Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1149
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    36

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Pierwsze poważne tłumaczenie, fanfika, który z powagą ma raczej niewiele wspólnego. Ciekawe. Jest to niedługa, lekka i przyjemna w odbiorze komedyjka, a do tego dumnie opatrzona tagiem [HiE], co wprawdzie budzi pewne obawy, ale i nadzieje. Po lekturze nie mam wątpliwości, że jak na pierwszą próbę przełożenia tekstu na nasz ojczysty język, RedMad nie mógł dokonać lepszego wyboru. To znaczy, mógł, bo zawsze znajdzie się tekst, który okaże się lepszy, ale mnie chodzi o coś innego. Nie porwał się na tłumaczenie ogromnego, epickiego wielorozdziałowca, przepełnionego nawiązaniami kulturowymi i historycznymi, tu i ówdzie słowotwórczego, nie stroniącego od anegdot czy żartów, których niemożliwe byłoby przełożenie na polski język. Jasne, cele należy sobie stawiać ambitne i rozwijać się, ale trzeba też znać swoje aktualne limity. Postawienie na tak duże dzieło zapewne szybko przerosłoby tłumacza. Ale „Siodła”? Nic z tych rzeczy. RedMad wziął tego byka za rogi i poradził sobie bardzo dobrze, wymienione w pierwszym poście osoby z pewnością przyłożyły rękę do tego, by przekład finalnie znalazł się w jak najwyższej formie. Pomysł był prosty i tak też został zrealizowany – rezygnując z obszernych tłumaczeń co, jak, dlaczego, kiedy i z kim, fanfik od razu przenosi nas do zwykłej codzienności, przedstawiając nam głównego bohatera ludzkiego – Ivana – który trudni się – cóż za niespodzianka – produkcją wysokiej klasy siodeł, których jakością zachwycona jest odwiedzająca go klientka, bohaterka kucykowa – Rarity – choć ma do niego kilka pytań, odnośnie pochodzenia materiałów, z których jest wykonywany towar. Choć znajomość języka equestriańskiego nie jest mocną stroną Ivana, rzemieślnik wie doskonale czym jest obsługa klientów pierwszej klasy, toteż wyczerpująco odpowiada na wszystkie wątpliwości alabastrowej klaczy. Wywiązuje się z tego dyskusja o moralności, biznesie, jedzonku, a także o tym... a po co kucykom są te siodła, skoro nikt na nich nie jeździ. Rozwiązanie tej zagadki może nie jest największym zwrotem akcji w historii, lecz potrafi zaskoczyć czytelnika akurat gdy ten opuści gardę, no i jest ten komediowy punch-line, który godnie wieńczy opowiadanie. Przekład został wykonany na tyle dobrze, że gdybym nie wiedział, iż istnieje oryginał w języku angielskim, pomyślałbym, że jest to dzieło polskiego autora. Zainteresowanego światem, warto dodać, zważywszy na wspomnienie w tekście o Yelpie, rzeczy chyba nie aż tak znanej u nas. Narodowość protagonisty również nie mogła być przypadkowa – jest to nie tylko przyjemne tło dla wszelakich barier językowych i trudności komunikacyjnych, które wypadają tu całkiem naturalnie (acz jak na kogoś, kto powinien ledwo rozumieć equestriański, muszę przyznać, że Ivan ogarnia całkiem sporo), służy też za urozmaicenie wątku komediowego, gdyż ilekroć się wypowiadał, słyszałem (uszami wyobraźni) jego teksty z odpowiednim akcentem. Ciekawe, wesołe doświadczenie. Rarity oddana dosyć wiernie, tutaj nie mam zastrzeżeń. Nic nadzwyczajnego, po prostu solidna realizacja tejże postaci, z całym jej kreskówkowym manieryzmem, to znaczy, na ile pozwalały na to gabaryty opowiadania. Wymiana zdań Rarity i Ivana przebiegała sprawnie, wiarygodnie, no i trzeba przyznać, że jedno i drugie ma konkretne argumenty przemawiające za swoim stanowiskiem, co dodaje do całości kolejnego wymiaru – różnice kulturowe, różne spojrzenie na moralność wypływające z dwóch różnych światów. Dosłownie. Dzięki temu, że zrezygnowano z tłumaczeń a skąd się wzięli ludzie w Equestrii, ukazaniu jak obie rasy się dogadały, jak zapatrują się na to kucyki, w ogóle, co się stało, jest klimat. Jest klimat, bo po prostu rozpoczęto historię w momencie, w którym dla obu storn wszystko jest jasne jak słońce. Dla nas niekoniecznie, ale to nie szkodzi. Nie było to potrzebne. Nic nie rozprasza czytelnika, nic nie powoduje, że zamiast skupiać się na treści, drapie się po głowie z uniesioną brwią, opowiadanie wie, czym ma być i to realizuje. Jak na [HiE], bardzo mi to odpowiada. Wyszło sympatycznie i lekko w odbiorze. Tekst sprawnie się czyta, niczego w nim nie brakuje, niczego nie jest za dużo. Co do wyjaśnienia, po co kucom siodła, zważywszy na informacje o możliwych rozmiarach poszczególnych fasonów... Pomijając powtórzenie, to było to troszkę creepy, ale może w rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego, tylko autor oryginału chciał, byśmy tak pomyśleli. A może nie. Cóż, nieważne. Inny świat, inna kultura, inne normy i inne sposoby na realizowanie się. Nie będę oceniał. Zwłaszcza, że to tylko fikcja. Sporo pozostawiono wyobraźni czytelnika i to jest świetne. Ostatecznie, był to zaskakująco przyjemny i lekki kawałek tekstu, w sam raz na wolną chwilę i na poprawę humoru. Zrealizowany sprawnie, przetłumaczony solidnie, zgrzytów przytrafiło się niewiele (większość zaznaczyłem), nie zabrakło odpowiedniego nastroju, wchodząc w to głębiej można doszukać się rzeczy dotyczących różnic kulturowych i wynikających z tego barier, acz przedstawionych z przymrużeniem oka. Warto rzucić okiem, nie sądzę, że tekst przypadnie do gustu absolutnie każdemu, ale na pewno swoje grono odbiorców znajdzie i niejednemu zapewni porcję rozrywki.
  2. Zgodziłbym się, że zwycięstwo „Wielkiego Białego Konika” było w pełni zasłużone... gdybym uprzednio przeczytał wszystkich jego konkurentów. Niemniej, jestem gotów uwierzyć na słowo. Również ze względu na to, jak interesujące i wyjątkowe okazało się niniejsze opowiadanie, czego w sumie się nie spodziewałem. Przede wszystkim, była to oryginalna, nietuzinkowa wizja, nawet jeśli inspirowana pewnym obrazkiem. Bo zainspirować się to jedno, ale odpowiednio wcielić w życie swój pomysł, to już zupełnie inna bajka. Autor pokazał jednak, jak to się robi. Muszę przyznać, że ze względu na całkiem... refleksyjny, sentymentalny, a często wręcz dziecięcy klimat, gdybym nie wiedział, kto jest autorem, podejrzewałbym, iż jest to dzieło Madeleine albo Niki. W sumie, gdzieniegdzie mógłbym się doszukać zabiegów stylistycznych, z którymi kojarzę wyżej wymienione autorki. Mianowicie, powtórzenia i zdrobnienia. Generalnie robiły robotę, acz jedno z nich (Ale tylko jedno!) z czasem zaczęło mnie męczyć. To, że „była bardzo grzecznym konikiem”/ „była bardzo grzeczna”. Lekka przesada, ale w żadnym wypadku nie rujnująca wrażeń z lektury. Bardzo, ale to bardzo spodobały mnie się kreacje obu koników, a także wyjaśnienie, choć niepełne (I bardzo dobrze!), skąd one wynikają, dlaczego tytułowy konik zachowuje się tak, jak się zachowuje i o co tutaj chodzi. Nie ukrywam, bardzo długo było to dla mnie nie lada zagadką i podpowiedzi co do jej rozwiązania bardzo mnie usatysfakcjonowały, jednocześnie nie burząc tajemniczej otoczki, a nawet pewnego niepokoju. To wszystko było takie dziwaczne (ang. bizzare), że momentami naprawdę nie wiedziałem, co o tym myśleć. Raz po raz chyba spodziewałem się czegoś... może nie strasznego, ale tragicznego. Cieszę się, że zakończenie w sumie pozostało otwarte, no i był w nim promyk nadziei. W ogóle, świetnie zrealizowany pomysł. Sprawnie, bez dłużyzn, z klimatem, a także zabiegami stylistycznymi, które po prostu robią robotę i wspólnie składają się na wyjątkowy, niepowtarzalny efekt. Jest to jednocześnie fanfik, który głęboko zapada w pamięć, na wspomnienie którego przewijają się nostalgiczne, szaro-bure scenerie z charakterystycznym, białym konikiem gdzieś pośrodku... <zagląda na FGE> No i w sumie zgodzę się z... Ryk, czy to Ty? Zgodzę się, że to w sumie może być narracja pierwszoosobowa. Być może to Celestia sama tak o sobie myśli, sama się komentuje, w trzeciej osobie. Co tylko potęguje tajemniczy, lekko niepokojący, ale i smutny nastrój. Nadal trudno mi wyjść z podziwu. „Wielki Biały Konik” okazał się wielkim, niezapomnianym zaskoczeniem i prawdziwie wyjątkowym fanifkiem, po którym wciąż ciężko mi zebrać myśli. Poza tym, że miał on sentymentalny, przejmujący wydźwięk. Piękna domieszka dziecięcej naiwności, niepowagi, zestawiona z czymś tajemniczym, dziwnym, niezrozumiałym, ale... funkcjonującym? Plus, ciekaw jestem, może nie tyle, co było dalej, ale... ile jeszcze to potrwa. Gratuluję doskonałego opowiadania oraz zwycięstwa w konkursie. Wszystkim czytelnikom gorąco polecam ów tekst. A poza tym uważam, że temu fanfikowi należy się lektorat. Prawdziwe słuchowisko, z efektami dźwiękowymi, tłem, wszystkim. A nawet animacja. Taka szara, z grubymi, niedokładnymi czarnymi konturami, z bielutką Celestią i granatową Luną. I z tym słuchowiskiem w tle. Po prostu cudo. Czytajcie i komentujcie, bo tak robią bardzo grzeczni czytelnicy!
  3. Szanowni Państwo, moi drodzy, nim przejdziemy dalej, pragnę wygłosić małe oświadczenie! Do autora tejże zacnej produkcji, @Kredke, a także do wszystkich zainteresowanych pisarzy, czytelników oraz komentatorów! Ponieważ sytuacja jest kryzysowa, a czas nagli, pragnę z góry bardzo, ale to bardzo przeprosić za to, co zaraz zakomunikuje, zaznaczając, iż jest to w całości wina tego, że pod względem taktyki, strategii, centralnego planowania i tym podobnych, jestem totalnym analfabetą, przez co przeznaczyłem zbyt dużo czasu na zbędną robotę, ograniczając sobie pole manewru. W związku z powyższym oznajmiam, że powróciwszy do "Królewskich Antyprzygód", ze względu na zbyt długą zwłokę i zaniechanie ciągłości komentowania, postanowiłem zaserwować od razu "Królewskie Antyprzygody" vol. II oraz "Królewskie Antyprzygody" vol. III Niestety, sytuacja sprawiła, że zostałem zmuszony zrezygnować z indywidualnych wstępów, a także zapowiedzianych Top3. Ukażą się one w... DLC, które wydam później Lecimy! „Kryzys” Jedenasty odcinek to głównie dialog między królewskimi siostrami, zwieńczony skromnym opisem, zawierającym w sobie wyjaśnienie tytułu historyjki i od razu powiem, że w tym przypadku kompozycja ta zdała egzamin na piątkę (skala studencka). Jeden z lepszych przykładów potęgi, która drzemie w formie drabble'a – prosty, ale przez to błyskotliwy pomysł, który, dzięki oszczędności słów, zostaje zrealizowany tak, by zmaksymalizować przekaz i utkwić w pamięci czytelnika. Myślę, że tak jest właśnie i tym razem. Coś więcej niż sympatyczna komedia i przedstawienie księżniczek w nie aż tak typowej sytuacji. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim fantastyczna rola dla Luny oraz kreacja, która nie tylko bawi i nastraja pozytywnie, ale jednocześnie wypada bardzo serialowo, zaś geneza opisywanej interakcji sięga początków serialu i w tym sensie jest to kolejne rozwinięcie oryginalnej fabuły. Stąd znajome wrażenie, jak gdyby była to usunięta scena, jakiś short, bonus dołączony do kolekcjonerskiego wydania DVD. Bardzo mi się to podobało ostatnim razem i bardzo się podoba teraz. Na kreację Luny składa się królewskie słownictwo, jakim się posługuje, co wypada zarówno wiarygodnie, jak i przekomicznie, w zestawieniu ze zmęczoną niekończącymi się pytaniami Celestią. W ogóle, w zaledwie kilka zdań autorowi udało się sprzedać nam tę ciekawską Lunę, która, dowiedziawszy się o ananasie w pizzy, natychmiast ogłasza dekret, który de facto oznacza zagładę tegoż owocu. No i może warzyw. Zależy. Ciasto to się zawsze zrobi, poszerzy się pola, nastawia wiatraków, nowych kurzych ferm, extra sery jakoś się znajdzie, to będzie ok, ale czy na planecie zostanie dość miejsca, by uprawiać ananasy, pomidory, w ogóle inne warzywka, grzybki? Przecież Luna ogłosiła, że ma to być pizza z ananasem, a skoro tak, możliwości personalizacji pizzy pozostają bardzo szerokie. Tak, to zdecydowanie wielki, ananasowy kryzys i zagłada tych owoców. Aż się boję co będzie, gdy Luna odkryje ptasie mleczko, kebab, Crêpes Marcie, desery lodowe, a w końcu pewnie i gry wideo, mangę i anime. Chyba nadchodzą wielkie zmiany społeczne i kulturowe Tekst jest napisany bardzo dobrze, nie znajduję w formie niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Znakomita robota, czytało mi się to przesympatycznie i lekko. Nie zabrakło serialowego klimatu oraz przyjemnych w odbiorze kreacji księżniczek, zaś pomysł, choć prosty, zrealizowany został po prostu świetnie. Nawet, jeżeli w tym rozdaniu drabble ten jakimś cudem nie zajmie podium, na pewno pozostanie mi w pamięci jako odcinek wyróżniony. „Wywiad” Tekst na prawie 3,5 zwykłego drabble'a (no bo 333 słowa), opis dość intrygujący, no to czytamy. No cóż, niestety forma, choć nadal bardzo solidna i ciesząca oko czytelnika, nie ustrzegła się przed kilkoma problemami. Dlaczego nie napisać po prostu: „uwolnili Celestię, Lunę oraz Cadance, z którymi odnieśli zwycięstwo”? Mniej spójników (oszczędność słów, choć zważywszy na to, że tekst nie miał mieć formy drabble'a jest chyba pozbawione sensu, ale co tam), no i nie trzeba kombinować ze zbyt wieloma przecinkami. Hm, od kiedy Celestia i Sombra są... >spogląda na tagi< Aha, rozumiem. Dobra, nieważne. W sumie, czy tylko mi się wydaje, że Storm King nagle ginie gdzieś między wierszami i z piątki robi się czwórka zjednoczonych złoczyńców, z czego później dwoje z nich się wyłamuje? Podwójna spacja. Co przed „oraz” robi przecinek? Przed „by” czegoś brakuje no i powtórzenie („zakończone”). Niby nic, ale rzuca się w oczy. A samo opowiadanie? Ciekawe alternatywne uniwersum, kompatybilne prawie ze wszystkimi sezonami, co daje szersze pole manewru. Ekspozycja, którą raczy nas autor, wypada barwnie i serialowo, w sensie, a co by było, gdyby X i Y się zreformowali i zmienili stronę. Przyznam, że czytało mi się to przyjemnie, a miarę pokonywania kolejnych fragmentów, zbliżamy się do zakończenia, które jest czym więcej jak przeniesieniem jednego z kultowych, słynnych wywiadów na realia kucykowe, postacie, które zostały obsadzone w poszczególnych rolach, chyba nie mogły być lepiej dobrane. I to właśnie dlatego, choć tekst ten słyszałem z milion razy, ta komediowa puenta nie zepsuła mi wrażeń (to znaczy, nie sprawiła, że tekst wybrzmiał wtórnie) i nawet mi podpasowała. Ostatecznie, wyszedł z tego całkiem sympatyczny, zabawny i luźny kawałek tekstu, no i jak na dopiero dwunasty odcinek, zostaliśmy uraczeni niejedną nową twarzą, co po prostu cieszy. Fajnie przeczytać cokolwiek o Cozy Glow, czy Chrysalis, jest to odświeżenie utartego księżniczkowego kanonu, któremu została poświęcona niniejsza seria, co na razie jeszcze nie było aż tak potrzebne, ale z drugiej strony, dzięki temu jest to coś zaskakującego. Zacieram zatem ręce i czytam dalej. „Gazeta” Powrót do klasycznej obsady, a do tego kolejna komedyjka, tym razem rozpisana na więcej niż dwa droubble. Czy też na dwa droubble i jednego dribble'a z hakiem. Nie to, by nietrzymanie się założonej formy jakoś szczególnie m przeszkadzało, lecz skoro autor zdecydował się traktować ją z dosyć dużym dystansem (na co wskazują dysproporcje między dłuższymi odcinakami, a regularnymi drabble'ami czy droubble'ami, tudzież stosunek w ilości poszczególnych tekstów), wówczas nurtuje mnie pytanie, po co zatem w ogóle było cokolwiek rozpisywać na 100 słów, zamiast od razu zadeklarować krótkich, acz nieregularnych form? Przychodzi mi do głowy kilka odcinków, między innymi „Pieśń o upadku” czy „Miłość rośnie wokół nas”, które mogłyby dużo skorzystać, gdyby tylko nie były ograniczone limitem słów... No, ale chyba nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ale czy znalazły się błędy, nad którymi można by, może nie zapłakać, ale po prostu się pochylić? Widzę o jeden przecinek za dużo, plus twarda spacja po zdaniu. Gdyby ten przecinek przed „i” stamtąd zabrać i dać przed „podnosząc”, byłoby git. Niepotrzebny ogonek, powinno być: „broniła”. Brakuje przecinka, no i ta wykrzykniko-kropka na końcu nie wygląda dobrze. Brakujący przecinek. Brakujący przecinek 2. Brakujący przecinek 3. Na tym etapie odpuściłem sobie co niektóre tego typu wpadki, ale generalnie miałem zamysł, by domknąć trylogię. W każdym razie, tekst to był lekki i zabawny, co pomimo dopiero trzeciego w tym rozdaniu odcinka sprawia, że pisząc niniejszy komentarz, czuję się troszkę jak zdarta płyta. Kredke nie zawodzi i póki co utrzymuje stały, całkiem dobry poziom, gdzie elementy serialowe przeplatają się z jego autorskimi, humorystycznymi wizjami księżniczek po godzinach/ kiedy nikt nie patrzy, od czasu do czasu serwując alternatywny spin na znane postacie oraz niej lub bardziej nietypowe wątki, gwarantując czytelnikowi przyjemną rozrywkę. Co mnie nieco zmartwiło, to gęstsze występowanie błędów interpunkcyjnych, niż zwykle, co mimo wszystko nie pozostało obojętne moim oczom. Stąd wydaje mi się, że sporo by pomogło, gdyby po prostu w tekstach dało się pozostawiać sugestie. W każdym razie, motyw jakoby brak Podmieńców zakłócił równowagę w przyrodzie wydał mi się przemiodny, jeszcze bardziej spodobała mi się sugestia dlaczegóż to – no bo jeżeli Podmieńce będą mieli własny program kosmiczny, wówczas powstanie groźba, że prześcigną w czymś księżniczki Equestrii, a to doprowadzi do zaburzenia równowagi w tym sensie, że Equestria nie będzie już hegemonem i napatoczy się jaką nisza, którą wypełni dziurawa niczym ulubiony serek Chrysalis. Łapiecie? Bo Podmieńce mają dziury w ciele i wypełniają sobą luki? No cóż, do poczucia humoru Pani Nocy wiele mi brakuje, niemniej był to kolejny drobny szczegół, który poluźnił atmosferę jeszcze bardziej, ukazując jedną z władczyń od takiej bardziej infantylnej strony – w sensie, wzięła coś bez pytania, przesłała, zadrwiła sobie, narobiła kłopotów i zupełnie się tym nie przejmuje. Sposób, w jaki karci ją starsza siostra (niczym matka/ wychowawczyni/ facetka od wuefu) również wypada zabawnie i ubarwia całość. Mimo wielu (jak na taką rozpiętość tekstu) niedoskonałości w formie, przyjemny i całkiem dobry tekst, który bawi i pociesza w ciężki, nieciekawy dzień. A to chyba najważniejsze w pisaniu/ czytaniu fanfikcji. „Odwet” Kolejny nieco dłuższy odcinek i powrót Chrysalis. Zdaje się, że jedyna słuszna królowa Podmieńców na dobre zagościła w gronie stałej obsady „Królewskich Antyprzygód”, co mnie osobiście bardzo się podoba. Jakkolwiek uważam, iż z biegiem czasu stała się Friezą serialu o kolorowych kucykach i tak bardziej przepadam za nią niż za Thoraxem, no i czego by nie wymyślił Toriyama, bądź Toei, Friezę nadal uwielbiam, więc to chyba naturalne, że z Chrysalis jest u mnie podobnie. Zatem już na starcie mi się podoba, jakby fakt, iż jest to bezpośredni sequel poprzedniego opowiadania nie wystarczył, by mnie przekonać. Wzrost oczekiwań powoduje lekki dreszczyk, niczym obliczenia wytrzymałościowe, zatem nie przedłużajmy i sprawdźmy „czy wytrzyma”. Początkowo doskwiera brak przecinków w paru miejscach, potem chyba jest już ok. No i cóż, o ile opowiadanie na końcu okazało się kolejnym żartem, w którym motywem przewodnim był plot/ zadek/ cztery litery, o tyle próba wyobrażenia sobie ostatniej sceny zbiła wszelkie wrażenie wtórności, jakie mógłbym mieć. Eksplozja śmiechu, Luna otwierająca oczy, po czym następuje błyskawiczna przemiana w Nightmare Moon oraz odebranie Celestii narzędzia tortur gazety i atak na żłopiącą sobie w najlepsze herbatkę Chrysalis, wszystko w kreskówkowym stylu, w pełni wystarczyło, abym się uśmiechnął i mógł zarazem przyznać, iż sequel spełnił oczekiwania. Kolejny niedługi, lekki jak piórko, ale jakże przyjemny, sympatyczny i rozweselający odcinek, godny sequel „Gazety” i po prostu niezły tekst, który warto było przeczytać. Z formą było nieco lepiej, co również cieszy, no i cóż więcej mogę powiedzieć? Rzućmy okiem na trzecią część tejże trylogii i jak się to wszystko skończy. Ale już teraz powiem, że zwieńczenie „Odwetu” w pełni mnie satysfakcjonuje i nie sądzę, aby dało się wnieść cokolwiek jeszcze do tegoż wątku. Aczkolwiek nie zdziwię się, gdy autor zaskoczy, toteż bez zbędnych ceregieli przechodzę do kolejnego odcinka - „Miłości”. „Miłość” OK, powiem bez ogródek – to opowiadanie było... dziwne. W sumie, nawet nie wiem czemu, ale po namyśle chyba mogę wskazać dwie rzeczy, które są za to odpowiedzialne. Po pierwsze, zaobserwowałem dosyć niespodziewaną zmianę klimatu, bo zaczyna się w stylu poprzednich odcinków, a potem, im dalej brnie rozmowa między bohaterkami, tym robi się poważniej, powiedziałbym nawet że deczko filozoficznie, czemu ostatecznie towarzyszy coś kojącego, ale i wzbudzającego nadzieję. Zresztą, tłumaczenie Chrysalis ma całkiem dużo sensu i trudno jej odmówić racji w wielu aspektach. W ogóle, spodobała mi się jej inna kreacja. A scenka z przemianą w wąsacza oraz tekst o ośmiuset bitach i iluś tam jakach, które czekają na tę posadę, czysta RE-WE-LA-CJA Naprawdę, taka mała rzecz, a jak potrafi urozmaicić, jak cieszyć. Po drugie, relacja między bohaterkami została nakreślona w taki sposób, że nie potrafię pozbyć się wrażenia, jakoby między nimi autentycznie była jakaś chemia. Sam nie wiem, zupełnie jakby była między nimi jakaś niezałatwiona sprawa, jakiś bagaż emocjonalny, którego wcześniej Nightmare Moon przed nią nie zdradziła, a może po prostu tak mi się zdaje po tym, jak Chrysalis tłumaczy dlaczego zostawiła Podmieńców na księżycu, a sama powróciła do Equestrii, skąd się bierze prawdziwa miłość i jak się to miało w przypadku Celestii, gdy jej młodsza siostra tkwiła na wygnaniu itd. W ogóle, trudno się nadziwić jak z prostego, komediowego motywu, opartego na zadzie Pani Dnia, udało się autorowi zrobić coś poważniejszego, na swój sposób przejmującego, co jednocześnie wypada nieco dziwnie, ale także intrygująco. Nie spodziewałem się zastać takiej oto mieszanki w ramach „Królewskich Antyprzygód”, ale po namyśle przyznaję, że... to