Omega Zero, aczkolwiek z weselszym zakończeniem Zostawmy świat Megamana, wróćmy do „Kodu Equestria”. Rozdział obiecuje nam długą i żmudną wędrówkę do Kryształowego Imperium, aż z lasu Everfree. Tak, tak, oczywiście, że bohaterki trafiły właśnie tam. A dokąd niby miały trafić, do Detroid? Nie zabraknie czarciego żartu i znów, już się bałem, że autor odtworzy jeden do jednego rzeczy, które dobrze znamy z klasycznych odcinków serialu, a jednak... efekt dotyka tylko Pinkie i Rarity. Efekt, który jest dokładnie taki sam, co w animacji. Czyli mamy kompromis – autor nawiązuje do czego chce, ale stara się unikać wrażenia wtórności. Jednocześnie próbuje jakoś urozmaicić tę wędrówkę, stąd uświadczymy np. Discorda podszywającego się pod Zecorę, czy też powracający motyw Applejack targającej na grzbiecie Rarity. Nawet nieopodal patrol podmieńców się napatoczy. Właściwie, rzeczy te niewiele wnoszą do samego wątku wędrówki, ale mile się to czyta, gdyż dochodzi wtedy do interakcji między bohaterkami, od czasu do czasu autor stara się wpleść w to jakieś światotworzenie, przy okazji wyjaśniając to i owo, acz zgodzę się z Grento, że tłumaczenie jak kuce chwytają przedmioty kopytami można sobie było darować. To znaczy, ze wszystkich rzeczy, które można było w tym miejscu poruszyć, wypadło akurat na to. W serialu np. Coloratura gra kopytami na fortepianie, więc ok, wiemy, że kuce mogą kopytami różne rzeczy robić jak ludzie. Nie trzeba tego tłumaczyć Bohaterki docierają do celu bezpiecznie, zaś ich pobyt w Kryształowym Królestwie upływa – mimo trwającej wojny – dosyć spokojnie. Jak się okazuje, każdy musi pełnić jakąś funkcję, nikt nie działa sam. Jest nawet sekcja młodzieżowa, która, z tego co czytałem w wątku, wywołała troszkę kontrowersji, ale jak na realia serialowe, myślę, że przejdzie. Zwłaszcza, że małolaty nie prowadzą czynnej walki, prędzej jakieś czynności zwiadowcze czy coś. W sumie też całkiem ciekawy motyw. Aimeiskie postacie spotykają rodzeństwo swoich equestriańskich bliźniaczek, co jest kolejną okazją do poczytania w sumie całkiem dobrze napisanych momentów tychże postaci, rozwinięcie charakterów (to znaczy, na ile można mówić o rozwijaniu tychże w kontekście znajomych postaci, które zachowują się niemalże identycznie co ich kucykowe odpowiedniki), przewijają się też wojskowi, z którymi po raz pierwszy zetknęliśmy się parę rozdziałów temu, co oczywiście oceniam pozytywnie. Tak jak wspominałem, widać, że to nie było wprowadzanie nowych postaci dla wprowadzania nowych postaci i ci bohaterowie pełnią w fabule swoje role, będą nam jeszcze towarzyszyć. W sumie, byłem ciekaw jak wypadnie przed kucykami ta podwójna Sunset i w sumie... było ok. Fajnie napisane, aczkolwiek serio, co ta aimeiska Sunset ma z tymi dialogami, że niekiedy brzmią tak sztucznie? OK, z tą szarlatanerią co ją niby Zecora uprawia wyszło lepiej, niż z potępianiem przyjaźni, ale wciąż, brakuje w tym ikry. Jakby sama nie wierzyła w to, co mówi, a mówi, by mówić. Może to ze mną jest coś nie tak, ale raz, że wypada przy tym nienaturalnie, to jeszcze... nie wiem, brakuje agresji w jej wypowiedziach? W sumie, określenia takie jak „młokos” czy „urwipołcie” są w porządku w narracji, ale jak na wypowiedzi bohaterów, w tej konkretnej sytuacji, również – niestety – wypada to deczko sztucznie. W ogóle, co oni tacy grzeczni i wyluzowani są? Nie mówię, że wszyscy się mają wyzywać i wszędzie startować z kopytami, ale niechże oni przejawią więcej emocji Aha – w fanfiku nie zabraknie postaci Flasha Sentry'ego i jednak okazuje się, że ta ludzka Twilight w sumie coś do niego chyba czuje? Nie wiem, możliwe, że autor pociągnie to dalej, może wyjść z tego wątek obyczajowy, aczkolwiek oby to nie zostało rozpisane jak relacja romantyczna między innymi postaciami, z innego fanfika... Za którego remake w sumie trzymam kciuki (autor wie o co chodzi). Kurczę, albo się starzeję, albo mam amnezję, ale który to był ten Timber? Godnym odnotowania jest, że o ile poprzednie rozdziały zostały już z grubsza przepracowane, choć zostało w nich jeszcze trochę sugestii, o których autor nie zdecydował, o tyle „Ostatni bastion” to pierwszy kawałek tekstu, który jest poprawkami usłany dosyć gęsto, co może utrudniać czytanie, acz jeśli ktoś jest ciekawy, może sobie rzucić okiem ile pracy wymaga oryginalna forma fanfika, coby brzmiało to lepiej, ładniej, no i nie było w tym tylu powtórzeń czy zagadkowych szyków zdań. W sumie, „Ostatni bastion” z perspektywy czasu okazał się dla mnie małą niespodzianką. Pamiętam, jak przez, jak to wówczas nazwałem, brzydki styl wypowiedzi, błędy, powtórzenia, rozdział wydawał mnie się strasznie nijaki. Raziły mnie liczne błędy. Aż pomyślałem, że może dobrze będzie się zamknąć i pomóc przy fanfiku, coby nabrał lepsze formy. No i rzeczywiście, po kilkukrotnej lekturze, po poprawkach, po przebadaniu tego z różnych stron, rozdział wiele zyskał. Naprawdę dobrze było do niego wrócić, okazał się całkiem urozmaicony, serialowy, co prawda ma on pewne problemy, lecz jako całokształt... dobrze pcha fabułę do przodu, w przyjemny i lekki sposób kreśli relacje między postaciami oraz początek ich przygody w nowym świecie, od czasu do czasu puszczając oczko w kierunku starszych odcinków serialu. Aha, rymy Zecory. Średniawe rymowanki przeplatają się z tymi do poprawy, ale autor już o tym wie. Na tym polu także będzie się działo, coby brzmiało to lepiej, aczkolwiek to już raczej nie będzie moja broszka, gdyż jeśli chodzi o rymy, to jestem totalnym beztalenciem. Ale zobaczymy. Cisza przed burzą Jeśli ktoś tego nie wyłapał, od poprzedniego rozdziału zaczynają się odcinki skąpane w kolorkach sygnalizujących poprawki. Poprawki i sugestie, rozłożone często i gęsto, mogą uniemożliwić lekturę, lecz po włączeniu samego wyświetlania ukaże się Wam obraz fanfika sprzed dodatkowej korekty. Jak poprzednio – osoby zainteresowane mogą sobie porównać i zobaczyć ile przy tym było zabawy. No i rozdział rozpoczyna się tak, jakby autor serio chciał w całość wpleść motyw zmagającej się ze swoją przeszłością Sunset Shimmer. Towarzyszy temu strach przed odwróceniem się od niej przyjaciółek, powrót do diabelskiej formy, a także tajemniczy głos, który twierdzi, że Sunset zła była, jest i zawsze będzie, bo taka jest prawdziwa natura. Oczywiście jest to sekwencja koszmaru (niejedyna zresztą), ale napisana w porządku. Autor bardzo szybko (równie szybko jak wprowadza nas w nowy rozdział) stworzył wokół tego odpowiedni nastrój, czuje się, że Sunset jest w tym koszmarze psychologicznie dręczona i że naprawdę się tym przejmuje. Jej przemyślenia o swej aimeiskiej bliźniaczce, już po przebudzeniu, dopełniły efektu i nakręciło mnie na ciąg dalszy tego wątku... I kto wie, może jest to mały foreshadowing konfrontacji obu Sunset? Zobaczymy. Ciekawi mnie też rola Xany w tym wszystkim. Dwie sekwencje koszmarów są obok siebie, co troszkę mnie dziwi, nawet się przez moment obawiałem serii takich oto sekwencji i sztucznego zatrzymania akcji, ale wyszło nawet ok. Ale jakoś wolałem koszmar Sunset Shimmer. Ten Shininga wydaje mnie się niepotrzebny, nawet za bardzo nie wiem co miał wnieść poza tym, że wspomnienie Chrysalis cały czas go prześladuje i że obawia się o córkę. Niby wszystko gra, ale Shining w tejże historii to raczej postać... może nie trzecioplanowa czy jeszcze dalsza, ale w sumie pierwszych skrzypiec nie gra, trudno go gdzieś jednoznacznie zakwalifikować. Drugoplanowa, niech będzie. Ale czy aż tak istotna? Mam wątpliwości. W sumie, Nightmare Moon mogłaby być w fanfiku takim Freddym Kruegerem, który prześladuje protagonistki w ich koszmarach. To by było ciekawe, sceny te mogłyby popisać się kreatywnością. Generalnie, ten rozdział to kolejny maraton interakcji między postaciami, seria momentów między bohaterami, a także nawiązania, odniesienia do serialu, w tym streszczanie co ważniejszych wydarzeń np. przemianę Thoraxa, ale nie zabraknie też szczypty budowania własnego lore np. o królowej Arachne, będzie też troszkę tzw. „naukowego bełkotu”, przybędzie nawet poselstwo z Jakjakistanu. Ano, ostatnio chyba zapomniałem wspomnieć o możliwości wsparcia ze strony gryfów i napomknięcie o potopie gryfim... Co, zważywszy na położenie Griffonstone, jest iście intrygującym konceptem W każdym razie, o co mi chodzi – autor balansuje między zwykłymi interakcjami, standardowym popychaniem akcji, a światotworzeniem i tłumaczeniem zjawisk zachodzących w świecie przedstawionym w taki sposób, że unika przestojów, polegając na postaciach, które wyjawiają nam te szczegóły w trakcie akcji, co się z grubsza sprawdza, jednakże tak silna przewaga dialogów, długich dialogów ponad opisami, na dłuższą metę jest trochę nużąca, gdyż konwersacje tracą na naturalności, a całość zmienia się w ekspozycję, za długą ekspozycję. Postacie stoją sobie gdzieś i rozmawiają, przy okazji opowiadając historię całego świata. Wyolbrzymiam, ale chcę tylko pokazać schemat działania. W ogóle, opisów bardzo mi brakuje. Dłuższych przejść między scenami też. Sprawie nie pomagają drobne rzeczy, które potęgują wrażenie wtórności, jak ta nieszczęsna Rainbow Dash wspominająca o tych dwudziestu procentach czy też... A nie. Trixie cały czas mówi, jaka to jest wielka i potężna No właśnie – znów odniosę się do kinówki, bo kinówkę niedawno miałem okazję obejrzeć. Powiedziałem wówczas coś takiego, że jak na taką ilość znanych i lubianych postaci drugoplanowych, to naprawdę zdumiewające, że film dał czas antenowy tylu całkowicie nowym postaciom, których na dodatek ponownie nie zobaczymy, zupełnie pomijając kuce, które chyba niejeden chciałby w filmie zobaczyć, robiąc z nich tło. „Kod Equestria” działa wedle zupełnie odwrotnej filozofii – autor raczej oszczędnie sypie oryginalnymi postaciami, starając się włączyć do fabuły jak najwięcej postaci kanonicznych, każdej dając jakąś rolę, każdej dając dłuższy lub krótszy dialog. I w tym rozdziale widać to jeszcze lepiej, niż w poprzednich – prawie wszyscy się znaleźli. I Trixie, i Sunburst, jest nawet doktor Hooves, a i Filthy Rich ma swoje scenki. Mnóstwo postaci naraz, może z jednej strony za dużo, ale z drugiej, jeżeli się to nie gryzie samo ze sobą, jeżeli nie jest na siłę, jeżeli jest po coś, to wszystko w porządku. Jedynie forma nie do końca mi odpowiada. Niektórych dialogów albo jest za dużo, albo poszczególne wypowiedzi są zbyt długie. Gdzie są opisy? Merytorycznie, rozdział to także ciąg dalszy przygotowań do nadchodzącej bitwy i co by nie mówić, jak na warunki serialowe, autorowi udaje się stworzyć nieco napięcia, czuć, że zbliża się coś dużego. Poszczególne rzeczy wymagają poprawek, to na pewno, ale być może nadchodzi pierwsza, naprawdę duża bitwa i czas próby dla postaci. Z taką obsadą... może być naprawdę miodnie. Raz zdarzają się jednak rzeczy, które nawet jak na realia kreskówkowe wydają mnie się mega naciągane. Chociażby jaskinie, które w jakieś... dwa, może trzy dni przystosowano w następujący sposób, cytuję: To ja mam teraz pytanie, jak rozległa jest ta sieć jaskiń, ilu kucyków przy tym pracowało i na czym to dostosowywanie polegało, ewentualnie jakie są te potrzeby „całych milionów”. I jak oni to zrobili w parę dni? Akurat jeśli chodzi o rozwiązania oparte o podziemia i jaskinie, od czasów ukończenia podstawki „Heroes of Might and Magic III” (Nighon podkopał się pod ocean, żeby sięgnąć kontynentu i przeprowadzić inwazję), mam do tego wielką słabość i cholernie mnie się to podoba (chociaż w sumie nie wiem czemu), oczywiście, że sam się tym inspiruję. Kto ma wiedzieć o co chodzi, ten wie. Ale nawet u mnie, nie zajęło to paru dni. I nawet nie służyło stricte do mieszkania. Ja rozumiem serial, magię i tak dalej, ale bez przesady. Jeżeli prawie cała Equestria ewakuowała się na północ, uciekając przed Xaną, to czy oznacza to, że cały kraj zmieści się w kilku jaskiniach? Jak? No chyba, że Maud Pie samodzielnie „wykopała” w górach nowe jaskinie i od razu wyrzeźbiła z tego mikrokawalerki Tak czy inaczej, rozdział w porządku, ale deko przegadany, no i wciąż brakuje mi dodatkowych opisów. Miło zobaczyć znajome postacie, pełnione przez nie funkcje wymagały nieco kreatywności, ale autor stanął na wysokości zadania. Czuć, że to nie ma być realistyczny, mroczny konflikt, walka na śmierć i życie, ale pojedynek utrzymany w serialowych realiach i w tej samej stylistyce, na wesoło i z przygodami. Co jednak nie powinno wykluczać napięcia czy poważniejszych motywów. Od czasu do czasu trąci to wtórnością czy rzemieślniczą pracą, głównie przez powtarzanie do znudzenia tych samych odzywek czy też recykling motywów z serialu, ale częściej jest to po prostu mruganie okiem do czytelnika, no i jest to utrzymane w jakichś granicach, historia wydaje się „sztywna” głównie przez dialogi, które niekiedy wydają się nienaturalne. Na szczęście tylko nienaturalne, a nie nienaturalne plus infantylne, bo czasem bywa i tak. Oblężenie Pora na siódmy rozdział, na którym jednak zakończę niniejszy komentarz, uprzedzając jednocześnie, że rozpocząłem już jego korektę, ale jeszcze jej nie skończyłem. Zapoznałem się natomiast z jego treścią i... Hm, w sumie, od czego by tu zacząć? To może od wątku fabularnego. Ten rozdział to akcja, akcja i jeszcze więcej akcji, wielka, duża bitwa, wydaje się, że o wszystko, na którą przygotowywał nas autor i pod którą