Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1150
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. OK, to było coś. Jak na 14 stron, masa rzeczy godnych wspomnienia, skomentowania oraz przeanalizowania. Zaistniała w wątku dyskusja, niedługo po premierze opowiadania, także jest warta odniesienia się. W każdym razie, jak być może się Państwo domyślają, zbyt wiele dobrego odnośnie wykonania fanfika do powiedzenia nie mam, natomiast odnośnie pomysłów... cóż, tutaj mam mieszane odczucia. Wychodzi zatem z tego, że po trochu mi po drodze z opiniami negatywnymi, a po trochu z pozytywnymi. Ale po kolei. Podobnie jak Cahan, uważam, że opowiadanie w ostatecznym rozrachunku było złe, acz nie do końca zgodziłbym się, że w całej swojej rozciągłości z powodów ciekawych. Znajduję w nim rzeczy, które za sprawą kiepskiego wykonania po prostu pogrzebały tę historię i przyznam szczerze, że waham się, czy to w ogóle komentować (tzn. tutaj, na forum, jawnie), bo naprawdę nie chcę urazić autora, ani mieszać czegokolwiek z błotem dla samego mieszania z błotem, niemniej, odczuwam potrzebę podjęcia próby potrząśnięcia w ten sposób Lyokoherosem, coby zdał sobie sprawę, jak ciekawe, jak intrygujące, jak dobre pomysły, które ma w głowie, po prostu są przepuszczane. I jak aż zęby bolą na widok tego, jaki potencjał się marnuje, między innymi przez nietrafioną decyzję względem obranej formy. Były fragmenty, które, jak mniemam, w założeniach miały być poważne, klimatyczne, zaś ich zadaniem było zbudować obraz innego świata – mroczniejszego, splamionego degeneracją, bezwzględnością, nieprzyjaznego, ale jednocześnie niepozbawionego jasnych stron oraz heroicznych jednostek, mających odwagę stanąć na drodze złu. Celowo opisuję to w taki sposób, gdyż w tym wszystkim da się zauważyć, iż miało być podniośle, miało być to coś więcej, zaś czytelnik, jak się domyślam, miał się czuć tak, jakby uczestniczył w czymś wielkim. Jakby śledząc losy bohaterów, miał stać się częścią tego innego uniwersum i to z tej jasnej strony, coby poczuć się... dobrze? Właściwie? Jak bohater, który ratuje bieg historii? Chyba. Stąd, poprzeczka została zawieszona wysoko i bardzo dobrze – trzeba mieć ambicje, trzeba próbować nowych rzeczy, sięgać troszkę dalej, najwyżej się nie uda. Nie uda się dziś, uda jutro. No i niestety, akurat tym razem się nie udało, a całość, w obliczu tak postawionych sobie celów, brzmiała niekiedy groteskowo, stąd nie dziwię się mojej przedmówczyni, że przy tak wielu akapitach towarzyszył jej śmiech. Zresztą, sam niekiedy miałem ochotę sobie pożartować z tekstu, z czym nie czuję się tak do końca dobrze. Zastanawiałem się, czy to wyrywanie poszczególnych rzeczy z kontekstu, czy też zostawienie ich tam, gdzie są, sprawia, że momentami, pomimo przecież ciężkiej tematyki oraz czynów okrutnych, jest zabawnie. A może to nie ma większego znaczenia, bo po prostu jest to kwestia słownictwa, sposobu przedstawienia tychże informacji, a może fundamentalnie coś tu jest nie tak i stąd dobór formy (nie w kontekście ilości wątków, złożoności świata przedstawionego, ale w kontekście natury rozgrywających się na łamach fanfika rzeczy) nie ma większego znaczenia – po prostu zawsze będzie coś nie tak. Oczywiście ponad wszelkie inne problemy najbardziej wybija się (chyba) ekspozycja, ale ja w pierwszej kolejności chciałbym poruszyć kwestię światotworzenia, gdyż w ramach wprowadzenia dostajemy kilka informacji, głównie o stronach, które ścierają się w owej alternatywnej rzeczywistości. Tylko nie myśl sobie Lyoko, że piszę to po to, by Cię wyśmiać, poniżyć, nic z tych rzeczy, to kompletnie nie o co chodzi. Po prostu chcę być szczery i jakoś trudno mi ubrać to w lepsze słowa, ale początek opowiadania autentycznie brzmi jak jakiś mokry sen narodowca. Grupa „postępowców” otrzymała wszystkie najgorsze cechy, o jakich można pomyśleć i to bez stosownego build-upa – stąd ciężko dać wiarę, że taka grupa mogłaby istnieć naprawdę i funkcjonować. Tym bardziej, że najwyraźniej za zniszczeniem ich moralności stoi jakaś ideologia (ciekawe jaka), co trudno odczuć. To jest jakaś zbieranina, czy sekta? Jeżeli sekta, to cóż, to jest całkiem złożona sprawa, to uzależnianie od siebie wyznawców, niszczenie więzi rodzinnych itd. To trzeba należycie przedstawić, pokazać, jak działa. A tymczasem, wydaje się, że gwałcą i mordują, bo są maszynami do gwałcenia i mordowania. Wszystko, przed czym przestrzegają konserwatywni radykałowie, a czego nikt nigdy nie widział na oczy. Oczywiście nasi bohaterowie rozprawiają się ze złymi postępowcami w taki sposób, że w razie nie poddania się, traktuje się ich insta-killem w postaci zaklęcia dekapitującego, ale Bóg ich kocha, więc wszystko ok. Biorąc pod uwagę różne wpisy w internecie, niejeden radykał nie miałby nic przeciwko. Ale zaznaczam – jest to jedynie forma krytyki opowiadania, figura, wiesz doskonale, drogi autorze, że Cię szanuję i jeżeli mam czas, to zamienię kilka słów o fanfikach, ale w tym wypadku po prostu nie mogę tego nazwać inaczej. Nie chodzi mi też o to, że o tym absolutnie nie wolno pisać, bo wolno, mało tego, mam przykład, że gdy się postarasz, umiesz wprowadzać tego typu rzeczy (wiara katolicka, grzech, krytyka pewnych postaw, światopoglądu) w sposób organiczny, zorganizowany, przez co różne elementy światotworzenia są dobrze zintegrowane z treścią, a ekspozycja w ramach dialogów nie przekracza pewnych granic. Jest to fanfik pt. „Nasza Mała Sunset” i myślę, że „Krwawy Diament” sporo by zyskał, gdyby prowadzić świat oraz postacie w podobny sposób. A przede wszystkim, rozpisać „Diament” na kilka rozdziałów lub części. I jeszcze jedno – zapewniam, że gdyby kiedyś wydarzyła się sytuacja odwrotna, tj. generalizacja dotknęłaby osób wierzących, konserwatywnych, ceniących sobie tradycyjne wartości i spojrzenie na rodzinę, świat, i gdyby to ta grupa została przedstawiona w sposób przerysowany, obraźliwy, tuż obok strony postępowej, jako tej „uciskanej”, która jest krystalicznie czysta, nieskazitelna i nie ma sobie nic do zarzucenia, wówczas również zwrócę na to uwagę i to skrytykuję. Pamiętaj o tym. Jeszcze Cię odznaczę, byś mógł na własne oczy zobaczyć, jak piszę o „mokrym śnie dziennikarza Krytyki Politycznej” i potępiam krzywdzącą generalizację, tym razem ukierunkowaną na drugą stronę. Moja intuicja rzadko kiedy mnie zawodzi i coś czuję, że kiedyś będzie taka sytuacja, aczkolwiek trudno mi ocenić, czy to opowiadanie dopiero powstanie, czy też już istnieje i czeka na swoją kolej. Pora na powrót do „Krwawego Diamentu”. Zaniechanie przemyślenia sposobu na lepsze zintegrowanie światotworzenia z treścią, z miejsca doprowadziło do tego, że fanfik dokonuje krzywdzącej generalizacji, a świat przedstawiony wygląda czarno-biało, bez odcieni szarości, przez co – a jakże – traci na wiarygodności. W związku z czym, trudno odnaleźć się w tym uniwersum i wstęp ledwo, ledwo spełnia swoje zadanie, jako zachęcacz do dalszej lektury. Ale udaje się mu, gdyż odpowiednio szybko dostajemy akcję. W praktyce oznacza to kolejne zgrzyty, o których zresztą była uprzejma wspomnieć Cahan – przerysowane zachowanie bandytów/ gwałcicieli, a także mało wiarygodna kreacja Golden Winga, jako gwardzisty. Co prowadzi do mało angażującej sceny walki oraz pierwszego starcia czytelnika z problemem niewłaściwej ekspozycji. Przede wszystkim, jak na tak rozległy świat, lore oraz wątki, takich ekspozycji nie wykonuje się w formie dialogów, gdyż jest to po pierwsze nudne, po drugie mało wiarygodne, sztuczne, a po trzecie, na dłuższą metę okazuje się mało angażujące, gdyż nie ma tutaj wyzwania, nie ma główkowania, wymogu łączenia faktów – wszystko zostaje podane czytelnikowi na srebrnej tacy i w zasadzie zwalnia z myślenia. Mało tego, ekspozycja w fanfiku do bólu przypomina „reżyserię” cut-scenek z najnowszych (No, dzisiaj już nie takich nowych, ale co ja poradzę, że Sega zwolniła swoje tempo wydawnicze?) trójwymiarowych gier z jeżem Soniciem, która to „reżyseria” przeważnie polega na tym, że postacie stoją naprzeciwko siebie (ewentualnie w kółeczku) i eksponują, okazyjnie poruszając górnymi kończynami. Często znajdują się przy tym w jakiejś nieciekawej, jakby oderwanej od growego środowiska lokacji, co ani nie jest atrakcyjną formą, ani nie ma w tym niczego godnego zapamiętania, no i generalnie podzielam zdanie, że tego typu „reżyserii” powinno się unikać. Troszeczkę tak to wygląda w fanfiku – postacie albo stoją sobie nad zmasakrowanymi zwłokami niegodziwych niegodziwców, albo gdzieś na cmentarzu i eksponują, momentami miałem wrażenie, że nawet nie między sobą, ale czytelnikowi. Forma mało atrakcyjna, mało wiarygodna, nienaturalna, wymuszona wręcz. Przez to informacje o świecie czyta się bez zaangażowania. A wielka szkoda, gdyż koncepcyjnie, świat jest to interesujący oraz posiadający ciekawe możliwości, o czym zresztą też już wspomniano w wątku wcześniej i do czego sam się przychylam. Podział świata na regiony, w których degeneracja dokonała dzieła i stara struktura społeczna uległa rozkładowi, gdzie szerzy się przestępczość, rozpusta, rozwiązłość oraz na regiony, które wciąż się opierają, zachowując tradycyjne spojrzenie np. na rodzinę oraz relacje międzykucze, a także wiarę? Świat, w którym istnieje religia, a także agresywna do niej opozycja (Tak w ogóle, czy tylko dla mnie ów „bloddyzm” brzmi jak jakaś przeróbka buddyzmu?), krwawe starcia między gwardią, inkwizycją, a owładniętymi ideologią bandytami, do tego wampiry, krew, magia, fantasy? Ambitnie. Tyle ciekawych rzeczy, powiązanych ze sobą, mających wspólne korzenie, nawiązujące np. do rodowodu Luny, włącznie z pochodzeniem obu sióstr... I to wszystko w 14 stron? Bez szans. To jest materiał na wielorozdziałowiec. Wypełniony elementami SoL-owymi, przemocą i przygodą, fantastyką, zakończony kulisami poczęcia Sunset Shimmer. To mogłoby się udać. Gdyby tylko zastosować inną formę. Żeby było śmieszniej, sceny te wypadają o tyle słabiej, gdyż Scarlet Sword dopiero co poznała Golden Winga. Czym niby dowiódł, że jest godzien zaufania? W jaki sposób wykazał się odwagą? Przecież jest gwardzistą. Stróżem prawa. To, że rzucił się na ratunek Twilight Velvet i sam stanął naprzeciwko grupie bandytów? Przecież to jest jego praca. Tym się zajmuje. Do tego był szkolony. Tak w ogóle, to nie popisał się Poza tym, Scarlet w mojej opinii bynajmniej nie dała swoim przeciwnikom szansy. Albo jest zimną i bezwzględną inkwizytorką, i zabija od razu, albo jest litościwa i w razie odmowy obezwładnia, a potem przekazuje gdzie trzeba. Jak nic z tego nie wyjdzie, można urządzić publiczne wykonanie wyroku śmierci. Spalenie jakieś, czy coś, tego typu rzeczy. Co jest, nie zna zaklęć pętających? Im dłużej o tym myślę, tym więcej widzę sposobów na opisanie wątków, relacji między protagonistami. A gdyby była to pierwsza (albo jedna z pierwszych) zmiana Golden Winga? Gdyby zobaczenie Scarlet w akcji sprawiło, że gość się w niej zauroczył i postanowił później ją odszukać, bo po zabiciu bandytów zniknęła, nie chcąc zwracać na siebie większej uwagi? To byłby dobry moment, by przedstawić czytelnikom np. brata głównego bohatera, White Crossa, zamiast wyciągać go z kapelusza wtedy, kiedy wymaga tego fabuła. Może, jako duchowny, pomógłby bratu odnaleźć tajemniczą inkwizytorkę, w której się zadurzył? Może pomógłby mu dotrzeć do literatury i to w ten sposób, stopniowo, czytelnicy mogliby zapoznawać się z uniwersum? Gdyby tak Golden Wing zdecydował się śledzić Scarlet, tropiąc po kolei kolejne bojówki bloddystów albo podobnych bandytów, z czasem stając się coraz większym profesjonalistą? My moglibyśmy pomału odkrywać świat, jego historię, specyfikę poszczególnych frakcji. Gdyby tak porwać się zwrot akcji, że to Scarlet przez cały czas go śledziła i patrzyła, jak staje się coraz silniejszy, a całe to śledztwo miałoby być dla niego próbą? A dlaczego? Oj nie wiem, może coś w nim dostrzegła, ale potrzebowała sprawdzić? A może by tak napisać jakiś dodatek, z perspektywy Scarlet Sword? Przedstawić jej początki, jako inkwizytorki, społeczność wampirów, te rzeczy? Zahaczyć o wątek rodowodu księżniczek? Zrobić z tego tajemnicę do odkrycia, coś, dzięki czemu Scarlet odzyskałaby wiarę? Napisać jej przemianę, drogę ku czystości? Mając tak rozwinięte i napisane postacie, z pewnością wytworzyłaby się silniejsza więź między nimi, a czytelnikiem, w związku z czym tragiczna końcówka uderzyłaby mocniej, wstrząsnęła, przejęła. Oczywiście, że wymagałoby to napisania opowiadania od nowa, ba, ponownego przemyślenia od zera wszystkiego, w tym formy, która w oczywisty sposób musiałaby rozrosnąć się do wielorozdziałowca, wzbogaconego opowiadaniami dodatkowymi, ukazującymi uniwersum z różnych perspektyw, oczami różnych postaci, przy okazji przedstawiającymi ich rozterki, charaktery, wątpliwości, wewnętrzne konflikty. Pomału i konsekwentnie, nikt nikogo nie goni. Myślę, że wtedy... Wampirza Equestria to naprawdę byłoby coś. „Krwawy Diament” sprawdziłby się świetnie jako baza, wielorozdziałowiec, przedstawiający najważniejsze wydarzenia, wspierany przez liczne opowiadania poboczne. Takie, jak „Moja opiekunka jest wampirem!” Ech, ile fantastycznych rzeczy moglibyśmy mieć, gdyby tylko zostało to inaczej zrealizowane... Bez śmieszności, bez wzbudzania politowania, nie politycznie, na poważnie, mrocznie. No, ale nie ma co płakać nad rozlaną krwią. Jak wypada tempo akcji? Ano nie najlepiej. Przez mnogość ekspozycji, a potem nagły przeskok do czasów późniejszych, gdzie Golden i Scarlet pobierają się, żyją sobie razem, aż... aż-aż... Oj, to mi się nie podobało, ale taka moja specyfika. No, przynajmniej autor oszczędził nam wyczerpujących opisów gwałtu, ograniczył się do rezultatów. Ale czy była to przejmująca scena? W jakimś sensie na pewno, choć nie potrafię się pozbyć wrażenia, że cała ta przemoc pod koniec okazała się strasznie przerysowana. Może to przez to, że w fanfiku brakuje tych wszystkich elementów, o których wspominałem powyżej – słaba więź czytelnika z protagonistami, tempo akcji leci na łeb, na szyję, brakuje klimatu, toteż ciężko się wczuć, zaangażować. Jest tylko niesmak, gniew i... no cóż, nie mam pojęcia na co ten gwałt. Co jest w tym „fajnego”, by budować tragiczne backstory danych postaci w taki sposób, żeby były z brutalnego gwałtu? Zresztą, pisałem o tym wcześniej – złoczyńcy wydają się być bezmyślnymi maszynami do gwałcenia, nie czuć, że za ich czynami stoi jakaś ideologia, jakiś negatywny wpływ, zaś oni sami brzmią sztucznie, toteż tym bardziej trudno mi to jakkolwiek ocenić. W sensie, dlaczego oni tacy są? Naprawdę tak sobie autor wyobraża grupy postępowe? Zwierzęta do gwałcenia? Czy autor wie w ogóle, co to gwałt? Co tu się dzieje? W sumie, naprawdę było to potrzebne? To aż taki znakomity plot device? Nie dałoby się wymyślić czegokolwiek innego? Z drugiej strony, dostrzegam chęci napisania sceny przytłaczającej, smutnej, tragicznej. W sumie, efekty widać w desperackich próbach uratowania Scarlet, lecz w mojej opinii zostało to zburzone zbędnym efekciarstwem. Naprawdę musiał wlatywać przez witraż? Domyślam się, że miało to służyć budowie dramatyzmu, ale na tym etapie domyślamy się, co się stanie ze Scarlet i że nie przeżyje. Po co? Gdyby on pokonywał kolejne komnaty, ze Scarlet na kopytach, z której uchodzi życie, gdyby spieszył się, zwracając na siebie uwagę każdego, kogo by mijał, aż wreszcie, gdyby z hukiem otworzył na oścież wrota sali, spojrzenia wszystkich skupiłyby się na znajomym gwardziście i umierającej inkwizytorce, stojącymi w tej wielkie futrynie... no, to by zrobiło na mnie większe wrażenie. No i byłby czas na zbudowanie napięcia, podkreślenie dramatyzmu. Plus, smutne wstawki z perspektywy umierającej Scarlet. On ją niesie na kopytach do Celestii, a jej przed oczami śmiga całe życie. Tak też moglibyśmy poznać przełomowe sceny z jej życia, momenty przemian, dni smutne, dni radosne, te rzeczy. Szybkie migawki bez kontekstu, które narobiłyby smaka na kolejne opowiadania, spin-offy, prequele. Taka okazja przeszła koło nosa... Aha, no tak, zapomniałbym. Zamknięcie historii, czyli ekspresowe poczęcie Sunset Shimmer. Cahan już wytłumaczyła, że w tak krótkim czasie to niemożliwe i w sumie przypomina to to, co niektórzy (Obraźliwie?) nazywają "antyaborcyjnymi fantazjami", ale podoba mi się, że najwyraźniej autor popiera in vitro i do tego w pełni finansowane przez państwo – skoro sama Celestia zdecydowała się manualnie (tzn. stosując magię) połączyć plemnik z komórką jajową, powstałą zygotę inkubować przez cały okres ciąży aż do narodzin Sunset... to było ok, nie powiem, że nie. In vitro powinno być ogólnodostępne. Niemniej, tempo akcji okazało się zbyt prędkie, natomiast fakt, że poprzednie ekspozycje nie dały rady zbudować odpowiedniego klimatu, zaś treść pozostawiła wiele do życzenia, uwypukla kontrast – ile autor poświęcił na źle poprowadzoną ekspozycję, a ile na akcję, nie zapewniając po drodze żadnych fillerów, poprzez które i romantyczna relacja między Goldenem, a Scarlet zyskałaby na wiarygodności i postacie zostałyby lepiej rozwinięte, może znalazłyby się tam jakieś wątki poboczne, może wreszcie tak dla odmiany jakieś naturalnie wprowadzone lore, cokolwiek. Nie wspominając już o tym, że finałowe sceny okazały by się po stokroć bardziej przejmujące, wstrząsające, smutne, a efekt byłby dużo, dużo lepszy. W ogóle, dlaczego mam wrażenie, że to dwa fanfiki, pisane w zupełnie różnych czasach, zlepione ze sobą w jedno? Przez większość trapione problemami z ekspozycją, które do złudzenia przypominają te same kłopoty, z powodu których cierpi „Kod Equestria”, zwłaszcza na początku, a pod koniec bardziej przypomina ostatnie dzieła autora. Kontrast tego, w jaki sposób jest prowadzona historia, jest aż nazbyt jaskrawy, ale autor zmyślnie zatarł granicę, stąd troszkę mi zajęło sformułowanie tejże myśli. Werdykt? Niewykorzystany potencjał. Masa chęci, masa ciekawych pomysłów (choć nie wszystkie trafiają w moje gusta), wykonanie słabe, nawet bardzo. Pozostawia wiele do życzenia, trudno odczuć tu jakiś nastrój, rzeczy najpierw są nam eksponowane, a potem się dzieją, aż dochodzimy do końca. Wszystko dosyć nienaturalnie, momentami napisane tak, że zamiast trzymać kciuki i ciekawić się, co będzie dalej, człowiek ma ochotę parsknąć śmiechem. Jest smutniejszy, bardziej dramatyczny moment, który nie rozwija pełni potencjału, gdyż zbyt wielu rzeczy brakuje, no i masa momentów niewiarygodnych, naciąganych, które wzbudzają politowanie. Tzn. wypadają dość cheesy, na przykład to inkubowanie Sunset, gdy ta nie miała szans zostać poczęta w tak krótkim czasie. Czarno-biały świat, mnóstwo generalizacji, co również wzbudza śmiech. Średnio przemyślane proporcje między światotworzeniem, a akcją, w ogóle, oba te elementy średnio się ze sobą dopasowują... jakbym czytał dwa zupełnie odrębne opowiadania, zrośnięte ze sobą. Jedno miało być od lore, drugie od akcji i tragedii. Z tym ostatnim akurat, poradziłeś sobie najlepiej, przyznaję. Zgodzę się, że koncepcyjnie, to jedna z najbardziej przejmujących scen, jeśli idzie o Twoją twórczość, ale wykonanie (także przez wykonanie fanfika, jako całości) kuleje i zbija to wrażenie. Nie wystarczy mieć pomysł, trzeba też wiedzieć jak go zrealizować i po drodze pominąć tylko to, mogłoby zepsuć efekt końcowy. To trudna sztuka, ale warto próbować. I chwała Ci za to, że taką próbę podjąłeś, ogólnie. Dołączam się do wniosku Cahan. Napisz to jeszcze raz. Tym razem porządnie. A na kolejne odsłony "Wampirzej Equestrii" oczywiście czekam i jestem ciekaw, co jeszcze zmajstrujesz. Tutaj bez zmian, to alternatywne uniwersum wydaje mi się interesujące. Z "Krwawym Diamentem" nie wyszło, ale to normalne w pracy twórczej, czasem tak się zdarza. Powodzenia w pisaniu!
  2. Lyokoverse – tysiące lat historii, cały system magii, bogate światotworzenie... tylko dlaczego bardziej w ramach przewodnika, a niekoniecznie w ramach fanfików? Wiem, wiem, czepiam się, ale chcę stworzyć odpowiedni nastrój zanim przejdę do problemu ekspozycji, ale to w ramach innego fanfika. W każdym razie, może to ostatnie zmiany w moim postrzeganiu i wyczuciu, a może wrażenia po „Kole Historii” od Verlaxa, po którym zacząłem zwracać na to większą uwagę i w ogóle, odkrywać w jaki sposób można przedstawiać historię świata, budować go, potem na tym bazować itd. Powracając do Lyokoverse, w gruncie rzeczy, zawarte w tym wątku fanfiki są dla mnie nowością, do czego podszedłem dość entuzjastycznie, gdyż jakiekolwiek miewam kłopoty z Lyokoverse, w ogóle, ze stylem autora, o tyle za każdym razem potrafi mnie zaciekawić, skłonić do jakichś przemyśleń, no i kluczowe fragmenty pozostają w głowie, zaś same chęci stworzenia czegoś więcej niż kolejnego, zwykłego fanfika, same w sobie, dopingują do własnej twórczej pracy. Aha – nie jest to odosobniony przypadek, jest wiele innych dzieł, które oddziałują na mnie podobnie, ale wiecie jak to jest, im więcej, tym weselej Tym bardziej, że swego czasu zacząłem zbliżać się do momentu, w którym wszystkie dotychczasowe opowiadania Lyokoherosa zostaną przeze mnie przeczytane, co z kolei powinno rozpocząć mozolny (oceniając po obecnej częstotliwości publikowania) okres oczekiwania na nowy content. Nie przedłużając, przejdźmy do pierwszego opowiadania w ramach „Opowieści”, czyli „Ucieczki królowej Idube”, rozciągającej się na, wedle zapewnień autora, 300 słów, co czyni z fanfika taki potrójny drabbl, co wydaje mi się jak najbardziej ok, skądinąd wiem, że tyle wyrazów w zupełności wystarczy, by sklecić coś ciekawego. Z przyjemnością mogę przyznać, że w przypadku „Ucieczki” udało się osiągnąć taki właśnie efekt, chociaż czytelnik odczuwa niemały niedosyt, zważywszy na wspomnienie o królestwie Zebrici, księżniczce Unitas, Wojnie Tysiącletniej, no i osobie brata tytułowej Idube, odpowiedzialnego za zaistniałe zło. Opowiadanie okazało się na tyle klimatyczne, że chciałoby się poznać szczegóły struktury królestwa zebr, jak ono funkcjonuje, jak wygląda życie codzienne mieszkańców, co robią, jak to wygląda, może jakieś unikalne zwyczaje itp. Ale chciałoby się to przeczytać „w akcji”, niekoniecznie w stu procentach jako ekspozycję, a jeżeli już, to forma kroniki będzie odpowiedniejsza, acz tę również można wpleść w „zwykłe” opowiadanie i też będzie dobrze. Spoglądam do zapodanego przewodnika i z tego co widzę, jest szansa na odkrycie tych szczegółów, choć spodziewam się, że to Idube będzie grać pierwsze skrzypce, ale nie chcę oceniać pochopnie. Podobnie mają się sprawy z postaciami takimi jak księżniczka Unitas, czy Zan, którzy zostali zaledwie wspomnieni, a na pewno ciekawie czytało by się ich interakcje np. z poddanymi. Ciekawie byłoby poczytać jak się te postacie zachowują, jak się wyrażają, jakie mają ambicje, charaktery itd. Podobnie, Wojna Tysiącletnia brzmi interesująco, choć głównie z tego względu, że trudno mi sobie wyobrazić dwie strony znajdujące się w ciągłym (?) stanie wojny przez okrągłe tysiąc lat. Ciekawi mnie, jak autor to rozwiązał, jak zamierza to przedstawić. Wspominam o tym także dlatego, że opowiadanie to jest, z tego co widzę, pierwsze w chronologii i moim zdaniem robi robotę, jeśli mówimy o wprowadzeniu czytelnika w uniwersum, zajawienie klimatu, a także kluczowych wydarzeń, które ukształtowały ów świat, no i najzwyczajniej w świecie, zachęca do dalszego odkrywania. Owszem, nie wydaje się to jakoś specjalnie oryginalne, przełomowe, ale z drugiej strony, nie wieje sztampą i w sumie ciekawi, nie trącąc przy tym kiczem. Poza tym, jak na 300 stron, opisy okazały się całkiem satysfakcjonujące i opowiadanie czyta się dobrze, nie uświadczyłem w nim rzucających się w oczy błędów, zaś fakt, że sporo pozostawiono wyobraźni czytelnika, w tym przypadku działa na korzyść fanfika, a może to po prostu przez świadomość, że istnieją kolejne opowiadania i są już opublikowane, zatem czytelnik nie pozostanie głodny zbyt długo. Sam nie wiem. W każdym razie, powracając jeszcze do zawartej w przewodniku chronologii, mam pewne wątpliwości, czy opisanie tych konkretnych fragmentów wątku Idube w formie oneshotów wystarczy, by zaspokoić ciekawość. Chodzi mi o to, że „Ucieczka” wypada dobrze również jako prolog wielorozdziałowca, a przynajmniej czegoś, na co złożyłoby się co najmniej kilka samodzielnych części jednej historii, o ucieczce rzeczonej postaci. Serio, aż tak ciekawi mnie co będzie dalej – na jakie trudności natrafi królowa, kogo spotka, czy nikt nie będzie jej ścigał, co w tym czasie będzie robić jej brat, w jakim stanie dotrze do celu Idube i jak się to skończy, zanim ostatecznie znajdzie się na uchodźstwie. Jest to inny, charakterystyczny aspekt twórczości autora, który niestety nie napawa już tak wielkim optymizmem, a jest to łatwość, z jaką niewykorzystywane zostają potencjały zawarte w jego pomysłach, tudzież nie do końca satysfakcjonująca realizacja co ciekawszych koncepcji. Powiem wprost – masz tutaj materiał na wciągający, dłuższy fanfik przygodowy, w który z łatwością wpleciesz wątki smutniejsze, a może i fantastyczne, przy okazji ujawniając (Tylko nie zbyt wiele naraz i nie od razu!) co nieco o magii, elementach świata, historii itd. „Ucieczka” radzi sobie jako samodzielna, kompletna historia, ale również jako prolog do czegoś większego, a ponieważ lubię fanfikcję, lubię czytać, skłaniałbym się ku temu, by jednak uczynić z niego wprowadzenie i pociągnąć motyw ucieczki dalej, zahaczając o wybrane lokacje Zebrici, ukazując charaktery siostry i brata (uwypuklając różnice między nimi, ale także ich ambicje), pokazując coś o uniwersum, doprowadzić opowiadanie do czegoś. Naprawdę, szkoda nie skorzystać z takiej okazji W każdym razie, całkiem niezłe opowiadanie, które czyta się sprawnie i dobrze, czując przy tym klimat oraz coś takiego, że jest to część czegoś dużego. Po skończeniu lektury pozostaje niedosyt, ale i ciekawość wobec tego, co już jest i zostało opublikowane. „Smoczęta Fillydelfilskie” mają kilka cech wspólnych z „Ucieczką”, co z jednej strony cieszy, ale z drugiej powoduje podobne wątpliwości. Po pierwsze, opowiadanie wypada kompletnie, a ukazujące się oczom czytelnika opisy satysfakcjonują i spełniają swoje zadanie, dając wartką akcję, którą śledzi się z zaciekawieniem, natomiast zakończenie robi smaka na ciąg dalszy, w związku z czym ponownie mamy mieszankę niedosytu z zaintrygowaniem wobec tego, co mogłoby się wydarzyć później. Jednocześnie, tekst sprawdziłby się, może nie jako prolog, ale jako pierwsza z kilku części dłuższej historii, nawiązującej do – jak tytuł sam na to wskazuje – Orląt Lwowskich, co kusi, by zdradzić coś więcej o trwającym konflikcie, jego tle historycznym, nawiązać do Orląt jeszcze bardziej, może też ukazać konflikt od drugiej strony... masa możliwości, które proszą się o zrealizowanie w formie czegoś dłuższego. A to wszystko w wojennych klimatach i nieco cięższej niż zwykle atmosferze. Miło, że tym razem przez opowiadanie przewinęło się nieco więcej postaci, niż ostatnim razem, że poznaliśmy je z imion, w ogóle, że wymieniły między sobą trochę zdań. Ubarwiło to treść i pomogło w utrzymaniu odpowiedniego tempa akcji, nie wspominając już o nastroju,dzięki któremu czytało się to wartko, może zabrakło napięcia, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio. Dlaczego zabrakło napięcia? Nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że bohaterom szło zbyt łatwo, tym bardziej, że pojedynek toczył się z gryfami, o których mam dosyć silne przeświadczenie, że są większe, silniejsze, szybsze itd. Zwłaszcza, że to warunki wojenne, a my mówimy o żołnierzach, więc najlepszych z najlepszych, najpewniej dobrze doświadczonych jednostkach. Mając to na uwadze, jakoś trudno mi sobie wyobrazić małe źrebięta, pokonujące wielokrotnie większe, cięższe, lepiej wytrenowane, dorosłe gryfy i wiem, do czego nawiązuje opowiadanie, jednakże nie są to postacie ludzkie i na warunki kreskówkowe, wydaje mi się, że te różnice w warunkach fizycznych są jeszcze większe i naprawdę trudno mi w to uwierzyć, że takie kucykowe dzieciaki byłby w stanie pokonać dorosłe gryfy. Ja to jeszcze-jeszcze, ale domyślam się, jak tekst mogą odebrać zapaleni fani gryfów. Takie przedstawienie tychże istot jest dla nich dosyć... deprymujące. Sprawie nie pomaga fakt, że mamy małe pojęcie o liczebności poszczególnych stron, więc tym bardziej mam mały mętlik w głowie. Bo na jednego gryfa mogło przypadać +10 źrebaków, a może zaledwie dwóch, a może było ich tyle samo, a może mniej. Domyślam się, że znajomość historii Orląt Lwowskich oraz kontekstu nawiązania może sporo pomóc, ale zastawiam się co z czytelnikami, którzy niespecjalnie się tym interesują albo kiepsko to pamiętają? Uważam, że opowiadanie powinno sobie radzić również w takich warunkach i zawierać niezbędne informacje, coby każdy mógł sobie wyobrazić wygląd tych starć oraz ile w tym brało udział kucy i gryfów. Zaznaczam, że chodzi mi o niezbędne informacje, wplecione w tekst w sposób naturalny, nie