świetna sprawa. Coś innego. Niespodziewanego, a jednocześnie prostego w formie oraz realizacji. Ano, forma. Oczywiście, nie mogło być tak różowo. Gdzie się podział przecinek? O, znalazł się. Jest między „głowę”, a „królowej”. A ten wcześniejszy powinien być po „ciężko”. Spomiędzy, nie „z pomiędzy”! Przecinek po „nie” jest zbędny. Podobnie tutaj. A ten przecinek deczko się pospieszył, nie po „na”, ale po „coś”. No i samotna spacja po zdaniu. Zresztą, nie tylko tym. Zatem ponownie, forma mogłaby zostać lepiej dopracowana. Nie jest to wiele, ale rzuca się w oczy. Nie przeszkadza w czytaniu, ale nie daje po sobie zapomnieć. No i w sumie nie widzę powodów, by owe błędy odpuszczać, bo nie ma ich tak wiele i nie przeszkadzają, nie są też aż tak poważne (poza jednym ortem). Przeciwnie – właśnie dlatego, że to proste sprawy przecinkowe, zaś sam tekst do najdłuższych nie należy, nie rozumiem, dlaczego błędy te wciąż są w fanfiku. W każdym razie, jak „Odwet” okazał się godnym sequelem, tak „Miłość” wypadła niczym nie tylko godne, ale i na swój sposób nietuzinkowe zwieńczenie trylogii, gdzie nie zabrakło ani pocieszności, głównie w wykonaniu królewskich sióstr, ani transformacji, ani świeżych, nietypowych kreacji oraz relacji, gdzie przoduje królowa Chrysalis. A klimat? Nie brakuje go w żadnym momencie, chociaż nie da się ukryć, że jest to coś innego, ale to dobrze. W końcu nie samą komedią człowiek żyje, co nie? „Boli mnie głowa” Tak oto rozpoczynamy kolejny mini-cykl w „Królewskich Antyprzygodach”, tym razem, jak oceniam po tagach, z Cadance, Flurry Heart oraz Chrysalis w rolach głównych. Zaraz, zaraz, czy dobrze widzę, że wśród obsady przewinie się jeszcze Sombra? Interesujące, ale jednocześnie ryzykowne. Aczkolwiek, zważywszy na to, że ma to być komedia z pewną domieszką randomu, chyba można na dzień dobry podejść do tego z pewnym dystansem. Lecz z drugiej strony, poprzednie odcinki pozostawiły po sobie tak dobre wrażenie, że jednak mam pewne obawy, „czy wytrzyma”. No nic, nie uprzedzajmy faktów. Opowiadanie okazuje się dłuższe od poprzedników, wydaje mi się, że gabarytowo celuje w okolice „Betelgezy” tudzież „Nowej nadziei”, czyli pełne odejście od formy drabble'a, czyli fanfik nieskrępowany. Pod względem formy, widać poprawę i to sporą, chociaż gdzieniegdzie nadal przewijają się drobne błędy interpunkcyjne, np.: Ale tym razem tego typu rzeczy przewijają się sporadycznie i chyba je pominę. Zresztą, ile można pisać o przecinkach? Entuzjaści tychże znaków odpowiedzą zapewne: „WIECZNIE!”, ale chciałbym przejść do treści, która jest... ciekawa, fajna w odbiorze i dość zróżnicowana jak na pięciostronicową fanfikcję, aczkolwiek nie zaskakuje niczym nowym. Znajomy schemat, w którym główny bohater jest napalony, ale partnerka nie chce, więc ten szuka sposobu jak temu zaradzić, co przy okazji powoduje splot mniej lub bardziej absurdalnych wydarzeń, w wyniku których wszystkim się odechciewa albo następuje zmiana miejsc, niczym w bajce o żurawie i czapli. Niemniej, autor zrealizował wszystko z umiarem, bez przesady i w sumie dość logicznie, w związku z czym wrażenia z lektury okazują się pozytywne. Sporo pamiętnych scen, czy wstawek, takich jak chociażby samodzielny Shining Armor, który jest samodzielny, zaliczanie kolejnych knajp, na odnalezieniu Pegazopiryny oraz (nie)szczęśliwe zakończenie. Troszkę tego jest, a sprawne tempo sprzyja płynnej lekturze, przez tekst brnie się bezstresowo, chociaż... nie jest już tak zabawnie. Nie chcę powiedzieć, że została tu popełniona czysto rzemieślnicza robota, bo tak nie jest, ale w tym samym czasie trzyma się mnie przeświadczenie, że można było po autorze oczekiwać więcej. Zatem jest po prostu solidnie, klimatycznie, sprawnie niczym w komedyjkach o napalonym kwiecie amerykańskiej młodzieży, miejscami sympatycznie i bardziej imprezowo, gdzie indziej niby spokojniej, ale wciąż prędko i z werwą, tyko zabrane razem nie pozostawia spodziewanego, bardzo dobrego wrażenia, a jedynie dobre. Mimo wszystko, syty odcinek, wciągające otwarcie nowej mini-serii, gdzie nie brakuje humoru, komiksowości czy też przyjemnych szczegółów, które urozmaicają treść i które zapadają w pamięci. Czy to lokalny rarytas, czy też sposoby na ból głowy, a może nazwy kolejnych knajp, obok tego nie przechodzi się obojętnie. Plus niezły cliffhanger. Sprawdźmy zatem co nas czeka w kolejnych odcinkach, jednoczesnych kontynuacjach „Antyprzygód” oraz... tetralogii cadancowo-flurryowo-chrysalnej? „Śniadanie” Na samym początku mamy scenkę, która w bezpośredni sposób kontynuuje historię od miejsca, w którym zostawiliśmy ją ostatnim razem, natomiast potem przechodzimy do właściwej akcji sequela i od razu powiem, że było to przeklimatyczne, przemiłe otwarcie, gdzie – nie po raz pierwszy zresztą – nie zabrakło humoru, acz tym razem rzeczy odbywają się na spokojnie, bez pośpiechu, bez dziwnych, losowych rzeczy. Jest to po prostu typowe (Ale czy na pewno?) śniadanie królewskiej pary, które w pewnym momencie nabiera wyjątkowości, gdyż Flurry Heart wypowiada swoje pierwsze słowo. Cóż mogę powiedzieć – przesympatyczny moment, całkiem serialowy, było w tym coś ciepłego i rodzinnego, co mogę tylko pochwalić. A potem Flurry wypowiada swoje drugie słowo i... jeszcze jest ok, podoba mi się. Ale później wyskakuje trzecie i czwarte, no i cały czas wyjątkowości pryska, bo ona gada. W takim razie, autor musi nas szybko zabawić czymś nowym i rzeczywiście, z czwartego słowa przyszłej księżniczki (swoją drogą, znowu „czwórka”, a mnie się znowu przypomina typowa dla Azji tetrafobia) wynika zaskakująca rewelacja, a także niedługa sekwencja z akcją, którą czytało mi się świetnie i choć początkowo byłem dość sceptyczny, to ostatecznie opowiadanie bardzo mi się spodobało. A dlaczego byłem sceptyczny, no bo nagle tempo przyspiesza, kolejne rzeczy po prostu się dzieją, a rezultat w sumie nie wydaje się aż tak satysfakcjonujący, ale z drugiej strony to ciekawy kontrast ze spokojnym, stonowanym początkiem, no i za drugim razem jakoś łatwej mi się to trawiło. Zakończenie stwarza nadzieję na kolejny sequel, który oczywiście powstał i do którego przejdę już niedługo, aczkolwiek kolejne, piąte słowo Flurry Heart wzbudziło jeszcze większe obawy, niż kiedykolwiek wcześnie w tym rozdaniu. Podobnie jak w przypadku poprzedniej mini-serii, po tej drugiej części człowiek czuje się usatysfakcjonowany, stąd dalsze rozwinięcie wydaje się niemałym ryzykiem, ale bez ryzyka nie ma przecież ani zabawy, ani zysku. Pochylając się nieco nad formą, jest naprawdę solidnie, chociaż – a jakże – brakuje kilku przecinków, bądź te znalazły się w niewłaściwych miejscach, poważniejszych powtórzeń nie uświadczyłem (jeśli były, to najwyraźniej wyleciały mi z głowy), generalnie zdania brzmią dobrze, a lektura jest lekka i przyjemna, a tempo, choć za pierwszym razem potrafi zaskoczyć, przy kolejnych czytaniach nie powoduje już zgrzytów, a wręcz komplementuje opisywane wydarzenia. Chyba nie muszę wspominać, że całość wypada na tyle komiksowo/ kreskówkowo, że wszystko, co się dzieje, idzie sobie wyobrazić w wybranej formie, a to zawsze miła, pozytywna rzecz. „Drugie śniadanie” No cóż, no i o ile „Miłość” okazała się ciekawym zaskoczeniem, łączącym w sobie różne rodzaje klimatu, wypadającym dziwnie i intrygująco, o tyle „Drugie śniadanie” wydaje mi się zbędnym rozwinięciem tego, co było solidną historyjką, ponadto, jak tak dłużej o tym myślę, wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek zasługiwało na ciąg dalszy, to były to relacje Flurry Heart z Chrysalis. Pierwsze wrażenie po zakończeniu lektury „Drugiego śniadania” było takie, iż opowiadanie powstało po to, by Flurry Heart mogła powiedzieć „SIOMBŁA”. Kilkukrotnie. Raz po raz dokładając do tego ekstra słówka. Tempo leci na łeb, na szyję, ale to akurat nie jest duży problem, gdyż nie jest to przesada, a akcja przypomina nieco krótki komiks. Za to problemem jest konkluzja, gdyż nie dość, że król Sombra został ośmieszony, to jeszcze samo zaskoczenie, ono było takie, że czytanie zakończyłem beznamiętnym „ok”. Myślę, że to mieszanka własnych wyobrażeń o postaci oraz tego, że na tym etapie mam za sobą sporo fanfików Malvagio, gdzie Sombra był konsekwentnie kreowany na postać poważną, mroczną, nawet w jakimś sensie skonfliktowaną, była wokół niego aura tajemniczości, ale i wielkości. I to jest coś, co mi bardzo do jego postaci pasuje i co uwielbiam. Nawet w „Kruchości Obsydianu”, jakkolwiek mało jest tam Sombry, to, co już jest, także kreuje postać władcy, który jest nie tylko władczy, ale także opisany cechami, które wzbudzają respekt, które budują wokół niego aurę wyższości, powagi oraz bezwzględności, a przy tym jest w nim coś takiego, że mimo tych negatywnych cech, ma się wrażenie, że w jego działaniach jest metoda i że powinno mu się powieść, bo tak wypada po prostu... sprawiedliwiej? Sam nie wiem, jest to intrygujący aspekt tejże postaci, a pewnością we właściwych rękach nie jest to ani generyczny, ani pozbawiony głębi, ani też nie taki, którego idzie pojąć od razu. Oczywiście – ja rozumiem, że nie każdy fanfik musi przedstawiać go w podobny sposób i że można sobie pozwolić na odrobinę komedii, niemniej nie wydaje mi się, a zwłaszcza po tym, co już miałem przyjemność czytać, iż jest to odpowiednia postać do tego typu perypetii. Żeby było śmieszniej, to nawet nie jest tak, że jestem jakimś wielkim jego fanem – po prostu w ramach „Drugiego śniadania” doszło do regularnej polewki z króla Sombry, który pojawia się znikąd i który zostaje natychmiast pokonany. Zapewne takie było zamierzenie, ale tak jak Sezon 9 niepotrzebnie przywrócił jego postać, tak i tutaj, po prostu go szkoda. Co gorsza, tempo wydarzeń jest takie, że czytelnik pędzi wraz z kolejnymi wydarzeniami, nie mając czasu nacieszyć się klimatem, którego zresztą bardzo brakuje. Autentycznie pożałowałem dwóch rzeczy. Pierwsza – iż zamiast Sombry nie wystąpił Tirek, czy wręcz Chrysalis, która mogłaby szarżować na Imperium z randomowym „Ha ha, to ja jestem prawdziwą Chrysalis!” na ustach, a ŁYSIALIŚ okazała się wytworem wyobraźni Flurry, który zmaterializował się i zaczął żyć własnym życiem, bo mała znalazła przypadkiem jakiś pradawny artefakt, którym dłuższa obierała ziemniaki. Przy okazji, byłoby to dość niespodziewane i starcie Real Chrysalis i Copy Chrysalis mogłoby być ciekawsze. No i lepiej wpasowało by się w klimaty komediowe, gdyż, jak mówiłem, Chrysalis stała się troszkę takim Friezą tegoż uniwersum. No i druga rzecz – że opowiadanie po prostu nie jest dłuższe. Że nie ma w nim więcej opisów, więcej wymiany zaklęć, no i że tempo nie jest lepiej wyważone, coby czytelnik mógł deko dechnąć i w międzyczasie rozkoszować się kolejnymi akapitami oraz komiksowością tekstu. Choć akurat ten ostatni aspekt nadal nam towarzyszy, przez co całość wypada sympatyczniej. To jednak nie starczy, by „uratować” to opowiadanie, toteż na dzień dzisiejszy, dla mnie wypada ono jak zbędne przedłużenie kolejnego mini-cyklu w ramach „Antyprzygód”. Czy było ono na siłę? Zaryzykuję stwierdzenie, że owszem. „Zemsta” Jednakże, nawet „Drugie śniadanie” nie wydało mi napisane na siłę tak bardzo, co „Zemsta”, o której nawet nieszczególnie wiem, co powiedzieć poza tym, iż jest to dalsze ujmowanie postaci Sombry i robienie z niego budzącego politowanie „złoczyńcy”, co akurat mnie, szczególnie po fanfikach, które czytałem, bardzo nie pasuje i co kojarzy mi się z „Fusion Reborn”, gdzie Frieza był na jednego strzała. Ale już niejeden raz wspomniałem kogo postrzegam za kucykowego odpowiednika tejże postaci i wobec kogo nie ma już niesmaku, bo upłynęło już troszkę czasu. To wcale nie znaczy, że „Zemsta”, jako krótki, komediowy przerywnik jest zła, ba, „Drugie śniadanie” tym bardziej nie jest złe – chodzi mi o to, że po prostu według mnie oba te teksty okazały się zbędnym ciągnięciem dalej wątku i popsuły postać króla Sombry, natomiast wrażenie to wynika głównie z tego, że miałem okazję zapoznać się z niejednym fanfikiem, który podszedł do jego postaci inaczej i na tym etapie po prostu utrwaliła mi się bardzo konkretna kreacja. Co nie oznacza, że nie można grzebać przy tej postaci – można, tylko dlaczego w takim kierunku? Aczkolwiek, „Zemsta” mimo wszystko, spełnia swoje zadanie jako komediowy short, no i bawią drobne niuanse, jak np. Daybreaker wymieniona w ramach wiązanki, którą król ciska na lewo i prawo, no i ogólny wydźwięk. Wciąż, przynajmniej dla mnie, szkoda, że po prostu rzecz nie dotyczyła innej postaci, którą jakoś lepiej bym sobie wyobrażał zastać w takiej oto sytuacji, natomiast, jeśli ocenić to jako kontynuację cyklu, to jednak wyszło to bardzo na siłę. Jakby powstało po to, by Flurry mogła jeszcze troszkę pogaworzyć. Czytanie zakończyłem beznamiętnym „aha”. Tak oto kończy się kolejny mini-cykl „Antyprzygód” no i powiem tak – do „Śniadania” nie mam zastrzeżeń i ogólnie podoba się, „Drugie śniadanie” wydało mi się troszkę na siłę, tempo akcji nieco zbyt prędkie, no i zabrakło jakichś urozmaiceń, które pomogłyby lepiej złapać klimat. Ale choć nie trzeba było, ostatecznie ok, niech będzie. No i nieszczęsna „Zemsta”, która wydała mi się już bardzo na siłę, niby wszystko z nią gra, ale w sumie zbyt wiele nie wniosła (poza informacją, że król przeżył starcie z Flurry) no i ogólne wrażenie było w moim przypadku niezbyt ciekawe – wątek pociągnięty za długo. Skończyłoby się cliffhangerem na „Śniadaniu” i byłoby w porządku. A tak, jest po prostu średnio. Ale to głównie z uwagi na moją specyfikę, jako czytelnika. „Pamięć” Po paśmie humoru, losowości oraz wielkich powrotów znanych i lubianych postaci, autor serwuje nam coś innego, jednocześnie udowadniając, że bez problemu odnajduje się także w innych klimatach – poważniejszych, mroczniejszych, o nieco większym nacechowaniu emocjonalnym. Zwłaszcza pod koniec. Jest jednak pewna kwestia, która mnie nurtuje, a mianowicie jest to skala rzeczy, którą musiała popełnić Celestia, by móc odzyskać siostrę. Konkretnie, chodzi mi o „liczbę ofiar”. Z jednej strony ukazuje to, jak bardzo zależy jej na Lunie, jednocześnie odpowiadając na pytanie stanowiące opis odcinka, z drugiej natomiast, z łatwością wywołuje u czytelnika niedowierzanie, choć nie na takim poziomie, że drapie się po głowie i zastanawia się, czy to, co czyta, jest na serio. Wydaje mi się, że to przez sposób, w jaki Celestia podnosi kill count, by osiągnąć swój cel. Myślę, że gdyby rzecz rozbijała się o kilkukrotne rzucenie skomplikowanego zaklęcia w specjalnie przygotowanej do tego komnacie, na masy wiernych kucyków różniące się liczebnością, wówczas motyw ten wyszedłby dużo, dużo lepiej, miałby w sobie więcej finezji i... tajemniczości? Wydaje mi się też, że taka zmiana nie oznaczałaby konieczności rozpisania się – zwięzłe, konkretne opisy rytuału oraz zaklęcia, przemieszane z bolesnymi wspomnieniami Celestii, związanymi z długimi i żmudnymi przygotowaniami do rzucenia czaru po raz kolejny, jednocześnie każdego dnia zdając sobie sprawę ilu kucykom odbierze ono życie i że niebawem będzie musiała wszystko zacząć od nowa, do skutku... To mogło by być naprawdę coś. Druga sprawa, to dodanie do opowiadania wątku Pear Butter oraz Bright Maca. Przyznam, że gdy ta pierwsza została wspomniana po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że to troszkę na doczepkę, ale potem, gdy wątek został rozwinięty (wprawdzie dość skromnie, ale akurat w tym przypadku naprawdę nie potrzeba wiele szczegółów), natychmiast zmieniłem zdanie, aczkolwiek nadal trzymało się mnie lekkie niedowierzanie, że nawet po tylu latach, gdy ma już wystarczającą „liczbę ofiar”, jest skłonna dodać do puli jeszcze parę kucyków. Ale ok, jestem w stanie przymknąć na to oko, gdyż opowiadanie okazało się... bardzo klimatyczne, w ciekawy sposób miksując różne wątki i motywy, głównie elementy SoL-owe, fantastyczne, smutne, nie zapominając o tajemniczości, której jednak mogło w fanfiku znaleźć się więcej, o czym już pisałem. Niemniej, opowiadanie czytało mi się naprawdę świetnie, pomimo tego, że jest dosyć krótkie, mam wrażenie, że znalazło się w nim sporo rzeczy, no i cały czas byłem ciekaw co będzie dalej. Natomiast zakończenie... chyba nie mogło być lepsze. Jest jednocześnie satysfakcjonujące i otwarte. Bardzo mi się podobało i równie dobrze podsumowało treść. Osobiście uważam, że metoda na wykorzystanie tytułowej pamięci, by odzyskać Lunę po powrocie z 1000 letniego bana, mogła zostać opisana inaczej i lepiej, wzmacniając fantastyczną domieszkę oraz atmosferę fanfika. W ogóle, motyw, że Nightmare Moon nie została pokonana pod koniec pamiętnego „Friendship is Magic Part II” i że wciąż siedziała w Lunie, uważam za prosty, ale na swój sposób zaskakujący zwrot akcji i sprawne plot device dla tego fanfika. Fakt, że prowadzi to do zacieśnienia więzi między siostrami, natomiast prawdziwa ostatnia walka z Nightmare Moon nabiera bardziej osobistego znaczenia w kontekście postaci Celestii, dodatkowo ubarwia opowiadanie. Zatem, mimo wszystko, włączając w to pewne niedoskonałości w formie, był to świetny odcinek serii, który nie tylko mnie zaskoczył, ale wciągnął i mam nadzieję, że wątek sióstr będzie kontynuowany, gdyż jest to przy okazji przyjemny dodatek do znanego z pierwszych epizodów lore. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. II) No to lecimy. Odcinek dwudziesty pierwszy, czyli „Narodziny”. Przeczytałem trochę opowiadań na zapas i wiem, że jest to początek kolejnej mini serii w serii, tym razem poświęconej księżniczce Lunie, powracającej z tysiącletniej banicji, na moment przed swoją koronacją. Hm, gdzie ja to już widziałem? Autor szczęśliwie nie koncentrował się na jednym wątku, na wzór starych, klasycznych historyjek takich jak chociażby niedawno przeczytane przeze mnie „Luna Takes a Shower” w polskiej wersji językowej, zamiast tego podszedł do sprawy bardziej ogólnie. Trochę tego, trochę tego, wszystko na wesoło i z przygodami. Szkoda, że w tymże wesołym pakiecie znalazły się błędy, ale dobrze, że to nadal nic tak poważnego... Chociaż niekiedy naprawdę mnie zastanawia szyk niektórych zdań a także nadreprezentacja przecinków. Specem nie jestem, ale gdzieniegdzie raczej są zbędne, a szyk zdania mógłby zostać zmodyfikowany, coby nie było wątpliwości. Ale domyślam się, że na tym etapie autor trzymał się planu codziennych aktualizacji, toteż potencjalnie mógł mieć mało czasu na dopieszczanie swoich antyprzygód. Z drugiej strony, włączyć sugerowania się nie dało? „I tak” mamy w zestawie powtórzenia. Sporadyczne bo sporadyczne, ale jednak. Oj tam, oj tam, o czym to jest? Celestia, jak na starsza siostrę przystało, zabiera młodszą Lunę na lot po nieboskłonie, chcąc pokazać jej co się zmieniło. Luna jest zachwycona, nie tylko natłokiem nowych rzeczy, ale także faktem, że stolica żyje nawet w nocy. Aż tu nagle zaczynają na nie świecić, niedługo po tym słychać strzały. Obrona antypegazia zadziałała. Szczęśliwie, Celestia szybko odzyskuje kontrolę nad sytuacją, a Luna otrzymuje okazję do skomentowania tego czy owego, unikając jednak starcia z biurokracją... Która została zaledwie wspomniana. Jakiś foreshadowing? Tak czy inaczej akcja zmierza do tego, że siostry kładą się spać. Tak po prostu. Jest to taki „awww...” moment, który przeczytałem z uśmiechem, lecz niedługo po tym zorientowałem się, iż tekst zmierza do końca. O co chodzi z tytułowymi narodzinami? Cóż, autor mnie zaskoczył. Luna zrodziła w krainie snów Tantabusa, do wystąpienia później, bodajże w piątym sezonie. Historyjka, jak większość antyprzygód, była przyjemna, lekka w odbiorze, choć forma nie ustrzegła się przez drobnymi błędami, nie rozpraszały one uwagi od głównego wątku, no i w sumie fajnie, bo na przestrzeni tych zaledwie pięciu stron, skończyłem lekturę z poczuciem, że w sumie sporo się wydarzyło. Mile czytało się strofowanie strażników przez Lunę (No tak, co to za wojsko, które w nią nie trafiło?), ta Raven była trochę na doczepkę, ale jak wspominałem, może miał to być foreshadowing czegoś, zobaczymy później. Bardzo przyjemne zakończenie. Odpowiedni nastrój? Oczywiście. Sprawne, wartkie tempo akcji? Jak najbardziej. Końcówka była lekkim zaskoczeniem, ciekaw jestem co będzie dalej. A raczej, byłem, no bo w momencie spisywania wrażeń byłem po kolejnej dyszce antyprzygód. Tekst oczywiście oceniam pozytywnie. Pozytywna, mała rzecz, która cieszy, sprawdza się jako lekki przerywnik, chociaż tematyka została już ograna, nie miałem wrażenia wtórności. Myślę, że to dzięki gabarytom opowiadania. Gdyby był to dłuższy tekst, możliwe, że jednak pokręciłbym nosem, bo ileż można opisywać powrót Luny i jej radość ze wszystkiego, co się nawinie, no bo za jej czasów kucyki załatwiały się do dziury w ziemi? Serio, serio. „Plotka” to króciutkie opowiadanie, które przedstawia jedynie to, jak licznym przekłamaniom uległa wieść o powrocie Luny, co w ostateczności doprowadziło do zniekształcenia jej postaci w umysłach kucyków. W porównaniu z poprzednim odcinkiem, ciągle mamy powtórzenia. Trudno mi napisać cokolwiek więcej ponadto, iż był to kolejny krótki, lekki i przyjemny przerywnik, może nie tak urozmaicony co „Narodziny”, ale spełniający swoje zadanie. Autor popisał się kreatywnością, może nie w detalicznym opisywaniu kolejnych wypaczonych wizji młodszej z sióstr (ależ oczywiście, że musiał się przewinąć nabór do królewskiego haremu), ale w ich mnogości i nietypowości owszem. Przez moment Luna przypominała groteskowego mutanta rodem z Resident Evil, chociaż ilość oczu to jeszcze nie wirus "G". Może "C". Zależy. W każdym razie, czytelnik oczekuje na zwieńczenie oraz kulminację komedii, co oczywiście następuje – zarówno pod kątem merytorycznym