chyba próbował zbudować napięcie. Oczywiście nie odmówił sobie przyjemności wplecenia w treść szczypty światotworzenia (opis uzbrojenia, ale jak komentowałem w dokumencie google, niezbyt sobie wyobrażam dwa lekkie miecze przytroczone do kopyt, ale złożone przy kończynie i wysuwalne w razie potrzeby) czy nawiązań, tym razem będzie to Button Mash z drewnianym mieczem, zarzekający się, że obroni Sweetie Belle. I jej przyjaciółki. I Lyokoheros ma szczęście, że na ostatnim Rosiczkomeecie, akurat był taki mini-maraton kucykowych rzeczy, bo teraz nareszcie wiem o co z tym chodzi, jednakże muszę zadać pytanie. OK, łapię, dzieciarnia ma wyruszyć z misją do Canterlotu, ale czy to naprawdę było konieczne? No bo w sumie niewiele wniosło do fabuły i moim zdaniem to było takie nawiązanie dla nawiązania. Co innego Maud Pie, nacierająca na Kolosa (olbrzyma ze skał wulkanicznych) gołymi kopytami i rozbijająca go w stylu Chrisa Redfielda (AKA je%$&^go głazobijcy xD) – jest to coś, co widzieliśmy w serialu, a tutaj ma znaczenie, bo przecież chodzi o obronę przed zatrzęsieniem nieprzyjaciół nacierających na ostatni bastion protagonistów. Jest też wielka tarcza ochronna rzucona na całe miasto, co – znów – przywodzi na myśl barierę, którą mieliśmy okazję oglądać w „Canterlot Wedding” i którą Kolos próbuje rozbić, do spółki z Podmieńcami i kucoperzami, co ma znaczenie w fabule. No i trudno napisać tu coś więcej bez spoilerowania. Zatem ostrzegam jeszcze raz, że w dalszej części posta będą szczegóły zdradzające ciąg dalszy fabuły, a możecie mieć chęć odkryć ją samodzielnie. Zostaliście ostrzeżeni. Ten rozdział uświadomił mi jedną rzecz. Bardzo ważną. Autorowi zdecydowanie lepiej wychodzą kawałki życia, obowiązkowo utrzymane w stylistyce serialowej, takie ładne, spokojne, grzeczne rzeczy, które w założeniach ma się czytać lekko i mile. Natomiast, gdy próbuje jakkolwiek wprowadzić do fabuły elementy mroczniejsze, poważniejsze, czy zbudować napięcie, stworzyć wrażenie, że to jest „na serio”, niestety wychodzi to w sposób niezadowalający. Tutaj to widać. Szczęśliwie, i tak jest dużo, dużo lepiej niż w przypadku „Krwawego Diamentu”, ale czytając rozdział dostawałem pewnej schizofrenii poznawczej. Jak mam to odbierać? OK, wśród tagów nie ma ani [Dark], ani czegoś innego, sugerującego, że ma to być ciężkie i gęste w odbiorze, ale jest [Przemoc] i nawet to nie wypada jakoś szczególnie poważnie. To znaczy, postacie walczą, biją się, odnoszą obrażenia, niekiedy chyba nawet ich życiu zagraża niebezpieczeństwo, ale czyta się to bez zaangażowania, ani obawy, że faktycznie mogłoby się im stać coś złego. Jest np. zła Twilight Sparkle, walcząca u boku Sombry, która w pewnym momencie oplata Shininga jakimiś kolczastymi pnączami i zadaje mu rany, prawie go zabijając, co chyba miało być przejmujące i dramatyczne, ale nijak nie da się tego odczuć. W ogóle, Shining Armor agrujący się na Sombrę, bo ubliża Cadance, wyszedł przekomicznie. Nowa postać, Scorpio Fighter, ma swoje rozterki i nie jest pewny czy przetrwa, ale chce ocalić brata i Celestię (w tej kolejności), ale wiemy o nim zbyt mało, by przejąć się jego losem. Z jednej strony ktoś w bohaterskim akcie łamie sobie skrzydło, co przecież boli i może nawet niefajnie wyglądać (złamanie otwarte), ale za chwilę jest tekst, że ów ktoś prawie oberwał tęczową smugą. I tak dalej, i tak dalej. Od czasu do czasu wpadną nawet komediowe wstawki, głównie za sprawą Pinkie Pie, która mimo opętania przez Xanę zachowuje się jak zwykle. No, prawie. Plus obarczone wieloma błędami, mylące opisy, zwłaszcza w scenach, w których Maud atakuje Kolosa, gdzie miałem kłopoty z wyobrażeniem sobie kto w jakiej jest odległości od kogo, skąd atakuje, dokąd się wycofuje, jak to ma w ogóle wyglądać itd. Bitwa o Kryształowe Królestwo, jak widzę, miała trwać ponad dwie godziny, nie mam pojęcia, czy to długo, czy krótko, bo o tym nie mam pojęcia, może ktoś, kto interesuje się historią, bitwami średniowiecznymi, uzbrojeniem itd. mógłby to ocenić. Natomiast, kiedy po długich i wyczerpujących starciach armia Xany ostatecznie wchodzi do miasta, do pałacu, cywile przy wsparciu wojska ewakuują się do tuneli, co jest napisane tak, jakby potrwało to moment, aż przy Kryształowym Sercu zostaje tylko Shining i Cadance... Dochodzi do konfrontacji i... zamiast znokautować parę i snagnąć sobie Kryształowe Serce, obowiązkowo złoczyńcy muszą urządzić sobie pogaduchy, coby protagoniści zdążyli teleportować się w inne miejsce. Sam nie wiem co o tym myśleć. Całe to napięcie, cała ta bitwa, po to, by ani jedna, ani druga strona nie osiągnęła swojego celu... A Xana ma królewski głos Canterlotu? Dziwne. Aha, w trakcie bitwy niespodziewanie przybywa Gilda z oddziałem gryfich żołnierzy, pod koniec przewinie się też Iron Will. I co w związku z tym? Chyba nic. Wrzuceni na szybko po to, żeby wystąpić w rozdziale. Gilda przynajmniej nawiązuje jakąś interakcję z kimkolwiek... Serio? To już „Your stupid” wypowiedziane przez Upset Sugar brzmi groźniej. Ale nasz niebieski minotaur, jak wynika z opisu „dosłownie miażdży” nieprzyjaciół, nie mam pojęcia czy traktować to poważnie i czy serio robił to dosłownie, ale raczej nie. Niestety, ale autor chciał troszkę zbyt wiele, nie posiadając potrzebnego doświadczenia, powiedziałbym nawet, że zabrakło też odwagi, by dodać temu więcej wiarygodnej agresji, brutalności, czyniąc te sceny walki bardziej przejmującymi i przez to absorbującymi czytelnika. Tak, jak jest teraz, mimo ogólnie dobrego tempa akcji, ciekawych pomysłów oraz skali, naprawdę ciężko to potraktować chociaż troszkę na poważnie, uwierzyć, że bohaterowie są w niebezpieczeństwie, że gra toczy się o dużą stawkę. Przez to nie czuje się zagrożenia, trudno się w to jakoś zaangażować. Zdecydowanie lepiej wypadały fragmenty z poprzednich rozdziałów, gdzie postacie rozmawiały, robiły zwyczajne rzeczy, rozwiązywały problem czy wędrowały. Czyli coś bardziej a'la [Slice of Life]. Wtedy też był najlepszy klimat. Ale muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że Maud Pie dostanie większą rolę w fabule. Myślałem, że będzie się pojawiać sporadycznie, bardziej a tle, a tu proszę – powalczyła z Kolosem. Było to nawet zaskakujące i mi się spodobało W porządku, chyba pora na jakieś małe podsumowanie. Jeszcze sporo przede mną, i fabuły, i pracy nad formą opowiadania, ale wypada jakoś te siedem rozdziałów ocenić. Co fakt, iż dzieła Lyokoherosa znam, powinien mi sprawę ułatwić, skoro mam pełniejszy przegląd jego twórczości i orientuję się, jak zdobywane z każdym kolejnym tekstem doświadczenie rzutuje na ogólną poprawę jakości jego fanfikcji. No to co z tym „Kodem Equestria”... Nie da się ukryć, że jest to całkiem ambitny crossover, który – niestety – ma problemy, wynikające zarówno z tego, że jak na debiut w fandomie MLP, autor porwał się na zbyt wiele, jak i z tego, że najwyraźniej do określonych klimatów, jako twórca jest lepiej predysponowany i też lepiej się w nich odnajduje, co oznacza, że gdy próbuje pisać nieco inaczej, ma trudności z wykreowaniem odpowiedniego nastroju, a nierzadko z opisywaniem rzeczy w fabule. Lyokoheros zdecydowanie lepiej odnajduje się w klimatach serialowych, szczególnie gdy jest to [Slice of Life], a historia z założenia spokojna, ładna, miła i lekka w odbiorze. O wiele trudniej idzie mu z mrokiem czy napięciem, niestety przez większość czasu tak czy inaczej wychodzi z tego coś, co próbuje nas przejąć czy wprawić w niepokój, niepewność, ale pozostaje kreskówką – ze wszystkimi przerysowaniami, głupotkami czy swoją słodką naiwnością. Spróbuję pokazać to na przykładzie. Moim ulubionym. „Shadow the Hedgehog” z 2005 roku, gdzie obierając mroczną ścieżkę, możemy w jednym z poziomów zestrzelić pojazd latający z prezydentem na pokładzie. Problem w tym, że w następnej cutscence ten prezydent wciąż żyje. Innym razem, ale na tej samej ścieżce, możemy doprowadzić do tego, że laser z kosmosu uderza w miasto i generalnie zmiata je z powierzchni ziemi, ale w cutscence jest powiedziane, że wszyscy zostali ewakuowani. Nie wiem jak i kiedy, ale jednak. Jakie znaczenie mają w takim razie nasze czyny, skoro nie ma po nich żadnych poważnych konsekwencji? O jakim napięciu możemy mówić, skoro tak czy inaczej skutki różnych decyzji są takie same? Wreszcie, po kiego przejmować się tym, po czyjej stronie staniemy, skoro ostatecznie czeka nas to samo, tylko w trochę innej formie? Ewentualnie w innej lokalizacji? Gdyby Xana przegrał z ruchem oporu, nie zdobyłby Kryształowego Serca. Ale on po długiej bitwie jednak wygrywa. I wciąż nie zdobywa Kryształowego Serca. Na litość, on nawet zakładnika nie wziął. I Shining Armor, I Cadance, teleportują się razem z artefaktem. Gdyby np. w przypływie heroizmu Shining zrobił coś, żeby przenieść Serce i Cadance w inne, bezpieczniejsze miejsce, ale sam opadł z sił i w ten sposób znalazł się na łasce albo niełasce nieprzyjaciół, co mogłoby pójść w kilka stron i stworzyć jakieś konsekwencje porażki ze strony protagonistów, co z kolei zbudowałoby napięcie i dało jakiś cel do wypełnienia. Z drugiej strony, dlaczego miałbym kibicować ruchowi oporu? Gdyby odparli natarcie, obroniliby cywilów, Cadance oraz Kryształowe Serce. Natarcia nie odparli, ale co mieli obronić, to obronili. Po prostu pałac został zamieniony na tunele. Jeżeli ta historia miała zawierać w sobie motywy poważniejsze, mroczniejsze, jeżeli czytelnik miał się czymkolwiek przejąć i poczuć, że istotnie ważą się losy świata, trzeba w tym celu coś w tej historii na rzecz tego celu... przeznaczyć. Jeżeli mimo wszystko bohaterom jakoś udaje się uciec, nikomu trwale lub na dłużej nie dzieje się krzywda i w sumie nikt nie znajduje się w opresji, brakuje napięcia i przez to historia nie ma szans w pełni rozwinąć swojego potencjału. Sprawy nie ułatwia fakt, że nawet jeśli nie traktować tego do końca na poważnie (na ile możemy mówić o wzięciu na poważnie kucykowego fanfika, w którym dwie armie prowadzą wojnę), zamiast tego podejść do tego jak do kreskówki, tak czy inaczej widać – typowe dla kreskówek – rażące dziury w fabule, przez które fabuła staje się naciągana. Przykład? Discord. Jeżeli Xana ma pod swoim kopytem Pana Chaosu, absolutnie najpotężniejszą istotę w uniwersum, dla której nie istnieją żadne granice i która może wszystko pstryknięciem paluchów – i której mocy najwyraźniej opętanie nie ogranicza, skoro koleś pojawia się w chacie Zecory, robi sobie co chce, a potem znika – dlaczego Xana nie rozkaże mu, by po prostu pojawił się tam, gdzie jest Kryształowe Serce, wziął je, a potem zniknął i pojawił się razem z sercem z powrotem i po prostu mu to serce dał? Discord w mgnieniu oka potrafi pojawić się w dowolnym miejscu i równie szybko przenieść się gdzie indziej, co w fanfiku jest pokazane. Nawet podróżuje między wymiarami, co też jest w fanfiku pokazane. Akurat tam, gdzie trzymają Kryształowe Serce nie może się pojawić? How convenient Po co zatem się trudzić, zbierać armię i prowadzić bitwę, skoro można to załatwić w parę sekund? Zdaję obie sprawę, że gdyby to zastosować, to historii praktycznie by nie było... A może by była? W każdym razie, przy tego typu tematyce, tak szerokiej skali, jest to coś, czego na dłuższą metę się nie uniknie. Czy nie lepiej byłoby zatem nie czynić Xany tak potężnego i mimo wszystko trochę go ograniczyć? Discorda przynajmniej na razie zostawić po dobrej stronie, ale wytłumaczyć, że moc Xany w jakiś sposób utrudnia mu korzystanie ze swojej magii? Pokazać, że mimo przygotowań, jedne rzeczy przychodzą Xanie z łatwością, ale drugie już niekoniecznie, przez co ten musi się „dokształcić” bezpośrednio w trakcie realizacji swojego planu? Tak żeby powalczyć o napięcie czy też o to, by czytelnik zastanawiał się, co może się wydarzyć? Zaskoczyć go czymś? Ale zostawmy już fabułę, motywy i to, co jak autorowi wychodzi. Przymykając oko na dziury, w historii tejże są rzeczy napisane bardzo dobrze, z klimatem, przyjemne w odbiorze i zapadające w pamięci, za które należy autora pochwalić. Z drugiej strony, są rzeczy, które udają się średnio albo wcale i nad którymi trzeba jeszcze dużo popracować. Odniosłem wrażenie, jakby autorowi z większą łatwością przychodziło pisanie o postaciach uniwersum „Kodu Lyoko”, dobrze radził sobie w klimatach equestriagirlsowych, co mnie w sumie zaskoczyło, w tym wszystkim najmniej fajnie wypadły kucyki, ale ogółem nie ma tragedii. Jest nad czym pracować, także w materii kreacji postaci, zwłaszcza jeśli chodzi o dialogi. Ale wszystko jest do zrobienia. Nie szczędzę krytyki wobec „Kodu Equestria”, ale nawet mimo wszystkich zarzutów, jakie sformułowałem, chciałbym przeczytać ciąg dalszy. Głównym powodem jest obietnica dołączenia do obsady wojowników Lyoko, których bardzo chciałbym zobaczyć w akcji, w tym dla nich innym, nieznanym świecie, no i mamy przecież Ligę Znaczkową, która ma misję do wypełnienia. Gra wciąż trwa. Na pewno będę czytać fanfika dalej i wciąż będę przy nim pomagać, stąd żywię wielką nadzieję, że autor, na początek, uczyni dwie rzeczy. Po pierwsze, rzuci okiem na poprawki i sugestie, które wciąż znajdują się w tekście. Po drugie, wróci do pisania i w końcu stworzy dla nas ciąg dalszy Wierzę, że z czasem będzie coraz lepiej i że póki co mamy po prostu dobrego mieszane początki Życzę powodzenia i pozdrawiam serdecznie!