ekspozycje zatrzymujące sztucznie akcję! Opowiadanie oceniam jako całkiem ciekawe, klimatyczne, napisane sprawnie i bez większych zarzutów, brzmiące zupełnie nieźle, przystępnie, które dobrze zajawia nowy temat i ciekawi czytelnika, jednakże brakuje mu kilku szczegółów, by uwiarygodnić opisywane wydarzenia. Nie jest to duży kłopot, laik pewnie niespecjalnie cokolwiek zauważy, ale byłoby ciekawie mieć to w fanfiku, w ogóle, dobrze by było mieć tej historii więcej. Ale jest w porządku. W ten sposób przechodzimy do „Podszeptów”, które wyróżniają się na tle pozostałych opowiadań gabarytami i... tym, że przedstawiają zamierzchłe czasy, ale jednocześnie coś, co znamy/ kojarzymy doskonale i co chyba różni twórcy niejednokrotnie brali na wątek główny do swoich opowiadań. Tym razem będziemy świadkami długiej i wyczerpującej walki Luny z samą sobą, a właściwie, z Koszmarem w jej głowie, czego rezultatem musiała być przemiana w Nightmare Moon i nieudana próba zagarnięcia Equestrii tylko dla siebie. Znajomy motyw, wykonanie... z jednej strony szału nie wzbudza, ale z drugiej, podoba się i co by nie mówić, jest przy tym sporo klimatu. Opowiadanie po raz pierwszy miałem przyjemność odsłuchać w ramach Kącika Lektorskiego, gdzie sporo kawałków tekstu (o ile nie całość, nie pamiętam już dokładnie) przypadło Grento, który odczytał je creepypastowym tonem, niekiedy brzmiąc dość agresywnie, nieprzyjaźnie, nadając historyjce prawdziwie mrocznej otoczki, co wówczas bardzo mi się spodobało i na czym owe opowiadanie wiele moim zdaniem zyskało Mając w pamięci świetne wspomnienia z czytania, gdzie treść wręcz wyziewała mrokiem, zwątpieniem czy grozą, zabrałem się za zwykłą lekturę i cóż... Grento naprawdę wiele wniósł swoim głosem i niech żałują ci, których zabrakło wtedy na czytaniu. Bo czytając tekst samodzielnie, mroczna atmosfera nie udziela się już z taką siłą, choć nadal jest i daje się poczuć, a wewnętrzna bitwa Luny wciąga i chociaż tekst trwał zaledwie 8 stron (niecałych), miało się wrażenie, jakby czasu w fabule upłynęło o wiele więcej, niż w rzeczywistości, zaś w ramach poszczególnych fragmentów przewinęło się znacznie więcej wydarzeń. Na uwagę zasługują przypisy, które rzucają więcej światła na kalendarium, co pomaga zorientować się co, kiedy i gdzie miało miejsce, i jak długo to już trwa. Jak wiadomo, świat można budować na różne sposoby i dawkować informacje także przy pomocy formy. Chociażby przypisów Powracając do wewnętrznej walki Luny, tytułowe podszepty wydały mi się dość wiarygodne z tego względu, iż przez cały czas miałem wrażenie, że uderzają one w czułe punkty Pani Księżyca. Za każdym razem, gdy ta przywołuje jakieś zdarzenie, jakąś postać, by przekonać samą siebie, że jest ważna, dostrzegana i doceniana, podszepty natychmiast przekonują ją, że jest inaczej, choć nie do końca w taki sposób, by nie dało się tego skontrować, jednak wystarczająco mocno, by osłabić poczucie własnej wartości Luny, kawałek po kawałku. Powoduje to spójny i logiczny ciąg rozmów z głosem we własnej głowie, dzięki czemu finalna przemiana zostaje należycie uwiarygodniona, przedstawiona jako długi, złożony proces, a fakt, że między wierszami możemy poznać trochę historii, ubarwia całość i składa się na całkiem dobry, klimatyczny fanfik, chyba w tym zestawieniu najlepszy, acz „Ucieczkę królowej Idube” uplasowałbym niewiele dalej, tak mi się ta zajawka spodobała. Zaciekawił mnie wątek Snowdrop, choć przyznam, że za pierwszym razem wydał mi się troszkę na doczepkę, ale potem, gdy sprawdziłem kto to jest i przypomniałem sobie tę historię, zrozumiałem, dlaczego znalazła się w fanfiku i uznałem jej motyw za nie tylko interesujące, ale również emocjonalne urozmaicenie. Aczkolwiek, jeżeli ktoś nie jest w temacie i średnio się orientuje co do wcześniejszej, ogólnoświatowej twórczości fandomu, może poczuć się deczko skołowany, gdyż sam fanfik nie dostarcza wystarczająco wiele informacji na jej temat i rozumiem, że w tym wypadku wypada samodzielnie zapoznać się ze źródłem, ale chciałbym spytać autora, czy nie zechciałby może dokonać adaptacji fanfikowej fanowskiego odcinka „Snowdrop”, na rzecz Lyokoverse? Może coś lekko zmienić, może coś od siebie dodać? Nie chodzi mi o streszczenie animacji, gdyż to byłoby bez sensu, ale może jakaś miniaturka, coś skupionego na relacjach klaczki z Luną? Jako suplement do „Podszeptów”? Co jeszcze... forma? Raczej nie mam większych zastrzeżeń, poza tym, że niektóre, ale tylko niektóre, opisy pozostawiły po sobie niedosyt i miejscami miałem wrażenie, jakby warstwa emocjonalna Luny nie została w pełni przybliżona, toteż potencjał kolejnych scen pozostał niewydobyty w całości, a szkoda. Początkowo mamy ten stłuczony wazon, ale ciekawie by było zobaczyć np. zmieniający się stosunek protagonistki do różnych rzeczy, czy służących jej kucyków, czy to poprzez czynności, czy dialogi. Wprawdzie otrzymujemy troszkę tego pod koniec, gdy okazuje się, że Luna ma wątpliwości i niechętnie opuszcza księżyc, ale szkoda, że autor nie potrwał się na więcej. Nie mam na myśli niczego spektakularnego, po prostu więcej interakcji z otoczeniem/ innymi kucykami, maksymalnie rozciągającego opowiadanie do jakichś 11 stron, nie więcej. By pokazać nowe rzeczy, ale nie zaburzyć krótkiej formy, która sprawdza się całkiem całkiem. Poszczególne kwestie, narracja, brzmienie podszeptów, wszystko to zostało dobrze pooddzielane i czytelnik nigdy nie ma wątpliwości, co kto mówi, ani co się dzieje. Całość sformatowana bez zarzutu, błędów też nie uświadczyłem, toteż tutaj opowiadanie sprawdza się na piątkę. Co cieszy, tekst się podoba i pozostaje w pamięci, natomiast znów wydaje mi się, że autor nie rozwija w pełni potencjału swoich pomysłów, ale przy „Podszeptach” nie jest to aż tak widoczne. Opowiadanie radzi sobie i generalnie rzecz ta wynika z mojej ciekawości... No właśnie – skoro została rozbudzona ciekawość, na tyle, bym zaczął wyobrażać sobie różne inne rzeczy, które mogłyby znaleźć się w fanfiku, zastanawiać się, jak autor by je przedstawił i co jeszcze ujawnił, to chyba o czymś świadczy Myślę, że „Podszepty” warto przeczytać, wprawdzie nie jest to nic świeżego, ot, kolejna historia o tym, jak Luna zmieniała się w Nightmare Moon, jednakże została ona przedstawiona w sposób krótki, zwięzły, solidny i wciągający, a przy tym wspomniana przemiana okazała się, w opozycji do gabarytów tekstu, baaardzo rozciągnięta w czasie, co daje pojęcie o tym, jak bolesny musiał to być żywot dla niedocenianej Luny. I tak długo wytrzymała. Lektura ani nie nuży, ani nie zniechęca do konsekwentnego jej odkrywania, to całkiem przyjemne, niezobowiązujące doświadczenie, w sam raz na wolną chwilę. „Sami swoi” to tekst rozpisany na 100 słów, żeby spełnić wymogi gatunkowe. Jak się udało? W sumie... trudno powiedzieć, więc zacznę od tego, że zamiast półpauz mamy dywizy, wszędzie. W dalszej kolejności, tekst jest podzielony na opis wprowadzający, później następuje dialog, który zdradza akcję i prowadzi do końcówki, wszystko w kilka sekund. Jednakże wszystko, czego uświadczymy w fanfiku, wydaje się znajome i serialowe, toteż drabbl ten można bez problemu wkomponować w kanon i w tym sensie, jest to jego rozszerzenie, aczkolwiek, osobiście odbieram go bardziej jako powielenie tego, co znamy z odcinka z rodzicami Applejack, bez ryzykowania nowościami... ale to i tak ok. Poza dywizami, forma bez zarzutów, no i historyjka jest całkiem klimatyczna, kreskówkowa. Ale tak ja jeden raz. Krótki przerywnik, nic więcej nie mogę o nim powiedzieć. Miło było poczytać o tych postaciach, szkoda, że tylko tyle. Znowu. Ale drabbl to drabbl – jaki jest, każdy widzi. To zostawia mnie z ostatnim opowiadaniem, czyli „Najgorszym dniem w życiu”, które... też jest całkiem ok, też wypada serialowo i wpisuje się w kanon, ale powiedziałbym, że jako takie, wnosi do charakterystyki Twilight nieco więcej, niż poprzednia historyjka do życiorysu Bright Maca oraz Pear Butter. Powiedziałbym też, że opisy i dialogi są lepiej zbalansowane, nie ma wyraźnej granicy między nimi, toteż i tekst wypada lepiej, i też jest przyjemniejszy w odbiorze, aczkolwiek również oceniam go jako zwykły, krótki przerywnik na jeden raz. Miła lektura, ale skądś już znam ten motyw – z autopsji xD. Chociaż nie, to nie byłem ja, ale koleżanka z klasy, ale wciąż, znajoma sytuacja, znajoma puenta. Odnośnie formy, to takie same, drobne zarzuty co ostatnio, czyli dywizy zamiast półpauz w zapisie dialogowym, reszta jak najbardziej ok. Podsumowując, „Opowieści z Lyokoverse”, już na tym etapie, sprawdzają się jako całkiem dobre dodatki do autorskiego uniwersum, choć niedosyt jest dość duży (sumarycznie) i często towarzyszyło mi wrażenie, że autor nie realizuje w pełni swoich pomysłów, że pełen potencjał nie jest osiągany, co jest bolączką nie tylko tych fanfików, ale również kilku innych, umieszczonych w oddzielnych wątkach. W każdym razie, Lyokoverse jawi się tu jako kopalnia pomysłów i można wyobrażać sobie naprawdę wiele, większość wątków oraz tekstów działa na wyobraźnię czytelnika dosyć dobrze i już samo to sprawia, że uniwersum wypada barwnie, szeroko, zachęcająco, acz po przewodniku można sądzić, że jego reguły są „sztywne”, co może ograniczać, ale z drugiej strony, nie wydaje mi się, by było to coś, w czym ktoś z zewnątrz nie byłby w stanie nic napisać i najlepszym tego dowodem jest fakt, że poszczególne fanfiki Midday Shine zostały ujęte jako część Lyokoverse Ano, przewodnik... proszę to wyjustować gdzie trzeba i dodać brakujące akapity, no co jest? Ciekawe miniaturki, myślę, że warto rzucić na nie okiem. Oczekuję kolejnych aktualizacji, no i po cichu liczę, że z czasem będzie tego coraz więcej i więcej, że poszczególne teksty zaczną się składać na coś dłuższego, że potencjał wreszcie zostanie rozwinięty w taki sposób, by nie pozostawiać niedosytu, ale zdrowe domysły i własne teorie, no i ogólnie, że uniwersum będzie rozwijane, bo dlaczego nie? ... A jednak to jeszcze nie koniec ^^ No i... mamy rozwinięcie, w postaci „Legendy Rowu Lunarnego”. Powyższe komentarze zostały sporządzone na podstawie notatek, jakie pisałem sobie bez pośpiechu podczas czytania poszczególnych opowiadań z serii, w międzyczasie do zestawu dołączyła „Legenda...”, z którą zapoznałem się stosunkowo niedawno, toteż pozwolę sobie zamieścić tutaj swego rodzaju suplement do tego, co już napisałem. Nie na podstawie notatek, ale na gorąco, po przeczytaniu najnowszego fanfika Tak jak poprzednim razem często towarzyszyło mi wrażenie niedosytu, nie wykorzystywania w pełni potencjału poszczególnych pomysłów raz niewychwycenia okazji na extra sceny, tak przy okazji „Legendy Rowu Lunarnego” czułem się usatysfakcjonowany, syty. Wprawdzie tekstu nie ma wiele, opisy z reguły są zwięzłe, ale w tym wszystkim po prostu brzmią bardzo dobrze, momentami nawet tak dźwięcznie, bez wątpienia zostały skomponowane z wysoką dbałością o detale, no i, jak mniemam, starannie przebadane przez korektorkę. Zwięzłość służy tempu akcji, które jest sprawne, ale nie za szybkie, generalnie utrzymywane jest w sposób jednostajny, nie ma zatem ani zbędnego przedłużania, ani przeskoku naprzód. Sprawie pomaga to, że nazwy własne, wymyślone przez autora, są całkiem ładne, a imiona postaci proste, ale nie banalne. Łatwo to zapamiętać, łatwo zapisać, brzmi dobrze, wpada w ucho. Dobra robota. Do jednej tylko rzeczy bym się uczepił, mianowicie, jak oni wyciągają nieprzytomnego Northern Winda z wody, to przecież bohater powinien być osłabiony, zmęczony, zdezorientowany, a tak płynnie, niemalże jednym tchem się przedstawia i opowiada, co się wydarzyło. Trochę mnie to zdziwiło Końskie zdrowie po prostu Poza tym, powtórzenie, coś za gęsto przewija się tutaj „kapitan”. „Jestem kapitan, zabierzcie mnie do kapitana” jakoś średnio brzmi. Osobiście, zrezygnowałbym z pierwszego „kapitana”. Skoro to taka szycha, powinni kojarzyć jego stopień. Chyba. Ale generalnie, tekst znakomicie się czyta, no bo całkiem sprawnie, bezstresowo, ponadto, da się odczuć klimat, no i tu i ówdzie mamy skromne światotworzenie, przeplatane z kreacjami postaci, np. wątek handlowy (dowiadujemy się o rasach, które biorą udział w wymianie towarów, a także tego, co to za towary, nie wspominając już o odkryciu Merendelle), tudzież księżniczka Unitas (która, jak się okazuje, długo miała, nazwijmy to, kłopot z czytaniem i pisaniem, obecnie chętnie poszerza swój księgozbiór). Kolejny przykład na to, jak niuanse niekiedy decydują o efekcie końcowym W ogóle, Crimson Tide, o ile mnie pamięć nie myli, to podtytuł jednego z wielu spin-offów „Fallout: Equestria”. Może stąd jakoś łatwiej imię to wpadło mi w ucho, ale Northern Wind to również ciekawa propozycja, podoba mi się. Dialogi i opisy zostały dobrze wyważone. Nie czuć dominacji jednego nad drugim (chociaż w przypadku dialogów momentami (głównie podczas narady załogi) niewiele im brakuje), toteż i pod tym kątem bez poważniejszych zarzutów. Wciągająca historyjka, acz dosyć przewidywalna. Come on, czy ktoś miał jakiekolwiek złudzenia, że oni przepłyną przez ów Rów bezpiecznie, podczas gdy wiadomo było, że NIE powinni się tam zbliżać? Cóż, ale bez tego nie mielibyśmy scenki z bestią z głębin, która klimatem przywołała na myśl kino przygodowe. No ok, może tutaj akcja rwała przed siebie troszkę zbyt szybko, może tutaj da się odczuć lekki, subtelny niedosyt, ale z drugiej strony, nie można odmówić scenie dynamizmu i za to należy się pochwała. A zakończenie? Również w porządku, w sumie, zdziwiły mnie słowa księżniczki Unitas. Ciekawi mnie, co miała na myśli. Liczę, że wątek ten będzie jeszcze podejmowany. W ogóle, fajnie, że wystąpiła Ostatecznie, całkiem przyjemne w odbiorze, lekko przygodowe, lekko tajemnicze, ale satysfakcjonujące, niedługie opowiadanie, które czytało mi się całkiem dobrze, nie mogę odmówić mu klimatu oraz pewnej nuty intrygi, jaką udaje się poczuć przy okazji zakończenia. Otwartego zakończenia, warto dodać. Z perspektywy czasu, dziwi mnie troszkę jak Northernowi udało się polecieć tak daleko i przeżyć (Czy tam nie powinien w tym czasie szaleć sztorm?), ale przymknę na to oko... tym razem Ostatecznie, uważam to za dobry kierunek. Kompletna, zwięźle napisana historia, z pomysłem i klimatem, z wpadającymi w ucho imionami oraz nazwami lokacji, z otwartym (w pewnym stopniu) zakończeniem, robiąca smaka na ciąg dalszy. Lepiej, lepiej, nie czuć już, że jakieś pomysły nie zostały w pełni zrealizowane, tekst spełnia oczekiwania odbiorcy. Jak najbardziej w porządku. Cóż więcej mogę rzec? Czekam na kolejne odsłony "Opowieści z Lyokoverse", no i życzę weny oraz powodzenia w dalszym pisaniu. Przede wszystkim pomysłów, ale nie, że pomysłów-pomysłów, tylko pomysłów na wykonywanie poszczególnych koncepcji, by wrażenia niedosytu było jak najmniej, a zamiast tego, by kolejne fanfiki zaspokajały apetyt czytelników Pozdrawiam!
  3. A oto kolejne opowiadanie, które powstało z okazji historycznej, pierwszej edycji konkursu literackiego „Spin-Off”, gdzie uniwersum macierzystym było „Kryształowe Oblężenie”. Jak się okazuje, podeszło one do tematyki kryształo-wojennej w nieco inny, mniej przewidywalny sposób, bo koncentrując się nie tyle na samej wojnie (w sensie, sceny batalistyczne, strzelanie, wybuchanie itd.), nawet niekoniecznie na polityce czy zmianach w strukturze społecznej czy gospodarczej, jak to wygląda w czasie wojny. W centrum zainteresowania znalazły się wszelkie odrzucone, nieprzetestowane, nieudane projekty uzbrojenia, co od razu przypomniało mi o motywie księżniczki Luny, która intuicyjnie wybiera najlepsze podwozia i co nie tylko Po cichu liczyłem, że autor zgłębi również i to, nadając oryginałowi więcej sensu, przynajmniej na tym polu. Uwaga, uwaga, od tego miejsca zaczynają się spoilery. Ponieważ opowiadanie ma czym zaskoczyć, sugeruję przerwać czytanie niniejszego posta, a rozpocząć lekturę fanfika. Zostaliście ostrzeżeni. Z tego, co zapamiętałem, nie ma tego w fanfiku (tj. wyjaśnienia intuicji Luny, próby nadania sensu różnym wątpliwym rozwiązaniom odnośnie wątku wyścigu zbrojeń oraz adaptacji sprzętu drugowojennego do kucykowej rzeczywistości), troszkę szkoda, ale to, co się w nim znalazło, bardzo mnie zaskoczyło, o ile domyślałem się, że wątek instytutu, w ogóle umiejscowienie akcji w instytucie, będzie w tymże utworze przepotężne, ale pustynia? Czołgi na mechanicznych, pajęczych odnóżach? Broń wspomagana magią? Teleportery do bomb? I to wszystko ukazane w akcji, przeciwko konwencjonalnym środkom prowadzenia walki? Zaraz, zaraz, pojedynek w przestworzach? Wyścig z czasem, próba użycia V-3 w imię większego dobra, a to wszystko, jako efekt nagłego ujawnienia najwyższym władzom kluczowej informacji odnośnie niszczycielskiej siły nowej broni odwetowej, co doprowadziło do porywającego zwrotu akcji? Zdecydowanie, w tym opowiadaniu znalazło się mnóstwo rzeczy, nawet kucyk spadający na plecy A wspominam o tym dlatego, że sekwencje akcji oraz pomysły na niekonwencjonalne środki prowadzenia wojny, które z różnych powodów zostały odrzucone i przez to nie zostały nigdy kompleksowo przetestowane i należycie udoskonalone, zaliczam do swoistych highlightów tego opowiadania, które w znaczący sposób podnoszą wrażenia z czytania, aczkolwiek pierwszym momentem, w którym poczułem się zaabsorbowany, było zjawienie się w instytucie oberstleutnanta, który niespodziewanie aresztuje byłego już dyrektora Crystallizera pod zarzutem zdrady oraz próbuje zająć jego stanowisko, do czego jednak nie dochodzi, a o czym już niebawem dowie się stolica. Inicjuje to morderczy wyścig z czasem, którego stawką jest nie tylko Instytut, ale także wygrana wojna, choć wbrew zasadom jakoby zabronione było używanie broni odwetowych przez Wielką Equestrię. Rzeczy te po prostu siedzą w głowie jeszcze długo po zakończeniu czytania, człowiek cały czas wyobraża sobie te sceny, słyszy strzały, wybuchy, krzyki żołnierzy, nawet odgłosy pracującej maszynerii – jestem pod wrażeniem tego, w jak prosty sposób fanfik oddziałuje na wyobraźnię, tym bardziej, że... wprowadzenie nie wzbudziło szału, zaryzykuję stwierdzenie, że nieszczególnie spełnia swoje zadanie, by zachęcić odbiorcę do dalszego czytania. Miałem silne wrażenie czysto rzemieślniczej roboty, gdzie poszczególne akapity, dialogi oraz wyjaśnienia miały brzmieć tylko solidnie i tylko przekazywać informacje. Nie było to złe samo w sobie, po prostu nie wciągnęło mnie od razu, nie porwało, wydało mi się średnie, tak średnie, jak tylko mogło ono być. Na szczęście około 10 strony (zatem jeszcze przed dotarciem do połowy fanfika) otrzymujemy wyżej wspomniany przeze mnie zwrot akcji. W sposób skokowy zainteresowałem się i bardzo chciałem się dowiedzieć, co będzie dalej, jak się to rozwiąże. Miałem wrażenie, że akcja gwałtownie przyspieszyła i że niebawem dojdzie do czegoś wielkiego, co z kolei znakomicie współgrało z tym, że bohaterowie mają bardzo niewiele czasu, by wypełnić swój cel, obronić się i nawet jeśli nie uda im się utrzymać instytutu, zaś on sam zostanie zniszczony, przynajmniej wystrzelą V-3 i w ten sposób wygrają wojnę, a ostatecznie osądzi ich historia. O ile zdążą. Od tego momentu byłem nie tylko zaskoczony, ale i zaabsarbowany, toteż lekturę zakończyłem już za pierwszym razem, a potem chętnie przeczytałem fanfik jeszcze raz. Wprawdzie początek pozostawił po sobie nijakie wrażenie, ale czekałem do momentu, od którego zmienia się wszystko i niebawem znów znalazłem się na skraju krzesełka. Ogółem, historia się nie nudzi, a zakończenie chyba nie mogło być lepsze, aczkolwiek rozpatruję je dwojako. To znaczy, nie uważam, że za zakończenie należy uznać wyłącznie ostatnią scenkę, która zdradza nam los Secret Missiona oraz ujawnia, że Instytut, niczym korporacja Umbrella, nie upadł, ale „zmienił właściciela”, a jego działalność będzie trwać w najlepsze. Do zakończenia zaliczam także zamknięcie wątku testowanej w instytucie broni V-3, poprzez ukazanie efektów wybuchu, który nastąpił przy okazji zestrzelenia rakiety w ostatniej chwili (znakomita scena, było napięcie ). Była to kolejna mocno zapadająca w pamięć scena, urozmaiciła ona atmosferę, która do tej pory wojskowa, wojenna, pod koniec nabrała tajemniczości, mroku, nawet grozy. Mam na myśli opis tego, co się znajduje na fotografii, wykonanej już po zniszczeniu Instytutu oraz okolic, a także komentarze księżniczek. Opowiadanie okazało się dla mnie naprawdę zaskakujące, głównie za sprawą tego, jak w mgnieniu oka rozwinęło ono akcję, tym samym wciągając czytelnika bez pamięci i cały czas serwując mu jakieś nowe rzeczy, cały czas prezentując akcje, a do tego robiąc to w sprawny sposób, nie zapominając o właściwym tempie oraz atmosferze, naturalnie prowadząc do satysfakcjonującej konkluzji oraz naprawdę barwnego, otwartego zakończenia. Czytelnik zadaje sobie pytania, czym było to, co znalazło się na zdjęciach, jakie będą długoterminowe skutki eksplozji, jaki będzie kolejny krok Secret Missiona i co powstanie w przyszłości pod jego nadzorem, w ogóle – czy kuce mogą się czuć bezpieczne i czy hipotetyczny koniec wojny cokolwiek zmieni. Autor zrealizował to znakomicie i szkoda, że opowiadanie od początku nie okazało się w mojej opinii tak wciągające, ale uważam, że zwrot akcji, jaki zaprezentował oraz to, w jaki sposób rozwinął tempo, doprowadzając do finałowej batalii o Instytut oraz podjęcia próby odwrócenia losów wojny, w pełni to rekompensuje i skutecznie podnosi ocenę „Instytutu” do bardzo dobrej z plusem. Forma bez poważniejszych zarzutów, acz nie powiedziałbym, by była ona zwalająca z nóg, ale to chyba ok, w końcu nie każdy tekst musi sypać co bardziej egzotycznymi synonimami, bombastycznie napisanymi zdaniami, eksperymentalną/ artystyczną formą tudzież rzadziej spotykanymi zabiegami stylistycznymi, by wciągać, bawić, dawać satysfakcję, inspirować. Jak wspominałem, początek wydał mnie się mocno rzemieślniczy, średni, zaryzykuję wręcz, że był standardowy, ale potem akcja znakomicie się rozwija, a forma p prostu spełnia swoje zadanie. Przewijają się wprawdzie drobne błędy, takie jak brakujące literki: Ale nie są niczym, co psułoby wrażenia, ani zniechęcało, w ogóle, coby zwracało na siebie uwagę. Byłem zajęty treścią i ewentualnych literówek nieźle się musiałem naszukać. Ale podoba mi się to, jak silnie sfocusowane okazało się opowiadanie – nie ma w nim zapchajdziur, zbędnych scen, opisów, elementów, każda scena ma jasno określony, konkretny cel i wie, co ma przekazywać. Dopełnia to efektu, zwłaszcza pod koniec. Tyle zwykłej działalności, ile powinno być, tyle intrygi, tyle akcji, by z niczym nie przesadzić, a po prostu dać odbiorcy dobrą historię, której prędko nie zapomni i która będzie mu się podobać, a przy tym wzbogacać uniwersum „Kryształowego Oblężenia”, nie naginając zbytnio jego ram, żeby sprostować różne rzeczy po swojemu, choć niekiedy sama logika aż o to prosi, ale ok, bywa i tak Podsumowując, „Instytut” jak najbardziej polecam – nie takie typowe opowiadanie o wojnie, gdzie nie zabraknie nietuzinkowych maszyn oraz rozwiązań, typowo wojskowej akcji, intrygi, któremu nie brakuje nuty tajemnicy i które niekiedy ma w sobie elementy grozy. Wszystko zrealizowane sprawnie, może nie z największą możliwą dbałością o szczegóły (mam na myśli złożoność fabuły, wyjaśnienia względem fanfika matki, czy też stopień rozbudowania teł poszczególnych postaci), czy też niekoniecznie z zamiarem opatrzenia historii w wybijającą się w sposób szczególny formę, ale "tylko" w pełni spełniającą swoje zadanie. Jest o czym pisać i o czym myśleć po skończeniu czytania, jest to ciekawy dodatek do fanfika macierzystego, przy którym dobrze spędza się czas. Warto poczytać i samemu się przekonać PS: Poza tym, fanfik w paru miejscach próbuje wodzić za nos. Przez moment autentycznie myślałem, że ci w Instytucie jeszcze wygrają. Chociaż znając "Kryształowe Oblężenie" powinienem wiedzieć od początku, że tak nie będzie. No, chyba, że te V-3, które szykowano do wystrzału, miały chybić, trafić w coś innego, a może... okazać się niewypałem? Śmiertelnie niebezpiecznym niewypałem, czekającym sobie gdzieś daleko, na odkrycie? Tak czy owak, udoskonalona, przetestowana technologia jednak wygrała z silnymi, ale wadliwymi i niebezpiecznymi także dla ich użytkowników prototypami. W sumie, dość realistyczne. Świetna rzecz, chyba moja ulubiona część opowiadania
  4. Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, iż mnie również opowiadanie wydaje się wyrwane z szerszego kontekstu, jakby była to (albo miała być) część czegoś większego. Jestem wstanie wyobrazić sobie opowiadanie jako... prolog dłuższej historii, w której poprzednie, przegrane starcia głównej bohaterki (sztuk siedem) poznawalibyśmy w ramach retrospekcji, pomału odkrywając nie tylko kolejne tropy, poszlaki oraz dowody/ motywy, ale także wszystko to, co wydarzyło się wcześniej. Myślę, że coś podobnego mogłoby okazać się całkiem ciekawe. W materii formy jest całkiem ok. Z błędów napotkałem, na drugiej stronie, takie rzeczy jak „pokojów” zamiast „pokoi”, a także „pęknęło” zamiast „pękło”, w jednym akapicie. Ale poza tym, zdania są skonstruowane dobrze, mimo oszczędności, zapewne wynikającej z limitów narzuconych przez konkurs, wszystko szło sobie wyobrazić, mimo tego, że lubię sobie poczytać bardziej rozbudowane, szczegółowe opisy, niewiele mi brakowało przy okazji „Rozgrywki”. Tempo także spełniło swoje zadanie, okazało się dość dynamiczne, ale to ok, autor z niczym nie przesadził, więc nie miałem wrażenia nagłych zrywów czy też drogi na skróty. Powiedziałbym, że „Rozgrywka” okazała się dość kompletnym... wstępem. Co mnie bardzo zadowala, był klimat. Aczkolwiek, czy ja wiem, czy znowu taki kryminalny? Jakiś na pewno był, ale według mnie niekoniecznie kojarzy się ze śledztwem, czy opowieścią detektywistyczną. Zgodzę się również, że tekst był dosyć przewidywalny, acz nie przeszkadzało mi to zbytnio. Kreacje postaci wypadły natomiast dosyć... rzemieślniczo. Szału nie było, ale nie było też rozczarowania. Nic charakterystycznego co wzbudzałoby zachwyt, ale także brak czegoś, co powodowałoby u mnie wywrócenie oczami. Po prostu sobie są i odgrywają swoje role A powracając na moment do tempa akcji, autorowi dobrze udało się oddać „wyścig z czasem” w opowiadaniu. Niby nic takiego, zważywszy na długość tekstu oraz skalę dziejących się tam rzeczy, niemniej pod tym względem fanfik okazał się całkiem satysfakcjonujący, co trzeba odnotować. Kolejny solidnie zrealizowany aspekt, jeśli wziąć pod uwagę ograniczenia konkursowe. Ostatecznie, myślę, że warto rzucić okiem na to niedługie przecież opowiadanie. Sprawdzi się jako szybki przerywnik w sam raz i do tego na każdą okazję Forma tu i ówdzie nieco kuleje (przytoczyłem przykłady błędów), ale nie jest to nic, czego nie da się poprawić, ani nic, co psułoby wrażenia z lektury w sposób znaczący. Widzę potencjał w tej historii, również w kontekście poprawy kreacji antagonisty chociażby – by stworzyć bardziej charakterystyczną, oryginalną kreację, która lepiej zapadnie w pamięci. Bo chyba w wątkach detektywistycznych warto mieć postać bad guya, która wybija się czymś więcej i w tym sensie staje się ikoną całego motywu śledztwa, a może i historii. Taki ktoś, kto pojawia się w głowie natychmiast, gdy przypominamy sobie tytuł i że to o niego chodzi. A poza tym, przecież dobry złoczyńca nie jest zły Oprócz tego, z wymienionych w swoim czasie pomysłów autora, kryminał wydaje mi się najbardziej kuszący. Na realizację starych pomysłów nigdy nie jest zbyt późno, a im później, tym więcej expa za pisanie bądź czytanie się posiada, więc zawsze wart próbować W ogóle, sprawdza się także zaaplikowana do fanfika zajawka tajemniczości. Kim jest ów antagonista, o co chodzi z tymi rozgrywkami, jak to, że protagonistka jest pionkiem i czy w tej grze są jeszcze inne pionki, no i ogólnie, co się stało i co z tego wyniknie? Chyba największym sukcesem tego opowiadania okazało się to, w jaki sposób zajawia temat i rozbudza wyobraźnię czytelnika, który chce poznać ciąg dalszy, dowiedzieć się więcej. W sumie, widzę w tym wszystkim również czynnik inspirujący. Hm, gdybym tylko umiał pisać cokolwiek w takich klimatach... Całkiem niezły tekst. Nic wielkiego, gdyż wypada zaledwie jak prolog, ale do czego? Tego możemy tylko się domyślać, wyobrażać sobie. Grunt, że jest potencjał, widać, że autor wie, tak z grubsza, jak się poruszać w tej tematyce, no i jest chrapka na więcej. Warto sprawdzić samemu i wyrobić sobie własną opinię. Gdyby wyszedł z tego większy projekt, to kto wie? Nie zabrakłoby miejsca na dłuższe, bogatsze w szczegóły opisy, zapewne przewinęłoby się więcej postaci, do tego lepiej wykreowanych, może i splotłoby się kilka wątków, a czytelnikowi towarzyszyłoby narastające napięcie oraz ciekawość, jako, że odkrywałby prawdę w toku śledztwa wraz z protagonistką... I przez to czułby się bardziej zaangażowany w zagadkę. Niegłupie. Cóż, może kiedyś, przekonamy się. Pozdrawiam!