jak i w materii formy. Nie jest to nic odkrywczego, myślę, że na spokojnie szło przewidzieć czym popisze się Luna, ale zapewniam, że to jeszcze nic. Dlaczego? Odpowiedzi szukajcie w kolejnym odcinku. „Przemówienie” Mały spoiler, ale dla mnie to absolutnie najlepsza odsłona tejże mini serii i srogi konkurent, jeśli chodzi o Top 3 tej dziesiątki opowiadań. „Przemówienie” oszczędza nam... no, tytułowego przemówienia i przenosi nas od razu do momentu na gorąco po wygłoszeniu mowy i koronacji księżniczki Luny. Oczywiście uroczo rozentuzjazmowana Luna niecierpliwie oczekuje opinii starszej siostry (kurczę, naprawdę ujęło mnie to, że w tej scence nie wydają się rodzeństwem, tylko wygląda to tak jakby córka narobiła bałaganu na jakimś szkolnym przedstawieniu a teraz czekała na pochwały od matki jakby to była druga najlepsza rzecz pod słońcem zaraz po żółwiach ninja), która to w końcu wyznaje co sądzi o jej małym wybryku, przy okazji relacjonując nam, czytelnikom, co w trakcie tej przemowy się wydarzyło. No i muszę przyznać, ze takiej komedii to w antyprzygodach nie było już dawno. Wszystko naraz, ale w jakim stylu! Sam nie wiem, po prostu do mnie to dotarło. Żeby nie było – nie podoba mi się to, jak ta kluczowa wypowiedź Celestii rozwija się w ścianę tekstu, ale cóż, chyba nie można mieć wszystkiego. O, to przy okazji: Tutaj bez zarzutu, ale skojarzyło mi się ze sceną z „Lilo & Stitch”, w której bohater wypluwa deser z powrotem na talerz, układa go, jeszcze wisienkę z powrotem wydobywa i podsuwa go opiekunce, na co ta nie reaguje zbyt entuzjastycznie. Chyba powinno być „po snach swych poddanych”. Ale to takie tam, drobne błędy. W każdym razie, spróbowałem sobie wyobrazić wszystko to, co wymieniła po kolei Celestia. Cóż więcej rzecz, to trzeba przeczytać samemu i samemu to sobie zwizualizować. Miałem wrażenie, jakby cały ten fragment powstawał z jednym tylko zamysłem – a co by było, gdyby to Luna była najlepsza księżniczką? Zabawa na całego, kuce złapały falę i wszystkie razem ładnie się bawiły. Mega impreza. Kiedy już zacząłem podejrzewać autora o zmianę strony, wkroczyła Celestia, z komediowym punch-linem na ustach, rozkręcając zabawę od nowa. To było genialne w swej prostocie i naprawdę, śmiałem się z tej rozrywkowej Luny. A zaczęło się tak niewinnie, bo od nazwania poddanych „plebejuszami”, potem było strzelanie, poznaliśmy też kilka ksywek Celestii (niewykluczone, że przedawkowała naleśniczki), w międzyczasie Luna poczęstowała się potężnym słoneczniczkiem, było nawet wyzwanie wymagające potrzymania piwa przez kucyka trzeciego, a na koniec Luncia wykonała podwójną pełnię. Słowem, naboru do haremu nie było, ale i tak wyszło zaje... fajnie Lekturę uatrakcyjnił przyjemny, komiksowy klimacik, którego Kredke jest absolutnym mistrzem. A to dopiero... niech zerknę. Dwudziesty trzeci odcinek. Przyznam, że jeżeli o mnie chodzi, to ta mini seria spokojnie mogłaby zakończyć się tutaj, jednakże autor nie tylko serwuje nam ciąg dalszy, ale i pokazuje, że nie tylko w motywach komediowych odnajduje się jak posypana wiórkami kokosowymi Celestia w basenie karmelu. „Nowy wspaniały świat” to zwieńczenie tej już nie trylogii, a tetralogii lunarnej, utrzymane w dosyć zagadkowo poważnym... No, może bez przesady – poważniejszym stylu z domieszką elementów smutnych, domyślnie wywołujących u czytelnika współczucie. Oczywiście nie obyło się bez drobnych błędów. Na przykład: Odcinki są różne; raz przecinków jest za dużo, zdania mogły zostać spokojnie skomponowane wokół tego, by je trochę zredukować, a raz tych przecinków brakuje. Jak tutaj. No proszę. Czyżby nawiązanie do – wspomnianego wcześniej zresztą – „Luna Takes a Shower”? Miło. Poza powtórzeniem „by”, coś jest nie tak z tym zdaniem, „przegalopowanie z nim przez pół pałacu, by pokazując go Celestii i móc wyrazić (...)”, to nie brzmi ani dobrze, ani poprawnie. Możliwe, że byłoby lepiej, gdyby zrobić z tego dwa oddzielne zdania, a może po prostu dać: „(...) a potem przegalopowanie z nim przez pół pałacu, tylko po to, by pokazać go Celestii i wyrazić swój zachwyt dla (...)” W każdym razie, chcąc osiągnąć efekt, o którym przed chwilą wspominałem, autor zdecydował się na zastosowanie kontrastu, najpierw prezentując dziecięcy wręcz entuzjazm i ciekawość bohaterki, potęgowane przez jej ochotę do pomocy, nawet jeśli część rzeczy (np. latarkę, którą trzymała krzywo) widzi na oczy po raz pierwszy, z zachowaniem kulminacji tagu [Sad] na sam koniec, ujawniając tym samym pewien tragizm postaci Luny, oparty nie tylko na upływie czasu, ale i na tym, że księżniczka nie ma żadnych szans naocznego obejrzenia postępu, jaki dokonał się podczas jej nieobecności. Jednakże niebawem autor prezentuje nam coś jeszcze, co stawia protagonistkę w nieco innym świetle. Okazuje się, iż zdaje ona sobie sprawę z tego, że mało brakowało, a przez nią historia potoczyłaby się inaczej i nie byłoby tych wszystkich fajnych rzeczy, które odkrywała. I to powoduje u niej poczucie winy. Pomimo tego, że została... ocalona przed samą sobą. Opowiadanie rozciąga się na zaledwie dwie strony, ale autorowi udało się napisać akurat tyle, by dociekliwy czytelnik dopowiedział sobie resztę. Nastrój towarzyszący czytelnikowi przypomina coś pośredniego między klimatem poprzednich odcinków mini serii z Luną, a klimatem obecnym chociażby w „Pamięci”, ale najważniejsze, że daje się poczuć, istotnie czyniąc „Nowy wspaniały świat” nieco poważniejszym, smutniejszym, nie starając się przy tym wyciskać łez, a raczej zwrócić uwagę czytelnika na pozostałe aspekty postaci Luny. Jasne, jej tragizm nie jest niczym nowym w fanfikcji, ale jak na tak krótkie opowiadanie, trudno traktować to jako zarzut. No i najciekawsza rzecz – tak zmajstrowany nastrój powoduje, że trochę się waham, no bo teraz wypada mi wskazać najlepszą część tejże małej tetralogii. Myślę, że jednak pozostanę przy „Przemówieniu” z „Nowym wspaniałym światem” niedaleko w tyle, następne lokaty otrzymują kolejno „Narodziny” i na szarym końcu „Plotka”. „I'll be back” Oho, kolejny srogi konkurent Tym razem Kredke uraczył nas czymś nieco dłuższym, na momenci zostawiając Celestię i Lunę w spokoju, by dać nieco czasu antenowego Twilight Sparkle. Po tytule spodziewałem się do czego będzie to nawiązanie, natomiast nie spodziewałem się, że w tym odcinku angaż dostanie jedna z moich ulubionych postaci – Trixie – i to w jakiej roli! Jako Wielki i Potężny Trixienator. I to jeszcze w dwóch modelach! Opowiadanie to w telegraficznym skrócie maraton nawiązań do słynnej sagi z Arnoldem Schwarzeneggerem i chociaż... chyba w całości obejrzałem jedynie część pierwszą, to od razu złapałem różne smaczki, rzeczy odnoszące się do kolejnych części (głównie drugiej, acz całego cyklu nie obejrzałem, jedynie obiło mi się o uszy, że scenarzyści „puszczali oko” do fanów klasyków) zauważyłem dzięki kultowym scenom, memom, nawiązaniom w innych dziełach popkultury oraz... grom NESowym. Chyba. Tego już dokładnie nie pamiętam, poza tym, że nie były one najwyższych lotów. Jak większość starych licencjonowanych gier od LJN. Szkoda, że im nie wbudowano autokorekty „Z misją zabicia ciebie”, jak już. Niemniej, tym razem jakichś poważniejszych, rzucających się w oczy błędów czy niedoskonałości formy nie uświadczyłem, chociaż zapewne ktoś znający się na tych sprawach lepiej niż ja, zauważy fragmenty, które mogły zostać wykonane lepiej. W każdym razie, tym razem otrzymaliśmy nieco dłuższy tekst, łączący w sobie wiele różnych rzeczy. Oczywiście ukłon w stronę „Terminatora” to główny specjał i to, co zwraca uwagę czytelnika w pierwszej kolejności, lecz muszę przyznać, że w trakcie lektury miałem wrażenie jakby czytał coś dużo, dużo starszego, niż w rzeczywistości jest. Akcja pędzi do przodu szybko, ale nie za szybko, racząc odbiorcę opisami, które spełniają swoje zdania doskonale, tłumacząc to, co się dzieje, dostatecznie obszernie, bez sztucznego wstrzymywania akcji, a jedynie popychając ją do przodu, od czasu do czasu zarzucając jakimś żartem. Powiem też, że z uwagi na ogólne wrażenie i klimat, wygląda to na coś, co mogłoby spokojnie walczyć w jednej ze starszych edycji konkursu literackiego. Strzelając w ciemno, pomyślałbym, że obowiązkowym tagiem było [Sci-Fi], a może [Crossover], a może obydwa. Plus jakiś trzeci, dowolny. No to jak dowolny, to czemu nie [Comedy]? Wówczas wszystko składa się w całość i ma sens. A jednak jest to opowiadanie z bardziej współczesnych czasów, napisane jako kolejny, już dwudziesty piąty odcinek „Królewskich Antyprzygód”. Co wbrew pozorom może bardzo zmylić, gdyż księżniczek nie przewinie się tutaj zbyt wiele. To znaczy, prawdziwej Celestii tu nie uświadczymy, będzie za to Twilight, którą z jakiegoś powodu cały czas wyobrażałem sobie w formie jednorożca. Poza tym, najwięcej będzie tu Trixie, ale pojawi się i Rarity. Mniej księżniczkowo, a bardziej... plebejsko? Oczywiście postacie zostały odwzorowane bardzo dobrze, pojawiło się nawet charakterystyczne, znane bodajże z finału drugiego sezonu wykorzystanie Twilight jako miotacza magią. Może to przywodziło mi na myśl jakieś starsze klimaty? Możliwe. Żarty są w dużej mierze sytuacyjne, oparte o nawiązania do „Terminatora”, gdzie po prostu znajome kucykowe postacie otrzymały określone role, przypominające nam kino akcji i fantastyki naukowej z lat 80 i 90. Ale nie zabraknie starego, dobrego stylu śmieszkowania opartego na dialogach i tutaj za elegancki przykład służy nam zakończenie. Co tam jest? Nie powiem, sprawdźcie sami. Nie wspominając o tym, iż było to kolejne doskonale zrealizowane nawiązanie i title placement zarazem. Ale wszystko przesympatycznie, gratuluję! Tekst, jak na antyprzygodę przystało, czyta się lekko i wartko, z uśmiechem na twarzy, czytelnikowi cały czas towarzyszy odpowiedni nastrój, który Kredke praktycznie wyczarował jednym pstryknięciem palca natychmiast jak zaczął pisać i nie pozwolił mu nigdzie ulecieć aż do końca. Stąd, tekst ten mogę z czystym sercem polecić każdemu, nawet jeśli idea „Królewskich Antyprzygód” nie wydaje się szczególnie interesująca. A najlepsze jest to, że opowiadanie radzi sobie nie tylko jako kolejny odcinek serii, ale także jako w pełni samodzielny twór. Błagam, powiedzcie mi, że później jest coś podobnego, tylko na bazie „RoboCopa” Tak oto docieramy do „Dumy”. Nie jestem pewien, czy po tym „najpierw” powinien być przecinek. Raczej nie. No bo po co? Trzymając się jeszcze formy, tym razem niedługi tekst został poskładany wyłącznie z opisów o odpowiednio dobranej długości, autor zrezygnował z dialogów, które chyba rzeczywiście nie były tutaj potrzebne, jedynie zaburzyłyby klimat, w odróżnieniu od poprzednich odcinków, dosyć poważny, smutniejszy, co wydawało się nawiązywać do końcówki „Nowego wspaniałego świata”. Jasne, gdyby chciał, mógłby zawrzeć w tekście np. monologi albo wspomnienia Chrysalis – głównej bohaterki omawianego odcinka – ewentualnie urozmaicić tekst wspomnieniami, nigdy wcześniej nie widzianymi interakcjami z królewskimi siostrami czy kluczowymi wymianami zdań, które tym bardziej postawiłyby bohaterkę w innym, nowym świetle. Ale i bez tego jest bardzo dobrze, gdyż nie ma się wrażenia niedosytu, wszelkie niuanse pozostają do uznania wyobraźni odbiorcy. Wokół Chrysalis z czasem wyrosły przeróżne mity i teorie, odnośnie tego, skąd mogła się wziąć, jak wyglądała jej przeszłość i co takiego się stało, że zapragnęła być zła. Zwłaszcza po tym, jak się okazało, że Podmieńce jednak mogą mieć inne, bardziej family-friendly formy, takie ładne, kolorowe. O których w sumie nikt nie musiał wcześniej wiedzieć, ale to nieważne. W sumie, to nie wiem, czy autor podpiął się pod którąś z co popularniejszych teorii, a jeśli tak, to pod którą (tzn. skoro w tekście Chrysalis już raz padła, a potem powróciła, można przyjąć, że uznał ją za istotę nieumarłą, jak sam kiedyś myślałem, a może chodzi o taką metaforyczną śmierć, coś jak to, że zginął doktor Octavius, a narodził się doktor Octopus), jednakże jego wizja przeszłości tejże postaci przemawia do mnie i wydaje się interesująca. Zwłaszcza, że sporo szczegółów można sobie dopowiedzieć, oczywiście biorąc pod uwagę pozostawione w tekście poszlaki. Jak np. to, że swego czasu Celestia wygnała na księżyc „najbliższą jej duszę”. Ciekawi również motyw konfrontacji z siostrami Dnia i Nocy. Bo rozumiem, że to nie jest ta konfrontacja, którą widzieliśmy? Tak czy inaczej, tekst został solidnie zrealizowany, tym razem niedoskonałości w formie praktycznie nie było w ogóle, autor z łatwością stworzył poważniejszy nastrój, który sprzyjał, może nie nabraniu współczucia, jak miało to miejsce w przypadku Luny, ale jakiegoś pojęcia skąd ta przemiana Chrysalis i tego, jak długo się poświęcała, jak wielkie znaczenie miała jej rola. Póki broniła kucyki. Motyw upływu czasu i powolnej, bolesnej przemiany także daje się poczuć. Ogółem, chociaż były to zaledwie dwie stronki, tekst jest dobry, zrealizowany z pomysłem, wizją, nie brakuje mu ani klimatu, ani solidnej, niemalże bezbłędnej formy, dobrze się to czyta, no i co by nie mówić, jak na tak krótki odcinek, udaje mu się podziałać na wyobraźnię czytelnika. Bardzo dobrze. Oczywiście, zapewne przy innych założeniach odnośnie formy i innym planie wydawniczym, potencjał zawartych w „Dumie” mógłby rozwinąć skrzydła w ramach dłuższego tekstu, ale tak, jak jest teraz, jest w porządku. Nie ma niedosytu, jest poczucie kompetentnie zrealizowanego, małego fanfika Kolejny odcinek nosi tytuł „Koniec” lecz z całą pewnością nie będzie to koniec tej serii antyprzygód. Jak poprzednim razem, pozwolę sobie na wstępnie podjąć kwestię formy, która niby przypomina poprzedni odcinek, a jednak błędów jest więcej, są tez lepiej widoczne. Tak, tak – tekst dwukronie krótszy (jedna strona), a ma dwukrotnie więcej błędów (może ze dwa): Powtórzenie „jej” plus brak przecinka przed „zostawiając”. Nie no, nie mogę w to uwierzyć – dwa razy mniej stron, dwa razy więcej błędów. A co jeśli zgrzyty w formie są od początku serii planowane, a ich ilość sterowana przez autora, co jest niczym więcej jak wymyślnym trollingiem tych, którzy chorobliwie polują na wszelkiej maści niedoskonałości formy? W każdym razie, główny motyw opowiadania przywołuje wspomnienia. To znaczy, w tej chwili nie jestem pewien, co było pierwsze, wydaje mnie się, że autorka fanfika, który chciałbym przywołać, mogła mieć w głowie swój plan wcześniej, dużo wcześniej (Już latem 2017?), publikacja późniejszych, kluczowych fragmentów tegoż dzieła odbyła się po „Królewskich Antyprzygodach”, niemniej pomysł na przedstawienie w fanfiku śmierci słońca (jako gwiazdy) i zakończenie świata, bardzo dobrze kojarzy mnie się z „Ewolucją gwiazd typu słonecznego”, autorstwa Niki. No i w sumie jestem zaskoczony, że autorowi udało się to wszystko upchnąć w jedną stronę, poniżej dwustu słów, dając nam droubble'a. Podobnie, rzecz obserwujemy z perspektywy księżniczki, tym razem jest to Celestia. Nastrój nawiązuje do poprzednich, poważniejszych odcinków serii z powodzeniem, co czyni ten odcinek wyjątkowym. Niby jest to już trzeci w tym rozdaniu, lecz zważywszy na komedię i lekki random jako motyw przewodni całej serii, należy to zaznaczyć. Z uwagi na formę, opowiadani brakuje bardziej osobistego wydźwięku, interakcji z innymi postaciami nie ma praktycznie wcale. Ciekawe wydało mnie się wyjaśnienie tego, jak kucyki przetrwały śmierć starego słońca i co się z nimi stało, podobnie jak końcową wzmiankę o tym, że przez cały czas mogły obserwować śmierć swojego starego świata, a szczegół, jakoby tak naprawdę nigdy nie zapomniały o swoich księżniczkach, dodał do całości czegoś słodko-gorzkiego. Z jednej strony wzmocniło to smutną otoczkę, a drugiej z lekka rozgrzało serce, bo pamięć o kimś bliskim to szalenie ważna rzecz. Jest też w tym coś tajemniczego, no bo z treści wynika, że księżniczki, póki jeszcze żyły, były odwiedzane przez poddanych, którzy na ówczesnym etapie wędrowali sobie po galaktyce. Ustanie wizyt bynajmniej nie oznaczało, że nie były już nikomu niepotrzebne, ale co się stało? I dlaczego księżniczki nie zabrały się wraz z poddanymi? Na swój sposób jest to imponujące, jak wiele rzeczy realizuje opowiadanie rozpisane na mniej niż dwieście słów. Jest smutek związany z przemijaniem, ból utraty wszystkich i wszystkiego, nastrój sprzyjający refleksji, ale także pytania bez odpowiedzi, z pocieszającym akcentem na koniec. Znakomicie! Po takim opisie, „Zakupy” muszą być wagą ciężką w dziedzinie komediowych antyprzygód No i w sumie dużo się nie pomyliłem. No proszę, jakie przemiłe, ładne opowiadanie. Naprawdę, to było wprost urocze. Jedna strona, a jak cieszy. I ilość błędów pozostała konsekwentna! Brakujący przecinek, „jakiś” zamiast „jakichś”. Takie tam, idzie przywyknąć. Podobnie jak przy „Plotce” nie mam za dużo do napisania, niemniej wrażenia z lektury mam dużo, duże lepsze. Znów czułem się tak, jakbym odkopał jakieś stare opowiadanie konkursowe, ale to z tych pierwszych edycji, gdzie limity słów naprawdę były restrykcyjne, ograniczając uczestników do jakichś dwóch, może w porywach do trzech stron. A mimo to podczas lektury trzymało się mnie wrażenie kompletności, no i opisy zachowania Luny (żądanie monety, bo „taczki na zakupy” bidulka nie może zabrać ze sobą do marketu xD) sprawiają, że tego opowiadania nie da się nie lubić. A komediowy punch-line na sam koniec to istny majstersztyk i kiedy już myślałem, że autor odnajduje się w klimatach poważniejszych równie dobre, przybywają „Zakupy”, które na powrót nakazują mi sądzić, że nie, to komedia jest tutaj daniem głównym i tym, z czym realizowanie kolejnych pomysłów przychodzi z największą łatwością. Ogółem, kolejny zabawny kawałek tekstu, godny polecenia i przeczytania, na wolną minutkę. Nie da się do nie lubić. Ta ciekawska świata, wesoła Luna, której wszędzie jest pełno jest przeurocza. Po tytule kolejnego odcinka, domyślam się, że ma to być sequel do zakupów... A może i zwiastun nowej mini serii? W każdym razie, rzeczywiście, był to... prawie interquel, lecz nie rozgrywający się między dwoma kolejnymi częściami cyklu, a wewnątrz poprzedniego opowiadania. Dowiadujemy się bowiem jak wyglądały pierwsze zakupy Luny, zaraz po tym jak zgodnie ze swoim żądaniem otrzymała pieniążek, żeby wziąć taczkę na zakupy, a przed tym, jak powróciła do sklepu (w sumie, szkoda, że nie wybrała się do budowlanego) po cement dla siostry. Błędy się zdarzały, generalnie tej samej natury, co ostatnio. Na przykład: Bez tego drugiego „i” byłoby w porządku. W sumie, jak się teraz nad tym zastanawiam, im dalej, tym drobniejsze wydają się i tak sporadycznie występujące usterki. Bardzo dobrze, oby tak dalej. Bardzo fajnie, że opowiadanie czerpie z poprzednich części, co mimo randomowości poszczególnych odcinków i pojawiających się od czasu do czasu mini serii, nadaje całości większej spójności. Pamiętacie „Kryzys”? Słynne: „CZYMŻE TO JEST”? Pizza hawajska? Zatem miło mi oznajmić, że motyw ten powraca w „Zakupach”. A żart z nazwaniem kucy plebejuszami? Kolejny powrót. Zebry na kasie także przyprawiły o uśmiech na pysku. Oj, czemu te biedne zebry przeważnie są kojarzone z klasą robotniczą, ale takim jej naprawdę... niewdzięcznym (?) poziomem? Tempo akcji, jak na dwie strony, zostało zrealizowane w konwencji pościgu samochodowego rodem z filmu sensacyjnego. W ten sposób, dosyć prędko otrzymujemy wyliczenie różnych produktów do kupienia, których oczywiście Luna ani śmiała sobie odmówić. Chociaż są to proste przeróbki, tli się w tym coś kreatywnego – jest ta komediowa iskra, od której opowiadanie bardzo się podoba. Choc oczywiście najbardziej lśni sama protagonistka. W sumie, cieszy jej konsekwentna kreacja na przestrzeni ostatnich antyprzygód. Opisy spełniły swoje zadanie, był przyjemny, lekki, kreskówkowy klimat, no i ogólnie, dobrze się to czytało. Póki co, nie nudzi mnie ten styl humoru. Początek i Luna testująca drzwi świetna. PS: Z jakiegoś powodu, widząc tekst, pierwszym, co przyszło mi do głowy, był następujący obraz. Kamera ustawiona pod odpowiednim kątem, ukazująca kawałek automatycznych drzwi do marketu, ale tak tuż przy podłożu. Drzwi otwierają się, słychać kółka wózka. Po chwili w kadr wchodzi Luna, kręcona z dołu, tak, aby mieściła się głównie głowa. Rozgląda się uśmiechnięta, zafascynowana, jednocześnie leci „Ponymarket! Niskie ceny!” Idealna reklama. Sklep, w którym możesz spotkać Księżniczkę Podwójnego Zaćmienia Lunę, która sama ci kupuje pizzę hawajską? Tak oto kończę trzecie rozdanie opowiadaniem pod tytułem „Za siedmioma górami...”, które prawie okazało się drabblem. Prawie. Niestety, ale po tylu fantastycznych i udanych odcinkach, ten wydaje mnie się napisany na siłę. Nieźle się zaczyna, nic nie zwiastuje... no dobra, katastrofa to to nie jest, niemniej ten wpiórw Chrysalis na samym końcu, o ile ok, jest w tym coś humorystycznego, to jednak nic wartego zapamiętania. Odcinek nawet średnio wypada jako antyprzygoda, raczej jak próba adaptacji dowcipu. Takiego średniej klasy. Przynajmniej obyło się bez... Ech, a już miałem nadzieję. Przecineczek gdzieś uciekł. Ostatecznie, to chyba jedyny odcinek w tym rozdaniu, który nie przypadł mi do gustu i o którym nie jestem w stanie napisać nic więcej. Szkoda, jako że jest to koniec tej serii, ale z drugiej strony, nie można mieć wszystkiego. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. III) No i to by było na tyle, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Jeszcze raz najmocniej przepraszam za zaistniałą niedogodność i zapraszam do lektury nie tylko antyprzygód, ale i "WIELKIEGO BIAŁEGO KONIKA", którego już niebawem szybciutko skomentuję, bo jestem bardzo grzecznym recenzentem Pozdrawiam!