  15. Najwyższy czas powrócić do „Koła Historii”, kontynuując lekturę od części drugiej opowiadania, „Pax Imperios Immortales”, składający się póki co z trzech rozdziałów, które chciałbym teraz skomentować. Poprzednie rozdziały przedstawiały nam sylwetki kolejnych Nieśmiertelnych, przybliżając nie tylko historię ich zstąpienia, ale także oferując kronikę rzeczy, które działy się „wokół nich”, dając pojęcie o kontekście historycznym, czym charakteryzuje się każdy z nich, co ma „za uszami” i jak to wszystko wpłynęło na kształtowanie się ich dominium oraz ras skupionych w ramach tychże. Oczywiście nie mogło zabraknąć okien na teraźniejszość, w postaci np. audycji radiowych czy też wykładów, wysyłając sygnał czytelnikom, że historia ta ma swój początek, lecz nie posiada końca, trwa nadal, przynosząc zmiany, które mogą w ostatniej chwili zmienić postrzeganie tego, o czym właśnie przeczytaliśmy. W jednej chwili Nieśmiertelni są tajemniczymi, wszechpotężnymi istotami przed którymi trzeba czuć respekt, a drugiej zaś są przedmiotem rozważań kolejnego wykładu na uczelni, tak po prostu. „Pax Imperios Immortales” kontynuuje tę konwencję, nie tylko od czasu do czasu podrzucając nam coś współczesnego (raz mamy nawet zwykłą interakcję między postaciami, przypominającą coś wyjętego z typowego opowiadania, nie stylizowanego na podręcznik historii), ale koncentrując każdy rozdział wokół określonych rzeczy. Spoko poprzednim razem byli to Nieśmiertelni, co przygotował dla nas autor tym razem, zapytacie? Rozdział szósty, „Vae Victis”, określiłbym mianem rozdziału geograficzno-społecznego. Jest to jednocześnie ten rozdział, który przed napisaniem niniejszego komentarza przeczytałem wielokrotnie, bo tak mnie się spodobał Mówiąc o geografii, mam na myśli to, iż w rozdziale znajdziemy szczegółowe opisy trzech konkretnych lokacji, wraz z ich historią dowiemy się również o innych miejscowościach, które także możemy odnaleźć na załączonej do fanfika mapie. W trakcie czytania często przeskakiwałem do karty, w której miałem otwartą mapę, by odszukać tam poszczególne lokacje i wyobrazić sobie w jakiś sposób to, o czym traktuje rozdział. Jest to mała rzecz, ale mnie osobiście cieszy i jeżeli mam taką możliwość, to z niej korzystam. Społeczne, tak to nazwijmy, oblicze rozdziału oznacza, że autor nie pominął mieszkańców tychże oryginalnych lokacji, ukazując nam ich zróżnicowanie, strukturę społeczną i wiele innych. Tak dowiadujemy się o mieście o dźwięcznej nazwie Kasabranga, przywołującej na myśl położoną w Maroko Casablancę, co może trącić troszkę zbyt daleko idącą inspiracją, zakrawająca nawet o „przerabianie” nazw autentycznych miast, ale bądźmy szczerzy – oglądając mapę nie da się nie zauważyć inspiracji Europą, patrząc chociażby na kształt kontynentu, więc nie ma co się na autora gniewać, skoro wysyła nam taki właśnie sygnał Jeżeli ktoś jeszcze ma pretensje, to może pora przeczytać zawarte w pierwszym wątku informacje dotyczące struktury fanfika oraz tego, skąd się wzięły te inspiracje. W każdym razie, historia Kasabrangi wydała mnie się najciekawsza i najbogatsza, spodobał mnie się koncept największego na świecie rasowego i kulturowego tygla. Choć są to czasy wiecznego pokoju, za powstaniem Kasabrangi stoi jednak pewien konflikt. Chyba najbardziej intrygującym mnie szczegółem jest pytanie, dlaczego ci Nieśmiertelni pozwolili Kasabrandze istnieć, skoro mieli interes w tym, by było inaczej. Wymienione w tej części rozdziału teorie to główny powód, dla którego oceniam ten wątek jako najciekawszy. Jest to proste, ale na swój sposób błyskotliwe, ma sens i w sumie mogłoby tak być. Jednocześnie, są to teorie, które z czasem mogą ulec weryfikacji, co pozostawia pewne ziarno niepewności, czy przez cały czas chodzić o coś innego, o czym wiedzą tylko Nieśmiertelni, a może pewnego dnia stanie się coś, co zmieni ów stan rzeczy. Historia bowiem swojego końca nie ma, może kiedyś, kiedy nadejdzie nowa współczesność, ktoś zabierze się za pisanie nowego, aktualnego podręcznika, który nam to opisze. Autor pospieszył także ze szczegółami dotyczącymi organizacji politycznej Kasabrangi, także w kontekście tego, co mogą zrobić Nieśmiertelni. Aurę tajemniczości potęguje ostatnie zdanie mówiące o żniwach i chyba trudno sobie wyobrazić lepsze zakończenie fragmentu. Drugą główną lokacją rozdziału jest przeklęte miasto Vell, którego koncept może wydawać się świeży, acz tylko jeśli nie pamięta się Fortecy z „Heroes V”, które także szło „w ziemię”, acz opisy w fanfiku wskazują na coś kompletnie innego wizualnie, niemniej takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy dowiedziałem się, że przestrzeń miasta, to „kółeczko”, które widać na mapie, jest ograniczona w szerokości, a nie wysokości, toteż można bez problemu „zejść” niżej i tam szukać przestrzeni życiowej. W odróżnieniu od Kasabrangi, Vell nie wydaje się, delikatnie mówiąc, atrakcyjnym miejscem do mieszkania, jest to lokalizacja dosyć surowa, co opis zamieszkującej jej rasy – szczuroałków – sprzedaje czytelnikowi bezbłędnie. Tu nie ma więzi, nie ma rodzin, nie ma sentymentów, niespecjalnie można mówić o jakiejkolwiek organizacji życia społecznego czy zarządzaniu – liczy się siła i jeśli ktoś ją ma, to przeżyje. I już. Fascynującym aspektem Vell wydaje mnie się fakt, iż wraz z „dobudowaniem” miasta pod ziemią, odkryto różne złoża, co przyniosło z czasem dalej idący rozwój oraz różne wynalazki, nie wspominając o tym, że szczurołaki zaczęły wymieniać ze światem zewnętrznym różne towary, co stwarza słabe wrażenie, jakby istoty te... ewoluowały? Stawały się czymś więcej? Na tyle, by może ktoś, kiedyś, nazwał je istotami rozumnymi? Autor nie przepuszcza żadnej okazji na światotworzenie i przy Vell dowiemy się co charakteryzuje istoty rozumne – quad ratio – i czym się one odróżniają od zwierząt – animalis – i dlaczego szczurołaki właśnie, jako istoty rozumne sklasyfikowane nie są. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale, oczywiście zapraszając do lektury, ogólnie chodzi o to, że istnieje zestaw trzech warunków, które trzeba spełniać jednocześnie, by zostać uznanym za istotę rozumną. Co to takiego? Odpowiedzi szukajcie w tekście. Ostatnią główną lokacją, o jakiej wspomina autor w „Vae Victis”, jest mrożone pustkowie, czyli widoczny na mapce Nordoyer, jak się okazuje nie taki całkowicie niezamieszkały z uwagi na plemiona niedźwiedzi polarnych i pingwinów... Problematyczne może się wydawać przemykające gdzieniegdzie słownictwo wskazujące na społeczności ludzkie i też sugerujące, że przedmiotem treści są ci właśnie. Skoro jednak udało się wymyślić „ratiopologię” i „vellizm”, może pora zastanowić się nad nowym określeniem, czymś bardziej... inkluzywnym, a przynajmniej nie wskazującym na istoty ludzkie? Może spróbować poszukać jakiegoś słowa w jakimś języku, pokombinować? „Terytorium nieinhabitowane” od „inhabit”/ „inhabitants”? Po namyśle... matko, jak to lipnie brzmi Nie, chyba nie ma co się bawić w słowotwórstwo. Znaczy można, pod warunkiem, że jest się kompetentnym w tej materii. Ja niestety taki nie jestem. Ewentualnie posiłkować się zamiennikami. Mówić o terytorium „niezamieszkałym”, „nieskolonizowanym”, „zdepopulowanym”... nie wiem, może jestem drobiazgowy, ale to zawsze zwraca moją uwagę. Nie odziera to fanfika z jego fantastycznej otoczki, ale próbuje to zrobić. Tak czy inaczej, kolonizacja Nordoyer w końcu następuje, pociągając za sobą kolejne problemy, a te dalej idące konsekwencje, o których jednak czyta się bardzo szybko. Fragment poświęcony Nordoyer jest najkrótszym ze wszystkim i w sumie o nim najtrudniej mi się pisało. Ale na pewno warto, po prostu rzecz o Kasabrandze i Vell zrobiła na mnie tak dobre wrażenie, że ten skromny fragment o Nordoyer pozostawia pewien niedosyt. Co do zakończenia rozdziału, nadal trudno mnie się oprzeć wrażeniu, że zostało ono napisane troszkę... na doczepkę? Nie za bardzo rozumiem skąd te pomysł. Ale to chyba ciekawe, zobaczyć interakcje kucyka z niedźwiedziem, rzucić okiem jak funkcjonuje to, o czym tyle się czyta, no i jest to jakieś podsumowanie rozdziału, wskazanie jak to się wszystko od siebie różni... A skoro są różne zdania, to z czasem pewnie powstaną podziały. A skoro podziały, to istoty zaczną zadawać pytania, wykazywać to, co im pasuje, co z czasem pewnie w końcu doprowadzi do tego, że ujrzą skazy w swojej religii, systemie wartości, moralności, nabiorą wątpliwości. Ale i tak najlepiej z tego zapamiętałem to, że niedźwiedź podnosi łapę „Grzech Supremacji” z kolei, jest rozdziałem w całości poświęconym gryfom. Chociaż okazał się on ciekawy, dotknął wielu, naprawdę wielu aspektów tej rasy, to jednak była to dla mnie dosyć ciężka lektura, zapewne przez natłok informacji, no i przez to, że skoro wszystko krąży wokół gryfów, no to nie można mówić o tak dużym zróżnicowaniu, co przy „Vae Victis”, gdzie np. widziałem na mapie, wyobrażałem sobie te lokacje. Przy „Grzechu Supremacji” widzę gryfa. I kosmos. Właściwie, wszystkie te rozdziały są na swój sposób trudne, bo i zostały napisane w bardzo specyficzny sposób i naprawdę niewiele jest takiej fanfikcji u nas, na forum, ale tym razem było inaczej. W każdym razie, autor, opisując nam swoją wizję gryfiej rasy, funkcjonującej w uniwersum „Koła Historii”, wniknął w szczegóły tak głęboko, że chyba nawet pokuszę się o stwierdzenie, że napisał niemalże o wszystkim. Bardzo imponujące jest to, jak gęsto rozdział usłany jest drobnymi rzeczami, detalami, genialnymi w swojej prostocie, a niosącymi za sobą niemałe znaczenie w kontekście tajemnic, jakimi okryte jest pochodzenie gryfów. Jednocześnie rozdział ten był niezwykle satysfakcjonujący. Co mam przez to na myśli? Ano to, że dowiadując się kolejnych rzeczy o tejże jakże zacnej rasie, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko jest na swoim miejscu, wszystko to ma znaczenie i współgra ze sobą, poszczególne aspekty wydawały mnie się przemyślane co do najdrobniejszego szczegółu, co wszystko razem składa się na konsekwentną, wyrazistą kreację, która imponuje od początku do końca, dając przy tym ogromne możliwości. W skrócie – jest to pełen przeróżnych informacji i loru rozdział, cholernie ciekawy, piekielnie wciągający, ale jednocześnie trudny w odbiorze, inspirujący do pisania. Na co chwilowo powinienem uważać, bo już mam za dużo planów naraz, ale zobaczymy co przyniesie przyszłość I wolne sloty na pomysły oraz hipotetyczne fanfiki. Po całym „Kole Historii” widać, że autor uwielbia historię, socjologię, dyplomację, stosunki międzynarodowe, politykę, a przy tym pozostaje wierny swojemu poglądowi, iż światotworzenie winno mieć pierwszeństwo nad wszystkim innym, gdyż dobrze zbudowany, opisany świat, który funkcjonuje wedle ściśle określonych, zdeterminowanych historią zasad, to podstawa. Światotworzenie jest głównym atutem serii, co widać także przy zwykłych opowiadaniach, osadzonych w tychże realiach. Po samym „Grzechu Supremacji” widać natomiast, że poza tym wszystkim, autor uwielbia, jako istoty, gryfy, stąd postanowił dedykować im cały rozdział, w kompetentny sposób czyniąc z nich rasę, przed którą trzeba mieć respekt. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że to faworyzowanie, ale wystarczy zagłębić się w lekturę, by przekonać się, że jest inaczej. Oczywiście, gryfy wydają się być nadistotami i rozdział daje nam mnóstwo argumentów, by w to uwierzyć, jednakże autor wiedział, że musi twardo stąpać po ziemi, jeśli chce, by wyszło to wiarygodnie, toteż zaprezentował nam szereg – nie jest to najlepsze określenie, ale trudno – słabych punktów, które przesądziły o tym, że np. pod względem demografii gryfy nie mają podejścia do innych, dużo liczniejszych ras, wytłumaczone zostało także dlaczego gryfy nie potrzebowały tworzyć na stałe struktur państwowych, został też opisany cykl tworzenia się takich... „tymczasowych” struktur, opartych silnie na wodzostwie gryfiego wodza. Jak już wielokrotnie podkreślałem, wszystko to jest ciekawe, wiarygodnie, opisane detalicznie i wytłumaczone w taki sposób, że człowiek odczuwa satysfakcję z tego, co czyta, zaś gryfy, mimo rażącej supremacji, nie są taką oczywistą opcją, jeśli spytać przeciętnego czytelnika: „Gdybyś trafił do Koła Historii, to kim chciałbyś być?” To znaczy, po co być gryfem, skoro można być Irą Auranti? Ale żebyście nie myśleli, że wszystko zostało nam podane na srebrnej tacy Nie wszystko w materii gryfich spraw jest takie oczywiste. Największą zagadką jest pochodzenie tychże istot oraz to, dokąd mogą iść po śmierci. O wierze, religii oraz duchowości jest odrębny rozdział (do którego niebawem przejdę), koncept życia po śmierci jak najbardziej jest tu obecny. Niemniej, wydaje się, że gryfy nie pochodzą z tego świata (w sensie, z tej planety) i nie wiadomo dokąd idą po śmierci, o ile w ogóle. Bardzo, ale to bardzo spodobał mnie się koncept, jakoby gryfia dusza po śmierci zostawała wśród żywych. Intrygujące wydaje się to, że o ile za życia gryfy są w zasadzie dość samowystarczalne i w sumie nie zachodziła u nich potrzeba tworzenia na stałe struktur państwowych, o czym wspominałem wcześniej, o tyle wizja zasłużenia na coś na kształt zaświatów jest u nich kolektywna. Stąd, jeżeli już, po śmierci trafią do nich wszystkie, albo nie trafi tam żaden. A póki co, na grzbiecie żywego osobnika czuje się oddech kilkunastu, kilkudzisięciu, może kilkuset przodków. Bo przecież pozostali wśród żywych i widzą dalszy bieg historii. Pomysł ten to wręcz coś poetyckiego i bardzo mnie się spodobało Odnośnie pochodzenia gryfów, moje domysły są już znane. Założyłem, że być może pierwsze gryfy przybyły do tego świata przez portale, a może spadły z nieba, nie dosłownie, ale np. w jakiejś kapsule czy czymś podobnym, co sugerowałoby istnienie gdzieś daleko zaawansowanej technologii. Ewentualnie, skoro nauka determinuje, że gryfy fizycznie nie powinny być w stanie latać, a jednak latają, to może faktycznie Kairos zadziałał tu swoją mocą (skoro innym razem przemienił sobie różne istoty w szczurołaki) i co z tego, że pod kątem biologii jest to niemożliwe? Teraz jest. A skoro tak, to może i ma coś wspólnego z pojawieniem