  5. Bardzo przyjemna, komiksowa okładka Sporo detali, jest co oglądać, acz zajęło mi chwilę przyuważenie zaglądającej zza ściany Twilight, z tym morderczym spojrzeniem na pyszczku Może nie lubi tostów z masłem i syropem klonowym? OK, nie wiem, czym jest widoczna na obrazku brązowa polewa, na której spoczywa wywalczone ciężką pracą oraz wieloma próbami i błędami danie, ale, jak sugeruje tytuł, może to być wszystko, co mogło się nawinąć. I to właśnie o tym – dosłownie – jest ów tekst. W polskiej wersji rozpisany na dziesięć stron, czyli w sumie niewiele, acz wystarczająco dużo, by zawrzeć w sobie satysfakcjonujące opisy, ciekawe dialogi oraz różne wydarzenia, mniej lub bardziej absurdalne (jak sugeruje [Random]), no i oczywiście zakończenie, które zwieńczy dzieło, a może zaatakuje odbiorcę czymś niecodziennym. Cóż, w jakimś sensie, tak właśnie było. Powiedziałbym nawet, że w większości. Mimo tych dziesięciu stron, fanfik czyta się bardzo sprawnie, przerwy w scrollowaniu zdarzają się gęsto, ale nigdy nie trwają zbyt długo i nie mija wiele czasu, zanim dociera się do końcówki. Dlaczego? Ano za sprawą zdecydowanej dominacji dialogów nad opisami, co da się zaobserwować przez większość fanfikcji. Od czasu do czasu zdarzają się wtrącenia, ale z reguły są to krótkie, jednozdaniowe wstawki, które pomagają zorientować się, co kto mówi i kto uczestniczy w dialogu. W sumie, przydałoby się ich trochę więcej w samych dialogach, bo czasem mimo to można zgubić, która z bohaterek właśnie się wypowiada, albo która odpowiada której. Nie jest to jednak aż tak poważna usterka, jako że w tych fragmentach bierze udział zaledwie trójka postaci, co zawęża grono „podejrzanych”, gdy jedna z nich coś robi, a pozostałe jej kibicują, na przykład podczas przenoszenia blachy z ciastem Od mniej-więcej połowy opisy przewijają się nieco częściej, wtrącenia w dialogach też są troszeczkę lepiej rozbudowane, aczkolwiek nadal są to zwięzłe wstawki, ale owszem, urozmaicają treść, co odbywa się bez zbijania energii niesionej z narzuconym przez poczynania Znaczkowej Ligi tempem akcji, które przez cały czas jest szybkie, podczas lektury czuć werwę, spontaniczność, co okazało się nie tylko kreskówkowe, ale i sympatyczne, umilające czytanie. Jasne, nie pogniewałbym się na częstsze opisy, częstsze wtrącenia, ale mimo to – zapewniam Państwa – w tym fanfiku dzieje się wszystko, naprawdę, o czym tylko można pomyśleć podczas gotowania, to trafia na elektroniczny papier, oczywiście podszyte odpowiednią dozą humoru oraz wspomnianej spontaniczności, w ogóle, czuć, że bohaterki głównie improwizują, w sumie, to mają średnie pojęcie, co robią, ale i tak chcą próbować, bo przecież znaczki same się nie wynajdą. Przywodzi to na myśl pierwsze sezony, te klasyczne, ikoniczne wręcz odcinki, które oryginalnie zwróciły kiedyś naszą uwagę i zachęciły do śledzenia serialu animowanego. To również jest całkiem miłe i wie, jak się czytelnikowi podobać. Jest w tym wszystkim bajkowy, kucykowy duch, co należy pochwalić. No dobrze, ale co wynika z natłoku pomysłów trzech przyjaciółek, które, w pogoni za znaczkami, miksują wszystko, co się da i zostawiają w piekarniku, aby sobie wyrosło? Kojarzą Państwo taką kreskówkę, „Oggy and the Cockroaches” (czyli po polsku „Oggy i Karaluchy”), taki troszkę kolejny klon „Toma i Jerry'ego”, odcinek „The Blob”? No to właśnie coś takiego wypełza na Ponyville i po krótkim czasie pochłania aż trzy księżniczki, zostawiając na chodzie tylko Twilight. Oraz – a jakże – Discorda. Taki oto dream team ostatecznie ratuje dzień, w sumie, nie spodziewałem się ich występu, ale była to zabawna i satysfakcjonująca sprawa, głównie za sprawą znajomego draconequusa. Ogółem, wszystkie kreacje postaci kanonicznych okazały się w tym fanfiku wierne, ale Pan Chaosu zdecydowanie zapada w pamięci najbardziej, nie był to długi występ, ale całkiem charakterystyczny. Bardzo mi się podobało. A gdy jest po wszystkim, otrzymujemy zakończenie. Fantastyczne zakończenie, warto dodać, genialne w swej prostocie. Znów powraca dominacja dialogów nad opisami, ale przewijają się także i inne postacie, między innymi Rarity, Applejack czy Rainbow Dash, no i znów – są tam tylko na chwilę, ale gdy człowiek zaczyna sobie wyobrażać ich obecność, ruchy, możliwą mimikę, od razu się uśmiecha, a tekst nabiera rumieńców, zaś samej obecności tych postaci, nawet jeżeli prawie nic nie mówią, nie da się nie docenić Przemiła sprawa, miałem wrażenie, że w tym niecodziennym miksie dla każdego znalazła się rola. Podsumowując, o ile w ramach tychże dziesięciu stron zabrakło bardziej rozbudowanych opisów, a dialogi wyszły „tylko” serialowe, komediowe, to jednak rwąca do przodu akcja sprawdziła się znakomicie i ostatecznie, jako całość, tekst satysfakcjonuje, przewinęło się dosyć sporo postaci, wydarzyło się wiele, no i zakończenie spełniło oczekiwania, bardzo się podobało. Wszystko naraz złożyło się na szybki, niezobowiązujący, ale bardzo przyjemny w odbiorze, serialowy kawałek tekstu, który jak najbardziej warto sprawdzić. Miał on w sobie coś z dawnych klasyków, przypomniał mi pierwsze sezony. Był barwny klimat oraz płynąca ze spontaniczności bohaterek energia, co również podniosło wrażenia z lektury. Przekład jak najbardziej sprawdził się (może minus parę zbyt gęsto występujących imion głównych bohaterek, ale nic poważniejszego), WierzbaGames pokazał całkiem wysoki poziom, podobnie jak ekipa korektorska i prereaderska. Przyczepiłbym się tylko do ramion zamiast łopatek, ale poza tym bez zarzutów. Bardzo dobrze brzmi to po polsku, czyta się dynamicznie, klimat nie traci. Zdecydowanie warto sprawdzić. Tekst w stu procentach kucykowy, gdyby ktoś się obawiał "ludzkiej" zawartości Polecam serdecznie, warto przeczytać
  6. Zakończmy maraton najnowszym tłumaczeniem od Królewskich Archiwów Canterlotu i zarazem całkowitym novum w dziale opowiadań. Jest to świąteczny komiks, tematycznie wpisany w uniwersum „Equestria Girls”, który podejmuje – a jakże – wątki związane ze świętami, rodziną, przyjaźnią, ale przede wszystkim z przebaczeniem, przy jednoczesnym zwróceniu uwagi na to, że w ten szczególny czas nikt nie powinien czuć się pominięty. Całkiem ładny tytuł, łatwo go zapamiętać, a ze świadomością, że to historia świąteczna, z samego brzmienia można nabrać wrażenia, że będzie to coś nostalgicznego, nastrojowego Cóż, dla młodszego odbiorcy, zapewne będzie to ilustrowana historyjka, niosąca ze sobą magię świąt w nie gorszym stylu niż stare bajki na kasetach VHS, które oglądało się zawsze, gdy za oknem sypał śnieg, wiał zimny wiatr, światełka na drzewach, budynkach i na wystawach świeciły całymi nocami, a w rodzinnym zaciszu nie brakowało przystrojonej choinki i innych ozdób, nie wspominając o prezentach, tłoku wynikającego z odwiedzin rodziny, no i podniecenia związanego z oczekiwaniem na wigilijny wieczór Ech, co ja wypisuję – przecież dzisiaj dzieciaki nie oglądają bajek, tylko grają w Minecrafta. A rodziny nie spotykają się tak licznie, bo wszyscy mają siebie dosyć nawzajem Taa, zdecydowanie nie jestem młodszym odbiorcą. Czar dzieciństwa dawno prysnął, jestem wszystkim zmęczony, twardo stąpam po ziemi, bywam cyniczny. Ale czy to znaczy, że nie mam szans cieszyć się komiksem? Okazuje się, że nie, nic z tych rzeczy. Chociaż to już jakiś czas po świętach, stroik stoi u mnie nadal (zresztą, stał cały poprzedni rok, bo sobie tak postanowiłem i wcale nie jestem leniwy ), a śnieg pada dopiero od niedawna, wprawdzie nie w tak oszałamiających ilościach jak np. 25 lat temu, ale to mi w pełni wystarczyło, by jeszcze poczuć cokolwiek wyjątkowego, związanego z zimą, świętami. Przedłożony na język polski komiks jest oczywiście cukierkową, bajkową opowieścią, acz nie tak do końca oderwaną od współczesnej rzeczywistości, no i zresztą owa cukierkowość i naiwność mogą przecież nieść coś pocieszającego, miłego, pozytywnego, zwłaszcza obecnie. No i chyba niekiedy samo potrafi to pomóc w sprawach nastrojowych, ogólnie. W skrócie – przeczytałem z przyjemnością. Motyw z mediami społecznościowymi zaleciał mi nawiązaniem do cyberstalkingu, przez co komiks nabiera nuty powagi, no i zachowuje aktualność, czyli bardzo dobrze. Całokształt historii okazał się czymś, co mogłoby zostać zrealizowane w ramach oficjalnej animacji, możliwej do obejrzenia jako telewizyjny special. Ale tego chyba należało się spodziewać, skoro to nie jest komiks fanowski, ale oficjalne wydawnictwo No właśnie, chyba nie ma sensu rozwodzić się nad kreacjami bohaterek, pomysłami oraz ich realizacją, wkładem do kanonu, czy też oceniać, jak się to ma do filmów, co nie? Przejdę zatem do historii, z miejsca czepiając się pewnej rzeczy. Mianowicie, akcja komiksu rozgrywa się po „Rainbow Rocks”, tak? Hm, najwyraźniej musi, skoro to zima. W takim razie, skąd zdziwienie Sunset Shimmer, że „to właśnie się robi na piżamowych imprezach”? Albo tekst, że „nie robiłam czegoś takiego już od dawna”? Przecież to na pewno nie jest jej pierwszy raz. Przecież już była na piżamowej imprezie, Twilight próbowała wtedy pisać przeciwzaklęcie. Ech, Alzheimer skubany, zbiera żniwo wśród coraz młodszych. Ale przynajmniej dzięki temu Sunset będzie mogła przeżywać pierwsze piżamowe imprezy wielokrotnie W sumie, opowiadanie otwiera rozmowa z Applejack, z której wynika, iż Sunset od bardzo dawna nie miała okazji cieszyć się prawdziwie rodzinną, ciepłą wigilią, jako, że nawet w Equestrii nie trzymała się zbyt blisko swoich. Poruszona tą opowieścią Applejack, jako że rodzina jest dla niej czymś szczególnie ważnym, postanawia wraz z dziewczynami zorganizować nie jedną, ale aż pięć piżamowych imprez, z czego ostatnia będzie mieć miejsce na rodzinnej farmie. Tam też – mały spoiler – zostanie wygłoszony finalny morał historii, aczkolwiek, ja wyciągnąłem z komiksu swój własny morał, który brzmi: zawsze blokuj swój telefon. Zawsze! I niech robi fotki temu, kto próbował go odblokować ostatnim razem. Może pomóc w śledztwie. No tak, ale o co chodzi z tym telefonem, zapytacie? Otóż, jak wiecie, współczesne smartfony umożliwiają nie tylko rozmowy, ale także wykonywanie zdjęć oraz nagrywanie filmów, że nie wspomnę o dostępie do internetu, ale co się stanie, gdy jakiś ktoś celowo doprowadzi do wycieku niezręcznych sekretów, na przykład na jakiś portal społecznościowy, gdzie wszyscy uczniowie będą mogli to zobaczyć? Niewykluczone, że będzie to kość niezgody, która podzieli nawet najbliższe przyjaciółki, ale komu mogłoby na tym zależeć? Ano tutaj do akcji wkracza tajemnicza Panna Nikt. W gruncie rzeczy, historyjka jest całkiem wciągająca, aczkolwiek nie wydała mi się zupełnie świeża. Miałem wrażenie, że gdzieś już widziałem podobny motyw z cyberstalkingiem. Przez moment troszkę się zmartwiłem, gdy Twilight Sparkle zaczęła pisać o Windigo, miałem nadzieję, że nie to okaże się źródłem przedstawionego konfliktu w komiksie. Dlaczego? Bo coś mi to przypominało, toteż takie rozwiązanie byłoby w mojej opinii odtwórcze, głównie w stosunku do drugiego filmu. Ale rozwiązanie, które poradziła Twilight... chociaż nie trzeba było mierzyć się z żadnym Windigo, poskutkowało i w sumie podobało mi się rozwiązanie wątku, chociaż nie ma co się oszukiwać – było to przewidywalne. Zajęło mi trochę czasu odgadnięcie tożsamości Panny Nikt, ale... Najważniejszym przesłaniem jest oczywiście samo zakończenie. Fakt, rodzina zawsze się może powiększyć, ale podobało mi się to, że w sumie wydźwięk był taki, że rodziną mogą być również najbliżsi, prawdziwi przyjaciele, których każdego roku może być coraz więcej i więcej. Czyli nie tylko więzy krwi, ale również więzy emocjonalne. Było to bardzo miłe i wspaniale współgrało z tematyką świąteczną. Aż szło zapomnieć na moment o własnych problemach, toteż doceniam Fajnie, że w międzyczasie dzieją się różne rzeczy, w ogóle, że sam początek ma w sobie coś smutnego, przedstawiając główny problem, który jednak odpowiednio szybko zostaje przykryty przez wątek Panny Nikt i jej internetowej działalności. Zaczyna się niewinnie, ale rozkręca bardzo sprawnie. Ciekawe wspomnienie z Applejack i świniami, ale... DAMN, jak tam musiało śmierdzieć Co ona, od małego lubi w brudzie i smrodzie siedzieć, a teraz pozwala sobie lakierować paznokcie? Cóż, słodka, dziecięca niewinność i nieświadomość, jak sądzę. Nie no, to rzeczywistość kreskówkowa, tam pewnie nie istnieją takie kategorie. Radosna zabawa w błotku z przyjaznymi świnkami, tylko tyle. Ale nie mogli wymyślić czegoś takiego, że za małolata zbierała jajka od kur i taki miała sposób na te kury, że wołali na nią „chicken”? O ile się nie mylę, mówi się tak na tchórzy (byłoby to poniżające dla kogoś o charakterystyce Applejack), wprawdzie wtedy z tłumaczeniem mógłby być mały problem, ale przecież bez wyzwania nie ma zabawy, no i zawsze pozostaje „trzęsikuper” "Prosiaczek" bardziej byłoby obraźliwe dla Rarity, bo grube i taplające się w brudzie, tak mi się zdaje Jeśli chodzi o kreskę, to cóż, jest to dla mnie coś nowego (Efekt zbyt częstego czytania mang. W sumie, początkowo próbowałem to czytać od prawej do lewej, odwrotnie, ale prędko się ogarnąłem.), ale w sumie komiks wyglądał całkiem w porządku. Inaczej, niż oryginalny, filmowy styl, nieco bardziej uniwersalnie, ale nadal kolorowo, cukierkowo, co do projektów postaci, scenerii itp. nie mam zastrzeżeń. Ekspresje w porządku, chociaż momentami efekt był taki, że znane bohaterki sprawiały wrażenie starszych, czasem wydały mi się lekko... oszpecone to może za mocne słowo, ale sprawiały wrażenie mniej urodziwych. Smutne ekspresje Sunset, gdy dziewczyny oskarżają ją o bycie Panną Nikt, potrafiły być deczko przejmujące. W sumie, troszkę szkoda, że nie przewinęli się rodzice poszczególnych postaci, jedynie babcia Smith, początek komiksu dał taką nadzieję, byłem ciekaw jak będą wyglądać w tym stylu. Ano, była Maud, musiała być. Nie ma sprawy, ale jestem pewien, że to ser ściekał z pizzy No, ale tak czy owak, rysunki miłe dla oka, kolorki jasne, ale bardziej stonowane w stosunku do filmu, generalnie przyjemnie się na to patrzyło, no i trzeba docenić pracę Królewskich Archiwów, gdyż tłumaczenie komiksu nie sprowadziło się wyłącznie do podmianki tekstów w dymkach, czasem trzeba było sobie poradzić z komiksowymi onomatopejami, które występowały bezpośrednio w kadrach, nierzadko przysłaniając określone postacie czy elementy otoczenia, zgaduję, że to już nie jest taka prosta sprawa. Podobnie, jak portal „Nasza Stajnia” (fantastyczne nawiązanie ). Generalnie, w tej nieoficjalnej, polskiej, wersji, wszystko wygląda świetnie, niewtajemniczony gość mógłby odnieść wrażenie, że to oficjalna lokalizacja na rynek polski, tak profesjonalny okazał się efekt końcowy. Brawo! A samo tłumaczenie? Bez zarzutu. Dialogi były naturalne, pasujące do bohaterek, najwyraźniej niczego nie straciły w wyniku translacji. Zero dziwnych szyków, zero poważniejszych błędów, wszystko mieściło się w dymkach, czytało się to wartko, aczkolwiek zastanawiam się, czy nie przydałaby się także forma magazynu na Issuu, a'la Equestria Times, dla wygody... Rozumiem, że pierwotnie tłumaczenie miało się ukazywać odcinkami, ale obecnie, takie rozwiązanie zaoszczędziłoby troszkę czasu, który przy wersji na dA trzeba poświęcać na scrollowanie, klikanie, ładowanie, powiększanie itd. Zaznaczam, że nie mam wiedzy, czy dA oferuje podobną opcję, w sumie, to jednocześnie odpowiedź dlaczego nie ma moich komentarzy do stron właśnie tam – ten nowy DeviantArt średnio mi się podoba, jest powolny, nieintuicyjny, nie obsługuję go, bo nie umiem i nie dam rady. Od czasu do czasu coś tam wrzucę, ale naprawdę, brak mi chęci, by się go nauczyć od nowa. Klasyka – próbowano naprawić to, co nie było popsute Ale serio, powinienem coś tam pokomentować, wiem. Zwłaszcza, że Lyoko troszkę się naprodukował przy opisach poszczególnych stron. W każdym razie, jest to bardzo ładny prezent świąteczny, dość nietuzinkowy, do tego przygotowany z dbałością o detale, nie można odmówić ekipie zaangażowania, czy godnego podziwu zapału, gdyż, jak dobrze rozumiem, wprawdzie nie wszystko poszło w pełni zgodnie z planem, ale udało się wypuścić komiks przed świętami, w odcinkach. Gratuluję i zazdroszczę Wprawdzie już po świętach, ale skoro nadarzyła się okazja, złożę szanownym Archiwom życzenia, by nigdy, przenigdy nie musiały walczyć z tzw. piekłem deweloperskim i by kolejne projekty trzymane były w bezpiecznej odległości od tego miejsca, no i by jak najszybciej trafiały na łamy forum, gdyż to zawsze ogromna przyjemność, móc sprawdzić nowe tłumaczenie, jak się okazuje, nie tylko zwykłego fanfika. Póki w jakimś sensie funkcjonujemy na oparach minionych świąt, warto zajrzeć i przekonać się na własne oczy, co to za historyjka. Myślę, że jeszcze da się złapać odpowiedni nastrój. Nie polecam czytać w wiosnę, czy lato, zwłaszcza, jeśli będzie parno, upalnie. To pozycja w sam raz na święta, zimę, chłodne dni, długie noce, wtedy to zapewne klimat w pełni rozwinie skrzydła. No, chyba, że nie robi to Wam różnicy. Tak czy inaczej, ogromne dzięki, wszystkiego dobrego i powodzenia przy następnych produkcjach oraz projektach!
  7. Przebrnąłem przez polską wersję fanfika, konkretniej przez wersję udostępnioną na Archive of Our Own, gdyż poszczególne rozdziały „Nocnego Tańca” w wersji Google Docs zwracały komunikat, że plik może zostać wkrótce usunięty. Radziłbym właścicielowi plików (nie wiem, czy właścicielem jest Lyokoheros, który to przetłumaczył fanfik, czy też szanowna Midday Shine, która była uprzejma aktualizować ów wątek), by to sprawdzić, szkoda by było stracić jakieś pliki. Jak wiemy, Google uwielbia świrować, człowiek niczego nie może być pewien. Powoli przechodząc do meritum, miałem w związku z tym fanfikiem niemałe obawy. Nie z uwagi na alternatywne uniwersum – jestem bardzo otwarty na różne autorskie koncepcje, nie tylko mroczniejsze, ale także bajkowe, cukierkowe – nawet nie za sprawą tematyki romantycznej, bo przecież sam eksperymentowałem w tagiem na „r”, nie uważam siebie za człowieka szczególnie emocjonalnego, z reguły jestem odporny (w sensie, niezbyt mnie poruszają) na romanse. Opowiadania smutne, refleksyjne, niejednoznaczne, to co innego. W praktyce zależy od przypadku, czyli od tego, o czym jest opowiadanie, jak jest napisane, jak są wykreowane postacie, co robią, w jaki sposób autor bądź autorka dawkuje informacje, co jest realizowane po staremu, a co po nowemu – to nie ulega wątpliwości. Trudno wyznaczyć obiektywne, ogólne ramy dla każdego możliwego opowiadania, gdyż ich wykonanie zwykle jest zupełnie różne od siebie, a i nierzadko dochodzą do tego czynniki subiektywne, wynikające z własnego gustu, upodobań, wyobrażeń, czy słabości. Nie inaczej było o tym razem. Otwarty umysł pozwolił przyjąć opowiadanie bez uprzedzeń – alternatywne uniwersum, w którym główne bohaterki są siostrami, córkami królowej Celestii oraz króla Sombry, ok, czemu nie. Fancy Pants jest lokajem, Spike smoczym paziem, Znaczkowa Liga pracuje w zamku królewskim i nie jest powiązana krwią z żadną z Mane6, też nieźle. Całość zrealizowana w konwencji baśni, traktująca o walce dobra ze złem, w której to walce miłość, przyjaźń i braterstwo odnoszą wspaniałe zwycięstwo, a to wszystko naszpikowane nawiązaniami do przeróżnych baśni i musicali, odpowiednio umuzykalnione, stylizowane na określony gatunek. Infantylna, ale jednocześnie sentymentalna – i przez to urocza, nastrajająca pozytywnie – historia, gdzie odnajdywanie kolejnych odniesień przypomni o dzieciństwie, wywołując zdrową nostalgię, przy jednoczesnej próbie chwycenia czytelnika za serce, za sprawą rozgrywającego się dramatu, acz zwieńczonego zasłużonym, szczęśliwym zakończeniem. Wszystko to brzmi świetnie, mało tego, wydaje się bardzo dobrze wpisywać w tematykę „Friendship is Magic” i realizować zamysł serialu, może z pominięciem uniwersalnych morałów. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji opowiadanie jest skazane na sukces i niewiele rzeczy może pójść źle. Prawda? Jak można odgadnąć po okładce – nie żeby spoilerowała zakończenie historii, totalnie nie zdradza fabuły, nic a nic – bohaterkami tej bajki są królewskie siostry: Fluttershy, Rarity, Applejack, Rainbow Dash, Pinkie Pie oraz Twilight Sparkle. Każda z potomkiń Celestii i Sombry posiada swoje własne, definiujące ją cechy, które odróżniają je od siebie i które wydają się być odziedziczone po dawno zaginionym ojcu. Jednocześnie, dziewczyny są dla siebie najlepszymi siostrami i uwielbiają spędzać razem czas. Jednakże ich idylla zmierza ku końcowi, gdy Celestia niespodziewanie oświadcza im, że to już pora zamążpójścia, toteż niebawem cała szóstka znajdzie się na wydaniu, zaś o ich kopytko będą ubiegać się szlachetnie urodzeni zalotnicy. Wieści te okazują się szokujące nie tylko dla sześciu sióstr, ale także wybranków ich serca, z którymi znają się i spotykają, lecz do tej pory nie dane im było wyznać sobie uczucia. Jako jedyna spośród nich wyróżnia się Twilight Sparkle, która jeszcze nie spotkała swego jedynego. Rzecz odpowiednio szybko ulega zmianie, gdy do zamku przybywa nowy strażnik, o imieniu Flash Sentry. Ma przy sobie tajemniczy artefakt, podarowany mu w podzięce przez jeszcze bardziej tajemnicza zebrę, Zecorę. Lecz jeszcze zanim w zamku zjawia się pierwszy zalotnik – kuzyn Blueblood – dziewczyny opracowują plan uniknięcia losu zgotowanego im przez matkę, równolegle decydując się wyznać miłość swoim lubym, zanim będzie za późno. Nie każdy z nich okazuje się kucykiem, lecz prawdziwa miłość nie zna granic. Wiedzą o tym one, wie o tym Celestia i wie o tym królowa Chrysalis, która oczekuje momentu, w którym siostry ulegną miłości, gdyż to wtedy będzie w stanie dokończyć dzieła i rzucić na nie klątwę, co w bezpośrednim rozrachunku da jej władzę nad Equestrią. O czym siostry nie mają pojęcia, to nie pierwszy raz, gdy królowa Podmieńców przypuściła atak na rodzinę królewską. Zatajona przed nimi przeszłość już wkrótce da o sobie znać, niedługo po tym, jak szóstka klaczy odkryje sekretną komnatę, mieszczącą królestwo marzeń, łudząco podobne do zamku położonego głęboko w lesie Everfree, na moment przed tym, jak odrzucony książę zacznie knuć spisek, którego celem będzie nie tylko tron, ale i zagarnięcie jednej z sióstr, bynajmniej nie z miłości. Gdy nadejdzie najgorsze, wybrankowie Elementów Harmonii będą musieli stanąć oko w oko z przeciwnikiem, odkładając na bok różnice oraz własne słabości, by w zjednoczeniu odmienić mroczne przeznaczenie, ciążące nad rodziną od dnia, w którym Sombra bohatersko przyjął na siebie klątwę Chrysalis, a która miała spaść na jego małżonkę. Ufff... Tak mniej-więcej przedstawia się zarys fabularny, oczywiście nie wchodząc w szczegóły. Jak widać, mamy tu wszystko – interesujące, choć bajkowe, wręcz cukierkowe fundamenty alternatywnego uniwersum, pozornie niemożliwą do sforsowania przeszkodę dla naszych bohaterek, plan odmiany swojego życia oraz zestaw związków, których rozwój będziemy śledzić przez całe opowiadanie, elementy komediowe oraz intrygę, której genezy należy doszukiwać się w sekretach przeszłości, które to sekrety oczywiście odkryjemy, nie zabraknie podróży ku nieznanemu oraz pojedynku o wszystko, do tego jeszcze garść szczegółów, których każdy doświadczy po swojemu, o ile oczywiście zdecyduje się na lekturę. Czy to podejmowane przez bohaterki aktywności, czy to rozterki Celestii oraz wsparcie Luny, a może ostateczny trening przed wyprawą, tudzież rzetelny, męski piknik, wprawdzie siostrzyczki zostały pojmane i nie zostało im wiele czasu, zanim zostaną potraktowane klątwą, ale mogą poczekać, to nie koniec świata. Tego typu sprawy, standardy. W opowiadaniu niby przewija się wiele takich oto detali oraz pobocznych wątków, ale gdy przychodzi co do czego, tekst okazuje się bardzo repetytywny. Na dłuższą metę powoduje to wrażenie monotonni i rzeczywiście, aż byłem zaskoczony schematycznością, powtarzalnością różnych rzeczy, kompletnie się tego nie spodziewałem. Tzn. w ogóle, po samej okładce przychodziło mi do głowy coś innego, nieco inna historia. Wydawało mi się, że to będzie o Gali Grand Galopu, podczas której bohaterki poznają swoje drugie połówki, z którymi tańcować będą do białego rana, gra muzyka, atmosfera jest podniosła, wystawna, aż dzieje się coś niezwykłego. Nie mam pojęcia, ale tak mi się skojarzyło po okładce oraz tytule. O właśnie – skoro już przy tym jestem, to rzuciłem sobie okiem na dorobek autorki oraz komentarze na FiMFiction i zauważyłem, że to niejedyny fanfik, który został zainspirowany baśnią, natomiast czytelnicy dzielili się odnalezionymi nawiązaniami, przypisując – o ile dobrze pamiętam – określone bajki/ baśnie pod występujące w „Nocnym Tańcu” pary. Cóż, wydaje się to sensowne, aczkolwiek nie potrafię tego stwierdzić, gdyż zdecydowana większość tytułów, do których fanfik wydaje się nawiązywać, jest mi nieznana. Wprawdzie wydawało mi się, że w miarę dobrze czuję klimaty klasycznego Disneya (głównie druga połowa lat 80 i lata 90, kasety VHS), a jednak opowiadanie nie wydawało mi się aż tak disneyowskie, chociaż pewnie po prostu oglądałem nie te produkcje, o których mogła myśleć autorka. No nic. W każdym razie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że pisanie opowiadania sprawiało autorce niemałą radochę i że z wielkimi chęciami implementowała kolejne nawiązania oraz piosenki, idąc po bajkową, wyjątkową atmosferę. Autentycznie, im bardziej się w to zagłębiam, tym utwierdzam się w przekonaniu, że ambicje były wielkie, a i intencje jak najbardziej nastawione na coś więcej, na coś, co zapisze się w pamięci, przypomni klasyki, no i ogólnie, że będzie miło. Może nie okazałem się odpowiednim adresatem, tudzież zdążyłem z pewnych motywów wyrosnąć, ale autentycznie byłem uderzony tym, jak często czytałem bliźniaczo podobne do siebie fragmenty, najczęściej sześć razy, gdyż tyle głównych bohaterek w opowiadaniu mamy. Nie wchodząc w to, co jest bardziej naciągane, bo w pewnym sensie takie są prawa konwencji, ale np. Spike spotyka poszczególnych (nie wszystkich) chłopaków (i od razu zaadresuję – „chłopacy” brzmi źle ), którzy cichcem podkochują się w bohaterkach (z wzajemnością) i prosto z mostu oznajmia, co następuje. Wszyscy na wieść o tym, że ich ukochane niebawem będą na wydaniu, reagują łudząco podobnie, nawet podobnie odpowiadają. Później poszczególne siostry spotykają się z nimi i omawiają problem. Każda opowiada o tym bardzo podobnie (w sensie, że na pewno nie poślubią nieznajomego gościa i nie zgadzają się w wolą matki), podobnie reagują ich rozmówcy i o ile owszem, w zależności od przypadku realizowane są charakterystyczne cechy danych postaci, o tyle każda ta scenka wygląda tak, że się pocieszają (albo i nie), po czym rozchodzą się, każde w swoją stronę. Jeszcze później schodzą się, wyznają sobie uczucia, co również wypada bliźniaczo podobnie do siebie. Nie inaczej jest ze scenkami, w których panowie zapoznają się z pupilami swoich wybranek. Jeszcze innym razem, robią sobie wypad do Ponyville i niby każda para robi różne rzeczy, ale poszczególne aktywności ani nie są należycie opisane, ani nie dzieje się nic specjalnie wyjątkowego, po prostu cały czas miałem wrażenie, jakbym czytał w kółko to samo. Sprawie nie pomaga fakt, że poszczególne scenki właściwie nie są oddzielone od siebie niczym, żadnym przerywnikiem. Spike po kolei spotyka kolejne ogiery, siostry spotykają się ze swoimi crushami po kolei, potem po kolei się schodzą, panowie po kolei zapoznają się ze zwierzakami swoich klaczy, w Ponyville przeskakujemy od pary do pary, po kolei. Po pewnym czasie robi się to nużące, monotonne. Jasne, wątek Discorda i Fluttershy, czy też Spike'a i Applejack, a także spotkanie Flasha przez Twilight po raz pierwszy, to wszystko są rzeczy, które próbują jakoś się wyróżniać, odstawać od reguły i przynajmniej teoretycznie stanowić urozmaicenie tekstu, przeciwdziałać schematyczności. I rzeczywiście – związek Fluttershy z Discordem to jest coś innego, wszakże nie jest on kucykiem, no i do tego dochodzi wątek jego przeszłości, niepewności wobec tego, czy zostanie zaakceptowany, przez moment miałem wrażenie, że to będzie taka „zakazana miłość”. Z kolei Spike, który owszem, początkowo żywi uczucia do Rarity, stopniowo zdaje sobie sprawę, że jednak wolałby być z Applejack, podobnież ona zaczyna się do smoka przekonywać, ale... cholera jasna, to było creepy! Czy Spike nie jest przypadkiem nieletni? Czy my nie zbliżamy się do poziomu Sonica z 2006 roku i romansu kolorowego, antropomorficznego jeża z ludzką księżniczką? W miksie tym znalazła się jeszcze Twilight Sparkle, która jako jedyna na początku nie ma jeszcze żadnego obiektu westchnień, a zakochuje się ona od pierwszego wejrzenia, ale najpóźniej ze wszystkich sióstr. Jest w tym coś takiego, że początkowo nie zdradza swojego tytułu królewskiego, bo chciałaby Flasha lepiej poznać, no i myśli, że w ten sposób nie będzie się przed nią korzyć, ale za to zechce rozmawiać otwarcie, jak ze zwykłym kucykiem. Chociaż... poważnie, taki strażnik i nie ma pojęcia, jak wygląda Twilight Sparkle? Wiem, wiem, po raz pierwszy przybył do zamku, ale czy wizerunek księżniczek nie powinien być powszechnie znany? A przynajmniej, kojarzony? Przecież wiadomo, że mieszkają na zamku, więc... No, ale tak czy owak potem Twilight ma wątpliwości, czy postąpiła właściwie i czy nie spotka się z odrzuceniem, gdy wyzna prawdę, no bo przecież początkowo skłamała. Wszystko to nakazuje sądzić, że autorka naprawdę starała się odróżnić od siebie poszczególne związki, dołożyć do tego wątki poboczne, związane z poszczególnymi postaciami, porwać się na mały development. Niestety, ale większość prób ostatecznie nie odnosi sukcesu, z powodu tempa akcji, które leci na łeb, na szyję, a dominacja dialogów jest na tyle duża, że fanfik sprawia wrażenie przegadanego i przez to czytanie strasznie się dłuży. Dochodzimy zatem do pewnego kuriozum, że gdyby w tekście znalazło się więcej, dużo więcej opisów, a tempo zwolniłoby, to przecież tekst byłby dłuższy, a mimo to czytałoby się go (zapewne) bez wrażenia dłużenia się, może nawet lektura okazałaby się sprawniejsza. Tak czy inaczej, przez to, że brakuje opisów, nie tylko otoczenia, czy czynności, ale również emocji, przemyśleń, zachowań, naprawdę trudno kupić wątpliwości Discorda, zauroczenie Spike'a osobą Applejack i vice versa, czy też miotanie się Twilight, czy postąpiła słusznie, czy brnąć dalej w kłamstwo, czy wyznać prawdę. Wisienką na torcie jest jedna ze scen pod koniec opowiadania... Stąd też, relacje bohaterek w ramach poszczególnych związków, wypadają... no, może nie sztucznie, gdyż w tekście jest trochę momentów, w których udzielają się uczucia, całkiem zgrabnie przedstawione, ale generalnie czyta się to bez większych emocji. Ale przyznaję, jest to naiwne, jest to bajkowe, cukierkowe, na swój sposób urocze. Po prostu nie dla mnie. Powiem też, że z tego wszystkiego, chyba najlepiej wypadł wątek Discorda, jako całokształt, chociaż kreacja ta średnio mi podchodzi, ale odniosłem wrażenie, że to w ramach jego postaci realizowane są nieco „dojrzalsze” wątki, no i jego postać dokądś zmierza, jego występ w „Nocnym Tańcu” ma początek i koniec, a poza zdobyciem serca Fluttershy, chce się wykazać, by zostać zaakceptowanym, by mu zaufano – no i cel ten wypełnia. Miło. Spośród grona męskich postaci wydaje się najbardziej aktywny, wydawało mi się, że najwięcej wniósł w ramach poszczególnych scen. Był też... charakterystyczny? Nieźle oddany, mimo roli, jaka mu przypadła? Co do pozostałych postaci... No, nie wiem. Część bohaterek, o dziwo, również wypadła zbyt podobnie do siebie, acz Rarity czy Rainbow Dash wybijają się nieco bardziej, głównie ze względu na manierę mówienia (chodzi mi o uwagi jednej do drugiej, odnośnie eleganckiego słownictwa, no i o różnice w tym, jak się wyrażają) oraz sposób bycia, zainteresowania, te rzeczy. W ogóle, ciekawy motyw tego, że każda z sióstr odziedziczyła po ojcu jakąś cechę, która to cecha je definiuje np. u Rainbow Dash będzie to walka, szermierka, u Pinkie Pie honor oraz to, że raz danego słowa nie wolno złamać (Pinkie-słowo). Niby są to pojedyncze wstawki, ale robią robotę, są widoczne. Generalnie, spośród postaci żeńskich, moim zdaniem najlepiej wypada Celestia oraz Luna. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ani łamiącego ziemię, ale spełniło swoje zadanie, chociaż trudno mi to uargumentować. Może po prostu chodzi o to, że to Celestia i Luna, tyle. A może moją uwagę zwróciła rola tej pierwszej – w końcu w fanfiku jest matką sześciorga córek – a także fakt, że to Luna stworzyła podziemne królestwo marzeń i stamtąd obserwowała siostrzenice. No, ale nie będę ukrywał, z Celestią mimo wszystko miałem pewien problem. Nie zrozumcie mnie źle, fakt, że miała wyrzuty sumienia w związku ze swoimi działaniami względem córek, świadczy, że jak najbardziej ma matczyne odruchy, emocje, kocha je itd. Ale wciąż, znając całą historię, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że mogła to rozegrać na wiele innych sposobów. Ja rozumiem – konwencja, baśniowość, opowiadanie, w którym świat się zatrzymuje, bo postacie muszą wspólnie zaśpiewać, nie zamierzam doszukiwać się tutaj realizmu i logiki, bo w tym przypadku to bez sensu. Bez tego nie byłoby historii. Ale rzeczywiście, przecież one już były zakochane, wyznały to niedługo później... ale Chrysalis i tak czekała na odpowiedni moment. Zamiast od razu uderzyć, czekała, aż się chłopaki zgromadzą w zamku, by błyskawicznie zainterweniować tj. podjąć podróż, nawet gdy już miała je na widelcu, dała trzy dni, bo Blueblood. Ale skoro nawet żadna by się na niego nie zgodziła, a on i tak którąś by sobie wybrał, to co szkodziło od razu dać mu wybór i zaraz po tym rzucić tę klątwę? No wiem, Chrysalis musiała zaczekać, coby na miejsce przybyli bohaterowie, żeby sprali jej cztery litery, ale... no, kurczę, co z nią? Powracając do kwestii opisów – to nie jest tak, że całe opowiadanie to w ponad 95% sam dialog, o nie, mamy tu i ówdzie nieco więcej troszkę dłuższych niż zazwyczaj opisów. Na przykład w rozdziale dziewiątym, w którym odkrywamy historię znajomości Celestii, Sombry oraz jak doszło do pierwszej konfrontacji z Chrysalis. Podziemne królestwo też zostało nam opisane, wprawdzie szkoda, że zabrakło detali, zapamiętałem głównie to, że wszystko było złote, ale może być. Od czasu do czasu przewiną się opisy odzienia, czy scenerii, głównie po wkroczeniu do Everfree. Toteż to nie tak, że pod kątem opisów fanfik jest ubogi – po prostu w ogólnym ujęciu jest mocno przeciętnie. Rozumiem, było to bodajże pierwsze opowiadanie autorki, ma już ono swoje lata, jednakże wymienione przeze mnie przykłady pokazują, że już na ówczesnym etapie wiedziała ona (mimo braku doświadczenia) jak opisywać rzeczy, więc co się stało, co ją powstrzymało? Tzn. jasne, opisy te nie są jakoś szczególnie wybitne, czy bogate w słowa, często przewijają się zdania pojedyncze, co zwykle brzmi po prostu średnio (co z kolei wyszło w polskim przekładzie), ale nie ma tragedii, współcześnie opowiadanie nie znajduje się w takiej najgorszej kondycji. Co nie zmienia taktu, że pod kątem formy mogło być lepiej, dużo lepiej. Poza tym, mam kilka zastrzeżeń do pewnych scen, np. motyw z Harshwhinny, czy też większość rozdziału osiemnastego, jak dla mnie były to fragmenty zbędne. To pierwsze w mojej opinii nie wnosi niczego, Harshwhinny pojawia się tylko raz, scenka szybko wylatuje z głowy i równie dobrze mogłoby jej nie być, ale domyślam się, że to też było nawiązanie do... czegoś. Natomiast rozumiem założenie oraz cel rozdziału osiemnastego, ale tak sobie myślę, nie dało się tego zrealizować już przy okazji wypadu do Ponyville? Pomysł był dobry, jestem w stanie wyobrazić sobie, że w ustronnym miejscu, w dwanaścioro oczu, bez udziału dziewczyn, atmosfera bardziej sprzyjała szczerej rozmowie, ale realizacja była taka, że poszczególnymi fragmentami byłem zmęczony i stąd ten kawałek wydał mi się zbędny. Tym bardziej, że – znowu – brakuje opisów, więc ciężko kupić to, że chłopaki się do siebie zbliżają, przekonują do siebie nawzajem i że dzięki temu będą sobie lepiej radzić jako drużyna. W sumie, lepiej na tym polu wypadł trening, a nawiązanie do „Mulan” uważam za celne i o ile nie jestem zwolennikiem dodawania piosenek do opowiadań, to był to jeden z tych fragmentów musicalowych, które nawet mi się spodobały. O, właśnie – ze względu na braki opisów, zbyt szybkie tempo akcji, schematyczność, ciężko poczuć bajkowy nastrój, który sugerowała okładka, jednakże, jeżeli już jest klimat, to zwykle są to te musicalowe wstawki. Jasne, w pewnym sensie, w warunkach wielorozdziałowca, wypada to jako sztuczne przedłużanie scen, ale kiedy śpiewa więcej postaci, kiedy odśpiewują sobie nawzajem i człowiek zaczyna to sobie wyobrażać... No, no, jest całkiem ładnie, bajkowo. Jako, że mam pewne doświadczenia także z animowanymi musicalami, mogłem to sobie zwizualizować, no i cóż, źle nie było, wręcz przeciwnie, bo nawet sympatycznie. Chociaż nie byłbym sobą, gdybym nie ponarzekał – w tekście przewinęło się wiele piosenek z wielu różnych dzieł, w mojej opinii lepiej by było, gdyby tekst trzymał się określonego gatunku lub dzieła, ewentualnie dwóch, trzech tytułów, podobnych do siebie tematycznie, a tak, jest troszkę za dużo wszystkiego. Wydaje mi się, że „Nocny Taniec” powinien czerpać przede wszystkim z baśni-pierwowzoru oraz z tego, do czego jest mu najbliżej. A skoro mowa o pierwowzorze – znajdziemy sporo smaczków, czy to Zecora, która daje Flashowi magiczną kapotę, jest tajemnicze, podziemne królestwo, w którym tańcują bohaterki, nawet był ten motyw, że jest ktoś, kto tam pod koniec próbuje wybrać sobie spośród nich małżonkę, toteż dla tych, co znają "Tańcujące Pantofelki", odnajdywanie nawiązań zapewne urozmaici nieco lekturę... albo tym bardziej zwróci uwagę na różne braki, niedoskonałości. W sumie, skoro już jestem w temacie, może kilka spostrzeżeń, takie tam „Gdy byłyśmy małe”, trzymajmy się jednego rodzaju. Tutaj chyba czegoś brakuje. Konkretnie – półpauzy na początek kwestii mówionej. ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE TAK! Aż mi się ekranizacja „Alone in the Dark” przypomniała. Ta od Uwe Bolla Wybaczcie, musiałem. Ale cóż, tego typu klisze i głupotki są tym, bez czego nie ma takich oto historii i za to się je kocha... Owszem, nie biorę tego tekstu na zbyt poważnie, postrzegam go przede wszystkim jako zbiór nawiązań, bajkę, rozrywkę Ja wiem, że to fikcja, że to taka konwencja, że to pewnie nawiązanie. Ale wciąż – to dosyć toksyczne podejście. Bardzo bezpośrednio ujęte, ale w sumie wyszło z charakterem, podejrzewam, że próby uczynienia przekazu bardziej subtelnym odniosłyby skutki odwrotne do zmierzonego. Czyli tekst by się rozwodnił. Aha, mam wątpliwości, czy ta kropeczka po „urodzona” jest potrzebna, skoro wtrącenie wskazuje na mówienie, czyli „mówiąc to (...)”. Czy Discord przypadkiem nie posiadał łap/ szponów? To zdanie jakoś tak... dziwnie, nie do końca dobrze brzmi. Chyba przez to „(...) niż były wcześniej”. Może lepiej by było wywalić „były”? „(...) teraz są w jeszcze większym niebezpieczeństwie, niż wcześniej.” i gitara. Przykład tego, jak niewiele wnoszące dialogi i fragmenty potrafią wywołać dłużyznę. Nie lepiej byłoby zrobić z tego opis? Cóż, taka decyzja autorki. Przecież to nie oznacza, że nie mogłyby zakochać się później. Co jest, Chrysalis musi koniecznie teraz rzucić klątwę, za drugim razem ma jakiś limit czasowy, czy co? Taki cooldown tłumaczyłby, dlaczego do razu nie rzuciła drugiej klątwy, na Celestię. Może many jej zabrakło? Zresztą, bodajże Nika i Cahan zdążyły się już na ten temat rozpisać, a do sprawy odniósł się Lyokoheros, który jest dobrze poinformowany odnośnie wizji autorki, więc nie będę po raz kolejny podnosić tej kwestii, tym bardziej, że mam bardzo podobne zdanie. Wiem, wiem. Nawiązanie, konwencja. Ale to jest creepy! Co za obrzydliwy typ. Tak się kończy siedemnasty rozdział. Serio. Chyba najbardziej urwany rozdział w całym fanfiku. Owinęli, potwór stał, a potem upadł. Ciach, koniec. Ani konkluzji, ani niczego, byłem nieźle skołowany. Jakby autorka nagle straciła zainteresowanie rozdziałem i zapragnęła od razu zacząć pisać kolejny i nie oglądać się Tak, na przykład piknik Chwila, przecież ona żywi się miłością, co nie? Co jest, dostała nagle niestrawności, czy co? No, chyba, że w tym alternatywnym uniwersum jest Podmieńcem tylko z nazwy i w sumie nie zmienia formy. Opowiadanie nigdzie tego nie precyzuje. Kto to jest Jerome? Oprócz tego, notorycznie w tekście mamy ramiona zamiast łopatek i plecy zamiast grzbietu. Generalnie, w tekście znajdziemy mnóstwo cytatów w sam raz do śmieszkowania, ale nie to jest celem niniejszego komentarza. Pomału zbliżam się do końca, czyli ostatecznego werdyktu. Z perspektywy czasu, być może popełniłem błąd, ciągiem czytając cały fanfik, może lepiej było go sobie dawkować. Aczkolwiek to może być znak, że było w tym coś, co mnie wciągnęło Ciężko mi określić, czy głównym problemem fanfika jest jego schematyczność, czy też braki opisów, zbyt prędkie tempo, w jakim toczy się akcja. To pierwsze pokazuje, że ukazanie naraz aż sześciu związków (siedmiu, jeżeli liczyć Celestię i Sombrę), to był troszkę zbyt ambitny cel, zaś forma nie pozwoliła na naturalne, satysfakcjonujące rozwinięcie relacji między postaciami, toteż wypada to naiwnie, ale w myśl przyjętej konwencji, co by nie mówić, mieści się w jej granicach, zatem często bywa... nawet sympatycznie. Miło. Zabawnie. Ale nie przez komedię, ale przez to, jakie te dialogi są, jak wyglądają i rozwijają się te relacje, no i ogólnie, co postacie robią w międzyczasie, chociaż sytuacja nie cierpi zwłoki. Są klisze, są nielogiczności, ale wszystko w ramach bajkowego wydźwięku. Klimat niestety okazał się... często zupełnie nijaki, ale podczas wstawek musicalowych, czy też co niektórych miłosnych dialogów, udzielał się i wtedy rzeczywiście, wiało Disneyem, wiało baśniami. Jako rozrywka, opowiadanie spełnia swoje zadanie, aczkolwiek trudno mi je polecić. Myślę, że autorka poradziła sobie, ale jej opowiadanie po prostu źle się zestarzało i dzisiaj niedoskonałości, braki w formie tym bardziej rzucają się w oczy, czuć znużenie powtarzalnością, niepotrzebnymi scenkami czy dialogami. Mimo wszystko... nie było aż tak źle. Nie było też dobrze, a mam dziwny opór przed tym, by określić „Nocny Taniec” mianem średniaka. Przekład jak najbardziej dał radę i okazał się bardzo dobry, acz jest to „tylko” przekład i nie naprawia błędów oryginału, co zresztą nie jest celem żadnego tłumaczenia. Na pewno w jakimś sensie jest to twór klasyczny, jeden z przykładów tego, co i jak się tworzyło kiedyś. Dla czytelników autorki zapewne sentymentalna podróż w przeszłość. Dla zwykłego, współczesnego czytelnika... zabawny fanfik ze śmiesznymi „błędami”. Może nawet troszkę szalony, zważywszy na powiązania między postaciami. Ale może się podobać, jeśli trafi na odpowiedniego odbiorcę. Ponieważ się do nich nie zaliczam, powstrzymam się od końcowej oceny i napiszę tylko tyle, że wrażenia miałem umiarkowanie mieszane. Koniec końców, przyjąłem ów tekst bez emocji. Ważne jest odpowiednie podejście. To nie jest mega głęboka, refleksyjna i realistyczna historia o romansie dwóch królestw, to nie epicka wyprawa tam i z powrotem, to nie opowieść o sztuce wojennej, polityce i intrydze. Jest to kucykowa wersja pewnej baśni, acz przyprawiona licznymi nawiązaniami do innych dzieł, bajek, celowo naiwna, celowo przewidywalna oraz celowo ckliwa w ramach opowiadanych romansów, która bardzo luźno traktuje moce magiczne oraz czarnoksięstwo, nie jest jej po drodze z logiką, czy realizmem, gdyż założenia były zgoła inne - miało być sentymentalnie, uroczo, miejscami zabawnie, miejscami troszeczkę groźnie, ale w ostatecznym rozrachunku po prostu ładnie. Myślę, że jeżeli podejść do "Nocnego Tańca" z taką oto świadomością, wówczas można się przy nim nieźle bawić i przypomnieć sobie różne dzieła, sceny, piosenki. Przede wszystkim, miała to być rozrywka, wesoła twórczość. Warto też pamiętać o tym, że tekst ma już swoje lata. Otwartym też trzeba być. No i niczym się nie sugerować, spróbować samemu Pozdrawiam! PS: A pod koniec zabrakło mi tylko jednego...
