Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1158
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    45

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Pora na kolejne klasyczne opowiadanko z księżniczką Luną w roli głównej, oczywiście przybliżające nam niedaleką przyszłość zaraz po jej powrocie do Equestrii i starcie ze współczesnym światem. Jasne, wesołe nadrabianie tysiącletnich zaległości zwykle wychodzi zabawnie, barwnie i pozostawia po sobie miłe wspomnienia, jednakże w tym przypadku... jestem nieco skonfliktowany. Ale po kolei. Przyznam, że już na tym etapie zauważyłem pewien schemat. Nie mam tu na myśli samej konstrukcji typu: „Luna does X”, gdzie pod „X” podstawiamy jakąś codzienną czynność, dla nas rutynową, oczywistą i banalnie prostą, lecz dla Luny będącą nowością i wyzwaniem. Ten motyw chyba do dzisiaj cieszy się pewnym powodzeniem i jest przyjmowany dobrze, mimo odtwórczości, no i ogólnego wrażenia, że „to już było”. Osobiście uważam, że spektrum jest bardzo szerokie i nawet najlepszy pomysł można popsuć, zaś najsłabszy, najbardziej odtwórczy wykonać tak, by zapewnić odbiorcy maksimum rozrywki. Ale to dygresja. Mimo różnych autorów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakbym czytał coś podobnego, nawet bardzo podobnego, napisanego przez tę samą osobę. Nie mam tutaj na myśli tłumacza, gdyż po raz kolejny jest nim Arjen i po raz kolejny wywiązał się z zadania dobrze (w sumie, przekład brzmi dużo lepiej), bardzo cieszy mnie to, że nie zabrakło justowania, ogólnie, akapity są tam, gdzie trzeba, tekst jest zwarty, dobrze wygląda, gdyby jeszcze zamiast dywiz przy dialogach znalazły się półpauzy, wówczas już niczego bym się nie czepiał. Tym razem Luna staje przed wyzwaniem kąpielowym, w końcu co to za księżniczka, która nie myje kopyt, grzywy, no i w ogóle o siebie nie dba, co nie? No dobrze, lecz na czym polega wyzwanie, zapytacie? Szkopuł w tym, że w ciągu ostatniego milenium kucyki dokonały niesamowitego skoku technologicznego, przesiadając się z wanien na prysznice. Jeden z tychże wynalazków ma u siebie Celestia, która nie omieszkała użyczyć go siostrze, póki robotnicy nie zainstalują czegoś podobnego u niej. Jak nietrudno się domyślić, obsługa tak skomplikowanej maszynerii to nie jest prosta sprawa i tylko interwencja Pani Dnia ratuje zamek królewski przed zatopieniem. Myślę, że już teraz widać pewien schemat. Nie mogę być pierwszym, który zwraca na to uwagę, to jest coś tak oczywistego, że w internecie musiało zostać wspomniane z milion razy. Zazwyczaj historie tego typu przebiegają według formuły takiej, że jest coś, co istnieje, a czego Luna nigdy wcześniej nie widziała, z czym wchodzi w interakcję, co kończy się mniejszą lub większą katastrofą, z której musi ją wyratować starsza siostra. Oczywiście sprawny pisarz będzie wiedzieć jak wziąć tego byka za rogi i np. Kredke pobawił się formułą w taki sposób, że w jedenastym odcinku „Królewskich Antyprzygód” Luna odkrywa pizzę z ananasem (hie, hie), którą jest zachwycona na tyle, że od następnego dnia ma ona być wszędzie, pod każdą strzecha, bo ona tak każe Jednakże niniejsza historia tego nie robi i w sumie nie było powodu, również dawno, dawno temu, by cokolwiek zmieniać. Po prostu otrzymaliśmy więcej tego, co lubimy. Podobnie jak w poprzednim fanfiku, „Luna, There's Sentient Race Inside Your Mane”, kluczem są reakcje i zachowanie Luny w obliczu zaistniałego problemu, choć tutaj rola wyobraźni wydaje się być większa, zważywszy na narrację. Dialogów jest mniej, choć raz po raz Luna wyda rozkaz główce prysznicowej. Czytelnik musi sam sobie wyobrazić kolejne ruchy protagonistki, próby zapanowania nad temperaturą wody czy jej przepływem przez przewód, na czele z próbą uratowania się przed nieokiełznanym żywiołem. Z jednej strony wygląda to komicznie, jak na warunki kreskówkowe czy komiksowe można się uśmiechnąć pod nosem (zwłaszcza, że Luna do wszystkiego podchodzi na serio), lecz z drugiej, brakuje nietypowości, jaką zaserwowało poprzednie opowiadanie, które czytałem. Wiem, wiem, nie ma co ich porównywać, to dwa odrębne dzieła, ale po prostu pomysł na intergalaktyczną wojnę międzyplanetarną toczoną przez rozumną rasę, która wyewoluowała w grzywie Luny, jako koncept, oceniam wyżej, niż perypetie bohaterki ze zwykłym prysznicem. Pomysł dobry, ale taki dosyć... podstawowy. Szału nie ma. A i jego wykonanie wydaje się „tylko” solidne. Jak wiadomo, przy komediach (acz niekoniecznie za każdym razem) należy nabrać pewnego dystansu, przymknąć oko na logikę, nie doszukiwać się sensu czy wiarygodności, a przyjąć historię taką, jaką ona jest... i ocenić, czy było zabawnie. Mimo tej myśli, ciężko mi się to czytało od momentu, w którym czytelnik otrzymał informację, że łazienka jest zalewana gorącą wodą z prysznica, najwyraźniej aż po sam sufit, wypełniając całą przestrzeń i tylko zaniepokojenie Celestii ocaliło Lunę przed utonięciem. No właśnie – przed utonięciem, a nie od poparzeń, które mogły być śmiertelne. Zaznaczam, że z opowiadania nie wynika, że była to tylko ciepła woda, lecz gorąca, parząca, mająca najwyższą możliwą temperaturę, jak na zestaw prysznicowy przeznaczony do królewskiej łazienki. Jasne, można by naciągać, że wcześniej woda była za zimna i to się jakoś „po drodze” wymieszało i zrobiło letnie, ale... nie, to nie te proporcje. Poza tym, do samego końca pojawiała się informacja, że leci gorąca woda. Przepraszam, wróć! WRZĄCA woda. Specjalnie sprawdziłem. Ktoś powie: oj tam, może tłumacza poniosło. No przecież piszę, że specjalnie sprawdziłem: Jako suplement dorzucam wcześniejszy cytat: OK, OK, ochłońmy trochę. Niemniej, skoro woda wypełniała konsekwentnie całe pomieszczenie, od podłogi, aż po sufit, jak to możliwe, że ani trochę cieczy nie wyciekło spod drzwi prowadzących do łazienki? Podchodząc bliżej, Celestia nie poczuła niczego mokrego pod sobą? W ogóle, pukając nie zorientowała się, że pukanie brzmi jakoś inaczej, bo przestrzeń po drugiej stronie jest wypełniona? Niestety, nawet chwilowo uznając wszelką logikę za pojęcie abstrakcyjne, nabierając pełnego dystansu, wszystko, by komedie odciążyć z konieczności zachowywania jakichkolwiek pozorów, że to, o czym czytamy, jednak funkcjonuje wedle jakichś zasad i jest to czymś ograniczone, wciąż trudno mi to strawić. OK, ta druga sprawa jeszcze przejdzie, ale zalewanie wrzącą, gorącą wodą, na objętość całej łazienki, jest to coś, co nawet scenarzystom „Piły” się nie śniło (ok, to nie do końca prawda, ale wtedy to i tak nie była woda o temperaturze wrzenia, zresztą nawet nie umieli tego nakręcić ) i czego żaden gracz nie ma prawa przeżyć. Nawet jeśli to sama księżniczka Luna. Na szczęście tekst kończy się punch-linem, którego zabrakło poprzednim razem. Oj tak, jej majestat jest wykąpany. I wyparzony. Tak wyparzony, że żadna cywilizacja w grzywie tego nie przetrwa Mało tego, w trakcie lektury towarzyszył mi nieco lepszy klimat. Nie wiem czemu, ale mimo wszystko, było jakoś tak bardziej... serialowo. Nawet poziom absurdu przypomniał mi o próbach rozkminiania kanonicznego lore, co na dłuższą metę jest nie do zrobienia, jeśli wszystko wziąć na poważnie. Bardzo przyjemna lektura, choć trzymało się mnie wrażenie lekkiej odtwórczości, a nawet rzemieślniczej pracy. Nic szczególnego, ale było to zabawne, no i lekko się czytało. Rozrywki nie zabrakło, a w końcu to jest najważniejsze. Aha, byłbym zapomniał – jest jeszcze jedna rzecz, która zdaje się łączyć fanfiki/ przekłady tego typu, zwłaszcza jeżeli mają już swoje lata. Niezaakceptowane sugestie to jedno, ale te sensacje obrazkowe, które witają czytelnika zaraz po otwarciu dokumentu, to kolejny poziom tego zjawiska. Luna raz jest, potem jej nie ma, a potem znowu jest. I te kolorowe ramki i „iksy”... Tak czy inaczej, można rzucić okiem. Tekst nie jest długi, ma klimat, sprawnie i lekko się go czyta, no i kończy się w dosyć satysfakcjonujący sposób. Może się podobać, choć zgrzytów nie brakuje. Nie ma też fajerwerków, ale nie samymi efektami specjalnymi człowiek żyje, prawda?
  2. Pora na sentymentalną, pełną nostalgii podróż do przeszłości, dekadę wstecz, gdy serial animowany osiągał bodajże swój drugi sezon, wszystko było świeże i lśniące, a internet zalewały pierwsze fanarty i pierwsze fanfiki, wiele z tych dzieł przetrwało do dziś, jako kultowe, rozpoznawalne klasyki. To, jak się zestarzały, to już inna para kaloszy Postanowiłem podejść do sprawy tak jak zwykle, czyli na moje wyczucie, rozpoczynając od „Luna, There's a Sentient Race Inside Your Mane”. Przyznam się Wam, że stare opowiadania z Luną postrzegam jako pewną ikonę starych czasów – wyrażającą fascynację postacią młodszej z królewskich sióstr, współczucie spowodowane jej historią i zarazem symbolizującą chęć zgłębienia takowej, gdyż ta z pewnością pełna jest tajemnic. Jasne, niby tysiąc lat to nie jest znowu tak długo, ale dostatecznie dużo czasu, by podejrzewać Panią Nocy o niejedno Tym razem Luna jest podejrzewana o zaniechanie czyszczenia grzywy i ogona przez cały okres księżycowej banicji. Fabuła tejże niedługiej komedyjki przybliża nam efekty tegoż zachowania, już po jej powrocie. Jak się okazuje, brudy wszelkiej maści zdążyły w tym czasie wyewoluować do poziomu znacznie przekraczającego nasz, bowiem nie tylko w pełni zdominowały zamieszkałe przez siebie ciała niebieskie, ale i opracowały technologię umożliwiającą eksplorację całych galaktyk. Ale chyba mają w sobie coś ludzkiego, albowiem pierwszym, do czego wykorzystują swoje zdobycze naukowe jest... podbój. Tak jest, nie przywidziało Wam się – wewnątrz grzywy i ogona Luny rozgorzała okrutna wojna, w wyniku której gwiazdy, z którymi Pani Nocy zdążyła się związać, ulegają zniszczeniu. Mimo jej usilnych prób zapanowania nad sytuacją, dopiero Celestia ratuje sytuację... ale jakim kosztem? Cóż, niech nie zwiedzie Was mój opis fabuły niniejszego opowiadania. Nie, w trakcie lektury rzeczy nie przedstawiają się tak epicko, nie uświadczymy też dramaturgii czy elementów sci-fi. Nawet tytułowa rasa nie jest niczym nadzwyczajnym, gdyż okazuje się, że Luna najzwyczajniej w świecie ma wszy. Jeżeli jakimś cudem nie przeoczyliście tagów, wiecie, że należy spodziewać się komedii sytuacyjnej, z dosyć dużą dozą absurdu, a to wszystko okraszone przyjemną, kreskówkową otoczką. Szkoda, że tłumaczenie zostało nadgryzione przez ząb czasu. Zwłaszcza dzisiaj, jest to doskonale widoczne. Przekład, sam w sobie, jest ok, choć pokusiłbym się o kilka poprawek stylistycznych, coby lepiej to brzmiało po polsku, muszę jednocześnie pamiętać nie tyko o tym, że przekład ten ma już swoje lata, a także o tym, że lepsze jest wrogiem dobrego. W materii formy, da się zauważyć zgrzyty takie jak dywizy zamiast półpauz (aczkolwiek te losowo przewijają się w tekście), o wyjustowaniu możemy zapomnieć, pojawiają się kwestie pisane wielkimi literami, jakby tego było mało, po latach w tekście wciąż znajdują się niezaakceptowane sugestie i wstawki. Myślę, że momentami brakowało akapitów, innym razem wcięcie obejmowało całą kwestię mówioną. Podejrzewam, że kiedyś, kiedy fandom uczył się pisać i przekładać, takie rzeczy przechodziły i były często spotykane i tolerowane. Ale dzisiaj wszystko to widać aż nazbyt wyraźnie, co odwraca uwagę od zawartości merytorycznej opowiadania. A szkoda, gdyż ta do dnia dzisiejszego zachowała swój urok. Przymykając oko na rzeczy, o których wspominałem, odkrywamy przesympatyczną, lekką w odbiorze historyjkę, może nie jest to jedna z absolutnie najzabawniejszych rzeczy jakie czytałem... ale z drugiej strony, bardzo niewiele jej brakuje Okazuje się bowiem, że poszczególne gwiazdy otrzymały swego czasu imiona. Bawią reakcje Luny na kolejne rzeczy, nie tylko zważywszy na to, jak śmiertelnie poważnie podchodzi do rozgorzałej wojny intergalaktycznej, ale i mając na względzie to, że początkowo nie traktuje ostrzeżeń Ruby Shell poważnie, twierdząc, że zna sprawę i że nie nastąpi na tym tle żadna eskalacja. I wtedy, jak na zawołanie, zaczynają się dziać śmieszne rzeczy. Z czasem zachowanie Luny – acz trzeba wykazać się wyobraźnią, by sobie to zwizualizować – zaczyna nie przystawać koronowanej głowie, przypominając standardowe techniki przeciwdziałania sytuacji kryzysowej, w tym przypadku, protagonistka zaczęła się tarzać, jakby uległa podpaleniu. Żeby było śmieszniej, Ruby Shell reaguje tak, jakby to były poważne stosunki międzynarodowe i działania wojenne. Muszę przyznać, że to, co się dzieje w grzywie Luny, nadaje się na nawiązujący do Ogame spin-off pisany z perspektywy wesz, tuż zanim następuje apokalipsa, która początkowo wygląda autentycznie i tragicznie... tylko po to, by zaraz przeskoczyć na perspektywę księżniczki i ukazać czytelnikowi, o co tu tak naprawdę chodzi xD Niezbyt mi się spodobało zakończenie. Wrażenie po nim miałem takie, jakby historia po prostu się urywała. Oczekiwałem na jakiś punch-line, jakiś zwrot akcji, zabawny zbieg okoliczności (np. rychła kolonizacja grzywy Celestii i powtórka z rozrywki), ale nic takiego się nie stało. Opowiadanie zakończyła wyrażona w jednym zaledwie zdaniu konkluzja, powodując niedosyt. Powiedziałbym nawet, że stoi ona w opozycji do utrzymywanej przez całej opowiadanie kreskówkowej, komediowej otoczki. Nie to, by było to jakieś szczególnie smutne, ale brzmiało... jakoś nie pasująco, zbyt poważnie. Sam nie wiem. Dziwny akcent na sam koniec. Z drugiej strony, poczułem się troszkę zaskoczony tymże faktem, więc cokolwiek pozytywnego jednak z tego wypłynęło. Co nie zmienia faktu, że opowiadanie jest godne polecenia nawet dzisiaj – jest to krótka, nieźle przetłumaczona, choć nie najlepiej sformatowana historyjka, lekko napisana, przyjemna w odbiorze, oparta na prostym pomyśle. Spełnia swoje zadanie całkiem dobrze także jako wehikuł czasu, w ogóle, wrażenia pozostawia po sobie pozytywne. Wiadomo, nawet jak na tak stary tekst, tak stary przekład, człowiek chciały pozmieniać to i owo, coby czytało się lepiej, czy zmodyfikować zakończenie, niemniej tak, jak jest teraz, w zupełności wystarczy, by przywołać w pamięci stare, dobre czasy i choć na moment zatopić się w świecie klasycznej, raczkującej jeszcze fanfikcji z księżniczką Luną w roli głównej
  3. Witajcie! Poprzednim razem, po dosyć długim okresie bez aktualizacji serii, napisałem małe oświadczenie, przybliżające stan „Kresów” oraz plany na ich kontynuację, potwierdzając, iż projekt nie upadł, nie został porzucony, nic z tych rzeczy. Przekaz był taki, że wszystko kiedyś będzie, tak to można najkrócej przedstawić. Na razie nie chcę mówić o tym, czym jest owe „wszystko”, ale skupić się na tym, co oznacza wspomniane „kiedyś”. Jednakowoż zanim przejdę do rzeczy, pozwolę sobie podziękować za ostatnie komentarze i odnieść się do kilku kwestii. Czytelnicy są najważniejsi, stąd najmocniej przepraszam, że tyle to zajęło. Oczywiście, że były okazje, oczywiście, że był czas – po prostu do tego nie doszło. Ale pora to naprawić. @Verlax Po raz kolejny bardzo dziękuję za komentarz i cenne uwagi, a także słowa zarówno pochwały, jak i krytyki. Chociaż nie uważam, by mój styl pisania był jakoś szczególnie wyszukany, nie sądzę też, że zasób stosowanego słownictwa jest zbyt imponujący, rzeczywiście, staram się poświęcać dużo uwagi formie, w tym opisom różnych detali. Cieszę się, że aspekt ten został przez Ciebie oceniony wysoko, co oczywiście zachęca do dalszego pisania, ale jednocześnie wywiera presję – by po drodze niczego nie popsuć, nie przesadzić, nie stracić formy. Mam nadzieję, że kolejne odcinki serii utrzymają poziom. Ciekawe spostrzeżenia odnośnie opowiadań z tagiem [Romans]. W sumie, trudno się nie zgodzić, chociaż z uwagi na to, że jest to seria, to zawsze pozostaje otwarta ta furtka, że owszem, na przestrzeni danego opowiadania nic nie może nas zaskoczyć, ale na przestrzeni całej serii może wydarzyć się wszystko i niekoniecznie muszą to być szczęśliwe zakończenia poszczególnych wątków. Od razu wspomnę, że nie planuję czegoś podobnego dla znanych już par, lecz niewykluczone, że z czasem po prostu pojawią się kolejne bądź zupełnie nowe postacie, które będą się wiązać i u których rzeczy te nie będą się rozwijać tak różowo. Obecnie nie czuję się na siłach, nie mam też takich chęci, by powracać do tagu [Romans], obojętnie, czy miałbym pisać „zwykłe” tego typu historie, tylko trochę lepiej (w założeniach) czy też wymyślać na nowo ów nurt. Jasne, relacje między postaciami, również te miłosne, będą się przez serie przewijać, ale nigdy nie na tyle, by skutkowało to nadaniem dodatkowego tagu. Czyli kierunek zdecydowanie SoL-owy. Także w kontekście tego, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie, wszystko będzie stonowane pod [Slice of Life]. Ale to tylko jedna z wielu możliwości. Niemniej to melodia przyszłości, nawet nie tej bliższej, ale dosyć dalekiej. Zobaczymy. Nie dziwi mnie ani trochę, że „Samotny pegaz” wypadł lepiej niż „Ołowiany Gleipnir”, właśnie ze względu na gabaryty obu opowiadań. Zresztą, chyba Ci o tym wspominałem – opowiadanie jest krótsze, toteż czytelnik krócej się męczy z popełnionym romansidłem Natomiast trochę mnie zaskakuje opinia, jakoby relacja Fenrira i Silkflake wypadała bardziej naturalnie. Całe opowiadanie to w gruncie rzeczy remake innego, bardzo starego fika, powstał on z okazji takiej, że postanowiłem sobie zmajstrować serię. Szczegóły znajdują się w pierwszym poście, w spoilerze. Wiele ich tam nie ma, ale zawsze coś. Zmierzam do tego, że w owym czasie miałem tylko ogólny zarys i plan, lecz w praktyce wiele rzeczy powstawało w trakcie, stąd pomyślałem, że tak szybki rozwój relacji między Fenrirem a Silkflake zostanie odebrany za coś nienaturalnego. Dlatego też w tekście znalazł się „bezpiecznik” w postaci Bottomless Poucha: Jedna z postaci sama to przyznaje Zresztą, dlatego „Ołowiany Gleipnir” (który powstał po „Samotnym pegazie”) rozciągnął się na dwie części – to z kolei, dla równowagi, miał być (szkolny) romans rozwijający się wolniej, natrafiający na liczniejsze trudności i przez to – w mojej ocenie – naturalniejszy. Trochę w kontraście do krótkiego „Samotnego pegaza”, a również trochę w odpowiedzi do niego. Dzięki, dobrze wiedzieć Poniekąd wynika to z tego, o czym wspominałem powyżej. Historia Gleipnira i Wise Glance rozegrała się w warunkach szkolnych, natomiast Fenrira i Silkflake w warunkach dorosłości (tak to nazwijmy). W sensie, ci pierwsi wciąż się uczą i w gruncie rzeczy nie mają jeszcze innych obowiązków, podczas gdy ci drudzy już prowadzą samodzielne życie, czymś się zajmują itd. Stąd możliwe wybory i przeszkody, na które natrafiają, mają innych charakter. W każdym razie, wielkie dzięki jeszcze raz i szacunek za przebrnięcie przez obie te historie oraz poświęcenie czasu na ich analizę porównawczą Jak słusznie zauważyłeś, jest to coś, co utrzymuje się przez całą serię i co zapewne będzie się utrzymywać nadal, gdy dojdzie do jej kontynuacji, a na co jednak nie mam twardego wytłumaczenia, poza tym, że... no, piszę wedle własnej intuicji, jak pasuje. A poza tym, bardzo długo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaka to nielogiczność i pewnie dzisiaj zastanowiłbym się nad tym dwa razy. Na obronę swojego stanowiska mam to, że – przynajmniej jak na moje wyczucie – mimo tych nieścisłości, aspekt ten według mnie jest jeszcze utrzymywany w granicach zdrowego rozsądku, co objawia się tym, że w tekście brakuje elektroniki, automatów, specjalistycznego nagłośnienia czy oświetlenia scenicznego, a także wielu innych, współczesnych wynalazków, które przewijały się przez kreskówkę. Nie wydaje mnie się, bym zabrnął za daleko z tym miksowaniem różnych rozwiązań technologicznych. Owszem, z jednej strony wygląda to na „X jest na takim poziomie, jakim wymaga tego fabuła”, ale z drugiej... w sumie, nie wiadomo czy wspomniany w opowiadaniu prysznic występuje w swojej nowoczesnej wersji. Co nie zmienia faktu, że jest to naciągane i nie będę udawał, że jest inaczej. W każdym razie, co do tej nieszczęsnej technologii, przy nadchodzących opowiadaniach za cel postawiłem sobie to, by wykorzystywać możliwe okazje i tłumaczyć (chociaż między wierszami) poszczególne rzeczy, co się skąd bierze, zostając przy tym w wyznaczonych sobie granicach, natomiast w razie pojawienia się czegoś nowego zapewnić w miarę wiarygodne wyjaśnienie. Co w praktyce może się rozciągać na kilka odcinków, ale zobaczymy. No to od razu ustalę jedną rzecz – hiperlogika to nie jest moja mocna strona, a przy okazji nie wychodzę z założenia, że powinienem tłumaczyć absolutnie wszystko, wolę zamiast tego od czasu do czasu pozwolić podziałać wyobraźni czytelnika. Między innymi stąd zdecydowałem się rozpocząć opowiadanie w momencie, w którym zlecenie zostało już wykonanie. Poza tym, że opisywanie tego wydało mnie się zbędne skoro miało to być [Slice of Life] z wątkiem miłosnym. Technologia jest według mnie ważniejsza i jej rzeczywiście należą się pewne wytłumaczenia, ogólnie. Sposoby na ważki opisałbym w opowiadaniu... gdyby było to [Adventure] i gdyby miało to być opowiadanie o zabijaniu ważek wyłącznie Ale odnośnie walki z nimi, oto, co podpowiada mi moja głowa: Przede wszystkim, nie sprecyzowałem jak duże w porównaniu z kucami są ważki. Jak zauważyłeś wcześniej, uwielbiam HoMM III i zdarza mnie się przemycać do „Kresów” różne nawiązania, ale akurat tutaj sugerowałem się inną serią, którą również uwielbiam i bez której „hirołsów” by nie było – Might and Magic. Konkretniej, miałem na myśli siódmą część oraz początek gry, czyli Szmaragdową Wyspę. – zaczerpnięte z działu M&M7 w Jaskini Behemota Grając z perspektywy pierwszej osoby, ważki wydały mnie się dość duże. Na tyle, że można by je chwycić dłonią, a nawet spróbować zacisnąć ją na ich wężowych... tych, no, segmentach? W sensie, jako istoty, są dosyć duże i grube. Przenosząc to do świata kucy, uznałem, że trafienie ich odpowiednią bronią białą jednak byłoby możliwe. Jednym ze sposobów, którego mógłby spróbować Fenrir, jest użycie wabika (wonnej mieszanki odpowiednich składników) i ładunku zapalającego (czegoś podobnego do Petard z growego „Wiedźmina”). Najpierw mógłby zarzucić wabik i z bezpiecznej odległości poczekać, aż zbiorą się wokół niego ważki, a potem podrzucić ładunek zapalający. Ważki nie są aż tak płochliwe. Łuk lub kusza też mogą się przydać. Do strzały można przymocować ładunek zapalający lub wybuchający, a następnie wystrzelić ją w kierunku dużych grup ważek. Byle szybko, coby strzelec sam nie oberwał własnym ładunkiem Myślę, że jeśli na wyposażeniu łowcy znajdują się odpowiednie mikstury, mógłby on ich użyć, może jako wabika, a może jako środka, który po uwolnieniu wytworzyłby opary, które utrudniłyby ruchy ważkom, przez co łatwiej by je było czymkolwiek trafić. Gniazda można spalić zwyczajnie, myślę, że tutaj nie ma wątpliwości. Również można zastosować ładunek zapalający, a ocalałe ważki dobić. Takie oto sposoby przychodzą mi do głowy. Skoro historia rozpoczyna się już po fakcie, należy przyjąć, że Fenrir, podobnie jak cała przybyła do Dodge City ekipa, był należycie wyposażony i skorzystał z czegoś podobnego. Albo z tego, co akurat Tobie podpowiedziała wyobraźnia Z ciekawostek, stwór z „Tajemnicy Białego Bazyliszka”, to oczywiście bazyliszek z HoMM III... tylko biały. I posiadający plot armor. Co do bieli tegoż osobnika, to wbrew pozorom nie jest to nawiązanie do fejkowych questów z Might and Magic VI, czyli fletu i białego goblina ;P Liczę, że zdołałem wytłumaczyć to i owo, i chociaż troszeczkę rozwiać Twoje wątpliwości. Bardzo dziękuję za komentarz i dyskusję @Dolar84 Miło mi, że znalazłeś trochę czasu na „Kresy” i cieszę się, że otwarcie serii przypadło Ci do gustu Tym bardziej, że akurat te opowiadania mają już swoje lata. Jednocześnie bardzo dziękuję za komentarz, a raczej komentarze – aż trzy w cenie jednego! Nie ukrywam, w związku z taką ilością pochwał odczuwam presję, może nie tyle względem tego, co już jest, bardziej tego, co mam zamiar opublikować i napisać, niemniej mam nadzieję, że kolejne odcinki dadzą radę, a nawet jeżeli zdarzą się takie, które wypadną gorzej, to jednak będą mały w sobie cokolwiek, co zostanie uznane przez Ciebie za plus. Napisać słabsze opowiadanie, acz zawierające jakiekolwiek redeeming quality, to rzecz zwyczajna, normalna i taka, która zdarza się w trakcie pracy twórczej. Ale napisać lipne opowiadanie bez jakichkolwiek plusów, to dopiero wtopa Zwłaszcza, że – co przy różnych okazjach wielokrotnie zapowiadałem – w trakcie serii zamierzam żonglować różnymi tagami, próbować nowych rzeczy, dodawać nowe wątki, postacie, doprowadzając do eskalacji fabuły, co oczywiście będzie oznaczać sprawdzenie się na zupełnie nowych, chyba wręcz niezbadanych wcześniej polach i tak dalej, i tak dalej. Wiele ryzykuję, ale cóż, nie dowiem się jak mi idzie, póki nie spróbuję. Nie wspominając o tym, że w kontekście radosnego tworzenia jest to coś, czego potrzebuję. Obawiam się, że akcja niebawem powróci do Equestrii. Choć na tym etapie na południe zajrzymy tylko raz, a Equestria pozostanie głównym miejscem akcji, po wkroczeniu w sagę rodziny Ashfall pojawią się nowe lokacje i będzie na odwrót, bowiem to do Equestrii będziemy raz po raz zaglądać, lecz większość czasu spędzimy poza jej granicami Jest to zgodne z moją koncepcją, jakoby im dalej, tym więcej – postaci, wątków, lokacji. Z biegiem fabuły, czytelnik ma odkrywać świat przedstawiony, który ma być coraz większy i większy. Bardzo się cieszę, gdyż „Kresy” to zdecydowanie historia postaciami napędzana, toteż jej bohaterom i bohaterkom poświęcam mnóstwo uwagi i czasu, włączając w to ich przemiany na przestrzeni kolejnych opowiadań, nabywanie jakichś nowych cech, sposób, w jaki reagują na to, co się wokół nich dzieje itd. Oczywiście najwyższy stopień istotności posiadają postacie najważniejsze dla fabuły, co nie oznacza, że pozostałe traktuję po macoszemu Co do głębszych nawiązań do mitologii nordyckiej tudzież „związania” jednego z bohaterów, no to powiem tyle, że kilka nawiązań zamierzam do cyklu wprowadzić (chyba dosyć późno, ale niewykluczone, że po drodze będę pozostawiać pewne poszlaki), ich znaczenie może nie będzie dosłowne, ale... symboliczne na pewno. Ewentualnie coś na zasadzie analogii. Zobaczy się. Myślę, że jeżeli będziesz to śledzić, no to zorientujesz się z czasem, o co mi chodzi. Ciekawe skojarzenie Co człowiek to opinia i przyznam, że zdarzyło mi się przeczytać opinię na temat moich bohaterów taką, że w „Kresach” tych negatywnych jest aż zatrzęsienie. OK, może nie do końca padły takie słowa, ale chodzi mi o to, że postaci, które będzie się kochać nienawidzić, powinno się przewinąć jeszcze trochę. Co najmniej. Niemniej, dzięki za opinię, przyznam, że tak pozytywna ocena Alberta Crusto – bohatera, którego niezwykle trudno nazwać pozytywnym – była dla mnie zaskoczeniem. A co się z nim stanie, to już wyniknie z przyszłych opowiadań. Generalnie już w następnym opowiadaniu okazuje się jakimi demonami trapiona jest Equestria. Z czasem na jaw powyłażą inne rzeczy, ale nie chcę spoilerować, bo to dosyć odległe punkty w fabule. Ale nie, Equestria w rzeczywistości daleka jest od ideału, czego oczywiście na pierwszy rzut oka aż tak nie widać. Odnośnie technologii, to w tej sprawie odpisywałem już Verlaxowi i generalnie nie mam nic więcej do dodania, poza tym, że Cevalonia jest oczywiście w stosunku do Equestrii dosyć zacofana. Co do Gleipnira, to fakt, jest na tym etapie smarkaczem, niemniej przypominam, że na południu – niestety – dzieci muszą dorastać szybciej i szybciej