  4. „Obecność”, całą serię, pożarłem w trakcie jednego posiedzenia, co nie zabrało zbyt wiele czasu, w związku z czym mogłem zabrać się na inne fanfiki, które sobie upatrzyłem. Za to całkiem sporo czasu zajęło mi obmyślenie tego, co powinienem tu napisać, czego w sumie się nie spodziewałem. Niniejsza seria jest w swej konstrukcji i złożoności dość prosta, lekka w odbiorze i w gruncie rzeczy nie powinna przysporzyć kłopotów w trakcie recenzowania. A jednak, rozmyślając nad tym, co czytam, wpadłem na coś, o czym wcześniej nie pisałem, a co możliwe, że pasowałoby do niejednego fanfika. W tym sensie, że już spotkałem się z czymś podobnym. „Obecność”, choć tagami zapewnia nas o znanym motywie Biur Adaptacyjnych (No właśnie – czy wtenczas tag [Human] jest w ogóle potrzebny?), w rzeczywistości jest czymś więcej. Jest to swego rodzaju meta-fanfik, czyli dzieło samoświadome, chętnie odwołujące się, nawiązujące do fandomu jako takiego, ale także wykorzystujące w narracji postać autora (włączając w to jego oryginalną, kucykową postać/ ponysonę (tu nie jestem pewien)), komentującą jego poprzednie tytuły (w tym przypadku jest to „Rise of Equestria”), o wpleceniu w fabułę innych postaci z realnego świata, występujących pod określonymi nickami nie muszę wspominać. Jakby tego było mało, cykl fanfików D.E.F.S.a nie próbuje być parodią, lecz stara się opowiedzieć konkretną historię. Ba, od czasu do czasu w tekście przewinie się postać Diany, która wydaje się spajać te opowiadania z resztą dorobku autora, tworząc coś w rodzaju... multiwersum? D.E.F.S.owego Cinematic Universe? Coś w ten deseń. Samo w sobie, jest to ciekawe i chyba rzadko spotykane w naszym fandomie. Podróżującą po różnych światach Dianę znam z „Kronik Diany”, co z kolei przypomina mi o „Kronikach Diany” - opowiadaniach pisanych raczej „na poważnie”. Dlaczego o tym wspominam? Mimo opisu, a także zestawu tagów na to nie wskazujących, w trakcie czytania niejednokrotnie zbierało mi się na serdeczny śmiech, nie tylko w związku z rzeczami, o których czytałem, ale za sprawą ogólnego nastroju, no i tego, że „Obecność” okazała się meta-fanfikiem. Zawierającym chyba niezamierzone elementy komediowe. Z całą pewnością było to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że najnowsze opowiadanie z serii, „ISS Celestia” prezentuje nagłą zmianę w tonie i tematyce, serwując nam coś poważniejszego i, zapewne w zamyśle autora, tragicznego, posępnego, choć i ten tekst nie ustrzegł się przed motywami komediowymi, i tym razem te musiały być niezamierzone. Aczkolwiek mogę się mylić. Opowiem dokładnie o co mi chodzi później. A na razie, przyjrzyjmy się po kolei poszczególnym odsłonom tegoż cyklu. „Obecność” rozpoczyna się dosyć niewinnie. Ot, poznajemy naszego bohatera, podobnie jak jego znajome, których ścieżki – a jakże – skrzyżowały się dzięki wspólnym zainteresowaniom, wypływającym oczywiście z pewnego serialu o kolorowych, magicznych kucykach. Dowiadujemy się o miejscu akcji, nie zabraknie przy okazji kilku nawiązań do szeroko pojętej twórczości fandomowej. Po zlocie angielskich Bronies, przychodzi pora się pożegnać i wrócić do siebie, lecz jedna z towarzyszek głównego bohatera, Diana, niespodziewanie dołącza do niego z prośbą, by ten ją u siebie przenocował. To, co dzieje się potem, istotnie jest dziwnym, niewyjaśnionym zjawiskiem i nie mówię tu o miłosnym zbliżeniu z nierealistycznie rekordowym czasem „akcji”. Zanim jednak to nastąpi, rozwinięciu ulega wątek biograficzny. Poznajemy imię autora-protagonisty, jego wiek, sprecyzowaniu uległo miejsce akcji (do poziomu miasta), poznaliśmy tez mocno skróconą historię autora, czyli jak znalazł się w fandomie i ile to dla niego znaczy. Uchylono tez rąbka tajemnicy odnośnie tego, co można znaleźć w jego mieszkaniu. Z jakiegoś powodu zwróciłem szczególną uwagę na Christie Monteiro... W każdym razie, nie streszczając całości, mamy dwa główne wątki. Pierwszym, otwierającym (i zamykającym chyba też, jako iż dowiadujemy się skąd wzięła się inspiracja na „Po drugiej stronie lustra”) opowiadanie, jest wspomniany wątek biograficzny, zaś drugi, to po prostu relacja Sebastiana z Dianą, której prawdziwa tożsamość nie powinna być tajemnicą. Przeróżne wątki poboczne, są to wydarzenia, które w gruncie rzeczy nadawałyby się albo na oddzielne opowiadania albo na rozszerzenie „Obecności”. Dowiadujemy się m.in. o tym, że Diana randkowała sobie z Sebastianem w najlepsze... mając męża i córeczkę. Dlaczego wybrała właśnie jego? A bo chłopak stał sobie na uboczu, trochę wycofany i przydaliby mu się przyjaciele. No dobrze, a jak ona w ogóle tu trafiła? Autorki wynalazek umożliwiający podróże między wymiarami. Jak się okazuje, Pinkie Pie to za mało, lecz Applejack z Equestrii również ma już męża, którym jednak jest Fire Sky. Ten sam Fire Sky, którego stworzył Sebastian. Masa rzeczy, masa wątków, która jednak zostaje nam tylko wspomniana w trakcie konwersacji między Dianą/ Pinkie Pie (Aha, z ludzkiej formy potrafi swobodnie przechodzić w formę kucykową.) Jest to materiał, który, jak już wspominałem, zresztą nie tylko ja, spokojnie starczyłby na więcej fanfikcji. Rozbudowaniu uległaby relacja głównego bohatera z Dianą, być może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o tym, co lubią robić, czym się zajmują na co dzień, jak spędzają wolny czas itp. Dzięki temu wątek ten stałby się nie tylko wiarygodniejszy, ale i scenka wyjawienia prawdy i rozstania mogłaby nabrać ciężaru emocjonalnego, realizując tag [Sad]. A tak, jak jest teraz... Kurczę, znowu! Rzeczy po prostu się dzieją, akcja leci na łeb, na szyję, wprawdzie otrzymujemy dużą dozę faktów, co pozwala nam ekspresowo poznać głównego bohatera, ale... no właśnie – ekspresowo. Nic nie wydaje się tu być wprowadzone do fabuły w sposób organiczny. O wątku Applejack oraz tym, co się dzieje w prawdziwej Equestrii nie wspomniałem, gdyż akurat to otrzymało swój kawałek fanfikcji. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ. „Po drugiej stronie lustra” przeczytałem. No i cóż, to prawda, że to tam znajduje się rozwinięcie niektórych wątków wspomnianych w „Obecności”, ale... Ech, ten tekst BARDZO potrzebuje remake'a, co najmniej tak samo, jak „Obecność” rozszerzenia. No, chyba, że już gdzie były te wątki opisywane, tylko ja tego nie znalazłem/ nie przeczytałem. No to przepraszam. Niemniej, zważywszy na to, w którym roku ukazało się „Po drugiej stronie lustra”, nie wspominając o „Rise of Equestria”, myślę, że jest to całkiem imponujące, jak bardzo autor czerpie z własnej twórczości i jak daleko sięga historia jego wielowymiarowe uniwersum. Muszę przyznać, że aż do teraz nie miałem tej świadomości. Szczęśliwie, opowiadanie jest napisane o niebo lepiej, niż wyżej wymienione dzieła, aczkolwiek do w pełni poprawnej formy jeszcze trochę brakuje. Zdaje się, że już się z tym spotykałem, bodajże przy okazji „Kronik Azumi”. Wielkie litery tam, gdzie nie powinno ich być, błędy interpunkcyjne, kropki nie tam gdzie trzeba, brakujące kropki, dywizy zamiast półpauz, brakujące wcięcia, te rzeczy. Wydaje mnie się, że autor, mając naprawdę ciekawe, wręcz świetne pomysły, chęci oraz wizję, nieustannie ma kłopot z wykonywaniem tychże pomysłów, zarówno pod kątem merytorycznym, jak i pod względem formy. Cieszy jednak fakt, że robi postępy. Powoli bo powoli, ale jednak. I bardzo dobrze! Ostatecznie, „Obecność” to jednocześnie klasyczny przykład niewykorzystanego potencjału, jak i przypadek chęci zrealizowania zbyt wielu rzeczy, w zbyt skromnej formie. Nieodpowiedniej formie. Niekoniecznie powinien to być wielorozdziałowiec, ale zbiór trzech tekstów, po 10-15 stron każdy? Początki Sebastiana i poznanie Diany, te +dwa miesiące spędzane razem, a na końcu wieczór rozstania i ujawnienie tego, co tu Diana porabia, kim jest i po co to wszystko. Moim zdaniem tak by było idealnie. Nie za długo, nie za krótko, w sam raz, by we wszystko wprowadzić czytelnika stopniowo, organicznie. Pozwolić mu poznać te postacie, uwierzyć w ich relacje, sprzedać uczucia, emocje, zgłębić poruszane problemy. A tak, jak jest teraz, mamy coś, co wydaje się być wyciągnięte z szerszego kontekstu i mocno okrojone. Niedosyt to za mało – po prostu czytelnik pozostaje skołowany z pytaniem nie o to, co właśnie przeczytał, lecz kiedy to się w ogóle wydarzyło. Gorąco zachęcałbym autora do rozważenia fanfika i napisania rozszerzenia, bo pomysły są dobre i ciekawe, mogłaby to być naprawdę wciągająca meta-fanfikcja – coś, czego na forum BARDZO brakuje. Aha, jedna rzecz, która powtarza się notorycznie, nie tylko tutaj: To jest Madeleine. M(A)d(E)l(E)in(E): A-E-E-E. Nie: A-E-A-E. Pora na „Powrót do Equestrii”. Generalnie, nie mam ochoty streszczać wątku, nie z lenistwa, bynajmniej, lecz przez to, że to w gruncie rzeczy niemalże to samo i w dodatku wedle podobnego schematu. Ot, mamy wątek biograficzny, dzięki któremu poznajemy głównego bohatera (najistotniejszą informacją wydaje mnie się tutaj timeskip, ale to można odczytać bezpośrednio po załadowaniu dokumentu Google), a potem wątek relacji z postacią żeńską,tym razem nie Dianą, a Dorotą. Która oczywiście okazuje się kimś innym, niż niby jest. Ciekawie się robi pod koniec, gdy jednak Diana przybywa z odsieczą (tak jakby), oczywiście w swoim DeLoreanie, opowiadając co nieco o tym, co porabiała, po czym zabiera bohatera w nieznane... W sumie, jak za zakończenie opowiadania, zabieg ów okazał się trafiony – no bo czytelnik ciekaw jest, co będzie dalej, dokąd zaprowadzi go wyobraźnia czytelnika, jak potoczą się losy bohaterów, a przede wszystkim, o co tutaj chodzi i dlaczego stało się to, co się stało. Jest to jednocześnie wyeksponowanie problemu, na który już natrafiłem, przy okazji czytania innych opowiadań autora. Mianowicie, wielokrotne powtarzanie informacji, o których już wiedzieliśmy. Dotyczy to głównie wątku biograficznego, aczkolwiek znajdą się jakieś nowe szczegóły, szczególiki (np. wspomnienie o matce Applejack, czyli Pear Butter),więc ostatecznie nie jest to tak duży problem. No i jak nietrudno się domyślić, podzielam zdanie mej przedmówczyni, że chyba miało być na serio, a wyszła krótka komedyjka, coś jakby wstęp do czegoś większego... Ale i tak okrojony. Podobnie jak w „Obecności”, akcja leci szybko, czytelnikowi prezentowane są kolejne fakty i wydarzenia, lecz nie wiemy co, jak i dlaczego. Nie wspominając o wrażeniu wtórności. Odniosłem też wrażenie, że autor troszkę za dużo uwagi poświęca samemu sobie. Nie zrozumcie mnie źle, dobrze, że chce się nam przedstawić, na pewno nie przeszkodzi to w zbudowaniu więzi z czytelnikiem, a tylko pomoże, ale co z pozostałymi postaciami? Z tego, co widzę, są dosyć istotne, a jednak potraktowane zostały po macoszemu. Znów muszę zgodzić się z Cahan. Myślę, że czytelnicy, którzy przebrnęli przez całą serię, z pewnością chcą poznać moje zdanie o „niegrzecznej” scence, którą uświadczymy w drugiej odsłonie cyklu Nie poczułem się niekomfortowo w żadnym momencie, wręcz przeciwnie – było zabawnie. To chyba ten moment komediowy, który mógł być zamierzony. Za pierwszym razem parsknąłem śmiechem, gdy ta zaczęła go całować i przykuwać do łóżka – wyobraziłem sobie Dumblydore'a, który wyważa drzwi (ewentualnie wychodzi zza winkla) z okrzykiem „WHAT THE HELL ARE YOU DOING YOU MOTHERFUKERS!” A za drugim razem jak sprytna Dorotka z niego schodzi i kradnie figurkę. Jak, dlaczego, po co? Tego nie wiem, ale było zabawnie. I sympatycznie. I jakoś tak... studencko? Co do formy, no to opowiadanie ma ten sam kłopot, co poprzednia część, plus brak justowania. No i niestety, muszę zgodzić się po raz trzeci, tj. opowiadanie niezbyt sobie radzi, ani jako sequel, ani jako samodzielny twór, wydaje się wyciągnięte z kontekstu, bez którego – niestety – nijak idzie ogarnąć co się dzieje i dlaczego, w ogóle, jaki jest tego cel. Otrzymujemy wprawdzie przebłyski pod koniec, lecz brak wrażenia, że historia ma jakiś jeden, główny cel, do którego będzie zmierzać z biegiem czasu. Jeśli jednak miałbym wybierać, powiedziałbym, że „Powrót do Equestrii (No właśnie – jaki powrót? Niczego takiego w opowiadaniu nie było.) wypada lepiej. Najzwyczajniej w świecie więcej się dzieje, no i jest zabawniejszy. W ten sposób docieramy do „Chip: Poniedziałek”. No i będę szczery – jak dotąd to chyba najlepiej i najkompetentniej napisane opowiadanie, lecz jednocześnie... jest to tekst, o którym mam najmniej do powiedzenia. Sam nie wiem, ale musiałem przypomnieć sobie treść nim przystąpiłem do komentowania tejże odsłony cyklu. Dlaczego, tego nie wiem. Wiem natomiast, że ciekawe i całkiem zabawne jest to, że w każdej części fabuła rozpoczyna się od tego, że główny bohater poznaje/ spędza czas z nową postacią żeńską. W „Obecności” była to Diana, w „Powrocie do Equestrii” Dorota, zaś w „Chip: Poniedziałek” mamy Angelę. Urocze. Jest to jednak jedyne, co zostało po formule z poprzednich opowiadań – wątek biograficzny praktycznie nie występuje, po prostu lecimy dalej z fabułą, bez powtarzania tego, co już było. Akcja toczy się w podobnym tempie, aczkolwiek tutaj nie mam tak silnego wrażenia wyrwania z szerszego kontekstu, co wcześniej, choć z drugiej strony rzeczywiście, opowiadanie przypomina zlepek kilku scenek, jakby w ogóle ze sobą niezwiązanych. Ale! Jeżeli wejść w to głębiej i wziąć pod uwagę wątki z poprzednich części... Do niczego konkretnego nie dochodzimy Co jest jednocześnie dobre i złe. Dobre, bo można sobie pospekulować, poteoretyzować, co to właściwie znaczy i o co chodzi. Złe, no bo poszlak jest za mało. Ostatecznie, podtrzymuję swoje zdanie, że poszczególnym opowiadaniom przydałby się rozszerzenia. Albo kolejne części serii, prequele. Na szczęście, w odróżnieniu od „Powrotu do Equestrii”, tekst radzi sobie jako samodzielne dzieło, a także jako sequel, choć tylko, jeżeli rzeczywiście pobudzimy wodze wyobraźni i spróbujemy dopowiedzieć sobie resztę. Wiemy, że bohater jest w kontakcie z Dianą... To znaczy, wie jak ją „przywołać”, a sama Diana może podróżować po różnych wymiarach i wydaje się wiedzieć, co jest grane i o co chodzi, jak sugeruje „Powrót do Equestrii”. Znała prawdziwą tożsamość Doroty oraz sprawiała wrażenie, jakby wiedziała doskonale dlaczego spryciara zawinęła akurat tę figurkę, a nie inną. I rzeczywiście – to chyba nie jest przypadek, że w „Poniedziałku” występuje Luna we własnej osobie (motyw z pierożkami świetny), ten święcący kot też na pewno coś znaczy. Niewykluczone, że i Angela ma swoja prawdziwą, kucykową formę, a może tym razem jest inaczej... Ale raczej nie. Wszystkie te poszlaki wydają się prowadzić do pojawienia się sfery, co oczywiście następuje, na końcu opowiadania. I tak, był to pełen powiew old schoolu, do tego zrealizowany bardzo, bardzo dobrze. Niestety, „na surowo”, nie wiemy kim jest Angela (jeśli miałbym strzelać, to z uwagi na te zwierzątka, postawiłbym na Fluttershy), co to za świecący kot (może jakaś magiczna forma Luny, a może to faktycznie był sen i ta raczyła wpaść odwiedzić w nim protagonistę), skąd się wzięła Luna w jego mieszkaniu oraz co to ma wspólnego z pojawieniem się sfery. Trzeba to sobie dopowiedzieć... A może poszukać wskazówek w pozostałych opowiadaniach, spoza „Obecności”, acz połączonych z nią poprzez postać Diany. Hm, a co jak ten koteł to był kręcący się koło Fluttershy Discord? Kwestia mówiona jest tylko jedna. I oczywiście są dywizy zamiast półpauz. Autorze, miałeś jedną wypowiedź... No i w jednym miejscu jest wielokropek składający się z czterech kropek. Ten znak interpunkcyjny jest za mały dla wszystkich kropek. Ale poza tym? Naprawdę dobrze, bez poważniejszych zastrzeżeń. Tekst jest wyjustowany, akapity pooddzielane od siebie, fragmenty wyśrodkowane i pisane kursywą zostały od reszty oddzielone tak, by nie zaburzyć kompozycji, wizualnie jest schludnie, dobrze się to czyta. Opisy robią robotę, jest tez odpowiedni, staroszkolny klimat. Widok postępów dokonujących się w twórczości danych autorów zawsze cieszy, toteż nie pozostaje mi nic innego jak złożyć D.E.F.S.owi gratulacje, no i pochwalić również za to, że tekst kończy się a taki sposób, że człowiek jest ciekaw ciągu dalszego i ma ochotę przeczytać więcej. Myślę, że zarówno jak na warunki serii, jak i wielorozdziałowca, to idealna perspektywa, by zatrzymać przy sobie czytelnika i sprawić, by tekst nie opuszczał jego myśli. Choć zaprezentowany tekst, sam w sobie, wydaje się być wewnętrznie... Hm, nazwijmy to „disjointed”, o tyle wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Wreszcie czuć, że autor miał kontrolę nad swoją wizją i że nic mu nie uciekło w trakcie pisania... a mimo to nadal wydaje się to jakieś rozstrzelone. Scenki są sfocusowane wewnętrznie, ale ze sobą nawzajem już nie bardzo. No nic, grunt, że był odpowiedni klimat, że czytało się to dobrze i lekko, no i że zakończenie zrealizowane zostało na tyle kompetentnie, że naprawdę mam smaka na ciąg dalszy. I w końcu dotarliśmy – jak dotąd najnowszy odcinek „Obecności”, czyli „ISS Celestia”. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, zaskoczyła mnie nagła zmiana w... formatowaniu. Pogrubienie i większe ilości naraz kursywy to jedno, ale co się stało z justowaniem? A już było tak dobrze. Oczywiście jeśli pominąć dywizy, wielkie litery nie tam, gdzie trzeba, interpunkcję, która utyka... Ale zaraz, zaraz, co się stało z akapitami? Jeden fragment najwyraźniej ma aspiracje, by zostać ścianą tekstu. Ech, niedobrze. A już chwaliłem autora za postępy. Jak to jest, że ma taki kłopot z utrzymaniem w miarę jednolitej technicznie formy dłużej niż jedno opowiadanie? Na szczęście, gdy już zatopimy się w lekturze, odkryjemy lekki, przyjemny w odbiorze styl znany z poprzedniej części. Co więcej, to opowiadanie rzeczywiście jest poważniejsze, co ma sens, zważywszy na to, że kontynuuje wątek sfery, która, jak się okazuje, nieustannie się powiększa, przez co ludzie albo są zmuszeni przejść ponyfikację, albo zginąć... Ewentualnie przenieść się gdzie indziej. I tutaj jestem ciekaw, czy autor mógł inspirować się filmem „Don't look up”, bo w sumie tak mi się skojarzyło. Tylko zakończenie okazało się nieco... lepsze (?) dla ludzkości. Ale czy na pewno? No chyba jednak nie, co zresztą zostało wcześniej oświadczone przez osoby, które w fanfiku wystąpiły. Z tego, co widzę, tak z zaskoczenia. Ciekawe, ciekawe, jak na meta-fanfikcję świetne. No i tak jak bodaj na początku zapowiadałem, to jest ten najprawdopodobniej niezamierzony efekt komediowy, który całość załamuje w krzywym zwierciadle, przez co mimo poważniejszej narracji, a także ogólnie przygnębiającego nastroju, trudno mi potraktować tekst zgodnie z zamysłem autora. W niedalekiej przeszłości miałem przyjemność poznać postacie występujące w opowiadaniu w prawdziwym życiu i to dwa razy jakby za pierwszym razem się nie nagrało. Stąd wiem jak oboje brzmią, jaką mają manierę mówienia, jaka towarzyszy temu mimika i gestykulacja, i jest to dla mnie wprost przezabawne, gdy czytam rzeczy, które autor opisał w swoim opowiadaniu, wiedząc doskonale, że to nie tak, że to out of character, ale mimo to próbuję to sobie wyobrazić i to jest... świetne Naprawdę. Nawet, jeżeli nie taka była intencja, to i tak świetnie się bawiłem. Odstawiając to na bok i udając, że ok, odbudowanie ludzkości z pomocą Cahan i Dolara byłoby możliwe, otrzymujemy porcję staroszkolnego [TCB], utrzymanego w nastroju nieuchronnej apokalipsy, przed którą ostatni ludzkości próbują się bronić, ze światełkiem w tunelu – czymś, co ma budzić nadzieję, a przy okazji nakręcić czytelnika na ciąg dalszy, który, z tego co widzę, ma nastąpić. Abstrahując od formatowania, pomysł został zrealizowany kompetentnie i to jest chyba najspójniejsza odsłona cyklu. Nic nie wydaje się wycięte z kontekstu, nic nie sprawia wrażenia jakby było z innej bajki, mało tego, fanfik jak najbardziej radzi sobie jako samodzielny twór, poza tym, że kontynuuje zakończenie „Poniedziałku” i robi to dobrze. Mimo poważniejszej otoczki, w którą ubrano treść, nadal jest ona lekka w odbiorze, no i działa na wyobraźnię. Na tyle, że czytając, cały czas miałem w głowie coś takiego, że opisywana rzeczywistość nie jest miejscem, do którego chciałbym trafić, zaś przedstawione wydarzenia nie są czymś, czego chciałbym doświadczyć na własnej skórze. D.E.F.S. napisał to nie tylko dobrze, ale i przekonująco. Dodatkowym urozmaiceniem jest także zabawa narracją – połączenie pierwszej osoby (fragmenty pisane kursywą) oraz trzeciej. Nadal nie rozumiem po co to pogrubienie, ale ok, przynajmniej konsekwentnie pogrubiony jest cały tekst. Dlaczego okładka nie jest wycentrowana na pierwszej stronie, tylko widnieje sobie gdzieś bliżej prawego, dolnego rogu strony, tego nie wiem. No, nie można mieć wszystkiego. Tym razem wątku biograficznego nie ma, ale mamy za to mocno skróconą historię fandomu; od premiery serialu poprzez inwazje internetu, na sferze oraz potwierdzeniu, że fanfikopisarze okazali się prorokami kończąc. Dalej jest już właściwa akcja. Ogółem, jak na razie muszę przyznać, że merytorycznie jest tutaj tendencja wzrostowa i pchanie akcji do przodu, zamiast powtarzanie znajomego z „Obecności” schematu, niestety forma pozostaje niejednolita – raz jest nawet dobrze, a raz wielu rzeczy brakuje. I co ja poradzę? Polecam znalezienie prereadera, a przede wszystkim korektora. Albo chociaż umożliwienie sugerowania w dokumentach. Konkludując, moje wrażenia są... jak najbardziej umiarkowanie pozytywne Wspominane wielokrotnie elementy komediowe, zamierzone czy nie, nie są dla mnie wymówką, by cokolwiek wyśmiewać, bo tak nie jest. Nie wyśmiewam niczego, komentuję po prostu gotowy produkt, a śmiech świadczy o tym, że dostarczył mi sporo rozrywki i dobrze spędziłem przy nim czas. Mimo zastrzeżeń, dostrzegam postępy oraz pomysł, dobry pomysł, a już samo to jest czymś pozytywnym. Wykonanie mogło być dużo, dużo lepsze, choć nie można odmówić „Obecności” lekkości odbioru oraz klimatu. Staroszkolnego klimatu. No i przyznam, że nie miałem świadomości tego, jak rozległe jest autorskie multiwersum D.E.F.S.a. Niestety, nie wydaje mnie się, by wykonanie poszczególnych opowiadań komplementowało ten, bądź co bądź, ambitny koncept. Szczęśliwie, wiele wskazuje na to, że wraz z kolejnym popełnionym opowiadaniem autor nabiera doświadczenia i uczy się lepiej pisać, może nie odbywa się to w zbyt imponującym tempie, ale ważne, że się dokonuje. To, że jest kłopot z utrzymaniem tejże lepszej jakości, to zupełnie inna bajka. Tu potrzebny jest korektor, a przynajmniej prereader, który będzie przypominać, że tekst powinien być wyjustowany, kiedy użyć małych, a kiedy wielkich liter, no i zwracać uwagę na zapis dialogowy. Pozostaje mi życzyć powodzenia w dalszym pisaniu oraz jak najwięcej weny. „Obecność” to zaledwie jeden z wielu tytułów, który potrzebuje rozszerzenia, a może i kompletnego reworku, by w pełni rozwinąć drzemiący w pomysłach autora potencjał. Pozdrawiam serdecznie!