  8. Kolejne opowiadanie w ramach maratonu, oceniając po tytule, miałem wielkie nadzieje. Zerknąłem na tagi i kliknąłem niecierpliwie w link, w oczekiwaniu na załadowanie potarłem ręce, szykując się na nietuzinkową lekturę z Chrysalis, którą, mimo tego, jak z nią postąpiono w ramach późniejszych sezonów, nadal lubię Opowiadanie nie zaczęło się źle, ot, po prostu technicznie pozostawia wiele do życzenia, ale koncept nadal jest, jeszcze może być fajnie. Zresztą, tak się przecież zdarza. Pierwsze trzy strony nie są idealne, ale cały czas miałem nadzieję, że za moment opowiadanie się rozkręci. „Przecież musi” – myślałem sobie. Była epidemia grypy, była mała sprzeczka między siostrami, odnośnie zastępstwa, no i wzmianka o wypaczonym przez Chrysalis Wychowaniu do Życia w Rodzinie, co miało miejsce ostatnim razem, gdy kogokolwiek zastępowała, a co mimo wszystko zostało w końcu uznane za mniej inwazyjne, niż ostatni wybryk Discorda. W sumie, nadal nie rozumiem skąd ta decyzja, ale obie dyrektorki zaniemogły, być może nie były do końca w stanie podjąć w pełni świadomą decyzję. To też się zdarza. Tak oto do Liceum Canterlot przyjeżdża Chrysalis, co z miejsca wzbudza emocje, nie do końca pozytywne. Tak jak pisałem – mimo dosyć szybkiego tempa akcji, niedoskonałości w formie, dosyć średnio wykreowanych postaci, jeszcze nie jest źle. Czekałem. Wtedy to, scrollując dalej, zauważyłem, że mam za sobą pół fanfika. Niedługo po tym zdałem sobie sprawę – a mogło być tak pięknie W pełni zgadzam się z wnioskiem mojego szanownego przedmówcy. Zmarnowany potencjał. Pomysł może i był, ale, jak to sobie na chłodno przemyślałem, tak właściwie, co takiego zrobiła Chrysalis, że uczniowie znienawidzili ją do tego stopnia, że posunęli się nawet do zdewastowania jej samochodu, a'la ataki na Asterkę Bożą w Uniwersum Szkolnej 17? Autor nie sprzedał nam jej występków w wiarygodny sposób, w zasadzie, mamy tylko migawki, natomiast postacie kanoniczne wydają się zbyt nienawistne, w stosunku do swoich oryginalnych odpowiedników, czemu też brakuje jakiegokolwiek podłoża. Akcja leci na łeb, na szyję, ale nic nie jest dostatecznie opisane, środek fanfika prędko wylatuje z głowy, nie dzieje się też nic konkretnego. Brakuje opisów, brakuje jakiegoś build-upa, co niektóre reakcje wydają się napisane naprędce, brakuje polotu. Opowiadaniu nie pomaga widoczna dominacja dialogów, aczkolwiek Omake, który przybliża nam zastępstwo w osobie Discorda, tak dla odmiany, wydał mi się całkiem fajny. Interakcje postaci nie okazały się aż tak przerysowane, był tam ciekawy pomysł, plus wstydliwa słabość Celestii, zapewne z okresu buntu nastoletniego, wydało mi się to ciekawym dodatkiem do jej charakterystyki. W ogóle, Discord wypadł nieźle, wprawdzie nie było to wiele, ale po zmarnowanym potencjale tekstu, ta prosta końcówka w jakiś sposób wybiła się i sprawiła mi troszeczkę uciechy. Takie tam. Niestety, kreacja, na którą liczyłem najbardziej – chodzi oczywiście o Chrysalis – zawiodła najbardziej, jak na opowiadanie, które zawarło ją w tytule, przewinęło się jej żałośnie mało, a do tego nawet, gdy już się pojawiała, jej obecność nie zachwycała, raczej wypadała bez charakteru, bez „pazura”, zupełnie jak każda kolejna postać, ale na pewno nie Chrysalis. Podobnie jest z pozostałymi postaciami – miałem wrażenie, że brakowało im wszystkiego. Cóż, wspomnienie o imprezowych armatkach, czy skonfiskowaniu zwierzaka to troszkę za mało. Poza tym, nie widzieliśmy tych scen, więc mimo wiedzy o tym, co wyprawia dyrektor zastępcza, trudno uwierzyć w to, że faktycznie uprzykrza życie uczniów. Forma również nie zadowala, o ile przekład próbował stanąć na wysokości zadania i generalnie tłumaczowi szło całkiem dobrze, o tyle oznacza to, że w wyniku translacji na ojczysty język, przełożone zostały także rozmaite niedoskonałości – mało urozmaicone słownictwo, niesatysfakcjonujące opisy, nieciekawe interakcje między postaciami, ogólny brak polotu i klimatu. Ani to serialowe, ani autorskie. Powiem wręcz, że w polskiej wersji, historyjka brzmi troszkę jak stare opowiadanie konkursowe, okrojone przez narzucony limit słów i nigdy nie rozbudowane po fakcie. Ponieważ jestem podatny na nostalgię, uznaję ten vibe z lat 2013-2014 za mały plusik, jednakże to zdecydowanie zbyt mało, by uratować to dziełko. Ale tłumaczenie dało radę, jak najbardziej, nie powiem, że nie. W jednym miejscu zbrakło mi wcięcia, był to ten fragment: Ale poza tym, bez większych zarzutów, przekład okazał się wierny, tłumacząc powiadanie wraz ze wszystkimi jego mankamentami. A wielka szkoda, gdyż koncepcyjnie było to coś, co mogło zrodzić nawet spin-offy uzupełniające, zdecydowanie był potencjał na nietuzinkową komedię, może nawet utrzymaną w serialowych klimatach, a może dużo odważniejszą, bardziej randomową, ukazująca szkolnictwo w krzywym zwierciadle. A tymczasem, największą innowacją wydają mi się nieliczne fragmenty, w których narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika. I to w sumie tyle. Niestety, tym razem się nie udało, ale może kiedyś? Tekst trudno mi polecić, ale myślę, że z ciekawości można zajrzeć i wyrobić sobie własną opinię, nie przeczę, że komuś akurat się spodoba, ale mnie po prostu fanfik nie przypadł do gustu, mogło być dużo, dużo lepiej. Wielka szkoda, zmarnowany potencjał bywa niekiedy najbardziej przykrą kliszą, towarzyszącą interesującym, nietypowym pomysłom. Może innym razem.
  9. Sequel „Wygnania”, przy którym okładka już działa i który – zahaczając w jakimś sensie o podsumowanie – realizuje podstawowe cele, jakie stawiane są kolejnym kontynuacjom różnych dzieł, nie tylko pisanych na papierze, nie zawsze klasycznym, również elektronicznym. Co konkretnie? Historia nie tylko jest dłuższa, tym razem składająca się z dwóch rozdziałów, ale więcej się w niej dzieje, występuje więcej postaci, podejmowanych jest więcej wątków, słowem, wszystkiego mamy więcej, oczywiście wykonanego w takim samym, bardzo dobrym, solidnym stylu, co poprzednim razem. No i analogicznie, przekład dał radę, zapewniając dobre brzmienie po polsku oraz przyjemny, serialowy klimat. Jak zazwyczaj, mam parę swoich uwag, ale w żadnym wypadku nie rzutują one na ogólną jakość tłumaczenia, jako całości, toteż po raz kolejny z niekrytą satysfakcją mogę oznajmić, że Królewskie Archiwa Canterlotu pokazały, jak to się robi Co tym razem? Mija trochę czasu od ostatniego opowiadania i nie da się ukryć, że Sonata Dusk, pod okiem Sunset Shimmer, porusza się po Liceum Canterlot dużo pewniej i przejawia coraz większe zainteresowanie sprawami szkoły, czego kulminacją jest tytułowy Lodołamacz – projekt szkolnej kawiarenki, gdzie poza ciepłym, aromatycznym napojem do wypicia, chętny będzie mógł zaznać odrobiny odpoczynku między zajęciami szkolnymi, a w przyszłości może nawet skosztować jakiegoś deseru. Wszystko układa się znakomicie, do czasu, gdy okazuje się, że final boss w postaci pani kurator ma przybyć szybciej, niż zakładały to prognozy. W sumie, dziwne, że nie zjawiła się bez zapowiedzi, ale ok, dajmy szkole fory. Stawką są dotacje, które mogłyby przydać się w dalszym rozwijaniu potencjału szkoły, tym bardziej, że konkurencja (Crystal Prep, patrzę w waszą stronę) nie śpi. Przede wszystkim, nie przeczuwałem, że w tekście przewinie się aż tyle postaci, przy czym autor nie ograniczył się wyłącznie do charakterów znanych z poszczególnych filmów, w wir wydarzeń wrzucił kilka postaci ze świata kucyków, obsadzając je w poszczególnych rolach, celem ubarwienia treści, co generalnie udało się, gdyż przeważnie odnosiłem wrażenie, że obecność extra bohaterów nie tylko cokolwiek wnosiła, ale po prostu przyznane im role pasowały do ich osobowości i że naprawdę mogłyby się tym zajmować, gdyby znalazły się pośród murów Liceum Canterlot. Nawet, jeśli co niektórzy byli tylko wspomniani i nie pojawili się, ani nie zabrali głosu osobiście, to i tak dobrze, gdyż było to jakieś rozszerzenie fikcyjnego świata, wkład własny w jego codzienność, a to zawsze plusik, jeśli zrealizowane z pomysłem Na tym polu najbardziej cieszy występ Zecory. Wprawdzie prędzej spodziewałbym się, że będzie nauczać przyrody, ale chemia, biologia, to w sumie również są takie przedmioty, z których wykładaniem egzotyczna nauczycielka nie powinna mieć kłopotu. Zachowana została jej rymowana maniera mówienia, aczkolwiek pierwszy rym, jakie widzimy w tekście, w mojej opinii wypadł po polsku słabo, kompletnie bez polotu, aż się zmartwiłem, jak sobie Zecora w tej wersji poradzi dalej. O ile pierwsze wrażenie było jak: „Wracaj do medytacji Zecora, jesteś nieskoncentrowana.”, o tyle później poszczególne rymowanki czytało się gładko i generalnie nie miałem do czego się przyczepić, był rytm. W ogóle, cieszyło mnie to, że poza swoimi cechami charakterystycznymi, jej postać została napisana poprzez niuanse, np. wiemy, że zna się na herbatach, do tego używa biodegradowalnych toreb na zakupy, co sugeruje, że dobro środowiska leży jej na sercu itp. Rewelacyjna kreacja i bardzo się cieszę, że spędziliśmy z nią trochę czasu, w ramach fanfika Oprócz Zecory, za doskonałe posunięcie uważam obsadzenie w roli kuratorki Harshwhinny. Jej ubiór nawiązuje do stroju, znanego bodajże z „Game Ponies Play”, w każdym razie, jest to kolejny przykład trzymania się materiału źródłowego, w związku z czym jej obecność oraz kreacja wypada wiarygodnie, w tym sensie, że naprawdę mogłaby się pojawić w „Equestria Girls” i taką właśnie rolę pełnić. Pod względem charakteru – cóż za niespodzianka – nie odstaje od swojego oryginalnego odpowiednika, w ogóle, ciekawe, że zajęła się oświatą. Sprawia wrażenie surowej, wymagającej, ale świadomej swojej władzy, kierującej się nie sentymentami, ale profesjonalizmem. Ogólnie, kolejna świetnie przedstawiona postać i do tego dobrze opisana. Poza Zecorą i Harshwhinny, przewinęli się Discord oraz Sombra, aczkolwiek zostali zaledwie wspomniani. Zastanawiacie się, w jakich rolach obsadził ich autor? Cóż, Sombra okazał się być profesorem o albo paskudnym charakterze pisma, albo tendencji do wypełniania całej tablicy wzorami, równaniami, wykresami, zależnościami, aż wszystko się miesza i powstaje kłopot z rozczytaniem się i przepisaniem tego, co trzeba. Cóż, o ile bardziej przemawia do mnie wizja Suna, czyli prezydent Sombra, o tyle rola profesora matematyki (o ile dobrze zrozumiałem), jest to coś, co w sumie mogłoby do niego pasować i myślę, że dam temu pomysłowi okejkę. Natomiast, odnośnie Discorda, który okazał się woźnym, jestem nieco skonfliktowany. Spodziewana prezencja zdecydowanie bardziej wskazywałaby na profesora (Sombra wówczas musiałby być... ja wiem? Może fizykiem?), ale poniekąd rozumiem skąd koncept, by uczynić go woźnym. Co nie każdemu musi się podobać, ja osobiście powstrzymam się od oceny, pozostanę neutralny. Może gdyby dostał swoją własną scenkę, jakiś dialog, czy interakcję z czymkolwiek, mógłbym powiedzieć cokolwiek więcej. Ale jestem ciekaw, jakby się sprawował w akcji, jako woźny. Według mnie temat w sam raz na krótki, niezobowiązujący spin-off. W sumie, tak sobie teraz myślę, że na nauczyciela-orkiestrę od techniki, plastyki i muzyki/ rytmiki, Discord w sumie też by się nadał Tyle w ramach autorskiego powiększenia puli postaci, ale czy to znaczy, że postacie znane z oryginalnych filmów, oprócz Sunset i Sonaty, nie biorą istotnego udziału w fabule i nic się z nimi nie dzieje? Otóż nie, wręcz przeciwnie, autor pomyślał i o tym. Pierwszą taką postacią jest wicedyrektor Luna, która wprawdzie występuje bardzo krótko i między wierszami, lecz była to kolejna mała kreacja napisania niuansami, taka, która przewija się na moment, ale zapada w pamięci i po prostu pasuje do oryginalnego charakteru. Czujne oko wicedyrektor śledzi, nadzoruje, możecie mieć pewność, że was zauważy, gdy popełnicie wykroczenie. Chcecie obniżenie sprawowania, zawieszenie w prawach ucznia, czy karę po lekcjach? W tekście pojawi się jeszcze Znaczkowa Liga, która w tym opowiadaniu zachowuje się bardziej jak Znaczkowa Mafia, ale nie mogę odmówić uroku tym kreacjom, no i wrażenia kreskówkowości, które stworzyły umiejętnie napisane i tak samo przełożone na język polski opisy. Całkiem ładny fragment, jakaś nowość, pewne urozmaicenie, ubarwienie treści. Nie zdziwiło mnie, że Sunset ma samochód, w sumie, chyba nikogo nie powinno to zdziwić. Jeżeli owszem, to przypominam, że już w pierwszym filmie na Jesienny Bal Flash przyjeżdża samochodem, a poza tym, kanoniczne uniwersum „Equestria Girls” najprawdopodobniej w największym stopniu nawiązuje do Kanady, a tam można zdawać na prawo jazdy już w wieku 16 lat, nauka teorii odbywa się w szkołach jeszcze wcześniej (15 lat), więc to naprawdę żaden plot hole. Chyba zależy od prowincji, ale dla wyjaśnienia tego, co jest grane w fanfiku, uprośćmy zagadnienie – należy wynieść z tego tyle, że u nich tak się da i nastolatkowie mogą kierować. To nie wstyd przecież Za to jest jedna rzecz, która mnie zdziwiła i której nie chwytam, tym razem wynikła ona z praw rządzących fikcyjnym uniwersum, w kontekście fabuły oraz tego, jak kto to rozwiązuje u siebie, w ramach swojego opowiadania. Mianowicie, o ile dobrze pamiętam, narrator w pewnym momencie wspomina, że Sonata pojawiła się w ludzkim świecie jakiś rok, półtora roku przed akcją fanfika. Jak to? Jeśli dobrze pamiętam szczegóły z filmu (wymienione w fanfiku, czyli Sunset, która kilkukrotnie z rzędu wygrywała Bal), Sunset spędziła w tym świecie co najmniej kilka lat, jakieś 3-4 lata, może niewiele więcej. A trafiła do nieco znacznie, znacznie później, niż Syreny, które, jeżeli dobrze kombinuję, powinny siedzieć tam już ładne trzysta kilkadziesiąt lat. To jak to w końcu jest? Czy można trafić do ludzkiego świata, ale w dowolnym punkcie w chronologii, według widzimisię fabuły/ autora i już wszystko gra? Ale od razu mówię, jeżeli okaże się, że zaklęcie Starswira =/= magiczny portal i naprawdę przy okazji wysłał je w przyszłość – bullshit Podróże w czasie to cienki lód, dosyć ryzykowna gra. A reguły gry powinny zawsze być jasne i przejrzyste. Mamy jeszcze jeden występ, który w mojej opinii okazał się absolutnie najlepszy i nie dość, że scena zazębiła się z pozostałymi fragmentami opowiadania w sposób naturalny i satysfakcjonujący, to jeszcze zazębiła się z tym, co widzieliśmy w poszczególnych filmach. Mowa oczywiście o rozmowie Sunset z Flashem – autor wziął z oryginału coś, co było szybką wstawką, niewiele znaczącym w kontekście głównego wątku detalem i zbudował na tej podstawie scenkę, która wytłumaczyła w wiarygodny sposób motywy zarówno jednego, jak i drugiego, rozszerzając charakterystykę niedawnej pary i jeszcze bardziej urozmaicając lekturę. Bez wątpienia autor wiedział jak podejść do tych postaci i jak odtworzyć ich charaktery, dzięki czemu czytało się fantastycznie, no i rzeczywiście, widać teraz lepiej, że to nie była miłość, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. I znów – pozostała jeszcze kreacja i rola Sonaty w opowiadaniu. Widać pewien development, który wydaje się być dla tej postaci naturalny, chociaż prędzej bym się spodziewał, że zechce sprzedawać w szkolnej knajpce dania meksykańskie, ale ok, kawa czy herbata, też ważna rzecz Poza tym, z jednej strony wydaje się zbyt kumata, z drugiej rozumiem zainteresowanie biologią, ale żeby przez ten czas nie ogarnęła swojej ludzkiej formy? No, chyba, że miało to być gag o dojrzewaniu, ale tak czy inaczej był to szczegół, który średnio mi podszedł. Troszeczkę podobnie miałem z wątkiem komórki, ale ostatecznie mi się spodobało, głównie dzięki wstawce ukazującej kolejne wiadomości, które dziewczyny pisały między sobą. Sympatycznie to wyszło. Ano, to mi o czymś przypomina. Sądziłem, że opowiadaniu niczego nie brakuje i że kolejne dodatki tylko przedobrzą efekt, ale myliłem się. W sumie, to samo tyczy się poprzedniego opowiadania, po prostu rzecz wyleciała mi z głowy – list od Sunset, zaadresowany do Twilight. Nie tylko nawiązanie do serialu, ale przede wszystkim zgrabna forma konkluzji do poszczególnych tekstów, uatrakcyjniająca lekturę i wzmacniająca serialowy klimat. Kolejne miła, fajna sprawa, podnosząca wrażenia z czytania i przywołująca na myśl pierwsze odcinki głównej serii. Tradycyjnie, zanim przejdę do podsumowania, zarzucę kilkoma cytatami. Ponieważ królewskie Archiwa Canterlotu przyzwyczaiły mnie do wysokiej jakości produkowanych przez szanowną ekipę przekładów, nie zdziwiło mnie to, jak niewiele rzeczy wyłapałem. Nie licząc uwag mojego przedmówcy, odnośnie których w pełni się zgadzam. „Nauczycielką”, mamy przecież żeńską formę, tym bardziej, że do tej pory mieliśmy w zdaniu rodzaj żeński („pani”, „była”), więc dobrze by było zachować tutaj konsekwencję. Coś mi zgrzyta szyk, myślę też, że przecinki są w nie do końca właściwych miejscach. Ja bym dał: „Zamieszkujące Equestrię Bryzusie były rasą małych, zabawnie mówiących istot i, zgodnie z wiedzą Sonaty, prawdopodobnie nie uważano ich za rodzaj herbaty.” A poza konkursem: Nareszcie autor, który mnie rozumie Ogółem, świetne opowiadanie, w całości wyczerpujące definicję sequela, jako że zapewnia czytelnikowi dokładnie to, co dał mu oryginał, ale w zwiększonej ilości oraz doprawione nowościami, przy jeszcze lepszym nastroju oraz znajomym, pozytywnym wydźwięku, czymś pocieszającym, czymś, co pomaga wyobrazić to sobie jako autentyczny short. Po prostu bardzo ładne, przyjemne w odbiorze opowiadanie, w którym przewinęło się więcej postaci i więcej wątków, nawet jeśli napisano je niuansami, wszystko idealnie skomponowało się w zapadającą w pamięć, godną polecenia całość. Fantastycznie śledziło się te postacie, miło było zobaczyć dodatkowe charaktery, które chyba do tej pory jeszcze (?) nie przewinęły się w ramach uniwersum "Equestria Girls", wciągnęły mnie relacje między nimi, no i ogólnie, to, jak główne bohaterki wspólnymi siłami pokonały przeciwności losu i zrealizowały swój projekt. Zdecydowanie godny polecenia kawałek tekstu, chociaż pewnie i tak nie zadowoli tych, którzy za oficjalnym, humanizowanym spin-offem nie przepadają, ale dla reszty może to być jak najbardziej satysfakcjonująca, miła, relaksująca lektura, którą grzech pominąć
  10. Hm, okładka nie działa. Also, to już drugi przypadek, gdzie podjęcie maratonu umożliwiło wykrycie fanfika z syrenką, do tej pory kojarzyłem tylko wybrane dzieła Flashlighta. Muszę zapamiętać, przyda się do przyszłych badań Przechodząc do rzeczy, przyznam, że poczułem się mile zaskoczony ogólną jakością fanfika. Przekład oczywiście stanął na wysokim poziomie, acz na tym etapie ani trochę mnie to nie zaskakuje, Lyokoheros, Królewskie Archiwa Canterlotu, ogólnie, zdążyły przyzwyczaić do niezmiennie solidnych, bardzo dobrze brzmiących po polsku przekładów, które po prostu świetnie się czyta, a poszczególne fanfiki w trakcie procesu translacji nie tracą niczego, bądź bardzo niewiele, co z reguły skutkuje satysfakcją ze strony odbiorcy oraz przyjemną rozrywką na wolną chwilę. Co mam na myśli, mówiąc o jakości fanfika? Cóż, od czego by tu zacząć... może od początku. Opowiadanie otwiera scena z Sunset Shimmer oraz Celestią, całkiem dynamiczna i dosyć wyrazista (Dolar84 był uprzejmy określić owe otwarcie „hukiem”, z czym w sumie bym się zgodził), pomimo sytych opisów oraz ich zdecydowanej dominacji nad dialogami. Im więcej takich przypadków, tym bardziej dochodzę do wniosku, że narracja to podstawa. Nie tylko w ramach zwykłych opisów, ale także wtrąceń w dialogach. Same dialogi, dominująca rola dialogów, to ryzykowna sprawa. W każdym razie, Sunset nie traci czasu i wprost oświadcza swojej dyrektor, że nie może uczynić pewnej rzeczy, choć pozornie klamka zapadła. Jak nietrudno się domyślić, sprawa dotyczy Syren oraz ich wydalenia z Liceum Canterlot, za wywołaną z okazji finału Bitwy Zespołów aferę, która wprawdzie nie przyniosła ze sobą znaczących strat materialnych (co najwyżej moralne), ani ofiar w ludziach, ale zwróciła uwagę rodziców uczniów, a od tego już tylko jeden krok, by zainteresowały się tym odpowiednie instytucje stojące na straży szkolnictwa oraz bezpieczeństwa uczniów. Z uwagi na wizerunek oraz przyszłość szkoły, dyrekcja nie może sobie pozwolić na tak toksyczne jednostki w szeregach swoich podopiecznych. Ale czy na pewno? Przede wszystkim, bardzo spodobała mi się kreacja dyrektor Celestii. Wydała mi się władcza, surowa, może nawet bezwzględna, no i w tym wykonaniu wypadła bardzo wiarygodnie, przypominała autentycznych dyrektorów szkół, bądź co trudniejszych nauczycieli, przy których cała klasa siada prosto i milczy, gdy wchodzą do sali. Cóż, osobiście poznałem kilka takich jednostek, stąd mogę wystawić kreacji Celestii taką właśnie ocenę Ogółem, wydaje mi się, że z biegiem czasu staję się zwolennikiem twardszej, bardziej bezwzględnej i wymagającej Celestii, która częściej stawia do pionu, rządzi, wymaga, (przede wszystkim wymaga, to pragnę podkreślić), aniżeli Celestii współczującej, wyrozumiałej, zbyt ufnej, skłonnej odpuszczać winy tak po prostu. Wiadomo, że jeżeli iść po bardziej serialową kreację, to bardziej pasuje do niej ta druga wersja, ale z drugiej strony, nie wydaje mi się, by ta pierwsza opcja godziła w jej charakterystykę, wręcz uważam, że umiejętnie realizowana, pozwoli uzyskać po prostu lepszą, ciekawszą postać, bardziej charakterną. No i uważam, że „Wygnanie” to właśnie robi – chociaż pani dyrektor przewija się osobiście tylko w pierwszej (i w sumie jednej z zaledwie dwóch) scenie, jest to kreacja zapadająca w pamięć, bardzo dobra, taka, która przypadła mi do gustu i która po prostu do Celestii pasowała. W końcu jest dyrektorką, musi być odpowiedzialna za wizerunek swojej szkoły oraz dobro uczniów. To nie są proste sprawy, toteż jej nastawienie jest w pełni zrozumiałe, a i tak mam wrażenie, że potraktowała Sunset łaskawie, poświęcając jej aż tyle czasu. W końcu sprawa była załatwiona, a niewiedza bekonowowłosej nie usprawiedliwia tak nagłego wtargnięcia do gabinetu Celestii. Zanim przejdę dalej, wypowiem się co nieco o Sunset w tejże scenie. Co tu dużo mówić, kolejna udana kreacja, również wyrazista i naturalna, faktycznie miałem wrażenie, że jej zależy, ale jednocześnie że nie traci głowy, dzięki czemu nie ma kłopotów ze sformułowaniem argumentów, które w sumie są dosyć mocne, oczywiście zakładając, że równe traktowanie, takie same standardy wobec różnych istot przybyłych z Equestrii, uzyskujących ludzkie formy, leżą jej na sercu. Tzn. dyrektorce. Podobnie jak w przypadku Celestii, czytając dialogi, słyszałem w głowie znajome głosy, tak dobrze zostały oddane postacie. Pewnie się zdziwicie, a skąd tak wysoka ocena tych postaci, skoro w gruncie rzeczy chodzi o jedną scenę i pozornie prostą interakcję, ale zgaduję, że albo rzecz została napisania niuansami, a świetne opisy dopełniły efektu, albo po prostu te kreacje trafiły w mój gust oraz wyobrażenia, stąd po prostu musiałem zareagować aż tak pozytywnie. Druga scena rozgrywa się w sali gimnastycznej i tym razem Sunset występuje w duecie z Sonatą Dusk, aczkolwiek klimat towarzyszący interakcji bohaterek, podobnie jak jej tematyka, okazują się zgoła inne. Ponownie, kreacja Sunset satysfakcjonuje, to, co zaprezentował nam autor, a co ani trochę nie straciło podczas tłumaczenia, pasuje do jej postaci znakomicie, stąd pokuszę się o stwierdzenie, że o ile najbardziej spodobała mi się w tym fanfiku Celestia, o tyle to Sunset posiada najbardziej serialową kreację i to na niej opiera się znajomy klimat, dzięki czemu poszczególne scenki możemy sobie wyobrazić, jako kawałek autentycznej animacji śmigające po ekranie. Opisy, wtrącenia, które przybliżają nam grymasy, gesty postaci dopełniają efektu. Jak zazwyczaj Sunset, jako że sama niedawno wywołała niemałą aferę, no i również pochodzi z Equestrii, stara się zrozumieć Sonatę, jest przy tym współczująca i dość wylewna, zapewne dlatego, że dostrzega ile ma z nią wspólnego, no i przecież na tym etapie ciągle uczy się przyjaźni od pozostałych przyjaciółek, a poza tym, widać, że w jakimś sensie czuje się odpowiedzialna. Znaczy się, jestem pewien, że Sonata, jakkolwiek spontaniczna i nieogarnięta może niekiedy być, jest samodzielna i w sumie Sunset nie musi tak się nad nią pochylać, ale skoro wstawiła się nie tylko za nią, ale i za pozostałymi Syrenami u Celestii, no to wypada jej się zakolegować, toteż żadna z opisanych cech Sunset nie wypada sztucznie, wszystko współgra za sobą doskonale. To zostawia mnie z kreacją Sonaty, wobec której odczucia mam... no, przeważają pozytywne, w końcu jak na kogoś, kto znalazł się w podobnej sytuacji, jej zachowanie również wypada naturalnie, jest to coś, czego należało się spodziewać... aczkolwiek trochę mnie dziwi to, że tak po prostu odcięła się od Adagio i Arii, żeby zostać uczennicą liceum, w którym większość wiary raczej nie nabierze do niej zaufania, a przynajmniej nie tak prędko. Ale, używając wyobraźni, domyślam się, że po prostu była przez nie źle traktowana, no i w sumie co miała do stracenia... albo się pokłóciły. Trudno powiedzieć, autor nie eksploruje tego wątku, ale doceniam to, że eksploruje co innego, mianowicie, o co chodzi ze zniszczonymi naszyjnikami, jak to jest z syrenią formą, którymi Dazzlings zaatakowały Rainbuły, no i przede wszystkim, dlaczego nie może powrócić do Equestrii, gdyż... najprawdopodobniej zaraz po odzyskaniu oryginalnej formy, Sonata po prostu padnie, co jest dosyć smutne. Ogólnie, były to ciekawe zwierzenia i ciekawa interpretacja ze strony autora. A to, że wątek relacji z pozostałymi syrenami nie został podjęty w ogóle, w tym przypadku chyba działa bardziej na korzyść opowiadania – autor nie zostawił nas z niczym w zamian, toteż czujemy się nasyceni, a i mamy nad czym podumać, co zazwyczaj bardzo mi odpowiada. Może to wydać się co poniektórym za zaskakujące, ale podejrzewam, że mam kilka mieszanych odczuć względem Sonaty również dlatego, że – uwaga, uwaga – to NIE jest moja ulubiona Syrena. A może po prostu, o ile jej słowa, zwierzenia pasują do sytuacji, w której się znalazła, o tyle... mam swoją, nieco inną wizję i średnio mi podchodzi robienie z jej postaci (zresztą, nie tylko) takiej bidulki. A może nie startowała z tej pozycji, może uprzednio próbowała się zakolegować z kimkolwiek, ale nikt nie chciał z nią rozmawiać, aż napatoczyła się Sunset. Nie wiem, ale opisy dopingują czytelnika do wykorzystania wyobraźni. A sala gimnastyczna to idealna sceneria, dzięki temu całość nabrała bardzo szkolnego, nastoletniego klimatu. Coś a'la teenage drama, tylko, że dla odmiany o czymś ważnym, a nie kolejnym naiwnym, szczenięcym romansie. Jakkolwiek dziwne mogą się Wam wydać moje wątpliwości, zakończenie sceny (i zarazem całego fanfika) bardzo mi się spodobało, był w tym pozytywny vibe, coś pocieszającego, a ponieważ do tej pory fanfik zadowalał na praktycznie każdym możliwym polu, chyba nie mogłem oczekiwać lepszej konkluzji. Jak na gabaryty opowiadania, wydało mi się całkiem obszerne, kompletne. Niczego mu nie brakuje, a z uwagi na świetny, uatrakcyjniający lekturę klimat oraz wierne, wyraziste kreacje postaci, gdzie każdy jeden element współgra z pozostałymi, czuję się zobligowany polecić owe opowiadanie każdemu, komu brakuje opowiadań zrealizowanych w uniwersum „Equestria Girls”, aczkolwiek przyda się sympatia do Sunset Shimmer. Jeżeli w Twoich oczekiwaniach – czytelniku, bądź czytelniczko – zawiera się chęć zobaczenia w akcji, obok Sunset, również Mane5/ Mane6, to niestety, ale nie tym razem. Mimo wszystko, warto poczytać, tym bardziej, że polska wersja zadowala i brzmi znakomicie. Oby tak dalej PS: Chyba nie łapię. O co chodzi? Strasznie dziwnie, nie najlepiej brzmiące zdanie, odstające nieco od reszty przekładu.