się gryfów w tym świecie? Ale teza, jakoby gryfy mogły korzystać z magii i potrafią latać, bo wierzą, że tak jest, to też miodny koncept. Czy gdyby zaczęły wystarczająco mocno wierzyć w inne rzeczy, czy to też mogłoby się ziścić? Ano właśnie – jak ostatnim razem dowiedzieliśmy się jak w tym świecie wygląda klasyfikacja istot rozumnych, jakie cechy muszą spełniać, by nie zostać zwierzętami, tak tutaj autor uchyla rąbka tajemnicy jak wyglądają u niego podstawy systemu magii. Co jeszcze? Erynizm. W sumie, dobry temat na dyskusję, zważywszy na księgospalenie dokonane przez Lunę, co było próbą uwolnienia gryfów od tegoż systemu, zważywszy na dzieje opisane w ramach „Krągu Śmierci”, można rozważać, czy stało się dobrze czy źle. Chociaż palenie ksiąg, samo w sobie, zasługuje na potępienie. Luna STAHP! To pozostawia nam „Ideę i Wiarę”, co wydaje się naturalną progresją w ramach „Pax Imperios Immortales”. Autor po drodze zostawiał nam przedsmak tego, że w końcu zabierze się za przybliżenie nam poszczególnych religii, abstrahując jednak czym się one różnią od kultu, czy wierzeń, skupiając się na ich podstawach oraz na tym, jak wpływają one na poszczególne społeczności i jakie są ich związki ze strukturami władzy. Wszakże religie mają to do siebie, że są dogmatyczne, a ich instytucje są hierarchiczne, a skoro jest hierarchia, no to musi być jakaś forma władzy. Tak na mój rozum. Tylko czemu wyłączone jest sugerowanie? Może sugerowanie się pokaże, gdy wystarczająco mocno uwierzę w to, że jest włączone Tak czy inaczej, poszlaki już były, autor wysyłał nam sygnały i zapowiedzi. Scenka końcowa w „Vae Victis”, której znaczenie wówczas średnio ogarniałem, czy mit rasowy gryfów oraz wprowadzenie do erynizmu, także dotykanie tematyki aitokratii, to wszystko już było, a teraz nareszcie dowiemy się więcej. I rzeczywiście, był to całkiem ciekawy rozdział i chyba z tych trzech napisany najlżej. To znaczy, o ile „Grzech Supremacji” okazał się lekturą trudną, o tyle „Idea i Wiara” była całkiem łatwa w odbiorze, czytało się ją też zaskakująco sprawnie. Myślę, że jest to sprawka podziału rozdziału na krótkie segmenty. I tak, mamy segment poświęcony aitokratii, Kultu Harmonii, fragment o Arahiźmie, czyli Kulcie Wiecznej Drogi, ale będzie także sporo o tym, jak poszczególne wierzenia, organizacje religijne czy struktury kościelne mają się do gospodarki i ekonomii. Ale co w tym wszystkim jest wspólne? Chęć władzy? Pewnie tak. Ja mam jednak na myśli Chór Cieni, czyli życie pozagrobowe, rozważania o śmierci oraz o tym, co się dzieje z osobnikiem po tym, jak wyzionie ducha. Coś, co jest istotne zarówno z punktu widzenia jednostki, określonej religii, władzy, no i ekonomii. I – jak zazwyczaj – bywa z tym różnie. Jeżeli jakaś religia, system wartości czy organizacja, wydostają się poza określone granice, mogą zostać różnie zinterpretowane w zależności od społeczności. A także w zależności od tego, na czyje dominium zabrną. Podobnie, w zależności od tego, z czyjego punktu widzenia na to spojrzymy, wizje życia po śmierci różnią się, a pewne jest tylko to, że coś takiego jest. I tyle. W tym wszystkim są gdzieś Nieśmiertelni, którzy z jakichś powodów na to pozwalają, mało tego, podobno mają brać udział w sądzie nad jednostką po jej śmierci... i podobno obranie swojego ulubionego Nieśmiertelnego może zwiększyć szanse na pożądane rezultaty. Dlaczego? Gdyż, z tego, co zrozumiałem, Nieśmiertelni mają swoje katalogi znienawidzonych grzechów i grzechów takich, które uchodzą według nich za lekkie, a to znaczy, że dobierając sobie patrona, można było wkraść się w jego łaski i liczyć na obronę. OK, to akurat średnio kupuję. Chyba, że ci Nieśmiertelni mogą jednocześnie być i w świecie realnym, by wpływać na/ obserwować losy śmiertelników, i w zaświatach, by zmarłych bronić... jeśli mają taką ochotę. W sumie, skoro ich moc wykracza poza granice poznania, są oni wszechmocni, to może faktycznie potrafią być jednocześnie i tu, i tu? Z drugiej strony, skoro jest Wielki Plan, czy to znaczy, że losy śmiertelników po tym, jak rozstają się z życiem, i tak są z góry przesądzone? Że ta obrona ze strony Nieśmiertelnych to żadna obrona, tylko fasada, bo Wielki Plan już wszystko wcześniej zdeterminował? Skoro najwyraźniej są w tym koncepty cnót i grzechów, czy w takim razie czyny śmiertelników rzeczywiście są ich własnymi? Czy to wolna wolna, a może kolejne złudzenie wynikające z Wielkiego Planu? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. I bardzo dobrze „Chór Cieni”, jako segment, bardzo mnie się spodobał i wydał się – znowu – intrygujący i inspirujący. Z innych rzeczy, był fragment o zebrach, który jest moim drugim ulubionym w ramach tego rozdziału. Koncepcja wiecznej wędrówki podziałała mi na wyobraźnię, a na motyw z dwoma sypialniami uśmiechnąłem się pod nosem, gdyż to elegancki wytrych. Jak pozostać wiernym i się przy tym nie napocić Arabskie zebry? Czemu nie? W sumie, powracając jeszcze na moment do roli Nieśmiertelnych w sądach nad duszami zmarłych, to, że śmiertelnicy szukają właśnie takich wytrychów, sposobów, by mimo swoich grzechów, których przecież muszą być świadomi, dobierając sobie patrona, zapewnić dla siebie łaskę i pójcie do raju, nakazuje mi sądzić, że jednak nie traktują tych religii zbyt poważnie i szukają wszelakich... glitchy, coby się wycwanić i uniknąć potępienia. Czyli mamy pociągnięcie dalej wątku z końcówki „Vae Victis”. Jednak nie poszło to tak głęboko, jak zakładałem. Najpierw zainteresowani dostrzegli dziury w swojej religii. A teraz po prostu zaczynają je wykorzystywać dla korzyści, na wypadek gdyby faktycznie, po śmierci było... coś. Super – można być ateistą, nie wierzyć, ale ostatecznie wziąć sobie na patrona Kairosa i jeżeli jednak coś po śmierci jest, no to jeszcze można wygrać raj Magia. Jest jeszcze jedna rzecz, na którą zwróciłem uwagę, przy fragmencie wykładowym. Może to tylko ja, ale zastanawia mnie wydźwięk wypowiedzi prowadzącego. Szczególnie w porównaniu z poprzednim, zawartym w „Grzechu Supremacji” wykładem. To znaczy, wiem, że to nie ci sami wykładowcy, ale: Oraz innych barbarzyńców. Zupełnie jakby gość nie przejmował się tym, że na sali może być gryf, który mógłby poczuć się urażony. Czyżby stosunek do gryfów uległ zmianie? Przy poprzednim wykładzie w sumie trudno to było wyczuć, ale tam prowadząca miała świadomość tego, że w gronie studentów mógł znajdować się taki osobnik, stąd zachowywała pewien dystans. A tutaj? Jakby prowadzący był pewien, że w pobliżu nie będzie żadnego gryfa. Ciekawe, że w tekście przewija się porównanie do programu komputerowego i wspomniany jest crossfit. Może ten wykład, w stosunku do poprzednich, odbywa się w przyszłości? Jak widać, rozdział ten skłania do przemyśleń i prowokuje do zadawania pytań, kwestionowania, dochodzenia do tego, co chce nam przekazać autor, by spróbować w jakikolwiek sposób przewidzieć, co się może wydarzyć. Jednocześnie ładnie spina wszystkie wątki z poprzednich, przede wszystkim te dotyczące religii, struktur władzy oraz powiązań z ekonomią. Jednocześnie okazał się dosyć przystępny, chociaż uważam, że bez znajomości poprzednich kawałków tekstu, za wiele się z niego nie zrozumie. Dowód na to, że „Koło Historii” powinno być czytane i analizowane jako żywy organizm, jako całość, która wzajemnie czerpie ze swoich składowych, gdzie niemalże wszystko ma szerszy kontekst i nie jest takie jednoznaczne. Jednocześnie, już na tym etapie, wydaje się, że jest to najbardziej rozbudowany fanfik tego typu, a przynajmniej spośród tych, które czytałem/ o których wiem, za co należą się szczere gratulacje, głównie ze względu na ogrom ciężkiej pracy włożonej w pisanie. Oczywiście forma, mimo korekty, obarczona jest wieloma niedoskonałościami, co także utrudnia lekturę. Lekturę, która już na starcie jest ciężka i wymagająca, nie jest to opowiadanie dla każdego. Jednakże, przynajmniej przy tych podręcznikowych rozdziałach, z których składają się „Era Nieśmiertelnych” i „Pax Imperios Immortales”, wybaczam to, gdyż ma to być wiarygodnie stylizowane na tekst źródłowy, literaturę fachową. To przede wszystkim zawierać i przekazywać informacje. Czyli... niektóre rzeczy, np. powtórzenia, mogą przejść. Zatem zachowuję tutaj dystans. Najważniejsze, że rozdziały są obszerne, satysfakcjonujące, wnoszą wiele w to uniwersum i dają potężną podstawę dla twórców, poszukujących uniwersum skonstruowanego bardziej na poważnie, czerpiącego z różnych kultur, systemów oraz wydarzeń z naszej historii, dającego możliwości stworzenia czegoś, co będzie nie tylko kolejnym spin-offem, ale istotnym elementem żywego organizmu, a to chyba coś, co cieszy się nieco większym prestiżem „Pax Imperios Immortales” to rzecz godna polecenia i uwagi, zasługująca na wiele podejść, ale jak wspominałem, nie jest to lektura dla każdego. Warto jednak samemu spróbować i zmierzyć się z tym stylem prowadzenia historii. A przy okazji zobaczyć jak można pójść w światotworzenie. Pozdrawiam!
  16. Hej, chyba pamiętam to opowiadanie Napisane w narracji pierwszoosobowej, z Big Macintoshem jako głównym bohaterem i osobą mówiącą zarazem, z wierzchu krótkie, zwykłe [Slice of Life], lecz pod skórą poruszające dosyć istotne problemy, a przy tym podchodzące do kucyków ziemskich, jako rasy, z ciekawej perspektywy, pokazując niejako, że w pewnych aspektach – paradoksalnie – brak rogu czy skrzydeł czyni je silniejszymi, zaradniejszymi. Widać wszystko zależy od tego z jakiej pozycji na co się patrzy, jak się patrzy i co się bierze pod uwagę. Hiperanaliza potrafi komplikować życie i prowadzić do stresu, ale właściwie użyta... może pozwolić cieszyć się z tego, kim się jest. Nie przejmować się wszystkim naraz tylko tym, co liczy się tu i teraz. Ale po kolei. Jest to opowiadanie konkursowe, pochodzące z XVII Edycji Konkursu Literackiego, co podczas lektury się czuje. Właściwie, z perspektywy czasu, myślę, że sporo opowiadań rozpisanych na trzy-pięć stron, oszczędnie gospodarujących słowami czy to przy opisach, czy dialogach, może z łatwością uzyskać taki oto vibe i dzięki temu pobudzać nostalgię. „Przemyślenia” zestarzały się bardzo dobrze i nawet dzisiaj można to opowiadanie ze spokojnym sercem poczytać i polecić, jako krótki, lekki tekst na wolną chwilę, acz mający w sobie ekstra dno. Bohaterem tejże niedługiej historyjki jest – jak już wspominałem – Big Macintosh, co jednak na początku nie jest takie oczywiste, ale do końcówki powinniśmy to bez problemu odgadnąć Jak się okazuje, małomówny ogier ziemski nie jest takim prostym osobnikiem, jak mogłoby się z wierzchu wydawać. Właśnie, to chyba taki motyw przewodni tegoż opowiadania – na zewnątrz coś prostego, ale wewnątrz coś więcej. W każdym razie, po skończonej pracy na roli, bohater pozwala sobie na pewne przemyślenia, jak się okaże, nie po raz pierwszy. Ogier uwielbia „odłączać się” od świata zewnętrznego i rozmyślać, co potrafi go zaprowadzić na granicę lasu Everfree, nawet bez jego świadomości. Co za szczęście, że Applejack w porę zauważyła co się dzieje. Można z tego wyciągnąć naukę, iż nikt nie powinien pracować/ działać sam. Zwłaszcza, jeśli ma słabość do rozmyślań. Ale o czym są te przemyślenia, zapytacie? Big Mac, jak się okazuje, kontempluje swoją pracę, jej sens, a także zadaje sobie pytanie, dlaczego właściwie to robi, porównując siebie, jako kucyka ziemskiego, do innych, również tych obdarzonych skrzydłami bądź rogiem osobników, którzy z tego tytułu pozornie mają większy wybór, czym mogliby i chcieliby się zajmować. Mac wierzy, że gdyby chciał, także mógłby trudnić się przeróżnymi rzeczami, ale rolą zajmuje się dlatego, że... no właśnie – on chce, a nie musi. I jest z tego dumny. Odpowiednio szybko poznajemy jego punkt widzenia oraz argumenty, dlaczego w istocie kucyki ziemskie są bogatsze od innych ras i dlaczego mogą być postrzegane jako silniejsze, takie, które mogłyby uczyć życia inne rasy. Zaznaczam jednak, że jest to moje podejście i moja interpretacja. Bo Macintosh wcale nie czuje się z tego tytułu lepszy, po prostu pokazuje, dlaczego nie trzeba mu czarów czy skrzydeł, by funkcjonować, mieć wybór i czuć się dobrze we własnej skórze, będąc dumnym ze swojej pracy. Właściwie, przesłanie fanfika jest takie, że rasa, pochodzenie, pozycja społeczna, nic z tych rzeczy nie czyni jednych lepszymi od drugich. Nikt nie jest gorszy, każdy na swój sposób jest wyjątkowy i każdy może dążyć do szczęścia po swojemu. Oczywiście, ktoś może uważać inaczej, ale trudno. Tak było zawsze i nie należy się tym przejmować. Warto być sobą. Jest to morał, który doskonale wpisuje się w serialową konwencję i dlatego uważam, że opowiadanie jak najbardziej przypomina szkic czegoś, co mogłoby znaleźć się na ekranie, a nawet coś, co mogłoby być prawdziwym openingiem oficjalnego odcinka, np. poświęconego w całości Big Macintoshowi. Taki też jest nastrój. Spokojny, serialowy. Pod względem formy, zgodnie z tym, co zapamiętałem, jest to produkcja solidna, właściwie pozbawiona błędów, dopracowana pod każdym względem, co tylko ułatwia lekturę. Nie musimy się przejmować, że jakiś błąd czy dywiza, która się zawieruszyła, odwróci naszą uwagę, tylko w całości delektować się treścią. No... OK, po dłuższej inspekcji znalazłem jedną dywizę, jest też jedna kropeczka przy zapisie dialogowym, która jest zbędna. Na samym końcu, przed „odpowiadam jej”. Ale to tyle. Nic poważnego Podsumowując, jest to niedługi, lekki i klimatyczny kawałek tekstu, oferujący morał, który mieści się w konwencji serialowej, lecz da się go przełożyć na nasze własne realia, dzięki czemu odkrywamy, że jest to przekaz prosty, ale ponadczasowy i w gruncie rzeczy prawdziwy. Czyta się to dobrze, fanfik wciąż radzi sobie bardzo dobrze po latach. Co z jednej strony cieszy, a z drugiej sprawia, że człowiek tym bardziej chciałby zobaczyć powrót autora do pisarstwa. Z tego, co się zorientowałem z archiwów, był to debiut i powiem tak: jeżeli to był pierwszy raz, to proszę sobie wyobrazić jakie mogłyby być współczesne dzieła autora, gdyby nadal pisał Zżera mnie ciekawość i mam nadzieję, że pewnego dnia zostaniemy uraczeni nowym fanfikiem od Coldwinda. Pozdrawiam!