nabywają pewne obowiązki typowe dla dorosłych. Zresztą, przecież Gleipnir sam był nieźle zdziwiony, kiedy w Equestrii powiedziano mu, że nie będzie musiał pracować, żeby się utrzymać, tylko po lekcjach będzie mieć wolne. Zaś co do jego umiejętności, no to tutaj postawiłem na realizm. Oczywiście, że te testy nie miały prawa pójść mu dobrze i oczywiście, że jest słaby. Przecież dopiero zaczyna. A jak się rozwinie, to już przybliżą kolejne odcinki, z jego osobą w roli głównej. Czy będzie z niego następny Starswirl? Przekonasz się, jeśli zechcesz czytać dalej Byłbym zapomniał. Dzięki, dzięki, dobrze wiedzieć Narzędzie, którego użyłem do stworzenia mapy, bardzo się od tamtych zamierzchłych czasów rozwinęło i kusi mnie perspektywa rewitalizacji tejże grafiki. I chyba w wolnej chwili to zrobię. Acz nie zrezygnuję ze starej wersji mapy, o nie Mam do niej zbyt duży sentyment. Pragnę jeszcze raz gorąco podziękować za poświęcony czas oraz komentarze, wyrażając nadzieję, że następne opowiadania spełnią swoje zadanie i utrzymają poziom, że postacie dadzą radę, że nowe wątki okażą się ciekawe, no i ogólnie, że będzie o czym dyskutować. Zaznaczam jednak, że nie na wszystko będę mógł odpowiedzieć, a na pewno nie od razu. Powodem jest to, że byłyby to dosyć istotne spoilery – a zależy mi, by co niektóre rzeczy pozostały ukryte, najdłużej jak to możliwe, do czasu wyjawienia o co chodzi @Nika Ciekawe, czy to przeczytasz. Jeszcze raz za wszystko dziękuję, nie tylko za pozostawiony w niniejszym wątku komentarz, ale również za liczne rozmowy odnośnie poszczególnych opowiadań, całe idące za tym wsparcie, a także dobre słowo, po prostu. Cieszę się, że czytało Ci się gładko, bez dłużyzn, no i że pewne zróżnicowanie treści nie wpłynęło negatywnie na jej jakość. Jeżeli seria zadziałała odprężająco, no to bardzo mi z tego powodu miło, efekt ów był dla mnie nieco niespodziewany Dzięki jeszcze raz. Wena jest, pomysły również, jeszcze przydałaby się odrobina szczęścia i troszkę więcej wolnego czasu, ale jakoś dam radę. Oby kolejne odcinki okazały się co najmniej tak samo wciągające, co te, które mogłaś przeczytać. Doceniam. @RedMad Wiem, że pisałem o tym wiele razy, w różnych miejscach i przy różnych okazjach, lecz dla zasady napiszę i tutaj – niezmiernie doceniam inicjatywę i jestem za nią bardzo wdzięczny, rozpoczęty projekt audiobooka „Kresów” dopinguje mnie do dalszego pisania, toteż mam wielką nadzieję, że projekt z czasem będzie kontynuowany Zawartość do czytania jest. A będzie jej jeszcze więcej. Tak czy inaczej, bardzo, bardzo dziękuję, to jest niesamowite ^^ Mając za sobą podziękowania i odpowiedzi na nowe komentarze, chciałbym przejść do tego, czym jest wspomniane na początku posta „kiedyś”. Otóż z niekrytą satysfakcją pragnę obwieścić, że „kiedyś” jest już w najbliższą sobotę, albowiem ta przytaczana przeze mnie tyle razy, enigmatyczna wręcz nadprodukcja nareszcie opuściła piekło deweloperskie, co oznacza, że okres przestoju dobiegł końca i „Kresy” w końcu doczekały się konkretnej daty premiery swojego ciągu dalszego! Premiera odbędzie się 12 marca, w Kąciku Lektorskim Bronies Corner, oczywiście nowe opowiadania w końcu trafią tutaj, niemniej z racji tego, iż mają one być tymczasowymi exclusivami dla Kącika, jeśli chcecie poznać dalszą historię wcześniej, powinniście przybyć na czytanie, do czego zresztą gorąco zachęcam Nowe opowiadania czekały dosyć długo, najstarsze z nich pochodzą jeszcze z 2019 roku i przyznam szczerze, że po tak długim czasie trzyma się mnie trema, aż najchętniej posprawdzałbym to i owo jeszcze raz, dla pewności, lecz w ten sposób te teksty nigdy nie doczekają się publikacji. Najwyższa pora pójść dalej i skonfrontować fabułę z Wami, czytelnikami. Pragnę podziękować wszystkim, którzy przez ten czas mnie wspierali i którzy poświęcili swój czas na przeczytanie oraz skomentowanie tego, co „Kresy” mają już do zaoferowania, gorące podziękowania ślę również do @Foleya, który niezmiennie jest prereaderem i który nadal pomaga mi przy fanfikach Liczby ujawnię w innym miejscu. Ale ostatecznie zamieszczę je i tutaj, acz dopiero po tym, jak zakończę sagę rodziny Ashfall. Zdradzę, że wiele do napisania już nie zostało. Zobaczymy, czy kolejne opowiadania zdołają wskoczyć jeszcze w trakcie premiery. A co potem? Czas pokaże. Dzięki wielkie jeszcze raz i pozdrawiam! Mam nadzieję, że przybędziecie licznie na czytania. Albo dostatecznie licznie, coby nie trzeba było niczego przekładać
  4. Dawno mnie tu nie było. Na wstępie chciałbym przeprosić za zwłokę i nadrobić zaległości, czyli skomentować poprzedni odcinek "Cienia Nocy" - rozdział ósmy i zarazem epilog pierwszej części tejże historii. Cóż, pewne rzeczy, niezależnie od upływu czasu, nie zmieniają się nigdy. Podobnie jak w latach 2013-2014, kiedy miałem przyjemność czytać i komentować poprzednią wersję opowiadania, tak i dziś, fabuła ta wciąż porywa, absorbuje, niekiedy skłania do myślenia i samodzielnego dopowiedzenia sobie, niekoniecznie ciągu dalszego, lecz tego, co mogło wydarzyć się wcześniej (czego rozdział poświęcony Alikorngard jest doskonałym dowodem), ciesząc i inspirując nie tylko atmosferą, ale także postaciami czy podejmowanymi między wierszami problemami. Z tym, że w wersji poprawionej, odświeżonej i rozszerzonej, wszystkiego jest więcej, nowej zawartości nie brakuje, zaś to, co się ostało, często wypada lepiej niż kiedyś - obojętnie czy cokolwiek zostało zmodyfikowane czy po prostu teraz występuje w zestawieniu z nowościami - w remasterze widać jak w soczewce całe zebrane przez autorkę doświadczenie, dzięki czemu Night Shadow wraca do świadomości czytelnika w znakomitym stylu. A wewnętrzna konkurencja jest sroga - Darkness Sword nie daje o sobie zapomnieć i bynajmniej nie ma zamiaru usunąć się na dalszy plan, do czego przejdę za chwilę Inną rzeczą, która z czasem się nie zmieniła, jest satysfakcja i frajda z wymyślania własnych teorii o przedstawionym w opowiadaniu świecie, jego historii i tajemnicach. Jednakże do jednej rzeczy chciałbym się odnieść, tak na szybko: A ja pozwolę sobie zauważyć, że Night Shadow - gdy ją poznajemy - również nie jest ani potężnym magiem, ani uczoną, generalnie do swojego lotu ku wolności z grubsza zajmuje się robieniem tego, co jej się każe. Długo się zbiera, czyta, znajduje swój wzór, w postaci Sunshine Arrow, aż w końcu postanawia nie przyglądać się bezczynnie temu, co się wokół niej dzieje, tylko wziąć swoje przeznaczenie we własne kopyta, od czego rozpoczyna się historia i jej podróż, w trakcie której, między innymi, rozwija swój talent do tego stopnia, że próbuje oszukać iluzją nieumarłego króla... OK, wiadomo, że to byłoby za proste, ale początkowo nawet dobrze jej szło A o co mi chodzi? O to, że na podobnej zasadzie Manetenebras wcale nie musi być ani potężny, ani wykształcony, mnie chodziło o talent i pewne predyspozycje, z których ten mógłby korzystać i które mógłby rozwijać na własne kopyto, po swojemu. Obojętnie czy przed, czy po tym, jak wiele się zmienia w Alikorngard, aż ten postanawia działać. Tak jak pisałem w swojej teorii, takie podobieństwa popchnęły mnie ku temu, by poteoretyzować o związkach/ pokrewieństwie postaci wymienionych w moim poprzednim poście i gdy to zobaczyłem oczyma wyobraźni... Owszem, wydało mnie się to naciągane, ale zarazem wielkie, fabularnie atrakcyjne, przewrotne i ciekawe. Musiałem to napisać. I choć nadal wydaje mnie się to skrajnie niewiarygodne... widzę w tym pewien sens. Uwielbiam, gdy fanfikcja to robi Skoro to już mamy za sobą, najwyższy czas poświęcić trochę czasu na rozdział VIII - zamknięte ścieżki i zamknięta pierwsza część "Cienia Nocy". Wyżej wymieniony rozdział zaskakuje swoją prostotą - są to zaledwie dwie sceny, które ukazują nam konsekwencje rzeczy przedstawionych w rozdziale siódmym, najpierw z perspektywy Night Shadow i Łowców (córki i wykonawców zlecenia), a później z punktu widzenia Darkness Sworda i Moonshine Axe'a (ojca, głównego zleceniodawcy i towarzyszącego mu brata). Oczywiście, z perspektywy czasu tym bardziej rozumiem, dlaczego ów tekst był tak krótki, lecz nadal trzyma się mnie niedosyt. Poprzedni rozdział był bardzo długi, bogaty w opisy, akcję, sekrety i nawet ze świadomością, że jest to realizacja typowej "krzywej napięcia" (tj. eskalacja zmierzająca do punktu kulminacyjnego, a następnie gwałtowne "zejście" z akcji i spokojne zamknięcie historii), wciąż jest mi mało. Aczkolwiek z drugiej strony, efekt smaka na ciąg dalszy, jest (a raczej był, skoro mamy już kolejny kawałek tekstu) dzięki temu jeszcze silniejszy, ciekawy czytelnik oczekuje na ciąg dalszy zniecierpliwiony, wyobrażając sobie kolejne interakcje między bohaterami, a także sytuacje, w których przyjdzie im wziąć udział. Klimat jest jak najbardziej w porządku - jest przygnębiająco, szaro-buro, nie brakuje tajemniczości, niepewności, nawet pewnego subtelnego napięcia. Większość tych rzeczy zapewnia jednak scena z Darkness Swordem i to właśnie tym sensie Król Nocy nie odsuwa się... w cień, bierze udział w bieżącej fabule, jest graczem, szalenie ważnym graczem. Również dzięki jego scenie widać, że jest to żywy świat, w którym określone wydarzenia powodują konsekwencje o mniej lub bardziej szerokim zasięgu, niekoniecznie następujące od razu, niekiedy odsunięte w czasie. Czuć jednocześnie, że Darkness coś knuje i "wybryk" córki nie jest mu smak, mało tego, czuć, że mimo wszystko los Night Shadow nie jest mu obojętny. Nie przypominam sobie tego po poprzedniej wersji (a może już pamięć mi szwankuje), lecz Darkness Sword naprawdę zaczyna wyrastać na bohatera wielowymiarowego, z łatwością kradnącego show Łowcom i innym postaciom, na czele z główną protagonistką. I jest to coś, co mnie się bardzo, ale to bardzo podoba. Tutaj zaczynają się SPOILERY! Wspomniana Night Shadow, wraz ze swoimi towarzyszami (i towarzyszką, o tym trochę później), realizuje głównie to smutne, posępne oblicze klimatu omawianego rozdziału, co jest związane nie tylko z samą wizytą w Alikorngard, ale również pożegnaniem jednego z bohaterów. Czuć, że coś się wydarzyło, coś się skończyło, zostało pogrzebane, lecz życie toczy się dalej i na bohaterów czekają nowe wyzwania. Przy okazji autorka przedstawia nam nową postać (która, jak mniemam, będzie w części drugiej występować znacznie częściej), jest nią znana z poprzedniej wersji "Cienia Nocy" Orange Tail. Jej osoba jest czynnikiem pocieszającym, czymś radośniejszym, pozytywnym, sympatycznym, co nie gryzie się z klimatem, lecz organicznie go ubogaca, nawet powodując lekkie, leciutkie wrażenie sentymentalności. Jakby Orange Tail chciała przekonać nas, że może jeszcze będzie lepiej, lecz my wiemy, że jest inaczej... i że zbliża się coś złego. Nie sposób nie wspomnieć o roli jej brata, noszącego imię Random Adventure - interakcje rodzeństwa nie tylko uwypuklają różnice między bratem a siostrą, przy okazji ukazują postęp, jaki dokonał się w materii kreacji postaci, ogólnie. Wygląda to wiarygodnie i ciekawie - ten świat nie tylko żyje, lecz jest prowadzony przez żywe postacie, dzięki czemu fabuła tym bardziej porywa i nie pozwala się oderwać. Cieszą szczegóły, takie jak wyjaśnienie czegoś, co utkwiło mi w głowie i sprawiało mały problem od dnia, w którym po raz pierwszy zatopiłem się w lekturze - imiona Łowców. Zgrabne wybrnięcie z sytuacji, nie powiem, że nie Imponuje to, jak obyło się to bez zmian tychże imion, lecz poprzez naturalne rozbudowanie tła tych postaci. Tak jak pisałem autorce w prywatnej konwersacji, moja teoria odnośnie tego, jak z gościa o imieniu Cloth Maker zrobił się Blood Maker jest taka, że być może miał talent do tworzenia tkanin, szycia ubrań, lecz w trakcie często się zacinał, skąd raz po raz chlapał krwią na czyste płaty materiału i stąd taka ksywka. W ogóle, podczas lektury czułem się przejęty losami tych postaci, zdecydowanie bardziej, niż kiedyś. Niezależnie od tego, czy było to pożegnanie Javelina z wyżej wspomnianym osobnikiem, czy rozterki Night Shadow, której po wyprawie do Alikorngard najwyraźniej przeszła ochota na przygody, za każdym razem czyta się to świetnie, widać, że poszczególne wydarzenia wywierają wpływ na swoich uczestników, że nic nie dzieje się bez przyczyny i bez skutku, to po prostu jeszcze więcej tego, co mnie się spodobało, w ulepszonym, rozszerzonym wydaniu. Każdy szczegół składa się na efekt końcowy. A efekt końcowy jest taki, że mimo niedosytu, o którym już pisałem, było to godne zwieńczenie tej części opowieści, sprawnie zrealizowane "wyciszenie" akcji i kompetentny "set-up" pod dalsze odcinki - przedstawienie Orange Tail (zważywszy na doświadczenie z poprzednią wersją, wiem mniej więcej, czego się spodziewać po jej wątku i jak może przebiegać jej przemiana), przemyślenia Night Shadow (wiem, że niekoniecznie poruszonej losem Blood Makera, lecz przestraszonej tym, co widziała, świadomej zagrożeń dużego świata oraz mocy, z którą być może znów przyjdzie jej walczyć), plany Darkness Sworda (wymagające pewnej przebudowy z uwagi na ucieczkę wciąż poszukiwanej Night Shadow, plus fakt zdobycia przez króla Amuletu Alikorna), a także wątki drugoplanowe, które pozostały otwarte, głównie mam na myśli smaczki polityczne, na czele ze stosunkami między wymienionymi w fabule królestwami. OK, SPOILERÓW już nie ma, możecie wyjść. Natomiast, oceniając całość części pierwszej opowiadania... Jestem bardzo zadowolony. Muszę przyznać, że w tym kontekście, mimo pewnych niedosytów, jest wrażenie kompletności, przez co jestem przekonany, iż wspomniane niedosyty wynikają z moich fanaberii, tyle. Ciekawa, prowadzona w dobrym tempie fabuła, z reguły pisana solidnie, dosyć przystępnym językiem, ze wspaniałymi przebłyskami kiedy to mamy przyjemność czytać bogate w fachowe określenia opisy, są to rzeczy, które w szeroko pojętej fanfikcji nieco trudniej znaleźć. Elementy te współgrają ze sobą, nic nie wyskakuje jako coś niepasującego do reszty, wyjaskrawionego, napisanego z większą dbałością o szczegóły, czy napisanego po macoszemu. Znakomity remaster, chyba jedyny w swoim rodzaju. Jeżeli ktoś z podobnym stażem rozmyśla o odświeżeniu jakiejś swojej starej historii, niech dłużej nie szuka przykładu jak robić to dobrze - to właśnie "Cień Nocy" Uff... Teraz mogę z czystym sercem przejść do drugiej części historii, którą otwiera kolejny, dziewiąty rozdział, który nie kończy się w momencie dotarcia do ostatniego akapity, albowiem to zaledwie pierwsza jego część, ciąg dalszy otrzymamy... w swoim czasie. Może przedstawiłem to nieco zawile, ale sprowadza się to do tego, że autorka zaserwowała nam absolutne novum w stosunku do poprzedniej wersji "Cienia Nocy" - fabuła podzielona została na poszczególne części, między którymi mamy pewien przeskok czasowy. Pomyślcie o tym jak o długiej historii, tak długiej, iż warto było podzielić ją na odrębne tomy, między którymi mamy przerwy czasowe. Numer rozdziału zapewne wynika z chęci zachowania pełnego wrażenia ciągłości, a ponieważ najwyraźniej zaczął się przeciągać (Heh, skąd ja to znam? ), autorka podzieliła go na dwie części, tyle. W ten oto sposób możemy delektować się dalszymi losami Night Shadow i zwiedzać wykreowany przez Cahan świat - główna bohaterka, wyraźnie dojrzalsza, lepiej doświadczona, w towarzystwie Randoma i Javelina, udaje się do Voles i jego okolic, podążając tropem tajemniczej bestii, która zabija młode klacze, pozostawiając po sobie niejednoznaczne ślady, przez co bohaterowie decydują się zasięgnąć języka u miejscowych, przy okazji wdając się w sprzeczkę ze strażą z leżącego parę kilometrów dalej miasta Boughbury. Prowadzone śledztwo w końcu doprowadza Łowców do kilku wniosków, na podstawie których próbują wytypować wąskie grono podejrzanych, lecz wiele wskazuje na to, że nim zdążą zweryfikować swoje teorie, przeznaczenie znowu ich uprzedzi, zmuszając do kolejnej, być może nierównej walki. Mniej-więcej tak prezentuje się wątek fabularny w najnowszym rozdziale i od razu chciałbym powiedzieć, że - a jakże - bardzo cieszą mnie szczegóły i poruszane między wierszami problemy, które niekoniecznie widać od razu. Na wierzchu wydaje się, że chodzi "tylko" o przemoc, nadużywanie swojego stanowiska i cierpienia niewinnych, słabszych, lecz głębiej możemy odnaleźć dwa problemy, które wydają się bardzo aktualne i ponadczasowe, także w kontekście naszego, realnego świata. Rzecz pierwsza to oczywiście wniosek, jakoby najokrutniejsze bestie wcale nie czaiły się gdzieś w lasach, jaskiniach czy upadłych miastach, lecz siedziały głęboko w nas (znaczy się, w kucykach), że potworem jest nie tylko... no, potwór, lecz zwyczajny z pozoru kuc, w którym po prostu siedzi tyle zła, że ten bezrefleksyjnie sprowadza na innych udrękę, niekiedy jeszcze czerpiąc z tego satysfakcję. Rzecz druga to bezsilność... Nie, wróć! Bezsensowność sprzeciwu wobec dokonującego się zła. Zostało to napisane w dość przystępny, zwięzły sposób, lecz, tak jak zazwyczaj, diabeł tkwi w szczegółach. No i tutaj zaczynają się kolejne SPOILERY, więc proszę zachować rozwagę, a najlepiej po prostu przeczytać tekst, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Spodobało mnie się to, jak narastało napięcie i jak początkowo przygodowa, powiedziałbym nawet, że swojska i wesoła atmosfera, zaczyna płynnie, acz szybko przechodzić w nastrój obfitujący w niepewność, poczucie zagrożenia, robi się coraz mroczniej i nieprzyjaźnie, jakby protagoniści znaleźli się w potrzasku, a mury pomieszczenia, w którym zostali złapani w pułapkę, pomału zaczynały się do siebie zbliżać, odbierając pole do manewru i zmuszając do podjęcia działania. Widzimy to, gdy zajazd opuszczają goście, gdy stojący za barem kucyk w trwodze podaje żołnierzom trunek, denerwując się, nie odzywając, w płonnej nadziei, że ci sami sobie pójdą... by powrócić innego dnia. Widzimy to, czytając przemyślenia Night Shadow, która nie godzi się na dokonującą się przed jej oczyma niegodziwość. Co dalej? Gdy Nightingale (owszem, protagonistka również otrzymała swoje nowe imię) decyduje się postawić, a potem rozprawić z pijanymi (i napalonymi) zbrojnymi - co oczywiście się udaje - okazuje się, że jej starania w dłuższej perspektywie sprowadzą na mieszkańców wsi więcej złego, niż dobrego. Sytuację próbuje ratować Javelin, ale szczerze... nie wierzę, że jego słowa cokolwiek wskórają. Owszem, potłuczeni żołnierze mogli się zobowiązać, lecz mnie się wydaje, że jak minie trochę czasu, po tym jak Łowcy opuszczą tę okolicę, po tym jak sprawa przyschnie... wszystko zacznie się od nowa. I pewnie będzie jeszcze gorzej. A w międzyczasie mogą przyjść inni. Jest to smutne, ale prawdziwe. Raz wspomniana wcześniej bezcelowość interwencji, a dwa to, jak kiepsko wypada dobro w zestawieniu ze złem, daje nam obraz tego, jak bezwzględny i mroczny jest to świat i jak wielkie niebezpieczeństwo czyha nie tylko na "postaci postronne", ale także na głównych bohaterów. Jak już nieraz pisałem, alikorny nie bolą i w "Cieniu Nocy" dalekie są od bycia niepokonanymi, co znów widać, tym razem podczas krótkiego pojedynku Nightingale z zakutymi łbami. Miałem wrażenie, że jeden błąd, a walka zakończyłaby się tragicznie. Mimo upicia przeciwników oraz faktu, iż nie byli oni alikornami. Pokazuje to też jak krucha potrafi być postać skrzydlatego jednorożca, co dodaje całości wiarygodności i pozwala traktować ją poważnie, jako opowieść fantasy, tematycznie wpisaną w kucykowy świat. Tutaj kończą się SPOILERY. Trio, na które zdecydowała się autorka, wypadło wprost rewelacyjnie. Cieszy nie tylko postać większej, silniejszej i dojrzalszej Nightingale, aktywnie uczestniczącej w wydarzeniach, nieobojętnej wobec tego, co się wokół niej dzieje, Random Adventure i Javelin Ichor wypadli równie dobrze, acz ten drugi na ostatniej prostej wysuwa się na prowadzenie, z uwagi na historię, która za nim stoi, a którą poznajemy, gdy po kolejnym koszmarze Night Shadow postanawia usiąść obok i porozmawiać. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów, gdyż tło Javelina, chociaż nie wydaje się aż tak zaskakujące czy pierwszej świeżości, jest ciekawe i napisane kompetentnie, tj. w taki sposób, że czuć autentyzm zarówno jego opowieści, jak i wyrzutów, które po dziś dzień ciągną się za nim, przez co ten czuje się dosyć paskudnie. Jednocześnie, w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej, czytelnik może nabrać wątpliwości, czy protagonistów naprawdę powinno się uznawać za postacie pozytywne, czy też nie. Ja zaryzykuje stwierdzenie, że... nie do końca. To także mi się podoba, gdyż podkreśla to surowość i mrok opowiadanej historii - tu nie ma bohaterów, nie ma czystych, dobrych postaci, każdy ma jakieś tajemnice, każdego stać na jakąś niegodziwość, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jednocześnie autorka wywiązuje się z zapowiedzi i pokazuje nam bezsensowność wojen oraz to, że najbardziej cierpią niewinni, których łamie się jak gałązki i którym rujnuje się wszystko wokół, z dosyć niskich pobudek. Końcowa scena kończy się cliffhangerem, lecz nie jest to jedyny aspekt, który sprawia, że czytelnik niecierpliwie oczekuje ciągu dalszego. To właśnie historia Javelina, jego relacje z Nightingale, a także to, co stało się w Voles, wszystko to powoduje, że człowiek chce się dowiedzieć, co będzie dalej, jak się to potoczy i co jeszcze się wydarzy, jak ukształtuje to poszczególne postaci itd. Da się też odczuć strach wobec tego, co będzie - ile jeszcze "lokalnie" wydarzy się złych rzeczy i ile jeszcze konfliktów zbrojnych przyjdzie stoczyć "zainteresowanym" stronom. W tym miejscu warto wspomnieć o kreacji miejscowych kucyków i nie chodzi mi wyłącznie o perypetie "Cholibki" - wieśniacy zostali przedstawieni w sposób naturalny, wiarygodny i sympatyczny zarazem. Nie tylko drogą odpowiednich opisów i narracji, ale również poprzez sposób wypowiadania się. Naprawdę dobrze zrealizowane elementy humorystyczne, które zaliczyłbym do folkloru, tym razem nie poprzez napisane przez autorkę, wplecione w określone scenki pieśni okolicznościowe, ale poprzez przedstawienie zwykłej codzienności, ogólnie. Jak wspominałem, było całkiem swojsko, beztrosko. Ciekawy dodatek do dosyć poważnej, surowej całości. Przez cały rozdział towarzyszy nam odpowiedni, mroczny nastrój, okazyjnie przemieszany luźniejszymi wstawkami, będącymi jednak ciszą przed burzą, aniżeli autentycznymi elementami pocieszającymi, rozluźniającymi. To znaczy, czyta się to, pojawia się uśmiech na pysku, ale wgłębi siebie człowiek i tak przeczuwa, że w końcu wydarzy się coś złego, przytłaczającego. Efekt potęgują piękne, niezwykle barwne, eleganckie opisy tropienia oraz opisy przyrody, a także zajazdu, w którym zatrzymują się protagoniści. Jak na przestrzeni całego remastera widać postęp i doświadczenie autorki, tak tutaj widać jej zainteresowania - nie tylko kwestie końskiej anatomii, czy roślin, również szczegóły dotyczące wyposażenia zajazdu, używanego oprzyrządowania, a nawet tego, jak wygląda wieś, jak wypowiadają się jej mieszkańcy, wszystko zebrane razem daje żywy, wiarygodny świat, wiernie nawiązujący do czasów, na które, jak się domyślam, stylizowane są poszczególne lokacje. Pokuszę się o stwierdzenie, że czytając te fragmenty można nabrać wrażenia profesjonalizmu. Niestety, nie do końca to samo mogę powiedzieć o samym pojedynku, który w punkcie kulminacyjnym rozdziału rozgrywa się w zajeździe, na oczach oberżysty. Jak przy okazji rozdziału siódmego opisy walk wydały mnie się troszkę za długie, tak tutaj, zwłaszcza w zestawieniu z wątkiem śledztwa oraz opisami przyrody, wypadają one dosyć... ubogo. Nawet nie chodzi o słowa, określenia, w sumie do zdań też trudno się przyczepić, no bo aż tak proste, prostackie to one nie są, niemniej zebrane w akapity nie brzmią zbyt imponująco, co wprawdzie dobrze oddaje tempo akcji, ukazując, że to był moment, impuls, lecz ostatecznie nie mogę pozbyć się wrażenia... nawet nie tyle niedosytu, co tego, że to po prostu dało się napisać lepiej. Nie wiem czy inaczej, ale lepiej. Powiało rzemieślniczą robotą, czego nie odczułem przy reszcie rozdziału. Zdecydowanie najmniej fajny moment pierwszego odcinka "Jej boskiego blasku". Nie pod kątem przekazu, bynajmniej, jedynie pod kątem formy. Sam nie wiem, coś mi tutaj nie zagrało, a zgrzytnęło. I nie były to hełmy pijanych wojaków Następstwa zaraz po samym starciu już są jak najbardziej ok, zaś gdy powraca Javelin, rozdział wraca poziomem do swojego szczytu. I tak już zostaje do końca. Aha, początkowe tropienie stwora po śladach oczywiście skojarzyło mi się z "Wiedźminem", lecz nie miałem wrażenia rzemieślniczej roboty, jak przy okazji pojedynku z zajeździe. Od razu zostaliśmy wrzuceni, nie w wir akcji, ale środek przygody, co postrzegam jako idealne otwarcie nowego rozdziału i zarazem drugiej części "Cienia Nocy". Podsumowując, autorka nie zawodzi i serwuje nam kolejny rozdział, który bardzo mi się podoba, przy którym świetnie spędziłem czas i który czytało mnie się wartko, będąc całkowicie zanurzonym w klimacie tejże historii, pochłoniętym nie tylko poczynaniom głównych postaci, ale także problemami pozostałej części obsady, nawet jeśli byli to zwykli wieśniacy. Imponują niezwykle barwne, bogate opisy przyrody, dbałość o szczegóły, nie tylko natury anatomicznej, ale także technologicznej, jest moc, jest magia, jest także tajemnica do rozwiązania, zaś bohaterowie w międzyczasie dzielą się swoimi troskami, co pokazuje nam nie tylko to, jak wielkie piętno odcisnęła na nich wizyta w Alikorngard, ale również jak zmagają się z własną przeszłością, co czyni te postacie godnymi śledzenia, interesującymi, wiarygodnymi, ważnymi zarówno w kontekście fabuły, jak i dla czytelnika. A jak zależy na bohaterach, jak historia wciąga, a świat przedstawiony intryguje, to nie można mieć cienia wątpliwości, że mamy do czynienia ze świetnym opowiadaniem, wartym uwagi i podania dalej... to jest, polecenia To też robię - gorąco polecam kolejną część "Cienia Nocy", gdyż uważam to za naprawdę dobre opowiadanie fantasy, odpowiednio mroczne, odpowiednio weselsze kiedy trzeba, okraszone doskonałymi opisami i świetnie napisanymi postaciami, których losy nie są nam obojętne, nie wspominając o świecie, po którym się poruszają, a który z pewnością czeka jeszcze niejedna wojna i niejedna tragedia. Lepiej oczytani na pewno odnajdą nawiązania i ukryte smaczki, co dociekliwsi zapewne odczytają pozostawione przez autorkę znaki i domyślą się niejednego sekretu, na przestrzeni całości fabuły. O ile od czasu do czasu mam swoje drobne zastrzeżenia, o tyle nie wyobrażam sobie, by większość czytelników widziała poszczególne rzeczy podobnie. Oprócz tego, niezmiennie jest to godny naśladowania przykład, jak tchnąć w swoje stare koncepty nowe życie i jeszcze raz przyciągnąć czytelników, a także jak można pisać fanfiki nie wystrzegając się alikornów, ba, jak organicznie integrując te pozornie boskie istoty ze zwykłymi bohaterami, czyniąc z nich postacie, o których chce się czytać i które można traktować poważnie. Bardzo się cieszę, że mogłem pomóc przy rozdziale dziewiątym i niecierpliwie oczekuję na więcej, bo uważam "Cień Nocy" za świetny, ciekawy fanfik, wobec którego odczuwam nie tylko pewną nostalgię, ale także podziw - jak to wszystko można napisać tak, by odbiorcy zależało, by czuł się on zaintrygowany, zainspirowany, by nie mógł się oderwać. Nie wspominając o tym, że to w gruncie rzeczy dosyć stara historia, która dzięki nowej formie znajduje swoje miejsce pośród nowszych, współczesnych opowieści i do której warto było powrócić. Pozdrawiam!