  11. Kolejne opowiadanie z Sunset Shimmer i kolejna wycieczka do ludzkiego świata. A przy okazji dowód na to, że jeżeli ma się taką ochotę, można napisać sobie opowiadanie na bazie dowolnej codziennej/ rutynowej czynności, doprawić odpowiednią sytuacją, coby usprawiedliwić wymyślone dialogi oraz interakcje i voila, jest opowiadanie o tym, że Sunset myje włosy, tak jak wszyscy, ale szamponem dla koni, co nie każdemu wydaje się takie oczywiste. Z drugiej strony, jest to też dowód na to, że niekiedy ten sam koncept, jeżeli sam w sobie zbyt prosty, może przy okazji zapędzić autora w ślepy zaułek, gdzie może albo postawić na krótką formę i zaryzykować, że tekst będzie troszkę o niczym, albo się rozpisać i w ten sposób... też napisać tekst o niczym, tylko dłuższy W tym konkretnym przypadku, postawiono na tę pierwsza opcję, toteż mamy króciutki, ale za to całkiem treściwy tekst, osobiście powstrzymałbym się od stwierdzenia, że był on o niczym, ale rozumiem ten zarzut. Pewien niedosyt jest, ale z drugiej strony, co jeszcze można by na ten temat napisać? Wiadomo, bardzo brakuje opisów, jeżeli już się przewijają, okazują się dosyć skromne, zdecydowanie dominują dialogi, jednakże dzięki częstym wtrąceniom narratora tekst nie wydaje się ubogi, ani znowuż taki przegadany, więc jest nieźle. Wiemy jak się zachowują dziewczyny, jakie wykonują gesty, toteż autor bardzo zmyślnie wybrnął z sytuacji, w której braki w dialogach mogłyby zaowocować gwarantowanym niedosytem, słabszym klimatem, a u co niektórych dodatkowo wrażeniem, że opowiadanie nic konkretnego ze sobą nie niosło. Tak jak wspomniał innym razem Lyokoheros, to pozornie niewiele znaczące opowiadanko, o rzeczy tak banalnej jak szampon do włosów, tylko nie ten, a jednak próbuje podjąć co nieco na poważnie, a skoro rzecz dotyczy Sunset Shimmer, no to po raz kolejny mamy nakreślone jak tęskni za domem, za poprzednią formą, w ogóle, za tym, jak było kiedyś. Tym razem jednak, nie czułem sztampy ani powtarzalności, gdyż sprawa nie dotyczy ani Celestii, ani odwrotu i ucieczki Sunset, ani tego mrocznego aspektu jej przeszłości, po prostu okazało się, że nawet takie małe rzeczy potrafią budzić wspomnienia i stanowić namiastkę czegoś, co się dawno utraciło. Tego typu klimaty potrafią być poruszające... a jednak opowiadanie ma więcej wspólnego z lekką komedyjką. I co najlepsze, nastrój w ogóle na tym nie traci. Jest to kolejne niedługa, niezobowiązująca, całkiem sympatyczna historyjka ze znajomymi postaciami, z uchwyconym vibem, którego nie można pomylić z niczym innym, niż ze spacialami „Equestria Girls”... Chyba. Nie wiem, udaję, że ogarniam, o co w tych specialach chodziło (nie oglądałem) W każdym razie, fakt, że tekst ma bardziej komediowy, lekki wydźwięk, pomimo kolejnego podjęcia wątku przeszłości Sunset oraz tego, jak niekiedy udziela się jej tęsknota, może świadczyć o tym, że autor zdecydował się na sprytny ruch – subtelne ukazanie, że o ile owszem, Sunset nadal tęskni, o tyle w jakimś sensie zostawiła przeszłość za sobą i owe małe rzeczy, które jej przypominają, traktuje jako naturalną część zwykłej codzienności, ale nie przejmuje się tym. Czyli dokonał się pewien development, wspominki już w żaden sposób jej nie ograniczają, stała się jakby... silniejsza. Może za dużo sobie dopowiadam, ale kto wie? Oczywiście zawsze jest możliwość, że to miała być reklama szamponu dla koni, ale to już zakrawa o teorie spiskowe, poza tym, nic mi nie wiadomo o tym, by naokoło premiery fanfika miała się rozpocząć jakaś wielka akcja promocyjna nowej generacji kosmetyków dla koni, które przy okazji znakomicie sprawdzają się u ludzi A skoro już przy tym jesteśmy, jedna rzecz skłania do luźnej refleksji. Jak to nie Kosmetyki przeznaczone do pielęgnacji zwierząt (tutaj: koni) z reguły są dużo droższe niż te ludzkie, oceniając po fryzurze, jaką posiada ludzka Sunset, zapewne co rano ma z włosami sporo roboty, więc najprawdopodobniej końskiego szamponu używa dosyć często, w związku z czym ten szybciej się zużywa, zatem pewnie kupuje go częściej, może nawet w większych ilościach. Czyli na to ją stać (pomijając inne rzeczy, o których zresztą wspominał Grento), ale na SPA raz w tygodniu już nie? Poza tym, gdyby została stałą klientką w tego typu przybytku, podejrzewam, że łatwiej by jej było uzyskać z czasem rabat, aniżeli np. w sklepie jeździeckim. Zatem Państwo widzą, na upartego da się tutaj znaleźć pola do snucia pewnych teorii, głównie sprowadza się to do chyba niekończącego się dylematu pod tytułem: „A skąd ona bierze na to kasę”, który z kolei dylemat każdy rozwiązuje po swojemu, o ile oczywiście zdecyduje się zgłębić zagadnienie. Akurat tutaj tego wątku brakuje, po prostu dostajemy na gorąco kwaterę Sunset, bez zbędnego wchodzenia w szczegóły. I w sumie dobrze. W końcu nie o tym miało być owe opowiadanie. Co mogę powiedzieć o formie? Po raz kolejny okazała się solidna, tekst ewidentnie był przebadany, może natrafiłem na dwa, trzy zdania, przy których musiałem się na momencik zatrzymać, bo nie załapałem od razu o co chodzi. Np. tutaj: Pomijając to, że kwestia kończy się podwójną spacją (z czego jedna jest spacją twardą), i że „przytulnie” wydało mi się powtórzone, miałem drobną zagwozdkę na temat tego, o co chodzi i co to wnosi do konwersacji. Jasne, mają mało miejsca, kiszą się w pokoju, ale skoro i tak jest przytulnie, no to... jak mogą prawić, żeby było przytulniej? Trochę jak: "Złamany obojczyk, to osłabi twój obojczyk!" Nie wiem, jak dla mnie troszkę to zbędne, ale ok, niech będzie. Cóż więcej rzecz – bohaterki oddane wiernie, mają swoje momenty i teksty, tempo jest sprawne, dzięki częstym wtrąceniom narratora, pomimo widocznej dominacji dialogów nad opisami, mamy pojęcie o tym, jak postacie się zachowują, jakie wykonują ruchy, co się dzieje, więc poszczególne partie tekstu ładnie się ze sobą komponują, nie ma wrażenia biedy, tekst czyta się troszkę tak, jakbyśmy mieli w nim dłuższe, pełnoprawne opisy. Klimat mamy cały czas, generalnie czytanie jest czystą przyjemnością, no i między wierszami znajdziemy kilka elementów, nad którymi można się pozastanawiać. Może nie jest to największy wkład w lore „Equestria Girls”, jaki czytałem, ale z drugiej strony, od kiedy wymaga się od absolutnie każdego fanfika, żeby rozszerzał cokolwiek? Czasem zabawa tkwi w radosnej twórczości i pisaniu prostych historyjek, pozostając w ramach zarysowanych przez oryginał i nie przejmując się o to, czy nasz tekst cokolwiek wniesie do kanonu, czy charakterystyk poszczególnych postaci. Haczyk polega na tym, by napisać to dobrze. I moim zdaniem, „Myjesz włosy... CZYM?!” tak właśnie zostało napisane. Nie idealnie, ale myślę, że twórca podjął najlepsze decyzje w trakcie pisania i dał nam przyjemny, niezobowiązujący przerywnik, posiadający miły klimat, fajnie wykreowane postacie, ogólnie, niezły tekst. Kto przepada za „Equestria Girls” i chciałby więcej tego, co lubi, powinien zajrzeć. Nic wielkiego, ale cieszyć się można również z małych rzeczy, zwłaszcza, gdy są należycie dobrze wykonane, z pomysłem i polotem. Opowiadanie czyta się dobrze, no i ciekawscy mają nad czym spekulować, choć głównie w materii kreacji Sunset Shimmer. Jeżeli ktoś nieszczególnie przepada za spin-offem o magicznych dziewczynach, tudzież poszukuje czegoś dłuższego, rozpisanego na większą ilość detali, a także cieszącego się liczniejszą obsadą, przy czym różne postacie dostają znacznie więcej czasu antenowego, tym razem tego nie znajdzie, nie tutaj. Ale warto sprawdzić i ocenić samemu, czy tekst realizuje swój potencjał, czy też jest o niczym. Ewentualnie gdzieś pośrodku. Decyduje czytelnik, według własnego wyczucia
  12. Zanim przejdę do oceny opowiadania oraz polskiego przekładu, podzielę się pewną wątpliwością, może ktoś udzieli mi kilku wyjaśnień, a ja się dokształcę. Mianowicie, nie widzę nigdzie tagu [Alternate Universe], stąd zapytam – czy spotkanie Sunset Shimmer w wieku najwyraźniej zbliżonym do wieku Twilight, gdy poznajemy ją po raz pierwszy w serialu (ewentualnie troszkę młodszej) z małą Twilight, świeżo po magicznym przedszkolu (a gdy jeszcze opiekowała się nią Cadance), jest w ogóle możliwe chronologicznie? Tzn. między światami jest jakaś dylatacja czasu, ale czy to wygląda tak, że teraz Sunset spotyka małą Twilight, potem strzela focha i ucieka do ludzkiego świata, w międzyczasie Twilight zdobywa znaczek i zostaje pełnoprawną uczennicą/ podopieczną Celestii, w świecie ludzkim mija 4-5 lat, u kucy jakieś 12-15, portal się otwiera i one znowu się spotykają? W kucykowych formach powinny być wówczas zbliżone wiekiem... Ale zaraz, to Twilight po przejściu przez portal chyba powinna być deko młodsza, niż była już Sunset, jako człowiek... No i jak się to ma do tych trzydziestu księżyców? Nie, serio, jestem w stanie zapamiętać wszystkie szczepy wirusa T, co one robią, jakie z tego Tyranty powstają i w których Residentach występują, co potrafią, tu tego, ale zależności między światem ludzi i kucy dalej mnie nurtują i chciałbym wiedzieć. W ogóle, jeżeli ktoś się lepiej orientuje w fanfikcji angielskiej, czy to jest tak, że dla ogółu jest to banalne, tylko ja jestem tumanem, czy jest tak, że np. istnieje kilku nurtów/ interpretacji, na których operują różne opowiadania i to po prostu zależy jak kto woli? W sumie, teraz tak się zastanawiam, czemu, w Equestrii, nikt tego portalu nie pilnował? Skoro on się i tak sam otwiera raz na jakiś czas, przecież w trakcie mogli niechcący przez niego przejść przypadkowi ludzie i trafić do świata kucyków. Np. jacyś Polacy. Nikt o tym nie pomyślał? No, ale pora uciąć moje spekulacje oraz problemy z tym, co dla Państwa zapewne wydaje się oczywiste i przejść do fanfika. Generalnie, tekst okazał się kolejnym miłym i przeklimatycznym przerywnikiem, który pod kątem urozmaicenia treści, relacji dialogi-opisy oraz ogólnego polotu przypominał mi coś pomiędzy „Najcieplejszą gwiazdą zimy”, a „Sunset serwuje Sushi”. Tym razem jest to historia czysto kucykowa, toteż nawet antyfani „Equestria Girls” mogą po nią sięgnąć, chociaż to główna bohaterka rzeczonego spin-offu właśnie odgrywa tu pierwsze skrzypce. O ile dobrze kombinuję, opowiadanie bez problemu da się wpisać w chronologię i w tym sensie można je rozpatrywać jako swego rodzaju prequel (acz trzeba zignorować to, że po latach Twilight najwyraźniej nie pamięta Sunset Shimmer, co jest trochę dziwne, w końcu nie każdy tak prosto z mostu przemienia młodocianych prześladowców w parę świnek), który na swój skromny sposób wyjaśnia, a skąd Twilight była taka sceptyczna co do idei przyjaźni (jak sama była uprzejma stwierdzić, wszystkie kucyki w Ponyville są „stuknięte” ), no i ogólnie, daje przesłanki ku temu, by sądzić, że Sunset domyślnie była dosyć wredna, aczkolwiek może do tego prequela są oddzielne (pewnie "nieoficjalne" do "Piaskownicy") prequele i generalnie autorzy trzymają się myśli, że spotkało ją coś, przez co wolała się zdystansować... Nie wiem, możliwe. W gruncie rzeczy, treść idzie sobie wyobrazić jak autentyczny short, czy bonusową scenę/ retrospekcję, ale to nie pierwszy raz, gdy podjęte przez Królewskie Archiwa Canterlotu opowiadanie posiada taką oto właściwość, powiedziałbym, że na tym etapie należy to uznać za pewien standard, no i wskazówkę, gdzie szukać serialowych klimatów, gdy najdzie ochota. Oprócz zdystansowanej, raczej twardo stąpającej po ziemi, skoncentrowanej na sobie Sunset oraz małej, ciekawskiej, ale i niepewnej siebie Twilight, przewinie się także postać Cadance, oczywiście odpowiednio młodszej, wyglądającej dokładnie tak, jak z retrospekcji z „Canterlot Wedding”. Zważywszy na to, że źrebięce lata Twilight na tym etapie przewinęły się niejednokrotnie, a za relatywnie niedługo mieliśmy po raz pierwszy poznać Sunset Shimmer, dzięki tym elementom opowiadanie zyskuje dużo starszego klimatu, w ogóle, brzmi dosyć klasycznie. W połączeniu z satysfakcjonującą jakością wykonania oraz wysokim poziomem przekładu, uzyskujemy naprawdę dobre, klimatyczne opowiadanie, któremu – znowu – niczego nie brakuje, a które wnosi swoje do kanonu i stara się rozszerzyć wątek Sunset Shimmer, zanim ta doszła do wniosku, że już wystarczająco długo czekała na swoją szansę i że pora wziąć sprawy we własne kopyta, zamiast oglądać się na Celestię. Wiadomo, zachowanie Cadance budzi oczywiste skojarzenia, być może gdzieś za krzakami czai się starszy brat Twily, ale to relacje małej z Sunset stanowią główny specjał opowiadania. Powiedziałbym nawet, że ta druga wypada bardziej jak poukładana, doświadczona starsza siostra, której podrzucono młodszą, irytującą siostrzyczkę, której w sumie przydałoby się dowiedzieć czegoś o życiu. Wiadomo, w kontekście serialu oraz jego przesłania, postawa Sunset wydaje się toksyczna i w tym sensie całe szczęście, że nie zdołała wpłynąć na Twilight aż tak, ale w kontekście naszego, współczesnego ludzkiego świata, trudno odmówić jej racji, w aż tak złym kierunku to wszystko poszło. Z drugiej strony, chociaż to z Cadance oraz starszym bratem mała Twilight ma najwięcej doświadczenia, jestem sobie w stanie wyobrazić, że ta chłodna, ogarnięta Sunset, która rozprawia się z dzieciarnią jednym zaklęciem, uprzednio uświadamiając Twilight, że to państwowa piaskownica, mogłaby w krótkim czasie urosnąć do rangi „mentorki” albo stać się jej idolką – postacią bezkompromisową, silną, skupioną na swoich celach i nie obawiającą się powziąć zdecydowanych kroków, by pozbyć się przeszkód, a już na pewno imponującą Twilight innym podejściem. Dlatego też uważam, że relacje tej dwójki w fanfiku wyszły nie tylko naturalnie, ale całkiem angażująco dla czytelnika, co z kolei skłania do myślenia. A kreacja Sunset Shimmer jest spośród wszystkich dostępnych zdecydowanie najlepsza, najbarwniejsza, również poprzez kontrast do Cadance, która zdecydowanie wypada za słodko, za przyjacielsko, w porównaniu z Sunset. Bardzo przemyślane kreacje, czegoś takiego można tylko gratulować Z moich ulubionych scenek natomiast, zdecydowanie początek, gdy Cadance zwraca się do Sunset oraz scena na huśtawce – oszczędnie, ale i rewelacyjnie opisane, no i są to te momenty, w których charaktery postaci absolutnie lśnią, aż się słyszy w głowie znajome głosy. Natomiast zakończenie... udało się, tym razem nie będę się czepiać. Jest w sam raz. Ciąg dalszy w serialu, nic dodać, nic ująć Przyglądając się formie, jaką prezentuje przygotowana przez Królewskie Archiwa Canterlotu polska wersja, po raz kolejny można przekonać się o wysokiej jakości tłumaczenia oraz dokładności, z jaką tekst zapewne był sprawdzany pod kątem stylistyki oraz brzmienia. Jednakże nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś od siebie, chociaż mam wrażenie, że z tekstu na tekst (sam sobie ustaliłem kolejność czytania) tego typu rzeczy jest coraz mniej. Podstawowa kwestia, która przewija się nie jednorazowo, acz przez całe opowiadanie, od początku do końca. Cadance, nie Cadence! Dwa „a” i jedno „e”, nie odwrotnie! I ramiona, wszędzie ramiona! A teraz cytat: Powtórzenie. Może lepiej: „Istny aniołek, to była przyjemność.”? W końcu Twilight ciągle żyje, nic się jej nie stało, więc nadal jest aniołkiem. Skąd ten czas przeszły (pewnie z oryginału, wiem)? No, chyba, że Sunset jest tak święcie przekonana, że swoją mową odmieniła Twilight tak bardzo, że niebawem różki jej wyrosną, ale może jestem względem jej zbyt podejrzliwy Podsumowując, kolejny bardzo klimatyczny kawałek tekstu, przełożony na ojczysty język niemalże bez żadnych zarzutów, brzmiący doskonale i też tak się go czyta. Zachwycają kreacje postaci, ale przede wszystkim relacje między nimi, chociaż istną wisienką na torcie jest tutaj Sunset Shimmer. Dodatkowo, opowiadanie sprawdza się nie tylko jako odrębny tytuł, ale także prequel. Mimo niewielkich gabarytów, tekst wbrew pozorom wnosi do kanonu całkiem sporo, nie tylko poprzez wątek przyjaźni, ale także różne niuanse, które stanowią paliwo do własnych spekulacji. Kilka wyróżniających się, naprawdę ładnych scenek, a do tego satysfakcjonująca konkluzja, wszystko naraz skutkuje wrażeniem autentycznego kawałka animacji, która z dużą dozą prawdopodobieństwa mogłaby ukazać się jako dodatek do jakiegoś wydania DVD, coś, co należy włączyć w kanon. Jak najbardziej polecam, nie tylko fanom Sunset Shimmer
  13. Jak na tytuł, którym opatrzono opowiadanie, impreza urodzinowa Screwball okazała się... No, nie do końca określiłbym jej mianem szalonej, ale z całą pewnością było to coś niekonwencjonalnego. Podobnie zresztą jak cały ten fanfik, ogólnie, co jednak w żadnym wypadku nie godzi w jego nastrój, który przywodzi na myśl kanon, jednakże, z uwagi na zaprezentowane motywy, bardziej podpada to pod jakąś fanowską animację, mini-odcinek, wpisujący się tematycznie i klimatycznie w uniwersum macierzyste, a jednak ukazujące coś, czego w serialu raczej nie zobaczymy, ale co pozostaje sympatyczną, bajkową, a przede wszystkim bezpieczną fantazją fana bądź fanki Mowa oczywiście o myśli, że Discord, zmęczony samotnym sianiem chaosu, postanowił zmajstrować sobie kucykową córeczkę. Z kim? Ze sobą rzecz jasna Jak to mawiał klasyk, „zrób to sam”, co jednak nie oznacza, że ta dwójka już do końca świata będzie skazana wyłącznie na siebie. Odkąd Discord zdobył własnych przyjaciół, Screwy nie musi narzekać na brak kolegów i koleżanek, co nie zmienia faktu, że pewne sfery życia, które doskonale są znane młodym kucykom, pozostają dla niej nieznane. Do czasu. O tym właśnie jest to opowiadanie. Będąc pod opieką Fluttershy, Screwball przypadkowo natrafia na wydarzenie, w którym nigdy dotąd nie uczestniczyła, o którym nie ma pojęcia. Wszystko ją ciekawi, acz zachowuje spokój i rozsądek, gdyż młoda klacz nie wie nawet jak się zachować. Gdy Drżypłoszka orientuje się, że córka Discorda nigdy w życiu nie miała przyjemności świętować z przyjaciółmi własnych urodzin, mało tego, sama nie do końca orientuje się kiedy „powstała”, Element Dobroci postanawia zorganizować pierwsze w jej życiu przyjęcie, ale czy zdoła na ślepo trafić w jej gusta? Czy w ogóle możemy mówić o guście, skoro w materii urodzin Screwball jest niczym tabula rasa? A może wszystko wyjdzie samo, w praktyce? Jeżeli jesteście ciekawi, opowiadanie spieszy z odpowiedziami, w formie niedługiej historyjki, samej w sobie całkiem ciekawej, przełożonej bardzo dobrze, aczkolwiek nie idealnie. Według mnie, oczywiście. Przyuważyłem następujące rzeczy: Technicznie wszystko jest w porządku, ale ta część zdania brzmi troszkę nieszczególnie. Może: „Wciąż jestem zmęczona po tak wczesnej pobudce (...)”? Powtórzenie, chodzi o „się”. W ogóle, szyk coś mi zgrzyta. Może coś w stylu: „Zobaczyły/ Widziały roześmiane klaczki i ogierki, biegające wokół, dobrze się bawiące.” Albo: „Widziały biegające wokół, roześmiane klaczki i ogierki, dobrze się bawiące/ które dobrze się bawiły.” No wiem, oryginał ma tutaj kluczową rolę, nie to, że sugeruję go poprawiać, chodzi mi tylko o to, by bez zmiany sensu zdania (a przynajmniej nie w zbyt radykalny sposób) poprawić jego brzmienie po polsku. Ale to tylko moje odczucie, domyślam się, że większości nie będzie to przeszkadzać. Pomyślałem, że podzielę się uwagą Kolejny nitpick, ale może zamiast drugiego „i” dać „oraz”? Poza tym, nie znalazłem fragmentów, do których mógłbym się przyczepić, nawet jeśli oceniać je pod kątem subiektywnych odczuć dotyczących szyku, stylistyki, czy brzmienia po polsku, toteż po raz kolejny chcę pochwalić pracę szanownego grona tłumaczy oraz przesłać wyrazy uznania wobec niezmiennie solidnej, stojącej na wysokim poziomie pracy. Powracając do fanfika, przyznam, że tempo akcji bardzo mi odpowiadało, podobnie wypadł balans między dialogami, a opisami, które zresztą również zrobiły robotę. Chociaż z jednej strony nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale z drugiej, wszelkie elementy zostały napisane solidnie, w wyczerpujący, a także w dostatecznie satysfakcjonujący sposób, by uniknąć wrażenia czysto rzemieślniczej pracy. Spośród występujących w opowiadaniu postaci, najwięcej przewinie się Fluttershy, tytułowej Screwball, ale nie zabraknie również samego Discorda, pojawi się też Pinkie Pie, a także kilka autorskich postaci, grających drugie, czy trzecie skrzypce. Wprawdzie jak na gabaryty fanfikcji, nie było tu zbyt szerokiego pola manewru, ale kreacje te cieszą, poszczególne postacie posiadają swoje cechy, które je wyróżniają i przez to ich poczynania śledzi się z zaciekawieniem. Ogólnie, miło się to czyta, czego chcieć więcej? Przyznam, że zaskoczył mnie nieco Discord, który wypadł całkiem spokojnie, zaś jego chaos wydawał mi się mocno ograniczony, ale zgaduję, że zostało to podyktowane chęcią stworzenia opowiadania [Slice of Life] z domieszką komedii, a nie randomu. Zresztą, pasuje to do Screwy oraz jej przyjęcia, o którym już pisałem, że jak na tytuł (a przynajmniej polski tytuł), wypadło niekonwencjonalnie, ale nie aż tak szalenie. Cóż, w tej sytuacji mogę jedynie zapytać o pobudki, motywy, które kierowały szanownym tłumaczem, gdy formułował polski tytuł opowiadania. „A very screwy” można rozumieć jako „bardzo dziwne/ szalone”, jasne, ale jestem ciekaw, czy np. rozważano coś a'la „Bardzo zakręcone (nie)urodziny Screwy”? „Nietypowe” to jakby niższy poziom, ale w sumie też by się sprawdziły. Niemniej, takie oto stonowane kreacje, zarówno Discorda, jak i Screwball, przypadły mi do gustu. Kiedy przychodzi odpowiednia pora, prezentują swoje możliwości, toteż nigdy nie ma wątpliwości, że to istoty żyjące z chaosem za pan brat i że potrafią naprawdę wiele, a ich wyobraźnia jest nieskrępowana. Fluttershy również wypadła bardzo dobrze, to była chyba najbardziej serialowa kreacja, ze wszystkich dostępnych w ramach opowiadania, acz nie oszukujmy się – zbyt dużej konkurencji skrzydlata klacz nie miała Cicha, spokojna, opiekuńcza, wrażliwa, tak mógłbym ją opisać, nic dziwnego, że przejęła się losem Screwy, to w jej stylu. Tym bardziej, że obiektywnie córce Discorda nic nie dolega, ani nie zagraża, po prostu Fluttershy jest przykro, że nie obchodzi urodzin tak, jak inni i że przez to omija ją zabawa, dobry humor, prezenty i co nie tylko. Nie chce, by czuła się inna, gorsza, czy też pominięta, toteż jest gotowa ad hoc przyjąć sobie jakąś datę urodzin młodej, byle zrealizować swój plan. I towarzyszy jej aż do samego końca. Zdecydowanie był to świetny występ tejże postaci, a serialowa, sympatyczna kreacja tylko dopełniła efektu. Kto jeszcze? Pinkie Pie, wprawdzie wystąpiła na krótko, ale zachowywała się w swoim stylu, również miło ją było zobaczyć w fanfiku. Kucyki, które spotyka Screwball? Jak najbardziej w porządku, fajnie, że część z tych postaci poznaliśmy z imion, no i że solenizant wszedł z nią w interakcję. Czuć było, że to się dzieje i że ona na to reaguje, zamiast biernie obserwować, jakby działo się to w jakiejś bańce, a źrebaki były kompletnie nieświadome jej obecności. W ogóle, służy to także zajawieniu wątku, że już niebawem Screwy będzie obchodzić swoje pierwsze urodziny. Kawałek tortu może to i mała rzecz, ale przecież najważniejsze są intencje, prawda? Powtórzę jeszcze raz – naprawdę ładne opisy, wszystko biegnie naturalnym, w miarę jednostajnym tempem, opowiadanie nie zapomina o postaciach oraz relacjach między nimi, o scenerii (chociażby przy okazji dekoracji urodzinowych), kolejnych czynnościach, jak kto reaguje, pod koniec poświęcono troszkę czasu również przemyśleniom Screwy. Dowiedzieliśmy się, co siedzi w jej głowie, stąd zakończenie nie powinno dziwić... Ale mnie osobiście i tak zdziwiło Życzenie urodzinowe samo w sobie nie było zaskakujące, ale to, w jaki sposób się spełniło (i jak nagle to nastąpiło) już tak i szczerze mówiąc, o ile zapewne miał to być taki cute moment, o tyle... sam nie wiem. Nie jestem fanem tego konceptu, zdecydowanie bardziej przemawia do mnie coś takiego, że Discord i Fluttershy są po prostu najlepszymi przyjaciółmi, wspierają się, ale nic więcej. Ale z drugiej strony, odpowiada to istocie, która umie siać chaos i która ma wielką moc. Tak sobie zażyczyła, to się spełniło. Nie żeby ta końcówka popsuła moje wrażenia, opowiadanie w żadnym wypadku nie jest urwane, ani nieprzyzwoite, po prostu troszkę się zdziwiłem. Aha, zapomniałbym. Doszukiwałem się w tekście domieszki komediowej, którą w jakiś sposób obieca tag [Comedy], ale opowiadanie bardziej wypadło na czyste [Slice of Life]. Humor, podobnie jak kreacje Discorda i Screwball, okazał się bardzo stonowany. Może wręcz zbyt stonowany. Zdecydowanie bardziej operował na żartach sytuacyjnych oraz na tym, jak zabawnie mogłyby wyglądać kolejne czynności wykonywane przez poszczególne, kreskówkowe postacie, na ekranie. Niemniej, nie jestem tak do końca kompetentny w materii doradzania tagów, jako że (podobno) sam mam kłopot z identyfikacją własnych fanfików, niemniej jest to ostatnie przemyślenie, jakie mam na temat tegoż fanfika. Ostatecznie, tekst ów jest jak najbardziej godny polecenia, przełożony został bardzo dobrze, ma klimat, ma w sobie coś charakterystycznego, w dużej mierze został on napisany niuansami, co niekiedy przeważa o jakości gotowego wyrobu – tak było właśnie tutaj. Niczego nie brakuje, wszelkie elementy zostały dobrze zbalansowane, nie ma ani niedosytu, ani dłużyzn, opowiadanie po prostu miło się czyta, no i ma w sobie pozytywny, pocieszający wydźwięk, a to, w kontekście klimatu oferowanego przez kanon, zawsze jest w cenie, powiem wręcz, że było w tym coś nostalgicznego. Jasne, to głównie przerywnik, ale naprawdę satysfakcjonujący i dobry na każdą okazję. W stu procentach kucykowy, toteż śmiało można czytać
  14. Oho, coś się Sushi Zapoznawszy się z tekstem oraz zaistniałą w niniejszym wątku dyskusją, przypomniałem sobie pewien tabloidowy nagłówek. Jasne, wiek siedemdziesięciu jeden lat (a obecnie już siedemdziesięciu pięciu) to nie do końca wiek produkcyjny i na tym etapie należałoby sądzić, że człowieka czekać winna godna emerytura. Z drugiej strony, bacząc na wiek, w którym znajduje się Sunset w fanfiku, moglibyśmy się spodziewać, że różne wydatki, a przynajmniej te absolutnie najważniejsze, ktoś tam powinien jej pokrywać, zaś „fanaberie” mogłaby opłacać z własnego kieszonkowego. Niemniej, chyba co fanfik, to inna teoria (a to Sunset ktoś przygarnął i żywił, a to wspaniałomyślnie podarował pokój, a to equestriańska Sunset zamordowała ludzką Sunset i ją zastąpiła, ewentualnie sama w pięć minut ogarnęła jak zarobić i sobie zapewnić egzystencję, wszystko na intuicję ), a tutaj najwyraźniej bazujemy na tym, że rzeczy z Equestrii, które zabrała ze sobą, były warte tyle, że mogła kupić sobie mieszkanie i świetnie z tego żyć przez długie lata. Chyba. W sumie, nie jestem pewien, ale na to wygląda. W razie czego, proszę mnie wyprowadzić z błędu. Ale przecież gdy zjawiła się w świecie ludzi, była znacznie młodsza, kto nieletniej wymienił te rzeczy na żywą gotówkę i kto jej sprzedał mieszkanie? A może faktycznie ktoś ją adoptował, bo ogarnął, ile są warte jej skarby i skończyło się na tym, że córka utrzymuje adopcyjnych rodziców... Albo nie. Dlaczego bawienie się w teoretyzowanie wydaje mi się ciekawsze, niż pisanie o zawartości tekstu? ;P Zwłaszcza, że owa zawartość okazuje się całkiem atrakcyjna i generalnie, byłem skłonny nie zgodzić się z tym, że w sumie tekst jest nijaki, wręcz o niczym. Aż dotarłem do zakończenia, w którym opowiadanie po prostu się... urywa. Serio, nie mogłem w to uwierzyć. To miało być zakończenie? W „Małej konwersacji” przynajmniej była wzmianka o tym, że księżniczka Celestia najwyraźniej zwalnia Sunset Shimmer z lekcji, żeby na spokojnie z nią porozmawiać, w bardziej ustronnym miejscu. „Herbatka dawnych złoczyńców” kończy się tym, że Tempest zaczyna opowiadać swoją historię. „Najcieplejsza gwiazda zimy” ma zakończenie. Ale „Sunset serwuje Sushi?” Przyjaciółki śmieją się z żartu... i co dalej? Udały się dokądś? Sunset obiecała opowiedzieć im coś więcej? A może któraś z przyjaciółek wpadła na jakiś pomysł? Cóż, sposób, w jaki kończy się opowiadanie, jest naprawdę rozczarowujący. A szkoda, bo do końcówki treść wydała mi się zdecydowanie bardziej atrakcyjna, urozmaicona, aniżeli np. przy okazji „Małej konwersacji”. Zdecydowały o tym detale – opisy ubioru, wnętrza restauracji, oferowane w menu dania, w sumie, nawet wtrącenia w dialogach wydają się dość rozbudowane, dzięki czemu nie ma się tak silnego wrażenia dominacji dialogów nad opisami, ładnie się to komponuje. Zwłaszcza, że tempo akcji zostało dobrane wręcz idealnie i czyta się to, wyobraża sobie, jak autentyczny short ze znajomymi dziewczynami. Imponuje to tym bardziej, że tekst jest krótki, a jednocześnie tak barwny i urozmaicony, do tego przełożony bardzo dobrze, więc czytanie jest czystą przyjemnością, więc naprawdę szkoda, że de facto nie ma ono zakończenia, konkluzji, po prostu się urywa. Z uwagi na nawiązania do kuchni azjatyckiej, tekst nabrał egzotycznego klimatu, co w połączeniu z bardzo wiernie oddanymi bohaterkami, pozwoliło nadać fanfikowi nuty oryginalności. Coś nowego, świeżego, nie przypominam sobie tekstu tematycznie wpisanego w uniwersum „Equestria Girls” o podobnych nawiązaniach. Zapewne takie były, ale to moje pierwsze starcie, więc „Sunset serwuje Sushi” zyskuje, oczywiście dzięki Królewskim Archiwom Canterlotu, gdyż to ta ekipa wybrała owe opowiadanie do przetłumaczenia Mnie osobiście nie dziwi to, że Fluttershy i Rarity tak reagują na pracującą Sunset. Wszakże są to ludzkie odpowiedniki znanych postaci, poza tym, ich rodziców poznaliśmy i możemy przypuszczać, że występują także w świecie ludzi. Stąd, zważywszy na wiek bohaterek, pewnie są przyzwyczajone do tego, że, jako nastolatki, dopiero wkraczające w dorosłość, są utrzymywane przez rodziców, wobec czego mogą spokojnie się uczyć, bawić, a z kieszonkowego pozwalać sobie na przyjemności. Pewnie wychodzą z założenia, że mają jeszcze czas na podjęcie pracy zawodowej. Ale tak w ogóle, bardzo ładne opowiadanie i całkiem mi się spodobało, chociaż to, w jakim stylu się zakończyło bardzo mi nie odpowiada, toteż odczuwam niemały niedosyt. Ale klimat naprawdę przyjemny, nie tylko serialowy, ale lekko egzotyczny, w opisach przewinęło się sporo detali, postacie wypadły sympatycznie, czytanie ich interakcji wiązało się z wielką przyjemnością, toteż... mimo wszystko, po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw”, jednak polecam owe opowiadanie, nie tylko fanom Sunset Shimmer, ale wielbicielom „Equestria Girls”, ogólnie. Jasne, nic przełomowego, ani wielkiego, ale cieszyć potrafią małe rzeczy, nawet jeśli pełen potencjał nie został wykorzystany. A raczej, był na najlepszej drodze ku temu, by rozwinąć skrzydła, tylko... nie wiem, autor stracił zainteresowanie własnym pomysłem? Jest to przede wszystkim bardzo przyjemny, zgrabnie napisany i ładnie przełożony przerywnik, nadający się na każdą okazję i nawet zapadający w pamięć. Jak pisałem, lektura okazała się całkiem atrakcyjna, z niczym nie przesadzono. Drobne rzeczy zadecydowały o wizerunku – ubiór postaci, całkiem wyczerpująco opisany, toteż wszystko idzie sobie wyobrazić, nie zabrakło też poszczególnych czynności, cieszą szczegóły związane z wystrojem lokalu (motyw z białym wilkiem na tle słońca przypomniał mi okładkę „Okami” na Playstation 2), napatoczyło się kilka specjałów z kuchni azjatyckiej, no i wtrącenia narratora w dialogach okazały się satysfakcjonująca. Tekst radził sobie znakomicie i w mojej opinii jeszcze przez jakiś czas spokojnie mógł sobie iść dalej, a tymczasem się urwał, powodując niedosyt. Szkoda. Cóż, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego. Ale czy extra pół strony, może nawet jeszcze jedna, ewentualnie ze dwie, to aż tak dużo? Cóż, taka wola autora. Dziękuję Królewskim Archiwom za przetłumaczenie fanfika, bo po prostu okazał się barwny, lekki w odbiorze, spodobał mi się. Nawiązując do mojej wypowiedzi dotyczącej „Małej konwersacji” – to jest właśnie to „coś innego”, co chciałem wówczas przeczytać i co znalazłem przy okazji „Sunset serwuje Sushi”. Nareszcie miałem wrażenie, że idziemy do przodu, że to ma ciąg dalszy (tj. szeroko pojęty wątek postaci Sunset w świecie ludzi), że coś się dzieje, że bohaterka radzi sobie, że jej historia dokądś zmierza. Szkoda, że takie krótkie, urwane. Tekst oczywiście godzien polecenia, było w nim coś, co mnie kupiło. Liczę, że z czasem Archiwa wyłowią więcej tego typu nieoszlifowanych diamentów, najlepiej z satysfakcjonującym zakończeniem Ano, byłbym zapomniał: O ile dobrze kombinuję, w tym świecie można mieć prawko jazdy już w wieku 16 lat Zresztą, w pierwszym filmie Flash podjeżdża pod szkołę samochodem. Nie wiadomo, czy to klasa maturalna, ale można umownie przyjąć, że postacie są w wieku naokoło 17-18 lat, u progu dorosłości, toteż mogą sobie pozwolić na różne dokumenty, pojazdy oraz na pracę zarobkową. Tak myślę.