  5. Opowiadanie kojarzę z Kącika Lektorskiego, podobnie jak to, że przy tej okazji był niezły ubaw w związku z jego treścią. Fakt, iż tekst – wraz z całą idącą z nim komedią – oparty jest na dialogach oraz wtrąceniach, oszczędnie gospodarując opisami, sprawia, że jest to idealny fanfik do odczytania z podziałem na role. Przyznam, że zakończenie zdążyło wylecieć mi z głowy, nie jestem pewien, czy tekst wydał mnie się „urwany”, gdy jego czytanie na Kąciku dobiegło końca, czy też było to spowodowane tym, że opowiadanie... w sumie nie kończy się w jakiś imponujący, wyrastający ponad przeciętność sposób. Co chyba byłoby trudne, zważywszy na to, że chyba cała pula niespodziewanych zwrotów akcji została już wyczerpana, do tego stopnia, że kolejne ujawnienia się Podmieńców wśród kucyków stały się w pełni przewidywalny, w ogóle,cały motyw został przerysowany, wyolbrzymiony ponad miarę. Nie wspominając o tym, że opowiadanie zostało napisane w taki sposób, że w sumie mogłoby się tak ciągnąć i ciągnąc bez końca, no bo skoro istnieją podwójni agenci, to mogą być i potrójni i poczwórni, i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście, wspomniane wyolbrzymienie było zamierzone. Zresztą, opiera się na tym cały humor. Tutaj bez zarzutu, potencjał bez wątpienia zrealizowany i to z nawiązką. W sumie, to zgadzam się z Cahan, że akcja leci trochę za szybko, choć z drugiej strony, wyobrażam sobie częstsze i dłuższe opisy. Jeżeli nie byłoby tam żartów sytuacyjnych takich, które przebiłyby te, co już są, no to wydaje mnie się, że na dłuższą metę z takich extra opisów nie byłoby pożytku. Co najwyżej sztuczne zatrzymywanie akcji i przeciąganie opowiadanie, które chyba i tak już wystarczająco się ciągnie... głównie przez to, że każdy kolejny zwrot akcji opiera się ciągle na tym samym. Ale klimatu mu nie brakuje, podobnie jak pewnej dozy serialowości, co sprawia, że bez problemu potrafię to sobie wyobrazić na ekranie, może nie jako specjalny short, ale jakiś żart, dowcip. No bo w sumie jest to całkiem zabawne, zrealizowane w sympatyczny sposób, no i póki znajome postacie przypominają znajome postacie (wizualnie), trzeba przyznać, że są oddane całkiem wiernie. Przewinęły się nawet zupełnie nowe charaktery! No, a właściwie to jeden, w postaci króla Chityna. Lorda Chityna? No właśnie – chociaż jest to komedyka zrealizowana dobrze, sprawnie, lekka i przyjemna w odbiorze, ma tę niefajną cechę, że dosyć prędko wylatuje z głowy. Z jednej strony powinno to powodować, że można ją ciągle odkrywać na nowo, ale z drugiej... już za pierwszym razem pomysł stracił swoją świeżość. Jak wspominałem, ciągle te same zwroty akcji, aż w pewnym momencie czytelnik się ich spodziewa. Chyba najbardziej mnie zaskoczyło to, że Celestia najwyraźniej serio była Celestią... Albo był to naprawdę dobrze zakamuflowany i konsekwentny Podmieniec. Ale serio, co, jeśli żyliśmy w kłamstwie i magiczne kucyki nigdy nie istniały, tylko Podmieńce same się złapały we własnej wyobraźni? To znaczy, tak mocno uwierzyły w kucyki, że same stworzyły ich społeczność i same się nimi stały... aż do teraz? Forma w porządku, nie licząc brakujących półpauz, na rzecz dywiz, plus sporadyczne literówki czy wpadki interpunkcyjne, niewielkie rzeczy. Jak na tamte czasy to i tak naprawdę przyzwoita forma. Myślę, że jest to ten typ opowiadania, które zdecydowanie wypada lepiej, gdy jest czytane i słuchane przez kogoś. Bo w zależności od tego, na kogo wypadnie, tekst może zostać wykonany nieco inaczej, w trakcie czytania mogą się przytrafić jakieś wpadki itd. stąd myślę, że to jest jedyny sposób, w jaki tekst mógłby zyskiwać nowe życie wraz z każdym kolejnym czytaniem. Może być przy tym sporo śmiechu, a może też być coś nietypowego, np. jeśli ktoś spróbuje odczytać do na poważnie, dramatycznym tonem albo jeszcze jakoś inaczej. Nie wiem. Ale jak na klasyczną komedyjkę z dawnych czasów, tekst zestarzał się całkiem dobrze i można poświęcić mu nieco czasu również dzisiaj. Przekład, poza wymienionymi usterkami w formie, bez zarzutu, czytało się to naprawdę dobrze po polsku. Co do minionów – uważam, że była to trafna decyzja. Klimat swój to ma, może rozbawić. Wszystko gra, zapraszam do lektury
  6. Ynabejyw fanfik, nie ma co Tylko proszę mi nie wlepiać warna, bo przecież napisałem wyraźnie, że ten fanfik jest po prostu prześwietny! A tak na serio, to jestem pewien, że po raz pierwszy usłyszałem ten tekst na kanale miśka200m, tylko nie jestem pewien kiedy to było. Jesień 2012? Chyba, chyba. Ale na pewno jeszcze nie byłem zarejestrowany na forum. Tak sobie słuchałem, z ciekawości. Miłe wspomnienia. Przede wszystkim, pomimo tego, że całość jest zbudowana na tym, że ta z pozoru niewinna, kreskówkowa postać, której imię widnieje zresztą w tytule historyjki, poznaje brzydkie słowo, po czym uradowana zaczyna się tym chwalić na prawo i lewo, nawet nie wiedząc, co ono tak naprawdę znaczy. Jak ci aspirujący nastoletni pisarze creepypast, którzy chcąc brzmieć poważniej używają zaawansowanego słownictwa, oczywiście nie mając pojęcia co oznacza jakieś 90% tych słów, które zresztą są użyte błędnie. Koniec końców, jest z tego masa śmiechu. Ale przyjaciółkom Pinkie – a przypomnijmy, Pinkie zna każdego kucyka w Ponyville – bynajmniej nie jest do śmiechu. To nie jest pół słownika, a zaledwie jedno słowo, za to o wielu znaczeniach. Kłopot w tym, że to „wiodące”, budzi wśród kucyków przeróżne skojarzenia, zaś kontekst potrafi niekiedy zasugerować... co najmniej niepokojące intencje głównej bohaterki. Prowadzi to do niejednej kuriozalnej sytuacji, gdyż ta, w swej słodkiej niewiedzy, intencje ma jak najlepsze. Zawsze. Efekt potęguje fakt, że wszyscy wokół Pinkie najwyraźniej znają nowe słowo doskonale, co zmusza mnie do zadania jednego, szalenie istotnego pytania – jakim cudem ona jedna się uchowała? To może od razu poruszę kwestię formy, czyli jedynej rzeczy, która mi zgrzyta, jednakowoż, z uwagi na datę publikacji niniejszego przekładu, jestem w stanie to wybaczyć... Tradycyjnie zamiast półpauz mamy dywizy, co ciekawe, kiedy w tekście przewijają się dialogi, wszystko jest w porządku, jeśli chodzi o wcięcia, nie wiem tylko dlaczego zabrakło ich przy zwykłej narracji. Aczkolwiek, niektóre akapity mają wcięcia. Na przykład na początku fragmentu z Applejack i Apple Bloom. Dziwna sprawa. Jeśli chodzi o sam przekład, no to oczywiście okazał się przemiodny do czytania, w trakcie tłumaczenia klimat nie stracił nic a nic, po tekście się płynie, czytanie to sama przyjemność. I muszę przyznać, że nawet dzisiaj, mimo tego, że pomysł nie jest już pierwszej świeżości (acz mając do czynienia z fanfikiem, nie musimy przejmować się cenzurcią, która przy co niektórych odcinkach klasycznych kreskówek jednak się pojawiała), uśmiechałem się podczas lektury. Śmiałem się. Tekst wciąż bawi i rozśmiesza. Doskonale! Muszę przyznać, że w sumie jestem zaskoczony tym, jak, mimo wszystko, tekst zachowuje w sobie szczyptę serialowego klimatu, co prawie... prawie czyni go materiałem na jakiś sekretny odcinek. Może jakiś, hm, wewnętrzny bonus, tylko dla oczu scenarzystów. Nie wiem, może mini odcinek, wykonany w charakterze prezentu urodzinowego dla głównego reżysera? Hm, gdzie już widziałem coś podobnego? Myślę, że to głównie za sprawą znakomicie, wiernie oddanych postaci kanonicznych. Nie tylko Pinkie, w ogóle, główne bohaterki, wypadają niemalże jak żywcem wyciągnięte z serialu. Ich interakcji prezentują się bardzo podobnie. Plus pewna schematyczność, polegająca na tym, że Pinkie spotyka po kolei wszystkie przyjaciółki, wraca do siebie, po czym powraca do niej klient, od którego wszystkiego się zaczęło, by dać nam puentę, ten komediowy punch-line, na który czekaliśmy. Coś, co robią tego typu animowane produkcje. Ostatecznie, doskonale było powrócić do tego tekstu... To znaczy, w reszcie zapoznać się jego wersją „do czytania”, bo tę „do słuchania” znam bardzo dobrze. Opowiadanie oczywiście polecam, nawet p tylu latach radzi sobie dobrze. Zajebiście dobrze
  7. O, kolejne opowiadanie konkursowe. I również z 2013 roku! Jak widzę, nieskomentowane, ale czy było przeze mnie przeczytane? Nie było. Na to nadrabiam kolejne zaległości, tym wkraczając w niesamowity crossover kucykolandii z obszernym uniwersum Kapitana Bomby, choć crossover to wcale nie musi być właściwe słowo, mimo że to właśnie sugerują tagi. Wiemy, że Ziemia NIE leży w galaktyce Kurvix, ale czy leży w niej planeta, na której znajduje się Equestria? Czyżby Twilight, wysyłając Rainbow Dash ku nieznanemu (domyślnie miała to być przeszłość), nieświadomie doprowadziła do uratowania całej galaktyki przed kosmitami? A może, skoro to przeszłość, przyczyniła się do powstrzymania sułtana kosmitów, coby ludzie mogli przejąć całą galaktykę Kurvix, ale tylko po to, by potem ta została zdominowana przez kucyki, nim te powróciły do poziomu średniowiecza? Ech, tyle tu możliwości, a ja jeszcze się nie zabrałem za komentowanie Ogółem, historyjka wygląda tak, że Twilight rekrutuje znaną i uwielbianą przez wszystkich Rainbow Dash, na stanowisko MŁODSZY KRÓLIK DOŚWIADCZALNY, by przetestować swój najnowszy wynalazek, który ma tęczogrzywę wysłać w przeszłość, a potem samoistnie przywrócić ją do czasu obecnego. Haczyk jest taki, że nie wolno jej niczego zmieniać. Muszę przyznać, że od początku opowiadania miałem wielkie zaufanie do Twilight. Wiedziałem, że nie popełniła błędu i wszystko będzie zrobione bardzo dobrze. W ten sposób Rainbow Dash staje obok znanego polskiego bohatera narodowego – Tytusa Bomby – oraz dwóch Tępych Chu... Chuliganów – Sebastiana Bąka i Janusza Srama. Wspólnymi siłami wdzierają się do bazy sułtana kosmitów, by ostatecznie zakończyć wojnę!!!!!!! Pierwsza rzecz – dopisek „pełna wersja” sprawił, iż mimo wszystko po opowiadaniu spodziewałem się wiele. No bo jakby nie patrzeć, w uniwersum Bomby, zwłaszcza w roku 2013, wystąpiło mnóstwo przeróżnych, groteskowych gatunków kosmitów (oczywiście niezmiennie mają polskie imiona np. Bartek i Piotrek), których potencjał komediowy przy spotkaniu z inną groteskową istotą typu Rainbow Dash wydaje się dostatecznie szeroki, by zmontować z tego coś na kształt odcinka specjalnego tejże zacnej, paintowej produkcji. Gabaryty opowiadania nieco ostudziły mój entuzjazm, ale się nie poddałem. No i po skończonej lekturze... Kurczę, jest niedosyt, jest poczucie, że tego mogło być tam dużo, dużo więcej (zwłaszcza, że limit konkursowy nie powinien już obowiązywać), ale z drugiej strony... być może w takim wypadku nie byłoby takiego tempa. Ogółem, choć opisów nie ma zbyt wiele – akcja prowadzona jest głównie dialogami i przewijającymi się między nimi żartami sytuacyjnymi opartymi o Kapitana Bombę – akcja pędzi szybko, ale jeszcze nie za szybko, dając idealne wręcz wrażenie klasycznego, króciutkiego odcinka z Bombą. Bo te pierwsze, najpierwsiejsze odcinki, takie właśnie były. Małe shorty, charakterystyczna, paintowa kreska, absurd, groteska i oczywiście wulgaryzm wulgaryzmem na wulgaryzmie pogania. Plus genitalia. I gówienko do wąchania dla Kurvinoxów. No właśnie – chociaż protagoniści (nie zawsze umyślnie, co widać po poczynaniach Rainbow) bohaterko robią ser szwajcarski z niezliczonych zastępów Kurvinoxów, żaden z obcych nie zostaje przyłapaniu na wąchaniu stolca. Przecież tu się aż prosiło o Rainbow, która popuszcza pod wpływem potęgi laserowej dzidy i za moment lecą tam kosmici (różni, Domino, Mikołaj itd.), żeby spróbować zapachu prawdziwego, kucykowego g... Ano, to może ostrzegę przed małym spoilerem. Ale malutkim, takim tyci tyci. Już? OK. Uważam zatem, że o ile wyszło fajnie i dosyć wiernie względem crossoverowanego uniwersum, szybko, wartko, z charakterystycznym humorkiem, o tyle pełen potencjał tego pomysłu nie został wykorzystany, gdzieniegdzie znajduję fragmenty, gdzie to, co już jest, mogło być napisane nieco lepiej. Co do formy, to jest... Kurczę, niby nic takiego nazbyt poważnego, a jednak odnoszę wrażenie, że ona również mogła być dużo, dużo lepsza. O dywizach zamiast półpauz nie chcę już wspominać, bo jak na tamte czasy była to istna plaga, ale zwróciłem uwagę na interpunkcję. Zresztą, nie tylko interpunkcję – w tym zdaniu czegoś brakuje. Powaliła na ziemię, ale co? Ją. Tę istotę, o której chwilę temu była mowa w zdaniu. Tak, tak, będą dywizy. Poza tym, po „poirytowanej” powinna być kropeczka. Poprzednia wypowiedź zakończyła się wykrzyknikiem, a nowa, już po wtrąceniu, rozpoczęła wielką literą. Tu tak samo. To zdanie nie brzmi dobrze. A gdyby tak: „Upadł, a pegaz zauważyła stojących za nim trzech ludzi w mundurach.”? Mała zmiana, a już lepiej. A zatem, mamy tutaj zupełnie niezły fanfik, szybki i przyjemny, lekki i zabawny, klimatyczny i charakterystyczny, lecz nie ma co się oszukiwać. Pełen potencjał nie został wykorzystany (A może chodziło wyłącznie o możliwość wykonania hipotetycznych sequeli? Koncept, który, jak się domyślam, szybko upadł?), w dodatku opowiadanie, zwłaszcza poza konkursem, mogło zostać napisane lepiej. To po pierwsze. A po drugie, jest to humor i klimat, którego targetem docelowym są ci, którzy znają Kapitana Bombę i których produkcja ta śmieszy. Pozostali także mogą spędzić przy fanfiku kilka miłych chwil, spędzonych na głupiej, bezmyślnej rozrywce, lecz nie wydaje mi się, by zrozumieli zawarte w fanfiku żarty i odniesienia. Niewykluczone jednak, że opowiadanie zrobi im reklamę Bomby. Jeżeli im się spodoba, to ok, ale jeżeli nie, no to będzie z tego bardziej antyreklama. Nie wspominając o tym, że ci, którzy za Kapitanem Bomba nie przepadają, niczego tutaj nie znajdą. No, chyba, że starczy kolorowy kucyk i nagle wszystkie te absurdalne żarty oparte na genitaliach i fekaliach stają się śmieszne. Ale dla mnie, jako taka tam, lekkostrawna rozrywka na kilka minut, na przerwę, wolną chwilę, no to opowiadanie jak najbardziej daje radę. Jest w porządku, całkiem niezłe i w sam raz do pośmieszkowania ze starych żartów, przypomnienia sobie tej bomby na... Kapitana Bombę oraz kucyki. Opowiadanko na jeden raz. No i w sumie tyle
  8. To opowiadanie pamiętam z V edycji Konkursu Literackiego. Była to pierwsza edycja, w której wziąłem udział, wierzę też, że „Alone in the Forest”, które zasłużenie ów konkurs zwyciężyło, było jednocześnie pierwszym opowiadaniem ze stajni Foleya, jakie przeczytałem. Biorąc pod uwagę kolejne, nowsze dzieła autora, powracając do tej historyjki można się nieco zdziwić – główne skrzypce gra nie Rainbow Dash, nie Daring Do, ale, ze wszystkich możliwych postaci, Fluttershy. Jak się okazuje, autor miał prosty, ale ciekawy pomysł i wytłumaczenie, skąd właśnie ona, a nie ktoś o bardziej... awanturniczo-przygodowej naturze. Opowiadanie nie bawi się w przydługie wstępy, od razu wrzuca nas w wir akcji. Wytłumaczenie, dlaczego Equestria wygląda tak, a nie inaczej, no i dlaczego Fluttershy zmuszona jest znów wziąć swój wierny karabin Ponyington P700, pistolet, a także zestaw granatów i jeszcze raz zawalczyć o przetrwanie, jest w gruncie rzeczy dość enigmatyczne, ale jak dla mnie przesympatyczne było to, jak autor wplótł w to nawiązanie do „Fabryki Tęczy”, powstrzymując się od wchodzenia w szczegóły tejże historii. Zresztą, to był 2013 rok. Opowiadania te były świeże i zdaje się, że cieszyły się nieco większą popularnością. Oczywiście, z biegiem czasu te – jak się to później utarło, „ponypasty” – straciły swój blask, publika dorosła i zaczęła zauważać różne głupawki, oczywiście o ile dawniej upatrywała w fabrykach babeczek cokolwiek, co szło nazwać „creepy opowiadaniem”. Tylko z kucykami. No, ale zagalopowałem się, wybaczcie. Jak po latach radzi sobie „Alone in the Forest”? Z przyjemnością muszę napisać, że opowiadanie zestarzało się naprawdę dobrze, chyba nawet po latach podoba mnie się bardziej. Fanfik składa się z dwóch scen, z których zdecydowanie dłuższa jest ta pierwsza – służąca nam jednocześnie za wstęp i rozwinięcie. Druga natomiast, jest zakończeniem, no i objaśnieniem, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Może nie jest to zwrot akcji stulecia, zapewne większość współczesnych czytelników zdąży odgadnąć puentę nim ta ukaże się ich oczom, lecz w żadnym wypadku nie obniża to radości z czytania. Jeżeli już, odgadnięcie zakończenia powinno przyprawić o uśmiech od ucha do ucha Tekst czyta się wartko, opisy skupiają się głównie na Fluttershy będącej w akcji, a ta biegnie w miarę jednostajnym tempem, bez nagłych przyspieszeń ani zwolnień. Choć tekst musiał zmieścić się w limicie słów, nie czuć, by czegokolwiek mu brakowało. Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, jako krótki przerywnik, wydaje się być kompletny. Oznacza to, że nie brakuje mu odpowiedniego nastroju, a także pewnego humoru, który oczywiście nie trafi do wszystkich, niemniej jest to ten charakterystyczny, foleyowski styl, który... chyba do ostatniej produkcji autora zachował w sobie tę nutę old schoolu. Forma jest w porządku, choć – szczególnie po tylu latach i w kontekście nabranego doświadczenia – uwierają trochę dywizy zamiast półpauz (Pamiętam swoje zdziwienie, gdy odkryłem, że w Wordzie liczone były jako oddzielne słowa, a prace konkursowe w Wordzie były sprawdzane. Ech, ile ja słów zmarnowałem...), interpunkcja momentami nie zaskakuje. Jak tutaj na przykład: Brakuje kropeczki na końcu zdania. A tutaj spacja gdzieś uciekła. Niemniej, nawet po tylu latach, tekst czytało mnie się dobrze, zestarzał się on w dobrym stylu i zarówno jako krótki przerywnik jak i przykład starej, dobrej twórczości, warto go sobie odświeżyć. Mała rzecz, a cieszy. Zwycięstwo oczywiście zasłużone. Fanfik godny złotej książeczki i pióra. Ech, kiedyś to było... Te piękne odznaczenia... No nic, autora pozdrawiam i życzę mu wszystkiego najlepszego, a tymczasem zabieram się za kolejne opowiadania, coby nie załamać się z tej nostalgii
  9. Na wstępie przyznam, iż charakterystyczne tytuły ze złotem i wojnami kojarzę z przeszłości (zdaje się, że nawet pozwoliłem sobie na easter egga w jednym z własnych opowiadań), mam również wrażenie – zwłaszcza zapoznawszy się z opisem niniejszego opowiadania jak również jego treścią – że za tym wszystkim stoi jakaś fandomowa historia, której niestety nie znam, a która zapewne rozszerzyłaby kontekst, dlaczego Verlax popełnił to, co popełnił i dlaczego tak to wygląda. A tym, co popełnił autor, jest komedia, wprawdzie krótkometrażowa, powiedziałbym wręcz że w jakimś sensie jedyna w swoim rodzaju, co nie oznacza, iż nie znajdziemy w niej znaków rozpoznawczych dla jego obecnej twórczości. Tym razem, z powodu, o którym właśnie wspomniałem, wszelka polityka, strategia i wojna, są w niezwykle lekkim, przystępnym wydaniu, troszkę jakby w krzywym zwierciadle, a na pewno z dystansem, przymrużeniem oka. A może raczej z puszczeniem oka, lecz – znowuż – nie znam pełnej historii, więc zapewne nie wszystko wyłapałem. Zwłaszcza po tylu latach. No to od razu przyczepię się do kilku rzeczy. Złoto, złoto, złoto. Wspaniale, wprost wybornie. Mają tam wszystko – złote zbroje, złote kule, złoty oręż, złote filiżanki, kielichy, domyślam się, że w tym uniwersum nawet cholerne Gizmondo mieliby ze złota, z diamentowymi przyciskami. Ale najwyraźniej budżet już nie wytrzymał półpauz, toteż fanfik poratowano srebrnymi dywizami. Oprócz tego, raz czytamy o stopach, a za moment stabilnie mamy już kopyta. Interpunkcja niestety szwankuje i jak na tak krótki tekst, jestem zdziwiony, że do dzisiaj tak proste sprawy nie uległy naprawie. Literówki mordercze, bandyckie Natomiast, co do samej treści, to zacznę nieco nietypowo, bo od zakończenia, które było wprost fenomenalne – i wcale nie mam na myśli sponsorów, których traktuję jako pewien dodatek, suplement – genialne w swej prostocie i bezbłędne w wykonaniu. Szczerze przyznam, że o ile opowiadanie, jako całość, spodobało mi się, czytało się je lekko i przyjemnie, o tyle żarty oparte na złocie dosyć szybko zaczęły tracić świeżość, toteż w trakcie lektury każda kolejna wzmianka o tymże metalu była mniej fajna od poprzedniej, również pożytek dla danego zdania wydawał się mniejszy. Nie to, by w którymkolwiek punkcie tekst stał się zupełnie czerstwy, ale chyba był na najlepszej ku temu drodze. „Złote wiadomości!” były tym, co nie tylko nadało powiewu świeżości – o ironio, nadal opierając się na złocie – ale i podkręciło aspekt komediowy, prezentując politykę tego świata w krzywym zwierciadle. Nie żeby fanfik wcześniej tego nie robił – choć dużo bardziej skupiał się na sztuce wojennej aniżeli ekonomii – po prostu pod koniec było jakoś... inaczej. Był i Metal, Który Nie Istnieje, była wspomniana podwyżka gryfiej emerytury, bo przecież gryfy muszą mieć zapewnioną spokojną starość, przewinęła się giełda (co dało nam okazję poznać funkcjonujące w świecie przedstawionym waluty), że nie wspomnę o zapowiedzi kryzysu w Equestrii, przy której autor nie omieszkał wspomnieć o ichnim Parlamencie czy zaprezentować jakże zacnej postaci Ministra Finansów. Przepraszam, wróć! Ministra Złota! Nie zabrakło nawet prokuratury. Związki zawodowe? Czemu nie. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że o ile jest to przezabawne, sympatyczne i po prostu barwne (oczywiście na ile barwnymi można nazwać poszczególne odcienie złota), o tyle... aż nie mogę uwierzyć, że to mówię w kontekście opowiadania opatrzonego tagami [Comedy] [Random] [Złoto], ale jestem w stanie dostrzec w tym pewien autentyzm. W sensie takim, że „Złote wiadomości!” sprzedają tę nietypową wizję Equestrii jako twór, który jak najbardziej posiada cechy właściwe dla państwa, co z kolei powoduje iż ja, jako czytelnik, jestem gotów uwierzyć, że taka Equestria mogłaby funkcjonować. Jasne, w świecie komediowym, przerysowanym, obsypanym złotem, ale niezależnie od tego, co zostało napisane wcześniej, nie mogę tejże Equestrii odmówić państwowości. I to jest po prostu świetne. No dobrze, a co było wcześniej, zapytacie? Ano takie tam, standardowe rzeczy jak marsz ku kolejnej bitwie przeplatany rozprawą o tym który angielski jest lepszy i jak się nazywa się Shining, tj. czy Armor, czy Armour, później mamy odrobinę akcji, czyli pojedynek, chociaż bardziej przypomina to suchą relację aniżeli scenę batalistyczną, ale ok, zadanie swoje spełnia, następnie negocjacje, które prędko zostają zerwane, co doprowadziło do opisanego już przeze mnie zakończenia. I w sumie bardzo dobrze – krótko, zwięźle i na temat. Tempo sprawne, każdy kolejny fragment był krótszy od poprzedniego i też szybciej się go pokonywało, co stworzyło wrażenie, jakby akcja przyspieszała w miarę lektury, ogólnie dobrze zrealizowane dzieło, które dostarcza rozrywki, uśmiechu, no i które jakoś tam zapada w pamięci, ogólnie. Zero wrażenia niedosytu. Co nieczęsto mnie się zdarza, powiem nawet, że gdyby tekst był dłuższy, w końcu straciłby swój urok i został zapamiętany jako wielokrotne powtórzenie tego samego żartu. Nie wspominając o tym, że takie a nie inne gabaryty powodują, iż opowiadanie można przeczytać szybko, bezstresowo, w niemalże dowolnym momencie i miejscu. Bardzo dobrze. Jest to krótka, sprawnie zrealizowana historyjka, która spełnia swój cel i pozwala się rozerwać, jednakże zgrzyty formy są widoczne i niekiedy potrafią odwrócić uwagę od treści, lecz nie można powiedzieć, że rujnują doświadczenie. Warto rzucić okiem i przekonać się samemu. Jak to zazwyczaj bywa, nie mogę zagwarantować, że ten typ humoru podpasuje absolutnie każdemu, ale jak na tak krótki tekst, trudno o cokolwiek się gniewać