  5. Zacznę nieco inaczej, bo od takiego quasi-podsumowania - jak nietrudno odgadnąć, uważam najnowsze opowiadanie Midday Shine za godne polecenia, bogate pod kątem formy, a przy tym dość przystępne, by mógł się nim cieszyć również taki czytelnik, który raczej na pewno nie gustuje w klimatach romantycznych. Jest przy tym całkiem życiowe i po prostu ludzkie, ale nie w sensie takim, że to Equestria Girls. Oczywiście, można zrealizować kolejną historyjkę o magicznych ludziach, osadzoną w kolorowym, kreskówkowym świecie, ale można zabrać tę magię, stonować kolorki, zrezygnować z kreskówki na rzecz powagi oraz pewnego... realizmu. Wszystkie te rzeczy autorka zrealizowała z sukcesem... poza jedną. Cóż, nie może być za różowo (hie, hie ) i muszę wspomnieć, że o ile pochwalam prostotę, nawet pewien minimalizm okładki opowiadania, tak uważam, że całościowo, jest ona zbyt przesłodzona i przynajmniej dla mnie niezbyt dobrze oddaje to, czym jest opowiadanie. Mnie osobiście nie odstrasza, natomiast wizualnie daje do zrozumienia, że tekst realizuje wyłącznie [Romans], bez [Melancholia] czy [In Memoriam]. Sugeruje, że historia będzie cukierkowa, podczas gdy w rzeczywistości wcale taka nie jest. Mało tego, na drugi rzut oka, spodziewałbym się po niej typowego, szczęśliwego zakończenia. Nie zrozumcie mnie źle, myślę, że łapię jakie były intencje, jednakże będąc z Wami szczerym, dla mnie to troszkę jak marketing ósmej części "Piątku trzynastego" - mówią, że Jason zdobywa Manhattan, ale w rzeczywistości Jason płynie łodzią do Vancouvera, a w Nowym Jorku nakręcili tylko parę minut. Magia xD Pora powrócić do bardziej przyjemnych rzeczy, czyli do pozytywów, których w samym opowiadaniu jest bez liku. Jak wspominałem, przedstawiona przez autorkę fabuła jest życiowa, całkiem realistyczna, dojrzała, jednocześnie z niczym nie przesadzono - ani z rzeczami romantycznymi, ani ze słodkościami, ani z melancholią czy smutkiem, wszystko zostało idealnie wyważone (okładko, rób notatki ;P), dzięki czemu otrzymaliśmy doskonały nastrój, który pozwala wciągnąć się w lekturę od samego początku, wniknąć w głównego bohatera i przeżywać rzeczy wraz z nim. Mieliśmy już prezydenta Sombrę (chociaż tylko wspomnianego i to w fanfiku autorstwa Suna), teraz mamy Sombrę jako uznanego architekta, inżyniera, który ze swoją reputacją i zarobkami, w relatywnie młodym wieku, staje się człowiekiem sukcesu, który może mieć wszystko... poza miłością swojego życia. W ciągu zaledwie dziesięciu stron poznajemy bohatera, który czuje się niekompletny, który podróżuje, pracuje, odnosi sukcesy, ale również wspomina... i wciąż próbuje zrozumieć, dlaczego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Tak jak zawsze o tym wspominam, opowiadanie zostało skonstruowane w taki sposób, że po lekturze miałem wrażenie, jakbym z głównym bohaterem znał się od lat, jakbym wiedział o nim niemalże wszystko, a przynajmniej wystarczająco wiele, by móc postawić się w jego sytuacji i przeżywać jego emocje. Całkiem nieźle opisał to Diamond - generalnie się zgadzam. Historia ludzka i życiowa, a jej bohater wiarygodny, dający się polubić, budzący współczucie... a może i zazdrość, zważywszy na jego sukcesy. Bo domyślam się, że nie każdemu zależy na miłości, komuś na pewno wystarczyłyby pieniądze, ciekawa praca, podróże, ciekawi ludzie i tak dalej, i tak dalej Wracając do fanfika, po prostu muszę pochwalić jego formę - narrację mamy, klasycznie, trzecioosobową, w czasie przeszłym, dialogów nie uświadczymy zbyt wielu, ale spełniają swoje zadanie i urozmaicają czytanie, na dodatek od czasu do czasu wpadnie list, dla odmiany napisany ozdobną czcionką, co w mojej opinii ani trochę nie gryzie się zresztą tekstu, dzięki odpowiedniemu formatowaniu. Wszystko zostało zgrane ze sobą bez zarzutu, sprawy bieżące mieszają się z refleksjami i wspomnieniami bohatera płynnie, naturalnie, dzięki czemu poszczególne wątki śledzi się z zainteresowaniem, bez poczucia, że cokolwiek zostało wsadzone do tekstu bez celu, czego według mnie najlepszym przykładem jest końcówka, gdzie narracja została przemieszana z treścią listu, chyba nie dało się zrealizować zakończenia fanfika lepiej. Dodajmy, że jest to zakończenie nie tylko całkiem melancholijne, ale także wystarczająco otwarte, by czytelnik chociaż przez moment mógł się zastanowić, co mogłaby się wydarzyć dalej, dokąd mogłyby się udać te postacie. Aha, w tekście parę razy przewiną się fragmenty pisane kursywą, jako cytaty, czy wspomnienia, lecz nie opowiadane przez narratora, tylko rozgrywające się w pamięci protagonisty. Nie ma ich wiele, ale - podobnie jak dialogi - urozmaicają tekst, z niczym się nie gryzą, realizują założony nastrój. W ogóle, ciekawe, że z fanfika dowiadujemy się o kilku innych postaciach, z którymi Sombra utrzymuje bliską znajomość do dziś - pokazuje to jego emocjonalne, towarzyskie oblicze, a także to, że gość po prostu miał/ ma życie poza podbijaniem świata pracą i pozostaje dla kogoś ważny, że nie jest sam... jest po prostu niekompletny. Uważam to za godne wspomnienia rozbudowanie charakterystyki bohatera, wizja autorki mi odpowiada i się podoba. Powiem wręcz, że był to dla mnie powiew świeżości. Trzymając się formy, nie sposób nie wspomnieć o kompozycji oraz bogatym słownictwie, dzięki którym tekst brzmi profesjonalnie, niemalże jak coś żywcem wyjętego z tomiku opowiadań czy książki, którą można by znaleźć w księgarni i zakupić. Znalazłem kilka nowych słów, ale przez cały tekst byłem pod niemałym wrażeniem tego, z jaką wprawą i stylem zostały napisane kolejne zdania, z jakim pomyślunkiem skomponowano z nich akapity. To nawet ciężko napisać, a gdyby zacytować co lepsze fragmenty, bardziej opłacałoby się od razu zacytować cały tekst. Ale po co to robić, skoro można po prostu kliknąć w link i go przeczytać? Forma opowiadania bardzo imponuje, dzięki niej czyta się je doskonale, tekst został dopracowany i przemyślany co do najdrobniejszego szczegółu. Nie jest ani za krótki, ani za długi, oprócz tego i wierzę, że o tym również wspominałem przy niejednej okazji, jest ono dosyć krótkie, nie zajmuje wiele czasu, ale czyta się je tak, jakby było znacznie dłuższe - to jest właśnie to bogactwo słownictwa, opisów, wątków, klimatu. To trzeba przeczytać samemu. Po prostu bardzo ładny, przyjemnie brzmiący tekst, który znakomicie się czyta Klimat jest budowany, w mojej opinii, głównie poprzez zestawienie ciepłych, miłych wspomnień, kiedy Sombra przeżywa jeszcze raz spędzone wspólnie z ukochaną chwile, kiedy ich relacja się rozwijała, gdy byli rozdzieleni i odliczali każdy dzień, aż znowu się zobaczą, z teraźniejszością, w której... funkcjonuje, ale czuje pustkę. Oczywiście wspomnienia zmierzają do zerwania oraz do tego, jak bohater próbował sobie z tym poradzić (to są te gorzkie wspomnienia, kontrastujące ze słodkimi), ale generalnie w głowie zostaje to, co było dobre i co napawało nadzieją. Zwłaszcza motyw z wyjazdem i z młodszą siostrą, która zabrała się z zakochanymi na gapę. Miłe rzeczy, realizujące wątek romantyczny, ale z umiarem, stawiając bardziej na subtelne ukazanie relacji rodzinnych, aniżeli ekscesywne opisywanie szeroko pojętych zbliżeń. Jak wspominałem - wszystkiego jest akurat tyle, ile trzeba, ani za mało, ani zbyt wiele. Jak dla mnie, dominuje życiowa, wynikająca z braku czegoś melancholia, realizowana właśnie poprzez to zestawienie - kiedy człowiek, pochłonięty codziennością, rutyną, po prostu żyje dalej i funkcjonuje, lecz czegoś mu brakuje, żyje przeszłością, gdyż w owym czasie czuł się po prostu lepiej, świat widział w jaśniejszych odcieniach, miał jeszcze jeden cel, jakieś marzenie, może nawet odczuwa, że z tego tytułu najlepsze ma już za sobą. Jedynym sposobem, by wspomnienia pozostały żywe i nie wyblakły, jest regularne do nich wracanie, gromadzenie rzeczy bliskich sercu. Na przykład listów czy innych pamiątek. Takie pozostałości po młodych, lepszych czasach, których nikt Sombrze nie zabierze. Midday Shine wiedziała, po jaki efekt chce iść i odniosła na tym polu sukces, bez dwóch zdań. I nawet jeżeli prace nad fanfikiem potrwały dłużej - warto było. Wszystko jest po coś i jeśli tyle to zajęło, ale efekt jest tak dobry, nic się nie stało, wręcz przeciwnie Warto odnotować, że póki wszystko szło dobrze, rozwijająca się relacja między Sombrą, a... Kimś, wypadła bardzo wiarygodnie - czytając kolejne zdania po prostu czuć, że tych dwoje doskonale się rozumie, że darzy się autentycznym uczuciem i że chce ze sobą być, aż do grobowej deski... albo dnia, w którym niespodziewanie związek ów gaśnie. W ogóle, motyw ten dobrze pokazuje jak niekiedy trudno pogodzić się ze stratą, w ogóle, ze zmianą, zwłaszcza niespodziewaną, niepożądaną. Doświadczenie to potrafi zmienić człowieka, odebrać to, co dawało mu jakąkolwiek radość życia, czy możliwości snucia marzeń. Jasne, przewija się cytat, że warto być wdzięcznym za to, że coś w ogóle się wydarzyło, ale... rzecz w tym, że to nie zawsze jest takie proste, ba, nie zawsze w ogóle działa. Zwłaszcza, gdy coś miało trwać dłużej, ale z niewiadomych przyczyn się skończyło. I to, moim zdaniem, także w opowiadaniu widać. Chociażby poprzez to, że uczucie Sombry najwyraźniej nie zgasło - po prostu od lat przestało spotykać się z odwzajemnieniem. Znajomi poszli naprzód, pozakładali rodziny i spełniają się także w ten sposób. On pozostał przy Niej, w przeszłości. No to może czas na wspomnienie o dwóch rzeczach, domysłach i małej teorii, która przyszła mi na myśl zaraz po przeczytaniu opowiadania. Ale najpierw zacznę od domysłów, czyli o tym, o czym autorce nie wspominałem. No, skoro to mamy za sobą, pora na moją małą teorię odnośnie pewnego drugiego dna, które może mieć to opowiadanie. Postaram się krótko, zwięźle i na temat. Opowiadanie jest hołdem złożonym śp. Mikołajowi Klimkowi w rocznicę jego śmierci. Jego głos znają wszyscy, znam i ja. Nie chcąc zbytnio rozdrapywać nie aż tak starej rany, przypomnę, że pan Klimek odszedł niespodziewanie i chyba do tej pory nie do końca wiadomo dlaczego. Jest to coś, odnośnie czego my, jako społeczność, czujemy, że nie powinno się wydarzyć, że miało być inaczej... a jednak stało się i jest prawdziwe. Data premiery fanfika nie jest przypadkowa. Moją uwagę zwróciło to, w jaki sposób zakończył się związek Sombry (postaci odgrywanej przez Mikołaja Klimka) z Kimś i pomyślałem o tym jak o pewnej paraleli, a raczej jakby alegorii co do wymienionego wyżej, smutnego wydarzenia z naszego, prawdziwego świata. Dzieje się to nagle, niespodziewanie i najwyraźniej wbrew logice (w sensie, przecież wszystko szło tak dobrze, zwyczajnie, nie mogło być inaczej), bohater (i przy okazji czytelnik) nie rozumie przyczyn, nie zna ich, przez co trudno mu się z tym pogodzić. Pozostaje życie przeszłością i powracanie do pamiątek, by wspomnienia pozostały żywe. Odnosząc to do świata realnego, mamy dorobek Pana Klimka, na stałe zapisał się historii, toteż w świadomości odbiorców będzie żyć dalej, tym bardziej, że mamy coś, co pomoże nam go wspominać, zachować w pamięci. Jasne, można to zostawić za sobą, podziękować, że się wydarzyło, ale po co, skoro można do tego powracać, przeżywać na nowo i pamiętać? Zwłaszcza, że uczyniło stare czasy w jakimkolwiek sensie lepszymi? Po prostu zbyt wiele rzeczy mi tu pasuje. Sombra rozstaje się z Kimś podobnie jak fani musieli rozstać się z aktorem, którego uwielbiali - nagle, nie wiadomo dlaczego, niespodziewanie. Życie toczy się dalej, ale mamy coś, dzięki czemu pamiętamy - Sombra ma listy, my mamy dorobek pana Klimka, chociażby wszelkie animacje, w których przewinęły się postacie, którym użyczył swojego głosu. Zresztą, król Sombra był jedną z postaci, które odgrywał. Między innymi. Może to tylko ja, ale to serio się zazębia. W tym kontekście, ciekawy wydaje się także tytuł opowiadania - poniesiona została strata, coś się zmieniło na zawsze i chociaż czuje się, że powinno być inaczej, że to nie powinno mieć miejsca, na przekór wszystkiemu, na zawsze w naszych sercach. Uważam, że to interesujący extra kontekst opowiadania, który pogłębia jego znaczenie i czyni z niego coś więcej, niż zwykły hołd. Myślę, że jest to genialne, zarówno w swojej prostocie, jak i złożoności. Podsumowując, mamy do czynienia z opowiadaniem, które zostało wykonane z imponującą dbałością o szczegóły, formę, przekaz, a zwłaszcza klimat. Wrażenia po skończonej lekturze przypominają satysfakcję i poczucie dobrze spędzonego czasu po zakończeniu seansu bardzo dobrze nakręconego, świetnie napisanego filmu. Wszystko, co znalazło się w fanfiku, znalazło się w nim nie bez przyczyny, każdy szczegół dodaje coś do efektu końcowego, poszczególne fragmenty zostały znakomicie skomponowane i do siebie dopasowane, wszystko brzmi bardzo ładnie, elegancko, nie da się ukryć, że autorka miała pomysł i zrealizowała go z sercem. Zero rzemieślniczej pracy, zero rzeczy pisanych na siłę, czy z mniejszym zapałem, po to, by było - opowiadanie z pomysłem, duszą i charakterem, okraszone melancholijnym nastrojem, co wciąga jak diabli i nie pozwala się oderwać. Emocjonalne, ale stonowane, po prostu ludzkie, życiowe. Warto poświęcić mu czas, warto skomentować, dać znać autorce, jak jej poszło. W mojej opinii, projekt okazał się pełnym sukcesem, tym bardziej, że dostrzegam w nim ukryte powiązania ze starszymi fanfikami, no i dodatkowe znaczenie, znajdujące umocowanie w naszej niewesołej rzeczywistości. Całość wypadła życiowo, dojrzale, realistycznie, co po prostu trzeba uznać za osiągnięcie. Gratuluję Pozdrawiam!
  6. Tak oto dotarliśmy do najnowszego fanfika autorki i zarazem tego fanfika, który może się okazać największą tajemnicą, jaką do tej pory napisała. Z perspektywy czasu oraz po zapoznaniu się z kilkoma jej dziełami, które w jakiś sposób mnie ominęły, jednocześnie jest to dla mnie uświadomienie sobie czegoś, czego nie zauważyłem wcześniej. Mianowicie, oprócz tego, że Nika wie jak pisać zagadki oraz rzeczy tajemnicze, nieznane (niekiedy także dosyć niepokojące, tak, patrzę w twoją stronę, "Pedantko"), dobrze odnajduje się w oniryzmie - potrzeba było lektury "Sekretów nieśmiertelności" oraz spostrzeżeń Madeleine, bym sam to zauważył, ale chyba lepiej późno, niż wcale Myślę, że "Solarna" pokonuje pod tym względem wspomniane "Sekrety". W starszym dziele rzeczy składające się na ten główny wątek są nieoczywiste, acz dość stonowane, w związku z czym trudno ocenić co wydarzyło się naprawdę, a co nie i o co może chodzić. To, co może być rzeczywiste miesza się z tym, co może być snem, wizją, przynosząc nam pytania, ale nie wskazując odpowiedzi na nie w zbyt oczywisty sposób. Musimy sami zdecydować w co chcemy wierzyć. W "Solarnej" ta szczypta oniryzmu działa nieco inaczej i wzmacnia tajemnicza otoczkę, zmuszając czytelnika do przemyśleń, aż ten odkrywa, że... nie wie nic. Nieoczywiste, ba, wręcz nieznane jest nam to, co doprowadziło do tego, o czym opowiada nam podmiot liryczny, z położenia, w jakim się znalazł, będącego następstwem właśnie tej owianej tajemnicą przeszłości. W tym sensie, czytelnika trzyma się wrażenie, że to, co zadecydowało o jego losie, wydarzyło się w rzeczywistości, zaś właściwa fabuła, to w gruncie rzeczy seria jego snów, a może i koszmarów, zważywszy na to, że jego oczekiwanie zdaje się nie mieć końca. Nie mieć końca, no bo brakuje jemu sensu. Dlaczego? No bo najwyraźniej... W związku z powyższym, wiemy doskonale, co jest rzeczywistością, a co senną wizją. Same postacie nam o tym mówią, więc nie ma tutaj wątpliwości. Jednakże o tym, co się wydarzyło w przeszłości, w prawdziwym świecie, nie wiemy zupełnie nic, a pomimo tego, iż gwardzista śni swój sen, tak naprawdę... również wiemy o nim bardzo mało, choć wiele wskazuje na to, iż jest to... Hm, chyba się troszkę pogubiłem. W takim razie, dobrze będzie przybliżyć zarys fabularny. Istotnie, bohaterem tej nie aż tak długiej opowieści jest pewien gwardzista, nieznany nam z imienia, lecz bezgranicznie oddany Pani Dnia, której przysiągł służbę do końca i na której powrót oczekuje, przekonując się w jak wielkim tkwił błędzie sądząc, że w trakcie swego oczekiwania pojął sens nieskończoności. Swoją drogą, bardzo inspirujący fragment - o tym, że dopiero oczekując na księżniczkę Lunę, na jej słowa, zrozumiał, że się mylił i że nie miał pojęcia czym jest nieskończoność. Ale zaraz, księżniczka Luna? Tak jest, moi drodzy - ponieważ Pani Dnia zdaje się... niedyspozycyjna, bohatera odwiedza we śnie jej młodsza siostra. Tak oto rozpoczyna się całkiem przejmująca konwersacja, a także wewnętrzna walka protagonisty, w wyniku których ten dokonuje wyboru. Mając świadomość tego, iż nie żyje, a także determinację, by chętnie umrzeć jeszcze wiele, wiele razy, zamiast dać się zwieść Lunie, której nie ufa, wbrew temu, czego chciałaby Celestia, postanawia zostać i oczekiwać, gdyż wierzy, że w pełnionej służbie nie ma niczego piękniejszego. Jednocześnie ufa, że po nocy przyjdzie w końcu dzień, a wraz z nim jego prawdziwa władczyni. Ale czy na pewno? Wiecie co? Dla ułatwienia, w tym miejscu pragnę ostrzec przed ogólnymi spoilerami, jakie nadchodzą w ramach niniejszego komentarza - ponieważ warto samemu odkryć wszelkie niuanse fabuły oraz związane z nią tajemnice, jeśli jeszcze nie czytałeś bądź nie czytałaś "Solarnej", proszę wykonać w tył zwrot, kliknąć w linki, przeczytać opowiadania, a potem powrócić. I skomentować. W porządku? OK, no to lecimy dalej Powracając do tajemnicy, a także porządkując wątki oniryczne, od których rozpocząłem - podoba mnie się oszczędność w materii ujawniania faktów oraz podsuwania poszlak czytelnikowi. Co do rzeczywistości - swoją drogą, odległej jak tysiące, może i miliardy lat, tak to odczuwam po powtórnej lekturze - wiemy jedynie, że protagonista przez większość życia służył Celestii, że najwyraźniej nigdy nie ufał Lunie i darzył ją niższym poważaniem, dowiadujemy się także tego, iż jest grzesznikiem. Choć wygląda na to, że są jeszcze więksi od niego. Pytanie brzmi - jaki może istnieć cięższy grzech od morderstwa, chociaż krew została przelana za słuszną sprawę? Zważywszy na wierność bohatera, zapewne sprzeciw wobec tej, którą uznał za najwyższą władczynię. Kto taki już raz ośmielił się wystąpić przeciwko niej? No właśnie. Nic zatem dziwnego, że nie ufa Lunie, choć ta zapewnia, że nie jest już Nightmare Moon, a starsza siostra jej wybaczyła i pozwoliła powrócić, choć ta jej złorzeczyła. Ba, wręcz sama chciała jej śmierci. Ale to już przeszłość. Panując nad snami, może zapraszać do czegoś lepszego, niż sen oczekiwania, który najwyraźniej trwa nawet dłużej, niż jej wygnanie. Ale co się stanie z tym, kto nie przyjmie jej zaproszenia? No właśnie - co to może oznaczać? Podoba mnie się to, że im dłużej teoretyzuję, wczytując się w to opowiadanie, tym więcej mam pytań, tym bardziej chcę wiedzieć... już nawet nie mając pojęcia w co powinienem wierzyć i o co się opierać. Myślę, że dla niektórych może to być wada opowiadania, lecz dla mnie to zaleta, gdyż w pełni skrzydła rozwija nie tylko tajemniczość, ale i ów motyw oniryczny, a klimat sprawia, że trudno się oderwać i przestać myśleć o tymże dziełku. Choć bohater miał "nigdy tak naprawdę nie żyć", daleki jestem od tego, by uwierzyć, iż przed swym snem oczekiwania doświadczył jeszcze czegoś innego, podobnie oderwanego od świata realnego, z którym... COŚ się stało. Chyba. Nie wiem, niczego nie jestem pewien i uwielbiam to Domyślam się, że z czasem jego oddanie wobec Celestii przeszło w fanatyzm i w tym sensie zupełnie się zatracił, a może chodzi o ofiarowanie całego swojego życia Najjaśniejszej, po czym nawet nie chce umrzeć, tylko tkwić dalej w miejscu, doświadczając we śnie nocy, która... no właśnie - czy ona jednak kiedyś się skończy? A może Luna, zgodnie z obietnicą, ową noc zabiera, pozostawiając... pustkę? Czy w takim razie, zatracony w swojej wierze gwardzista nie tylko nigdy nie żył, ale teraz, nie mogąc umrzeć, skazany jest na wieczne oczekiwanie na coś, co nigdy nie nadejdzie i to w samym sercu... niczego? Wygląda na los gorszy od śmierci, co zdecydowanie czyni go w jakimś sensie postacią tragiczną. Fakt, że owe oczekiwanie uznaje za coś najpiękniejszego, świadczyć może o tym jak bardzo się zatracił. Ciekawe jest również to, że tak uparcie trzyma Lunę na dystans, opiera się jej, nie chce wierzyć w jej intencje czy słowa, w pewnym momencie sądząc nawet, iż po to oczekuje tak długo, by się z nią (Luną? Nocą? Luną oraz nocą?) zmierzyć. Oczywiście zwycięstwo będzie równoznaczne z dowodem jego wierności wobec księżniczki Celestii. Musze przyznać, że to całkiem ciekawa relacja, umiejętnie rozpisana przez autorkę, powiem nawet, że teraz, mając pełen obraz jej twórczości (No... na pewno pełniejszy. Nigdy nie wiadomo.), widziałbym tutaj pewne podobieństwa między rozmową gwardzisty z Luną, a konwersacją, jaką ta odbywa ze straszą siostrą w "Sekretach nieśmiertelności". Mam na myśli dochodzenie/ odkrywanie prawdy, trudne pytania oraz jeszcze trudniejsze odpowiedzi, wątpliwości. W sumie, całkiem ciekawe, że oba opowiadania próbują dotykać w jakiś sposób tematyki wieczności, nieskończoności. No i ciekawi ta myśl, której Luna ostatecznie nie dokańcza. Czyżby po zabraniu nocy osamotnionego gwardzistę oczekiwało coś tak niewypowiedzianie złego, że nawet jej nie przechodzi to przez gardło? No i to jest właśnie pora na to, byśmy rzucili okiem na drugą, o ironio, jasną stronę opowiadania. Znacznie krótszą, ale za to... cóż, powiem w ten sposób: ona jedne rzeczy jakby wyjaśnia (he, he :] ), ale z drugiej strony budzi nowe wątpliwości i przyznam, że jakiś czas temu, dosyć dawno, gdy po raz pierwszy dane mi było przeczytać to opowiadanie... Cóż, dość powiedzieć, że byłem nieźle skołowany. Co się stało? O co chodzi? Jak? Dlaczego? Ślęcząc nad akronimami, którymi opatrzone zostały kolejne daty, zarówno w jednej, jak i w drugiej części opowiadania, rozwodząc się nad tym, czy to jednak nie dzieje się naprawdę, tylko ery się zmieniają, a może krążymy po różnych wymiarach, gdzie czas płynie inaczej i niezależnie od siebie, wysnułem tylko ogólne, mętne wnioski, które chyba w owym czasie nie usatysfakcjonowały autorki... Wniosek? Cóż, może jestem na to zbyt prosty i dlatego też się mylę, ale wydaje mnie się, że jest to opowiadanie dosyć trudne. Nie w odbiorze - o formie wypowiem się później - ale w zrozumieniu oraz rozwiązaniu zagadki, jaką nam prezentuje, co także nie wszystkim może pasować, w końcu zawsze lepiej wiedzieć, o czym się czyta, a jeżeli już, to mieć jasne wskazówki, pełen komplet elementów puzzli, które wystarczy ułożyć. Niniejsze opowiadanie nie dość, że nie daje nam aż tak oczywistych wskazówek, to jeszcze zdaje się oferować jedynie niektóre fragmenty układanki, resztę musimy dołożyć sami, poprzez przemyślenie treści i interpretację tego, co pozostawiła nam autorka. W tym przypadku, moim zdaniem, nie jest to łatwa sztuka. W każdym razie, wyłapałem informację o upływie czternastu miliardów lat. Na co potrzeba tyle czasu, zapytacie - ano okazuje się, iż jest to długość cyklu życia słońca, co wydaje się zgrabnym nawiązaniem do "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" (fanfik, który uwielbiam i który gorąco polecam), ale także kolejną wskazówką. Czyżby Celestia, symbolizująca słońce, a może po prostu wraz z nim, po upłynięciu czternastu miliardów lat, umarła? Może świat przepadł znacznie wcześniej (na przykład po czerwonym olbrzymie, po którym została mgławica planetarna), co rozpoczęło sny oczekiwania, z czego jednym z nich był sen gwardzisty, protagonisty opowiadania? Po tym, jak słońce zakończyło swój cykl życia, nastał nowy "dzień", ale bez nadziei na zmierzch? Czy to może być reprezentacja piekła, w którym króluje Daybreaker? Czy to