  17. Whoa, to dopiero był powiew nostalgii. Aż nie mogę uwierzyć, że opowiadanie pochodzi z roku 2016. No chyba, że „Moja Mała Kreatywność” wydarzyła się wcześniej, tylko autor zaczekał z publikacją opowiadania To może zaczynając niestandardowo, bo od podsumowania – jest to klasyczne, czyste [TCB], tak klasyczne jak tylko można to sobie wyobrazić i nie trzeba czytać dalej, niż poza wprowadzenie, by się o tym przekonać. Zdając sobie sprawę, że tekst mogą czytać osoby niewtajemniczone w tematykę, autor na otwarcie zarzucił mocno skróconą historią całego tego zamieszania. Nie ma co przeciągać – pewnego razu, w roku premiery opowiadania, na Oceanie Atlantyckim, pojawił się znikąd otoczony polem siłowym ląd, co później zostanie nazwane Strefą. Okazało się, że to Equestria i że kucyki, ziemskie, jednorożce, pegazy, koegzystują teraz wśród ludzi. Jest to jednak obarczone kilkoma ograniczeniami. Dość powiedzieć, że kucyki mogą poruszać się poza Strefą, ale ludzie wewnątrz Strefy już nie. Strefa nieustannie się rozszerza, co dzień za dniem ograniczając przestrzeń życiową dla ludzi, czego nie da się zatrzymać. Ratunek jest jeden – 100 mililitrów eliksiru ponyfikacyjnego, po którym człowiek przestaje być człowiekiem, ale staje się kucykiem, a kucyki mogą poruszać się wewnątrz... Bariera, to była Bariera! Mój błąd, wybaczcie. Wydawać by się mogło, że w takim razie resztę ludzkiego świata powinna czekać bezstresowa ponyfikacja i nowe życie (Tym bardziej, że miksturka ma odmładzać, czyniąc z pacjentów dwudziestopięciolatków. Czyli jeszcze przez rok nie zapłacą PITu ), ale niestety, do akcji wkracza Front Ocalenia Ludzkości – organizacja sprzeciwiająca się ponifikacji, której sens istnienia jest mocno wątpliwy, skoro jeśli Bariera w końcu pochłonie całą Ziemię i wszystko, co nie będzie kucykiem, zginie, wówczas los ludzkości jest przesądzony i nie można mówić o żadnym ocaleniu... No, ale ok, przyjmijmy, że pozostanie człowiekiem, śmierć jako człowiek, jest formą ocalenia. W opozycji do FOLu mamy Ponyfikację dla Odnowy Ziemi, która również ma swoje za uszami. Jedni chcą ponyfikacji zapobiec, drudzy do niej zmusić, a Biura Adaptacyjne – oficjalne placówki, w których można przejść bezpieczną ponyfikację – działają sobie dalej. W jednym z takich Biur rozgrywa się właściwa akcja fanfika. Konkretnie, w jednym z Warszawskich Biur Adaptacyjnych, co ciekawe, opisywane w tekście wydarzenia odbyły się raptem w zeszłym roku, więc jak widać pandemia nie zatrzymała nieuniknionego Właściwie, fanfik jest zbiorem momentów z życia personelu biura i jego pacjentów, gdzie głównym spoiwem wszystkich tych scen wydaje się być doktor Marcin Nowak, który bierze udział we wszystkich wydarzeniach, zaś zwieńczeniem jego kariery, jako ludzkiego medyka, jest oczywiście ponyfikacja, na którą zdaje się czekali Sunrise i First Help (A nie powinno być First Aid?) - kolejne spoiwa między poszczególnymi scenami, przyjaciele Nowaka, którzy ponyfikację już przeszli. Cóż, czytając opowiadanie, brnąc przez kolejne dni oraz wydarzenia, jakie ze sobą przynosiły, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, jakbym już kiedyś to czytał. W tekście chyba znalazło się wszystko. Wstęp już omówiłem, jednakże godnym odnotowania jest to, że autor wspomina o tytułowych stu mililitrach mikstury, że tylko tyle dzieli człowieka od przemiany w kucyka. Jest to takie drobne światotworzenie, nie przypominam sobie, by w innych historiach tego typu przewinęła się ta informacja. W ogóle, wczytując się głębiej, okazuje się, że takich detali jest więcej, gdyż autor pokusił się o opisanie nam działania tychże mikstur. O odmłodnieniu już wspominałem, ale to, że pacjent wyleczony zostaje z niepełnosprawności i innych chorób (Skubani, może w tym uniwersum to tak pokonali covidka? ), czy też fakt, że umysł konwertyty samoistnie dostosowuje się do nowej formy w taki sposób, że na przykład rośliny zaczynają smakować, a mięsko już niekoniecznie, tego też sobie nie przypominam. I bardzo dobrze, że jest to zawarte w fanfiku. Właściwie, to nawet wzmianka o tym, że Celestia i Luna próbowały powstrzymywać Barierę przed ekspansją, wydaje mnie się nowinką. Czyli ten znajomy, by nie powiedzieć wtórny, wstęp, zyskuje nieco świeżości dzięki niuansom. Świetnie, punkt dla autora W każdym razie, wspominałem, że wszystko się tutaj znalazło. Mamy gościa, który jest zdecydowany na ponyfikację, lecz jego partnerka kategorycznie się temu sprzeciwia i obawia się, że po przemianie jej ukochany stanie się inną osobą, w związku z czym personel musi podjąć mediację i wytłumaczyć jej, jak to wygląda naprawdę, co ostatecznie doprowadza do pojednania i zaakceptowania woli drugiej połówki. Mamy dywagacje bohaterów o teoriach spiskowych i o tym, z jaką łatwością ludzie łykają różne bzdury, co zwłaszcza dzisiaj jest aktualne i bardzo prawdziwe. Mamy piosenkarkę zainteresowaną ponyfikacją, co jednak musi się odbyć w ścisłej konspiracji, gdyż stawką jest nie tylko życie w nowej formie, ale zupełnie nowe życie, w wolności od paparazzi. Mamy ocalałą po akcji terrorystycznej dziewczynę, której przemiana jest niekompletna, zaś przed śmiercią w męczarniach ocalić ją może tylko dodatkowa dawka mikstury. Oczywiście poznamy jej rodziciela, któremu to nie pasuje i który, jak na FOLowca przystało, uważa to za ze zwierzęcenie, a w ogóle to jego córka jest jego własnością i on będzie za nią decydować. Co za paskudny typ. W sumie, zatrzymajmy się na chwilkę przy tym. Wiem, po co szedł autor i zgodzę się, że w realu są takie zacietrzewione jednostki, które ubzdurały sobie, że dzieci są ich własnością i oni wszystko wiedzą lepiej, ale w fanfiku wyszło to strasznie przerysowanie... niepotrzebnie zakrawało o groteskę. Serio gość musiał być łysy? Nie mógł być ubranym w sztruks, siwiejącym wąsaczem na przykład? Takim, co się niby wypowiada kulturalnie i sensownie, ale szybko traci przy lepszym poznaniu? Ciekawe wydało mnie się to, że za akcję odpowiedzialny był POZ, ale ojczulek pewnie sympatyzuje z FOLem. Biedaczka padła ofiarą obu stron. No nic, takie oto scenki na nas czekają, z jednej strony nic odkrywczego, ale to, co otrzymaliśmy, zostało zrealizowane solidnie, gabarytowo poszczególne dni są do siebie zbliżone, akcja przebiega raczej spokojnie, jednostajnie. Chociaż trąci to rzemieślniczą pracą, to jednak tekst wciąga i czyta się go w porządku. Jednakże gdyby mi ktoś powiedział, że pochodzi on z 2016, to musiałbym zobaczyć, by uwierzyć Brzmi tak, jakby tylko rozgrywał się w przyszłości, a premierę swą miał... no, we wczesnych latach fandomu. Zatem dużo starszego klimatu Forma raczej w porządku, tu i ówdzie przyuważyłem dywizy, no i spacje po otwarciu nawiasu, ale to drobnostka. Postacie z wyglądu opisywane są dość oszczędnie, zwykle sprowadza się to do ich kolorystyki. Dużo więcej o nich mówią interakcje oraz dialogi, jakie nawiązują. Dzięki temu, że akcja rozgrywa się w Polsce, mamy wiele nawiązań do znajomej rzeczywistości, co nadaje całości smaku i wrażenia swojskości. W ogóle, jak dla mnie wstawki humorystyczne zdają egzamin. Dzięki temu mamy lżejsze momenty, uatrakcyjniające czytanie, chociaż w gruncie rzeczy tekst mniej lub bardziej bezpośrednio porusza niekiedy ważne problemy, komentując między wierszami określone zachowania i postawy. Tak jak nas do tego przyzwyczaił stary, dobry [TCB]. Werdykt? Mimo wszystko pozytywnie. Da się tutaj odnaleźć szczegóły, które pomagają zbić nieco wrażenie wtórnej, rzemieślniczej pracy, nadając opowiadaniu dobrej atmosfery, dzięki czemu można się wciągnąć i dobrze spędzić kilka minut. Plus nostalgia. I w sumie fajnie nakreślone relacje między personelem Biura. Bardzo szybko dało się polubić tych bohaterów. Jak na tak krótkie opowiadanie, była to dobra, solidna robota. Dla fanów gatunku pozycja godna przeczytania i przeanalizowania. Przede wszystkim jeszcze więcej tego, co się w takim wypadku lubi. Hm, czyżby wersja rozszerzona utknęła w piekle deweloperskim? Pozdrawiam i powodzenia!