  10. Możliwe, że popełniam mały foreshadowing, ale gdy zwykle pojawia się obawa o to, że moje zdanie okaże się niepopularne, tudzież kontrowersyjne, wynika to z tego, że dane opowiadanie po prostu mi się nie spodobało, okazało się nie dla mnie, nie zrozumiałem fenomenu. Bywa. Jednakże, zapoznając się z zawartymi w niniejszym wątku wypowiedziami, okazuje się, że tym razem moja opinia owszem, być może będzie niepopularna, lecz dlatego, że opowiadanie bardzo, ale to bardzo mi się podobało i generalnie było to wesołe doświadczenie, które – mimo tematyki – kojarzyło się dobrze A dlaczego, to pokrótce wyjaśnię za momencik. Głównie chodzi o jedno, konkretne dzieło, ale gdybym się zastanowił, to pewnie przypomniał sobie inne rzeczy, które uczyniły z tego skecze, czarną komedię albo po prostu komedię. W każdym razie, jest to opowieść o królewskich siostrach, naszych ulubionych kucykowych księżniczkach, w której starsza z nich – Celestia – w pewnym momencie czuje, że niebawem umrze. Tak po prostu. Kłopot polega na tym, że jako alikorn... nie ma pojęcia o umieraniu, a księżniczce wypada się przygotować, w końcu nie jest to wydarzenie, które zdarza się komuś regularnie, prawda? Protagonistka postanawia zwrócić się do młodszej siostry, która to zgadza się pomóc i towarzyszyć jej w trakcie zgłębiania zjawiska śmierci, by Celestia mogła godnie odejść z tego świata, bez poczucia, że cokolwiek ją ominęło w trakcie. By nie wracać na siebie uwagi postronnych, siostry przywdziewają na nos ciemne okulary i w takim oto kamuflażu ruszają w świat, co prowadzi do serii przezabawnych perypetii, na końcu których następuje wreszcie ta chwila. Chcecie wiedzieć jakie wrażenia miała Celestia podczas swojej śmierci? Jak Luna skomentuje owe doświadczenie? A może ciekawi Was, co się stanie z Equestrią? W takim razie czytajcie, gorąco polecam Zważywszy na to, że najwyraźniej tekst wzbudza skrajne wrażenia, zarzucę małą próbką, cobyście mogli zorientować się jaki będzie to typ nastroju oraz humoru, na wszelki wypadek. Generalnie, mógłbym sypać cytatami jak z rękawa, ale nie dość, że zdradziłbym Wam cały fanfik, to jeszcze komentarz zmieniłby się w super skondensowaną wersję opowiadania, a to przecież nie o to chodzi. Jasne, nie wypada żartować ze śmierci czy z pogrzebów, co jednak nie oznacza, że nie wolno tego robić – bo wolno, byle umiejętnie. Moim zdaniem „Today Is a Good Day to Die” realizuje koncept bardzo kompetentnie, aż mi się skojarzył Pan Fasola na pogrzebie, szczególnie gdy Celestia i Luna incognito zjawiają się na losowym pochówku, komentują go, zastanawiają się, wisienką na torcie jest próba rozmowy z nieboszczykiem. To było wprost urocze, gdy Luna i Celestia autentycznie spodziewały się odpowiedzi od zmarłego i wprost nie przyjmowały do wiadomości jego zachowania, ba, nie mogły uwierzyć, że im nie odpowiada, po prostu wyparły z siebie myśl, że on nie może im odpowiedzieć bo nie żyje Jasne, z punku widzenia kanonu, ba, elementarnej logiki, takie zachowanie ze strony koronowanych głów jest niemożliwe – podobnie jak to, że wystarczą ciemne okulary i nikt nie ma pojęcia co to za klacze – ale na tym polega ten kreskówkowy, bajkowy humor, zaprezentowany w fanfiku. Jasne, to się nie zawsze udaje, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to trudne, ale w tymże opowiadaniu motyw przewodni został zrealizowany bez najmniejszego zarzutu, absolutnie wszystko mi się podobało, cały czas czułem wspomniany urok oraz absurdalność poszczególnych interakcji księżniczek, z czego z kolei miałem niezły ubaw. A wiedzieliście, że gdy Luna powróciła jako Nightmare Moon, to wcale nie potrwała Celestii, tylko gwardzistę w peruce? ;P Poza przygotowaniami do śmierci, uświadczymy wątek ekonomiczny. Konkretniej, rozważania o podatkach, z domieszką różnych kwestii urzędowych. Są to sprawy niezrozumiałe dla Luny, jako że miała tysiącletnią przerwę w zarządzaniu, stąd dziwi się temu, co się wyprawia w materii prawa podatkowego w Equestrii. Tak jak przy okazji wspomnianego pogrzebu, był to istny maraton przeuroczych interakcji oraz zabawnych dialogów, co czytało mi się z wielką przyjemnością. Podobnie jak rozmowę z babcią Smith, na temat tego jak być dobrą nieboszczką i jak porządnie wyprawić swój pogrzeb, z kompletną listą rzeczy do zrobienia. Motyw z lawą i Górą Śmierci wydał mnie się troszkę zbędny, przy tych scenkach trąciło mi nieco zbędnym przeciąganiem wątku. Nie był zły, ten rumiankowy sub-wątek na pewno urozmaicił treść, ale na tym etapie trochę spieszyło mi się do konkluzji. Która jest naprawdę miodna i naprawdę żałuję, że nie mogłem jej przytoczyć w cytatach, stąd raz jeszcze zachęcam do lektury. Lepsze zwieńczenie tej historii naprawdę trudno sobie wyobrazić. Za to z całą pewnością mogę przytoczyć inne fragmenty, drobne usterki w formie. Ogółem, tłumaczenie stoi na wysokim poziomie, tekst czyta się znakomicie, lekko i przyjemnie, każda jedna interakcja między siostrami to przesympatyczne i barwne doświadczenie, trudno się nadziwić, jak genialnie, jak perfekcyjnie został zrealizowany ten pomysł. Niemniej, w tekście kilka razy przewija się słońce, no i raz jest wielką literą, a raz małą, choć to środek zdania. Przyuważyłem też ramię zamiast łopatki. Niekiedy zamiast półpauz są dywizy, dziwne. Ze zdaniem wszystko gra, jednakże jest to kwestia mówiona, fragment dialogu. Na początku którego brakuje półpauzy. Dlaczego „nie” jest z wielkiej? To chyba nie miał być początek nowego zdania, co? „Jakoś”, bez „ć” W „grzbiecie” jest o jedno „e” za dużo. Drobne rzeczy, ale widoczne, niemniej ani trochę nie rozpraszają, ani nie odwracają uwagi od głównego wątku. Fanfik oferuje sprawną akcję, znakomite kreacje księżniczek i rewelacyjne dialogi, wszystko okraszone przeuroczym, komediowym klimatem, przez co czyta się to jak bardzo długi, bardzo dobry skecz. Wciąż jestem zaskoczony, wręcz urzeczony tym, jak wszystko co związane z umieraniem i żegnaniem zmarłego, jawi się w oczach królewskich sióstr jako coś nowego, coś wartego poznania, coś, czego nigdy nie próbowały, a do czego podchodzą entuzjastycznie, z zaciekawieniem, jakby to było... sam nie wiem. Trudno to opisać, to trzeba po prostu przeczytać A tekst oczywiście, z pełną odpowiedzialnością i jak najbardziej polecam. Fantastyczne opowiadanie, lekkie w odbiorze jak piórko, bawiące praktycznie na każdym kroku... znaczy, stronie, znakomicie wykreowane księżniczki po raz pierwszy stykają się z czymś, co dla zwykłych śmiertelników jest zwykle wielką tragedią, lecz one do wszystkiego podchodzą jak małe klaczki i wszystkim są zafascynowane, to jest po prostu perfekcyjne i naprawdę, nie potrafię sobie przypomnieć innego razu, kiedy podobnie odebrałem te postacie w jakiejś fanfikcji. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu podejdzie ów tekst, niejeden powie, że to w gruncie rzeczy jeden tylko żart, przeciągnięty na plus dwadzieścia stron, jednakże warto poświęcić mu trochę czasu i wyrobić sobie własną opinię. Zakończenie było Idealne przez wielkie „i”. No joke. Przyznam, że tytuł mnie trochę zmartwił. Już myślałem, że to będzie jakaś ponyfikacją reklamy batona Mars, na szczęście tekst okazał się czymś zupełnie innym Jeżeli ktoś kojarzy podobne opowieści, to w sumie jestem otwarty na rekomendacje.
  11. Miłe zaskoczenie. Ostatnimi czasy zacząłem się skłaniać ku kreacjom Celestii władczej, zdecydowanej, wymagającej, czyli władczyni kompetentnej, opanowanej, silnej i bezwzględnej. Wicie, tak na poważnie Zaglądając do niniejszego wątku, obawiałem się, że tekst najwyraźniej prezentujący Celestię zgoła inaczej średnio przypadnie mi do gustu, ale jednak nie, bardzo mi się spodobał, no i samo to, że podczas wyliczania kolejnych wpadek Pani Dnia zachowywała śmiertelną wręcz powagę (aż do końca, kiedy to wreszcie przyznaje, że nigdy z nikim nie wygrała), było zabawne, w sam raz na poprawę humoru. W tym wszystkim cieszy rola Luny, która wypada nie tylko jako ta, która sarkastycznie wypomina starszej siostrze stare kompromitacje, rzuca aluzje i wzbudza wstyd, nie tylko wydaje się być tą młodszą i denerwująca siorką, której wszystko się udaje, w fanfiku występuje także jako postać, która finalnie próbuje pomóc Celestii wziąć się w garść i podjąć jakąś decyzję, jak odważnie podejść do swojego pasma porażek i wreszcie znaleźć sposób na poprawę swojej wartości bojowej. Niuansami zostało nam nakreślone to, że Luna, o ile potrafi być zadziorna, cyniczna, wypominająca i szydząca, o tyle wie, jak podnieść na duchu i nawet jeżeli zachowuje się uszczypliwie, to czyni to tylko po to, by coś uświadomić, by sprawić, że w starszej siostrze dokona się zmiana na lepsze. Czyli jak najbardziej ma dobre intencje. I to jest bardzo pozytywne, dopełnia efektu Wiadomo, biorąc pod uwagę kolejne wpadki oraz rezultat finałowego starcia z własnymi słabościami, można odnieść wrażenie, że ta Celestia jest troszkę niczym były zawodowy „mistrz” Europy K-1 federacji WKU, El Cholesterol. W sumie, coś w tym jest, natomiast, gdy przeczytałem następujący dialog: Aż mi się skojarzył fragment legendarnego Hejt Parku z udziałem El Tosta, w którym to pokazywał on redaktorowi Borkowi pokonanych rywali, aż pan Borek zwrócił uwagę, że oni wszyscy mają ujemne rekordy, z czego jeden ma więcej porażek, niż wszyscy pozostali razem wzięci zwycięstw (ale to akurat był już inny program). Koniec końców, Celestia nigdy nie była w stanie nawiązać prawdziwej walki z klasowym rywalem, stąd jeżeli akurat nie pokonała ichniego buma, to po prostu stała sobie gdzieś z boku, od czasu do czasu próbując wykazać swoją wątpliwą moc, co zwykle kończyło się kompromitacją. W tekście mamy wymienione między innymi starcie z manekinem służącym do ćwiczeń, które... no, spoglądam do mediów społecznościowych i jutuby, budzi to skojarzenia z jednym z filmików, którego "bohaterem" jest uprzednio wymieniony pan, a w którym to ten rozprawia się z manekinem w parterze... co nie wygląda groźnie, ani przekonująco. Równocześnie kojarzy się to z walką Rafatusa z drzwiami, tamta walka również zakończyła się zaskakująco (drzwi sprowadziły znanego patostreamera do parteru i ubiły go na ziemi). Wiadomo, to tekst zagraniczny, a Coldwind zaserwował nam przekład (bardzo dobry zresztą, wszystko brzmiało po polsku świetnie i tak też się czytało, z ciągłym zaciekawieniem oraz uśmiechem, bardzo przyjemne doświadczenie), stąd raczej trudno posądzać autora oryginału o nawiązania do polskich internetowych celebrytów, ale wciąż, na naszym podwórku tekst potrafi wzbudzić podobne skojarzenia, co... sprawia, że fanfik zachowuje aktualność (w pewnym sensie), tym bardziej śmieszy i się podoba. Kolejna ciekawa rzecz związana z tymże tytułem Hm, może do jednej rzeczy bym się przyczepił, mianowicie, w jednym (chyba) momencie mamy wymienione plecy zamiast grzbietu, a z kontekstu jasno wynika, że w danej scenie biorą udział wyłącznie kucyki, co nie zawsze ma miejsce. Wcześniej przytoczyłem fragment, w którym wspomniane zostają smoki, ale w podobnym stylu mamy nawiązanie do rasy gryfów oraz zatargach z tymże jakże dumnym gatunkiem, we własnej osobie przewijają się też minotaury (w charakterze barbarii, która atakuje Equestrię), z którym to dowódcą księżniczka oczywiście przegrywa po ciosie, ale na szczęście gwardia prędko opanowała sytuację, gdy już rozgorzała bitwa... W sumie, chyba najbardziej zaskakujący fragment – gwardia królewska nareszcie na coś się przydaje i odnosi bezstratne zwycięstwo z trzykrotnie liczniejszą armią, podczas gdy trenerzy i cutmani usiłują (zapewne, tego nie ma w tekście, ale tego się domyślam) przywrócić znokautowaną Celestię do stanu funkcjonalności. Ciekawe, ciekawe, możliwe, że mieli w charakterze dowódcy zastępczego maga znającego zaklęcia, przede wszystkim oślepienie oraz wskrzeszenie, oczywiście na poziomie mistrzowskim, coby wskrzeszone jednostki po walce nie zniknęły. Sporo wiedzy musiał mieć, no i mocy, to bez dwóch zdań. W ogóle, ciekawi mnie jego zestaw umiejętności. Chyba złupił z kilka Smoczych Utopii, zanim przystąpił do walki Ucinając osobiste projekcje związane ze starciem z minotaurami, wspomnę o zatargach między siostrami, gdy te jeszcze były znacznie, znacznie młodsze. Ogółem, miło, że mimo komediowej otoczki, lekkiej formy oraz prześmiewczego podejścia do skądinąd szalenie istotnej i ważnej persony, jaką jest Celestia, fanfik próbuje wnieść co nieco do przeszłości Equestrii, mało tego, za każdym razem robi to dobrze, z polotem oraz humorem, toteż rzeczy nie nie odstają od głównego wątku opowiadania. No i miło było wyobrazić sobie małe księżniczki, gdzie starsza naraża się młodszej, na co ta odpowiada dźwignią założoną na nogę, powodując poddanie walki. Autor pomyślał zatem nie tylko o porażkach dyplomatycznych, taktycznych, ale także siostrzanych. W sumie, na dworze też jakoś nieszczególnie szło tej naszej Celestii. Zastanawialiście się kiedyś, do jakiej wpadki mógłby przyczynić się mały, praktycznie świeżo narodzony Blueblood? Przeczytajcie, a się dowiecie Co prawda nie była to najbogatsza w fajerwerki wtopa, ale jej wyobrażenie także dało masę uciechy. Wydaje mi się, że to dzięki kompetentnemu wykreowaniu postaci Celestii i Luny, ten bądź co bądź nietypowy, ale mający to i owo wspólnego z kanonem (W końcu kto podczas słynnego ślubu w Canterlocie został zoneshotowany przez Chrysalis?), posiada coś urokliwego i przede wszystkim zapewnia masę humoru, poprzez ukazanie koronowanej głowy nie tyle w krzywym zwierciadle, nie tyle jako kogoś niekompetentnego, co kogoś, kto rozpaczliwie próbuje, komu się nie udaje, ale mimo to uparcie sprzedaje swój wizerunek jako kogoś, kto cokolwiek może i kto odniósł sukcesy. W połączeniu z rolą oraz zachowaniem Luny, jak również przytoczonymi wcześniej skojarzeniami, daje to kreację, która nie trąci żenadą, nie wzbudza negatywnych emocji, gdyż kłóci się z określonymi wyobrażeniami księżniczki Celestii, ale po prostu się podoba i bawi, bo udała się w barwny, sympatyczny sposób. Ostatecznie, treść okazała się całkiem urozmaicona. Cały czas oczom czytelnika ukazuje się coś nowego, jakieś nowe wspomnienie, nowa wpadka, natomiast fakt, że rzeczy te są przeplecione z dialogiem obu sióstr (prowadzonym całkiem dynamicznie zresztą), powoduje, że nie ma miejsca na nudę, a wyobraźnia pracuje, starając się zwizualizować ten lekki jak piórko, pełen humoru fanfik, który w żadnym momencie nie zawodzi. Cóż, nie pozostaje mi zatem nic innego jak gorąco polecić ów fanfik. Mnóstwo humoru, księżniczki trochę na poważnie, a trochę w krzywym zwierciadle, między wierszami udało się wnieść co nieco do lore, przekład czytało się znakomicie, lekko jak piórko, było po prostu przesympatycznie. Nie wspominając już o rewelacyjnej atmosferze towarzyszącej czytelnikowi przez calutki tekst. Księżniczce Celestii oczywiście życzę wszystkiego dobrego i może Adam Małysz na następnego rywala
  12. Najwyższa pora podjąć próbę skomentowania tego fanfika. Przyznam, że czytałem to opowiadanie niedługo po premierze i powracałem do niego nie jeden raz, w zależności od nastroju, no i swojej obecnej sytuacji. Zatem już na wstępie pragnę zaznaczyć, że owszem, tekst podejmuje tematy trudne, życiowe, takie, które w mniejszym lub większym stopniu dotykają chyba każdego z nas, a już na pewno obił się nam o uszy taki ktoś, komu przydarzyło się coś podobnego. Skutki tej zjeżdżającej w dół spirali mogą być różne, od powrotu na szczyt po zjazd jeszcze niżej, od odbudowy samego siebie i odmiany życia, po jego tragiczne zakończenie. Muszę przyznać, że zgadzam się zarówno z głosami krytyki, jak i opiniami, które są fanfikowi przychylne. Sam mam dosyć... sprzeczne odczucia względem treści, co chyba idealnie nawiązuje do tego, że choć wielokrotnie podchodziłem do napisania komentarza, jakiegokolwiek, zwykle nic z tego nie wychodziło. Zresztą, opinia także mnie się zmieniała, zacząłem z czasem dostrzegać nowe rzeczy, a znane już detale nabierały nowego wymiaru. W tym sensie, tekst jest płynny, co w połączeniu z trudną, życiową, powiedziałbym wręcz że boleśnie wiarygodnie zrealizowaną tematyką, sprawia, że „Czwarta trzydzieści” nie pozostaje odbiorcy obojętna. Tekst rozpoczyna się dosyć... standardowo, by nie powiedzieć, że sztampowo. Ot, zastajemy głównego bohatera, będącego jednocześnie narratorem tejże smutnej historii, w trakcie refleksji, oczywiście nad kieliszkiem czystej (Dobrze zapamiętałem?), rzecz rozgrywa się w barze, obowiązkowo o późnej godzinie. W tej materii nic nadzwyczajnego. Z jednej strony miałem takie edgy wrażenie, coś jak przy oryginalnej „Exanimie”, a drugiej jednak, o ile wydawało mnie się to sztampowe, o tyle trudno odmówić temu realizmu – o ile ktoś nie jest abstynentem, gdyby spotkało go coś podobnego, zapewne sam zajrzałby do kieliszka, niekoniecznie w barze, być może w domowym zaciszu, samotnie, ale jednak. Zatem otwarcie to jest nieco sztampowe, ale realistyczne. No bo człowiek w sumie jest słaby, zwłaszcza w obliczu dramatu, tym bardziej jeśli dotyka go bezpośrednio, wymuszając podjęcie decyzji, których nie chce podjąć w ogóle. Autor z czasem wyjawia nam, co tak bardzo trapi głównego bohatera, dlaczego to sprawa osobista, skąd jego przemyślenia i załamanie, no i dlaczego stara się to wszystko utopić w alkoholu. Okazuje się, że jego bliskiego przyjaciela, który jest dla nieco niczym rodzony brat, spotkał wypadek, w wyniku którego ten stracił wszystko, włączając w to chęci do dalszego życia. Ponieważ pozostał mu tylko ów przyszywany brat, najlepszy przyjaciel, zwraca się do niego o pomoc, lecz ten, jak czytamy, nie potrafi zdecydować. To znaczy, bardzo długo nie potrafi zdecydować, aż w końcu przychodzi tytułowa godzina czwarta trzydzieści, kiedy to narrator stwierdza, że jednak podjął decyzję. Jaka to decyzja? Nie mam pojęcia, albowiem w tym miejscu opowiadanie się urywa, zostawiając nas z otwartym zakończeniem oraz wyobraźnią. Wygląda na to, że autor chciał nas skłonić do refleksji, abyśmy spróbowali wczuć się w sytuacje protagonisty, wejść w jego myśli i skórę, by ostatecznie wyjść z własną decyzją i własnym rozwiązaniem dramatu, o którym czytaliśmy przez te bodajże siedem stron. Aha – a co to za dramat, to nie chcę spoilerować... Jeszcze? Przede wszystkim, muszę pochwalić formę oraz wykreowany klimat, za sprawą którego tekst wydaje się „ludzki”. Jakby to nie były te wesołe, kreskówkowe postacie będące kucykami, tylko z autentycznymi problemami, ale prawdziwi ludzie, z prawdziwymi, ludzkimi problemami, zachowujący się w sposób zrozumiały tylko dla ich samych, bo tylko oni wiedzą, jak to jest i jak się z tym czują. Bo najlepiej samych siebie znają tylko oni. Utrzymuje się to przez całe opowiadanie, zgrzyta mi jedynie to, jakim cudem bohater pozostał przy trzeźwym umyśle, ba, najwyraźniej nieźle sobie radził z funkcjonowaniem/ poruszaniem się, pomimo – jak rozumiem – spożytego mocnego alkoholu, którego przecież musiało się przelać dosyć dużo. No nic, taki nitpick z mojej strony. Nie wchodząc w szczegóły i też nie chcąc urządzać tutaj mini wykładu odnośnie własnej sytuacji życiowej, prywatnych odczuć i problemów, muszę zaznaczyć, że w żadnym momencie nie poczułem się ani trochę urażony, nie miałem też myśli, że autor porywa się na pisanie o czymś, o czym nie ma pojęcia. Tekst w paru miejscach jest trochę edgy, lecz nie osiągając przy tym poziomu przesady, po którym rzeczywiście mógłby się okazać obraźliwy, czy to dla osób cierpiących na depresję, czy rozważających w przeszłości samobójstwo. Wręcz przeciwnie – uważam, że Bester jak najbardziej ma warunki, by takie problemy podejmować w swojej fanfikcji, wie jak o tym pisać, by brzmiało to realistycznie i życiowo, poważnie, ale z domieszką tego... „pieprzu”, który może symbolizować nerwy, powodowany bezsilnością gniew, to nieznośne uczucie upływającego czasu tudzież poczucie beznadziejności. Stąd nie rozumiem ani trochę, dlaczego postanowił to rozpisać na zaledwie siedem stron. Historię poznajemy tylko z jednej perspektywy, co nie ma wpływu na to, że nie wiemy nic a nic o tych postaciach. Nie widzimy ich interakcji, jedynie wspomnienia, lecz tylko głównego bohatera, a przecież co kuc, to opinia. Każda ze stron może przeżywać ten dramat inaczej i każda potrafi upatrywać wyjścia z trudnej sytuacji w czymś innym, bo jest ciężko, ale możliwych rozwiązań jest cała masa. Jedne bardziej przyziemne, drugie nietypowe. Jedne logiczne, drugie pozornie zupełnie od czapy. Ale dla każdego z osobna, wszystko może mieć różne znaczenie i tak samo różna może być hierarchia wartości. Stąd uważam, że w tak krótkiej formie, ów pomysł wiele traci. Chciałbym wniknąć także w myśli wspomnianego najlepszego przyjaciela, a może i jego rodziny. Chciałbym wiedzieć więcej o tym, jak było przed wypadkiem, a jak zaraz po nim. Jak zareagował każdy z nich na złe wieści. Jak początkowo sobie z tym radzili. Czy próbowali walczyć, jakoś żyć normalnie, a może działo się coś zupełnie innego? Możliwości na realizację zarówno [Slice of Life] jak i [Sad] jest tutaj od groma. Ale autor nie zdecydował się nam ukazać problemu z innych perspektyw. Dlaczego nie? Z drugiej strony, to, że nikogo nie poznajemy z imienia, ma tę zaletę, że w tym kontekście mógłby to być każdy, co współgra z prawdziwym życiem. Przecież znamy takie osoby. Mijamy je codziennie na ulicy, widujemy w okolicy, w sąsiedztwie, nie zawsze trzeźwych, lecz gdybyśmy wiedzieli z czym muszą się zmagać, być może nabralibyśmy zrozumienia. Albo sami spróbowali pomóc. Może przestaliby być dla nas bezimienni. No właśnie – to wszystko zawsze zależy od wszystkiego, jest niejednoznaczne i może być postrzegane różnie, ale autor po prostu nam tego nie opisuje. Wielka szkoda. Nie wspominając o tym, że część wymienionych zdarzeń wydaje się następować... trochę za szybko. Powiedzieć, że jest niedosyt, to jak nic nie powiedzieć, chociaż w kontekście podejmowanej tematyki, to chyba nie jest odpowiednie słowo. Forma zawiodła, nie uciągnęła koncepcji, nie poradziła sobie z ukazaniem pełnego spektrum możliwości i emocji, po czym my, odbiorcy, pozostalibyśmy naprawdę skołowani, bo w sumie nie mielibyśmy pojęcia jak postąpić, chyba, że w dniu lektury mielibyśmy bagaż podobnych doświadczeń. Czego nikomu nie życzę. I to chyba właśnie mój największy zarzut, a może po prostu nie zrozumiałem, co autor miał na myśli. Nie chodzi o to, by zastanowić się, a jak postąpilibyśmy my, lecz by nakreślić sytuację z pozoru bez wyjścia, a potem subtelnie zwrócić uwagę, że wszystko jest niejednoznaczne i że każdy przeżywa to po swojemu, nie skłaniając do wyboru, ale do przemyśleń pod takim kątem, że... stajemy się uczuleni na pewne problemy rodzinne, osobiste dramaty. Nie potrafimy wybrać, ale potrafimy rozpoznać, że ktoś może pewne rzeczy rozumieć inaczej i chcieć czegoś innego. Wskazać jedynie, że warto próbować i rozmawiać. Nie oceniać wszystkiego po swojemu, ale umieć postawić się w czyjejś sytuacji. Poszukać pola wspólnego. Cokolwiek. Tak jak byłem skonfliktowany od lat, tak jestem skonfliktowany i teraz. Nie do końca jestem zadowolony ze swojego komentarza, ale jakbym miał pisać dalej, to bym pisał i pisał, aż całkowicie rozmyłoby się to, że chodzi tutaj o ocenę pewnego fanfika. Na swój sposób ważnego, na swój sposób refleksyjnego, zwracającego uwagę na coś, co niestety współcześnie jest codziennością, a na co wciąż tak wielu bywa ślepym. Włączając w to grono również najbliższych. O tyle istotnego, że często problem jest kompletnie niezrozumiany i pomoc nie przychodzi albo w ogóle, albo w nieodpowiedniej formie, albo za późno. W jakimś sensie ponadczasowego, bo podobne, trudne do przełknięcia rzeczy przytrafiały się kiedyś, przytrafiają teraz i zapewne będą przytrafiać się dalej. Niezwykle trudno mi polecić opowiadanie komukolwiek, nie dlatego, że jest ono słabe, ale dlatego, że jest trudne i życiowe, lecz nie rozwija przy tym pełni swoich możliwości, ucząc nas czegoś. Albo po prostu przypominając o czymś. Bester miał świetny pomysł, najlepsze ku temu warunki oraz styl, lecz wybrał formę, która po prostu tego nie uciągnęła. Oceniając na chłodno, powiedziałbym, że to poważny średniak skłaniający do przemyśleń, podejmujący trudny temat w sposób całkiem odważny, acz szanujący czytelników. Na gorąco... powinno być tego więcej. Problem, choć ukazany z powagą, został według mnie nieco... spłycony? Sam nie wiem. Ostatecznie, jest to tekst, który trudno ocenić, ale który chyba jednak warto przeczytać samemu i na spokojnie się zastanowić. No właśnie – samo to, że ma on swoich zwolenników, jak i przeciwników, a także odbiorców, którzy czują się tak gdzieś pośrodku, świadczy o tym, że podejmowany w opowiadaniu problem nigdy nie jest jednoznaczny, najczęściej sprawa jest wielowymiarowa, a skoro tak, to jeszcze ma nie jednego uczestnika, a całą ich grupę, z której każdy może widzieć wszystko inaczej. Czuć się odpowiedzialnym albo nie. Bo nie ma dwóch takich samych uczestników danej sprawy. To, czego nie ma w fanfiku (a powinno być), chyba znajduje odzwierciedlenie w komentarzach. I chyba można to odebrać jako pewien sukces. Sukces, którego ofiarą stało się to opowiadanie.