czeka tych, którzy nie dali się przekonać Lunie i wejść za nią do innych, lepszych snów? Kim w takim razie tak naprawdę jest Luna, skoro przeprowadza śniące kucyki ku czemuś lepszemu i czym są sny oczekiwania? To znaczy, przy założeniu, że nasz protagonista nie jest wyjątkiem. Pytania mnożą się szybciej niż slashery w latach osiemdziesiątych, a tymczasem wypadałoby napisać coś nie coś o formie. Cóż, jeżeli oceniać sam styl, konstrukcję akapitów, dialogów, brzmienie poszczególnych zdań oraz ogólny polot, muszę przyznać, że tekst jest elegancki. Tak, to idealne słowo - elegancki. Owszem, na etapie prereadingu przypominam sobie dwa lub trzy trudniej (w sensie, nieco przekombinowane) brzmiące zdania, lecz w obecnej formie, "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" jawi się jako przemyślany, dopracowany i satysfakcjonujący tekst, przy którym po prostu dobrze spędza się czas, brzmi on bardzo dobrze i tak też się go czyta, klimatu mu nie brakuje, wciąga, a gdy jest po wszystkim, skłania do przemyśleń. Są w nim inspirujące zdania i momenty, dużo tajemnicy, czegoś niepojętego, niezwykłego, podlanego szczyptą oniryzmu, przez co, mimo wszystko, czuć troszkę, jakby śledziło się coś wielkiego... No, może nie aż tak, ale jednak - konsekwencje czegoś, co zmieniło oblicze znanego nam świata, chociaż bardziej w skali mikro. Dostrzegam tutaj świadome bądź nie nawiązania do poprzednich dzieł, zbliżanie się do tematyki wiary, wierności, służby, chęci pojęcia nieskończoności, a także próbę pokazania tego, co jest nie tylko po śmierci, ale również... poza granicami poznania. Poza niczym. Poza snem. Nie sposób nie wspomnieć o formatowaniu, co także dotyczy formy opowiadania, lecz jest zupełnie inną para kaloszy, niż słowa, zdania, brzmienie, nastrój. Na tym etapie czytelnicy powinni doskonale wiedzieć, iż autorka nie boi się eksperymentów, jednakże tym razem idą one znacznie dalej, bowiem są dużo lepiej widoczne, niż choćby przy "Ewolucji". Efekty wizualne obejmują niestandardowe kolory strony, a co za tym idzie, także i czcionki, co może przypominać jedną z prac konkursowych autorstwa Sakitty. Stare czasy, ale pamiętam, że wówczas odebrałem to jako coś nowego i ciekawego. Nie inaczej jest przy "Solarnej" i pokuszę się o stwierdzenie, że samo to raczej nie powinno przeszkadzać tym, którzy ponad eksperymenty i bajery graficzne cenią sobie tradycyjne formatowanie. Pod koniec "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" mieliśmy coś, co w moim odczuciu miało nadać opowiadaniu pewnej filmowości, tzn. scrollując dalej kolejne strony, gdzie widniały jedynie kawałki tej finałowej myśli, która ostatecznie ukazała się naszym oczom na samym końcu, wydawało się, jakby była to animacja, gdzie kamera powoli przybliża się do twarzy bohaterki, która pogodnieje i nieco nieśmiało zbiera się na wygłoszenie morału, który ma zwieńczyć dzieło i zasiać u odbiorcy określone emocje. Pod koniec "Oczekiwania" (pierwszej, nocnej części) mamy coś podobnego, chociaż tym razem są to puste strony, a potem lawina myśli, wątpliwości, co zapewne miało reprezentować upływ czasu, pustkę, zwątpienie, zatracenie we własnej wierze, we własnym oczekiwaniu. Tutaj założenia nie są już takie oczywiste i domyślam się, że nie każdemu podpasują takie oto zabiegi. Osobiście nie mam nic przeciwko, myślę, że był to odważny krok, gdyż w gruncie rzeczy, poza pogłębieniem stanu bohatera, kolejne wątpliwości w sumie wnoszą... niewiele nowego i raczej spełniają się jako wzmocnienie zakończenia, coś dołującego, pokazującego bezkres tytułowego oczekiwania, przez co można główkować nad sensem decyzji bohatera. Zaznaczam jednak, że to tylko moje zdanie i jeżeli komuś ów zabieg stylistyczny wyda się zbędny - zrozumiem. Ponieważ efekt może się różnić w zależności od czytelnika, ciężko z góry bronić tychże zabiegów - po prostu trzeba to samemu przeczytać, zobaczyć, przemyśleć, a następnie wydać opinię, do czego oczywiście zachęcam. Jednakże to jeszcze nie koniec. Pisanie na setkę w Klubie Konesera Polskiego Fanfika przyniosło nam trzy drabble uzupełniające ową historię i przyznam się Państwu, że to były wskazówki, których potrzebowałem, by wreszcie wyjść z jakąś sensowną teorią na temat tego, co mogło się wydarzyć. Ale najpierw wspomniane drabble. Chyba dość niespodziewanie otrzymaliśmy nie jeden, nie dwa, aż trzy przykłady tego, jaki potencjał drzemie w formie, która wymusza oszczędne gospodarowanie słowami, ważenie każdego z nich i komplementuje zwięzłość, prostotę w przekazie. Siła tkwi w prostocie, powiadają, lecz w przypadku trylogii "Jeden dzień, jedno lustro" widać, że eksperymentowanie z formatowaniem również ma niemały potencjał. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy tych rzeczy nadal będą kręcić głowami, lecz namawiam, by dać temu szansę i spojrzeć na to, co autorka robi na przestrzeni trzech drabble'i bonusowych. Realizując tytuł serii, poszczególne opowiadania wizualnie przypominają lustrzane odbicia, aczkolwiek to zadaniem czytelnika jest interpretacja tego, co jest powierzchnią odbijającą, co oryginałem, a co odbiciem. To znaczy, na przestrzeni wszystkich drabble'i jasnym jest, że "Dziś", niczym lustro, stoi między "Wczoraj" a "Jutro"... No tak, przecież tak działa czas, ale nie o to mi chodzi. Wydaje mnie się interesującym to, że efekt odbicia lustrzanego jest realizowany nie tylko na tym obszarze, ale również w ramach dwóch wspomnianych opowiadań. Zarówno w przypadku "Wczoraj" jak i "Jutro", narracja pierwszoosobowa (prowadzona przez Celestię) stanowi granicę między tym, co prawdziwe, a tym, co ukazuje się jako odbicie tejże rzeczywistości. I znów, mamy przesłanki ku temu, by zastanawiać się co jest realne, a co nie: I po raz kolejny rzeczywistość wydaje się wątpliwa, trudno ocenić co było snem, co jest wizją, a co dzieje się naprawdę. W pierwszym opowiadaniu wygląda na to, że Celestia prowadzi dialog z Luną, zaś każda kwestia znajduje swoje odbicie w formie myśli tej pierwszej, co najwyraźniej powoli prowadzi ją do wniosku, że była zła. Formatowanie komplementuje zabieg, poprzez umieszczenie narracji po środku, dialogu po lewej, zaś jego odbicia po prawej, przy czym te ostatnie fragmenty zostały zapisane kursywą. Gdy jest po wszystkim otrzymujemy zdanie-klucz, a następnie podsumowanie, dumnie opatrzone złota ramką. Akurat ten motyw przewija się przez wszystkie drabble. Z kolei przy trzecim, ostatnim opowiadaniu, rzeczy ulegają zamianie miejsca, gdzie tylko narracja pozostaje na środku - chociaż nie ma już dialogu, fragmenty pisane kursywą przemieszczają się do lewej, zaś te pisane zwyczajnie do prawej, po tym, jak w środkowym opowiadaniu wszystkie zostały... cóż, wyśrodkowane, co może symbolizować przejście, a może zlanie się dwóch różnych stron w jedno, co tym bardziej wodzi czytelnika za nos. Nie tylko mamy coraz większe wątpliwości odnośnie tego, co było snem, a co nie, lecz również co jest prawdą i co to oznacza. Wiem, że nie przestaję o tym pisać, ale skoro Celestia zadaje pytanie, czy to, co wydarzyło się tak dawno temu, czy to był sen, w takim razie jaką możemy mieć pewność, czym jest prawda i czym jest rzeczywistość? Oczywiście, to wcale nie musi mieć takiej głębi, równie dobrze może to być nawiązanie do... chyba "The Royal Problem", gdzie zobaczyliśmy i Nightmare Moon i Daybreaker we śnie, ale zwracam uwagę na sugerowany upływ czasu, no i na kolejne pytanie: Swoją drogą, ciekawe kogo. Czyżby Syriusza? No dobrze, ale jak to się ma do "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę"? Rzućmy okiem na to, czego się dowiadujemy. We "wczorajszym" opowiadaniu widzimy rozterki Celestii, a także jej wnioski - że była głupia, że była zła, że była złą siostrą. Najwyraźniej ma sobie za złe to, że wygnała siostrę na tysiąc lat, ale skoro to było jedyne rozwiązanie, dlaczego? Może dlatego, że... Nigtmare Moon jednak nigdy nie była prawdziwa? Celestia umarła zbyt wiele razy, bo słońce umiera wraz z każdym dniem, z każdym kolejnym zachodem. Wieczna noc, którą mogła sprowadzić Nightmare Moon, mogła zatem oznaczać ostateczną, prawdziwą śmierć. Nocą zwykle się śpi, a skoro tak, no to ma się sny. Czy to byłyby te "lepsze sny", to niebo, którym wczoraj był świat? W "Dziś" mamy coś zupełnie innego, jako iż Celestia w pewnym sensie wchodzi w buty Luny, która swego czasu była zazdrosna o starszą siostrę. Celestia nie chce już umierać, uważa, że to Luna powinna być martwa. Skoro słońce umiera każdego dnia, o zachodzie, wtenczas księżyc musi umierać w podobnym sensie wraz z każdym kolejnym wschodem. Zatem wieczny dzień spowodowałby nieśmiertelność słońca i finalną śmierć księżyca. Ale jednocześnie Celestia zdaje sobie sprawę, że jest leniwa, słaba i że się boi. Boi się śmierci. Lecz póki trwa, słońce wchodzi i zachodzi, zmieniając się z księżycem, świat jest w równowadze. Jednocześnie, Celestia przypomina sobie, dlaczego jest Słońcem, na co reaguje płaczem. Wie, że za jakiś czas (czternaście miliardów lat) umrze, a wraz z nią skończy się świat. A co potem? Potem zawsze jest "Jutro". Jutro Celestia podniesie swoją gwiazdę, jutro będzie trwać wiecznie, a ona wreszcie będzie spokojna i szczęśliwa. Jeśli nastanie wieczna noc, Celestia umrze za dnia, znowu. Ale jeśli dzień się nie skończy, nie umrze nigdy. Może, jako istota nieśmiertelna, umierać w nieskończoność, a może nieskończenie żyć. Wnioski? Każda z dwóch sióstr czuje, że codziennie umiera. Są nieśmiertelne, więc mogą to przeżywać nieskończenie długo. Ale one obie chcą żyć, żyć w nieskończoność. Życie jest niebem, a śmierć piekłem. Ceną wiecznego życia okazuje się zło. Widać że Celestia i Luna są swoimi lustrzanymi odbiciami: wieczna noc dla Luny jest niebem, za dnia, kiedy nie żyje, musi się czuć jak w piekle, natomiast wieczny dzień dla Celestii jest niebem, nocą jest jej jak w piekle. Dramat poddanych polega na tym, że oba przypadki będą dla nich piekłem, podczas gdy dla jednej z sióstr świat stanie się niebem. Luna już raz spróbowała stać się zła, by wywalczyć swoje niebo. Teraz kolej na Celestię. Będzie złym kucykiem. Aha - zwracam uwagę na to, że każdy tekst pisany jest w innym czasie. We "Wczoraj" Celestia była, "Dziś" jest, zaś "Jutro" będzie. To też ciekawy i istotny smaczek Powróćmy do "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" i zastanówmy się, czy prezentując nam postać bezimiennego gwardzisty - który z tej racji może być każdym - autorka nie próbuje dać nam małej lekcji. W pierwszej części, podczas snu oczekiwania, najwyraźniej mamy wieczną noc, a jak wspominałem powyżej, ten scenariusz (podobnie jak wieczny dzień) powinien być dla protagonisty piekłem, jednakże jest coś, co trzyma go przy... przy życiu to raczej nie, ale przy świadomości. Tym czymś okazuje się wiara, wiara w księżniczkę Celestię oraz w to, że służba jej, niezależnie od okoliczności, jest czymś chwalebnym, wartym wieczności. Mimo piekła, tkwienia w swego rodzaju limbo, przez moment wydaje się pogodzony ze swoim losem, a nawet szczęśliwy: Bo nawet jeśli jest w piekle, ale może wypełniać swoją przysięgę, jest spełniony. Jaki z tego płynie przekaz? Że warto mieć cel, warto wierzyć. Oczywiście, że nie wie - wszakże Luna ma wielotysięczne doświadczenie w nieskończonym umieraniu. Ale ona zdaje się pojmować już znaczenie wieczności. On jeszcze nie. On wie, w co wierzy, nie żałuje życia, choć nigdy tak naprawdę nie żył (według Luny, wszakże jako kucyk ziemski, śmiertelnik, raczej nie wznosił ani słońca, ani księżyca, nie był jednym z ciałem niebieskim), nie żałuje swojego życia, wie, za co i dla kogo umarł. To jest dedykacja. Rozumie też, czemu Celestia nie chce mu pokazać swojego nieba, zamiast tego zostawia go we śnie, w nocy. Musi się z nią zmierzyć. Zmierzyć się z piekłem. W ogóle, w fanfiku jest parę momentów, gdzie wybrzmiewa on dosyć... religijnie. Czyżby poza onirycznym, miało ono także sakralne oblicze? Skoro wszystko ma swoje odbicie, czy w takim razie ci, którzy zawierzyli swój los Lunie, oczekują na nią w blasku wiecznego dnia? W niebie Celestii, ale swoim piekle? Ciekawe. A co się dzieje z kucykami, które dają się przekonać i idą z władczynią, w którą nie wierzą? Co by było, gdyby gwardzista poszedł z Luną tam, gdzie będzie dzień, ale nie będzie Celestii? To znaczy, Luna ma nadzieję, że jej nie będzie. Czyżby to miało być prawdziwe piekło? A może tak jak Celestia i Luna są swoim lustrzanym odbiciem, ale w gruncie rzeczy tym samym, może nie ma różnicy między piekłem, a niebem i jedyne, co zostaje, to wiara? Przyznam, że początkowo po zapoznaniu się z drabble'ami Niki miałem zupełnie inną teorię, w ogóle nie podejmującą powyższych zagadnień, za to bardziej umocowaną w rzeczywistości. Podchodząc do zagadki z zupełnie innej perspektywy, acz uznając, że to, o czym czytam, odbywa się w zaświatach, a Celestia, jako Daybreaker ostatecznie skończyła w piekle za swoje zło, zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób postacie w ogóle trafiły do tychże zaświatów. Pomyślałem wówczas, że Celestia w końcu sama zaczęła być zazdrosna o Lunę, co stanowiłoby paralelę do młodszej siostry, której zresztą wybaczyła (A co mogło ją ośmielić do własnej przemiany, no bo kto jej stanie na stronie?). By upewnić się, że nikt jej nie powstrzyma (możliwe, że minęło dostatecznie dużo czasu, że znane nam bohaterki od dawna nie żyją, stąd bez Luny nie byłoby komu kiwnąć kopytem, no, może poza Discordem, chociaż nie wiadomo, co się nim stało), postanowiła wyjawić swojemu fanatycznemu gwardziście, jak zapatruje się na swoją siostrę, pośrednio inicjując zamach, aczkolwiek ta teoria szybko się rozlatuje, gdyż sama Luna stwierdza, że krew wroga (Luny) i mordercy (jego samego), którą ów gwardzista ma na sobie, została przelana za słuszną sprawę. Jakoś mi się nie wydaje, by swoje zabójstwo za sprawę wiecznego dnia uznała za coś podobnego, nawet jeśli byłaby wobec siostry BARDZO wyrozumiała. Ale może wydarzyło się coś innego. Być może Luna zorientowała się, że jej siostra nie chce już opuszczać słońca, gdyż ma dosyć "umierania" w nieskończoność wraz ze swoim ciałem niebieskim, nie wspominając o tym, że sama powinna wiedzieć aż za dobrze jak to jest i jak niebezpieczna to pokusa. Domyślam się, że Luna była jeszcze w stanie nawiązać walkę z Celestią, a nawet ją pokonać, lecz gdyby ta zmieniła się w Daybreaker, szanse Pani Nocy spadłyby znacząco, być może do poziomu, w którym nawet jako Nightmare Moon miałaby problem. Stąd, postanawia zaatakować pierwsza (i to w momencie, w którym starsza siostra była najsłabsza, choć jeszcze skłonna opuszczać słońce), co okazuje się sukcesem, lecz osłabiona od ran Luna nie stanowi wyzwania dla wiernego po wsze czasy Celestii gwardzisty, który w odwecie pokonuje młodszą siostrę, wypełniając tym samym swoją służbę i przysięgę. A jak zginął on? Trudno powiedzieć. Może sam padł od ran, a może odszedł ze starości, ale nawet po śmierci nie może się doczekać na powrót Celestii, w której odejście nie wierzy. Sprawa była słuszna, gdyż jako żołnierz pełnił służbę, nie sprzeniewierzył się swoim ideałom i wierzył, że ratuje Equestrię przed powrotem tyranki, która to i tak była większym grzesznikiem od niego, gdyż już raz wystąpiła przeciwko Celestii, próbując przynieść wieczną noc, a teraz dopuściła się siostrobójstwa, aczkolwiek mogło jej przyjść do głowy, że i to Celestia mogłaby jej wybaczyć, gdyż wiedziała doskonale, że staje się złym kucykiem, ale nic nie mogła poradzić. Tak jak Luna, której jednak przebaczono. W skrócie – za bardzo skupiłem się na tym, za co została przelana krew, kto był wrogiem, kto mordercą, czym była ta "słuszna sprawa", no i... w jaki sposób Celestia i Luna pożegnały się ze światem, no i dokąd trafiły. Znacznie później zdałem sobie sprawę, że chyba nie ku temu autorka chciała zwrócić uwagę czytelnika. Cóż, zawsze dobrze jest sobie poteoretyzować Aha, jeszcze słowo odnośnie formy "Jednego dnia, jednego lustra". Tu zdecydowanie głównym specjałem jest formatowanie oraz to, jak zostały zgrane i skonstruowane te trzy strony (łącznie) tekstu. Samo słownictwo tudzież brzmienie zdań, niczym szczególnym nie zaskakują, w porównaniu z "W oczekiwaniu..." to dosyć... prosto i zwięźle napisana rzecz, co zapewne wynika z limitu słów, ale z drugiej strony nie czuć, że czegokolwiek brakuje. Ciekawie użyta forma, interesująco sformatowany tekst, stosunkowo wiele ukrytych smaczków. Świetna sprawa. O swoich odczuciach oraz przemyśleniach związanych z fabułą oraz tym, czego od razu nie widać, mógłbym pisać jeszcze długo, niemniej uważam ów tekst za godny polecenia i analizy w całości, mając w pamięci starsze dzieła autorki, widać pewne związki pod kątem tematyki, podejmowanych problemów i sposobu ich przedstawienia, a także kreacji klimatu. Przeważnie to coś tajemniczego, nieoczywistego, sentymentalnego bądź mrocznego, nostalgicznego lub wodzącego za nos, ale zawsze tak, by czytelnik się zastanawiał, by nie mógł oderwać się od lektury, a przynajmniej nie w sposób obojętny. Uważam, że "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" to naprawdę ciekawy i niezwykły tekst, kolejna godna próbka możliwości Niki, jednakże mimo tego jak sam byłem zaskoczony tym, ile szczegółów mi się zazębia, ile jestem w stanie z tego wynieść, moim ulubionym fanfikiem jej autorstwa pozostaje "Ewolucja gwiazd typu słonecznego". Poprzeczka została zawieszona wysoko i "Solarna" już prawie ją pokonała - zabrakło bardzo niewiele. Wątki mistyczne, szczypta sakralności, wespół z pomysłem na to, by zestawić ze sobą dwa byty, oddzielone od siebie powierzchnią lustrzaną, skonfrontowanie prawdy z kłamstwem, snu z rzeczywistością, śmierci z życiem, śmiertelnika z nieskończonością - to wszystko udało się znakomicie, w bardzo dobrej formie, lecz fanfik ten pozostaje, według mnie, trudny i może się okazać, że nie jest to propozycja dla każdego. Z drugiej strony, nie istnieje takie dzieło, które zadowoliłoby wszystkich, więc to w gruncie rzeczy nic takiego. Nie miałem złudzeń, iż autorka napisała to tak, jak chciała i jak czuła, a to przecież najważniejsze - tworzyć tak, by samemu być zadowolonym z podjętej próby. Nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować koncepcji oraz wykonania, a fanfik oczywiście polecić, jednocześnie namawiając, by dać temu charakterystycznemu formatowaniu szansę i spróbować się wczytać, w poszukiwaniu ukrytego sensu, prawdy oraz przekazu. Opowiadanie jest nieco inne, nietuzinkowe, nie mówi wiele, pozostawiając szczegóły wyobraźni, ale w mojej opinii, wszystko jest do odgadnięcia/ dopowiedzenia sobie, co powoduje, że odkrycie głębi staje się swego rodzaju nagrodą dla czytelnika. Jak dla mnie, to zawsze coś wyjątkowego, kiedy fanfik nagradza swojego czytelnika, gdy ten poświęci mu dostatecznie dużo czasu oraz rozważań Łatwa sztuka to to nie jest, ale czy niemożliwa? Pozdrawiam! PS: A do tego piękna, minimalistyczna okładka. Barwy cieszą oko, w ogóle, wylewa się z tego coś... łagodnego. Jakby znak, że wszystko będzie dobrze. Mały szczegół, ale cieszy i dobrze nastraja na moment przed lekturą albo jak na pierwsze wrażenie
  7. W przyjemnością powracam do "Cienia Nocy", choć tym razem, by odpowiedzieć na kilka pytań oraz poteoretyzować. A raczej, nadinterpretować. Albo jeszcze lepiej - zgadywać. Długo o tym myślałem, ale dyskusja w ramach czytania rozdziału siódmego na Kąciku Lektorskim zachęciła mnie, a raczej, ośmieliła, by wyjść znacznie dalej poza ramy, które sobie pierwotnie ustaliłem. Szczególnie myśl, jakoby postacie miały naprawdę małe pojęcie o historii i nie mogą wiedzieć, co jest grane, skoro obiektywnie nie mają źródeł wiedzy, ani skąd się dowiedzieć... Zupełnie, jak czytelnicy W jakimś sensie. Autorka zapewne będzie mieć niezły ubaw z tego, jak usiłuję znaleźć drzewo siedząc na gałęzi, ale liczę, że cokolwiek, co sobie dopowiedziałem, wyda się w miarę ciekawe Nooo... Może to moje spaczenie po gierkach retro, ale nie powiedziałbym, że to chwila. Ale to tylko ja Ale rozumiem, że inaczej czas płynie, gdy się steruje i ogląda to na ekranie, a inaczej, kiedy się to czyta, gdzie w tekście rzeczy są opisywane słowami, nie obrazem. Wciąż, nie pomyślałbym, że trwało to właśnie tyle, bo czuło się, że trwało nawet dłużej. Że poszczególne akcje trwały zbyt długo. No, ale zgodzę się z przedmówcą, to są detale. Bez ściemniania – zdecydowanej większości kwestii po łacinie nie czytałem, zaś przy pierwszym czytaniu jedynym, nad czym się pochyliłem, było znaczenie imienia Gdyż zaciekawiło mnie to, dlaczego miałby być zwany również Zważywszy na zapowiedzi, że w tekście przewinie się łacina, od razu skojarzyłem sobie imię z tymże zacnym językiem i spróbowałem je przetłumaczyć. Pierwsza próba niewiele dała, więc podzieliłem imię na dwa człony. Zadziałało. W nawiązaniu do jednego z Twoich pytań, odnośnie tego właśnie osobnika... W każdym razie, zmierzyłem się z kwestiami po łacinie przy okazji drugiego czytania, wprawdzie nie odbyło się ono w ramach sugestii drugoplanowych, o których wspominałem poprzednim razem, ale znalazłem trochę czasu w zeszłą sobotę, po czym miałem ładnych parę dni na zebranie myśli i sformułowanie teorii. Uwierzcie mi, analizując szczegóły, rozdział ma naprawdę wiele do zaoferowania, dociekliwy czytelnik powinien móc, w drodze analizy, dopowiedzieć sobie możliwe scenariusze, wpisać je w znaną dotychczas chronologię i w ten sposób wyjść z niejedną teorią na temat tego, o czym tak właściwie był ten rozdział i co próbowała schować przed nami autorka. A także, co tak naprawdę mogło się wydarzyć w tym świecie i jak bardzo błądzą znajome postacie. Jak się domyślam, zdecydowana większość tych moich domysłów – o ile nie wszystko – nie będzie mieć nic wspólnego z wizją autorki i po prostu okaże się, że cały czas chodzi o coś innego, ale jak wspominałem na początku, liczę, że będzie to co najmniej interesujące, a przy sprzyjających wiatrach, otworzy szerszą dyskusję, o spoilerach, ukrytym lore w "Cieniu Nocy" oraz przyszłości znajomych postaci. Na początek, pytanie odnoszące się do jegomościa, którego hintnąłem w recenzji jako sojusznika, którego w pewnym momencie napotyka Night Shadow. Jeszcze więcej o tejże postaci: Sporo się naprodukowałem, a przecież rozchodziło się tylko o to, czy domyślam się, kim jest niemniej, potrzebowałem nie tylko uzasadnienia, ale także wyczerpującej bazy pod kolejne odpowiedzi i teorie, zatem nie przedłużając... Co nieco więcej o tym, dlaczego idę ze swoimi teoriami tak daleko: Tak poza tym, możliwości te wydają mnie się ciekawe w kontekście bezsensowności wojen, przemocy oraz śmierci niewinnych, czyli motywu, który przewija się na dłużej po raz pierwszy właśnie w rozdziale siódmym. I który zarazem dodaje kolejną warstwę głębi do jej charakterystyki. Jestem bardzo ciekaw, dokąd dalej zabrnie ten aspekt Zatem tyle w ramach odpowiedzi na zadane pytania, przeplatanych własnymi teoriami, mniej lub bardziej śmiałymi, no i interpretacją poszczególnych elementów fanfika. Oprócz tego, w nawiązaniu do tego, o czym już pisałem, mam jeszcze parę szybkich, luźnych przemyśleń. Teoria Otchłani: Każda wizyta w Alikorngard jest spersonalizowana: Przyszłość Night Shadow: Uff... To by chyba było na tyle tych moich teorii. Przyznam, że wymyślanie tego, spisywanie uzasadnień, argumentów oraz wpisywanie całości w to, co już mamy, było dla mnie niemała frajdą Tym bardziej przychylam się do opinii Verlaxa, że do tej pory to najlepszy rozdział i o ile poprzeczka wisi niebotycznie wysoko, myślę, że jest możliwe napisanie kolejnego kawałka, co najmniej tak samo dobrego tekstu w ramach "Cienia Nocy". Oczywiście zachęcam do lektury, jeżeli jeszcze tego nie uczyniliście, a także do dyskusji oraz snucia teorii Pozdrawiam!