  18. Powracamy do Krystalliny Autokratorias, tym razem zagłębiając się w tragiczną historię upadku tego znakomitego Cesarstwa. Na co oczywiście sam bym nie wpadł, jest to przeniesiona na kucykowe realia historia upadku Cesarstwa Bizantyjskiego i, jak już zresztą przekonałem się po „Po prostu”, Cygnus jest prawdziwym artystą jeśli chodzi o konwertowanie naszej realnej historii, począwszy od nazw własnych, poprzez obsadzanie poszczególnych postaci czy państw w określonych rolach, na charakterystycznym stylizowaniu samej treści kończąc. Lektura zarówno tego, jak i poprzednich opowiadań, zagrzewa mnie do tego, by wreszcie wziąć się za siebie i trochę dokształcić w materii historii, bo to prawdziwa (i chyba jedna z najlepszych) kopalnia inspiracji. Nim przejdę do rzeczy, muszę od razu zaadresować największy problem fanfika, który – niestety – tym razem wpłynął na mój odbiór dzieła. Forma Co się tutaj stało? Gdzie są akapity? Z racji tego, że nie jest to coś, co ma szansę zakamuflować się między wersami (jak na przykład typowe literówki), od razu wizualnie zwraca na siebie uwagę czytelnika i zważywszy na to, że opowiadanie to jest nowsze niż „Krystallina Autokratorias”, nie wiem jak to możliwe, że zabrakło w nim tego, co było standardem przy okazji starszego tekstu. Może fanfikowi zabrakło korekty, tak pomyślałem, ale jednak nie, okazuje się, że tekst miał i prereading, i korektę. Dziwne. Jakby tego było mało, w zapisie dialogowym mamy dywizy, co szczególnie mnie zdziwiło, interpunkcja mocno kuleje i rozprasza czytelnika. Forma zdecydowanie wypadła poniżej oczekiwań i prawdę mówiąc, nic a nic się tego nie spodziewałem. Styl też jest zupełnie inny, bardziej przystępny. Trudno to jednak uznać za wadę, gdyż jest to opowiadanie pisane w zupełnie innej konwencji, niż wspominana przeze mnie „Krystallina”. Stąd, myślę, że powinien przemówić do szerszego grona, chociaż myślę, że wszystkie te fanfiki tak naprawdę są dostatecznie lekko napisane, by każdy mógł się nimi cieszyć. No nic, skupmy się wreszcie na treści. Tutaj zdecydowanie jest za co chwalić. Bo czyta się to dobrze, w ogóle, świetne w tych fanfikach jest to, że choć czerpią wszystko z historii, niekiedy operują na fachowym słownictwie i odniesieniach, które nie każdemu wydadzą się takie oczywiste (przynajmniej nie od razu), a mimo to są w pełni zrozumiałe, przystępne, nawet dla takiego laika i tumana, co ja Niezaprzeczalny plus tejże twórczości, o którym warto wspomnieć. Kolejnym plusem jest to, że chociaż jest w tym polityka, jest wojna, to jednak elementy te występują bardziej w tle, gdyż, jak to odebrałem, na pierwszym planie miała być atmosfera panująca w Cesarstwie na moment przed świętością, a także kontemplacja upadku, już po świętości. Klimat potęgowany jest przez elementy religii, które istotnie nadają całości wyjątkowej otoczki. Podobnie jak w „Po prostu”, dzieje się coś wielkiego, z tą jednak różnicą, iż nie ma z tego tytułu powodów do radości, gdyż opisywane wydarzenia w fanfiku, tak jak wydarzenia z historii, które zainspirowały tę opowieść, są tragiczne i końcówka prędzej winna nas skłonić do zadumy. Tym istotniejszy staje się aspekt religijny, na który zdecydował się autor. Po namyśle byłbym skłonny zgodzić się, iż po lekturze jest niewielki niedosyt i że potencjał spokojnie pozwalał na jeszcze parę stron, co najmniej. Niemniej to, co już jest, dosttatecznie satysfakcjonuje, po prostu człowiek tak się w to wciągnął, że chciałby więcej tego, co lubi. Przymykając oko na formę, która mogłaby być lepsza, była to poważna, klimatyczna lektura, którą także mogę polecić, ale po uprzednim zapoznaniu się z „Krystalliną Autokratorias”, którą uważam z tej gromadki za najlepsze dzieło autora. Niezmiennie imponuje sposób, w jaki wydarzenia historyczne zostały przeniesione do świata kucykowego, satysfakcjonują znajome postacie w swoich rolach, a sam tekst jest skonstruowany tak, że przejmuje, czemu pomaga wykreowana atmosfera. Gdyby jednak było tego jeszcze troszkę więcej, no i gdyby forma została poprawiona... wówczas nie miałbym zarzutów. Tak czy owak, opowiadanie jak najbardziej polecam po raz kolejny i zachęcam do lektury, no i skomentowania Aha, na sam koniec – mając w pamięci „Krystallinę”, a także zapoznawszy się z opiniami mych przedmówców, muszę przyznać, że spodziewałem się więcej fachowego słownictwa czy opisów dotyczących życia dworskiego, procedur itp. Tak, to jest chyba to pole, na którym zabrakło mi detali. No nic, zobaczymy, czy jeszcze kiedyś autor zdecyduje się powrócić do pisania, umożliwiając nam jeszcze jeden powrót do tego świata. Oby nie ostatni. #BringBackKrystallina
  19. Zachwycony „Krystalliną Autokratorias”, postanowiłem rzucić okiem na pozostałe dzieła autora. Rzut monetą wskazał, że jako pierwsze pójdzie pod lupę „Po prostu”, opatrzone tagiem [History], co z miejsca narobiło mi nadziei na coś podobnego, ale osadzonego w innych realiach, może napisanego według innej konwencji. I nie zawiodłem się Opowiadanie dobrze łączy w sobie formę pamiętnika ze zwykłą, pierwszoosobową narracją, akcja zaś osadzona została na końcu okresu zimnowojennego, jak można z łatwością wyczytać, był to chłodny listopad 1991. Z zapisków osoby mówiącej otrzymujemy porcję historii, co rozszerza akcję na okres dwudziestolecia międzywojennego, wojnę, a także okres już po niej. No, może „akcja” nie jest tutaj na miejscu, zważywszy na fakt, że wówczas protagonisty nie było jeszcze na świecie, ale wiecie, o co chodzi Jako dwudziestopięcioletni kucyk, za pośrednictwem swojego pamiętnika, opowiada nam o tym jak do władzy w Germaneigh dochodził Süß Sprecher, co w końcu doprowadziło do wojny, a następnie upadku i podziału terytorium tego kraju, na Republikę Federalna Germaneigh i Germaneighską Republikę Demokratyczną. Podział wśród społeczeństwa to jedno, lecz z Hoovietami na wschodzie i Equestriańczykami za oceanem, nikt nie mógł być pewien jutra. Dlaczego? Przez widmo apokalipsy. Kolejnej wojny, tym razem już na megaczary. Sattel Steigbügel dorastał w czasach zimnej wojny. Jest on naszym przewodnikiem po historii, która doprowadziła do takiej, a nie innej sytuacji, a także protagonistą, z którego perspektywy poczujemy wiatr przemian. Opowiadanie ma wręcz niepowtarzalny klimat i to na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, imponuje styl, w jakim autor przekonwertował prawdziwą historię, czego takim pierwszym z brzegu przykładem są nazwy własne, nazwiska, czy to, w jakiej roli obsadzona została Equestria tudzież zaimplementowanie w fanfiku megaczarów. Dzięki temu nie dość, że daje się to kupić jako kucykowe realia, to jednocześnie historia wydaje się tak wiernie na nie przeniesiona, że nic a nic nie straciła swojego autentyzmu. Innym przykładem może być nakreślenie różnic, jakie występowały między wschodem a zachodem. Opowieść ta, głównie przez narrację pierwszoosobową z miejsca nabiera osobistego wymiaru, czuć, że nadchodzi przełom, że bohater uczestniczy w czymś wielkim, że staje się świadkiem historii. Dlatego też scena, w której staje na murze, TYM murze, jest nie tylko satysfakcjonująca, ale i w jakimś sensie sentymentalna. Niemalże samemu chciałoby się znaleźć w samym sercu tamtych wydarzeń i posmakować zmian z pierwszej ręki. Opowiadanie jest dosyć krótkie, lecz napisane w wyczerpujący sposób. Nie uświadczymy tu żadnych niedosytów czy braków, wręcz przeciwnie, dzięki tak dobranej formie jest wrażenie wciąż trwającej historii, a także żyjącego świata, który ma za sobą trudne doświadczenia, ale także i przyszłość. Zakończenie w mojej opinii zostało bardzo dobrze zrealizowane. W ogóle, sam tytuł opowiadania wydaje się wręcz enigmatyczny, ale po zapoznaniu się z fanfikiem czytelnik rozumie już dlaczego był to idealny wręcz tytuł. To nawet wynika z treści – chociaż po przybyciu na miejsce strażnik twierdzi co innego, wieść o tym, że już można przemieszczać się między republikami spada na głównego bohatera – i na nas – nagle, tak po prostu właśnie. A kiedy informacja ta okazuje się prawdziwa, reszta przychodzi sama. Może nie niczym kula śniegowa, ale jak fala. Fala przemian. Ponieważ dzieję się to nagle, tak po prostu, w związku z tym na końcu czytelnika trzyma się wrażenie wolności, że coś się skończyło, że coś już można robić i nie trzeba się tego obawiać. I to mnie się strasznie spodobało A powracając na moment do Sattela, muszę przyznać, że jest to całkiem ciekawa postać, napisania niuansami (np. to, że lubi frytki z keczupem), ale w taki sposób, że dobrze się o nim czyta. Myślę, że duże znaczenie mają tutaj dialogi. W mojej ocenie wyszły bardzo naturalnie i wiarygodnie. W ogóle, w pamięci zapada scenka, w której podaje dalej matce informacje od samego Koninskiego, po czym pędzi na zewnątrz. Podobnie jak te armatki wodne, alkohol, ten mur, który zaraz runie... OK, zaraz dostaniemy cukrzycy, a tymczasem jest pewna rzecz, która w opowiadaniu zgrzyta i której niestety nie da się nie zauważyć. Dotyczy ona formy. Spokojnie, jeśli chodzi o styl wypowiedzi, szyk zdań, ogólne brzmienie poszczególnych fragmentów, to pod tym względem nadal jest bardzo dobrze, co prawda nie tak elegancko, a momentami wzniośle, co przy okazji „Krystalliny”, ale ma to sens, w końcu osobą mówiącą jest dwudziestopięcioletni koleś, urodzony w 1966 roku, a więc całkiem blisko naszych czasów Formatowanie od pewnego momentu gubi akapity. Jakby tego było mało, przy dialogach pojawiają się dywizy zamiast półpauz. W ogóle, te wcięcia po dywizach chyba nie powinny tak wyglądać. Przez to zapis dialogowy rzuca się w oczy i odwraca uwagę od treści. Dziwne, że tak wyszło, skoro w końcówce mamy wytłuszczony tytuł opowiadania, służący za słowa kluczowe, jak się domyślam... Zatem opcje formatowania były używane. Dziwna sprawa. No, ale tak czy owak, jest to świetne opowiadanie, które śmiało polecam każdemu. Nie jest zbyt długie, ale treściwe i satysfakcjonujące, doskonale ponyfikuje poszczególne rzeczy zaczerpnięte z historii współczesnej, oferując przy tym znakomity klimat i szczerze mówiąc nie wiem dlaczego nie cieszy się większą popularnością. Świat oszalał, czy co?
  20. Nareszcie nadrobiłem „Krystallinę Autokratorias” I teraz, cholera jasna, żałuję, że nie ma ciągu dalszego. Bo to było naprawdę coś, zważywszy na datę premiery, można chyba powiedzieć, że opowiadanie w jakimś sensie wyprzedziło swoją epokę. Zapoznawszy się z opiniami (niestety nie aż tak licznymi) moich przedmówczyń i przedmówców, pomyślałem, iż mam do czynienia z fanfikiem podobnym do popularnego „Koła Historii”, zważywszy na dużą dozę opisów, a jeszcze większy zapas historii i kultury, wszystko przedstawione w formie przypominającej podręcznik akademicki, tak bardzo sprzyjającej rozległemu światotworzeniu. W sumie, coś w tym było, acz nie oszukujmy się, jest zupełnie odwrotnie - „Krystallina” ukazała się jako pierwsza, więc to „Koło Historii” jeżeli już, powinno wydać mnie się podobne. Cóż, magia kolejności czytania ponad tajnikami czytania po kolei Zgodzę się, że miejsce akcji fanfika jest pewnym powiewem świeżości, lecz to nie samo Cesarstwo Kryształowe, jako kolejna, zwyczajna lokacja, jest tu głównym specjałem. Przede wszystkim, chodzi o... Cesarstwo Kryształowe, ale jako żyjące miejsce w świecie przedstawionym, posiadające swoją długą i bogatą historię, a także przyszłość. Oznacza to, że głównymi bohaterami tejże opowieści będą zwyczaje, święta, przesądy, ale i konteksty, mitologia, technologia, a gdzieś pośrodku tego wszystkiego odnajdujemy się my sami, czytelnicy. Jak to trafnie opisała Madeleine, autor tworzy w naszych głowach imponująco detaliczne obrazy, na których musimy się odnaleźć, by, na przykład, wziąć udział w obchodach Święta Mórz, czy też wybrać swoje uliczki przy okazji pierwszego dnia Imera ton Nekron. Jesteśmy tu turystami, o których zresztą niejeden raz wspomina fanfik Opisów jest dużo, lecz poszczególne rozdziały cechują się ich naturalną, płynną kompozycją, dzięki czemu, o ile forma przypomina w pewnej części podręcznik, gdzie podawane są suche fakty, z drugiej strony jest w tym niemało życia, jakby równocześnie był to... reportaż? Kronika? Relacja? Chyba. Może naocznego świadka historii (mniej lub bardziej wiekowego), a może kogoś, kto wpada do Cesarstwa regularnie jako turysta/ podróżnik i jest świetnie poinformowany co do dziejów kraju oraz różnych kontekstów, co się z czego wzięło itd. Tutaj za przykład może posłużyć baśń „O Roku i dwunastu Miesiącach”. Proste, ale błyskotliwe. I klimatyczne. Jak wszystko, o czym czytamy Co do płynności, nie trzeba szukać przykładów dalej, niż w prologu. Tak tak, moi drodzy, opowiadanie od samego początku raczy nas tym, co najlepsze, nie tracąc poziomu w trakcie. Rozpoczyna się od wprowadzenia w pokaz sztucznych ogni, jakże istotny w kontekście ichnich tradycji. Niedługo po tym autor uchyla rąbka co do fajerwerków, również mających niebagatelne znaczenie. Następnie opisywane są zwyczaje i realia, czyli jak się te Cesarskie Ognie transportuje, jakie dania przewiduje się z tejże okazji, jak to wygląda na poszczególnych szczeblach hierarchii społecznej, jak mieszają się te różne masy mieszkańców, jednocześnie czuć oczekiwanie na ów tradycyjny, legendarny pokaz, całe towarzyszące temu napięcie oraz wyjątkowy nastrój. Oczywiście mocno to uprościłem; zatapiając się w lekturze znajdziecie wzmianki o tym co, czym i na czym się je, w zależności od miejsca i stopnia zamożności, czy też opis kolejnych odgłosów, słyszalnych zewsząd. Od razu czuć, że to miejsce, choć tylko w fanfiku, żyje swoim życiem, że wybrzmiewa, ma swój klimat i że (najprawdopodobniej) można w tym wszystkim odnaleźć odniesienia/ inspiracje naszą historią. Tzn. świata. Czy wspominałem o oryginalnych nazwach własnych? Wygląda na to, że zostały one zainspirowane językiem greckim, ale wszystko brzmi nie tylko dobrze w tym sensie, że nie gryzie się z resztą tekstu, ale i ma w sobie coś podniosłego i antycznego. W ogóle, pokonując kolejne rozdziały (przepełnione detalami, obszernymi opisami, no i niepowtarzalnym klimatem), dosyć krótkie, nie sposób oprzeć się bijącej z tekstu wiarygodności tzn. tak przedstawionemu Cesarstwu nie można odmówić państwowości, opisywane zwyczaje (może nie wszystkie, ale przytłaczająca większość) wydają się autentyczne, podobnie jak pobudki biorących w nich udział kucyków (tutaj muszę pochwalić za opis mentalności odwiedzających zmarłych krewnych oraz pęd ku temu, by koniecznie zapalić znicz większy, niż konkurent z tegoż rodu, a potem nie pojawić się na cmentarzu do kolejnego Święta Zmarłych), przez co naprawdę można kupić, że takie miejsce mogłoby istnieć naprawdę. Mój absolutny faworyt? Budowa Kanału im. Króla Harkita Krystalliny (a przy okazji omówienie pozycji cesarskiej floty w światowym rankingu), wraz ze znakomitymi opisami wynajdywania nowych technologii (każdy wynalazek – a jakże – o swojej własnej, oryginalnej nazwie, jeden nawet sprowadzony z daleka) umożliwiających zrealizowanie przedsięwzięcia, ze zwieńczeniem w postaci Parady Statków. Słowem, cały drugi rozdział, to istny majstersztyk. I jednocześnie ten odcinek, gdzie natrafiłem na najwięcej drobnych usterek w formie. No właśnie. Styl opowiadania owszem, jest specyficzny, acz w mojej ocenie przystępniejszy, niż np. we wspomnianym przeze mnie „Kole Historii”. Ale myślę, że do tego gatunku musiałem... dorosnąć, bowiem podejrzewam, iż gdybym zabrał się za coś podobnego dużo, dużo wcześniej, mając inny „mindset”, zapewne przy lekturze troszkę bym przysypiał. Ale teraz? Faktycznie, idzie poszczękać zębami z zazdrości na to światotworzenie Tym bardziej szkoda, kiedy oczom czytelnika przewija się jakiś błąd, raz są to rzeczy naprawdę drobne, nie burzące wrażeń z lektury, raz poważniejsze, których nie sposób pominąć, a innym razem przytrafia się, choć sporadycznie, brak justowania, co nawet na poziomie wizualnym odstaje i aż dziw, że nadal tam jest. Szczęśliwie, mogę sugerować, dlatego w wolnej chwili pozaznaczam różne rzeczy, głównie literówki, o których wspomniała Madeleine, czy to nieszczęsne justowanie. Aczkolwiek gdzieniegdzie również interpunkcji przydałby się mały przegląd. Ale tak czy inaczej, wszystko stoi na imponującym poziomie. Poprzez drobne błędy natomiast, mam na myśli następujące rzeczy: Czyli powtórzenie. Przewijają się raz po raz, takie tam. Moje sugestie? Może coś w stylu: „(...) ale zapiekanka podana na dolomicie też była popularna, choć spożywana wyłącznie na spokojnie w lokalu, (...)”? Jak widać, jeżeli już, nie są wymagane wielkie modyfikacje. Forma tak czy inaczej zachwyca i godnie realizuje ten ciekawy, nietuzinkowy pomysł. Natomiast, od czasu do czasu z tego eleganckiego, bogatego w detale stylu, wyłaniają się zdania troszkę przesadzone. Na przykład: Bardzo długie zdanie. Niby jest poprawne (Aczkolwiek nie powinno być „że popiera zamysł władcy”, skoro to Dwór?), ale wtrącenie wewnątrz (o budowaniu kanału) okazało się na tyle długie, że zdążyłem zgubić rozeznanie, o czym właściwie było to zdanie. Musiałem się wrócić, stracić flow czytania i jeszcze raz, bardzo powolutku, wczytać się, co jest grane. Ale może to tylko ja. Ale tak czy owak, gratuluję formy. Jest tu wszystko – mimo zatrzęsienia detali, rozdziały czyta się sprawnie i z niegasnącym zaciekawieniem, imponuje słownictwo, kompozycja, na czele z oryginalnymi określeniami, także na miesiące (wydaje mnie się, że po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim w „Smaku Arbuza”), wszystko przechodzi między sobą płynnie, czuć, że każdy rozdział dotyka innego aspektu kultury Cesarstwa i w ich ramach nie czuje się niedosytu, bardziej satysfakcję z dobrze spędzonego nad lekturą czasu, niemniej człowiek chętnie przeczytałby ciąg dalszy. Dwanaście części? Na razie możemy delektować się zaledwie jedną czwartą planu. Szkoda. #BringBackKrystallina Tak czy owak, to jest po prostu świetne i gorąco polecam „Krystalinę Autokratorias” każdemu, kto nie tylko jest ciekaw technik światotworzenia, lecz upodobał sobie specyficzny gatunek, jakimi są... nazwijmy to, fanfiki historyczne, wnikające w struktury społeczne, stosunki międzynarodowe, technologie, kulturę, folklor, dawne dzieje i teraźniejszość, wszystko, czego dusza zapragnie Nawet, jeśli nie jest się pasjonatem czy to historii czy socjologii. Fanfik imponuje do dziś i również dziś jest dla niego miejsce pośród nowszych, niekiedy trudniejszych w odbiorze dzieł. Być może „Krystallina” to jest właśnie ów złoty środek. Nie przekonacie się, póki sami nie spróbujecie. Fanfik kryminalnie niedoceniony i wart kontynuacji, zwłaszcza po latach. Polecam