  13. Oto i jest, kolejna superprodukcja od Bestera! Po inspirowanych faktami, przepełnionych dramatyzmem, refleksją o obecnym stanie naszego społeczeństwa oraz troską o przyszłość „Wspomnieniach Korektora”, pora na ugryzienie podobnego tematu, tym razem od strony lektorów – tych nie aż tak cichych bohaterów dnia codziennego, dzięki którym nasze opowiadania ożywają, a napisane przez nas postacie przemawiają, co prawda słowami, które sami wcisnęliśmy im w usta, lecz nie zawsze pozostając w domyślnym spektrum emocjonalności. Myśleliście, że macie w głowie swoje historie? Poczekajcie na autentyczny lektorat – nie macie pojęcia, jak to brzmi i jak jest naprawdę A jak jest naprawdę, to próbuje nam przybliżyć niniejszy tekst. Lektorowanie nie okazuje się bowiem takim lekkim kawałkiem chleba. Już nie pamiętam, jak to było poprzednim razem (a jestem zbyt leniwy, żeby sprawdzić) ale przy „Byliśmy Lektorami” wyobrażam sobie, że narratorem, osobą mówiącą w tekście, jest sam Bester, dzięki czemu całość nabiera nowego, osobistego wymiaru. A przy okazji jest jeszcze więcej śmiechu. Przede wszystkim, niczego nie można robić porządnie bez należytego uzbrojenia pracy. Wybór sprzętu, software'u jest bardzo szeroki, wszystko ma swoje osiągi, plusy, minusy, ale także cenę. Z opowiadania możemy dowiedzieć się, że wybór odpowiedniego mikrofonu, miksera itd to nie jest wyłącznie kwestia wydania określonej sumy, niekiedy jest to prawdziwa wojna, choć rozgrywająca się w internecie, na Discordzie. W tekście przewija się nieśmiertelna i chyba od lat kultowa Elektroda, zaś okrzyki bojowe zwolenników danego sprzętu przypominają stare wojny konsolowe/ komputerowe. Coś podobnego do „Sega does what Nintendon't”, ale i przywodzącego na myśl nasze polskie „Atarowca wal z gumowca”. Tak, tak, wiem, było też „Komodorowca”. Było i tak, i tak Lecz to tylko wierzchołek góry lodowej. Chcąc zdobyć środki na sprzęt najwyższej jakości, aspirujący lektor musi być gotowy na szereg wyrzeczeń, oczywiście opisanych w opowiadaniu. Musze przyznać, że poczułem nostalgię. Papier toaletowy za złoty czterdzieści dziewięć? Kilo paróweczek za trójkę? Ech, ale to wszystko kiedyś było tanie... Położenie swojego własnego, amatorskiego, kameralnego studia nagrań też nie jest bez znaczenia. Przez pewien czas na tym właśnie skupia się humor opowiadania – uroki nagrywania w bloku. Wraz z wrzeszczącym pupilem (biedny ten kotek, tak swoją drogą), udziela się sąsiedztwo, nie tylko koneserzy napojów wyskokowych czy testerzy denaturatu, ale i monitoring osiedlowy, nie zabraknie sąsiada uprawiającego dzikie walenie w grzejnik, na co protagonista nie zostaje obojętny. A to dopiero początek. Wszystko przeplatane jest wspomnieniami z wielu innych, nie tylko tych codziennych zdarzeń, w wyniku których profesja lektora, nawet amatorskiego, urasta do rangi czegoś, za co należy się order Virtuti Militari. Jedni mają za powstanie, drudzy za teściowe, jeszcze inni za lektorowanie Dosyć długo ma się wrażenie, że tekst jest oderwany od... może nie fandomu – wszakże dwukrotnie zostają wplecione fragmenty z kucykowej fanfikcji – ale od naszego środowiska, toteż bardzo się ucieszyłem, gdy w końcu został wspomniany legendarny Misiek200m, a potem Dex czy Wilczke, przy której nie zabrakło małej teorii spiskowej Oczywiście wszystko przedstawione z humorkiem i szacunkiem, bardzo sympatycznie. FlutterFana niestety nie kojarzę w ogóle. Ale jest w tekście. Opowiadanie w zasadzie się urywa, ale zostało to wyjaśnione fabularnie. Serio myśleliście, że ten fundusz mikrofonowy to z oszczędności na jedzeniu i komunikacji? ;P Tekst nie jest długi, czyta się go wartko i z uśmiechem, chociaż nie każdemu ten typ humoru podpasuje. Jest bardzo... no, po polsku – jest to nasza rzeczywistość z blokowiska wzięta, z całą swoją wulgarnością, impulsywnością i groteską. Ktoś powie, że wszystko opiera się o stereotypy, że te czasy już minęły, ktoś inny odpowie, iż w zeszłym tygodniu pani Halinka go skrzyczała z okna. Ma to swój urok i klimat. Taka tam, szara, osiedlowa rzeczywistość, fajnie zestawiona z marzeniami o zostaniu prawdziwym spikerem radiowym i autentycznej karierze, której jednym z wielu symboli mogłoby być spotkanie z Wielką Trójcą Polskiego Lektorstwa. W zasadzie, nawet nie trzeba siedzieć w naszym fandomowym półświatku, by załapać o co chodzi. Oczywiście warto, wówczas wiadomo kim jest np. taki Dex, ale i bez tego przekaz jest jasny jak słońce. Wszystko wydaje się przerysowane ponad miarę, jednakże jakby to rozważyć na chłodno, zachowanie narratora, jak i jego reakcje, nie powinny wzbudzać zdziwienia. Sama lektura, z perspektywy twórcy, który pisze teksty do lektorowania oraz słuchacza tychże (i nie tylko) czytań, była lekka, przyjemna, zabawna i w żadnym momencie nieprzesadzona. Wbrew pozorom, przerysowanie to nie to samo co przesadzenie z czymś i gdyby opowiadanie przeciągnęło się, to podejrzewam, że te przerysowane, ale wiarygodne żarty w końcu zaczęłyby mnie nużyć, a tak jak jest teraz, autor osiągnął idealny balans. Nie za dużo, nie za mało. Forma jest lekka i potoczna, co pasuje, no bo w tego typu tekstach jakieś wyszukane słownictwo tudzież zabiegi stylistyczne niekoniecznie są czymś pożądanym. Nie jest zaburzone flow czytania, może poza kilkoma onomatopejami, które nieco się przeciągają. Ale poza tym, jest w porządku. Wprawdzie Midday Shine zaróżowiła swego czasu poszczególne partie tekstu, ale poza tym, poważniejszych błędów nie uświadczyłem. No i nie ma co ukrywać, tekst jest takim duchowym następcą „Wspomnień Korektora”, co jest sympatyczne i się podoba, po prostu. Ciekawe co zmajstruje autor, kiedy przyjdzie mu domknąć trylogię „Byliśmy Lektorami” z pewnością okaże się ciekawe samym lektorom, jak również osobom aspirującymi, choćby do otrzymania rangi głosu na Kąciku Lektorskim. Niewykluczone, że zwykłym pisarzom czy korektorom także wyda się to przyjemną, lekka komedyjką. Co do reszty potencjalnych odbiorców, to naprawdę zależy, ale myślę, że warto rzucić okiem, ot, dla rozrywki
  14. A zakończę ten mały maraton pierwszym tłumaczeniem ze stajni Arjena, oryginał jak widzę pochodzi z 2012, czyli sprzed dekady. Młody fandom, zamierzchłe czasy, zatem pozostaję w poprzedniej epoce. Zresztą, czego niby miałbym się spodziewać, przeskakując z „nowszych” przekładów do tego pierwszego? Oj tak, istna machina czasu. Opowieść o Fluxie to nic innego, jak kolejna historia o tym jak do Equestrii trafia pewien człowiek, nie poznajemy jego prawdziwego imienia, ale istotnie jest to tytułowy Flux, no zupełnie szczerze muszę przyznać, że pomysł, by powiązać tę „ksywkę” z nadzwyczajną właściwością jego kucykowej formy jest sam w sobie dosyć ciekawy. Co jednak nie zmienia faktu, że jest to kolejny odcinek z sagi „Oglądałem serial MLP, potem trafiłem do Equestrii i zostałem alikornem!” Spokojnie, spokojnie, to nie koniec klisz. Jak się okazuje, nasz bohater cierpi na zanik pamięci (ale coś nie do końca, o tym trochę później), ale nie ma strachu, bo księżniczki i Mane6 są tuż obok, by we wszystko go wprowadzić, pokazać mu Ponyville, zapoznać się, a przy okazji nauczyć magii i wdrożyć w zwykłą codzienność. W tle oczywiście przewija się Discord, który ma w zanadrzu mhroczny i złowieszczy plan, bynajmniej nie jest dziełem przypadku to, że Flux trafił do Equestrii i stracił pamięć. Ale jaki to plan? Tego najprawdopodobniej już nigdy się nie dowiemy. Autor, z tego co widziałem na FiMFiction, porzucił opowiadania, a Arjen przetłumaczył całą dostępną w ramach tego tytułu zawartość. Czego w sumie nie żałuję ani trochę, bo o ile zaczęło się zwyczajnie, o tyle im dalej, tym trudniej mi się to czytało. Nie tylko z uwagi na formę (za momencik opiszę co jest nie tak w tej materii), ale i treść, może jest to trochę nie fair z mojej strony, no bo opowiadanie ma już swoje lata, niemniej uważam, że akurat ta historia nie zestarzała się najlepiej, nie okazała się tak wciągająca co inne, podobne fanfiki pisane naokoło roku 2012, no i gdyby nie to, że wypisywałem sobie co ciekawsze cytaty, mógłbym mieć kłopot z wyłapaniem z niej czegokolwiek. Ale jakoś się udało. Opowiadanie, niestety, jest takie, o którym można zapomnieć (ang. forgettable), a szkoda. Zawsze szkoda, kiedy autor próbuje, ale tekst sobie nie radzi, tym bardziej po upływie czasu. A skąd wiem, że próbował? Z jego notek, które Arjen był łaskaw przetłumaczyć A tekście przewinie się jeszcze trochę typowych dla młodego fandomu klisz, ale to jeszcze nie jest takie najgorsze. W końcu to stara historia. Pierwszy rozdział trochę mnie zmylił, bo na pierwszy rzut oka, o ile zamiast półpauz zobaczyłem dywizy, o tyle tekst był wyjustowany i nawet miał akapity, co pozwoliło mi łudzić się, że forma jeszcze jako tako da radę. Zacząłem czytać i szybko zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Cóż, nie mam szczęścia do wykopków, co zresztą objawiło się przy poprzednim evencie komentarzowym i ostatnich wykopaliskach, które sobie urządziłem „Się nie była zbyt przyjemna”. To jeden z wieeelu błędów, na jakie natrafimy w trakcie lektury. Poza tym, „odruchowo pomyślała”? Prędzej to chyba instynktownie, ale to przekład, więc niewykluczone, że to kwestia tego jak został napisany oryginał. Ewentualnie tłumaczowi zabrakło lepszych określeń. Jeden z wielu przykładów jakiegoś przedziwnego wariantu wielokropka – ze spacją przed i po nim. Poza powtórzeniami, to zdanie nie brzmi dobrze. Rzekłbym, że wręcz jest niezrozumiałe, wewnętrznie sprzeczne. Naprawdę, nie wiem co miał na myśli autor/ tłumacz. Czegoś w tym zdaniu brakuje. Albo nie dość, że czegoś brakuje, to jeszcze coś poszło nie tak z odmianą. Powtórzenia, one są wszędzie „Nie mogłybyśmy”, tam są same postaci żeńskie „Tę” sugestię. I znowu powtórzenie! Jeżeli na miejscu był korektor, to z całą pewnością on nie był niczego świadomy. Abrakadabra, to czary i magia! Dla niezorientowanych - chodzi o powtórzenia. Więcej magii się nie dało? „Wyrazie”, no i powtórzone „się”. No co jest? Co robi przecinek przed „i”? Jedynym „i” w zdaniu? „Znikał, gdy się z nią stykał” brzmi jak wers z jakiej piosenki typu disco-polo. Powtórzone „się”. Poza tym, raz jest „traci”, za chwilę „zbliża”, a potem „znikał”. Pomieszanie czasów Pomijając te nawiasy, ta interpunkcja to iście intrygujący artefakt. To brzmi bardzo źle. I brakuje literki. Widzicie gdzie? No proszę. Społeczność potrafi spierać się o kucykową anatomię, czy się tego trzymać, a jeżeli tak to do jakiego stopnia, a tu nagle okazuje się, że konie mają skrzydła z aksamitu. A teraz jest „ono” Wszystkie powyższe kwiatki pochodzą z rozdziału pierwszego. Mało? A co, jeśli powiem Wam, że nawet jak na moje oko (a nie jestem korektorem), jest to zaledwie jakaś ćwiartka tego, co się wyprawia w tekście? Jeszcze mało? No to uwaga – to dopiero połowa rozdziału. Połowa! Co nas czeka potem? Tym razem na skromnie, no bo jakbym miał pokazać wszystkie przykłady, prościej byłoby zacytować cały fanfik. Albo odesłać do pierwszego posta. Zbiorczo – w rozdziale drugim brakuje akapitów, interpunkcja padła ofiarą zuchwałej napaści, tylko kilka przecinków przeżyło, półpauzy poszły spać, brakuje kropek, zwroty do poszczególnych postaci bywają rozpoczęte wielką literą jakby była to korespondencja, plus różne niezrozumiałe dla mnie zabiegi w formatowaniu, sam nie wiem, czy to wyszło przypadkiem, czy było celowe. To mi wygląda na jeden z wielu tych, no... wpadek fleksyjnych? Pamięta nazwę planety, jej podział (z grubsza), skąd się wziął... Wiadomo, najlepsza amnezja to taka, po której to i owo można zapamiętać. Służby. Meteorologiczna. Nie-wiadomo co się stało z kropką. Rozdział trzeci to też niezły numer. Zwłaszcza te sporadyczne, losowe pogrubienia dywiz. No i wzywanie Boga na daremno. Jednak kuce w coś wierzą, ciekawe. Oczywiście akapitów i takich tam nie uświadczymy, bo po co. Ano, zapomniałbym. Chociaż bohater jest w Ponyville pierwszy dzień, dopiero co się zmienił w kucyka, oczywiście uczy się magii w błyskotliwym, zawrotnym tempie, aż sama Twilight (przypomnijmy – wybitnie uzdolniona, wyjątkowa, ucząca się wiele lat pod okiem Celestii) jest zaskoczona. Oczywiście, że tak! Dawno nie było błędów. „Ze Twilight, Applejack...” no i ten, Spajkeejem. Ten apostrof przy „Armor” i ten przypis od tłumacza. Gdyby był to felieton czy coś w tym rodzaju, to spoko, ale to fanfik. Literatura. Może by tak przypis? Mógłbym wymieniać, cytować jeszcze długo, ale myślę, że nie ma takiej potrzeby. Forma po prostu nie istnieje. To znaczy, istnieje, ale akapity, półpauzy, znaki interpunkcyjne, polszczyzna, to wszystko są pojęcia abstrakcyjne, co notorycznie odwracało uwagę od treści. Przez co mocno stracił klimat. Którego zresztą nie szło poczuć. Cóż, pierwsze tłumaczenie Arjena, wybaczamy Natomiast, jak sobie przypomnę pozostałe przekłady, to chyba „I Love You, Princess Luna” prezentuje się najlepiej. Co jednak... nie jest zbyt imponujące, gdyż tamten tekst przecież też miał swoje problemy. Szkoda, że w pewnym momencie te przekłady się skończyły. Bo widać, że tłumacz zdobywał doświadczenie, jakoś sobie to szło. Ciekawe, jakby się to rozwinęło, gdyby tłumaczył dalej, a może i pisał. Ogółem, dobrze się tego nie czyta, ale plusy swoje ma. Na przykład, pomysł, by Applejack mówiła śląską gwarą, uważam za dobry, w praniu wyszło to całkiem sympatycznie, no i jakichś szczególnych problemów ze zrozumieniem jej wypowiedzi nie uświadczyłem. Miało to swój klimat, nie powiem, że nie. Zwłaszcza gdy to usłyszałem uszami wyobraźni. Zresztą, sam innym razem popełniłem coś podobnego, chociaż postawiłem na coś typowo góralskiego. No i charaktery Mane6... Co by nie mówić, po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw”... są w porządku. Naprawdę. Jest parę naiwnych, kreskówkowych, ale uroczych momentów, które próbują zbudować nastrój. Zresztą, jeżeli już coś da się poczuć, to jest to ten stary, niewinny fandom, nad którym zdaje się ciążył jeszcze cień „kapkejksów” i takich tam. To jest fajne, mimo wszystko. Ostatecznie, trudno mi wyobrazić sobie miejsce dla tego fanfika we współczesnym fandomie, może on się wydać... ciekawy jako relikt z dawnych czasów, ale nawet dzisiaj, kiedy od czasu do czasu powstaje coś podobnego, coś na podobnych motywach... Może pod kątem formy czy ogólnej kompozycji jest lepiej, ale tej iskry old schoolu brakuje. I to jest chyba największy atut niedokończonej historii Fluxa, jak na współczesne czasy. Nic więcej nie da się na ten temat powiedzieć.