  8. Kolejny, siódmy rozdział zremasterowanej wersji "Cienia Nocy" jest dziełem, przy którym miałem plan spędzić jeszcze trochę czasu, na etapie prereadingu i korekty. Szczęśliwie dla czytelników, autorka mnie uprzedziła, toteż już w ten ostatni dzień tygodnia roboczego możemy cieszyć się nowym materiałem, trudno o lepszy początek weekendu ;) Jednakże pozwolę sobie uściślić, w kontekście tego, co chciałem wykonać – rozumiem jak najbardziej chęć budowania poszczególnych opisów ze zdań prostych, krótkich, celem nadania dynamizmu, zamierzonej chaotyczności, elementu zaskoczenia, lecz zważywszy na to, że rozdział (dużo dłuższy i bogatszy w content, względem poprzedniej wersji) posiada fragmenty spokojniejsze, w niektórych miejscach próbowałbym połączyć co krótsze zdania w jedno dłuższe, rozbudowane, by w ten sposób skomplementować ów spokojniejszy ton, jaki raz po raz udziela się w rozdziale. Podkreślam, jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna sugestia, w znacznej mierze wynikająca z własnych upodobań, nie jest to sprawa obiektywna, jak ortografia czy interpunkcja, zatem z pewnością niczego Państwo nie tracą w związku z tym, że "zaspałem" z nadprogramowymi propozycjami względem formy rozdziału Zakładając oczywiście, że decyzją autorki, rzeczywiście cokolwiek trafiłoby do finalnej wersji tekstu. Powracając na chwilę do wyżej wspomnianych spokojniejszych fragmentów, nie powiedziałbym, że były to elementy podpadające pod [Slice of Life], ale z pewnością w płynny sposób spowalniają one akcję, dając czas na wzmocnienie klimatu oraz zwracając uwagę czytelnika na szczegóły, czy przeżycia wewnętrzne protagonistki. Każdy, kto czytał i wciąż pamięta stary rozdział siódmy (opatrzony wówczas innym tytułem), od razu zauważy jak wiele nowych rzeczy dodała autorka, przy okazji dużo, dużo lepiej realizując szeroko pojętą tajemniczość – zgodnie z zapowiedzią, w sposób mroczny, krwawy, niekiedy całkiem brutalny, na przykład w postaci opisów odnoszonych obrażeń. Główną bohaterką oczywiście pozostaje Night Shadow i to w znacznej mierze wokół niej krążą przedstawione w rozdziale wydarzenia, ale Łowcy, w mojej ocenie, otrzymali całkiem sporo czasu na to, by mieć swoje momenty i brać udział w fabule w sposób aktywny (a im bliżej końca, tym tejże akcji więcej), choć najbardziej spośród znajomych najemników błyszczy Bastard Spell. Występ Javelin Ichora oraz Blood Makera uznaję za satysfakcjonujący i taki, który się zapamiętuje, Random Adventure zdawał się przebijać w początkowych partiach rozdziału, potem, na moje wyczucie, "przewijał się", ale robił swoje, podobnie jak Awful Look, który z kolei wybił się pod koniec... Lecz z zupełnie innych powodów. Przyjąwszy zlecenie od samego Darkness Sworda – ojca Night Shadow – bohaterowie wędrują do upadłego przed laty Alikorngard, w poszukiwaniu Amuletu Alikorna. Nie wszyscy są zdecydowani na wyprawę, bowiem nie będzie to ich pierwszyzna, zaś nauczeni doświadczeniem, wiedzą już, czego się spodziewać. Istotnie, na miejscu czyha mnóstwo niebezpieczeństw, spośród których nieumarli wydają się stanowić najmniejszy problem – nie to, co wciąż chodzi po przeklętej ziemi stanowi największe zagrożenie, lecz to, co kryje się w głębinach, a co najwyraźniej wzywa do siebie Night Shadow. Z czasem, bohaterka doświadcza niepojętego, walcząc z tytułowymi grzechami, przeszłością, ale również własnymi słabostkami. Nie oznacza to jednak, że w trakcie tej niezwykłej wędrówki nie znajdzie sojusznika. Powróciwszy do rzeczywistości, wraz z Łowcami zmierza ku ostatecznej konfrontacji z królem Alikorngard, który wciąż tkwi we własnym limbo, jak się okazuje, wraz z poszukiwanym przez bohaterów Amuletem Alikorna. Czy są gotowi uiścić cenę jednego życia, by odejść z pustymi kopytami, a może zaryzykują wszystko, by uzyskać szansę na zdobycie Amuletu? Odpowiedzi znajdziecie w tekście. Tak przedstawia się zarys fabularny najnowszej odsłony zremasterowanego "Cienia Nocy". Jak nietrudno zauważyć, mamy szereg nowych wątków, co oczywiście oznacza nowe sceny, lokacje, a także momenty, w których to udzieli się to mroczniejsze, tajemnicze oblicze tej części historii, choć w inny, bardziej wyrazisty sposób, niż zapamiętaliśmy. Wszystkiego jest więcej, jest to też obszerniej i lepiej opisane, jednym z moich ulubionych przykładów jest opis Alikorngard. Lokację tę możemy sobie bez problemu wyobrazić, także kolorystycznie, a jednocześnie pole do własnych wyobrażeń jest na tyle szerokie, że mimo pewnych podstaw, jakie dała nam autorka, w zależności od odbiorcy, każdy może mieć nieco inną wizję upadłego miasta alikornów. To jest, moim zdaniem, świetne, za to się kocha słowo pisane :D W podobny sposób zrealizowano przeżycia wewnętrzne Night Shadow – powiedziałbym, że jej reakcje na to, co się dzieje, na istoty, które napotyka, myśli, a także chwile słabości, to wszystko czyni z niej postać, którą tym bardziej chcę śledzić, której tym bardziej chcę kibicować i która nabiera głębi, po prostu. Innym przykładem są opisy zniszczeń różnych struktur, śladów pozostawionych przez czas, a które dają nam pojęcie o tym, co kiedyś mogło się wydarzyć, podobnie zresztą są opisywane obrażenia, rany, stan, w którym Night Shadow zastaje kolejne trupy, wliczając w to nie tylko kwestie cielesne, ale także zniszczenia ubioru. Czy to jakieś zastygłe strużki, pęknięcia, plamy krwi i ropy, czy niepokojące wrażenie "normalności", jakby lada moment miał wstać nowy dzień, a na zewnątrz mieliby wyjść mieszkańcy Alikorngard, jak gdyby nigdy nic złego się nie wydarzyło, te drobne szczegóły mają duże znaczenie i wspólnie tworzą, mimo nastroju, barwną treść, którą doskonale się śledzi i która, jakkolwiek przewrotnie miałby to brzmieć, żyje w wyobraźni odbiorcy ;) Nie chciałbym spoilerować niczego więcej, toteż powiem tylko tyle, że po lekturze czuję się "najedzony" – rozdział ma aż sześćdziesiąt sześć stron (Serio, tyle się u mnie wyświetla, choć na ostatniej widnieje tylko jedno zdanie. Pewnie jakiś glitch po mojej stronie xD), ale wciąga jak diabli, chociaż jednocześnie starałem się wyłapywać różne usterki i zwracać uwagę na formę, w ogóle nie zauważyłem upływu czasu, który to czas okazał się naprawdę dobrze spędzony. Jak dla mnie, tempo akcji zostało poprowadzone praktycznie bezbłędnie. Były fragmenty, w których dominowała akcja, napięcie, robiło się przy tym mrocznie, czuć było zagrożenie, a z drugiej strony, przewijały się momenty spokojniejsze, koncentrujące się na psychice i przeżyciach głównej bohaterki, tam również było pewne napięcie, mrok, niebezpieczeństwo wyziewało z każdego kąta. Ale nie są to jedyne rzeczy, które pozostają wspólne dla obu typów scen. Przez cały czas czuć przygodę, czytelnika trzyma się poczucie, że dzieje się coś ważnego, wszystko zostało podlane sytą porcją fantastyki, z elementami grozy do smaku. Obawiałem się troszkę wrażenia czysto rzemieślniczej pracy, jednakże, nawet jeżeli to właśnie jest na rzeczy, nic a nic tego nie odczułem. Dodatkowo, przejścia między fragmentami bogatszymi w akcję, pojedynki, zaklęcia, próby ucieczki, a scenami prowadzonymi spokojniej, skupiającymi się na Night Shadow, są bardzo płynne, toteż ani razu nie wydawało mi się, że akcja nagle szarpie do przodu albo zostaje sztucznie stonowana. Znakomita robota! Kreacje bohaterów, choć dużo lepsze i bardziej urozmaicone, to jednak radykalnych zmian w ich charakterach nie uświadczymy. I chyba bardzo dobrze, w końcu po co naprawiać coś, co nie jest zepsute? Postacie są po prostu takie, jak je zapamiętaliśmy z poprzedniej wersji, tylko lepiej zarysowane, aktywne, powiedziałbym, że bardziej żywe, przez co żywiej zapadają w pamięci, a ich losy chce się śledzić z większym zaangażowaniem. Mamy zatem satysfakcjonujący rozwój znajomych charakterów, spośród których najwięcej zyskał w mojej opinii Bastard Spell. Wydał mnie się bardziej zdeterminowany, nieustępliwy, dużo silniejszy. ...no i wypadł wiarygodnie jako lider: ten przywódca najemników-pegazów, ten nauczyciel młodej królewny, alikorna. Bardzo dobrze wykonana postać, miałem wrażenie, że na jego kreację przeznaczono sporo czasu i skierowano dużo wysiłku. Plus, doceniam chwilę niepewności, kiedy to... Zyskują także kreacje Javelin Ichora oraz Blood Makera. Szczegółami nie tylko zadbano o nieco lepsze nakreślenie relacji między tymi dwoma, ale znacząco, o ile mnie pamięć nie myli i oczywiście moim zdaniem, zwiększono ich siłę. Bohaterowie ci walczyli moim zdaniem skuteczniej, co ciekawie kontrastuje ze strachem, gdy zbliżali się do zamku, na początku. Mimo obrażeń, pewnej przewagi przeciwnika (również zważywszy na otoczenie oraz warunki), nie poddawali się, potrafili zadawać uszkodzenia... Generalnie, zrobili na mnie wrażenie, jako wiarygodni wojownicy, podejmujący walkę i mimo braku perspektyw na odniesienie zwycięstwa, w sensie, zabicia na śmierć wszystkich przeciwników, potrafili stawić opór dostatecznie długo, by dać czas swemu przywódcy oraz "zabezpieczyć" ucieczkę. W tym wszystkim przewija się gdzieś Green Crossbow, co do którego mam chyba najmniej do powiedzenia. Po prostu jest sobą i robi swoje. Chociaż bardzo dokładnie podkreślono jego wiarę w Harmonię, nie przypominam sobie tych szczegółów z poprzedniej wersji. O Randomie oraz Awfulu już wspominałem, nie mam więcej do dodania w tej materii. Mamy zatem kompetentnie wykreowane i poprowadzone postacie, jedne oczywiście pełnią ważniejszą rolę, robią więcej, a także spędzamy z nimi więcej czasu, drugie natomiast wspierają je, działają sobie, niby nic wielkiego, ale ich obecność cieszy, bo bez nich fabuła, na tym konkretnym etapie, nie byłaby kompletna. Świetna sprawa ;) Powracając jeszcze do głównej bohaterki, jej zapadających w pamięć, charakterystycznych momentów jest więcej, vide rozgryzanie pułapki opartej na iluzji i wyszukiwanie bezpiecznego gruntu, czytało się to jak grę w platformówkę, sympatyczna rzecz :) Innym razem są to kolejne próby, którym jest poddawana Nighty, a także pomysł wykorzystania talentu do iluzji celem zdobycia artefaktu, w miarę możliwości, bez walki. Za każdym razem było to interesujące, utrzymane w odpowiednim nastroju, wszelkie okazje do pochylenia się nad przemyśleniami, emocjami, wątpliwościami czy aspiracjami Night Shadow, zostały wykorzystane dobrze, niekiedy nawet w troszkę zaskakujący sposób, przynajmniej dla mnie. To pozostawia mnie z kwestią pojedynku wieńczącego rozdział. Cóż, to chyba najtrudniejsza dla mnie sprawa. To prawda, że build-up tej walki został zrealizowany bardzo dobrze, obszernie, klimatycznie, dobrym tempem i tak dalej, i tak dalej. To prawda, że wymiany zaklęć, opisy poszczególnych akcji, obrażenia, to także mocna strona finału rozdziału, gdzie nie tylko akcja znajduje swoją kulminację, ale również ogólny chaos oraz poczucie zagrożenia (co jest niemałym osiągnięciem, zważywszy na to, że przecież mamy ciąg dalszy, wiemy, komu się uda, że ci bohaterowie mają przed sobą przyszłość), co owszem, nadaje dynamizmu i stwarza napięcie, dzięki czemu śledzi się to na skraju krzesełka. Natomiast, mam pewne wątpliwości, czy walka ta nie okazała się troszkę przeciągnięta. Nie zrozumcie mnie źle, to było bardzo satysfakcjonujące zwieńczenie, ale myślę, że było ono nieco za długie. Tak, to jest możliwe – można coś przeciągnąć i uczynić to męczącym, nużącym, a można przeciągnąć, ale nie stracić przy tym satysfakcji, ustrzec się przez wrażeniem przesytu. Przeciągnięcie walki oznacza, że protagoniści dłużej wymieniają kolejne ataki, wykonują uniki i odnoszą uszkodzenia, a to rodzi pytanie jak to wytrzymali i ujmuje troszeczkę wiarygodności, że istoty te, w tym konkretnym świecie przedstawionym, funkcjonującym na takich, a nie innych zasadach, faktycznie mogły to przeżyć. Jasne – Bastard Spell może być usprawiedliwiony, skoro... Jednakże co do reszty, łącznie z Night Shadow, pod koniec zaczynałem już trochę powątpiewać. Początkowo uwagę na tym polu zwracał przede wszystkim Awful Look, ale im dłużej nad tym rozmyślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że coś za żywotni są ci awanturnicy. Akurat Awful... Ale co do reszty, próbowałem to sobie wyjaśnić, że to przecież doświadczeni najemnicy, pewnie dużo trenują, są zahartowani, a jednak nadal trzymały mnie się wątpliwości. Co chyba jest pewną sprzecznością, no bo w końcu dzięki temu zyskały kreacje Javelina i Blooda, Bastard Spell mógł zabłysnąć, a poza tym, mamy kontynuację realizacji myśli, że alikorny nie są maszynami do niszczenia wszystkiego i zabijania każdego byle mrugnięciem oka – obrywa nie tylko Night Shadow, ale także nieumarłe alikorny i to od "byle" pegazów – a mimo to, jak dla mnie, trwało to trochę za długo. Może to przez wgląd na chaotyczność, która zapewne miała dopełniać efektu – po pewnym czasie człowiek zaczyna się do tego chaosu przyzwyczajać i w jakimś sensie ulega on "uporządkowaniu", więc i emocje nie są już takie, jak początkowo, gdy walka się rozkręcała. Niemniej, końcówka godnie zamyka rozdział i wzbudza apetyt na kolejne zremasterowane rozdziały. Zwłaszcza, że im dalej, tym więcej nowości, tym lepiej wykonane są znajome sceny, tym bardziej dopracowane opisy i kreacje postaci, jest także klimat, który wręcz wylewa się z ekranu i nie pozwala się oderwać. Wszystko, czego dusza zapragnie ;) Podsumowując, mamy bardzo dobry miks przygody z fantastyką, z pewną domieszką grozy, całość utrzymana jest w tajemniczym, mrocznym nastroju, dzięki któremu rozdział ma charakter, nie pominięto przy tym bohaterów, których kreacje cieszą i satysfakcjonują, zaś obok akcji, tajemnicy, znalazło się miejsce na pewne światotworzenie, głównie w materii lore alikornów, z czego wynika rozbudowa charakterystyki Night Shadow – ciekawskiej, zdeterminowanej, acz nadal posiadającej pewne słabe punkty, z którymi również toczy walkę. Wszystko to jest bardzo zajmujące i nie tylko zachęca do dalszego odkrywania fabuły, ale również do obserwowania rozwoju postaci królewny, czytelnik chce zobaczyć, jak staje się coraz silniejsza i jak dąży do celu. Wizerunek poszczególnych lokacji jest budowany również poprzez niuanse, które owszem, mają znaczenie i nadają całości smaku oraz charakteru. Dzięki szczegółom, dobrze wkomponowanym w treść, możemy sobie wyobrazić kolejne rzeczy, a otoczenie wydaje się żywe, plastyczne. Widzimy oczyma wyobraźni barwy, struktury miejsce, zniszczenia, wręcz czujemy smród śmierci, a jednocześnie wiele możemy sobie wizualizować samodzielnie, co sprawia, że wrażenia z lektury mogą być różnorodne w zależności od czytelnika, pomimo pewnej wspólnej podstawy. Stąd, rozdział nie jest "sztywny", a my swobodnie brniemy dalej, aż do zakończenia. Plus, ciekawe zagadki i tajemnice do rozwikłania po drodze. Ostatecznie, była to lektura wciągająca, ciekawa, miejscami nawet zaskakująca, innym razem budząca niepokój, ale zawsze ujmująco tajemnicza, nastrojowa. Gorąco polecam zarówno nowym, jak i dotychczasowym czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy pamiętają stary "Cień Nocy" Osoby, które chciałyby napisać coś przygodowego, mroczniejszego, a którym przydałaby się inspiracja, też powinny zajrzeć. Raczej się nie rozczarują. Zachęcam także do komentowania i dzielenia się własną opinią. Co sądzicie o tym rozdziale, czy przebił wszelkie oczekiwania, a może czegoś Wam zabrakło? Co Was zaskoczyło, a co udało się przewidzieć, no i jak zapatrujecie się na końcowy pojedynek? Czy był za długi, a może w sam raz, a może – w końcu co człowiek, to opinia – przydałoby się go jeszcze więcej? :D Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w dalszym pisaniu, a także remasterowaniu.
  9. Jeżeli miałbym opisać „Grotę” jednym słowem, powiedziałbym, że było to opowiadanie imponujące. Dlaczego? Głównie z uwagi na satysfakcję, jaką sprawiło czytelnikowi wysoką jakością wykonania. Racja, początkowo można odnieść subtelne wrażenie czysto rzemieślniczej pracy, lecz odpowiednio szybko wkracza znakomicie podkreślony klimat, dzięki któremu początkowe odczucia mijają, a czytelnik bez pamięci zatapia się w lekturze, nie mogąc się oderwać. A przynajmniej tak właśnie było w moim przypadku Przechodząc od ogółu do szczegółu, imponująca, godna pochwały oraz naśladowania jakość udziela się opowiadaniu na praktycznie każdej płaszczyźnie. Przede wszystkim, nastrój oraz stylistyka, dzięki której to pierwsze, w mojej opinii, wypada tak dobrze i udziela się niemalże od razu po rozpoczęciu czytania. Naprawdę, bardzo, ale to bardzo spodobały mi się te solidne, przemyślane co do najdrobniejszego szczegółu opisy, nierzadko wzbogacone o nazwy własne, głównie statków kosmicznych, niemniej to bardzo atrakcyjny dodatek, który pomaga zorientować się z którym uniwersum zostały skrzyżowane kucyki, o ile ktoś przeoczył zapodane grafiki, tudzież zaspał. Generalnie, wydaje mi się, że gdybym miał przytoczyć fragmenty, które najbardziej mi się spodobały, musiałbym zacytować tutaj jakieś dziewięćdziesiąt procent opowiadania. Mógłbym wybrać jakieś próbki, ale wydaje mi się, że wyrwane z szerszego kontekstu, mogłyby wydać się zwykłe, a na pewno nie aż tak imponujące, a to byłaby ogromna strata. Niezależnie od tego, czy to opis otoczenia, wykonywanych przez postacie czynności, gestów, czy też – skądinąd znakomite, perfekcyjne wręcz – pojedynek między Mistrzynią, a uczennicą, wszystko czyta się tak, jakby było to profesjonalna robota, a klimat wylewa się z ekranu hektolitrami. Co więcej, opowiadanie powinno okazać się w pełni przystępne i zrozumiałe także dla kogoś, kto nie jest fanem Gwiezdnych Wojen, a nawet przez całe swoje życie nie obejrzał ani jednego filmu, nie przeczytał ani jednego komiksu, co najwyżej zbierał tazosy, jeżeli urodził się w odpowiedniej epoce. Gracze mogą skojarzyć postać Starkillera ze „Star Wars: The Force Unleashed” na platformy siódmej generacji, niewykluczone, że ktoś skojarzy „Star Wars” z zestawami Lego, które niegdyś dało się pobrać z półki w sklepie. Niezależnie od tego, czy ktoś urodził się o czasie, by na bieżąco śledzić sukces Gwiezdnych Wojen, bądź kojarzy lata 90, gdzie tazosy i Lego podejmujące uniwersum zdobywały popularność, tudzież bliższe są mu współczesne czasy oraz najnowsze odsłony filmowego cyklu, z pewnością odnajdywanie nawiązań sprawi trochę radochy, natomiast ci, którym owe uniwersum jest kompletnie obojętne również będą mogli oddać się lekturze i zrozumieć, o czym to jest, bez najmniejszego skołowania, czy zagubienia. I to jest świetne. Jednak nie samymi opisami człowiek żyje, skoro to starcie dwóch istnień, no to wypadałoby, by bohaterki co nieco powiedziały, weszły w interakcję inną, niż pojedynek. W pewnym momencie mamy dosyć sporo dialogów, jakby na moment opisy zostały odsunięte na bok, a czas się zatrzymał, po to, by obie strony mogły wygłosić swoje stanowiska, co dla czytelnika jest okazją do zaczerpnięcia z ich kreacji oraz poznania ich tła. Faktycznie, był to moment, w którym dialogi zdominowały opisy, jednakowoż kwestie mówione okazały się obszerne, napisane z charakterem, zupełnie tak, jakby były to opisy, toteż zero zarzutów w mojej strony. Powiem więcej – był to moment, od którego zaczęło narastać napięcie, co znalazło swoje rozwinięcie w scenie walki, natomiast ujście w punkcie kulminacyjnym oraz w zwrocie akcji, od którego natężenie akcji skokowo spadło, zostawiając nas z zakończeniem. Wydaje mi się, iż był to wręcz podręcznikowy przykład prowadzenia akcji. A skoro o akcji mowa, nie sposób nie wspomnieć o dobrym tempie, które dało czytelnikowi akurat tyle czasu, by dać się porwać, wciągnąć w treść, a między wierszami chłonąć klimat, przy jednoczesnym zapewnieniu, że ilość okazji do nudy, czy wrażenia dłużyzny bądź nagłego przyspieszenie wyniesie okrągłe zero. Słowem, akcja została poprowadzona bardzo kompetentnie, autor nie zostawił sobie najmniejszego miejsca na błąd. Co prawda czuć trochę, że jest to przełomowy punkt w dłuższej historii, lecz z uwagi na wypowiadane przez bohaterki szczegóły, można część fabuły sobie dopowiedzieć, do czego jednak nie wystarczy sama wyobraźnia, dobrze by było znać realia oraz fabułę Gwiezdnych Wojen, aczkolwiek trudno mi określić jaki stopień znajomości będzie wystarczający. Póki co, nie zanosi się na to, by autor do tej historii powrócił, bądź też zaprezentował inne, wybrane z chronologii, przełomowe epizody, natomiast widzę potencjał, który doświadczony, znający crossoverowane uniwersum pisarz, mógłby przekłuć w coś dużo większego, rozmiarami w jakiś sposób nawiązującymi do tegoż świata, toteż w tym sensie oceniam opowiadanie również jako inspirujące. Nie da się tez ukryć, że jest to jakaś zachęta do odświeżenia sobie Gwiezdnych Wojen, tudzież rozpoczęcia swojej przygody z tymże dziełem, aczkolwiek akurat w moim przypadku, zapewne skutki będą mierne, ale prędzej przez braki wolnego czasu oraz i tak już zbyt długa listę rzeczy do nadrobienia. Cóż, może kiedyś... Z pojedynkami zazwyczaj jest dosyć ryzykowanie. Można wyróżnić kilka gałęzi tego aspektu pisarstwa, począwszy od zwykłych pojedynków na czary, poprzez sceny batalistyczne z wykorzystaniem bardziej ludzkiego, współczesnego sprzętu wojskowego, na broni białej, czy gołych kopytach kończąc. W przypadku „Groty”, powiedziałbym, że mamy fuzję magii z bronią białą. Występująca w opowiadaniu Moc bardzo przypomina typowe zaklęcia, natomiast miecze świetlne wpisują się w broń białą, służącą do walki wręcz, po prostu, że tak to ujmę „zasilanie” jest nieco inne, gdyż zadawanie uszkodzeń nie opiera się wyłącznie na użyciu mięśni, ostrze składa się z energii, która również wnosi swoje do ogólnej siły oraz skali odnoszonych przez przeciwnika obrażeń. Znów muszę pochwalić opowiadanie, gdyż autor doskonale opisał zarówno ruchy i akcje oparte na Mocy, jak i wymianę ataków zadawanych przy pomocy mieczy świetlnych. Zwłaszcza przy okazji postaci Mistrzyni, Darth Eclipse, która operuje dwoma mieczami. Ogółem, znakomicie zrealizowana walka, dość dynamiczna, ale nie zbyt rwąca do przodu, idealnie wyważona pod kątem tempa, a przy tym niezmiennie ciekawa i trzymająca w napięciu, no i nie aż tak przewidywalna, jako, że na chwilę autentycznie zwątpiłem w jedną z postaci, toteż kolejny plus. Jednocześnie, walka nie okazała się zbyt długa, no i poszczególne akcje każdej z postaci były na tyle zróżnicowane, by scena wypadła na różnorodną, urozmaiconą, toteż – ponownie – zero nudy. Całość wieńczy bardzo dobre, satysfakcjonujące zakończenie, które pozostaje otwarte – w ogóle,fanfik pozostaje otwarty z obu stron, że się tak wyrażę – jednakże nie odczułem żadnego niedosytu, jedynie zdrową ciekawość, jak losy tego świata mogłyby potoczyć się dalej. Bardzo przyjemna sprawa i kolejny obszar, na którym autor odniósł sukces Koniec końców, jest to bardzo dobry, pełen klimatu fanfik, który został zrealizowany na tyle kompetentnie, by móc mówić o wrażeniu profesjonalizmu. Stylistyka, konstrukcja opisów, wyważenie tempa akcji, kreacje postaci oraz sposób, w jaki przybliżane są nam rzeczy, wszystko to wypadło szalenie imponująco, cieszy również fakt, że tekst jest w sumie dla wszystkich i ci, którzy nie znają uniwersum Gwiezdnych Wojen, w żadnym wypadku nie powinni się czuć dyskryminowani. Zresztą, jest to tam znana, uznana marka, nawiązania do niej pojawiły się w tylu innych dziełach (grach, serialach, komiksach itd.), nie tylko memach, że co ważniejsze smaczki w sumie powinien kojarzyć każdy. Tym lepiej, bo mogę z czystym sercem polecić „Grotę” każdemu – raczej nie pożałujecie, po prostu świetne opowiadanie, zrealizowane znakomicie na każdej płaszczyźnie
  10. Jeżeli jest cokolwiek pozytywnego, co mogę powiedzieć o tym opowiadaniu, to to, że jest to dobry wybór dla osób słabiej widzących. Dzięki odpowiednio dużej czcionce, każdy może się przekonać, jak raczej nie powinno pisać się fanfików Niestety, wszystko w tym tekście jest nie tak i mimo usilnych prób, nie jestem w stanie znaleźć w nim niczego pozytywnego ponad to, o czym już wspomniałem. No, może jeszcze jego gabaryty, które powodują, że nie trzeba wiele czasu, ani skupienia, by zapoznać się z tekstem w całości. Z drugiej strony, w tym samym czasie można np. wykonać speedrun „Super Mario Bros” na NESa i co by nie mówić, będzie to czas lepiej spędzony. Przede wszystkim, minęło trochę czasu, a ja nadal nie wiem, skąd to osamotnienie w tytule, skoro fanfik bynajmniej tej tematyki nie podejmuje, wręcz przeciwnie – Trixie z niczym nie została sama, najpierw pomaga jej Luna, a potem odznaczone kolejnymi numerkami kucyki (a przepraszam, bodajże jednego kuca poznajemy z imienia, drugiego z profesji), które kierują ją na trop tego, czego poszukiwała, już zdążyło mi wylecieć z głowy, co to takiego było, tak bardzo ubogi pod kątem wykonania okazał się ten fanfik. Nad czym mimo wszystko ubolewam, gdyż koncepcyjnie, wydaje się to ciekawe – kontynuacja wydarzeń z „Magic Duel”, zahaczająca o to, jak to się stało, że Trixie dowiedziała się o Hoofdinim i skąd miała instrukcje, jak wykonywać jego popisowe numery, no i wreszcie, jak się tych sztuczek nauczyła. To mogłoby płynnie zaprowadzić bohaterkę do etapu sprzed „No Second Prances”, zaś fanfik mógłby posłużyć za pomost między wymienionymi odcinkami i w tym sensie uzupełnić kanon. Niestety, otrzymaliśmy coś, co udaje, że jest wielorozdziałowcem, nie oferując jednak ani należycie opisanej fabuły, ani kreacji postaci, ani klimatu, w ogóle, czegokolwiek, co pozwoliłoby się wczuć, odnieść wrażenie, że to przemyślana historia, w której realizację włożono bodaj minimum wysiłku. Właściwie, jest to zbiór dialogów, okazyjnie opatrzonych źle napisanymi didaskaliami dającymi znać, że w tle słychać szelest albo czyjś głos jest tajemniczy. Wiecie, że niby nie wiadomo, kto to jest Przypomniało mi to okna dialogowe oraz teksty postaci z gier wykonanych w RPG Makerze, ale tych „moich pierwszych, proszę o wyrozumiałość”, bazującymi na RTP, długimi na parę minut. Narracja chyba miała być pierwszoosobowa. Forma leży, tak się nie pisze ani akapitów, ani narracji, ani dialogów No, chyba, że miały być to RPG Makerowe textboxy, gdzie można zadbać o to, by poszczególne kwestie zostały podpisane imieniem osoby mówiącej. Przewija się ilustracja, w postaci znaczka poznanej przez protagonistkę znaczka, co samo w sobie jest nawet ładne, ale do fanfika wnosi niewiele. Czyżby autor nie wiedział jak ów znaczek opisać, toteż pomyślał, że mały obrazek wyrazi więcej? Nawyraźniej. Fabularnie, wygląda to bardzo ubogo. Mamy odniesienia do dwóch, klasycznych już epizodów, w których mieliśmy okazję podziwiać Trixie, cobyśmy nie zapomnieli co się jej przytrafiło. Ni stąd, ni zowąd, pomoc oferuje jej księżniczka Luna we własnej osobie, jednak nie ma ona zbyt wiele do powiedzenia. Ubóstwo fabularne próbowano zamaskować kolejnymi lokacjami, takimi jak Fillydelphia oraz dodatkowymi kucykami, które spotyka bohaterka, a także próbę (chyba) zbudowania napięcia, nuty niepewności, czy aby na pewno jej się powiedzie. Niestety, wszędzie brakuje wszystkiego – opisów, scen z prawdziwego zdarzenia, kreacji postaci, wiarygodnych dialogów oraz należytej narracji, w ogóle nie czuć, że Trixie ma problem do rozwiązania, że wskazówki Luny w czymkolwiek jej pomagają, że coś się z nią dzieje (z Trixie, nie Luną) i że do czegoś to zmierza. Tekst błyskawicznie wylatuje z głowy, poza tą czcionką, nie ma w sobie niczego, co byłoby warte zapamiętania. A wielka szkoda, gdyż, jak wspominałem, koncepcyjnie przedstawiało się to interesująco, gdyby napisać to porządnie (forma Oneshota powinna wystarczyć), być może wyszedłby z tego dobry, serialowy, klimatyczny fanfik, do którego mile by się wracało Niestety, „Osamotniona Trixie” (tak naprawdę to nie) okazała się zmarnowanym potencjałem, zrealizowanym tak, jakby w ogóle nie był to fanfik. Nawet nie półkrwisty, ani nie ćwierćkrwisty. Niema w nim rzeczy charakterystycznych dla dowolnego, poprawnie napisanego fanfika, bardziej przypomina to szkic, luźną koncepcję, wizualnie przywodzi na myśl gry RPG Makerowe i to takie z niższej półki. W sumie, tempo, skakanie między lokacjami, dialogi i to, jak niewiele wysiłku trzeba, by dotrzeć do końca, jak nieabsorbujące i nijakie to jest, tym bardziej przypomina podobny twór, nie wspominając już o błędach. Tekstu nie polecam. Trixie dostaje wskazówkę, że powinna dokądś się udać, dokąd zresztą się udaje. Następnie, ma odnaleźć i przejąć coś ważnego. Pyta o to losowe kucyki, po czym wypełnia swój cel. I tyle. Hoofdini wspomniany przelotem, co tylko przypomina czytelnikowi o tym, że mogło wyjść z tego coś dużo, dużo lepszego. Niestety, może innym razem, może spod pióra kogoś innego. Wielka szkoda – zabrakło warsztatu, zabrakło (najwyraźniej) chęci, zabrakło wiedzy o tym, jak pisać i jak formatować. Cóż, nie po raz pierwszy i jak znam życie, nie po raz ostatni
  11. Na wstępie powiem, że po cichu liczyłem na jakieś nawiązanie do Franza Kafki (oceniając po tagach), ale w iście komediowym, a może i całkiem absurdalnym stylu. Otrzymałem... no, nie do końca to, ale nic nie szkodzi. Chociaż w sumie... Na upartego dałoby radę to związać Zresztą, historyjka rozpoczyna się znajomo (w kontekście autora, którego przywołałem) – Celestia budzi się i jest czymś innym, w tym przypadku pająkiem. Ale nie takim zwyczajnym pająkiem, gdyż gabarytowo nawiązuje w jakiś sposób do swojej formy alikorna. Protagonistka nie wydaje się być tym faktem szczególnie poruszona, toteż od razu przechodzi do rutyny, jak gdyby nigdy nic. Co jak co, ale radzi sobie ze swoją przemianą i obowiązkami lepiej, niż Gregor Samsa Urocze i intrygujące zarazem. Spodobało mi się otwarcie opowiadania oraz scena z Luną, przy śniadaniu. Cieszą zupełnie drobne rzeczy, jak wystraszona służba, jak zdziwiona Luna, gapiąca się na pajęcze ciało swojej siostry, czy też wszelkie wzmianki o wielu parach nóg, czy oczu, włącznie ze skromnym opisem konsumowania posiłku jako pająk. Jedno mnie tylko zastanawia – skoro widziała siebie samą w odbiciu talerza, to dlaczego dopiero później, gdy dokładnie siebie ogląda, uznaje przed Twilight, że jest pająkiem i postanawia to ogłosić? Jasne, ogłoszenie odbyło się za sugestią lawendowej klaczy (chociaż pewnie nie takiej reakcji oczekiwała), ale samo uznanie swojej nowej formy... Czy już wtedy przy śniadaniu nie powinno paść coś a'la: „Nie, wszystko gra, po prostu jestem pająkiem.”? W każdym razie, dosyć prędko rzuca się w oczy jedyny, ale dość istotny problem tego opowiadania – jest ono za krótkie! Naprawdę, chociaż nie była to najkwieciściej opisana, podniośle przedstawiona, największa epicka przygoda wszech czasów, opowiadanie wciąga od samego początku i cały czas czyta się je świetnie, lekko i niezobowiązująca, a człowiek po prostu się ciekawi, a jego wyobraźnia cały czas pracuje, wyobraża sobie poczynania Celestii w pajęczej postaci. A potem nagle koniec i... ogromny niedosyt. W zasadzie, otrzymaliśmy tylko cztery scenki (przebudzenie, śniadanie, inspekcja, biblioteka), niby każda posiada swój urok (aczkolwiek, inspekcja wypada najmniej fajnie, ale może to tylko moje odczucie), nadal nie mogę się zdecydować czy najbardziej spodobała mi się scenka śniadaniowa, czy ta końcowa, w bibliotece. W każdym razie, chciałoby się tego poczytać więcej i nie sądzę, aby np. dołożenie zbyt wielu extra interakcji różnych postaci z pajęczą Celestią miało popsuć efekt końcowy – zwięzłość to zdecydowanie mocna strona opowiadania, podkreśla sprawne tempo akcji oraz współgra z pewnym absurdem, w jaki zostaliśmy, jako odbiorcy, wrzuceni, ale drugie tyle, a może nawet jeszcze cztery stronki... Mogłoby być świetnie. Cóż, trzeba się cieszyć tym, co jest, a co przychodzi bez najmniejszego problemu, zważywszy na dość lekki, prosty język, w jakim owa opowiastka została napisana. Jest to w jakimś sensie literatura absurdu, pewna abstrakcja, co samo w sobie jest bardzo intrygujące i w dużej mierze decyduje o nastroju, jaki będzie nam towarzyszyć. A ten, o ile ma serialowe przebłyski, okazuje się całkiem wyrazisty, tekst wwierca się w czaszkę, między innymi z uwagi na fantastyczne opisy, dialogi i wtrącenia właśnie, dzięki którym wyobrażenie sobie wszystkich pajęczych czynności przychodzi bez problemu, podobnie zresztą mają się sprawy w przypadku otoczenia, które - co jest zrozumiałe - dziwi się temu, co zastało. Ale to jest właśnie piękne, ten kontrast, w którym dla Celestii to po prostu kolejny, zwyczajny dzień, tylko wszystko wokół niej jakby zwariowało. Ta przewrotność, że przecież z punktu widzenia zwyczajnego gwardzisty, czy służącej, jest zupełnie odwrotnie. Jasne, z opowiadania w zasadzie nic nie wynika, wprawdzie zostawia czytelnika skołowanego, skłania do przemyśleć, co tu się właśnie stało i dlaczego, ale akurat w tym przypadku bardzo mi się to podoba. Przede wszystkim, było to coś innego, ale wykonanego ze smakiem. Im dłużej o tym myślę, im więcej się na ten temat produkuję, tym bardziej nie mogę wyjść z podziwu, jak tak prostymi, wydawać by się mogło, pierdołami, zbudowany został fanfik charakterystyczny, nietuzinkowy, o którym się myśli, zwłaszcza po skończonej lekturze No i świetnie brzmi po polsku! Dolar84 znów nie zawiódł Nie wiem, co jest grane, ale mi się to podoba i chciałbym więcej. Zdecydowanie polecam!