  15. Pora na kolejne tłumaczenie, tym razem w wydaniu Lyokoherosa, wspartego przez zacne grono korektorskie i prereaderskie. Tak jak się spodziewałem, forma przekładu bardzo dobra, opowiadanie po polsku brzmiało znakomicie, w tekście odnalazłem parę sugestii, dotyczących słownictwa i w zasadzie zgodziłbym się z tym, by „panną” zastąpić „panienkę”, nie jestem pewien odnośnie krzesła, tj. czy zostawić „rozmiar”, czy może dać tam „wielkość”. Sam natomiast, znalazłem powtórzenie: Ale poza tym, wszystko wypada przyjaźnie dla czytelnika, no i brzmi przy tym naturalnie, nie znajduję w przekładzie żadnych udziwnień, niepotrzebnych zmian, czegokolwiek, co wpływałoby na zatarcie przekazu oryginału, byle przystosować tekst do języka polskiego. Lyokoheros dobrze sobie z tym poradził. Wiadomo, nie jest to „Nocny Taniec” (foreshadowing ), tekst był krótki, toteż pochwały mogą wydać się deczko przesadzone, ale zwykle doceniam pracę tłumacza, gdyż wiem, jak ciężkie potrafi niekiedy być to zadanie. Jasne, opowiadanie opowiadaniu nierówne i zdarzają się teksty bardzo trudne do przetłumaczenia (a to do takich nie należało), ale myślę, że warto doceniać czyjeś wysiłki, by umożliwić czytanie w ojczystym języku Nawet jeśli tekst krótki, wprawdzie lekki w odbiorze i dobry na każdą okazję, ale przewidywalny i w sumie powielający pewien schemat (wspominałem już o tym przy okazji „Najcieplejszej gwiazdy zimy”),to jednak trzeba mu oddać, że próbował wnieść co nieco do charakterystyki Sunset Shimmer. Serio, jej przeszłość, motyw żałowania, rozpamiętywania, to musi być dla jej fanów strasznie fascynujące, skoro przewija się tak często Aczkolwiek przychodzi mi do głowy, że mogłem przeczytać zbyt mało, by kompetentnie się wypowiadać. Ale wciąż, to te teksty znajdują drogę na forum, stąd myślę, że po prostu fani Sunset lubią jej współczuć. Może w tym sensie się z nią utożsamiają, a może tak ją lubią, że chcieliby pomóc i w ten sposób mogą to wyrazić. Może powinienem zmienić temat, zanim na dobre się rozkręcę w próbie stworzenia profilu psychologicznego owych fanów Sunset... Wspomnę zatem o tym, co opowiadanie do znanej postaci wnosi. Otóż, poznajemy jej wiek, zarówno kucykowy, jak i ludzki, co daje pojęcie o poślizgu czasowym między uniwersami, a poza tym, dowiadujemy się gdzie mieszkała, gdy trafiła do obcego świata, no i jak sobie radziła w materii utrzymywania się w tym nowym miejscu. Miło, że poznajemy z imienia postać gościa, który wspaniałomyślnie wynajął jej pokój hotelowy. I to w zasadzie tyle. Reszta kreacji skupia się na odpowiadaniu na pytania dyrektor Celestii, co ma związek z papierologią – w końcu porządek musi być, a skoro już wiadomo bez cienia wątpliwości kim jest Sunset... – a co z kolei jest okazją do kolejnych wspominek i przeżywania przeszłości. No i cóż mogę powiedzieć, Sunset Shmmer znowu na skraju rozpaczy, znowu z trudnością opowiada o tym, jak zdradziła swoją mentorkę i jak bardzo boi się tego, że ta mogłaby jej nie przebaczyć. No i cóż, tym razem wypadło to... średnio. Były momenty autentyczne, takie, w których rzeczywiście bohaterka wydawała się rozdarta (np. gdy padło pytanie, czy chciałaby wrócić do Equestrii), ale również takie, w których jej zachowanie odbierałem jako sztuczne czy wymuszone, zwłaszcza, gdy dostaje pietra na myśl o ponownym spotkaniu z dyrektor Celestią, bo kiedyś czuła do niej nienawiść. A dlaczego, zapytacie? Ano bo ta przypomina jej – cóż za niespodzianka – księżniczkę Celestię. Aż się musi przekonywać, że to są dwie różne osoby. Bo padło trudne pytanie? W ogóle, znajomy gabinet? Strach, bo została wezwana, chociaż nic złego się nie stało? Dlaczego? Z tekstu jasno wynika, że akcja dzieje się po „Rainbow Rocks” oraz „Friedship Games”. Na tym etapie Sunset Shimmer powinna doskonale znać dyrektor Celestię, mieć z nią normalne relacje, wiedzieć, że to nie jest księżniczka Celestia, ale zupełnie inna osoba. Poza tym, chyba już była parę razy w jej gabinecie. Rozmawiała z nią. Jej zachowanie wydaje mi się strasznie sztuczne i to samo powiedziałbym o Celestii – no bo przecież to grubo po akcji pierwszego filmu, i że niby teraz dopiero pomyślała o papierach – gdyby nie to, że przewidziałem, że... Te papiery zaś, w ogóle, pytania Celestii, były pierwszą wskazówką, że tak może być, no i domyśliłem się. Zatem nic mnie nie zaskoczyło, natomiast konkluzja... no, sam nie wiem. Jest niedosyt. Miałem wrażenie, że to powinien być moment, w którym tekst miał się rozkręcić, ale nie, po prostu się skończył. Cóż, z drugiej strony, może to i lepiej? Dalsza część konwersacji zostaje pozostawiona wyobraźni czytelnika, no i w tym kontekście, wypada uznać zabieg za udany. Mimo wszystko, nie pogniewałbym się na jakieś ekstra opisy, wymianę zdań, czy coś takiego. Najlepiej coś świeżego, wydaje mi się, że motyw rozpamiętywania przeszłości przez Sunset oraz żałowania za swoje czyny staje się dość oklepany, fajnie by było przeczytać coś innego. Na przykład zobaczyć, jak bohaterka radzi sobie z teraźniejszością albo jak wygląda jej przyszłość. Co porabia, czego próbuje, na co ma ochotę, takie tam. Coś takiego zapewnił "Autostop" od Suna i wydaje mi się, że to dobry kierunek. Może już najwyższa pora pójść naprzód Ogólnie, bez rewelacji, chociaż owszem, czytało się to w porządku, nie powiem, że nie. Klimat? Jest, jak najbardziej. Kreacje postaci robią robotę, niby wszystko pasuje, ale przyglądając się głębiej, wychodzą na wierzch różne rzeczy, takie jak chociażby moje wrażenie sztuczności pewnych zachowań, no i ogólnie, sytuacji. Jest niedosyt, ale dzięki temu, że końcówka pobudza wyobraźnię czytelnika, nie mogę powiedzieć, że takie zamknięcie opowiadania okazało się totalnym nieporozumieniem. Jasne, chciałoby się poczytać więcej, obejrzeć interakcje Sunset oraz Celestii, poznać przedmiot konwersacji, może przy okazji rozpłynąć się nad kunsztem autora w materii kreowania postaci oraz rozszerzania ich charakterystyk, historii. Ale tak, jak jest teraz, jest zupełnie nieźle, tekst czyta się dobrze i z przyjemnością, toteż nie pozostaje mi nic innego jak zarekomendować ów tytuł, zwłaszcza fanom „Equestria Girls” oraz Sunset Shimmer, ogólnie. Niemniej, według mnie, mogło być lepiej. Cóż, czekam na tekst, który wyjdzie naprzeciw moim kaprysom, pokaże coś świeższego, coś, co da mi poczucie, że znajome postacie idą naprzód i że ich życie toczy się dalej. Może już niedługo?
  16. Witaj, postacio z filmu pełnometrażowego o kucach, którego jeszcze nie oglądałem, więc niczego o tobie nie wiem poza tym, że najwyraźniej stałaś się kultowa i że spotkałaś się z okropnym przekleństwem, czyż nie? Nie no, Tempest kojarzę, aczkolwiek z innych fanfików, z pewnego alternatywnego uniwersum, ale to melodia przyszłości Na razie chciałbym poświęcić trochę czasu „Herbatce dawnych złoczyńców”. Jest to opowiadanie krótkie, serialowe, co na tym etapie ani trochę nie dziwi i czego w sumie się spodziewałem. Po pierwsze, zdarzało mi się czytać opowiadania autorskie, głównie te, które ukazały się spod pióra Midday Shine bądź Lyokoherosa, a po drugie, sprawdzałem sobie od czasu do czasu za co zabierają się Archiwa, stąd nabrałem pojęcia, że szanowna ekipa celuje w klimaty serialowe, bajkowe, głównie kawałki życia, w zależności od dzieła, z domieszką komedii, powagi, tudzież... czegoś innego. Czego takiego, to dowiemy się w niedalekiej przyszłości W każdym razie, Królewskie Archiwa Canterlotu po raz kolejny stanęły na wysokości zadania, toteż szanowna ekipa uraczyła nas przekładem na dość wysokim poziomie, który brzmi po polsku świetnie i tak też się go czyta. Bardzo przyjemny, niezobowiązujący i lekki w odbiorze tekst, zupełnie jakby był to jakiś special, prawdziwa, bonusowa scenka z odcinka „Friendship is Magic”. Forma bez wątpienia świetna, aczkolwiek czegoś tam się doszukałem: Brakuje kropeczki nad „z” w wyrazie „księżniczka” Proszę wyprowadzić mnie z błędu, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że przed drugim „i” powinien być przecinek, jako że „jest nam lepiej niż kiedykolwiek” stanowi dopełnienie zdania. Ale nie jestem pewien. Generalnie, poza tym, co przyuważyłem, tekst jest wolny od niedoskonałości technicznych i po prostu cieszy oko. Jednakże, pomimo tego, że podobało mi się, było przyjemnie, fajnie, lekko, klimatycznie i kreskówkowo, to jednak... trudno mi napisać coś więcej na temat tegoż tytułu. Nie to, by był on o niczym, jednakże jego głównym specjałem jest interakcja Tempest ze znajomymi postaciami, które kiedyś tam przewinęły się jako bossy. Discord był kiedyś pierwszym bossem, potem fake final bossem, Starlight pierwszym i ostatnim bossem, Trixie sub-bossem... ale Thorax? Jak dla mnie znalazł się tam na doczepkę. Nie, serio, co on tam robi? Wprawdzie coś tam tłumaczy, co nie zmienia faktu, że imiennie nie wystąpił podczas poszczególnych kampanii Chrysalis, a gdy go poznaliśmy, od początku do końca, jeżeli już występował, był dobry, szukał akceptacji i wspierał protagonistów. No, może za pierwszym razem, rzeczywiście został wysłany na misję, ale prędko zmienił stronę, praktycznie od razu jak spotkał... Spike'a? Chyba tak. Złoczyńca roku, nie ma co Poza tym... merytorycznie bez rewelacji – kolejne zwierzenia byłych złoczyńców i odmienionego Podmieńca to w gruncie rzeczy wypowiedziane ich słowami retrospekcje, streszczenie wydarzeń, które doskonale znamy. I tutaj poniekąd widzę pewien zmarnowany potencjał – reakcje Tempest mogłyby być ciekawe, gdyby tylko... mówiła coś więcej. Zaczęła zadawać pytania. Doszukiwać się analogii, cech wspólnych, zastanawiać się, jak by postąpiła, gdyby znalazła się w podobnej sytuacji, w skórze którejś z tych postaci. To mogłaby być szansa na rozszerzenie jej charakterystyki (tym bardziej, że wśród zgromadzonych był Discord, a jak jest Discord, jest impreza ciekawie, deko abstrakcyjnie, może i groteskowo, ale zawsze kreskówkowo, dynamicznie), okazja do napisania czegoś więcej ponad krótki, ale bardzo przyjemny i niezobowiązujący fanfik, jakich przecież wiele. Szczęśliwie, mimo to, opowiadanie radzi sobie jako przerywnik, coś przyprawiającego o lekki uśmiech na twarzy, po prostu wyszło sympatycznie, ale jak sobie pomyślę o tym, czym ów tytuł mógłby być, powiem, że tylko sympatycznie. Nie mogę do niczego się przyczepić, gdyż postacie zostały oddane bardzo wiernie (jedynie kreacji Tempest Shadow nie mogę ocenić), autentycznie, a ich interakcje wypadły naturalnie, wszystko szło sobie wyobrazić w taki sposób, jakbym oglądał prawdziwy odcinek, chociaż zabrakło bardziej detalicznych opisów, ale ok. Przypomniałem sobie wybrane epizody, sytuacja faktycznie przypominała grupową terapię/ kółko wsparcia, co również wydało mi się ciekawym konceptem. Pomysł był ciekawy, został zrealizowany dobrze, ale tylko dobrze. Wydaje mi się, że potencjał był o wiele, wiele większy, gdyby tylko rozpisać więcej interakcji na linii Tempest – reszta gości. Może coś a'la „Pinkie And Celestia Have Some Tea”, w tłumaczeniu Dolara84. Na szczęście i bez tego tekst sobie radzi i bawi, nawet na tę krótką chwilę. Dobrze, że został przetłumaczony, Królewskie Archiwa Canterlotu nie zawiodły. Ale czy ów tekst polecam? Cóż, jako coś do poczytania przy porannej kawie/ herbacie, w ramach przerywnika, tudzież wypełniacza czasu, gdy oczekujemy na zakończenie pobierania, telefon od znajomego, załadowanie się czegoś, na moment zanim ziemniaki dojdą, to jak najbardziej. Barwny i serialowy tekst, nadający się na każdą okazję, fani Tempest zapewne zechcą zajrzeć bezwarunkowo, ale ostrzegam, że wbrew pierwszemu wrażeniu, to nie ona wydaje się w tym wszystkim najważniejsza. Mało tego, kiedy już ma zabrać głos i opowiedzieć swoją historię, właśnie wtedy opowiadanie się kończy. Taka sytuacja. Ale w sumie można zajrzeć, choćby po to, by złapać inspirację, a może nabrać chęci na własny, obszerniejszy fanfik poświęcony dawnym złoczyńcom. Tym razem wspieranym przez Jagodziankę. Ponieważ pomysł ten ma potencjał, a że nie został on zrealizowany w pełni w omawianym tekście, przyznam, że poczytałbym coś, co zaczerpnęłoby z owego przekładu, ale opisało problem dokładniej, obszerniej, wchodząc głębiej w psychikę Tempest oraz jej przemyślenia, oczywiście nie zapominając o satysfakcjonującej konkluzji. Tekst, który nie przypominałby scenki, ale cały odcinek, a może i kompilację epizodów. Nie znam postaci Tempest zbyt dobrze, ale wydaje się interesująca, akurat na tyle, by dać konkretny, zapadający w pamięć występ, w ramach opowiadania, które po prostu okazałoby się dłuższe, bardziej urozmaicone, no i które nie byłoby tylko przerywnikiem. No, ale tak czy owak, miło, że pojawiło się tłumaczenie, mimo niewykorzystanego potencjału, tekst sprawdził się i wypadł całkiem w porządku, ale tylko w porządku. Wszelkie pozytywne wrażenia mają przy sobie owe "tylko", trochę szkoda. Ale warto zajrzeć, nie powiem, że nie. Chociażby po to, by się uśmiechnąć pod nosem, a potem podumać nad tym, czym ów tekst mógłby być.
  17. Hm, czy tylko mnie nie daje spokoju ta jedynka na okładce fanfika? Przyjrzyjcie się, tuż pod znaczkiem Luny, skrytym za ogonem, tak trochę z prawej Przechodząc do tekstu – opowiadanie zimowe? Super Nie był to zbyt długi kawałek tekstu, ale w materii realizacji zarysu fabularnego treściwy. Aczkolwiek, motyw ten nie wydaje mi się niczym nowym, ani odkrywczym, ot, Sunset Shimmer po raz kolejny staje oko w oko ze swoją przeszłością, tym razem w jej przemyśleniach, rozpamiętywaniach oraz zwierzeniach towarzyszy jej księżniczka Luna. Miło, w końcu porą zimową dni są krótsze, a noce dłuższe, więc obecność w fanfiku młodszej z królewskich sióstr wydaje mi się czymś naturalnym i zupełnie oczywistym. Generalnie, brnąc przez opowiadanie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jakbym gdzieś już coś podobnego czytał. Wygląda na to, że wyrzuty sumienia Sunset, to, jak jej trudna przeszłość ją trapi i jak dogłębnie analizuje swoją ucieczkę z Equestrii oraz wszelkie grzechy, jakie w międzyczasie popełniła, a także przemyślenia o tym, czy było warto i co powiedzą po latach bliscy, to wszystko są chętnie podejmowane motywy, które nie dość, że do postaci pasują, to jeszcze są ludzkie i aktualne. Niestety, rzeczy te zdążyły mi się już nieco znudzić, toteż kolejne zwierzenia Sunset przyjmowałem raczej bez szczególnych emocji, chociaż przyznaję, jej żal, wyrzuty sumienia oraz strach przed odrzuceniem zostały zarysowane w tekście w sposób wiarygodny. Jej słowa zdradzają wiele i wydaje się, że Sunset ma silne podstawy ku temu, by się tak czuć, co tylko uwiarygadnia myśl, że przydałaby się jej pomoc. Księżniczka Luna wypada w opowiadaniu jako ta, która rozumie, albowiem okazuje się, że posiada z Sunset wiele wspólnego – dzieli z nią podobne emocje, obawy, przemyślenia, poczucie winy – zatem decyduje się ją wesprzeć, gdyż wie, jak to jest i posiada już pewne życiowe doświadczenie, którym mogłaby się podzielić. To jednak nie jest jedyna postać, z którą Sunset konfrontuje się w niniejszym opowiadaniu. I tutaj przyznam szczerze, że zostałem zaskoczony. Sprawa jest prosta, ale jak za pstryknięciem palcami odświeżyła nieco znany motyw, toteż z miejsca zyskałem większą uwagę i zaciekawiłem się, zapominając o nudzie. Spodziewałem się Celestii, spodziewałem się Twilight, a tymczasem jednorożec odwiedza Filomina (Chwila, a nie było jej na imię Filomena?) we własnej osobie i tak oto dowiadujemy się, że zanim Sunset uciekła do świata ludzi, samica feniksa należała do niej i była jej pupilką. Po wszystkim zaopiekowała się nią Celestia, ale Filomina nie zapomniała o swojej pani oraz przyjaciółce. Wątek realizuje dość emocjonalna, bardzo ładna scenka, którą miło się czyta i która chyba posiada jakieś właściwości pocieszające. Tak uważam. Przyznaję, średnio mi się czytało o tym, jak Sunset Shimmer po raz kolejny rozkleja się, wspomina, żałuje – co w sumie jest kuriozalne, gdyż sam do pewnego stopnia żyję przeszłością, ale to bardziej nostalgia, aniżeli żal za grzechy – ale przez całe opowiadanie czuć niesione jej wsparcie, sceny z Luną oraz Filominą wypadają bardzo pocieszająco, czuć płynące z tekstu ciepło, no i poczucie, że protagonistka nie jest sama, co samo w sobie stwarza naprawdę przyjemny, serialowy, powiedziałbym wręcz, że rodzinny klimat. I myślę, że krótka forma dopełnia efektu, co nie zmienia faktu, że pewnej rzeczy bardzo mi brakowało i chętnie bym ją zobaczył w ramach gotowego fanfika. Wcześniej wspomniałem, że opowiadanie treściwie realizuje zarys fabularny, pomysł. Natomiast, z pewną powściągliwością realizuje zimową otoczkę, nie rozwijając w pełni potencjału tej przepięknej pory roku, nie licząc sporadycznych, krótkich wstawek. Dobrze, że są – np. to o płatku śniegu opadającym na nosek Sunset – ale szkoda, że nie było tego więcej. W ogóle, że tak bardzo brakowało opisów. Nie chodzi mi o długie, wyczerpujące akapity, ale o drobne rzeczy, które pozwoliłyby lepiej wyobrazić sobie scenerie, poczuć ten chłód, czy iskrzenie na niebie, te sprawy. Myślę, że miło by było raz po raz, między dominującymi dialogami, przeczytać o urokach zimy. No i w scenie z Filominą, gdy Sunset wraca i widzi ją u siebie po latach, stojącą na zagłówku łóżka... od razu przeskakujemy do jej emocjonalnych kwestii (no, czyli znowu dialog ), ale nie pogniewałbym się na jeden tylko akapit, zatrzymujący akcję i dający czytelnikowi pojęcie, co czuje Sunset, gdy widzi samicę feniksa po raz pierwszy od tak dłuższego czasu, jak zachowuje się Luna, a jak wygląda i co robi Filomina, cokolwiek. Tam aż się prosiło o zarzucenie jakimś nieco dłuższym opisem. Pewnie autor postawił na to, by emocji nam nie opisywać, ale pokazać, niemniej w tym wypadku pozwolę sobie troszkę pomarudzić, bo dlaczego nie? Co nie oznacza, że opisów nie ma wcale, bo są, ale dosyć skromne i głównie skupiające się na opisywaniu czynności bądź sposobu wypowiadania się postaci. Zaznaczam, mnie nie chodzi o drugie tyle fanfika, tylko w bardziej opisowy sposób, ale o krótkie przerywniki, dodatki, coś, co pozwoli złapać oddech między poszczególnymi kwestiami mówionymi, a przy okazji pomoże wyobrazić sobie i poczuć tę zimę. Myślę, że nie byłoby źle. Oszacowałbym to łącznie na max 3/4 strony, nie więcej. Czasem naprawdę małe rzeczy, detale, mogą przesądzić o efekcie końcowym oraz o tym, jak bardzo wyrazisty okaże się klimat, no i ile rzeczy przywoła na myśl, rozbudzając tym samym wyobraźnię. W ogóle, kreacja Luny spodobała mi się tym bardziej, że tam były takie momenty, gdzie wbrew swoim przyzwyczajeniom, starała się mówić zwyczajnie, chcąc „zejść” na ten sam poziom, na którym znajduje się Sunset, aby ta nie czuła się niższa pozycją, stopniem, a zamiast tego otworzyła się, poczuła tak, jakby gawędziła z kolejną, zwyczajną przyjaciółką. Sympatyczna sprawa, takie właśnie niuanse potrafią niekiedy zrobić robotę. Wbrew temu, co mówiłem, Twilight i Celestia (tzn. tak mi się wydaje, że to była ona) przewijają się w opowiadaniu, ale na krótko. Pierwsze skrzypce, oprócz Sunset, gra Luna, no i Filomina, co bardzo pochwalam. W ogóle, ciekawa rzecz, że oryginalnie to był pupil Susnet i że Celestia będzie teraz tęsknić za obydwiema. Drobne rozszerzenie jej historii, coś nowego, to zawsze plus. No, chyba, że w kanonie od początku było tak, że to był jej zwierzak, a teraz po prostu się spotkały, w razie czego proszę mnie wyprowadzić z błędu. Starość, nie radość A zatem, mamy przyjemny w odbiorze, bardzo klimatyczny tekst, z wyrazistymi, serialowymi kreacjami postaci (szkoda, że zimowa pora roku nie okazała się podobnie wyrazista, ale cóż, mam do niej słabość), wydźwięk opowiadania okazał się nie tylko pocieszający, ale i rodzinny, no i co by nie mówić, jest to tekst, przekład godny polecenia każdemu, z racji tego, że to fanfik kucykowy, a więc nawet antyfani „Equestria Girls”, teoretycznie, nie powinni mieć do niego wątów Aha, kilka słów o formie. Przewijając gratulacje oraz wyrazy uznania na bardzo dobry przekład oraz kompetencję tłumacza oraz ekipy korektorującej,... Mam kłopot – przed domem stało brakujące kopyto, czy ów kucyk ze śniegu? Może powinno być ”stojącego przed domem”, coby wskazać, że to ten bałwan stał przed domem, tylko z jakichś powodów usypało się jedno z kopyt? Przy okazji – wspominałem już o płatku śniegu – ów kucyk to są właśnie takie drobnostki, które chętnie ujrzałbym w opowiadaniu w większych ilościach. Wiem, że to nie leżało po stronie Królewskich Archiwów Canterlotu, gdyż oni wykonali tłumaczenie, ale komentuję tekst, ogólnie. Lubię ładne opisy, lubię detale, sami wiecie... Coś jeszcze? Plecy zamiast grzbietu, ramiona zamiast łopatek. I to w sumie tyle. Poza tym, było bezbłędnie Tak jak wspominałem – opowiadanie jak najbardziej polecam, bo jest po prostu miłe w odbiorze, ciepłe, ładne, w sam raz na gorsze dni. Gdy wszystko się wali, dobrze jest sprawić sobie deczko przyjemności, więc może właśnie ów tekst? Może właśnie troszkę tej bajkowej naiwności, kreskówkowej otwartości, tego wydźwięku, że wszystko może ułożyć się dobrze? Że czasem wystarczy szczera rozmowa? Możliwe, możliwe. A dla fanów Sunset, Luny, bądź Sunset i Luny, tytuł obowiązkowy. Aha – no i ładna, prosta okładka. Fajnie, że pada śnieg, miła sprawa. Sunset, jako ta, która szczyci się ciepłymi barwami nieco się wyróżnia, ale wygląda to całkiem dobrze, no i oddaje nastrój, a to przecież najważniejsze
  18. A to ci kotastrofa! Całkiem przyjemne, świetne opowiadanie. Czytało się je lekko, niezobowiązująco i z uśmiechem, ogólnie to bardzo mi się spodobało, chociaż jest jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Nie uważam, że to minus, ani plus, niemniej jest dla mnie widoczne i nie bardzo wiem co z tym zrobić. W każdym razie, oprócz tego miałem małą zagwozdkę z tym, jak się na temat niniejszego utworu rozpisać. Myślę, że to poniekąd dlatego, że mimo wszystko, tekst wydaje się być „standardowy”. Mam na myśli to, że o ile przypadł mi do gustu, jak najbardziej warto go było przeczytać, o tyle nie sądzę, aby było w nim coś, co zapamiętam na długo. Taki charakterystyczny aspekt, który pojawia się w głowie natychmiast, gdy pada określony tytuł. Tego troszkę mi brakuje. Co po namyśle wydaje mi się kuriozalne, gdyż przecież wszystko jest na swoim miejscu – ciekawy pomysł, sprawna realizacja, stojąca na wysokim poziomie w materii formy, są nawet ilustracje (bardzo ładne, swoją drogą), dzięki którym wyobrażenie sobie kocich form bohaterek oraz ich poczynań nie stanowi problemu. A jednak czegoś mi tu brakuje. Może za bardzo wziąłem do siebie tytuł. Czytam i czytam, ale gdzie jest ta kotastrofa? Postacie zmieniają się w kotki i jako kotki biegają sobie po pałacu, przy okazji zachowując się jak na kocięta przystało. W międzyczasie przeżywają różne perypetie, aż powracają do kucykowej postaci. I tyle. Nie wiem czemu, ale spodziewałem się czegoś więcej po tytułowej „kotastrofie”. Nie pościgu, nie wybuchów, ale czegoś... Sam nie wiem. Niespodziewanego? Jakichś konsekwencji? Trudności wynikających ze „zniknięcia” Celestii, która to kocia Celestia w ogóle się niczym nie przejmuje, bo jest zajęta byciem kotem? Wiadomo, że nie mógł z tego wyniknąć spontaniczny kryzys dyplomatyczny czy gospodarczy, ale jednak... nie było to tak porywające, jak mogłoby być. Tak mi się wydaje. A może to nie tytuł wziąłem do siebie, lecz tag [Comedy], oczywiście po drodze zapominając, że w ich zestawieniu brakuje [Random] O, to może od razu wypowiem się o tym, z czym nie bardzo wiem co zrobić. Mianowicie, jest to zakończenie opowiadania. Nie chodzi o niedosyt (jak zazwyczaj, gdy mi czegoś brakuje), ale o to, że... miałem takie wrażenie: Is that it? Nie chcę powiedzieć, że opowiadanie się urywa, jednakże konkluzja jest dosyć mało satysfakcjonująca, jednocześnie nie mogę powiedzieć, że opowiadanie wydaje się przez to niekompletne, bo takie jest, nie czuć, jakby po ostatniej scenie miało być coś jeszcze. Wrażenie jest takie, jakby autor bardzo, ale to bardzo chciał napisać jak np. kocia Twilight wspina się na drzewo, jak Celestia, jako kocia mama, jej matkuje itd. toteż zrobił to... i tyle. Nie chodzi mi o to, że poszczególne sceny są ze sobą słabo połączone, bo tak nie jest – fanfik jest spójny – ale o coś takiego, że w momencie, w którym skończyły się pomysły na perypetie/ wszystkie pomysły zostały zrealizowane, potrzebne było jakieś zakończenie, jakiekolwiek. Dziwna sprawa – jakby opowiadanie powstawało bez zamysłu na początek i koniec, tylko jako zbiór scenek z kotkami, gdzie nie do końca wiadomo dlaczego są kotami. Chyba lepiej tego wrażenia nie opiszę, ale tak właśnie sobie pomyślałem. Co – ponownie – jest kuriozalne, gdyż ostatnia rozmowa Celestii i Luny rzuca światło na zachowanie tej pierwszej, gdy była w kociej formie, a co z kolei okazuje się... logiczne, ciekawe i bardzo do tej postaci pasujące. A jednak czegoś mi tu zabrakło. No tak, tyle mam zastrzeżeń, tyle się rozpisuję o tym, co mi subiektywnie nie daje z tym fanfikiem spokoju, ale jak najbardziej tekst mi się podobał, nie żałuję czasu na niego poświęconego i uważam, że jak najbardziej warto się z nim zapoznać. Dlaczego? Bo po prostu był to świetny sposób na relaks. Opowiadanie wydaje się dłuższe, niż jest w rzeczywistości, a kocich scen dostajemy wystarczająco dużo i są one wystarczająco zróżnicowane, by człowiek miał wrażenie, że treść jest różnorodna, że dzieje się dużo, dzieje się sprawnie, toteż ciągle chce czytać dalej, żeby zobaczyć, co jeszcze się wydarzy. Zatem opowiadanie wciąga, aczkolwiek ciągle trzyma się mnie wrażenie, że mogło wciągać jeszcze bardziej, że nie został wykorzystany cały potencjał pomysłu. Po drugie, jest klimat, a przekład brzmi po polsku naprawdę dobrze i pokonywanie kolejnych akapitów było nie lada przyjemnością. Chociaż początkowo da się odnieść dużą dominację dialogów nad opisami, po tym, jak Twilight rzuca zaklęcie, a bohaterki zmieniają się w koty (i w pewien sposób zostają „uciszone”), opisów jest więcej i są one naprawdę dobrze skonstruowane. Dostatecznie zwięzłe, by uniknąć dłużyzn, a na tyle obszerne, by móc sobie to wyobrazić i by tekst utrzymywał stałe tempo akcji. Poza tym, zachowanie przemienionych bohaterek, zostało opisane bardzo kompetentnie, realistycznie. Aczkolwiek, nie sądzę jakoby głównie za sprawą tego, że autor jest kociarzem (choć pewnie tak jest) – come on, to, jak się kotki zachowują, co robią, jakie wykonują ruchy, jak się bawią itd. powinno być na tym etapie wiedzą powszechną, nawet ja to wiem :D W sumie, momentami troszkę się dziwiłem, że one takie ruchawe są, wydawało mi się, że będzie więcej spania w wygodnych miejscach. A przynajmniej większość kotów, jakie spotkałem, budziła się po to, by zmienić pozycję do dalszego spania, albo drzemały po spaniu/ jedzeniu. No i dużo leżenia w cieniu :D Jasne, wiem, że psychicznie one nie zmieniły się aż tak i były świadome (głównie to Twilight) swojej osoby oraz sytuacji, jednakże wydaje mi się kuszącą perspektywa przeczytania sceny, w której ważne kucyki panikują, że księżniczka im gdzieś zniknęła i że będzie kryzys, a ta leży sobie obok w ciepełku i śpi. Albo kolejka jeszcze ważniejszych postaci oczekujących na audiencję i w swym oczekiwaniu zamartwiających się o zdrowie Pani Dnia, a ta wskakuje sobie gdzieś, gdzie jest cień, ewentualnie kładzie się między donicami i zasypia w jakiejś dziwnej pozycji. Po prostu jest zajęta byciem kotką i ma wszystko inne gdzieś, bo bycie kotem jest bardzo ważne ;) Liczyłem też na coś takiego, że świadoma możliwych zagrożeń Twilight będzie usiłować dostać się do kryształu, a Celestia, kocia mama, za każdym razem zrywa się ze snu, zgarnia ją za kark i sadza przy sobie. Ale w sumie coś podobnego wystąpiło w fanfiku, z czego oczywiście bardzo się ucieszyłem. Fantastyczne, przemiłe i urocze kreacje Podkreślam raz jeszcze – każdy jeden koci fragment był czystą przyjemnością do czytania i każdy powinien tego spróbować. Jednocześnie było to całkiem serialowe, a nawet „klasyczne”. Tekst naprawdę brzmiał jak stary klasyk, który w jakiś sposób uciekł mojej uwadze. W sumie, jak się nad tym zastanawiam, wpadłem na pomysł czegoś takiego, że kucyki są świadome, że ta biała kotka to ich księżniczka i mimo tej formy, traktują ją poważnie. Wyobrażam sobie motyw, że siedzi na tronie i myje się, a służba pyta o coś, o jakieś dekrety czy tego typu rzeczy, generalnie jest pilna potrzeba, by Celestia podjęła jakąś decyzję i wydała rozkaz, no to ona robi coś kociego, a służba albo się nad tym rozpływa, albo interpretuje po swojemu i wcielają to w życie, nieważne jak złe będą tego skutki, co z kolei powinno być dla czytelnika oczywiste. O, taka to mogłaby być kotastrofa Ale zaraz, zaraz, ja tutaj spamuję swoimi pomysłami i wyobrażeniami, a przecież w tym wszystkim tkwi jeszcze jedna, bardzo istotna postać, a jest nią księżniczka Luna. Podobnie jak w przypadku pozostałych postaci, jej kreacja okazała się fan-tas-tycz-na (!) i wprost uwielbiam scenę, w której spotyka protagonistki w kociej formie po raz pierwszy i jest troszkę jak: „OMG jaki słodki kiciuś, dawwww....”, a po chwili rozpoznaje Celestię i momentalnie nabiera powagi, aż znów stosuje swoje królewskie słownictwo :D Rewelacyjna scena, chyba moja ulubiona. No i podoba mi się to, jak odpowiedzialnie wypada Luna w tym fanfiku. Świetna rola, bez dwóch zdań. Po prostu cudo, a nie czuję, jakbym miał do tej postaci szczególną słabość, więc jest naprawdę dobrze. Z innych ulubionych scen – zabawa kociej Twilight z Cadance. Znakomicie opisana, przeurocza scenka, którą wyobraziłem sobie bez problemu, zaledwie jeden z wielu przykładów tego, jak lśni w tym opowiadaniu ten koci wątek właśnie; jak jest to opisane (kompetentnie, obszernie, dynamicznie), jak się to czyta i jaki towarzyszy temu nastrój. Troszeczkę żałuję, że Twilight serio nie utknęła na tym drzewie i że jakiś ktoś, inny, niż Luna, nie musiał pilnie jej ściągać. Wyobrażam sobie komediową scenę, gdzie oddział gwardzistów szturmuje ogród i z werwą oraz profesjonalizmem jednostki SWAT ściąga ją z tego drzewa, zabezpiecza i upewnia się, że ma wszystko, czego potrzebuje – karmę, wodę, kocyk, włóczkę, kartonik itd. po czym zostawia w spokoju, by kotka mogła wypocząć w luksusie. Jasne, z Podmieńcami im nie poszło, ale opieka nad kotkami, w tym to okazują się być profesjonalistami aż do przesady :D Jeszcze jakieś scenki? Luna łapiąca spadającą Twilight magią. Fajnie napisane, serialowo, naprawdę przyjemny fragment i kolejny moment dla Luny. No i wątek rybny, ciekawe mikro-światotworzenie, interesujący motyw. No i każda jedna scenka z miauczeniem, mruczeniem. Chyba słyszałem to uszami wyobraźni ;) Generalnie, bardzo się cieszę, że opowiadanie to zostało przetłumaczone, przekład stanął na wysokości zadania, toteż można w pełni cieszyć się tą historyjką w ojczystym języku i ogółem było to doświadczenie jak najbardziej pozytywne. Problemy, o których pisałem wcześniej, postrzegam jako „coś dziwnego” co mnie akurat przytrafiło się podczas czytania, tylko tyle. Ale tekst jak najbardziej polecam. Kolejna konkretna próbka działalności Królewskich Archiwów Canterlotu. Dla fanów księżniczek/ kotów/ obu pozycja absolutnie obowiązkowa. No i cóż, to, jak na jak wiele alternatywnych pomysłów na kotastrofę wpadłem podczas czytania może świadczyć o tym, że tekst potrafi zainspirować, a to już coś :) Polecam Państwu serdecznie
  19. Proszę bardzo Faktycznie, wypadł mi z głowy lalusiowaty pierwiastek Rainbow Dash, który mamy w kanonie (między innymi to SPA i co nie tylko), może rzeczywiście kocha taniec towarzyski, tylko po prostu lepiej się z tym kryje, bo nie musi ryzykować rozpoznaniem w miejscach publicznych. Gdyby w serialu przyłapał ją na tym Zephyr Breeze to nie ma bata, takiego miałby na nią haka, że definitywnie byłaby na niego skazana xD Ech, właśnie przyszedł mi do głowy pomysł na odcinek To znaczy, na fanfik, ale jakoś się nie czuję w tych tematach... zobaczymy. Troll, nie troll, jak jest dobry, to i tak warto poczytać i się pouśmiechać, jeżeli jest z czego Zwłaszcza, gdy potrafi z przyczajki zainspirować. Pozdrawiam!