  21. No to się niezły romantyczny mini-maraton zrobił Kolejna historyjka z tymże tagiem obok tytułu, tym razem na poważnie (acz cały czas z humorkiem choć innego typu), z Maud Pie jako główną bohaterką, zestatkowaną... No proszę, niby to takie oczywiste, ale człowiek jakoś o tym nie pomyślał. W każdym razie, fabularnie jest to po prostu Maud Pie spotyka Big Macintosha Zaczyna się niewinnie – ot Pinkie Pie (bo oczywiście, że tak) postanawia oprowadzić swoją kochaną siostrzyczkę po rodzinnym sadzie swojej nie mniej ukochanej przyjaciółki, po drodze gubiąc się gdzieś i przez resztę fanfika w zasadzie nie przewijając się w żaden szczególny sposób (i całe szczęście), nawet na zakończenie, potraktowano nas łagodnie i nie uraczono czymś bombastycznie absurdalnym, po prostu Pinkie przypomniała nam, że też tam jest i rozstawiła parę samą. Ale jak do tego doszło, zapytacie? Choć narracja nie jest prowadzona z perspektywy pierwszej osoby, styl, słownictwo, wszystko to zdaje się nawiązywać do charakterystyki Maud (czyli fanfik jest mocno maudocentryczny), ubierając opisywane rzeczy w formę nawiązującą do jej zamiłowania i specyfiki, co z miejsca należy uznać za strzał w dziesiątkę oraz formę idealną pod odpowiedni klimat – coś, co się nie nudzi zbyt szybko, ani nie nuży przy dłuższym poznaniu (opowiadanie zresztą nie jest zbyt długie), coś, co się podoba i sprawdza się jako kawałeczek życia utrzymany w klimatach romansowych, a także coś, co zapada w pamięci, dobrze się czyta i sprawia miłe wrażenie. W każdym razie, w tych warunkach nie mija wiele czasu, zanim Maud odnajduje wzrokiem kupkę nadzwyczaj interesujących kamieni, z którymi mógłby zapoznać się Boulder. Sęk w tym, że pupil głównej bohaterki zawieruszył się gdzieś po tym, jak ta zaliczyła niefortunną kolizję z Big Macintoshem, który pochłonięty swoimi sprawami nie zauważył gościni w rodzinnym sadzie. Jak nietrudno się domyślić, ogier decyduje się pomóc Maud w odnalezieniu Bouldera, choć ta nie jest pewna, czy Big Mac rzeczywiście jest w stanie dostrzec w kamieniach to, co wyjątkowe. Okazuje się, że owszem. Mało tego, brnąc dalej, odkryjemy głębszą, artystyczną naturę Macintosha, którą docenia Maud, uwaga, uwaga, również artystka. Poetka, ściślej rzecz ujmując W gruncie rzeczy, humor w fanfiku jest mocno stonowany, powiedziałbym wręcz, że nieszczególnie zwraca na siebie uwagę, został on w większości oparty na charakterystykach postaci, budując wokół tego drobne dowcipy sytuacyjne, co jednak bardzo dobrze uatrakcyjnia lekturę. Zostało to napisane w taki sposób, że czytelnik nie tylko ma wrażenie, że tych dwoje doskonale do siebie pasuje, ale także wprawia go w coś takiego, że niby to było od początku takie oczywiste, ale jakoś mało kto o tym pomyślał. Ogółem, zgrabnie rozpisana relacja, bardzo przyjemnie się to czytało. Pod kątem formy, jest bardzo solidnie, w porównaniu z poprzednimi przekładami zdecydowanie lepiej, co zapewne jest zasługą tego, iż jest to po prostu jedno z tych nowszych tłumaczeń, zatem na polu formy dokonał się postęp Wnikając w zagadnienie głębiej, idzie się doszukać kilku drobnych usterek, np. W tę stertę kamieni Poza niepotrzebnym przecinkiem przed „i”, dużo powtórzeń. Możliwe, że tak musiało być z uwagi na oryginał i nie dało się tego uniknąć, jednak chociaż ten drugi „kolor” można było na coś wymienić. Ale tak czy owak, jako krótki, klimatyczny i ładnie napisany kawałek życia (chociaż tego tagu tam brakuje, ale shhh...) o zabarwieniu romantycznym, fanfik godny jest polecenia. Efektu dopełniają naprawdę ładnie napisane postacie, relacja między nimi wypadła zaskakująco naturalnie i wiarygodnie, została zrealizowana raczej subtelnie. Myślę, że warto poświęcić tejże historyjce chwilkę lub dwie, szczególnie jeżeli się tego typu klimaty lubi i jeżeli w obsadzie znajdują się lubiane postacie
  22. Kolejne tłumaczenie i kolejne spojrzenie w przeszłość. Wracamy do klimatów romansowych czy też elementów sugerujących działalność naokoło-erotyczną, szeroko pojmowaną To może dobry moment na wspomnienie o czymś, o czym zapomniałem przy poprzednich opowiadaniach. Ramiona zamiast łopatek, a tutaj dodatkowo plecy zamiast grzbietu. OK, to były początki fandomu, stare, dobre czasy, społeczność traciła swoją niewinność pozwalając sobie na coraz więcej i więcej, i nie mam tutaj na myśli kolejnych, coraz to odważniejszych tworów inspirowanych „Cupcakes”. Ale, ale, bo gubię wątek. Ramiona potrafię zrozumieć, ale skąd te plecy? Właściwie, znów zamotałem sobie kolejność. No nic, poszedłem za głosem serca. A tak naprawdę według pewnej listy W każdym razie, przekład znacząco odbiega formą od tego, co dane mi już było czytać i komentować. Interpunkcja do poprawy, zwłaszcza przy zapisie dialogowym. Dywizy zamiast półpauz, jak ostatnio. Tym razem jednak, dodatkowo stwierdzam masową dezercję w gronie akapitów. Na dłuższą metę, utrudniało to czytanie i rozpraszało. No i przysięgam na wszystko, że dopiero teraz przeczytałem ów tekst po raz pierwszy. Naprawdę, nie czytałem go wcześniej, nawet niespecjalne wiedziałem o czym jest, jedynie kojarzyłem angielski tytuł. Właściwie to nadal jestem zaskoczony. A wspominam o tym dlatego, że jakiś czas po premierze tego tekstu (i w oryginale, i po polsku) w sumie wpadłem na coś podobnego... Coś, co w jakimś sensie dotyka niegrzecznej tematyki, a bohaterką zostaje Rarity, bo Rarity widzi więcej Zapewniam, że to zbieg okoliczności. W każdym razie, o ile „Do You Really Want To Know” mogło zostać uznane za rzut okiem na stan, czy też nurty we wczesnym fandomie, o tyle „Shipping Goggles” (z tego, co widzę, klasyk w swoim gatunku) można rozpatrywać jako komentarz do tendencji, która pozostaje wiecznie żywa – łączenie postaci w pary, wszystkie możliwe konfiguracje, nawet nie muszą się znać, wystarczy że stały obok siebie albo wymieniły się spojrzeniami, fandom resztę sobie dopisze. Im więcej, tym weselej. Im bardziej... nietypowo, tym lepiej. Zakończenie, o którym jak widzę krążą skrajne opinie, odebrałem jako oczywisty sygnał dla czytelnika – to jest trollfic. To jest jedyne wytłumaczenie. Nawet wizualnie się to to zgadza. Tak czy inaczej, nawet mając na względzie to, że jest to komedia, ciężko mi postrzegać opowiadanie inaczej, niż w kategoriach trollingu, trafnie podsumowującego skłonności fanów do łączenia postaci w różne figury geometryczne. Mimo niedoskonałej formy, bawiłem się... może nie aż tak dobrze, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie było zabawnie. Mało subtelnie, raczej całkiem bezpośrednio, powiedziałbym wręcz, że ostentacyjnie (by nie powiedzieć nachalnie), ale cały czas na wesoło. Lektura dosyć lekka, no i mimo wszystko, bohaterki zostały wykreowane w porządku, poznajemy która jest która, mimo przyjętej tematyki, zachowują się tak, jak moglibyśmy się tego po nich spodziewać, gdyby do podobnej sytuacji doszło w serialu. Opisy zostały dobrze zbalansowane z dialogami, gdyby nie ta nieszczęsna forma, która – zwłaszcza dzisiaj – prosi się o poprawki, powiedziałbym, że opowiadaniu niczego nie brakuje. Jedna rzecz wydała mi się super creepy, mianowicie, kiedy Twilight przypomina o tym, jak pewnego razu Rarity nadinterpretowała sobie to, co się wokół niej dzieje w taki sposób, że mało brakowało, a wyszłoby, że Twilight kocha się z samą Celestią, wymieniając w jednym ciągu argumentów, dlaczego byłby to nieobyczajny, nielegalny wręcz skandal, że jako uczennica byłaby nieletnia, Rarity tak po prostu rzuca, że „to byłoby słodkie”. Nie, nie byłoby. Na tyle, że zaczynam wahać się, co do swojej oceny kreacji bohaterek. Jak na Rarity, nawet w ramach tej konwencji, to chyba przesada. Ale znów, jeśli przyjąć, że całość jest trollficiem, no to jako komentarz do szeroko pojętej twórczości fanowskiej skoncentrowanej na statkowaniu, chyba pasuje i nie ma co się krzywić. Do dobrze, lecz co z rekomendacją? Ano... Nie wiem. Trudno powiedzieć. Pomijając formę, jak na klasyczny tekst, jest to coś, do czego z łatwością można wrócić, właściwie dowolną ilość razy i podejrzewam, że nawet za jakiś czas, będzie to nie tylko okienko na to, jak wyglądała kiedyś fanfikcja, ale i wiecznie aktualne podsumowanie, do czego ludzi ciągnie, jeżeli coś istnieje. Jedna z zasad internetu. Nie do końca rozumiem negatywny odbiór końcówki, ale może to tylko moja specyfika. Albo myśl o tym, że to tylko trolling, który pozostał fanfikiem i przetrwał do dziś sprawia, że nie mogę się gniewać na opowiadanie, no bo po co? Zresztą, to nie pierwszy przypadek. „I Hate You” od Slimebeasta zostało onegdaj creepypastą miesiąca... A to od początku była trollpasta. Specjalnie napisana z głupawkami. I błędami. Więc owszem, z tym się już spotkałem. Tekst nie jest długi, czyta się go szybko i lekko, cały czas jest wesoło i przyjemnie, aczkolwiek rekomenduję dystans. To stara historyjka, inspirowana fantazjami fanów, wykonana w prostej, niezobowiązującej formie, dla zabawy. Nie ma co traktować tego poważnie. Wtedy myślę, że przy „Shipping Goggles” można się naprawdę dobrze bawić. Chociaż może być niekomfortowo. Jak wspominałem, subtelności się tu nie uświadczy.
  23. Lektura opinii mych przedmówców dała mi do myślenia. Cóż, do końca się łudziłem, że jednak wstrzelę się w spektrum, niekoniecznie znajdę się w większości lecz nie będę ze swoim zdaniem sam. No niestety, ale mnie opowiadanie nie podeszło za szczególnie i w sumie nie wiem za co jest takie uwielbiane... To znaczy, domyślam się, acz to zupełnie nie mój typ humoru. Pierwszy odruch był taki, że większość żartów zaginęła w akcji podczas tłumaczenia, gdyż dowcipy opierające się na grze słów niekiedy są niemożliwe do przełożenia, chyba żeby je napisać zupełnie od zera, coby były zrozumiałe po polsku, dla Polaka. I chociaż oryginał zarekomendowałbym ponad polską wersją, to jednak... też nie miałem jakichś szczególnie pozytywnych wrażeń. Nie zrozumcie mnie źle, totalnie negatywnie nie jest, ale dla mnie „Racist Barn” to zupełnie niezły średniak, oparty na świetnym pomyśle i operujący na języku w ciekawy, niekiedy naprawdę bystry sposób, lecz jako całokształt... nie wybijający się niczym szczególnym. Spędziłem trochę czasu, głowiąc się skąd ten stan rzeczy. Nie potrafię wskazać obiektywnych wad, mogę co najwyżej po subiektywnemu popsioczyć na to czy tamto, ale mam kłopot z zaadresowaniem zalet, które w jakiś sposób podniosłyby ocenę niniejszego tekstu. Myślę, że przede wszystkim brakowało mi opisów – jest to głównie komedia dialogu i nieporozumień – lecz analogicznie, jeżeli w tekście miałyby się znaleźć opisy, to o czym miałyby być? Gdzie je umieścić? Trudno powiedzieć. Chyba jednak wcale nie były takie potrzebne. Kolejna kwestia, czyli bohaterki tejże produkcji. Są oddane... niby w porządku, niby u każdej zostały należycie uwydatnione charakterystyczne cechy, ale z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić taki dialog między nimi. Z pozoru jest serialowo, miałem wrażenie jakby opowiadanie od początku przekonywało mnie o swojej kreskówkowości (no raczej, skoro podejmuje wątek piosenki, którą naprawdę w serialu śpiewali i przy której wznosili ziemski gmach), tylko w praniu jakoś tak... dziwnie było. A tekstu Fluttershy o nienawiści do smoków oraz odmówienie skomowatości Spike'owi, tego to już kompletnie nie rozumiem Zwłaszcza mając w pamięci to, jak się nim zajarała przy okazji otwarcia pierwszego sezonu. Skąd ta zmiana? Podmieniec nie zgłębił życiorysu postaci, w którą się wcielił? Właściwie, o ile pomysł sam w sobie jest świetny, o tyle w takiej formie wyszło z tego doszukiwanie się czegoś tam, gdzie tego nie ma. Powtórzone kilkukrotnie. Plus teksty, że jak ja mogę być rasista, jak ja skrzydlatych i rogatych znajomych mam. Ech, ileż można? Wczytując się głębiej, ogarniając do ilu wydarzeń z serialu nawiązuje tekst, nie ma bata, musiało być serialowo. Było i nie było jednocześnie. Och, oczywiście nie zabrakło Derpy, pojawiającej się znikąd i to z dźwigiem, którego nie zawahała się użyć, co było nawet... zaskakujące. Motyw kierujący ikoniczną klaczą okazał się całkiem zabawny. Tak, to zdecydowanie był mocny punkt opowiadania. Podobnie jak tekst o umieniu w książki, w ogóle, przytoczone przez moich poprzedników cytaty, z tym się mogę zgodzić, że to były warte zapamiętania highlighty tekstu. A w sumie, pęd Twilight do wykładu o historii Equestrii i sąd ten Dzień Jedności, to też było sympatyczne. I tylko tyle mi przychodzi do głowy. Reszta zdążyła już z niej wylecieć. W sumie, byłem zaskoczony, tym, jak niewiele się zapamiętuje po przeczytaniu fanfika. Kurczę, czemu mnie to nie bawi? Odnośnie formy, to tłumacz stanął na wysokości zadania, tekst udało się skonwertować na polski razem z żartami słownymi i nieporozumieniami/ insynuacjami, na których przecież opiera się cały humor. Szkoda tylko, że interpunkcja wyszła tak sobie, tu i ówdzie przyuważyłem powtórzenia, a do tego zgrzytające zdania, jak to na przykład. Co w sumie oddaje mój główny problem, jaki mam z tym opowiadaniem. Niby zdanie jest poprawne, ale ten szyk, wypowiedziane na głos prosi się o parę poprawek. Chyba nie mam już nic do dodania. W ogóle, ciężko mi o tymże fanfiku napisać cokolwiek więcej. Miał swoje momenty, które mi się spodobały, jednakże częściej poszczególne partie tekstu pokonywałem zupełnie beznamiętnie. Pomysł świetny. Wykonany przecież poprawnie, no bo jak inaczej miało by być? Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Tylko mnie osobiście nie podeszło. Sam nie wiem. Mimo wszystko, jest to coś, co można polecić i co na pewno znajdzie niejednego zwolennika. Zwłaszcza, jeśli ktoś lubi tego typu humor. Ba, niewykluczone, że porównywanie obu wersji językowych przyniesie niemało rozrywki, jeśli ktoś się takimi niuansami interesuje i jest ciekaw, co zostało zmienione, w jakim stopniu i jak to sobie wszystko poustawiał tłumacz, byśmy mieli „Racist Barn” w ojczystym języku. Jednocześnie, nie jest to długi tekst, nie jest też jakiś szczególnie trudny w odbiorze, raczej całkiem lekki, nawet przyjemny. Po prostu nie dla mnie. Ale czy warto spróbować? Pewnie, że warto.