  12. Być może będzie to kontrowersyjne, ale mnie osobiście niniejsze opowiadanie ani nie porwało, ani nie wyróżniło się czymś szczególnym, nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas kompletnie wyleciało mi z głowy Na usta ciśnie się określenie „nijakie”, jednakże użycie go byłoby bardzo krzywdzące dla tegoż tytułu, a powstrzymuję się dlatego, że ma on swoje atuty – w swojej prostocie, brzmieniu oraz pomyśle, opowiadanie jest bardzo klasyczne i radzi sobie z przywołaniem uczucia nostalgii, pierwszych lat fandomu całkiem nieźle. Po drugie, kreacje bohaterek wypadają bardzo serialowo, nie brakuje też humoru, dzięki czemu dialogi między nimi (jest to główna część opowiadania, zbyt wielu opisów tu nie uświadczymy) wypadają sympatycznie i człowiekowi podczas lektury jest po prostu miło. Kłopot w tym, że o ile absolutnie nie żałuję czasu poświęconego na te trzy strony fanfikcji (konkretniej – polskiego przekładu), o tyle po zakończeniu czytania odczuwam... nic. Na tle innych, klasycznych opowiadań, a także pozostałych tłumaczeń w wykonaniu Dolara84, które do zdążyłem zbadać i skomentować, ten tekst wypada chyba najbardziej blado. I to wcale nie dlatego, że nie jestem fanem herbaty, gdyż rzeczywiście, o ile o wiele bardziej wolę kawę, nie pogardzę dobrym naparem, a rozpływanie się Celestii nad świetnością tego napoju nie tylko do niej pasuje, ale jest czymś, pod czym obiema kończynami mogę się podpisać. Zgaduję, że po prostu nie jest to mój typ humoru, no i na tym etapie nie „jara” mnie coś takiego, że: „O matko, to znowu Sombra!”, tym bardziej, że ostatecznie... nawet nie wiem, co wynika z opowiadania ponad to, że herbatka jest dobra na wszystko. Tekst po prostu się skończył. I tyle. Aczkolwiek wcale bym się nie zdziwił, gdyby to wszystko też było nawiązaniem do jakiegoś serialu/ skeczu/ dowcipu, tylko ja nie zrozumiałem kontekstu. W każdym razie, jeżeli chodzi o treść, to jest klasycznie, serialowo, miło i lekko jak piórko, ale przychodzi mi do głowy sporo innych tytułów, które zrealizowały to samo dużo lepiej, a i zdołały zapaść w pamięci w bardziej charakterystyczny sposób niż „aha, to tamten fanfik o Celestii pijącej herbatę”. Poważnie, „Pinkie Pie And Celestia Have Some Tea” zapamiętałem lepiej, w ogóle, spoglądając wstecz, tamto opowiadanie wydaje mi się barwniejsze. A też było o piciu herbaty... poniekąd. Cóż, czasem tak bywa, że wszystko jest na swoim miejscu, pasuje i bawi, ale gdy jest po wszystkim pozostają mieszane odczucia. No to może w takim razie warto by było przejść do formy? Poza jednym, brakującym wcięciem akapitu na pierwszej stronie, nie uświadczyłem widocznych, poważniejszych błędów i przekład stoi na bardzo wysokim poziomie. Nie po raz pierwszy zresztą, magia angielskiego tłumaczenia płynnie przeszła w ojczysty język i opowiadanie brzmi równie dobrze, co w oryginale, toteż czytelnik płynie po opisach, gdy przewijają się dialogi, słyszy w głowie znajome głosy, widzi oczyma wyobraźni mimikę, czuje smak i aromat herbaty. Tylko i aż tyle. Jak przy okazji „I'll Kill You With My Teacup”, całość wypada, jak to wówczas ująłem, stylowo. Tempo akcji bardzo sprawne, acz wynika to (moim zdaniem) ze zdecydowanej dominacji dialogów nad zwykłymi opisami, acz narracja, która przewija się między poszczególnymi tekstami, przejmuje część obowiązków hipotetycznych opisów, dzięki czemu udało się uniknąć wrażenia przegadania tego jakże prostego wątku. Natomiast, na dzień dzisiejszy, nie wiem co to za [Random], ale w materii tagów jestem średnio kompetentny, no a ten konkretny tag to chyba jeden z tych, odnośnie których moja intuicja bywa najbardziej zawodna, ale być może znowu czegoś nie rozumiem, więc będę powściągliwy w osądach Czy warto sięgnąć po to opowiadanie? Myślę, że chyba tak. Zależy jak na to spojrzeć, mnie osobiście czegoś tutaj brakuje i tekstu nie przyjmuję tak ciepło, jak inne wybrane tłumaczenia przygotowane przez Dolara84, ale dla spokojnej, opanowanej Celestii, skupionej na chłonięciu najdrobniejszych smakowych niuansów z herbaty, dla Luny, z która utożsamiam się dużo bardziej, za sprawą kawowych upodobań, czy wreszcie dla Twilight, która po prostu nie może się oprzeć potędze boskiego naparu, warto. To zaledwie trzy strony, które sprawdzają się jako czasoumilacz, lekka lektura na każdą porę dnia i nocy, jednakże mogę pomyśleć o paru innych dziełach, które robią tę robotę lepiej, przynajmniej dla mnie. Koniec końców, warto przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie. Wszakże lektura powinna zabrać mniej czasu, niż zaparzenie herbaty, więc nawet gdyby miał to być czas stracony, napój nawet nie zdąży ostygnąć Ale myślę, że to nie wchodzi w grę. Jak można zaobserwować, sam finalnie mam mieszane wrażenia, ale nie żałuję. To chyba też można odnotować jako plusik
  13. Cóż, przeczytałem opowiadanie kilkukrotnie, co nie kosztowało mnie zbyt wiele czasu, niemniej, o ile zgodzę się, że po nim się płynie, że czyta się znakomicie, lekko, niezobowiązująco i przyjemnie, o tyle w ostatecznym rozrachunku... to chyba nie jest historia dla mnie. To znaczy, nie zrozumiałem ponyfikacji, ani kontekstu, toteż początkowo trudno mi było cokolwiek poczuć, a co dopiero sformułować swoje wrażenia. Ot, przeczytałem, bardzo fajne, ale nie wiem o co chodzi Potem zapoznałem się ze scenką, której ponyfikacją jest ów tekst i cóż, może to kogoś zdziwi, ale autentycznie nie znam tego dzieła, nie wiem kim są te postacie, o co chodzi, po co tam są i czym się to charakteryzuje. Po obejrzeniu zapodanego przez Suna klipu zareagowałem beznamiętnym „aha” i tyle. Nie bardzo mi to pomogło w ogarnięciu ponyfikacji, ale jak tak do tekstu powracałem i powracałem... doszedłem do wniosku, że w sumie na paru obszarach robi całkiem dobrą robotę Po pierwsze, tekst brzmi naprawdę dobrze, powiedziałbym wręcz, że ma w sobie coś szczególnego. Dobry balans między opisami, a dialogami to jedno, lecz ilekroć powracałem do opowiadania, za każdym razem brzmiało ono tak samo stylowo. Trudno to opisać, ale wydaje mi się, że być może to magia brzmienia języka angielskiego... a w przypadku przekładu – magia doboru słów, jakości tłumaczenia oraz ogólnego wrażenia, jak dobrze te opisy, narracja oraz dialogi potrafią brzmieć po polsku. Z usterek natknąłem się może na jedną brakująca kropkę: Ale poza tym, nic poważniejszego. Z jednej strony, nie powinienem być zaskoczony, zważywszy na osobę tłumacza oraz skład ekipy patroszącej, ale z drugiej, różnie to bywało, choćby przy okazji Twilight odkrywającej Wikipedię, ale ogółem jestem bardzo zadowolony Jak na [Oneshot], w dodatku taki, którego nie załapałem od razu (na dzień dzisiejszy nie rozumiem kontekstu w nieco mniejszym stopniu), zaskakuje „czytalność”, a także to, że przy każdym powrocie fanfik radzi sobie bardzo dobrze – jako niedługi, prosty czasoumilacz, lekka lektura na wolną chwilę, coś innego, coś, co siedzi w głowie dlatego, że... człowiek zadaje sobie pytanie jak mógł nie znać oryginału? Skoro scena doczekała się ponyfikacji, to chyba znaczy, że rzecz jest całkiem popularna, czyż nie? Druga rzecz, to tempo akcji, wynikające poniekąd ze zwięzłości oraz konsekwencji w realizacji ponyfikacji, acz na ten temat nabrałem lepszego rozeznania po zapoznania się z materiałem źródłowym. Mam tu na myśli oddanie tempa oryginału oraz konstrukcję opowiadania – jest krótki wstęp, jest „gadane” rozwinięcie (gdzie pomału, ale jednostajnie jest budowane napięcie, choć tytuł już nam zdradził, co się stanie), a także krótkie zakończenie. Rzeczywiście, opowiadanie czytało się tak samo, jak oglądało się klip na YouTube. Satysfakcjonująca treść, nic dodać, nic ująć No i trzecia sprawa, czyli kreacja księżniczki Celestii, która to bardzo przypadła mi do gustu. Ogólnie, jestem otwarty na różne koncepcje oraz podejścia, ale zwykle bardzo lubię (acz od relatywnego niedawna), gdy jest przedstawiana jako silna, bezwzględna władczyni o wielkiej mocy, która ma głowę na karku i cały czas wie, co robi i co chce osiągnąć. Tutaj dostrzegam wszystkie te cechy i myślę, że do tej roli nie dało się znaleźć lepszej postaci. Cóż, fani gryfów pewnie będą deczko zawiedzeni, ale taka to kolej rzeczy – jest alikorn, jest moc, jest impreza Wszystko to osadzone w zupełnie niezłych klimatach, chociaż widnieje tu tag [Alternate Universe], jakoś ciężko mi było kupić, że faktycznie znajduję się w innym świecie. Czułem się „swojo” podczas lektury. Ciekawe spostrzeżenie Suna, odnośnie porcelany, aczkolwiek nie doszukiwałbym się tutaj żelaznej logiki, czy zgodności z prawami fizyki. Powiedziałbym wręcz, że na tym polega zabawa – Celestia, jako księżniczka, jako alikorn, zabija na śmierć gryfiego imperatora przy pomocy przedmiotu, co do którego nawet trudno podejrzewać, że do czegoś podobnego mógłby się nadać. W tym sensie, jest to abstrakcyjne, chyba nawet bardziej, niż materiał źródłowy. Abstrakcyjne? Kreskówkowe w sumie też. A to tylko dodało uroku i dopełniło efektu Ostatecznie, warto rzucić okiem i zapoznać się z tekstem. Na pewno jest to coś, czego do tej pory nie czytałem, a co za każdym razem wydało mi się tak samo dobre – wciągające, znakomicie brzmiące i klimatyczne, z pewną nutą intrygi, no bo przecież znajomość materiału źródłowego ogranicza się wyłącznie do klipu z YouTube, a scenka wyjęta z kontekstu niewiele wyjaśnia, toteż utrzymuję, że nie wiem o co chodzi Kolejny bardzo dobry, godny polecenia przekład, przy którym miło spędziłem czas. Polecam!
  14. Podobnie jak przy „Pinkie Pie And The Fly”, to, co zostało opisane w fanfiku, okazało się na serio, aczkolwiek tym razem zostałem zaskoczony, gdyż do ostatnich partii tekstu byłem przekonany, że jednak będzie inaczej, że to tylko jakieś wizje czy cokolwiek mniej lub bardziej abstrakcyjnego, ale jednak nie. Niby szło się zorientować po tagach, ale jestem bardzo zadowolony, że trwałem w niewiedzy, gdyż... myślę, że tym lepsze okazały się końcowe wrażenia Ale po kolei. Za plot device posłużyło tym razem to, iż Opalescence jest kotem, a więc nadstworzeniem, które trzeba czcić. Grzesznica, która ośmieliła się nie nakarmić jej o czasie (Rarity), ma ponieść surową karę za swoją zbrodnię, jednak sama Opal nie spodziewa się, że jej gniew rykoszetem odbije się po kilku postronnych istotach, ale ona sama i tak pozostanie ona nietykalna. Natomiast, czy ostatecznie Opal będzie miała zapewnione pełnowartościowe posiłki o najodpowiedniejszych porach dnia i nocy? Ta z pozoru niewinna historyjka bardzo szybko zmienia się w taki soft slasher, gdzie obserwujemy poczynania mordercy, który krok po kroku eliminuje z utworu kolejne ofiary, póki nie zostanie ta jedna, ostatnia final girl, której w jakiś sposób udaje się przeżyć, oczywiście odpowiednio szybko na miejscu zbrodni zjawia się policja, ale mordercy udaje się zbiec, co oczywiście ma zostawić otwartą furtkę na sequele. Wiecie, trzy, cztery, ewentualnie kilkanaście, takie tam Co należy pochwalić, to zabawa konwencją – poszczególne ofiary Opal są nam nieznane aż do ostatniej chwili, acz z uwagi na osobę Rarity (naszej final girl), możemy pewnych rzeczy się domyślać, niemniej i tak był w tym taki pierwiastek zaskoczenia. Oprócz tego, policja owszem, zjawia się, lecz tym razem nie przysyłają jednego, nieuzbrojonego funkcjonariusza, ale kilku gości, wyposażonych w pączki... OK, scena z pączkami była creepy i przyprawiła mnie o uczucie dyskomfortu W każdym razie, zawijają oni final girl, podczas gdy morderca (który pozostaje bezkarny), przygląda się temu i zachodzi w głowę, kto go nakarmi następnym razem. OK, może to nie do końca takie slasherowe jak to opisałem, ale jak na zaledwie cztery strony tekstu, należy docenić oszczędność słów, sprawne tempo oraz konwencję, która przywodzi na myśl ten właśnie odłam horroru, acz z horrorem ma to niewiele wspólnego. Co natomiast pasuje do slashera? Komedia. Nie, poważnie Kolejny strzał w dziesiątkę, czyli po prostu rozpisanie tego jak prostej, czarnej komedii, którą czytało mi się naprawdę dobrze i która niejednym mnie zaskoczyła i to tylko w jednym przypadku na minus (zlizywanie pączusi). Ale to miał być chyba jeden z elementów charakterystycznych historii i co by nie mówić, udało się. Strona techniczna okazała się dopracowana, toteż nic nie odwracało uwagi czytelnika w trakcie lektury, przekład stanął na wysokości zadania i, w mojej opinii, oddał styl oraz klimat oryginału bardzo wiernie. Ale, jak przeważnie powinno się robić, rekomenduję zajrzenie do oryginału, choćby po to, by samemu porównać i ocenić Po dłuższym namyśle, zastanawiam się, jak oni zidentyfikowali dwie ofiary w kucach, no bo jeżeli Fluttershy została rozpuszczona kwasem całkowicie, aż została w ziemi dziura, to jak śledczy mogli określić, że to była ona? Poza tym, nietuzinkowa kreacja Opal, gdzie – jak ja to odebrałem – kocia próżność jest przerysowana, wyolbrzymiona ponad miarę, toteż kolejne zamachy nie ograniczają się do zrzucenia na właściciela telewizora, gdy ten ćwiczy spięcia brzucha, ani atak donicą z wysokiej półki. Nic, co można łatwo posprzątać/ odkupić tudzież wyleczyć. Wisienką na torcie jest to, jak Opal zawsze przekłada siebie oraz swoje plany ponad wszystko – a to zmarnowali jej pułapki, a to zawinęli Rarity i nie będzie komu ją karmić, tego typu smaczki tylko dopełniają efektu, po prostu nie można się nie zaśmiać Aczkolwiek, zapewne nie będzie to lektura dla każdego. Fanfik jest specyficzny, został napisany w taki sposób, by kojarzyć się z szeroko pojętą kreskówkowością (tyle, że postacie nie przeżywają kolejnych perypetii, ich obrażenia nie znikają w kolejnej scenie itd.), a jednak wybrzmiewa inaczej, troszkę bezwzględnie, delikatnie randomowo, ale cały czas jest to czarna komedia, gdzie znana z kanonu kocica nie jest tak niewinna, jak mogłoby się wydawać, zaś z hojnością ma wspólnego tyle, że sypie śmiercią niczym z rękawa. Myślę, że nawet jak na te cztery strony, trzeba wykazać się dystansem do kanonu oraz zimną krwią. No bo z tego co się orientuję, Fluttershy na przykład, wciąż zajmuje wysokie lokaty w rankingach ulubionych głównych postaci, toteż scena pożarcia jej przez kwas siarkowy może wywołać u co zagorzalszych napady paniki, niepokój, bóle głowy, depresję, nadpobudliwość, wzmożoną nerwowość oraz chęci wysadzenia czegoś w powietrze, co poniekąd rozumiem. Trochę lipa, zostać potraktowanym kwasem siarkowym, zamiast, dajmy na to, fluorowodorowym. Ale już w pełni na serio – ciekawe, chociaż krótkie doświadczenie, ale cieszę się, że zdołało mnie zaskoczyć, no i co by nie mówić, kolejna próbka tego, ile można zyskać oszczędnością słów oraz odwagą w materii realizowania nawet tych pokręconych pomysłów. Jestem przekonany, że „Tha Darn Cat” to zaledwie wierzchołek góry lodowej i jeden z łagodniejszych pokręconych pomysłów, jakie fandom ma do zaoferowania, a raczej, jakie ten konkretny autor ma do zaoferowania. Co tylko rozbudza ciekawość, apetyt na więcej Zatem jeśli ktoś myśli o nabraniu odwagi, być może ten właśnie fanfik jest dobrym startem i sposobem na oswojenie się z bardziej powykręcanymi rzeczami, niekoniecznie utrzymywanymi w pogodnych klimatach, raczej nieco mhroczniejszych. Natomiast, podobnie jak Dolar84, nie powiedziałbym, że historyjka ta jest wybitna, ale czy jest dobra? Akurat dla mnie owszem Spodobała mi się, z podobnych powodów zresztą. No i mam jeszcze troszeczkę własnych skojarzeń, no i odczuć, które towarzyszyły mi podczas lektury, a które skutecznie podniosły ostateczną ocenę opowiadania. Opowiadania, do którego spróbowania oczywiście zachęcam, ale ostrzegam, to nie jest kolejna, niewinna historia o głodnej Opal i pochłoniętej pracą Rarity
  15. Pora na kolejny krótki klasyczny klasyk, jak być może ujęłaby to Pinkie (), który również kojarzę z przeszłości, a który miałem okazję odświeżyć sobie w ramach Kącika Lektorskiego Bronies Corner. Cóż, trudno się tutaj rozpisać, gdyż tekst jest krótki, treściwy i w gruncie rzeczy ma semi-zamknięte zakończenie, aczkolwiek... kto ich tam wie? Może wokół planety serio orbituje coś dziwnego, co niebawem może wystrzelić i narobić zniszczeń? Wtenczas Twilight należałoby oskarżyć o kolaboracje, gdyż udaremniła plany Pinkie Pie – jedynej, która potrafiła przejrzeć na wylot plany muchy i w porę je zniweczyć przy pomocy packi, gazety, kapcia albo jakiegoś sprayu Czy orbitalny laser zniszczył świat zanim kucyki podjęły próbę zestrzelenia go, tudzież zniszczenia poprzez wmanewrowanie w niego promem kosmicznym? Tego najpewniej nigdy się już nie dowiemy. A przynajmniej nie na sto procent. Natomiast, gdyby ktoś porwał się na post-apo, będące kontynuacją tego fanfika, to... Hm, mogłoby wyjść generycznie, a mógłby wyjść pokaz kreatywności. Nie przedłużając, co znajdziemy w fanfiku? Zwięzłe, acz barwne opisy przybliżające nam zwyczajny (Ale czy na pewno?) dzień Twilight Sparkle, która to Twilight spotyka na swej drodze Pinkie Pie, która zachowuje się... w taki sposób, że nasza lawendowa klacz dziwi się temu, choć z drugiej strony, jeśli to Pinkie, nie należy się niczemu dziwić Należy zaufać jaj nadzwyczajnym zmysłom. Tym razem, zmysły te, pozwoliły jej zorientować się, że czynności czyszczące, jakie wykonują na ogół muchy, być może wcale nie są tym, czym wydają się na pierwszy rzut oka i że stworzenia te mogą w przerwach w denerwowaniu kucyków knuć plany podboju świata. Całość została ubrana w – jak już wspominałem – barwne i lekkie w odbiorze opisy, które czytało się z przyjemnością i naprawdę miło, że wszystko można sobie wyobrazić (ruchy postaci, mimikę i manieryzm kucyków itd.), a poszczególne dialogi „słychać” wypowiadane głosami tych postaci. Oznacza to serialowy klimat, dzięki czemu tekst wypada niczym oficjalny short lub usunięta scena. Piszę o tym często, ale to może świadczyć o tym, iż serialowych fanfików mamy na forum dużo więcej, niż się wydaje Cóż, bardzo dobrze, wszakże nie samymi alternatywami, crossoverami i darkami człowiek żyje. Przyznam jednak, że treść była dość przewidywalna, te lata temu, gdy czytałem opowiadanie po raz pierwszy. To znaczy, wiedziałem, że te wszystkie podejrzenia Pinkie wydadzą się trafne. Ona po prostu była w to wszystko zbyt zaangażowana Ale to nic, bo lektura była przyjemna, lekka, klimatyczna, no i przypomniała o starych czasach oraz młodych latach twórczości fandomowej. Tylko cztery, w dodatku niecałe strony, toteż tym bardziej warto sobie ów tekst odświeżyć i poświęcić mu kilka minut. Jest to przyjemny przerywnik, nadający się w zasadzie na każdą porę dnia i nocy, czy też jako urozmaicenie dowolnej przerwy. Jasne, prędzej czy później idzie się znudzić, toteż warto żonglować różnymi krótkimi fanfikami, do smaku. Chodzi mi o to, że „Pinkie Pie And The Fly” jak najbardziej powinno się znaleźć w puli tychże opowiadań, bo to po prostu świetny, lekki, elastyczny wręcz kawałek tekstu, celujący w dosyć szerokie grono odbiorców. Spróbujecie, raczej Wam się spodoba W sumie, nawet jeżeli ten orbitalny laser by nie wypalił, jestem skłonny wyobrazić sobie i uwierzyć w ekspansję na wszystkie możliwe słodycze i wypieki. W końcu jest to jedna z tych rzeczy, które uwielbiają muchy – latać w okolicach słodkiego (ale nie tylko), siadać na tym, zostawiać ślady, myć się itd. A ponieważ słodkości są domeną Pinkie Pie, nie dziwota, że zależało jej nad tym, by rozgryźć muszy plan podbicia babeczek. Pod kątem formy, jest rewelacyjnie Dobry balans między dialogami oraz opisami, czyta się to wartko, sprawnie, tempo dobrane wręcz idealnie do fanfika. Zdecydowanie tytuł godny polecenia. Prosty, lecz w swej prostocie genialny
  16. OK, nie będę ukrywał – jest to kolejny tekst, z którym mam pewien kłopot, jak go właściwie ocenić. Tym razem jednak, chodzi o coś innego, niż to, o czym pisałem przy okazji „Pinkie And Celestia Have Some Tea” oraz „Tummy Ache”. W ogóle, mam pewną historię z tymże opowiadaniem. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy zobaczyłem tytuł, spodziewałem się... w sumie, nawet nie wiem. Pierwsze skojarzenie to Twilight, komputer, internet i odkrycie Google' a, za pośrednictwem którego trafia na tytułową Wikipedię. Skąd komputery, internety i wszystko inne w tym świecie? Nie wiem i kogo to obchodzi? Twilight ma odkryć Wikipedię i tyle w temacie. Wydało mi się wówczas, że mogłoby to być intrygujące i charakterystyczne, mieć taki fanfik, który atakuje nas Twilight używającą komputera i Wikipedii, nie wiadomo jak i dlaczego, ale na tym mógłby polegać urok historyjki. Potem w sumie wpadłem na coś takiego, że być może miałaby to być ponyfikacja Wiikipedii, jako wszystkowiedzącego kucyka, z którym Twilight miałaby rywalizować, coś a'la Dexter vs Mandark z „Dexter's Laboratory”. Wszystko w przerysowanej, kreskówkowej konwencji Potem usłyszałem wiele ciepłych słów o opowiadaniu, aż przeczytałem je po raz pierwszy. No i... nie spodobało mi się i prędko wyleciało mi z głowy. Nie tylko przez to, że spodziewałem się czegoś innego, ale, jak zresztą wspominałem, miałem trochę innych pomysłów na to, jak je zrealizować i każdy z tych pomysłów wydawał mi się atrakcyjniejszy. Nie dlatego, że były one moje, ale dlatego, że byłem święcie przekonany, że we właściwych rękach (osobiście nie wydaje mi się, bym nadawał się do tego typu literatury), mógłby powstać z tego kolejny klasyk. Ale taki duży klasyk, wiecie, o co chodzi Zatem szybko zapomniałem o opowiadaniu, a powróciłem do niego niedawno, z okazji maratonu. Czy moje odczucia jakkolwiek uległy zmianie? Nieznacznie. Przede wszystkim, dziś o wiele lepiej – jak sądzę – łapię przesłanie końcówki oraz satyrę na nasz (w sensie, światowy, nie mówię wyłącznie o polskim) system edukacji, który w zasadzie nie wymaga od uczniów własnej, ciężkiej pracy, ale odtwarzania oraz trafiania w klucz oraz na dłuższą metę stara się zniwelować element konkurencji między uczniami, gdzie w niektórych przypadkach (np. w Polsce, ale to moje osobiste odczucie), punktem odniesienia staje się uczeń słabszy, pod którego trzeba spłaszczyć poziom, nawet kosztem tych lepszych, co powoduje ogólne obniżenie poziomu. W takich warunkach, korzystanie z Wikipedii i bezmyślne przepisywanie informacji bez ich weryfikacji może na spokojnie umknąć bez sankcji. Na które to sankcje decyduje się bez mrugnięcia okiem księżniczka Celestia, gdy wychodzi na jaw, że Twilight odkryła Wikipedię (będącą czymś zupełnie innym, niż się spodziewałem, ale pomysł nie jest zły, po prostu nie podpasował mi aż tak, jak alternatywy), w związku z czym nie musi dłużej uprawiać żmudnej pracy ze źródłami, mozolnie weryfikować, redagować, a co za tym idzie – myśleć nad czym pracuje. Sankcje dość daleko idące, gdzie najmniejszym problemem wydaje się być decyzja o ponownym (bo poprzednia najwyraźniej nie przyniosła pożądanych rezultatów) skasowaniu Wikipedii, wcale, co by nie psuła młodzieży. Jednakże sama końcówka nie ratuje opowiadania, które mnie osobiście wydaje się umiarkowanym średniakiem, z zadatkami na coś naprawdę dobrego i zapadającego w pamięć, tylko zrealizowanego bez jakiegoś szczególnego polotu. Jasne, przeszło mi przez głowę, że być może tytuł sporo stracił po przekładzie, ale jednak nie. To znaczy, rzeczywiście, oryginał wydał mi się niezłym średniakiem, polska wersja wypadła troszeczkę słabiej, co chyba zdarza się po raz pierwszy w tym maratonie. Ano właśnie – strona techniczna, konkretniej to zapis dialogowy. Moja Friezo, co tu się stało? Dywizy zamiast półpauz, zdarza się, ale czemu te dialogi zostały tak dziwnie zapisane i do tego te akapity po dywizach? Chodzi mi o to, że dialogi w całości są jakieś takie „wcięte” w tekście, nie ma tak, że akapit jest tylko przed półpauzą, całe kwestie są wyrównane do akapitu, co wygląda dziwnie i o ile nie utrudnia lektury, o tyle zwraca na siebie uwagę i zastanawia, a co tam się właściwie stało? Poza tym, wczytując się w tekst, natrafimy na niejedną literówkę, co też nieco mnie zaskoczyło. Kilka przykładów: JEST NAPISANE, GODDAMMIT! W sumie, może tu się na moment zatrzymam i wspomnę o kreacji Twilight oraz jej interakcjach z Wikipedą. Mianowicie, co mi tu nie gra – jak na kogoś, kto tak uwielbia się uczyć i kto ma z tym doświadczenie, a przy tym jest ulubioną uczennicą samej Celestii, Twilight strasznie łatwo ulega Wikipedii, co wręcz wydało mi się do niej niepodobne. Wpis, jakoby jej asystentem był minotaur Mike powinien być pierwszym sygnałem ostrzegawczym, że coś tu jest nie tak i że to nie do końca wiarygodne źródło. Poza tym, jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Ale Twilight łatwowiernie porzuca dotychczasowe, znane jej doskonale i zweryfikowane metody badawcze, nawet nie przejmując się tym, czy to, co znajdzie w Wikipedii o wiewiórkach, będzie w całej rozciągłości zgodne ze stanem faktycznym. Swoją drogą, tutaj jeszcze nawiązując do poprzedniego akapitu, o systemie edukacji – jasne, że jednocześnie wymaga on masy bezsensownych, nieprzydatnych w dorosłym życiu rzeczy, czego wypracowanie na temat wiewiórek w antycznej Equestrii jest świetną reprezentacją, ale to nie znaczy, że powinno się w takim razie bezrefleksyjnie wypełniać polecenia nauczycieli, nieważne jak głupie by nie były, tyle, że poprzez zastosowanie drogi na skróty w postaci Wikipedii. Bo to nie jest tak, że Twilight wykazuje się krytycznym myśleniem, czy też zadaje trudne pytania, kwestionuje – po prostu nadal wykonuje polecenia, tylko, że w oparciu o Wikipedię, co chyba jest pogłębieniem problemu, bo nie dość, że biernie przyjmuje wszystko, czym raczy ją Celestia, to jeszcze w ramach tego będzie biernie przyjmować to, co wyrzuci z siebie wolna encyklopedia. Tego typu błędów znajdziemy troszkę w tekście, natomiast, im dłużej eksplorować wątek systemu edukacji, tym lepiej dociera do człowieka, że to w gruncie rzeczy prosta, ale zgrabna satyra, tylko, że... skryta między wierszami zupełnie przeciętnego opowiadania. Opisy są satysfakcjonujące i skonstruowane na tyle dobrze, że wszystko możemy sobie wyobrazić, oczywiście w odpowiednio kolorowym, kreskówkowym stylu. Interakcje Twilight oraz Wikipedii może nie wzbudzają jakiegoś szczególnego szału, ale żadnego politowania też nie – po prostu sobie są i funkcjonują, pchają fabułę do przodu. Cóż więcej mogę powiedzieć, klimat był, lecz nie tak wyraźny, jak zazwyczaj ma to miejsce w starych, angielskich opowiadaniach, przełożonych przez Dolara84 za młodych lat forum. Nadal trzyma się mnie wrażenie, że koncept dało się zrealizować na inne, lepsze sposoby, natomiast ten, na który się zdecydowano, wykonano pozostawiając wiele do życzenia. Opowiadanie samo w sobie nie jest złe, ale mnie osobiście nie wydało się szczególnie dobre i mam kłopot z tym, by uznać je nawet za średniaka. Tzn. oryginał tak, przekład – niekoniecznie. Mimo wszystko, jest to jakiś tam kawałek fanfikowej historii, a sam tekst nie jest długi i ze spokojnym sercem można sobie do niego zajrzeć i wyrobić własną opinię. Przekład spełnia swoje zadanie, choć zastanawiają niedoskonałości formy, głównie zapis dialogowy. Czasu przeznaczonego na czytanie nie żałuję, ale zwyczajnie szkoda, bo potencjał jest tu moim zdaniem znacznie większy, niż się wydaje.