  20. Hm, jak to się stało, że do tej pory nie skomentowałem najnowszego spośród zremasterowanych rozdziałów? Pewno znowu zaspałem No cóż, w takim razie na sam koniec maratonu nadrabiam zaległości związane z „Cieniem Nocy”, odkrywając, że o ile rozdział V był całkowitym rewritem, o tyle rozdział VI najwyraźniej przeszedł niewielkie, ale istotne z punktu widzenia zawartości merytorycznej oraz technicznej zmiany. Sami wiecie, diabeł tkwi w szczegółach. Myślę, że dosyć dobrze pamiętam co istotniejsze fragmenty „Cienia Nocy”, akurat wędrówka ku Alikorngard zapadła mi w pamięci, toteż podczas lektury miałem silne wrażenie deja vu. No, chyba, że serio czytałem już ten rozdział, tylko nie zarejestrowałem go jako zremasterowanego. To by oznaczało, że z moją pamięcią coraz gorzej, o wydajności to już nie wspomnę. W każdym razie, szósty rozdział to nie tylko podróż oraz magiczny trening w plenerze, czego jak najbardziej należało się spodziewać w przygodzie osadzonej w klimatach klasycznego fantasy, ale także pewna doza światotworzenia, ekspozycji historii, która to ekspozycja zostaje wypowiedziana ustami Bastard Spella. Ponieważ autorka nie lubi tracić czasu, przy okazji zdecydowała się na rozbudowanie jego postaci. Stąd, nie tylko dowiadujemy się o tym, co się wydarzyło i dlaczego obecnie Alikorngard jest tak niebezpiecznym miejscem. Nie tylko otrzymujemy pierwsze znaki, że boskość Celestii i Luny to, mówiąc brzydko, ściema tysiąclecia, zaś poddani alikornich sióstr, zindoktrynowani od maleńkości, błądzą niczym pijane dzieci we mgle. Poza tym wszystkim, dowiadujemy się co Bastard Spell robił w Canterlocie, jaka stoi za nim historia, no i dlaczego zmuszony był uciec. Jest sporo szczegółów wartych zapamiętania, chociaż początkowo treść usiłowała sprzedać czytelnikowi to, że Alikorngard jest głównym specjałem, bardzo szybko zacząłem zastanawiać się nad wszystkim, tylko nie nad upadłym, przeklętym miastem alikornów – zaciekawiło mnie to, że najwyraźniej sam Darkness Sword, władca Królestwa Nocy, nie daje wiary w boskość Celestii i Luny, w ogóle, podważa nauki Kościoła Harmonii, toteż na jego włościach za powątpiewanie nie grozi kara, czego nie można powiedzieć o Equestrii, gdzie wystarczyło, że Bastard Spell zwinął kilka ksiąg zakazanych (Skąd my to znamy?), by całym uniwersytetem zainteresowała się gwardia. Takie drobne rzeczy sprawiają, że czytelnik zaczyna wątpić w to, czy w tym konflikcie (Złe słowo – może bardziej w ramach konkurencji, jaka naturalnie wytwarza się między państwami. Stawką są oczywiście wpływy.) są jakiekolwiek pozytywne strony, ale jednocześnie zastanawia się jak tam jest, w tych królestwach. Wisienką na torcie jest kolejne zarysowanie tego, jak wielka jest wola walki i decydowania o samej sobie Night Shadow – mam na myśli jej wnioski o tym, że Bastard Spell miał wybór, a także przemyślenia o tym, jak by to było, gdyby Alikorngard nie upadło, a ona przyszła na świat właśnie tam, będą wolną, nieskrępowaną cudzymi rozgrywkami politycznymi. Chyba kiedyś nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, ale jest to również moment, w którym przewiną się rzeczy, które przez co wrażliwszych mogą zostać uznane za przejawy rasizmu. Chodzi mi o spór o hierarchię ras, kto za co odpowiada i jak to alikorny, mimo swoich słabości natury... nazwijmy to, reprodukcyjnej, są lepsze, przeznaczone do rządzenia, a pozostałe kuce winne być im posłuszne (oczywiście z ziemskimi na samym dole tejże piramidy). Widać różnice światopoglądowe między Spellem, a Nighty, a przy okazji przekonujemy się o słuszności stwierdzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tym bardziej, można odnieść wrażenie, że to świat bezwzględny, zimny, niebezpieczny, a dobro i zło są kwestiami względnymi. I taka kreacja mi odpowiada. Pamiętajmy, że to jest prequel, że z punktu widzenia serialu, jest to zamierzchła epoka i nie mam problemu z wyobrażeniem sobie, że w mrocznych czasach tak właśnie mogło to wyglądać. Wydaje się, że to niewiele znaczące wstawki, lecz jeżeli wczytać się w to głębiej, od razu widać, że część rzeczy ma drugie dno i że jest tutaj pole do własnych domysłów oraz spekulacji. Świat przedstawiony po prostu ciekawi, prosi się o odkrywanie, jednakże oszczędność w dawkowaniu informacji nie pozwala przestać o tym myśleć i nie czekać na ciąg dalszy. Ale historia Alikorngardu, sama w sobie, chociaż nie należy do najoryginalniejszych, jest ciekawie przedstawiona i co by nie mówić, jest smak na ciąg dalszy, na eksplorowanie, przygody i niebezpieczeństwa. Jest klimat, do tego świetnie nakreślony dzięki przemyślanej stylistyce oraz dopracowanych opisach, co mnie się bardzo podoba. Aczkolwiek, jest troszkę szkoda, no bo czytałem oryginalną wersję fanfika, stąd wiem, że ryzyko będzie się wiązać z ofiarami... No, ale nic więcej nie powiem. Tym bardziej, że kolejne zremasterowane rozdziały jeszcze się nie ukazały. Tak czy owak, dostaliśmy kolejny niezwykle klimatyczny, wciągający kawałek tekstu, gdzie oprócz żmudnej wędrówki mamy garść historii, a także rozwinięcie charakterystyk postaci, głównie Night Shadow oraz Bastard Spella, gdzie między wierszami można doszukać się kilku detali, które urozmaicają świat przedstawiony i dają znak, że w rzeczywistości sprawy są zdecydowanie bardziej skomplikowane, zaś życie w tych starych, mrocznych czasach – dużo trudniejsze, niż na pierwszy rzut oka. Aha, byłbym zapomniał – rodzinie Brodatych też się nie upiekło i nawet przodek Starswirla ma swoje za uszami. Aczkolwiek, to zależy od tego, po czyjej stronie się stoi, komu dany czytelnik przyznaje słuszność. Niemniej, jeżeli ktoś sądził, że wzmianki o Equestrii, Celestii, Lunie, czy Harmonii to jedyne odniesienia do kanonu i poddawał pod wątpliwość, że to prequel, teraz powinien zauważyć, że powiązań z serialem z czasem jest coraz więcej i że wbrew pozorom nie jest to oderwane od świata kanonicznego uniwersum. W ogóle, ciekawy smaczek z Kościołem Harmonii – kto czytał opowiadania o pogańskich kucach może kojarzyć ów kościół, czy wręcz pomyśleć, że mamy do czynienia z jednym, wielkim Cahanverse Jest jeszcze jedna postać, która uzyskuje nieco więcej czasu antenowego – Random Adventure. Tutaj wprawdzie nie ma jakiegoś znaczącego rozwinięcia jego postaci, ale jest to jeden z kucy, który w Alikorngard już był i przeżył, dzięki czemu może opowiedzieć swoją historię komuś niewtajemniczonemu. Co by nie mówić, jego przestraszona kreacja wypadła wiarygodnie, dzięki czemu czytelnik otrzymuje kolejne zapowiedzi, że bohaterów czeka ciężkie wyzwanie. Na razie jeszcze nie wiadomo jakie (o ile nie czytało się oryginalnego „Cienia Nocy”), nie wiemy kogo postacie spotkają na miejscu i z czym będą zmuszone walczyć, ale już mamy podstawy, by spodziewać się czegoś dużego, niepokojącego. Prawie jak w oryginalnym „Resident Evil 3”, gdzie jeszcze zanim po raz pierwszy spotykamy Nemesisa, dostajemy od innej postaci informację, że do miasta wysłano coś, co upatrzyło sobie za cel protagonistkę i że nie ma przed tym ucieczki. Wiadomo, o pomyślne losy większości bohaterów możemy być spokojni – w końcu gdyby było inaczej, skąd ciąg dalszy historii, oczekujący na remaster – ale dla nastroju udajmy, że po rozdziale szóstym niczego nie ma i podumajmy nad tym kto przeżyje, kto się wykaże, co się stanie Można miejscami odnieść wrażenie, że dialogi dominują nad opisami, a ekspozycja wypowiadana przez Bastard Spella z czasem przybiera długą, za długą formę, jednakże nie powiedziałbym, że przez to staje się niewiarygodna. To nie jest tak, że Bastard spontanicznie postanawia wygłosić wykład i nikt mu nie przerywa, natomiast informacje dotyczące dawnych dziejów w żadnym momencie nie są zbyt szczegółowe i zbyt precyzyjne, by mowa zaczęła brzmieć nienaturalnie. Poza tym, zaczęło się od tego, że ciekawska Night Shadow zaczęła pytać go o to, co ją interesuje, między wierszami dorzucając własne komentarze. Czyli jest to ekspozycja, ale jednocześnie dialog między dwiema postaciami, gdzie jedna wie, czego się spodziewać (kontrast do Randoma – Bastard ewidentnie jest opanowany i spokojny), zaś druga jeszcze nie, ale chciałaby wiedzieć, uważa, że ma do tego prawo. Co jeszcze? Pozostali Łowcy są, towarzyszą nam, udzielają się, ale na razie trzymają się z boku, okazyjnie wchodząc w interakcje czy to z Bastardem, czy Night Shadow, zwłaszcza pod koniec, gdy przychodzi pora poćwiczyć zaklęcia. Sympatyczna końcówka, małe rozluźnienie klimatu przez dalszą drogą. Miły akcent, jeżeli dobrze napisany, to zawsze się ceni, a tutaj był dobrze napisany. W ogóle, znów ciesza opisy tkania poszczególnych zaklęć, co jest nie tylko okazją ku temu, by objaśnić jak alikorny tworzą i rzucają zaklęcia, ale również by ukazać emocje Night Shadow oraz jej stosunek do wybranych postaci, skąd wypływają określone odczucia. Podobnie, jak przy Bastardzie, mamy dwa w jednym Miałem pewne wątpliwości, czy aby w paru miejscach autorka nie wykorzystała okazji na rozszerzenie rozdziału (w końcu chciałoby się więcej tego, co się lubi) ale po namyśle, nie wiedzę innych możliwości, niż ewentualne konwersacje Night Shadow z pozostałymi towarzyszami podróży i ukazanie stosunku każdego z osobna do wyprawy, co wprawdzie mogło by być rozwinięciem poszczególnych charakterów, ale z drugiej strony w praktyce mogłoby się okazać sztucznym przedłużaniem rozdziału, a tak, jak jest teraz, mamy sprawne tempo akcji, najważniejsze informacje, rozwinięcie tych najistotniejszych postaci, ok. Rozdział jak najbardziej polecam, remaster póki co idzie dobrze, aczkolwiek mimo wszystko, przy szóstym rozdziale był mały niedosyt (chyba jedyna rzecz, która przyszła mi z czasem, początkowo chyba tego nie odczuwałem... a może tylko się niecierpliwię), ale to nic poważnego, by popsuć wrażenia z czytania. Dla dotychczasowych czytelników po prostu ciąg dalszy, gdzie opisy cieszą oko, postacie czyta się z łatwością, są dobre w odbiorze, a klimat spełnia swoje zadanie i pozwala się wciągnąć, wczuć. Dla nowicjuszy – niezbadany teren, powrót „starej” historii w odświeżonym wydaniu, miejscami może wydać się rzemieślniczą robotą, ale namawiam, by wczytać się w szczegóły i spróbować to sobie wyobrazić, zauważyć, że w gruncie rzeczy jest to świat znacznie bardziej rozbudowany, po prostu jeszcze nie wiemy o nim wszystkiego. Liczę, że w miarę kolejnych rozdziałów będziemy odkrywać, coraz więcej i więcej. Dlatego też tym bardziej polecam przeczytać i przekonać się samemu, co to za historia A w tak zwanym międzyczasie, zacieram ręce i czekam na więcej.
  21. W ten oto sposób dotarliśmy do – jak na razie – ostatniej odsłony cyklu o pogańskich kucach, cechującego się imponującą nieskazitelnością wykonania, doskonałym klimatem, świetnymi postaciami i charakterystycznym stylem, o którym słowa złego nie mogę powiedzieć. Czy „Przekleństwo Lasair” sprostało oczekiwaniom i godnie pociągnęło cykl dalej? Cóż, byłem w tej materii nieco skonfliktowany, ale ostatecznie, myślę, że tak, jak najbardziej. Przynajmniej pod kątem formy. Klimatu w sumie też, chociaż – niestety – tym razem był niedosyt, a wręcz wrażenie niewykorzystanych okazji. Ale niekoniecznie w ramach tego opowiadania, ale potencjalnych kolejnych części cyklu. Stąd, tym razem wrażenie niedosytu jest wzmocnione – bo po prostu nie ma już kolejnych części, trzeba czekać W każdym razie, forma ponownie cieszy i zachęca do lektury, aczkolwiek mam pewne zastrzeżenie, odnośnie słownictwa. Z uwagi na to, jak niewiele w tekście jest podobnych momentów (w zasadzie, to chyba jedyny taki zgrzyt), nie sądzę, by było to coś przesadnie poważnego, ale myślę, że narratorowi nie wypada mówić wprost o gównie, tym bardziej, że przez większość czasu, używa eleganckiego języka, stąd coś podobnego po prostu odstaje od reszty, rzuca się w oczy. Poza tym, zamiast „patrzyć” użyłbym „patrzeć”, moim zdanie brzmi lepiej. Ale poza tym, po raz kolejny otrzymujemy solidne, bardzo dobrze skonstruowane opisy, wszystko utrzymane w znajomej, świetnej stylistyce, która realizuje klimat od początku do końca, aczkolwiek tym razem, jest to nieco inny rodzaj klimatu, chociaż owszem, nadal mamy tutaj mrok i mistycyzm, tekst wydaje się tym razem dużo bardziej surowy – wprowadzenie przybliża nam warunki bytowe w Mikulczycach Górnych (swoją drogą, fajnie nazwana lokacja i ciekawe nawiązanie, wręcz easter egg ), co prędko okazuje się atakowaniem czytelnika dość naturalistycznymi opisami, podejmujących brud, smród oraz bezwzględność otoczenia, czyniąc z lokacji miejsce, którego raczej nie ma się ochoty odwiedzać regularnie, czy zwiedzać. Oszczędność słów oraz nastawienie na precyzję przekazu czyni z tego zapadający w pamięci początek i znak, że historia Lasair to coś innego. Zresztą, fakt, że tym razem akcja rozgrywa się w mieście, a nie w lasach, czy na szczycie wzgórza to kolejna sprawa. Już samo to powoduje, że fanfik czyta się jako coś innego, z poczuciem, że teraz to losy Lasair będziemy śledzić i że to teraz jej historia. Objawia się to również w kreacji głównej bohaterki. Lasair jest już starsza, ale początkowo, co w pewnym sensie troszkę zadziwia, wydaje się, że podążyła inną ścieżką, niż jej mentorka i jednak postanowiła się ukrywać, próbując w międzyczasie porzucić samą siebie, zaprzeczyć temu, kim była, czyli dokonać innego wyboru – umierać każdego dnia, po trochu. Ten stan rzeczy nie utrzymuje się zbyt długo i prędko Lasair decyduje się wykorzystać swoją magię, wbrew zakazom Kościoła Harmonii. To oczywiście doprowadza do jej zguby, jednak pomaga jej pogodzić się z tym, kim jest i w ostatniej chwili przyznać przed samą sobą, że to akceptuje i nie zamierza się tego wypierać. Już nie. Pojawienie się na moment Bogini dopełniło efektu, jednak smak na ciąg dalszy robi dopiero ta właściwa końcówka, co do której zgodzę się z Ylthin, że była ze strony autorki eleganckim zagraniem. Taki lekko ironiczny, lekko symboliczny wydźwięk, bardziej mistyczny aspekt na sam koniec. Dobra decyzja, wykonanie bez zarzutu, świetnie się to czytało Niestety, klimat cierpi z uwagi na wspomniany niedosyt. Tempo akcji jest dobre, ale mam pewien problem z tym, że fanfik dość agresywnie przeskakuje między poszczególnymi wydarzeniami. Najpierw kolejny dzień Lasair, klaczy takiej, jak każda inna, następnie pomoc skazanemu na śmierć źrebakowi przy pomocy magii, a potem od razu publiczne spalenie i końcówka. Mam wrażenie, że przejścia między poszczególnymi scenami nie są zbyt płynne, a i z samej Lasair, nawet jak na początek, dało się wycisnąć więcej. Myślę, że warto by było dać więcej czasu czytelnikowi na zapoznanie się z nią i ukazanie jej wewnętrznej walki. Może dać kilka dodatkowych scen, w których niesie ona pomoc wbrew zakazom (oczywiście incognito, starając się ukrywać tożsamość) i pokazać, że otoczenie też jest w jakiś sposób skonfliktowane (czyli rozwiązanie problemu czarno-białego świata, o którym wspominał Arkane, chociaż taki właśnie świat wypada agresywniej w stosunku do bohaterki, wiedźmy), do czasu, w którym Lasair ma pecha i trafia na totalnego fundamentalistę, który mimo ocalenia przez nią życia, rozpoznaje ją i natychmiast donosi władzom na Wiedzącą, przez co przenosimy się do sceny jej egzekucji. Samą scenkę też troszkę wydłużyć, pokazać, że większość kucyków, którym pomogła, milczy, boi się i pożytku z nich nie będzie, poza tym małym, którego Lasair prosi w duchu, by był odważniejszy od niej. Końcówkę natomiast, zostawiłbym bez zmian. W sumie, jak teraz o tym myślę, widzę więcej możliwości, jak można było to zrealizować i nawet nie tracić przy tym wrażenia czarno-białego świata przedstawionego. Mogłaby ukrywać tożsamość, jak już wspominałem, ale przy tym spotykać się, już jako zwykła Lasair, klacz jak każda inna, z czarną niewdzięcznością ze strony różnych kucyków, z pogardą, co skłoniłoby ją do wniosku, że niepotrzebnie ryzykowała i próbowała wypełnić swoją przysięgę, no i że prędzej powinna wytrwać w swojej decyzji, by się ukrywać, wykorzenić z wiary. A może pokusić się na „podziękowanie” w postaci polowania na czarownicę? Odkrycie tożsamości wiedźmy w bardziej... surowych warunkach? Na przykład w sytuacji, w której ta zostaje zapędzona w ślepy zaułek, bez możliwości ucieczki? Straży, która zamiast od razu schwytać, najpierw katuje ją na środku ulicy, a potem demaskuje i dopiero wtedy aresztuje? Albo spróbować zagrać na emocjach, serwując tragiczną w skutkach wpadkę przez jeden, mikroskopijny, głupi błąd? Że zabrakło jej tak niewiele, by pozostać w ukryciu, albo niebezpośrednio skierować podejrzenia na kogoś innego? Zdecydowanie, na tym polu było mnóstwo możliwości i naprawdę szkoda, że fanfik nie okazał się dłuższy i że nie spędziliśmy więcej czasu z Lasair. Opowiadanie kontynuuje trend coraz krótszej kolejnej części cyklu i tym razem opowiadanie troszkę na tym straciło. Może nie przejąłbym się tym aż tak, gdybyśmy mieli więcej opowiadań poświęconych tejże postaci, ale na obecny stan rzeczy, brakuje rozwinięcia. Tak czy owak, przeniesienia akcji do miasta pomogło w uzyskaniu świeżości, jednocześnie pozwalając zachować charakterystyczne dla cyklu aspekty klimatu, chociaż cierpi on z uwagi na niewykorzystany potencjał postaci Lasair oraz jej wątpliwości. Zwłaszcza, że to uczennica Isleen, którą zdążyliśmy już poznać i której towarzyszyliśmy, jako czytelnicy, na końcu jej drogi. Myślę, że miałem prawo spodziewać się więcej. No cóż, nie zmienia to faktu, że to, co już jest, kontynuuje historię w ciekawy sposób, nie zapominając o odpowiednim nastroju, no i ciesząc oko dopracowaną formą oraz sytymi opisami. W tym sensie, mimo wszystko, uważam, że to godna kontynuacja, nie rozwijająca w pełni możliwości, ale wciąż posiadająca potencjał, może na prequele czy jakieś interquele. Czy warto przeczytać? Oczywiście, że tak! To nadal absorbująca lektura, która potrafi zainspirować i która zostaje w głowie Uważam też, że cykl, ni tylko w materii formy, ale przede wszystkim pod względem klimatu (choć tutaj jest troszeczkę nierówno, ale tylko troszeczkę, odrobinkę), zachowuje wysoką jakość i nieskazitelność wykonania, co przesądza o rekomendacji całej serii każdemu, kto lubi dobrą fanfikcję, która się nie starzeje i w której da się odnaleźć różne smaczki oraz „ludzkie” pierwiastki, dzięki czemu, przynajmniej do pewnego stopnia, cykl ma szansę na nabranie pewnej aktualności jeszcze przez długi czas. Było to doświadczenie warte czasu i uwagi, które zasługuje na szerszy odbiór oraz uznanie. I na ciąg dalszy, który, mam nadzieję, kiedyś w końcu nadejdzie
  22. „Kromlech” jest trzecim opowiadaniem wchodzącym w skład cyklu o pogańskich kucach – sequel „Everyday a Little Death”, który ponownie koncentruje się na Isleen, acz tym razem tylko na niej. W zasadzie, jest to opowiadanie, przy którym można zaobserwować pewien trend – każda kolejna odsłona cyklu jest krótsza od poprzedniej. Widać to po ilości stron, licznik słów rozwiewa wszelkie wątpliwości. Dlaczego o tym wspominam? O ile Cahan wielokrotnie pokazała, że potrafi operować słowami, oszczędnie opisywać rzeczy przy jednoczesnym zachowaniu wrażenia kompletności przez co trudno odczuć niedosyt, o tyle za każdym razem jest to pewne ryzyko, że czytelnikowi czegoś zabraknie, że działo straci. Na szczęście, przy „Kromlechu” jeszcze nie odczuwa się, że coraz krótszy format skutkuje brakami, czy też tego, że opowiadanie nie rozwija swojego potencjału w pełni, ogólnie. Tekst okazuje się refleksyjnym pożegnaniem z postacią Lasair, lecz mimo odczuwalnego smutku oraz mroku – czego należało się spodziewać po tagach oraz poprzednich tekstach – owe pożegnanie miało w sobie coś pocieszającego, za co od razu chciałbym tekst pochwalić. W pewnym sensie bawi się emocjami czytelnika – który na tym etapie powinien znać postać Isleen dobrze, może nawet czuć pewną więź – tym bardziej, że znamy realia świata przedstawionego, wiemy już o tragizmie poszczególnych postaci oraz mogliśmy się tego spodziewać już od jakiegoś czasu. Opowiadaniu udało się uchwycić wrażenie ostatniej wędrówki / zmierzania do końca niemalże perfekcyjnie. Owszem, szkoda, że zabrakło jakichś ekstra opisów, ale nie mogę powiedzieć, że czułem niedosyt. Po prostu tym razem miałem z poszczególnych opisów troszeczkę mniej satysfakcji. Niemniej, tekst wciąga i to bardzo. Trudno się oderwać. Ale o czym to ja pisałem? W tekście znalazło się wiele wspomnień z poprzednich odsłon cyklu, czemu towarzyszy kilka ekstra informacji o przeszłości bohaterki. Dzięki wzmiankom o młodych latach, obchodach różnych świąt, jej awansie z obserwatorki na przewodniczącą, na kapłankę, a także o pierwszych doświadczeniach z magią, udało się uzyskać wrażenie sentymentalności, nostalgii. Tuż obok tego otrzymujemy fragment o tym, że to na szczycie góry (hm, raczej w jej okolicach) poznała pierwszą i jedyną miłość, co, o ile dobrze kombinuję, nawiązuje do „Kwiatu Paproci” (do tradycji ludowych, o której traktowało owe opowiadanie). Oceniając po ostatecznym losie Isleen, możemy przypuszczać, że kwiatu paproci nie znalazła (Chociaż, skoro wypełniła swą misję i nie porzuciła swojej wiary, czy można uznać, szczególnie w kontekście zakończenia „Kromlechu”, że jednak go znalazła, co przełożyło się na pomyślność?), ale chyba możemy się domyślać, że puściła z nurtem rzeki wianek, który to wianek został wyłowiony przez kogoś... a może i nie, jeżeli za miłość przyjąć pojęcie tego, czego jej wówczas brakowało i osiągnięcie tejże rzeczy. Albo pokochanie swojej misji, w czym odniosła sukces, skoro na końcu swojej drogi miała uczniów rozsianych po całym świecie. Po prostu dostrzegam tu wieloznaczność. Zapoznawszy się ze zwyczajami towarzyszącymi Nocy Kupały, wymienienie jedynej miłości Isleen może oznaczać splecenie przez nią wianka, wsadzenie w niego zapalonej świecy i puszczenie go z nurtem rzeki, a także późniejsze złapanie go przez kogoś, kogo nie poznaliśmy przez całą serię. Ale nawet jeśli, nie wiadomo tak do końca, czy owego kogoś poślubiła, czy nie zdążyła poślubić, a może z jakichś powodów zdecydowała się tego nie robić, wianek mógł też popłynąć, czy zatonąć, a może Isleen nie brała w tym udziału wcale. W końcu chyba nie wiadomo ile razy ponownie przewodniczyła obchodom święta po akcji „Kwiatu Paproci”. Można się zastanowić, czy jej finał uznać za sukces i spekulować, czy jednak ów kwiat znalazła i zagwarantowała sobie pomyślność (pewnie tak nie było, z przyczyn obiektywnych), a może pod pojęciem miłości kryje się coś innego. Ale przypominając sobie wzmiankę o „najkoszmarniejszej nocy” z poprzedniego opowiadania, z której to Isleen cudem uszła z życiem, lecz dotkliwie poraniona, w zestawieniu z bliskimi jej kucykami, których Bogini nie ocaliła... Pojawiają się kolejne pytania. Pewnie chodzi o współwyznawców starej wiary, a może historia z wiankiem rzeczywiście miała miejsce i pomyślny rezultat, ale potem wydarzyła się ta najkoszmarniejsza noc... Czy w gruncie rzeczy, śledzimy losy postaci, której losy w rzeczywistości są znacznie bardziej tragiczne, niż nam się wydaje? W tym sensie to kolejne rozbudowanie jej charakterystyki i domknięcie historii zapoczątkowanej w pierwszym fanfiku z cyklu. „Kromlech” powraca do stylu „Kwiatu Paproci”, gdzie znalazł się pewien obszar do własnych interpretacji postaci i snucia domysłów, co bardzo doceniam. Nie wspominając już o tym, że dzięki temu całość serii zyskuje na spójności – przy każdej kolejnej odsłonie czujemy się jak w domu. A skoro wspomniałem o domysłach, postać Isleen to nie jedyny obszar, na którym można spekulować, gdyż, w myśl pocieszającego aspektu, o którym wspomniałem, w tekście przewijają się przesłanki, jakoby wiara Isleen jednak miała przetrwać, powrócić we właściwym czasie, po tym, jak uda się przetrwać najgorsze. Zatem to nie koniec i powracając do pytania, które nasunęło się po poprzednim opowiadaniu – tak, wybór ma sens, a Isleen podjęła właściwą decyzję. Wybrała życie i... będzie żyć. Jasne, nie musiałem poświęcać Isleen aż tyle miejsca w komentarzu, wiele rzeczy zapewne wynika z mojego niezrozumienia słowa pisanego, tudzież nadinterpretacji, jednak skoro (przynajmniej na dzień dzisiejszy) to ostatnie opowiadanie z Isleen, pożegnanie z nią, chciałem zawrzeć wszystkie swoje przemyślenia, jakie miałem na gorąco, zarówno podczas lektury, jak i po niej. Moim zdaniem była to naprawdę ciekawa, świetnie napisana protagonistka, która na przestrzeni tych trzech fanfików okazała się postacią całkiem głęboką, o tragicznej przeszłości, przeznaczeniu, ale inspirującej woli wypełnienia swojej misji, śledziłem jej losy z przyjemnością i szkoda, że na dzień dzisiejszy był to jej ostatni występ. Oprócz tego, pojawia się postać Bogini, która nawiązuje jedną, ostatnią konwersację z Isleen. Ona również przekazuje wskazówki dające nadzieję, że pewnego dnia nadejdzie wielki powrót i że stara wiara nie przepadnie. Dialog zrealizowany znakomicie, jednakże to opisy są tym, co w tym opowiadaniu po prostu lśni i co odpowiada za znajomy, fantastyczny nastrój. Praktycznie od samego początku jest niezwykle klimatycznie, co przywodzi na myśl „Kwiat Paproci”. Naprawdę, piękne opisy, które czyta się z nieopisaną przyjemnością i które z miejsca wprowadzają odpowiedni nastrój. Tym razem wyraźnie zdominowały dialogi, do czego jednak nie zamierzam się czepiać. W ogóle, tak sobie teraz myślę, że to dominacja dialogów nad opisami częściej skutkuje nieco gorszymi wrażeniami, powodując wrażenie „przegadania”. Ale gdy opisów jest dużo, więcej? Cóż, takie rozwiązanie chyba jest bezpieczniejsze dla efektu końcowego. Jedno tylko zastrzeżenie. Chodzi o poniższe zdanie. Chyba nie łapię. O co chodzi? Tak czy owak, było to godne zwieńczenie historii Isleen, przynajmniej na razie. Było w tym trochę nostalgii, sentymentalizmu, ale także mroku i mistycyzmu, i chociaż ukazanie przemijania, zestawienie tego, co było z tym, jak sprawy wyglądają obecnie, było dość smutne, ale późniejsza akcja miała w sobie wiele pozytywnych aspektów, które po prostu dawały nadzieję, że Isleen czeka dobre zakończenie, że udało jej się przetrwać i wytrwać, no i po prostu, że wszystko uczyniła, jak należy. Zasługiwała na to, w mojej opinii. Całość została zrealizowana bardzo dobrze, z troską o szczegóły i klimatyczną stylistykę, dzięki czemu fanfik czytało się świetnie. Był refleksyjny, miejscami przejmujący, no i domyślanie się rzeczy okazało się inspirującym doświadczeniem. Zdecydowanie godny polecenia sequel i mocny reprezentant pogańskich kucy.