  24. Fanfiki epistolarne są prawdziwą rzadkością. Znam tylko jedną opowieść wykonaną w tymże stylu – jest to „Yours Truly” przy którego przekładzie miałem sposobność pomagać – toteż kolejny tego typu tytuł przyjąłem z zaciekawieniem, acz tagi oraz gabaryty ostudziły nieco mój entuzjazm. Ostatnio korespondencja była pisana na poważnie, nie brakowało smutniejszych, bardziej refleksyjnych akcentów – co wpisało się w mój gust bardzo dobrze, choć nie wszystko wyglądało tak różowo – tym razem jest to czysta rozrywka, która prosi nas o jedynie parę minut uwagi, tak szybko się to czyta. Muszę przyznać, że nie miałem wrażenia niedosytu i jak na obraną tematykę, taka długość opowiadania okazała się idealna. Ale po kolei. Jak możemy się dowiedzieć z posta otwierającego niniejszy wątek, jest to wymiana korespondencji między księżniczką Celestią, a Twinkle Sprinkle Twilight Sparkle, jak mniemam osadzony w czasach, w których ta wciąż była w swojej oryginalnej formie. To znaczy, bez skrzydeł Jakby to nie wystarczyło, w fanfiku przewinie się klasyczna biblioteka, w której zamieszkała bohaterka, w ogóle, od razu czuć starszy klimat, przypominający o początkach fandomu, co starego wyjadacza od razu chwyta za serce. Miło Opowiadanie nie bawi się w przydługawe introdukcje i od razu rzuca nas na głębokie wody. Może nie „na bombę”, ale jednak. To, co tylko z pozoru wydaje się kolejnym, zwyczajnym listem Celestii, jakich zapewne zdążyła wysłać do swojej uczennicy wiele, szybko przedstawia nam zagadkę, która – a jakże – pod koniec zostanie rozwikłana, co jednak da więcej pytań, niż odpowiedzi, co jednocześnie staje się pretekstem do całkiem zgrabnie wykonanego title placementu. Nienachalny, zaserwowany już po tym, jak jedna sprawa się wyjaśniła, z małym twistem na końcu. Fajne. Jeśli chodzi o humor, to tutaj nie powinno być zaskoczenia – stare, klasyczne dowcipkowanie fantazjach erotycznych kolorowych postaci z bajki dla dzieci, odnośnie czego... miałem trochę mieszane odczucia, bo z jednej strony jak jest dobrze wykonane, to dlaczego nie, z drugiej tak czy inaczej jest to coś, co wszyscy widzieli, ale na szczęście opowiadanie stara się to nam przedstawić w dostatecznie ciekawy sposób, coby uniknąć wrażenia odgrzewanego kotleta. Odbywa się to na dwa sposoby – poprzez pozostawienie większości rzeczy wyobraźni czytelnika przy jednoczesnym zachowywaniu dynamiki między obiema protagonistkami, co jak na formę epistolarną potrafi być imponujące. Jest zabawnie o tyle, że w pewnym momencie jedna podejrzewa drugą o to, że ta ją wkręca, po czym okazuje się, że Celestia mówi zupełnie poważnie, jednocześnie wyrażając zaniepokojenie, czy treści, które w jakiś sposób dostały się do zaadresowanego do niej zwoju nie wpadną w oko Spike'owi, który na tego typu rzeczy jest o wiele za młody. Wyjaśnienie skąd się wzięły te dziwne szkice i opisy, no i jak trafiły przed oblicze Pani Dnia, jest dosyć proste, ale wiarygodne. Mogło tak być. Mimo formy epistolarnej, miałem rażenie pędzącej naprzód akcji. Opowiadanie cały czas stara się uraczyć czytelnika jakimś dodatkowym nieporozumieniem, czymś zabawnym, działającym na wyobraźnię, nie zapominając o tym, że jest winne w miarę wyczerpujące wyjaśnienie. Nie mam zarzutów co do kreacji postaci, wyszło naprawdę sympatycznie i autentycznie, jeśli oceniać to pod kątem relacji nauczycielka-uczennica. Widać, że one się znają, ufają sobie nawzajem i dzielą się wszystkim Tekst w dużej mierze pisany jest niuansami, jak np. troska Celestii o dziecięcą niewinność Spike'a (chociaż ten notorycznie gapi się na uda jednej z głównej szóstki, ta klacz wie, o kogo chodzi xD), o której już wspominałem, ale z opowiadania dowiemy się, że Twilight, jeżeli już zechce komukolwiek zwierzyć się ze swoich intymnych przygód, to w pierwszej kolejności będą to jej rodzice, w tle przewija się też Luna, która nie wiedzieć czemu szaleje jak nakręcona, raz po raz mamy przebłyski odnośnie tego, co tam jest (w tym dodatku nadzwyczajnym do listu) naszkicowane i tak dalej, i tak dalej. Opowiadanie nie nudzi, w dobrym stylu utrzymuje treść w świeżości, no i zakończenie spełnia swoje zadanie na piątkę. Zakończenia „urywane” trudno wykonać tak, by uniknąć wrażenia niedosytu, ale tutaj się to udało. Pod kątem formy znalazłem kilka rzeczy, które bym poprawił, głównie chodzi o interpunkcję, ze szczególnym wskazaniem na przecinki. Niekiedy leżą sobie tam, gdzie nie powinno ich być. Skąd ten przecinek przed „i”? Powtórzenie. Przemyślenia-myśli-domyślić się, zdanie przeczytane na głos nie brzmi zbyt dobrze. Niby nie jest totalnie źle, ale słychać, że coś tam nie gra. Znów przecinek przed „i”, jest to jednocześnie korespondencja, w której zabrakło jednego akapitu. Kolejny przecinek przed jedynym „i” w zdaniu. Ale poza tym, przekład okazał się naprawdę dobry. Wartko się czytało, no i w trakcie tłumaczenia tekst nic a nic nie stracił w materii nastroju, tak jak wspominałem, powiało początkami fandomu. Zresztą, to opowiadanie ma swoje lata, więc chyba byłoby dziwnie, gdyby jednak niczym takim nie wiało, czyż nie? Jednakże mam na myśli również to, że test zestarzał się bardzo dobrze i również dzisiaj jest dla niego miejsce pośród oryginalnej fanfikcji i przekładów dzieł zagranicznych. Jest to krótka, ale treściwa, sprawnie zrealizowana komedia, której warto poświęcić kilka chwil, cieszy, że prócz walorów merytorycznych oferuje nostalgiczną podróż w czasie i w sumie zapada w pamięci. Nie jest to nic wielkiego, ale potrafi rozśmieszyć, no i otwarte zakończenie nie pozwala wyobraźni spać spokojnie. Miła rzecz, warto przeczytać.
  25. @Verlax Bardzo dziękuję za nowe komentarze, cieszę się, że "Następny dzień po świętach" nie musiał czekać zbyt długo, nim został przez Ciebie przeczytany i rozpracowany po tym, jak zapoznałeś się ze "Spełnieniem życzeń" Jak zauważyłeś, były to zwykłe obyczajówki i chociaż od tego momentu im dalej w fabułę, tym bardziej będę się starać żonglować różnymi tagami, eksperymentować, poszerzać świat w fanfiku, dodawać nowe wątki, postacie, [Slice of Life] nadal będzie się trzymać dobrze, więc nawet kiedy dojdzie do eskalacji, seria zachowa swoje obyczajowe oblicze, z czym zresztą odnajduję się najlepiej. Chyba, tak mnie się zdaje, na dzień dzisiejszy Ale prawdziwym zaskoczeniem okazał się dla mnie Twój głos na [Epic] Za który również z całego serca dziękuję, mam nadzieję, że w miarę odkrywania ciągu dalszego nie będziesz tego żałować... A nawet jeżeli zwątpisz, to już teraz namawiam, byś zaczekał do tych kluczowych zwrotów akcji, które oczywiście będą, ba, już teraz wymieniłeś twisty, które okazały się dla Ciebie zaskakujące, ze swojej strony mogę zapowiedzieć, że będzie tego więcej Wbrew pozorom, pozostało jeszcze kilka niedokończonych wątków z sagi rodziny Crusto, do których już niebawem odniosą się poszczególne opowiadania. A skoro ma być także eskalacja, to i akcję będę przedstawiać z różnych perspektyw. Mam nadzieję, że seria to uciągnie. Myślę też, że z czasem zrozumiesz dlaczego jestem taki ciekawy Twojej perspektywy na te opowiadania. W każdym razie, na pewno będzie o czym dyskutować. Kilka rzeczy, do których chciałbym się odnieść. Wiem, wiem, to niejedyny tekst, w którym pozostały nierozważone sugestie. Przyznaję, że to zaniedbałem, ale teraz, jak już uporałem się z nadprodukcją, tego typu kwestie powinny niebawem zostać rozwiązanie. Mam nadzieję Tą wypowiedzią podsunąłeś mi pewną myśl, choć teraz trochę za późno, by ją wdrażać (na pewno w przypadku już opublikowanych bądź gotowych, oczekujących na publikację opowiadań, byłoby to bardziej naprawianie tego, co nie jest popsute), lecz co by było, gdyby opowiadania wieloczęściowe nie były opisywane jako kolejne części (pierwsza, druga, trzecia), tylko miały podtytuły? Wówczas poszczególne odcinki takiej "Wiosny Cevalonii" czy "Za nieustającą walkę" zamiast generycznych "numerków" miałyby coś innego. Merytorycznie nie miałoby to głębszego znaczenia, ale taka perspektywa wydaje mnie się kusząca - coś ciekawszego zamiast "typowego" rozwiązania. Muszę o tym pomyśleć na przyszłość Jeszcze raz wielkie dzięki za komentarze, słowa uznania względem formy oraz fabuły, a także podzielenie się swoimi odczuciami oraz prognozami. Mam nadzieję - o czym już wiele razy wspominałem - że przyszłe opowiadania nie zawiodą. Hm... zdradzę mały sekret. Pozdrawiam serdecznie i do napisania następnym razem, tutaj albo w wątku z "Kołem Historii" @KLGDiamond Tobie również bardzo dziękuję za poświęcony na lekturę czas oraz komentarze Mam nadzieję, że seria zdoła zatrzymać Cię przy sobie jak najdłużej Miło, że narracja w "O szyby deszcz dzwoni" Tobie odpowiada, to chyba jedyne opowiadanie z cyklu, które prowadzone jest w ten sposób, tj. retrospekcjami. Może powinienem w przyszłości przemyśleć jakiś mały powrót do tej formuły. Zobaczymy, wszystko przed nami. Rzeczywiście, otwierając serię, starałem się kreować miejsce akcji i panujące w nim realia jako lokację, do której czytelnik raczej nie chciałby trafić. Na pewno taką, w której dobro/ empatia wypada na tle zła/ obojętności bardzo słabo. Ale czy na pewno? Wszakże zwróciłeś uwagę na postawy, które jednak stają w opozycji do tego niekomfortowego świata. Analogicznie, sytuacja Fenrira była opisywana jako taka, w której czytelnik raczej nie chciałby się znaleźć. Heh, trochę nie mogę uwierzyć, ile lat ma już ten tekst Co do Twojego drugiego komentarza, oczywiście dziękuję za rekomendację i tak dalej, ale... które właściwie opowiadanie miałeś na myśli? Z opisu fabuły wynika, że dwuczęściowe "Poznając nowy świat", które faktycznie jest o Gleipnirze i jego wesołej wojaży do Equestrii. "Na głębokich wodach", o ile rzeczywiście nie jest to żaden "Water World", o tyle w tym opowiadaniu jak najbardziej Fenrir występuje i jest to zarazem Spicy's first appearance A może to jakiś zmyślny foreshadowing z Twojej strony? Ano, takie było założenie. Zresztą, postawiłem na pewien realizm. No bo nie oszukujmy się - jakie szanse na teście diagnostycznym miał mieć ktoś, kto nigdy wcześniej nie miał do czynienia z żadną nauką magii, ani jej nie trenował sam, w ogóle, poza paroma podstawowymi czynnościami, które przychodzą jednorożcom naturalnie, nie miał u kogo podpatrzyć bardziej złożonych zaklęć? To musiało się tak skończyć. Plus "fala" w szkole, tym bardziej, że Gleipnir przybył z daleka. To też wydało mnie się całkiem realistyczne. Abstrahując od tego, że mimo paru fragmentów, bynajmniej nie miałem zamiaru kreować Equestrii w "Kresach" na idealny kraj, gdzie wszyscy są dla siebie mili, nikt nie ma żadnych problemów i nic złego się tam nie dzieje. Co to to nie Tak czy inaczej, wielkie dzięki, umieram z ciekawości jak ocenisz kolejne odcinki i na co zwrócisz uwagę Pozdrawiam!
×
×
  • Utwórz nowe...