  17. Z tego, co widzę po postach mych przedmówców oraz przedmówczyni, opowiadanie budzi różne odczucia, jednym się podoba, drugim nie. Czyli business as usual Do której z kolei grupy zaliczam się ja? Chyba do żadnej. Podobnie jak przy okazji „Pinkie And Celestia Have Some Tea”, powiedziałbym, że tekst ma sporo zalet, został napisany przyjemnym stylem, nie brakuje mu odpowiedniej atmosfery, tylko wszystko razem jakoś nie robi na mnie wrażenia Tyle, że tematyka, sama w sobie, jakoś bardziej mi odpowiadała przy wspomnianym fanfiku, zostało to też obszerniej zrealizowane, także w ujęciu klasycznego [Slice of Life], natomiast „Tummy Ache” ma to, czego nie ma herbatka Pinkie i Celestii – zakończenie, które napawa wrażeniem kompletności i jest satysfakcjonujące w tym sensie, że czytelnik czuje się zaspokojony. Oprócz tego, lepiej zapada w pamięć, może przez tytułowy ból brzucha, który dotarł do mnie bardziej niż herbatka, może przez ciekawą kreację pani Cake oraz ukazanie relacji Pinkie z mniej znaną postacią, może jest to kombinacja tych rzeczy, a może sprawka ogólnego wrażenia. W każdym razie, nie mogę pozbyć się wrażenia, że te dwa opowiadania razem mogłyby mieć wszystko. Herbatka dwóch postaci, która, jako zamysł, bardziej mi odpowiada, lecz wyszła tak, że niewiele z tego wyniosłem i zapamiętałem, versus ból brzucha, który do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie nie należy, ale było w tych opisach coś, co wpadło mi w oko, co zapadło w pamięci i co w ramach tej krótkiej historii urosło do „poważniejszego” problemu do rozwiązania, gdzie szansę na wykazanie się otrzymuje pani Cake. Kreacje postaci zasadniczo i tu, i tu wypadają doskonale, Pinkie w „Tummy Ache” moim zdaniem także wypadła serialowo, naturalnie, jej reakcje, odpowiedzi itd. satysfakcjonowały mnie i wszystko bez problemu sobie wyobraziłem. Zatem tutaj wszystko gra. Wreszcie, starcie zakończeń. Końcówka, gdzie po wypitej herbatce nie miałem żadnych szczególnych wrażeń, poczucia kompletności, ani jednego pomysłu na ciąg dalszy, versus końcówka, która zamknęła historię w sposób satysfakcjonujący, tylko mam wątpliwości, czy cokolwiek zostało wniesione do znanych postaci. Kto zwycięży? Kurczę, nie wiem. Oba opowiadania mają swoje mocne i słabe strony, jedno satysfakcjonuje mnie i podoba się na jednej płaszczyźnie, nie do końca spełniając oczekiwania na drugiej i vice versa. Tak bym podsumował to, co mam na myśli. Stąd wydaje się, jakoby poszczególne rzeczy znosiły się, a oba fanfiki w gruncie rzeczy wypadły w moich oczach mniej-więcej równo. No i chyba tak właśnie jest. Oba mają niezaprzeczalne zalety i oba czytało mi się bardzo dobrze – nie mogę tym historyjkom odmówić serialowego klimatu, ani lekkości w odbiorze, ani solidnego wykonania relacji między występującymi postaciami, w każdym jest coś, co zostało wykonane lepiej, niż w tym drugim, jednakże ostatecznie nie mam żadnych szczególnych wrażeń i myślę, że było to opowiadanie na jeden raz. Można zajrzeć, można przeczytać i sprawdzić, ale to tyle. Za najmocniejszy punkt uznałbym tutaj rolę pani Cake oraz to, w jaki sposób podchodzi do Pinkie Pie i jak stara się jej pomóc. Bardzo sympatyczna kreacja, no i miło się czytało, jak matkuje Pinkie. Rzecz naturalna, serialowa i po prostu przyjemna w odbiorze. Ilość pożartych słodyczy przez Pinkie przypomina o kreskówkowości fanfika (ajjj, jestem sobie w stanie wyobrazić te sensacje żołądkowe, to boli :/), no i rozwiązanie problemu cieszy w swej prostocie. Po dłuższym namyśle, herbatka Pinkie i Celestii chyba była bardziej bogata w różne rzeczy, tylko co z tego, skoro większości z tego nie pamiętam po skończonej lekturze? No, w "Tummy Ache" z kolei brakuje podwójnej perspektywy, stąd chyba przywoływana przeze mnie herbatka jednak okazuje się lepszym tytułem niż „Tummy Ache”, ale moje odczucia są bardzo podobne. Słowem – nie do końca to, czego oczekiwałem, chyba spodziewałem się więcej. Ale tekst bardzo dobry Jednakże spośród tej dwójki chyba jednak zarekomenduję bardziej "Pinkie And Celestia Have Some Tea"
  18. Cóż, z tym opowiadaniem miałem pewien kłopot Dlaczego? Cóż, z jednej strony, nie powinienem czuć się rozczarowany, gdyż otrzymałem dokładnie to, co jest w tytule. Tym bardziej nie powinienem mieć obiekcji, skoro to, co tam jest, zostało napisane naprawdę dobrze, a przekład stanął na wysokości zadania, i tak dalej, i tak dalej. No, minus te dywizy w zapisie dialogowym. No i czemu się dziwić, gdy historyjka zostaje ukazana z perspektywy obu postaci, przy czym w obu przypadkach zachowano polot i ogólnie czytelnikowi towarzyszy miły, serialowy klimat? Może dlatego, że przy wszystkich niezaprzeczalnych zaletach niniejszego fanfika, po skończeniu lektury nie mogłem się powstrzymać przed zapytaniem „no i co z tego?” Nie zrozumcie mnie źle, nie ma czegoś takiego, że każdy jeden fanfik musi być głęboki, nieść ze sobą przesłanie, czy też być w jakimś sensie rewolucyjny. Liczy się przede wszystkim rozrywka i satysfakcja z odbytej lektury. No i chyba o ile nie zabrakło mi rozrywki, o tyle jakoś średnio z satysfakcją wyszło. Sam nie wiem dlaczego. Może spodziewałem się czegoś innego, oczekiwałem na jakieś zdanie-klucz, które zamknie opowiadanie w taki sposób, że będę miał poczucie, że to, co przeczytałem, jest kompletne, a jeśli nie, to że będę w stanie wyobrazić sobie, co będzie dalej. A tymczasem pozostaje niedosyt, ale inny niedosyt, niż zazwyczaj. Nie powiedziałbym, że tekst brzmiał tak, jakby został wyciągnięty z szerszego kontekstu, zresztą, domyślam się, do którego odcinka nawiązuje. Nie powiedziałbym też, że jest o niczym i że niczego nie wnosi, gdyż jest wręcz przeciwnie – jest to historia o przyjaźni pomiędzy, o ile dobrze pamiętam z oryginalnego opisu, dwoma najbardziej intrygującymi umysłami w Equestrii, przy tytułowej herbatce, którą sobie żłopią, czy tego chcesz czy nie (pozdro dla kumatych ), która to historia przybliża nam ich relacje oraz... po prostu, jak zacieśnia się przyjaźń między nimi. Mój kłopot polega na tym, że o ile czytało mi się ów fanfik bardzo dobrze, był on przesympatyczny, kreacje obu bohaterek wypadły serialowo, wręcz jak żywe (aczkolwiek w przypadku Pinkie, jak do tej pory miało to miejsce w tłumaczeniach Dolara, jej kreacja nigdy nie zwiodła), tempo akcji oraz narracja pierwszoosobowa, w połączeniu z indywidualnymi przemyśleniami Pinkie Pie i Celestii, złożyły się na naprawdę solidny, klasyczny tekst, o tyle nie mogę z czystym sercem powiedzieć, że mnie czymkolwiek ujął, bądź że miał w sobie coś, dzięki czemu zapadnie mi w pamięci na długo i do którego chciałbym kiedyś powrócić. W tym sensie, wydaje mi się, że to bardzo dobry, klimatyczny i serialowy fanfik, lecz tylko na jeden raz. Nie wydał mnie się aż tak wciągający, ale jednocześnie nie wydaje mi się przegadany. Sporo rzeczy, drobnych detali, mi się spodobało, tylko całość nie dała rady po skończeniu lektury. Sam nie wiem, jednocześnie fanfik podoba mi się i nie podoba. Chyba spodziewałem się więcej Za główny specjał uznałbym tutaj kreacje bohaterek i powtórzę – świetnie, że można poczytać historyjkę z obu perspektyw Widać ile mają wspólnego i co je różni, aczkolwiek trzeba wczytać się w to troszkę głębiej, by odkryć, jak Celestia zapatruje się na kwestię swoich urodzin oraz byłych przyjaciół, a jak widzi to Pinkie i jak obie dochodzą do kompromisu, w związku z czym obie wydają się docenione przez siebie nawzajem oraz... no cóż, po prostu cieszą się, nie tylko wzajemnym towarzystwem, ale także atmosferą. No i bardzo podoba mi się to, jak bezpośrednia jest Pinkie w stosunku do Celestii. Jakby autentycznie nie istniały między nimi żadne różnice. Rozmawiały jak równa z równą. Ale sądzę, że więcej zyskała na tym kreacja Celestii, niekoniecznie Pinkie. Oprócz tego, miło poczytać osobiste przemyślenia każdej z nich. Element ten został znakomicie zintegrowany z resztą narracji, co cieszy i urozmaica treść. Mimo niewielkich gabarytów tekstu, miałem wrażenie, że czytałem o wielu rzeczach, po prostu po zakończeniu lektury niewiele z tego zostało w głowie i jakoś nie wydaje mnie się to szczególnie ważne, poza wątkiem urodzin Celestii. O świetnej atmosferze oraz konsekwentnym, spokojnym tempie prowadzenia konwersacji chyba już wspominałem. Czytało się to tak, jak gdyby był to tekst z klasą... z wyższych sfer? Chyba. Zatem jak to możliwe, że choć mam do powiedzenia o opowiadaniu tyle dobrego, ostatecznie nie przypadło mi do gustu aż tak, jak można by się tego spodziewać? Cóż, jest to jeden z rzadkich przypadków, w których uznaję liczne zalety oraz zauważam rzeczy, które chyba obiektywnie świadczą o wysokiej jakości tekstu, lecz mimo to, nie spełnił on moich oczekiwań i nie przemówił do mnie tak, jak inne tytuły. Czasem tak jest. Analogicznie, zdarzają się dzieła, w których mogę wymienić wiele wad oraz dziur, a mimo to podobają mi się i od czasu do czasu dobrze do nich wrócić. Bynajmniej nie na zasadach guilty pleasure Ale mimo wszystko, polecam zajrzeć i przekonać się samemu. Być może jest to właśnie to, czego komuś trzeba. Dla mnie niestety, była to "tylko" dobra lektura, acz nie aż tak absorbująca, z której nie wyniosłem zbyt wiele i do której raczej nie powrócę. Nie żałuję czasu nad nią spędzonego, ale to po prostu nie było to, czego oczekiwałem.
  19. I tak oto czar wyobrażania sobie, co takiego działo się dalej prysnął, lecz czy to źle? Fakt sequela wcale nie musi oznaczać, że oryginalna historia straci na tym ten „otwarty” aspekt, gdzie pole do spekulacji i autorskich rozwinięć po skończonej lekturze pozostaje szerokie. No i choć oryginał radził sobie znakomicie na własne... pióro (?), sequele są fajne, bo są sequelami, a czy są potrzebne, to już inna para kaloszy. Jedno nie przeczy drugiemu Tak, wiem, że to sequel fanowski, ale chciałem zbudować klimat na początek komentarza. No co, staram się No i poniekąd zaczynając od końca, bo od podsumowania – jestem zadowolony. Fakt, nie było to to samo, było to coś innego (Dziękuję, Kapitanie Oczywisty! ), poprowadzone inaczej, bo w trzeciej osobie, a przy tym podejmujące inne postacie, niż Pinkie Pie, choć oczywiście nasza różowa imprezowiczka uczestniczy w fabule i jest w niej szalenie ważna. Inaczej nie oznacza źle i moim zdaniem to opowiadanie, zwłaszcza jako extra sequel, jest tego świetnym przykładem. W ogóle, przypadły mi do gustu drobne rzeczy, a także końcówka, która w całości i znakomicie wykorzystała pełną charakterystykę postaci Pinkie Pie, ale o tym za chwilę. Początek, co może Was zdziwić, nie porwał mnie zbyt szczególnie. W jakiś sposób zachęcił do czytania, ale nie porwał. To nie tempo akcji, nie fakt innej narracji, ale chyba ta wzburzona Pinkie, świeżo po nocnym płaczu, jakoś średnio otworzyła historyjkę. Jej zachowanie było, w mojej opinii, adekwatne, zważywszy na zastaną z rana sytuację, lecz mieszanka jej serialowego rozbrykania (wszakże w mgnieniu oka obleciała wszystkie możliwe kryjówki i zakamarki) i nerwów (nie wiem czemu, ale raz wydała mi się wręcz drapieżna, zbyt agresywna) nie była tym, czego bym się po niej spodziewał, mimo tego, że można się było tak zachować w tej sytuacji, da się to usprawiedliwić. Chyba prędzej oczekiwałem kontynuacji smutnego nastroju, tragizmu z poprzedniego fanfika, a więc Pinkie wyciszona, smutna, zaniepokojona o swojego zwierzaka, albo rozentuzjazmowana, pełna energii, traktująca to jak zabawę w chowanego albo w podchody, czyli wciąż oszukująca samą siebie, ale w ramach gorzkiego optymizmu, że wszystko jest tak, jak być powinno. Nerwy i pośpiech zajęły chyba ostatnią lokatę wśród moich oczekiwań, jak Pinkie Pie zachowa się następnego dnia, jeśli Gummy'ego przy niej nie będzie. Tak wiem, to dziwny zarzut, ale zapewniam, że sprawa jest czysto subiektywna, natomiast podchodząc do opowiadania obiektywnie, pewnie nie ma co się nad tym rozwodzić, po prostu energiczne, pełne emocji otwarcie, które spełnia swoje zadanie i z miejsca daje sygnał, że będzie to coś innego, niż oryginał. A może nie spodobało mi się to, że Pinkie wylała troszkę swojej złości na panią Cake? Możliwe, aczkolwiek i tak zachowała się 200 razy łagodniej i bardziej przyzwoicie, niż co niektóre moje postacie, więc jestem ostatnia osobą, która powinna tutaj zarzucać nietakt Co nie zmienia faktu, że od razu zrobiło się lepiej, gdy Pinkie uspokoiła się i przeprosiła panią Cake za to, że na nią krzyknęła, po czym popędziła spotkać się z przyjaciółkami. Miły akcent na zakończenie tej sceny, no i fakt, dał on jakąś nadzieję, że Pinkie pogodzi się ze stratą i zacznie żyć całą sobą, jak dawniej. Właściwie, od tego momentu, wszystko, co znalazło się w opowiadaniu, bardzo mi pasuje i spełnia oczekiwania. Narracja trzecioosobowa sprawdza się, tym bardziej, że tym razem obserwujemy poczynania grupy postaci, nie tylko Pinkie. Podzielenie historyjki na dwa rozdziały, na spojrzenie w przyszłość i przeszłość, także uznaję za udany zabieg, powiedziałbym nawet, że ta drobna rzecz ma wymiar czysto symboliczny, co dopełnia klimatu i stwarza wrażenie, że mamy do czynienia może nie z czymś więcej, ale z godnym sequelem, który jest swego rodzaju hołdem dla oryginalnej historii. Przyszłość, czyli to ostatnie, pożegnalne przyjęcie dla Gummy'ego (choć bez Gummy'ego), a także przeszłość, czyli ostatnia wspólna noc, podczas której aligator zostaje Pinkie Pie odebrany, acz, jak się okazuje, nie do końca bez jej zgody. Tak jak wspominałem – przypadły mi do gustu małe rzeczy, gdyż prostotą wykonania, wniosły całkiem sporo do ogólnego wrażenia, co przekłada się na to, że tekst siedzi w głowie. W porządku, ale co dzieje się potem? Dochodzi do spotkania Pinkie Pie (która po drodze zaliczyła jeszcze parę kryjówek) z Twilight, Rainbow Dash oraz Fluttershy, których wypytuje o Gummy'ego. Jest to scena, w której otrzymujemy pierwsze poszlaki, co takiego może być na rzeczy, a także drobnostki, takie jak odciągnięcie w słoneczne miejsce (Pinkie jest cała przemoknięta), czy objęcie skrzydłem, które nie tylko dają znać, jak bardzo przyjaciółki troszczą się o siebie, ale także podpowiadają, która z nich jest odpowiedzialna z zniknięcie aligatora. Wtedy to też pojawia się wzmianka o przygodzie, na którą wyruszył Gummy, póki co sam, lecz pochwalam dwie rzeczy. Po pierwsze, to dobre wytłumaczenie/ przygotowanie Pinkie do myśli, iż jej zwierzak sam już do niej nie wróci, ale ona, do niego, w swoim czasie dołączy. Po drugie, w gruncie rzeczy... Rainbow nie okłamała jej. Nie powiedziała konkretnie całej prawdy, ale nie powiedziała niczego, co byłoby nieprawdziwe. No bo kto wie dokąd idą aligatory po śmierci? Wiemy, że wszystkie psy idą do nieba, ale aligatory? Tak oto docieramy do rozdziału drugiego oraz do końcówki, która to końcówka moim zdaniem nie mogła być lepsza. Po pierwsze, co się zresztą tyczy także poprzedniego kawałka tekstu, bardzo, ale to bardzo podoba mi się rola Rainbow Dash oraz jej plan. Nie spodziewałem się, że ujrzenie jej w tym właśnie miejscu, da mi tak sporo satysfakcji Może to dlatego, że po prostu dobrze było zobaczyć na co dzień żywiołową, mało rozgarniętą i lekkomyślną/ brawurową postać w sytuacji wymagającej powagi, delikatności, ciszy, a przy tym zmuszającej do taktu, spokoju oraz czci. Rola ta wiele wniosła do charakterystyki Rainbow i nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak świetnie zostało to napisane i jak dobrze się to czyta. No i wisienka na torcie, czyli wielka rewelacja, dlaczego Pinkie płakała nocami. Okazuje się bowiem, że o ile znana nam, wszędobylska Pinkie Pie, nie tylko wyparła z siebie prawdę, ale autentycznie uwierzyła w to, że jej zwierzak żyje i ma się dobrze. Płacz natomiast brał się stąd, że jej druga, mroczniejsza strona – Pinkamena – jako ta, która twardo stąpa po ziemi, od początku była w pełni świadoma tego, co się stało, a ponieważ to był także jej pupil, prawdziwie go żałowała, nie mogąc jednak przejąć kontroli nad Pinkie i przekonać jej (w sensie, przekonać samej siebie), że pora się pożegnać. Genialne wykorzystanie dwóch różnych oblicz jednej postaci złożyło się nie tylko na doskonałe zakończenie, ale również uzupełnienie oryginalnego tekstu. To „dziękuję”, jedyne wypowiedziane przez Pinkamenę słowo w fanfiku, miało dla mnie charakter nie tylko oczyszczający, ale także... no, odebrałem je jako podziękowanie Rainbow za uwolnienie Pinkameny od nocnego żałowania Gummy'ego, Pinkie Pie od życia w nieprawdzie, od wyparcia, a przy okazji za wyświadczenie przysługi, gdyż Pinkamena, sama z siebie, nie była w stanie rozstać się i pochować zwierzaka. Znakomity moment, idealny na zwieńczenie opowiadania Z innych, mniejszych elementów, które mnie satysfakcjonują – wplecenie w to wszystko nawiązania do Daring Do, było przesympatyczne i na swój sposób ubarwiło treść. Fajne sprawa. Co jeszcze? Dobre, serialowe kreacje bohaterek oraz dobrze rozpisane interakcje między nimi, które wbrew pozorom zdradzają wiele i dopełniają efektu, a relacje między nimi zyskują na wiarygodności, na wypadek, jakby ktoś miał wątpliwości Tempo dobrane dobrze, nie ma dłużyzn, ani zwolnień, no, co prawda pod koniec faktycznie jest więcej opisów, ale wszystko to służy kreacji atmosfery, może nawet pewnego napięcia. A poza tym, lubię czytać dobre opisy Tekst, mimo smutnej otoczki, okazał się przyjemny w odbiorze, stanowi godne rozwinięcie oraz konkluzję dla oryginału, no i, co mnie bardzo cieszy, jak ktoś chce, nadal może się zastanawiać – jak wyglądało wspomniane przyjęcie, czy coś się wydarzyło, czy Pinkie się zmieniła, a może doszło do jeszcze jednej, ostatniej konfrontacji z Pinkameną? Polecam przeczytać, zwłaszcza po skończeniu „He'll Never Leave Me”. Uważam, że był to tekst napisany inaczej, ale okazał się naprawdę ciekawy i dobrze uzupełnił oryginał, w ogóle, autor miał ciekawy pomysł i zrealizował go wyczerpująco; nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje albo, że jakiś wątek został zmarnowany. Satysfakcjonują kreacje postaci, opisy, dialogi, no i nie brakuje odpowiedniej atmosfery, już nie tak przytłaczającej, ale takiej, która sugeruje czytelnikowi, że w tym wszystkim tkwi nadzieja i że będzie dobrze. Świetny tekst, no i oczywiście bardzo dobry przekład, po prostu, dobry sequel
  20. Z jakichś powodów, ta historia okazała się dla mnie trudna do przełknięcia i taka też jest do skomentowania. Myślę, że to nie tylko przez opisane z perspektywy Pinkie Pie wyparcie, nie tylko przez to, że cały świat wokół niej zdaje sobie sprawę z tego, co się stało, ba, ona sama, podświadomie, zdaje się rozumieć, co spotkało Gummy'ego, ale także przez to, że my, czytelnicy, od początku nie mamy złudzeń, co jest grane. A jednak brniemy w tekst dalej, czytamy to i... jest przykro. Obecnie nie posiadam żadnego pupila, ale domyślam się, że ktoś, kto posiada zwierzaka, albo posiadał w nie aż tak odległej przyszłości, może widzieć w Gummym właśnie jego Narracja pierwszoosobowa sprawdza się znakomicie i pozwala z miejsca wejść w skórę Pinkie Pie, no i obserwować kolejne wydarzenia jej oczami. W ten sposób czytelnik prędko nabiera pojęcia, jak blisko była z Gummym, ile dla niej znaczył, jak wiele rzeczy robili razem i jak bardzo ceniła sobie to, że mogła przed nim się wygadać, o wszystkim. Więź ze swoim zwierzątkiem została zarysowana doskonale, przez co wyparcie się jego śmierci okazało się nie tylko super efektywne, ale bardzo wiarygodne w swym brzmieniu. Odmowa uznania rzeczywistości przez Pinkie nie została nam tutaj wyrażona wyłącznie poprzez słowa (chodzi mi o próby wytłumaczenia stanu zdrowia Gummy'ego oraz dlaczego otoczenie reaguje tak, a nie inaczej), ale także poprzez czyny (którym zresztą także towarzyszy odpowiednia motywacja, nierzadko odnosząca się do wspólnie przeżytej przeszłości), co z kolei wzmacnia smutny, choć nie melancholijny klimat. Znaczy, nie tyle smutny, co tragiczny, gdyż okazuje się (i to wtedy na moment udziela się melancholia), że podświadomie Pinkie wie, co jest grane, ale i tak to z siebie wypiera, a ślady po łzach tłumaczy... jakkolwiek. W tym sensie, opowiadanie działa na wyobraźnię czytelnika, który zadaje sobie pytania – jak długo to jeszcze potrwa (w końcu ciało prędzej czy później zacznie się rozkładać), co będzie robić Pinkie, jak będzie reagować otoczenie (głównie jej przyjaciółki), no i co się z nią stanie, gdy już nie będzie się dało dłużej tego ciągnąć i tłumaczyć, no bo nie oszukujmy się, ostatecznie, nic nie zostanie z jej Gummy'ego. Co wtedy? Właściwie, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej smutna jest to historia. Zatem fanfik nie operuje wyłącznie na tym, co się w nim znajduje, ale również na tym, czego w nim nie ma, a co może się dziać, co możemy sobie wyobrazić, że się stanie. To doskonała sprawa, bo historia zostaje w głowie, odbiorca myśli o niej, a może nawet szuka analogii do własnych doświadczeń. Jest to charakterystyczny rodzaj więzi z czytelnikiem; trudna sztuka, która nie każdemu się udaje. Dlatego też, uważam, że możemy tu mówić o bezbłędnie oddanym klimacie, który nie tylko bardzo odpowiada charakterystyce Pinkie Pie (bardzo często z tekstu wręcz bije jej entuzjazm, choć po pewnym czasie staje się on gorzki w odbiorze), zawiera pewne elementy serialowe (wynikające z wiernej kreacji protagonistki), ale również rzeczy chwytające za serce, przejmujące, wręcz dołujące, nierzadko ukryte, oczywiście tak, by od razu je wypatrzyć, ale również by stworzyć wrażenie, że być może wszystko jest ok. Biorąc pod uwagę te rzeczy, lepiej rozumiemy znaczenie tytułu. Nie chodzi tylko o to, że Gummy na zawsze będzie obecny w sercu i wspomnieniach Pinkie, lecz on dosłownie, fizycznie jej nie zostawi, bo ona się na to nie godzi. I to jest, samo w sobie, bardzo smutne, tragiczne, ale także zrozumiałe. No bo jak często nie godzimy się na zastaną rzeczywistość, chcielibyśmy, by było inaczej, po naszemu, co? Generalnie, jest to kolejny godny uwagi klasyk, przełożony - a jakże - bardzo dobrze. Nie zabrakło charakterystycznego stylu, nie zabrakło nastroju, całość brzmi po polsku naprawdę dobrze, a efekt końcowy w pełni został osiągnięty. Zgodzę się z Ghatorrem, że szło nad tym podumać i w sumie historyjka siedzi w głowie. Pojawił się pomysł na opisanie czegoś życiowego, na coś, z czym chyba większość z nas kiedyś musiała się zmierzyć lub będzie musiała stawić temu czoła w przyszłości, wybrano idealną (jak sądzę, jakoś nie potrafię sobie wyobrazić kogoś innego, który z takim zapałem, tak infantylnie wypierałby fakty) bohaterkę, no i postawiono na krótką formę, czyli sprawną realizację, dbając wyłącznie o to, co najważniejsze. Dzięki temu przekaz okazał się wyrazisty, charakterystyczny, miał wysoką łatwość wwiercania się w świadomość czytelnika, stąd łatwo go zapamiętać, łatwo sobie przypomnieć. Tekst godny polecania nawet dzisiaj, no i w sumie wart refleksji. Wart każdej chwili, jaką można poświęcić na fanfika
  21. Nie ukrywam, po ujrzeniu tytułu, a także zapoznaniu się z opisem, "napaliłem się" na kolejną wciągającą historyjkę, łączącą w sobie elementy serialowe, alternatywne, a przy tym podejmującą w jakiś sposób kwestię istnienia oraz co to znaczy być. Jasne, tagi, no i wspomniany już opis wskazywał, iż będą to zupełnie inne klimaty, niż ostatnim razem, lecz nie zniechęciło mnie to ani trochę, wręcz przeciwnie – zaintrygowało. Niestety, z przykrością muszę powiedzieć, że opowiadanie, przynajmniej dla mnie, zalicza się do kategorii niewykorzystanych potencjałów. Nie chcę powiedzieć, że został zmarnowany, gdyż widzę tu i ówdzie zalety oraz ciekawe rzeczy. Kłopot w tym, że nadal trzyma się mnie wrażenie, że wszystko dało się realizować lepiej. Jednakże tym, co zwróciło moją uwagę zaraz po otwarciu dokumentu i co towarzyszyło mi do samego końca to... zdziwienie bardzo dużą ilością błędów. Głównie chodzi o dywizy zamiast półpauz w zapisie dialogowym, błędy interpunkcyjne (np. brakujące spacje), niefortunna „dyskodidżejka”, czy też co niektóre zdania, które mogły brzmieć lepiej po polsku. Plus sporadyczne literówki, które zostały już przez kogoś zaznaczone. Jakiś czas temu. Niby nic, co z miejsca burzy wrażenia z czytania i odrzuca, ale wciąż – zważywszy na osobę tłumacza oraz to, jak zacna ekipa prereaderko-korektorska zazwyczaj mu towarzyszy, jestem zaskoczony. Myślę, że finalna forma tłumaczenia mogła być dużo lepsza, nie tylko w materii sformatowania gotowego tekstu. W porządku, a jak wypada treść, zapytacie? Ano... umiarkowanie. Bardzo umiarkowanie. Opowiadanie możemy podzielić na trzy części, ale zanim Wam je opowiem, pragnę przestrzec przed spoilerami. Jeżeli wolelibyście sprawdzić historyjkę samemu, zapraszam do czytania. A jeśli nie i jest Wam to obojętne, wówczas czytajcie dalej. Część pierwsza, którą czyta się tak, jakby zarazem była najdłuższa ze wszystkich, to właściwie wielka rewelacja oraz „rzucenie” w czytelnika tym, na czym polega owe alternatywne uniwersum, którym uraczono nas w ramach opowiadania. Co to takiego? Androidy. Formy (chyba) pośrednie między żywymi kucami, a bezmyślnymi robotami. Istoty, które są tak perfekcyjne w swym podobieństwie do prawdziwych kucy, że nawet Octavia, która raczej powinna dokładnie znać swoją dziewczynę, nie zauważyła różnicy i nie mogła w to uwierzyć, gdy ta zdecydowała się wyjawić jej prawdę o sobie. Ale to nie wszystko. Poza dość przytłaczającym dowodem (w postaci mechanicznych wnętrzności), Vinyl zdradza nam jak działa cały związany z tym proceder, bowiem okazuje się, że androida można wykonać z kucyka, mało tego, istoty te potrafią się rozmnażać. OK, tutaj pierwszy zgrzyt w ramach mikroświatotworzenia, bo szczerze mówiąc, nie bardzo to sobie wyobrażam. Że niby każda jednostka obu płci dysponuje specjalnymi rodzajami nanitów, które podczas udanego stosunku trafiają do wnętrza jednostki żeńskiej, gdzie łączą się, budują z samych siebie nową jednostkę androida, która następnie opuszcza jednostkę macierzystą... i co dalej? Jak wygląda proces rozwoju takiego małego androida? Czy to tu wkracza ta „pomoc techniczna”, o której wspomina Vinyl? Strasznie naciągane mnie się to wydaje. Tzn. ciekawe jest to, że android może czuć miłość tylko do androida, natomiast do kucyka zaledwie pociąg, jednakże powoduje to, że różnice między androidem, a kucykiem zanikają, toteż... po co w takim razie cała ta heca z byciem androidem? Tzn. wydawało mi się, że cała zabawa polega na tym, że mają to być istoty podobne, ale rożne od siebie. Natomiast, jeśli w praktyce różnic nie ma żadnych, wówczas... po co rozróżniać? Po co w ogóle tworzyć androidy, skoro są praktycznie identyczne do kucyków i do tego mogą się rozmnażać? Do pracy fizycznej? Jakoś tego nie kupuje, skoro brakuje im unikalnych właściwości, dzięki którym, przykładowo, mogłyby wykonywać prace w kopalni 300% efektywniej. Stąd, wątek, jakoby Vinyl stworzono do pracy w kopalni, lecz ona wolała żyć jako zwyczajna klacz i tworzyć muzykę, by bawić innych, o ile jest dość przejmujący jako koncept, a także stwarzający fajne pole do popisu, o tyle wypada dosyć blado, no i w praktyce, niewiele wnosi do kreacji Vinyl, ani ogółu fabuły, poza tym, że androidy tworzy się jako „produkty”, ale ci projektanci, którzy dają tym istotom tak wysoką inteligencję, nie przewidzieli możliwości zbuntowania się i ucieczki? W ogóle, wyjaśnienia odnośnie podziemia androidowego wydają mi się naciągane, całość brzmi jak szemrana, ale łatwo wykrywalna inicjatywa. Sam nie wiem, czy to sposób, w jaki otrzymujemy te informacje (głównie w ramach dialogów, co nie zawsze jest najlepszym sposobem na wyjawianie kluczowych dla światotworzenia rzeczy oraz szeroko pojętą ekspozycję), a może przez to, że wszystko klei się ze sobą dość średnio, jest w tym sporo dziur, toteż nie wydaje mi się to wiarygodne? Czytając reakcje Octavii, a także wyznania Vinyl (motyw, że ją okłamała i nie może oddać jej swego serca, po uprzednim pokazaniu jakie to serce, uważam akurat za świetny, ale nie wykonany najlepiej), wydaje mi się, że autor chciał stworzyć wokół bohaterek smutną, ale i romantyczną otoczkę, próbował rozpisać tę relację tak, by czytelnik chciał, by im się powiodło, może nawet wzbudzić współczucie, lecz na tym tempie akcji, przy takiej dominacji dialogów nad opisami, nie udało się to zbytnio. Początek robił dobrą robotę – gdy Octavia spodziewała się oświadczyn, a otrzymała dość przewrotną rewelację o swojej wybrance, to jest napisane dobrze, klimatyczne. Niestety, później robi się średnio. Sytuacji nie poprawiają kolejne części tekstu – na które (chyba) przeznaczono po jednej stronie. Octavia, zdruzgotana tym, co usłyszała, postanawia być z Vinyl i w tym celu postanawia zostać androidem. Idzie sobie do „Pralni”, gdzie akurat trafia na właściwego kuca, wręcza mu zapłatę (Czemu to jest w markach?), a my dowiadujemy się, że cały proces sprowadza się do wszczepienia scalaka i za dwa dni jest już się androidem. Kolejny zgrzyt. Wszystko dzieje się za szybko, a sam proces jest zbyt uproszczony, by poczuć, że bohaterka autentycznie przeżywa rozterki, że ma się dokonać zmiana, że dzieje się coś ważnego w jej życiu, że coś się dokonuje. W fanfiku to dosłownie na zasadzie „wszystko w 5 minut” Cierpi na tym klimat, cierpią wrażenia. Ale to jeszcze nie koniec. Mamy zakończenie, gdy jest już po wszystkim, a Octavia wraca do ukochanej... I tyle. Wszystko jest już dobrze. Tyle mogę napisać. Jak na szczęśliwe zakończenie, jest ok, ale trudno powiedzieć, by było ono satysfakcjonujące, że wieńczyło dzieło w sposób kompletny, skoro zabrakło poczucia pokonywanej trudności, zabrakło napięcia, zabrakło konfliktu do rozwiązania. Słowem, bohaterki nie bardzo miały z czym walczyć, co przemyśleć i co wspólnie zdecydować, by być razem. Octavia decyduje się zmienić w androida, by Vinyl poczuła do niej miłość i dokonuje tego. Koniec. Krótko mówiąc – dzieje się zbyt wiele ważnych, kluczowych dla dalszej egzystencji Octavii rzeczy, co poprzedzone jest nie tylko rewelacją Vinyl o tym, kim ona jest naprawdę, ale również jak to wygląda w podziemiu, czym charakteryzują się androidy i po co są tworzone. Są to ważne dla fabuły wydarzenia oraz informacje o świecie, ale wszystko dzieje się niemalże naraz i zbyt szybko, przez co trudno się w to wgryźć, czy odczuć, że bohaterki mają przed sobą trudność do pokonania jakiś problem, że trapią je jakieś rozterki, że cokolwiek ma/ może się zmienić na zawsze. W ogóle, trudno się wczuć w ich sytuację, uwierzyć, że stoi przed nimi dylemat, a przecież mówimy o tym... no... Ech, u nas by się to nazywało "transhumanizmem". To chyba nie jest taka prosta sprawa dla kogoś, kto urodził się jako żywa istota i w takiej formie spędził całe życie, co nie? Wielka szkoda, gdyż koncepcyjnie to naprawdę było coś. Mało tego, opowiadanie miało szansę na przesłanie, aczkolwiek myślę, że nawet w tej formie, w jakimś stopniu, udało się to zrealizować, choć z drugiej strony możliwe, że podziałały tu moje skłonności do własnych interpretacji i spekulacji. Powrócę na moment do kwestii niepotrzebnego rozróżnienia, skoro w tym świecie różnice między kucykami, a androidami okazują się w praktyce tak znikome. Otóż, być może był to celowy zabieg i wszystkie rzeczy, o których wspomniałem w tej materii wcześniej, były zamierzone. Może, ale tylko może, całe to bycie androidem miało symbolizować szeroko pojmowane różnice (rasowe/ wyznaniowe/ klasowe/ itd.), przez które pary decydują się rozstawać, natomiast fakt, że w fanfiku nie wygląda na to, by były one tak znaczące, miał pokazać nam, że w miłości różnice te są nieistotne, zaś łatwość, z jaką Octavia sama staje się androidem, miał pokazać, że to proste postawić się w czyjejś sytuacji, zrozumieć i w gruncie rzeczy stać się (wraz z drugą połówką) tym samym, a może po prostu przeistoczenie się w androida miało oznaczać wejście w czyjś świat, pozostanie z tą osobą, takie tam. Wiecie, że te różnice, przez które rezygnuje się z realizacji marzeń, to są pierdoły, a do tego, by być szczęśliwym, wystarczy kilka kroków i to w sumie nic trudnego. Może za dużo nad tym główkuję, ale autentycznie wydaje mi się, że to opowiadanie MOGŁOBY być czymś więcej, czymś głębszym, gdyby tylko zrealizować je inaczej. Zresztą, ono mogłoby zawierać wiele innych rzeczy, niekoniecznie podniosłych, może nawet sztampowych z punktu widzenia romansu, vide to, że miłość nie ma ceny, nie zna granic itd. ale nie zmienia to faktu, że by cokolwiek podobnego móc z tego opowiadania wynieść, trzeba by je napisać... no, może nie od nowa, ale na pewno radykalnie zmodyfikować. Jak na czasy swojego powstania, myślę, że było dość japońskie, czyli „yako-takie”, natomiast dzisiaj... cóż, chciałoby się rzec do autora, by napisał to jeszcze raz, tylko porządnie, z opisami oraz większą dbałością o klimat, przeżycia wewnętrzne, dylematy, no i z umiarem w dozowaniu informacji per dialog, a najlepiej poprzez opis, stopniowo, naturalnie. Dziś raczej trudno je polecić, jest to według mnie przykład niewykorzystanego potencjału. No i stronach techniczna tłumaczenia pozostawia troszkę do życzenia. Dobrze, że merytorycznie jest solidnie Dla ciekawskich nawet łakomy kąsek. Dla fanów Vinyl i Octavii pozycja obowiązkowa
  22. Przyznam szczerze, że opowiadanie w całości mnie zaskoczyło, a to wszystko za sprawą tytułu. Dlaczego? Byłem przekonany, że kojarzę kanoniczną postać tła, która tak właśnie się zowie i byłem pewien, że będzie to historia poświęcona mniej znanemu kucykowi, jakaś wczesna fanowska teoria, pewne wyobrażenie, te sprawy. A tymczasem nie dość, że pierwsze skrzypce grają Rarity i Sweetie Belle, to jeszcze odpowiednio szybko dowiadujemy się, co konkretnie oznacza [Alternate Universe], którym zostało opatrzone owe tłumaczenie. Po pierwszym szoku, zacząłem zastanawiać się, jakie w takim razie znaczenie ma tytuł? Fanfik pospieszył z odpowiedzią, a ja, już po skończonej lekturze, mogę z czystym sercem powiedzieć – ale to było dobre! Przede wszystkim, jest coś kreatywnego w takim oto podejściu do postaci Rarity. To, co zostało nam przedstawione, jednocześnie pasuje do tej postaci i jednocześnie odświeża jej charakterystykę, zaś sama alabastrowa klacz bardzo szybko daje się polubić przez swój profesjonalizm, innowacyjność, zdrowe podejście do własnych osiągnięć, a także to, jaką okazuje się stwórczynią i starszą siostrą zarazem. Nowatorska kreacja, która łączy w sobie wiele rzeczy, dając protagonistkę, której losy naprawdę chce się śledzić i która radzi sobie znakomicie w świecie, który do złudzenia przypomina ten kanoniczny. Zresztą, kolejny ciekawy zabieg - świat niby jest taki, jakim go znamy z serialu, a jednak inny. Sprawdza się tu powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach Narracja pierwszoosobowa sprawdza się znakomicie, bowiem nie tylko jeszcze lepiej wczuwamy się w postać „tej innej” Rarity, ale także możemy dowiedzieć się, jak ona widzi wydarzenia oraz gdzie upatruje się rozwiązań problemów, które ją spotykają. No, właściwie, to dotyczą one Sweetie Belle, lecz to, że Rarity dzieli z nią te troski, pokazuje jak blisko są ze sobą i uwiarygadnia siostrzaną relację, aczkolwiek osobiście uważam, że Rarity bliżej jest do jej matki, niźli starszej siostry. Fakt, wcześniej wspomniałem o „stwórczyni”, ale wolałbym tego nie rozwijać – po prostu sami przeczytajcie co jest grane. Ponieważ Rarity jest jednocześnie narratorką, komentuje wydarzenia, zdradza nam ich kontekst i wyraża zdanie na temat postaw wspominanych kucyków, co daje nam pewne pojęcie o świecie oraz o tym, co się dzieje. Faktycznie, w tekście przewija się kilka bardziej fachowych określeń, lecz potęgują one klimat, no i sprzedają nam Rarity jako błyskotliwego wynalazcę, który tworzy imponujące, niemalże żywe rzeczy. Domyślam się, że musiało być z tym troszkę zachodu przy tłumaczeniu, natomiast moją uwagę zwróciły inne rzeczy. Oto przykłady: W oczy rzuciło mi się kilka literówek, na tej zasadzie, co przytoczyłem. Niby nic wielkiego, ale, zwłaszcza źle odmienione wyrazy, potrafią zaburzyć flow czytania i spowodować niechcianą przerwę. Oprócz tego, gdzieniegdzie przewinęły się powtórzenia, nie tylko pojedynczych słów, ale i zdań/ informacji, tzn: Domyślam się, że akurat te rzeczy wynikają z tego, że tak było w oryginale, a przekład nie jest od tego, by poprawiać, ale by... no, przełożyć dzieło. Pomyślałem jednak, że o tym wspomnę, gdyż, w odróżnieniu od poprzednich tłumaczeń, tutaj akurat zwróciło to moją uwagę. Aczkolwiek, gdyby to ode mnie zależało... Ja bym dał: „Ale co, jeśli się mylę? Co, jeżeli mam tylko myśleć, że jestem prawdziwa? I jak miałabym to stwierdzić?” Ale to tylko moja luźna myśl, nie jestem tłumaczem, nigdy niczego nie tłumaczyłem od początku do końca, więc ja nawet nie wiem, czy byłoby to naprawianie tego, co nie jest popsute itd. Po prostu chciałem o tym tu napisać O czym jeszcze warto wspomnieć? Przyjemne dodatki związane z historią, jakoby Celestia i Luna stworzyły pierwsze kucyki z gliny, chmur i gwiazd. W tle przewija się też Filthy Rich, w ogóle, poszlaki nakazują nam twierdzić, że za najdoskonalszą kreacją Rarity stoi coś więcej w tym sensie, że zgodę musiało wydać więcej kucyków, niż zwykle i że najpewniej projekt został przez nich sfinansowany, a skoro zainwestowali, czytaj: włożyli, to i za jakiś czas wyciągać będą chcieli. Może wchodzę w to zbyt głęboko, ale autentycznie miałem podczas lektury wrażenie, że to, o czym czytam, to dopiero początek i że Rarity przy okazji pracuje nad czymś dużo, dużo większym. Tak w ogóle, podoba mi się, że mimo alternatywnego uniwersum, mimo alternatywnej kreacji Rarity, zachowano jej artyzm, tzn. twory, które projektuje, takie jak tytułowa Minuette, potrafią tańczyć różne tańce, co pokazuje nam, że autor oryginału nie zrezygnował wcale z wątku artystycznej, wrażliwej duszy Rarity, ale dopasował ten szczegół do swojej wizji i uczynił z niej integralny element całości. W ogóle, cieszy i imponuje to, jak wszystko w tym fanfiku ze sobą współgra, zazębia się i tworzy spójną całość, którą wyśmienicie się czyta. Wisienką na torcie jest oczywiście drobny wątek filozoficzny, czyli pytanie o to, co to znaczy żyć, co to znaczy być, myśleć, czuć, czym może być maszyna i czy w odpowiednich warunkach istnieje jakaś różnica między nią, żywą istotą. Świetna rzecz, nadająca tej pozornie prostej historyjce głębi, co w oczywistej konsekwencji prowadzi do tego, że przez całą lekturę towarzyszy nam świetny klimat. Tam, gdzie ma być powaga, tam ona jest, gdzie ma być nieco luźniej, kreskówkowo, tak też się dzieje, zakończenie satysfakcjonuje, no i w głowie wciąż siedzi myśl, że za kulisami dzieje się coś więcej. Gdybym miał się czepiać, powiedziałbym, że ów wątek filozoficzny, jest troszeczkę przegadany, ale z drugiej strony, jest to fragment, w którym lśnią kreacje głównych bohaterek, no i czyta się to wartko, więc z niczego bym nie rezygnował. Fantastyczna historyjka,, cieszę się, że na nią trafiłem Konkludując, to bardzo dobre, wciągające niemożebnie opowiadanie, które, wbrew pozorom, oferuje czytelnikowi wiele rzeczy i które ma w sobie drugie dno, przy jednoczesnym pozostawieniu całkiem szerokiego pola do własnych interpretacji, domysłów i spekulacji, a to wszystko okraszone wyraźnie zarysowanym klimatem, wypływającym z naprawdę ciekawego (bo prostego, jasnego, zrozumiałego, a przy tym dopełniającego oryginalnych kreacji, tudzież po prostu je komplementującego) pomysłu na alternatywne uniwersum, postacie oraz technologię. Nic się ze sobą nie gryzie, wszystko działa jak w zegarku. Czytanie było czystą przyjemnością, stąd gorąco polecam to opowiadanie!
  23. Pora na coś luźniejszego. Generalnie, opowiadanie to wydało mi się dosyć... dziwne. Zaczyna się niepozornie, bo od sobotniej pobudki w iście serialowym stylu, no, może Bic Mac jest troszeczkę bardziej wylewny, niż zazwyczaj, ale to ok, zresztą, ja zawsze w niego wierzyłem i już w tamtych czasach pisałem dla niego pełnoprawne kwestie (serio) Fabuła okazuje się prosta – Applejack wzięła questa, który polega na tym, by udać się do bilbioteki, wypożyczyć pewną książkę i dostarczyć ją Pinkie Pie, która jest zbyt zajęta, by samodzielnie załatwić sprawę. Docierając na miejsce, farmerka zastaje dwuznaczną sytuację, która w porę zostaje jakoś wyjaśniona (w taki sposób, że sama strzela, o co chodzi i strzał okazuje się celny), lecz nie daje jej to spokoju, co prowadzi do nieporozumienia, a co z kolei prowadzi do konkluzji opowiadania, która – zgodzę się z przedmówcami – stanowi jego siłę. Jednakże, mając to na uwadze, nie wszystko mi tu grało. Fanfik początkowo trudno rozgryźć, trudno odgadnąć ciąg dalszy, ale to jak najbardziej ok. Jest to krótka, ale wciągająca historyjka. No i dostatecznie barwna, by było nam miło podczas lektury. Rozczarowała mnie deczko ta dwuznaczna sytuacja, od której zapewne wziął się tytuł i na którym miało się oprzeć całe nieporozumienie. Nie wiem czemu, ale wydało mi się to strasznie na siłę (no pun intended), jakoś nie wypadło to naturalnie, natomiast tłumaczenie, jakoby to sama Celestia nakazała Twilight więcej ćwiczyć (Po co? Za gruba jest, czy co? ), a Rainbow akurat zdecydowała się na wrestling, wydało mi się naciągane. Na plus to, że w ogóle się tego nie spodziewałem, ale minus za rzeczy, o które wymieniłem. Chyba nie przepadam za wrestlingiem, wybaczcie. Takie tam, moje fanaberie Plusy i minusy znoszą się, ale że jest to fundament historii, powoduje to, że całość ostatecznie powoduje u mnie wrażenia mieszane. Nie zrozumcie mnie źle, opowiadanie wyszło fajnie, czytało się to nieźle, tłumaczenie dało radę (jak zwykle), ale po zakończeniu zabrakło czegoś szczególnego, a co mogłem wyróżnić przy okazji poprzednich tłumaczeń. Ano właśnie, zakończenie. Przyznam, że uśmiechnąłem się pod nosem, no i trzeba przyznać, że końcówka robi dobrą robotę, gdyż czytelnik zastanawia się, co mogłoby być dalej, jak zareagowałaby Pinkie, w ogóle, wyobraża sobie jak prędko nowiny od Applejack rozprzestrzeniają się po Ponyville, co zapewne powoduje lawinę kolejnych plotek, dziwnych sytuacji oraz śmieszności. Przyznam, że taki hipotetyczny ciąg dalszy, o ile utrzymany w pośrednio-serialowych klimatach, wydaje mi się lepszym materiałem na komedię, niż „baza” w postaci niniejszego tłumaczenia. Co nie znaczy, że jest drętwe, bo nie jest – luźne, lekkie, miłe dla oka, tempo akcji sprawne, a sposób jej prowadzenia konsekwentny, nie ma tu żadnych zbędnych rzeczy, czegokolwiek, co można by ocenić jako „na doczepkę”. Po prostu mnie osobiście nieszczególnie rozbawiło, wyłączając z tego zakończenie, które spełniło swoje zadanie i znacząco podniosło wrażenia z lektury. Podobało mi się to, jak treść przeplatała się z myślami protagonistki. Zabieg, który choć prosty, urozmaicił tekst, co trzeba pochwalić. Zresztą, ile to już razy przekonywałem się, że niekiedy o efekcie potrafią zaważyć detale, drobne, proste rzeczy? Tłumaczenie po raz kolejny spełniło oczekiwania, po polsku brzmiało to dobrze, solidnie, nie zabrakło klimatu, może w kilku miejscach poprawiłbym interpunkcję, ale nie jest to nic poważnego i generalnie, podczas zwyczajnej lektury nie rzuca się to w oczy. Widziałem chyba jedną dywizę zamiast półpauzy. W sumie, jak na tak krótkie opowiadanie, przewinęło się sporo postaci, co cieszy, bo każda kreacja wypadła wiernie, barwnie i po prostu dobrze się czyta poszczególne kwestie czy opisy. Mogę zrozumieć zastrzeżenia do gadatliwości Big Maca, ale ja osobiście nie widzę problemu, toteż tę kreację również zaliczam do mocnych punktów opowiadania. Słyszałem uszami wyobraźni znajome głosy, tak dobrze oddano te charaktery No i cóż, to chyba tyle – klasyczna, niedługa historia, dość urozmaicona, lekka, z humorkiem (który niekoniecznie musi dotrzeć do każdego, ale cóż...) oraz zabawnym, otwartym zakończeniem, które działa na wyobraźnię czytelnika, a to dosyć ważne, nie tylko w ramach [Comedy], ale fanfikcji, ogólnie. Polecam zajrzeć, acz nie uważam, by był to absolutny must-read ze stajni oneshotów, tłumaczonych przez Dolara84. Wiem, wiem, dopiero zacząłem maraton, nie czytałem jeszcze wszystkiego, ale póki co, takie właśnie mam odczucia.
  24. Kolejna ładna, lekka do czytania (pomimo trudnej i dosyć aktualnej tematyki) klasyczna historyjka, której nie zabrakło klimatu, a która próbuje chwycić za serce, że tak to ujmę, „starą, sprawdzoną metodą”. Czy to działa? Ogółem to tak, chociaż spotkałem się w tym motywem wielokrotnie, ale wiecie jak to jest – słyszycie o takich przypadkach w mediach, znacie takich ludzi, a może i macie w rodzinie kogoś, kogo trawi ta sama choroba, albo inna, w każdym razie, sieje spustoszenie w organizmie. Chciałoby się to zmienić, ale często daje się tylko odraczać wyrok, no i poczynione w ciele zniszczenia utrzymują się. Towarzyszy temu przytłaczające uczucie bezsilności, smutek oraz wyrzuty związane ze wszystkimi rzeczami, których już się razem nie zrobi, albo zrobiłoby się, gdyby miało się świadomość, gdyby został jeszcze czas. To po prostu potrafi boleć i potrafi zmienić na zawsze, jeśli nie z wierzchu, to mentalnie. Rzeczy nie postrzega się już tak samo po takich doświadczeniach Piszę o tym dlatego, gdyż w niniejszym opowiadaniu wszystko to udało się oddać dobrze, zachowując oszczędność słów, co poskutkowało prostym, ale wyraźnym przekazem, dzięki czemu z miejsca mamy odpowiedni nastrój, który nie znika, ani nie ulega zniekształceniom, a utrzymuje się do samego końca. Jest to w jakimś sensie kreskówkowe – zważywszy na postacie oraz wydarzenia – i ludzkie zarazem. Kreacja Pinkie Pie, choć nie przyszło jej wziąć udziału w najweselszej fabule, jaką wymyślono, wypada wiernie i co by nie mówić, pasuje to do niej w tym sensie, że nawet gdy komuś przytrafia się najgorsze, ona nie traci werwy i robi co może, by rozweselić. Jak mogłoby to rzutować na jej kolejne przygody? Chociażby tak, że mamy w pamięci to, co zrobiła i stąd domyślamy się, że tym bardziej stara się rozweselać, działać, wspierać itd. Zatem nic nie gryzie się z serialem, a wręcz dodaje tła znanej postaci, przez co można sobie dodatkowo tłumaczyć jej zachowanie albo motywy. To zawsze jest fajne i zawsze mi się podoba Biorąc pod uwagę, że opowiadanie ma już swoje lata, należy docenić wyczucie, tzn. to, że odpowiednio szybko powstało i w ten sposób, myślami przenosząc się w przeszłość, nabieramy większej świadomości tego, jak wiele było przed nami, a jak niewiele zostało dla bohatera opowiadania, co wszystko razem przekłada się na miły dodatek do charakterystyki Pinkie Pie. Jednocześnie, z opowiadania wylewa się bajkowa naiwność, niewinność i szczerze mówiąc, nie potrafię wskazać dokładnie kiedy i w jaki sposób – po prostu takie miałem odczucia po skończeniu czytania. Może to przez to, że motyw nie jest świeży, ale w jakiś sposób towarzyszy różnym produkcjom dla najmłodszych, co ma pomóc im w oswojeniu się z myślą, że ludzie odchodzą (przeważnie tyczy się to dziadków) i ich najbliższych też to kiedyś czeka, może przez informację, że opowiadanie pisał trzynastolatek, a może przez animację, która powstała na jego podstawie (opowiadania, nie trzynastolatka). Trudno powiedzieć. W każdym razie, powoduje to wrażenie sentymentalności. Z drugiej strony, porównując oba rozdziały, nabieram kilku wątpliwości. O ile pomysł, by ukazać historię z dwóch perspektyw uważam za trafiony (podobnie jak decyzję o narracji pierwszoosobowej), o tyle coś mi zgrzyta w sposobie, w jaki wypowiada się umierający źrebak. Dlaczego miałem wrażenie, że używał... zbyt zaawansowanego słownictwa? Że wypowiadał się dużo dojrzalej, niż powinien? Coś mi tu nie grało Tzn. nie poznajemy jego wieku (nawet imię pozostało tajemnicą), no i dzieciaki przecież mogą tak mówić, a jednak coś mi tu nie pasowało. Nie to, by klimat na tym ucierpiał, ale siedzi mi to w głowie i nadal nie potrafię wytłumaczyć konkretniej, co jest z tym rozdziałem nie tak. Tzn. dlaczego powoduje u mnie wątpliwości, obok wrażeń, o których wspomniałem. W każdym razie, jest to kolejna historyjka, którą warto polecić i do której warto było powrócić. Świetna rola dla Pinkie Pie, sama bohaterka oddana bardzo dobrze, a to, co dzieje się za jej sprawą w samym opowiadaniu, jest naprawdę miłe i potrafi człowieka pocieszyć, pomimo rezultatów, które były nieuniknione. Ale chyba nie zawsze o to chodzi. Ważne jest to, że przy nim była, że niosła wsparcie najlepiej jak potrafiła i że się przejęła. Właśnie – interesujące jest to, że poza wzmiankami o innych źrebakach, które stroniły od bohatera oraz o personelu medycznym, nie dowiadujemy się nic o np. rodzicach młodego. W ogóle ich brakuje, nawet on sam nic o nich nie wspomina. Ale przecież muszą oni gdzieś tam być. Jasne, nie byli aż tak istotni dla fabuły, a jednak dodaje to do klimatu nutę... odosobnienia? Potrafię sobie wyobrazić, jakoby historia ta, nawet dzisiaj, potrafiła niejednego wzruszyć. A może powinienem powiedzieć „zwłaszcza dzisiaj”? Wszakże jesteśmy bogatsi o wiele doświadczeń i taki powrót do 2013 (w tym czasie mogło się wydarzyć sporo smutnych rzeczy) może dodatkowo spotęgować wrażenia, z uwagi na sentymenty – co było w czasach, w których opowiadanie zostało przetłumaczone, a czego nie ma dziś. Rzadko kiedy coś takiego udziela mi się przy powrotach do przeszłości, w materii fanfikowej. Mógłbym pisać jeszcze długo, gdyż opowiadanie do tego skłania i zachęca, ale grunt to to, że zachowuje ono aktualność, jest życiowe i "ludzkie" w podejmowanej tematyce (aczkolwiek bardziej chodzi mi o powód odejścia bliskiej osoby, tak dobrych ludzi, jak Pinkie, bardzo brakuje), ma klimat, jest sentymentalne, a przy tym wnosi coś od siebie w materii kreacji znanej bohaterki, niesie ze sobą przekaz, toteż zapada w pamięci i nastraja. Warto poświęcić mu trochę czasu, warto chwilę się zastanowić, powrócić myślami do starych czasów, ot, nie tylko w ramach ucieczki, ale dla zdrowia. Po prostu. O, chyba już wiem, skąd wrażenie naiwności. Może dlatego, że takie pocieszanie umierającego pacjenta jest czymś, co sami chcielibyśmy otrzymać, gdybyśmy byli na jego miejscu, bądź gdybyśmy znaleźli się w „butach” Pinkie i żegnali kogoś bliskiego, ale wiemy, że to niemożliwe, bo żaden ludzki personel się na to nie zgodzi, rodzina będzie mieć obiekcje, no i sam chory może nie być zainteresowany, albo może brakować mu sił? Częściej to raczej nie tak wyglądają takie pożegnania. Słyszy się „chodź, zostaw go”, a na drugi dzień dzwoni telefon i tyle. Nie ma w tym takich emocji, radości, czy cieplejszych chwil, za to zawsze jest smutek i wyrzuty. W porządku, zatem jeszcze raz – polecam zajrzeć, polecam sobie przypomnieć, nie wymaga to wiele czasu, a może jakoś urozmaicić kolejny nudny dzień. Tłumaczenie stanęło na wysokości zadania, tym razem nie będę czepiał się powtórzeń, zważywszy na informację, że wykonana została praca nad tym, by oddać styl oryginału i że owe powtórzenia miały na celu coś więcej, o coś im chodziło.
  25. Całkiem ładna, niedługa i bardzo klimatyczna historia, no i w jakimś sensie wydaje mi się, że swego czasu uprawiała nie tyle kanon, co jasnowidztwo. Przypominam sobie odcinek bodajże „Brotherhooves Social” i jakby zestawić go z tą historyjką, wiele rzeczy nabiera... no, nie tyle sensu, do szerszego kontekstu. Tzn. dlaczego Big Mac tak się przejął, gdy Apple Bloom zaczęła bardziej idealizować Applejack od niego i skąd się wzięło u niego przeświadczenie, że już nie jest tym ulubionym, dużym bratem młodej. OK, może to nie do końca jasnowidztwo, faktycznie, ale motyw z fanfika w końcu został podjęty, choć w nieco inny sposób i to samo w sobie wydaje mi się ciekawe Tzn. wiem, że już w czasach powstawania fanfika relacja ta została podkreślona, ale chodzi mi o to, że motyw zachowuje aktualność i pasuje również do tego, co serial przedstawił nam później. Wygląda na to, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają... Styl, o ile ogólnie mi się podoba, to jednak mam do niego kilka zastrzeżeń. Niewiele, domyślam się, że wynikło to z oryginału, bo przecież chodzi o to, by przełożyć tekst wiernie, nie zmieniając znaczenia, niczego nie dodając, nie odejmując itd. A jednak powtórzenia (głównie „jej” oraz „ją”) zwróciły moją uwagę, aczkolwiek w paru miejscach najpewniej były to celowe zabiegi stylistyczne z oryginału. Głównie wtedy, gdy przywoływane są różne sytuacje z przeszłości, które bohater podsumowuje „Taa” albo „Nie”. Jednocześnie, udziela się przy tym lekko nostalgiczny klimat. Raz przewinęła się podwójna spacja (między zdaniami), innym razem pojawił się niepotrzebny przecinek przed „i”. W sumie, zastanawiam się, czy coś oznacza to, że pierwsza część tekstu została napisana w czasie przeszłym, natomiast druga w teraźniejszym. Zgaduję, że ta pierwsza partia tekstu, to są po prostu wspominki, a potem przeskakujemy do dnia dzisiejszego. Jak dla mnie kolejna rzecz, która wzmacnia nastrój towarzyszący podczas tej niedługiej lektury. W ogóle, jak na zaledwie cztery strony (aczkolwiek będę się upierał, że na dałoby się to zmieścić w 2,5-2,75 strony), to, że udało się stworzyć wyrazisty, serialowy klimat, jest godne pochwały i nie wydaje mi się, by fanfik stracił zbyt wiele na tym polu po przekładzie. Solidna robota No i fajnie, że nie wszystko jest tutaj jasne, np. kto jest narratorem. Mój pierwszy strzał był taki, że to Winona i że cała historia jest opowiadana z jej perspektywy. Niby nie mam konkretnych, twardych dowodów ponadto, że kto inny miałby być przez cały czas przy rodzinie i wiedzieć to wszystko, no i że ogólny styl wypowiedzi wybrzmiewa nieco... naiwnie? Chyba tak. Mimo wszystko, więcej strzelać nie będę, gdyż... brakuje mi alternatywnych koncepcji. Ale rzeczywiście, kto inny miałby tak dobrze znać Maca, kto inny mógłby się wypowiedzieć o „innych młodzieńcach” (Znajomi wpadali na farmę i bawili się z psem?), kto inny miałby obserwować od początku rozwój Apple Bloom oraz rozwój jej relacji z bratem (znakomicie, wręcz uroczo przedstawionych, tak swoją drogą), no i kto inny mógłby wiedzieć o takich szczegółach, jak praca w sadzie, majsterkowanie, pomoc w kąpieli, wybudzanie się z koszmarów w środku nocy, wspólne rodzinne wieczory, no i czytanie bajek do poduszki? Nawet ta bójka, przy której pewnie Winona skakała i szczekała, ale nie była w stanie jej przerwać, dopiero Bic Mac coś zadziałał. Serio, kto inny miałby cały czas tam być i widzieć te rzeczy? Domyślam się, że pewnie na FiM Fiction w komentarzach to już dawno zostało odkryte, ale nie zaglądałem tam (do komentarzy), wolałem sam troszkę pogłówkować. Pod tym względem, opowiadanie również daje radę i zapada w pamięci. W ogóle, jest takie rodzinne, serdeczne, aż się miło, ciepło robi od czytania Coś podobnego miałem przy „Serii Ciasteczkowej” od Madeleine, tylko, że tam udziela mi się więcej nostalgii i innych emocji, które łatwe nie są, ale lubię, gdy mnie nawiedzają. Nie wiem czemu. OK, wydaje mi się, że wszystko, co istotne na temat tego tekstu już powiedziałem. Czy polecam to tłumaczenie? Jak najbardziej – pełny powiew old schoolu Czy mogłoby być lepsze? A skąd mam wiedzieć? Niczego w życiu nie tłumaczyłem od A do Z, tylko przy tym pomagałem, ale przypuszczam, że gdyby dostosować formę pod polskie standardy językowe, skończyłoby się to wycinaniem słów tudzież szukaniem zmienników, a może i przebudowywaniem zdań. A to zawsze ryzyko, że klimat po przekładzie straci, pytanie tylko w jakim stopniu, w jakim zakresie. Niedługa, ale bardzo przyjemna, klimatyczna, zwykła i wyjątkowa z perspektywy czasu historyjka, w sam raz na cichy, leniwy wieczór, czemu nie? Dla miłośników klasycznego [Slice of Life] jak znalazł. Polecam!
×
×
  • Utwórz nowe...