  23. Czas na drugi fanfik z cyklu, który to kojarzę z XII Edycji Konkursu Literackiego, w którym, o ile mnie pamięć nie myli, znalazł się motyw przewodni – Nightmare Night. Warunki w sam raz na to, by podjąć celtycki odpowiednik Święta Zmarłych i pociągnąć historię Isleen dalej i przy okazji przedstawić nową postać. Szybkie zajrzenie do archiwów ujawniło, że opowiadanie konkursowe uzyskało ogólną ocenę 9/10, czyli było świetnie, prawie doskonale. A dlaczego prawie? Zwróciłem uwagę na interpunkcję oraz szyk, poza tym, klimat z jakichś powodów nie uzyskał ode mnie „dziesiątki”. Idealna okazja na powrót do tekstu – tym razem w wersji rozszerzonej – i zweryfikowanie zdania po latach. Tym razem poza Isleen, dużo starszą i okaleczoną, ujrzymy młodziutką Lasair, która wydaje się nie do końca rozumieć co się wokół niej dzieje, acz nie wydaje się tym wystraszona, czy speszona, bardziej... zniecierpliwiona. Tak mi się wydaje. W każdym razie, opowiadanie przybliża z pozoru zwykłą wędrówkę bohaterek przez las oraz konfrontację Isleen z duszami zmarłych, niewidocznych dla wystarczająco zagubionej Lasair. Będzie to okazja do zmierzenia się z bolesnymi wspomnieniami oraz pokontemplowania nad naturą życia, śmierci, co to znaczy żyć, co to znaczy umrzeć (a raczej umierać), jak wyglądać może relacja między światem żywych i umarłych, a także jaka w tym rola bogów. Tekst bardzo często przybiera filozoficzne zabarwienie, mamy szczyptę grozy i zwątpienia, co składa się nie tylko na znajomy, mistyczny klimat, tym razem bardziej odczuwa się mrok, natomiast zakończenie wybrzmiało dla mnie nie tyle ponuro, co refleksyjnie, acz z pewną dozą smutku. Zapewne przez to, że wiem już jak potoczą się losy bohaterek i do czego to zmierza. Zastanawiałem się, skąd brakujący punkt z klimat w recenzji opowiadania w wersji konkursowej, a także jak to się stało, że nie załapałem znaczenia tytułu, w odniesieniu do słów wypowiadanych przez Isleen. Podejrzewam, że po prostu po raz pierwszy udzieliło mi się moje tumaństwo, a może poprzednia wersja została inaczej napisana. Szybkie spoglądnięcie w przeszłość zdradziło, że owszem, konkursowa wersja była krótsza, natomiast fragment, o którym myślę, pozostał bez zmian. Zatem jestem tumanem co najmniej od 2014 roku Ale zanim przejdę do zakończenia, dociągnę wątek klimatu, gdyż najpewniej winowajcą za brakujący punkcik okazała się bardziej oszczędna w słowa forma, co wynikło z limitu przewidzianego w ramach zasad konkursu. Wersja rozszerzona okazuje się prawie 1,75 razy dłuższa od pierwowzoru (rozszerzenie z 1255 do 2189 słów) i zawiera dodatkowe opisy, które spowalniają nieco i tak spokojne tempo akcji, zdradzają więcej szczegółów, urozmaicając treść i pomagając czytelnikowi wtopić się w ten świat, chłonąć nastrój. Moim zdaniem, wersja rozszerzona zawiera dokładnie to, czego zabrakło wersji konkursowej do zdobycia „dziesiątki” z klimatu. Teraz niczego nie brakuje, toteż czytelnikowi towarzyszy znajome uczucie satysfakcji i zadowolenia z ukończonej lektury, spędzonego nad nią czasu. Niczego nie brakuje, niczego nie ma za dużo, w tym wydaniu opowiadanie po prostu jest bliższe poprzedniej części, dzięki czemu cykl zyskuje na spójności, na pewno w większym stopniu, niż gdyby drugą jego odsłoną miałaby być ciągle ta sama, konkursowa wersja. Jak wspomniałem, w tekście odnajdziemy sporo elementów wywodzących się z ludowych wierzeń, całość została utrzymana w odpowiednio tajemniczej, mistycznej otoczce, tym razem z pewną domieszką grozy, zakończona została całkiem refleksyjnie, co tylko dopełniło efektu i nadało całości lepszego smaku. Refleksyjności towarzyszy smutek wynikający z tragizmu postaci, a także z tego, że czasy się zmieniają, co oznacza dla nich jeszcze większe cierpienie, samotność, zagrożenie, wszystko przez to, że pozostały wierne nie temu, co trzeba. Rany Isleen to jedno (Świetny, obok wspomince o opasce oraz wisiorku, symbol tego, co straciła oraz jasny sygnał zmiany czasów. To już nie jest rzeczywistość, w której kucyki mogą licznie i bez skrępowania obchodzić swoje święta.), ale przewijające się przez tekst wątpliwości, pytania o sens życia, a także o to, co jest po śmierci, nadają opowiadaniu głębi, no i znów, dodają „ludzkiego” pierwiastka, gdyż są to zagadnienia, które od setek lat interesują nie tylko myślicieli i filozofów, ale także zwyczajnych osobników. Zakończenie – teraz, gdy nareszcie je rozumiem – nie mogło być lepsze. O ile wcześniej miałem przebłyski, w których martwiłem się o główne bohaterki, o tyle pod koniec robi się przykro z powodu ich losu. Rzeczywiście, mogą się ukrywać i w ten sposób żyć, by pewnego dnia umrzeć raz, w taki sposób, w jaki opisała to Isleen, mogą też porzucić swoją wiarę i tożsamość, by umierać każdego dnia po trochu, długo, w poczuciu wykorzenienia. To nie będzie życie, ale samobójstwo, potwornie rozłożone w czasie. To konflikt decyzji o życiu, okupionej ryzykiem zadania śmierci przez kogoś, z decyzją o porzuceniu życia i zadania śmierci samemu sobie, tylko z opóźnieniem. Tak to widzę. Co jeszcze? Wybierając życie, bohaterki dają sobie szansę na coś więcej, po śmierci. Natomiast zabijając się, skazują się na to, że nie zostanie po nich nic i tez na nic nie będą mogły liczyć po tym, gdy ich powolna agonia się zakończy. Jeden z wielu interesujących i inspirujących aspektów tej historii. No dobrze, ale co z formą? Poprzednim razem stylistyka oraz interpunkcja poradziła sobie dobrze, solidnie, acz były momenty, w których mi zgrzytały, natomiast w wersji rozszerzonej... nie znajduję fragmentów, co do których miałbym zastrzeżenia. Co do interpunkcji, na przykład, znaki, które błędnie pojawiły się w zapisie dialogowym poprzednim razem, zniknęły, a nowe opisy są wolne od kłopotów z szykiem, wszystko brzmi świetnie, niczym w poprzednim fanfiku o pogańskich kucach. No, w jednym miejscu może użyłbym „znajdowała”, zamiast „znajdywała”, ale to uwaga wynikająca z mojej specyfiki, nie jest to błąd. Zatem kolejna poprawa, która podniosła i tak wysoką jakość tekstu. Kreacje bohaterek bez zarzutu. Jest między nimi dynamika, relacja nauczycielka-uczennica (mentorka-następczyni?) została wykonana wiarygodnie, cieszą różnice w ich zachowaniu, silnie związane z wiekiem oraz doświadczeniem. Isleen jest wyraźnie starsza, jakby wyciszona, ale boleśnie doświadczona, twardo stąpająca po ziemi, świadoma przeznaczenia swojego oraz Lasair, która z kolei posiada więcej energii, mimo że również jest Wiedzącą, nie widzi zmarłych, nie rozumie też tak do końca dlaczego wraz z mentorką przechadza się lasem tą właśnie porą, ale jest ciekawa, chce poszukiwać odpowiedzi na trapiące ją pytania, no i także zdaje sobie sprawę ze swojego losu. Chociaż z obiektywnych powodów nie może/ nie powinna pamiętać starych czasów, gdy kucyki z całej okolicy obchodziły Samhain. W sumie, teraz przypomniałem sobie o wzmiance, że kiedyś owszem, cała okolica obchodziła Samhain, jednakże wiara tych kucyków już wtedy miała dawno za sobą szczyt popularności (tak to nazwijmy), a kucyki i tak musiały się z tym kryć. Co dodaje do tragicznego aspektu kreacji tych postaci. Chociaż przy „Everyday a Little Death” brakuje mi obszarów, by rozpisać się odnośnie pomysłów na własne interpretacje charakterów, podtrzymuję, że opowiadanie nadal ma w sobie „ludzki” pierwiastek, natomiast wprowadzenie do historii Lasair, jej interakcje z Isleen, dobrze ukazują myśl, że każde kolejne pokolenie ma trudniej, gdyż agresja otoczenia, głównie w związku z rosnącymi wpływami Kościoła Harmonii, konsekwentnie zyskuje na natężeniu, kucyków nieprzychylnych jest coraz więcej, zaś wyznawców starej wiary coraz mniej. Kolejne pokolenia zmuszone są żyć w ukryciu, w świecie, który jest im coraz mniej przyjazny, który po prostu nie jest dla nich. Stąd kolejni następcy nie mogą mieć złudzeń – już na starcie są postaciami tragicznymi, dla których wybór życia wiąże się trudnościami, niewygodami, wykluczeniem, wyobcowaniem. I to za każdym razem w większym stopniu. Ilustracja postępującego tragizmu tych postaci. Stąd, nasuwa się pytanie, skoro ostatecznie wydaje się, że pewnego dnia i tak nic nie zostanie po tych postaciach, ich wierze, kulturze, czy omówiony w zakończeniu fanfika wybór ma jakikolwiek sens? Odpowiedzi należy szukać już w kolejnym opowiadaniu. Kończąc, jak najbardziej polecam „Everyday a Little Death” – to bardzo dobre opowiadanie, ze znakomitym klimatem oraz postaciami, których losy chce się śledzić i których losy nie są czytelnikowi obojętne. Autorka po raz kolejny zaprezentowała dopracowaną formę, tekst czyta się świetnie, absorbuje on odbiorcę i potrafi zainspirować, co więcej, nie zestarzał się praktycznie w ogóle i nawet dzisiaj jest dla niego miejsce, podobnie jak dla całego cyklu. Warto przeczytać. W sumie, myślę, że tekst radzi sobie także jako samodzielne opowiadanie, acz rekomenduję zapoznanie się z „Kwiatem Paproci” przed podjęciem lektury „Everyday a Little Death” W sumie, to jedyne opowiadanie, które posiada angielski tytuł. Dlaczego? Domyślam się, że angielskie brzmienie zawiera w sobie więcej klimatu, jest też o wiele bardziej dźwięczne i brzmi jak instant classic, ale mimo wszystko trochę mnie to dziwi. Ale to tylko moja dociekliwość, tekst w żadnym wypadku na tym nie cierpi. Polecam w stu procentach
  24. Najwyższa pora zabrać się na cykl opowiadań, znany w różnych częściach internetu jako „pogańskie kuce”. Nazwa ta może i nie jest najbardziej wzniosłą w historii, ale jest jak najbardziej trafna, zaś każdy, kto po lekturze poszczególnych fanfików będzie mieć wątpliwości, powinien wykonać szybki research odnośnie wybranych zwyczajów ludowych, do czego zresztą zachęca sama autorka, w ramach krótkiego posłowia na końcu opowiadania. Chociażby po to, by lepiej rozumieć kontekst, wyszukać różne smaczki, no i ogólnie, by wiedzieć, skąd się to wzięło. Można się przyczepić, a dlaczego te fanfiki są rozsiane po dziale opowiadań, nie znajdują się w jednym wątku, a w jakiej kolejności to czytać itd. Jednakże, kolejne części cyklu zawsze są podlinkowane w pierwszych postach, zawsze znajduje się tam informacja, że jest to seria i że są kolejne/ poprzednie części, kolejność wprawdzie okazała się dla mnie pewną zagadką, ale wpadłem na rozwiązanie od razu po szybkim przejrzeniu każdego wątku, no i gdy było po wszystkim, okazało się one trafione. Zatem mogę zrozumieć tego typu zarzuty, ale osobiście się z nimi nie zgadzam – bo zagadka po prostu nie jest trudna, wystarczy poczytać tematy. W ten oto sposób, zabrałem się za „Kwiat paproci”, by w następnej kolejności przeczytać „Everyday a Little Death” oraz „Kromlech”, a potem poznać zakończenie tej historii, w opowiadaniu o wpadającym w ucho tytule „Przekleństwo Lasair”. Jednocześnie, jestem pewien, że co najmniej jedno opowiadanie kojarzę z minionego konkursu literackiego, poza tym, wydaje mi się, że cykl kilkukrotnie przeczytałem i wypowiadałem się na jego temat, natomiast dziwnym trafem potrzebny był maraton, by komentarze znalazły się wreszcie na forum. Cóż, lepiej późno, niż wcale, a poza tym, ciekaw jestem czy moje odczucia jakkolwiek uległy zmianie, może zauważyłem coś, co wcześniej mi umknęło, a może nabrałem do czegoś dystansu, coś polubiłem, itd. Nie przedłużając, pora napisać kilka słów na temat „Kwiatu paproci”. Powyższa przemowa odnosi się do całego cyklu, podobnie, myślę, że jedna rzecz będzie wspólna dla każdego opowiadania z osobna, jak również dla cyklu, jako całości i motyw ten będzie się powtarzać przy każdej recenzji. O co chodzi? Klimat, klimat i jeszcze klimat. „Kwiat paproci” od początku do końca prezentuje się bardzo dobrze nie tylko pod względem stylistyki (no, chociaż pewne usterki w formie by się znalazły, o tym nieco później), ale przede wszystkim wciąga czytelnika, oferując mu charakterystyczny, wyjątkowy klimat, który moim zdaniem łączy wiele różnych elementów, ale robi to w taki sposób, że trudno oprzeć się wrażeniu, że śledzimy coś ważnego, wielkiego, a jednocześnie znajdujemy się u progu czegoś innego, mrocznego. Jak przystało na charakter źródła opisywanych rzeczy, czuć ludowość, czuć folklor, co ma swój urok i zostało przeniesione na kucykowe realia naprawdę kompetentnie, naturalnie. Co więcej, być może to tylko moje wrażenie, ale czuć w tym też szczyptę mroku, głównie wynikający z wątpliwości Isleen... a może z tego, że w momencie pisania niniejszego komentarza znam cały cykl i po prostu wiem, co się później stanie. W każdym razie, to nadal nie wszystko – na nastrój składają się również elementy mistycyzmu, pewnej autentyczności, głównie dzięki świetnie opisanym obrzędom, w ogóle, dzięki odpowiednio prowadzonej akcji, gdzie naturalnie poznajemy kolejne szczegóły oraz rzeczy, nie ma miejsca na nudę, brak też nagłych zrywów naprzód – po prostu dobre, raczej spokojne, konsekwentnie realizowane tempo akcji, są satysfakcjonujące opisy, są dialogi, przewinął się także utwór liryczny, dopełniający efekt końcowy w świetnym stylu. W ogóle, moment ten skojarzył mi się w wybranymi rozdziałami „Cienia Nocy”, gdzie również wystąpiły podobne elementy, co także nazwałem wówczas folklorem. Zatem klimat został zrealizowany doskonale, opowiadanie wydaje się przejmujące, mamy tajemniczość, elementy mroku, ale przede wszystkim ludowość, czuć, że to coś więcej, że dzieje się coś ważnego, w żywym środowisku, a jednocześnie jakoś trudno być spokojnym o losy tych postaci, jest niepewność, co wszystko razem składa się na dosyć magiczną otoczkę. Co jest niezwykle urokliwe i dzięki czemu chce się to czytać. Ale opisy nie dotyczą wyłącznie obrządków związanych z Letnim Przesileniem. Opowiadanie otwiera przedstawienie postaci Isleen i co tu dużo mówić – jest to kolejna konkretna próbka możliwości Cahan, ilustracja tego, że już w ramach początków (no, nie do końca, ale chodzi mi o datę publikacji „Kwiatu Paproci”) swojej twórczości prezentowała wysoki poziom, tym bardziej, że odczuwa się w trakcie lektury coś takiego, że opisywane rzeczy znajdują się w kręgu jej zainteresowań i być może również dlatego udały się tak znakomicie. W każdym razie, odpowiednio szybko dowiadujemy się o profesji Isleen, o tym, jaką pełni rolę, mało tego, nie mija wiele czasu, nim widzimy ją w akcji, a obchody rozkręcają się na dobre. Myślę, że mistyczne oblicze klimatu zawdzięczamy postaci Bogini, która odwiedza Isleen i podejmuje z nią rozmowę. Kolejny bardzo dobry opis, a także seria ciekawie rozpisanych dialogów, może na krótką chwilę przejmujących dominację nad opisami, ale za to ukazujących charakter głównej bohaterki, oczywiście bazując na tym, co znalazło się o niej w opowiadaniu wcześniej. Szło się zorientować, że Isleen, zapewne między innymi za sprawą młodego wieku, nie jest pewna swojego przeznaczenia, ma wątpliwości, czegoś jej brakuje, chociaż sprawia wrażenie, że tytuł Obdarzonej Wiedzą nie przypadł jej bezzasadnie. W trakcie rozmowy ze Stworzycielką okazuje się, że oprócz tego nie wie tak do końca czego chce (stąd wypełnianie swojej własnej woli przychodzi jej z trudem), czegoś jej brakuje, przez co z kolei ma opory przed tym, by dołączyć do kucyków i radować się. Docenia swój dar, ale mimo wszystko, ma wątpliwości i w tym sensie wydaje się jakby rozdarta, niezdecydowana. Nie miota się, pozostaje spokojna, ale czuć, że ma kłopot z podejmowaniem decyzji. Wszystko to powoduje, że Isleen sprawia wrażenie postaci, która żyje. Jej kreacja okazuje się naturalna, powiedziałbym, że gdyby nie ten mistyczny aspekt (mam na myśli kontakty ze Stworzycielką), jak najbardziej byłaby to wręcz ludzka postać, gdzie możemy wymienić jej przeznaczenie oraz funkcję kapłanki na stojące przed nią osobiste cele, wyzwania zawodowe, oczekiwana otoczenia i otrzymać kogoś, kogo zapewne znamy z prawdziwego życia, bądź kogoś, z kim możemy się utożsamiać. Czyli kogoś, wobec kogo formułowane są niekiedy wielkie oczekiwania, kto nie narzeka na to, co robi, ale jednocześnie czegoś mu brakuje i nie do końca wie czego, a ma kłopot ze spełnianiem się po swojemu, bo być może... czy ja wiem, jeszcze zawiedzie czyjeś oczekiwania? Bardzo ciekawy aspekt tej postaci, dzięki któremu wydaje się naprawdę życiowa. Odchodząc od pomysłów na interpretacje poszczególnych postaci, a powracając do fanfika, spodobało mi się to, że przed wspomnianą wyżej sceną otrzymujemy szansę poznania różnych problemów, którymi trapione są zgromadzone kucyki i to w ciekawej formie. Nie dość, że wszystko odbywa się w ramach obrządku oraz funkcji pełnionej przez Isleen, to przede wszystkim jest coś satysfakcjonującego w poznawaniu różnych, mniej lub bardziej zwyczajnych zmartwień tych kucy, czytaniu o tym, jak przedstawiają to Isleen oraz jak ona na to reaguje, co sobie o tym myśli. Zresztą, to także okazja na ukazanie kolejnych cech bohaterki – ma świadomość tego, że nie jest cudotwóczynią i że mimo swojej funkcji, jej możliwości są ograniczone. Jak zatem widać, postacie, nastrój, pewną głębię, budują w opowiadaniu zupełnie małe rzeczy, ale wykonane tak dobrze, zgrane jeszcze lepiej, że trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy przed sobą doskonale przemyślany fanfik, któremu na autorce po prostu zależało, by był jak najlepszy, klimatyczny i by dobrze oddawał charakter wybranych zwyczajów ludowych. Ilustracją tego może być forma, głównie niezbyt długie, dostatecznie wyczerpujące akapity, czy dialogi. Ani razu nie odnosi się wrażenia niedosytu, że czegoś brakuje, z drugiej strony, nigdy przez myśl czytelnika nie przewija się coś takiego, że autorka z czymś przesadziła, że czegoś jest w opowiadaniu zbyt wiele. Idealny balans, bardzo satysfakcjonująca sprawa. Forma tylko gdzieniegdzie mącona jest przez drobne rzeczy, które jednak w żadnym wypadku nie psują frajdy z czytania, zaś ich poprawki wymagają chwili. Nic radykalnego, ani ingerującego w treść, jak wspominałem – drobne rzeczy. Powtórzenie, dwa razy przewija się „twarz”. „Mieliby” łącznie, a poza tym, wydaje mi się, że zamiast „cóż”, powinno znaleźć się tam „czego”, ewentualnie „czegóż”, dla klimatu. Tak czy inaczej, tekst jest jak najbardziej godny polecenia, podobnie zresztą – spoiler, cóż za niespodzianka – jak cała seria o pogańskich kucach. Tekst nie zestarzał się i po tylu latach nadal brzmi świetnie, czyta się go z łatwością i przyjemnością, wiele rzeczy działa na wyobraźnię, opisy obrządków są satysfakcjonujące, inspirują, podobnie jak znakomita kreacja Isleen, której warto się przyjrzeć, gdyż ujawnia to złożoność tejże postaci, co również jest imponujące. Niezwykle klimatyczne otwarcie cyklu, który przetrwał do „naszych czasów” w świetnej formie, naprawdę warto przeczytać/ powrócić do tego tekstu
  25. Bardzo zachęcająca kombinacja tagów, do tego najwyraźniej opowiadanie z Syrenką... W dodatku napisane przez Cahan? Nie mam pojęcia jak to się stało, że ów fanfik musiał czekać aż na ten maraton, bym wreszcie się za niego wziął. Może tytuł wzbudził skojarzenia z „Pieśnią Lodu i Ognia”, czyli z czymś, z czym mam zerowe doświadczenie, więc pewnie sobie kiedyś pomyślałem, że co ja się będę pchać w coś, o czym nie mam pojęcia? A może pod koniec 2015 byłem zbyt przybity, a potem sprawy powylatywały mi z głowy. No cóż, tak czy owak, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, ale nad tym, że seria urwała się po pierwszym opowiadaniu i do dzisiaj nie doczekała się kontynuacji, być może już tak, bowiem to niedługie opowiadanie okazało się dla mnie niemałym zaskoczeniem, ba, to wręcz perełka, którą każdy powinien sprawdzić. Oceniając po jakości jedynego z opowiadania z serii, możemy jedynie się domyślać, jak mogłyby prezentować się kolejne. W każdym razie, nie ulega wątpliwości, że mogłoby to być coś wielkiego. Dlaczego? Przede wszystkim, forma. Z jednej strony czuć, że to opowiadanie piórem Cahan pisane, zaś z drugiej, od razu idzie się zorientować, że to coś innego, coś, nad czym autorka wykonała dodatkową pracę, głównie poprzez zmianę stylistyki, po to, by perfekcyjnie oddać wrażenie baśni. Rzeczywiście, tekst wzbudził silną nostalgię, skojarzenia z dzieciństwem (miałem trochę baśni i bajek nagranych na kasetach magnetofonowych, słuchanie ich do poduszki w grudniowe wieczory miało iście magiczny klimat), przy czym nie brakuje mu pewnej nuty wzniosłości, cały czas miałem wrażenie, że mam do czynienia z czymś wielkim, profesjonalnym. Jest czego pozazdrościć, naprawdę. Ciekaw jestem, ile czasu zajęło pisanie, w ogóle, jak to wyglądało, czy też całość sprowadziła się do wymienionego w pierwszym poście natchnienia. Bo nie wydaje mi się, by coś podobnego mógł napisać każdy, o dowolnej porze, spontanicznie. Ja na pewno nie. Jasne, przyglądając się bliżej, da się zauważyć, że różne zabiegi stylistyczne, to w gruncie rzeczy zmiany szyku oraz celowe powtórzenia, jednak rzeczy te wymagają umiejętności i wyczucia, i chociaż wydają się małe, ich wpływ na formę, na odbiór tekstu, okazał się kluczowy. Fabuła okazuje się dość prosta, lecz idealnie wpisuje się w klimaty baśniowe, została zrealizowana wyczerpująco, z polotem, charakterem, pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że z pasją też. Historia posiada baśniowy urok, który wciąga i nie pozwala się oderwać, zaś po skończonej lekturze czytelnikowi towarzyszy poczucie, że właśnie zapoznał się z czymś wyjątkowym, w ogóle, myślę, że tekst jest w stanie zainspirować. Co cieszy mnie tym bardziej, nie zestarzał się ani trochę i myślę, że dziś jak najbardziej jest dla niego miejsce, nie tylko wśród klasycznych oneshotów z 2015 roku, ale wśród kucykowych fanfików osadzonych w klimatach fantastycznych w ogóle. Spodobało mi się to, że miejsca akcji wydają się być odizolowane od świata. Nie, złe określenie. Chodzi o to, że ponieważ to jakaś wieś, jakaś knieja i jakieś klify, morze, itd. uzyskuje się ciekawe wrażenie odosobnienia, chociaż nie da się zapomnieć, że jest to opowiadanie tematycznie wpisane w kucykowe uniwersum, zważywszy na formę, w jakiej występuje Adagio. Niemniej, lokacje wydają się być odległe od znanych z serialu miejsc, w ogóle od Equestrii, intrygujące jest to, że nic o nich nie wiadomo. Zapewne normalnie potraktowałbym to jako wadę, zaniechanie światotworzenia, ale z uwagi na konwencje baśniową oraz długość opowiadania, uznaję to za element współtworzący nastrój. Poszczególne wydarzenia, opisy, wykonane zostały w znakomitym stylu, także kreacja Adagio, wszystkie te elementy sprawiają, że poza odosobnieniem, czuje się chłód, niepewność, jest dość ponuro, poważnie. Co do chłodu, przychodzi mi na myśl chłód wichru znad morza, dotyk spienionych, zimnych fal morskich. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu jak doskonale został stworzony klimat w tym opowiadaniu, a to zaledwie trzy strony (dokument wskazuje inaczej, ale stosując mniejszą przerwę między tytułem, a treścią, idzie zmieścić cały tekst na trzech stronach). Naprawdę, świetnie się to czyta. W ogóle, cały czas miałem wrażenie, że autorka, w ramach tytułowych trzech pieśni, operuje na jakiejś symbolice, na nawiązaniach, o których niestety nie mam pojęcia, gdyż jestem istotą kompletnie niewykształconą w tym kierunku. Pochylając się nad kreacją Adagio, tutaj także były pewne rzeczy, które zaskoczyły. Początkowo poznajemy ją z opisów, z których dowiadujemy się o jej nieprzeciętnych zdolnościach wokalnych, próżności, zniewalającym pięknie oraz gronie adoratorów, których konsekwentnie odrzuca. Odpowiednio szybko poznajemy jej matkę, która akurat po ostrym sporze z jedyną córką zapada na chorobę, przez co Adagio decyduje się wyruszyć do chaty wiedźmy (Wydrążonej w drzewie, o ile dobrze pamiętam. Coś mi to przypomina ), lecz zanim przepuści ją brytan, musi odnaleźć tytułowe trzy pieśni. Generalnie, od tej pory poznajemy bohaterkę z innej strony. Okazuje się, że potrafi być emocjonalna, zna smutek, zwątpienie, bezsilność, nie da się jej również odmówić determinacji, gdyż swego celu dokonuje... ale deczko za późno. OK, można się było tego spodziewać, ale utrzymuje się to w konwencji baśni, toteż nie zamierzam narzekać. Zresztą, gdybym miał pominąć ten szalenie istotny szczegół, równie dobrze powinienem się czepiać, że skąd miała siłę śpiewać całą dobę, jak to się stało, że przez łącznie sześć dni i sześć nocy, plus czas poszukiwań trzech pieśni, nikt z wioski najwyraźniej się nie przejmował chorą wdową, ale akurat jak Adagio wróciła i odnalazła matkę martwą, to zleciała się cała wieś, żeby ją zlinczować? Nie ma co narzekać, to są rzeczy, które muszą się znaleźć w baśni, bez których nie ma fantastycznego, bajkowego klimatu i bez których nie da się mówić o dziecinnym uroku takich oto opowiastek Ciekawe podejście – Adagio na początku przejawia dokładnie te cechy, których należało się spodziewać, mając w pamięci jej kanoniczny występ, lecz potem przejawia zupełnie inne, przeżywa określone emocje, a pod koniec jawi się jako postać tragiczna, której los dał jednak szansę na drugie, długie życie, lecz w innej, dużo silniejszej formie. Nie uratowała matki, ale przynajmniej trzy pieśni się nie zmarnowały. No i jakoś fajnie dowiedzieć się, że zamiast czerpać złe emocje po to, by móc kogokolwiek otumanić śpiewem, Adagio sama z siebie śpiewa, wabi, a potem ciągnie na dno i pożera. Przypomniało mi to poszczególne sceny z „Piratów z Karaibów”. W ogóle, ciekawy pomysł na genezę. Do tej pory tłumaczyłem to sobie tak, że syreny po prostu istniały w tym świecie i taką miały moc (kto by się tam przejmował jak i dlaczego), ewentualnie zostały przez kogoś powołane do życia i obdarzone mocą, najmniej prawdopodobne, że w głębinach serio czai się społeczność syren i trytonów, a te trzy znane z kanonu akurat były wyjątkowe i nie żarły kucyków, tylko kłóciły w zamian za extra moc. A może jednak żarły? Tutaj sprawa jest prosta – Adagio była kucykiem, lecz w określonych okolicznościach, zdobywając określone rzeczy, stała się syreną i zyskała moc, która pozwoliła jej zemścić się na niedoszłych oprawcach i przetrwać. Nie wiem, który to już raz piszę, ale kłania się twierdzenie, że siła tkwi w prostocie. I do tego ta baśniowa otoczka... Opowiadanie z czystym sercem polecam każdemu. Jest to coś innego, niezwykle klimatycznego, ale przystępnego w odbiorze, na swój sposób intrygującego i rozbudzającego nostalgię. Nie zestarzało się ani trochę, imponująca próbka możliwości Cahan. Tagi zmiksowane i zrealizowane doskonale, najbardziej daje się odczuć [Fantasy], ale ogólne odosobnienie, chłód, sprzyjają [Sad], jest lekka domieszka [Dark], ale akurat w tym przypadku bardziej po to, by dopełniać smutek, poprzez brak nadziei. Niniejszej baśni niczego nie brakuje, jest po prostu doskonała! PS: Opowiadanie jest dwukolorowe. Nie wiem, jak to się dzieje, ale tak jest. Tak tylko wspominam. PS2: A oto i forma, o której pomyślałem przy okazji „Szeptu Mgły”. A gdyby tak napisać ów tekst właśnie w formie baśni? Ciekaw jestem, jak by to było
×
×
  • Utwórz nowe...