  15. No i w końcu dotarłem. Opowiadanie, które, jak sądzę, pamiętam z 2013... i które po latach czytałem powtórnie, w związku z jednym z fanfików, przy którym miałem przyjemność pomagać. Chodziło o szybką analizę porównawczą i odpowiedź na parę pytań, nic więcej. A teraz przeczytałem znów i tym razem nie ma już ucieczki – trzeba to skomentować W fabule tej nie aż tak długiej historyjki pierwsze skrzypce gra księżniczka Luna. Jak się okazuje, autor nie wybiegł w przyszłość zbyt daleko i od jej powrotu nie upłynęło zbyt wiele czasu, stąd kucyki doskonale pamiętają jej poprzednią formę oraz zło, do jakiego próbowała się dopuścić. Przez to Luna czuje się nie tylko odrzucona, ale i niekochana, ba, niezdolna do miłości. W typowo romantycznym stylu, w tekście pojawia się wzmianka, że jej serce jest skute lodem. Ale oto na horyzoncie pojawia się ktoś, kto żywi do niej prawdziwe uczucie. Początkowo księżniczka nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz w miarę jak poznaje swojego adoratora, zaczyna rozumieć, że potrafi kochać i sama może być kochana, dzięki czemu wyzbywa się poczucia bycia gorszą, skażoną, skazaną na samotność. Jak zapewne zdążyli się Państwo domyślić, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Jeżeli ktoś jeszcze się łudził, część druga – „Ostatnie myśli” – powinna definitywnie pozbawić wątpliwości. Okazuje się, że w księżniczce Lunie skrycie podkochiwał się pewien gwardzista, którego wprawdzie nie poznajemy z imienia – jedynie z poprzedniej profesji – czego jednak nie traktuję jako minus. W ten sposób, to mógł być każdy, co zdaje się dobrze współgrać z głównym przekazem tej opowieści. O tym nieco później. Jednakże nasz bohater nigdy nie wyjawił księżniczce tego, co do niej czuje. Stąd też, ta nie miała o niczym pojęcia, dopóki pewien żołnierz – przyjaciel tegoż gwardzisty – przekazuje koronowanej głowie jego dziennik, wspominając jedynie tyle, że on by tego chciał. Tak oto Luna zagląda w myśli ogiera, który się w niej zakochał, odkrywając, że uczucie, jakie do niej żywił, było autentyczne i szczere. Nie mija wiele czasu, zanim je odwzajemnia... z jakiegoś powodu. Chociaż jest za późno. Wraz z kolejnymi wpisami, Luna odkrywa tego gwardzistę również jako poetę i filozofa, jednakże tym, co zwraca uwagę czytelnika, jest to, że ów jegomość przez całą służbę toczył wewnętrzną walkę, ostatecznie wybierając poświęcenie i obowiązki ponad płonące w jego sercu uczucie... Hm, naprawdę to napisałem? Być może zapytacie, ale skąd ten żołnierz miał osobisty dziennik zakochanego w Lunie gwardzisty, w ogóle, co się z nim stało? Jak już pisałem, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Luna pewnie i tak by przeżyła swojego adoratora, lecz ten zdecydował się poświęcić własne życie, by osłonić księżniczkę przed błyskawicą wyczarowaną przez pewnego nieznajomego, który najwyraźniej nienawidził Luny tak bardzo, że postanowił ją wykończyć, niż ta na powrót zdążyłaby przybrać formę Nightmare Moon. Myślę, że opowiedziałem już dosyć. Pozostały jeszcze niuanse, ale te możecie poznać sami, o ile zdecydujecie się na lekturę. Swoją drogą, pierwsze wrażenie nie jest zbyt dobre, aczkolwiek to nie wina tekstu – po latach różne osoby skaszaniły tekst dziwnymi sugestiami, ale na szczęście tylko na etapie prologu i da się temu błyskawicznie zaradzić, wybierając opcje wyświetlania, do czego oczywiście namawiam. W każdym razie, jest to całkiem ładne opowiadanie, pisane najgłębszymi emocjami, skupione mocno na przemyśleniach wewnętrznych zarówno tajemniczego gwardzisty, jak i księżniczki Luny, sama relacja zaś, jest klasycznie oparta na tym, jak wiele tych dwoje dzieli, by na samym końcu okazało się, że gdyby rzeczy potoczyły się inaczej, zapewne byliby razem. Nic nowego, nic odkrywczego. Opowiadanie głównie eksploruje uczucia Luny i stara się ukazać, jak miłość jest w stanie odmienić kuca – zwłaszcza, gdy ten, zważywszy na trudną przeszłość, nie ma nadziei na to, że będzie w stanie odnaleźć się pośród innych. Z tym aspektem kreacji głównej bohaterki jednocześnie mam problem i nie mam problemu. Problem polega na tym, że wydaje mnie się to mocno naciągane, skrajnie wręcz naiwne, że odwzajemniła uczucie (notabene do kogoś, kogo w sumie w ogóle nie znała) po tym, jak przeczytała osobisty dziennik – uznając, że na tej podstawie jest w stanie jego właściciela pokochać, zrozumieć, że go poznała i wie, co czuł. Natomiast problemu nie mam o tyle, iż domyślam się, jakie było zamierzenie autora – Luna przekonana o tym, że już nikt jej nigdy nie zaufa, nikt jej nie docenia, nikt nie pokocha, tak bardzo potrzebowała podobnej formy wsparcia, że nie patrzyła na to, czy faktycznie tego kogoś w ogóle kojarzy wizualnie, czy tego kogoś znała jakoś bliżej, bo wystarczyło samo wyznanie miłości. Dowód na to, że jednak może być kochana i że warto żyć dalej. W tym kontekście, nie traktowałbym relacji z jej strony jako czegoś... autentycznego, ale raczej jako wyolbrzymioną, łzawą formę podziękowania za napisane w dzienniku słowa. Wątek znajduje swoją kulminację w dwóch ostatnich częściach, gdzie nawet przewinie się Celestia. Relacje między siostrami zostały opisane oszczędnie, ale wiarygodnie i całkiem klimatycznie, Lunie da się współczuć, a do Celestii zapałać sympatią za to, jak wspiera siostrę. Jednocześnie odnosi się wrażenie, że w tej pierwszej dokonała się jakaś przemiana. Wydawała się jakaś taka... szczęśliwsza? Spokojniejsza? Pogodzona? Klimat jak najbardziej jest i muszę przyznać, iż był to kolejny powiew old schoolu, natomiast jeśli oceniać to na chłodno, to najbliżej mi do opinii Testara. Opowiadanie z całą pewnością kreowane było na „wyciskacz łez”, tekst romantyczny, sentymentalny i refleksyjny zarazem, co przy takie formie w sumie się udało, choć dla mnie osobiście opowiadanie było w paru miejscach mdłe. Chyba głównie za sprawą słownictwa. Na przykład: Co swoja drogą trochę kontrastuje z fragmentami, które na pewno były pisane na poważnie, lecz przez memy czy swe brzmienie okazały się nieco... nie chce powiedzieć śmieszne, ale na pewno trąciły groteską. A ja wiem, jak wygląda kredens. Wiem też, jak dobrze nadaje się do rzucania. Każdy kiedyś umrze. A rodzice i starsza siostra to pies? No i jeszcze jedna rzecz: Co do artystycznej duszy gwardzisty zapewne zdania będą podzielone, lecz jeśli chodzi o jego filozoficzne oblicze, to jestem nieco skołowany. Czy coś przeoczyłem? Gdzie, gdzie to jest? Serio, nie widzę. Czy Luna wysnuła ten wniosek na podstawie wpisów, których my, jako czytelnicy, nie poznaliśmy, czy po prostu, ech, na intuicję wiedziała, że ów ktoś oprócz niej umiłował sobie mądrość? W sumie, motyw z gwiazdami na koniec był sztampowy. Ale przynajmniej zrealizowany zwięźle i w odpowiednim nastroju. Niech będzie. Całkiem ładne. Pozostała jeszcze forma, która jak na swoje lata trzyma się naprawdę nieźle, choć bolą powtórzenia (zarówno „Cię”, „Ciebie” jak i dosyć częsty title placement), czy brakujące znaki interpunkcyjne, głównie przecinki, lecz i paru kropek tez zabraknie. Plus rzeczy w stylu: Zleceniodawczyniami jak już. Niemniej, nie znalazłem w tekście niczego, co skutecznie odwracałoby moją uwagę od treści, która, jak na to, czym jest, chyba do dziś się broni i daje się lubić. Jest to prosta, całkiem ładna historyjka, pisana „na poważnie”, zgłębiająca emocjonalną stronę Luny, starająca się nam ukazać jak rozbita i załamana była to postać, aż niespodziewanie okazało się, że jednak może być uwielbiana, kochana. Przekaz jest prosty, ale zawiera się w szeroko pojętej konwencji bajkowej w tym sensie, że promuje miłość, szczerość, poświęcenie wyższym wartościom itd. Chociaż tekst miejscami za bardzo usiłuje przyprawić czytelnika o łzy w oczach (u mnie bez powodzenia, zamiast tego miałem lekkie mdłości), jest to dzieło, do którego można powrócić nawet po latach i przy którym w sumie miło się spędza czas. Nie mam nic do tego typu historii, ale osobiście wolę, gdy obok wątku romantycznego przewija się na równych zasadach np. tajemniczość, najlepiej przyprawiona mrokiem. Jak w "Grzechach księżniczki Cadenzy". Aha – dlaczego uznałem, że uczynienie tego gwardzisty bezimiennym służy przekazowi opowiadania. Ano dlatego – i o tym wspomina sama Luna – że w tym wypadku jest to po prostu zwykły kucyk (taki jak ona), jakich wiele. Jest to każdy. Co oznacza, że każdy może zapałać uczuciem do Luny, niekoniecznie tym najwyższym, ale w ogóle. Księżniczka, mimo swojej przeszłości, może być lubiana, może być kochana, może być zaakceptowana, przez każdego. Jest to miłe, rozgrzewające serce, pozytywne, no i odpowiada bajkowej konwencji, o której wspominałem. Jestem skonfliktowany, czy nadaje się to na pełnoprawny morał, ale myślę, że pomysł zdaje egzamin, zwłaszcza w tak krótkiej formie.
  16. Czas na kolejną klasyczną opowiastkę, oczywiście z gatunku „Luna does X”, tym razem zobaczymy jak sobie poradzi z pójściem spać, korzystając z jednej z tych nowoczesnych, królewskich sypialni przeznaczonych dla księżniczek alikornów. Wygląda na to, że totalnie pokićkałem kolejność wydawniczą, bowiem znów trafiłem na tekst niewyjustowany, pozbawiony akapitów, o dywizach czy niezaakceptowanych przez lata sugestiach nie będę już wspominać. Mamy za to jedno absolutne novum – ściany tekstu! Normalne, prawdziwe ściany tekstu, narracja rozciągnięta na całe strony, w tym jeden z tak oto napisanych akapitów zlany z wtrąceniem przy kwestii mówionej, na stronie bodaj czwartej. Same atrakcje! Opowiadaniu dosyć blisko jest do „Luna Takes a Shower”, z tym, że jest ono nieco dłuższe i tak też napisane – z jakiegoś powodu nie była to aż tak lekka lektura, niekiedy miałem wrażenie, jakby ciągnęła się, choć nieznacznie. I całe szczęście, bo udało się uniknąć dłużyzny. Niemniej... muszę przyznać, abstrahując od tego, czy to było zamierzone czy nie, że w tym tekście stworzyło to odpowiedni klimat „zasypiania”, w ogóle, obrana tematyka jest czymś, z czym łatwiej się utożsamić i co łatwo sobie wyobrazić z autopsji. Kolejne próby wygodnego ułożenia się, bezowocnego oczekiwania na sen, męczenie się przekręcaniem z jednej strony na drugą, wszystko naraz wraz z upływem czasu robi się uciążliwe i jeszcze bardziej męczące. W trakcie czytana (dosyć późną porą, warto dodać), chyba to poczułem Czytałem, czytałem i frustracja związana z niemożnością zaśnięcia, zmęczenie kolejnymi nieudanymi próbami wproszenia się w objęcia Morfeusza, udzielało mi się im bliżej zakończenia byłem, oczywiście na ile możemy mówić o fanfikowej immersji. Oczywiście wyobraźnia działa, komedia opiera się w znacznej mierze na opisach, toteż czytelnik dopingowany jest, by kolejne ruchy księżniczki wizualizować sobie, może w stylistyce serialowej, może w jakiejś innej, co domyślnie ma przyprawiać o uśmiech na twarzy, no i ogólną poprawę humoru. W tej materii... jakiegoś spektakularnego sukcesu nie ma – poprzednie teksty wydały mnie się pod tym względem skuteczniejsze, zabawniejsze. Jednakże – i to w sumie można powiedzieć także o nich – czytając sobie „Luna Tries To Sleep” miałem wrażenie, jakbym wyobrażał sobie w głowie jakąś extra scenkę czy też fragment autentycznego odcinka, bonusową animację. Wydźwięk też okazał się dla mnie całkiem oficjalny. Takie efekty – czasem zamierzone, a czasem przypadkowe – powodują, iż opowiadanie z miejsca nabiera kucykowego, serialowego nastroju, zważywszy na rok napisania, czuć także dużą dozę nostalgii. Ilu rzeczy jeszcze wtedy nie było... Jasne, poprzednie opowiadania również miały ów walor, jednakże problemy z zaśnięciem mają według mnie wyższy... nazwijmy to, „stopień prawdopodobieństwa”, jako coś, co mogłoby znaleźć się w serialu. Wojny intergalaktyczne to nie do końca ten klimat, z kolei zalanie wrzącą wodą wydaje mnie się zbyt ryzykowne. Może to głupie, ale możliwe, że cenzorzy by się na to nie zgodzili, bo jeszcze jakiś dzieciak spróbowałby zrobić komuś psikusa na podobnej zasadzie, co zapewne skończyłoby się tragicznie. Znaczy się, na poważnych poparzeniach. Ale „Luna Tries To Sleep”? Gdzie tam. W stu procentach bezpieczny, bezstresowy family-friendly koncept, z którego można wycisnąć zaskakująco dużo scenek, więc nawet gdyby materiału było za mało na pełnoprawny odcinek, zawsze da się z tego zrobić filler czy dać to do jakiejś książeczki, cokolwiek. Tutaj wszystko ok. To, co nie było według mnie tak do końca ok, to końcówka. Do samego końca, czyli tego, co ukazuje się oczom czytelnika jako ostatnie, nie mam zastrzeżeń. Jest ten punch-line, no i podobnie jak cały fanfik, stało się coś, co chyba każdy zna z autopsji, więc tutaj wszystko gra. Chodzi mi o rozwiązanie problemu, czyli wytłumaczenie, dlaczego Luna nie mogła zasnąć i co robiła źle w materii obsługi łóżka. Rozwiązanie tejże zagadki wydało mnie się dosyć... rozczarowujące. Sam nie wiem czego się spodziewałem, ale liczyłem na coś kreatywnego. A przynajmniej coś, co postawiłoby wszystko to, o czym czytałem, w innym świetle. No nic. Dobrze, że przynajmniej dowiedzieliśmy się jak śpią księżniczki i po co mają wielkie łoża w swoich komnatach. Ostatecznie, myślę, że było to najmniej atrakcyjne opowiadanie komediowe z Luną, z tych trzech, które przeczytałem w tejże serii. Co nie oznacza, że było złe. Historyjka, sama w sobie, zestarzała się dobrze i nie jest ona zbyt długa, zachowuje lekkość w odbiorze, no i ma odpowiedni klimat, a to przecież najważniejsze. W sumie, to jestem zaskoczony tym, jak wiele wspólnego mają te opowiadania, pomimo różnych autorów. Podobny klimat, podobna formuła, nawet podobne gabaryty i... styl? W porządku, tutaj może zadziałał ten sam, znajomy tłumacz, ale wciąż, wydaje mnie się to dosyć ciekawe. Kolejne klasyczne opowiadanie, które warto znać. Dobre na krótki przerywnik, dostarczające rozrywki, całkiem zabawne i pozytywne, jeśli wyobrazić je sobie w serialowej stylistyce. Nie jest to jednak nic ponadto. I w sumie nie musiało niczym takim być – autor wiedział, co robi i to zrealizował
  17. Pora na kolejne klasyczne opowiadanko z księżniczką Luną w roli głównej, oczywiście przybliżające nam niedaleką przyszłość zaraz po jej powrocie do Equestrii i starcie ze współczesnym światem. Jasne, wesołe nadrabianie tysiącletnich zaległości zwykle wychodzi zabawnie, barwnie i pozostawia po sobie miłe wspomnienia, jednakże w tym przypadku... jestem nieco skonfliktowany. Ale po kolei. Przyznam, że już na tym etapie zauważyłem pewien schemat. Nie mam tu na myśli samej konstrukcji typu: „Luna does X”, gdzie pod „X” podstawiamy jakąś codzienną czynność, dla nas rutynową, oczywistą i banalnie prostą, lecz dla Luny będącą nowością i wyzwaniem. Ten motyw chyba do dzisiaj cieszy się pewnym powodzeniem i jest przyjmowany dobrze, mimo odtwórczości, no i ogólnego wrażenia, że „to już było”. Osobiście uważam, że spektrum jest bardzo szerokie i nawet najlepszy pomysł można popsuć, zaś najsłabszy, najbardziej odtwórczy wykonać tak, by zapewnić odbiorcy maksimum rozrywki. Ale to dygresja. Mimo różnych autorów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakbym czytał coś podobnego, nawet bardzo podobnego, napisanego przez tę samą osobę. Nie mam tutaj na myśli tłumacza, gdyż po raz kolejny jest nim Arjen i po raz kolejny wywiązał się z zadania dobrze (w sumie, przekład brzmi dużo lepiej), bardzo cieszy mnie to, że nie zabrakło justowania, ogólnie, akapity są tam, gdzie trzeba, tekst jest zwarty, dobrze wygląda, gdyby jeszcze zamiast dywiz przy dialogach znalazły się półpauzy, wówczas już niczego bym się nie czepiał. Tym razem Luna staje przed wyzwaniem kąpielowym, w końcu co to za księżniczka, która nie myje kopyt, grzywy, no i w ogóle o siebie nie dba, co nie? No dobrze, lecz na czym polega wyzwanie, zapytacie? Szkopuł w tym, że w ciągu ostatniego milenium kucyki dokonały niesamowitego skoku technologicznego, przesiadając się z wanien na prysznice. Jeden z tychże wynalazków ma u siebie Celestia, która nie omieszkała użyczyć go siostrze, póki robotnicy nie zainstalują czegoś podobnego u niej. Jak nietrudno się domyślić, obsługa tak skomplikowanej maszynerii to nie jest prosta sprawa i tylko interwencja Pani Dnia ratuje zamek królewski przed zatopieniem. Myślę, że już teraz widać pewien schemat. Nie mogę być pierwszym, który zwraca na to uwagę, to jest coś tak oczywistego, że w internecie musiało zostać wspomniane z milion razy. Zazwyczaj historie tego typu przebiegają według formuły takiej, że jest coś, co istnieje, a czego Luna nigdy wcześniej nie widziała, z czym wchodzi w interakcję, co kończy się mniejszą lub większą katastrofą, z której musi ją wyratować starsza siostra. Oczywiście sprawny pisarz będzie wiedzieć jak wziąć tego byka za rogi i np. Kredke pobawił się formułą w taki sposób, że w jedenastym odcinku „Królewskich Antyprzygód” Luna odkrywa pizzę z ananasem (hie, hie), którą jest zachwycona na tyle, że od następnego dnia ma ona być wszędzie, pod każdą strzecha, bo ona tak każe Jednakże niniejsza historia tego nie robi i w sumie nie było powodu, również dawno, dawno temu, by cokolwiek zmieniać. Po prostu otrzymaliśmy więcej tego, co lubimy. Podobnie jak w poprzednim fanfiku, „Luna, There's Sentient Race Inside Your Mane”, kluczem są reakcje i zachowanie Luny w obliczu zaistniałego problemu, choć tutaj rola wyobraźni wydaje się być większa, zważywszy na narrację. Dialogów jest mniej, choć raz po raz Luna wyda rozkaz główce prysznicowej. Czytelnik musi sam sobie wyobrazić kolejne ruchy protagonistki, próby zapanowania nad temperaturą wody czy jej przepływem przez przewód, na czele z próbą uratowania się przed nieokiełznanym żywiołem. Z jednej strony wygląda to komicznie, jak na warunki kreskówkowe czy komiksowe można się uśmiechnąć pod nosem (zwłaszcza, że Luna do wszystkiego podchodzi na serio), lecz z drugiej, brakuje nietypowości, jaką zaserwowało poprzednie opowiadanie, które czytałem. Wiem, wiem, nie ma co ich porównywać, to dwa odrębne dzieła, ale po prostu pomysł na intergalaktyczną wojnę międzyplanetarną toczoną przez rozumną rasę, która wyewoluowała w grzywie Luny, jako koncept, oceniam wyżej, niż perypetie bohaterki ze zwykłym prysznicem. Pomysł dobry, ale taki dosyć... podstawowy. Szału nie ma. A i jego wykonanie wydaje się „tylko” solidne. Jak wiadomo, przy komediach (acz niekoniecznie za każdym razem) należy nabrać pewnego dystansu, przymknąć oko na logikę, nie doszukiwać się sensu czy wiarygodności, a przyjąć historię taką, jaką ona jest... i ocenić, czy było zabawnie. Mimo tej myśli, ciężko mi się to czytało od momentu, w którym czytelnik otrzymał informację, że łazienka jest zalewana gorącą wodą z prysznica, najwyraźniej aż po sam sufit, wypełniając całą przestrzeń i tylko zaniepokojenie Celestii ocaliło Lunę przed utonięciem. No właśnie – przed utonięciem, a nie od poparzeń, które mogły być śmiertelne. Zaznaczam, że z opowiadania nie wynika, że była to tylko ciepła woda, lecz gorąca, parząca, mająca najwyższą możliwą temperaturę, jak na zestaw prysznicowy przeznaczony do królewskiej łazienki. Jasne, można by naciągać, że wcześniej woda była za zimna i to się jakoś „po drodze” wymieszało i zrobiło letnie, ale... nie, to nie te proporcje. Poza tym, do samego końca pojawiała się informacja, że leci gorąca woda. Przepraszam, wróć! WRZĄCA woda. Specjalnie sprawdziłem. Ktoś powie: oj tam, może tłumacza poniosło. No przecież piszę, że specjalnie sprawdziłem: Jako suplement dorzucam wcześniejszy cytat: OK, OK, ochłońmy trochę. Niemniej, skoro woda wypełniała konsekwentnie całe pomieszczenie, od podłogi, aż po sufit, jak to możliwe, że ani trochę cieczy nie wyciekło spod drzwi prowadzących do łazienki? Podchodząc bliżej, Celestia nie poczuła niczego mokrego pod sobą? W ogóle, pukając nie zorientowała się, że pukanie brzmi jakoś inaczej, bo przestrzeń po drugiej stronie jest wypełniona? Niestety, nawet chwilowo uznając wszelką logikę za pojęcie abstrakcyjne, nabierając pełnego dystansu, wszystko, by komedie odciążyć z konieczności zachowywania jakichkolwiek pozorów, że to, o czym czytamy, jednak funkcjonuje wedle jakichś zasad i jest to czymś ograniczone, wciąż trudno mi to strawić. OK, ta druga sprawa jeszcze przejdzie, ale zalewanie wrzącą, gorącą wodą, na objętość całej łazienki, jest to coś, co nawet scenarzystom „Piły” się nie śniło (ok, to nie do końca prawda, ale wtedy to i tak nie była woda o temperaturze wrzenia, zresztą nawet nie umieli tego nakręcić ) i czego żaden gracz nie ma prawa przeżyć. Nawet jeśli to sama księżniczka Luna. Na szczęście tekst kończy się punch-linem, którego zabrakło poprzednim razem. Oj tak, jej majestat jest wykąpany. I wyparzony. Tak wyparzony, że żadna cywilizacja w grzywie tego nie przetrwa Mało tego, w trakcie lektury towarzyszył mi nieco lepszy klimat. Nie wiem czemu, ale mimo wszystko, było jakoś tak bardziej... serialowo. Nawet poziom absurdu przypomniał mi o próbach rozkminiania kanonicznego lore, co na dłuższą metę jest nie do zrobienia, jeśli wszystko wziąć na poważnie. Bardzo przyjemna lektura, choć trzymało się mnie wrażenie lekkiej odtwórczości, a nawet rzemieślniczej pracy. Nic szczególnego, ale było to zabawne, no i lekko się czytało. Rozrywki nie zabrakło, a w końcu to jest najważniejsze. Aha, byłbym zapomniał – jest jeszcze jedna rzecz, która zdaje się łączyć fanfiki/ przekłady tego typu, zwłaszcza jeżeli mają już swoje lata. Niezaakceptowane sugestie to jedno, ale te sensacje obrazkowe, które witają czytelnika zaraz po otwarciu dokumentu, to kolejny poziom tego zjawiska. Luna raz jest, potem jej nie ma, a potem znowu jest. I te kolorowe ramki i „iksy”... Tak czy inaczej, można rzucić okiem. Tekst nie jest długi, ma klimat, sprawnie i lekko się go czyta, no i kończy się w dosyć satysfakcjonujący sposób. Może się podobać, choć zgrzytów nie brakuje. Nie ma też fajerwerków, ale nie samymi efektami specjalnymi człowiek żyje, prawda?
  18. Pora na sentymentalną, pełną nostalgii podróż do przeszłości, dekadę wstecz, gdy serial animowany osiągał bodajże swój drugi sezon, wszystko było świeże i lśniące, a internet zalewały pierwsze fanarty i pierwsze fanfiki, wiele z tych dzieł przetrwało do dziś, jako kultowe, rozpoznawalne klasyki. To, jak się zestarzały, to już inna para kaloszy Postanowiłem podejść do sprawy tak jak zwykle, czyli na moje wyczucie, rozpoczynając od „Luna, There's a Sentient Race Inside Your Mane”. Przyznam się Wam, że stare opowiadania z Luną postrzegam jako pewną ikonę starych czasów – wyrażającą fascynację postacią młodszej z królewskich sióstr, współczucie spowodowane jej historią i zarazem symbolizującą chęć zgłębienia takowej, gdyż ta z pewnością pełna jest tajemnic. Jasne, niby tysiąc lat to nie jest znowu tak długo, ale dostatecznie dużo czasu, by podejrzewać Panią Nocy o niejedno Tym razem Luna jest podejrzewana o zaniechanie czyszczenia grzywy i ogona przez cały okres księżycowej banicji. Fabuła tejże niedługiej komedyjki przybliża nam efekty tegoż zachowania, już po jej powrocie. Jak się okazuje, brudy wszelkiej maści zdążyły w tym czasie wyewoluować do poziomu znacznie przekraczającego nasz, bowiem nie tylko w pełni zdominowały zamieszkałe przez siebie ciała niebieskie, ale i opracowały technologię umożliwiającą eksplorację całych galaktyk. Ale chyba mają w sobie coś ludzkiego, albowiem pierwszym, do czego wykorzystują swoje zdobycze naukowe jest... podbój. Tak jest, nie przywidziało Wam się – wewnątrz grzywy i ogona Luny rozgorzała okrutna wojna, w wyniku której gwiazdy, z którymi Pani Nocy zdążyła się związać, ulegają zniszczeniu. Mimo jej usilnych prób zapanowania nad sytuacją, dopiero Celestia ratuje sytuację... ale jakim kosztem? Cóż, niech nie zwiedzie Was mój opis fabuły niniejszego opowiadania. Nie, w trakcie lektury rzeczy nie przedstawiają się tak epicko, nie uświadczymy też dramaturgii czy elementów sci-fi. Nawet tytułowa rasa nie jest niczym nadzwyczajnym, gdyż okazuje się, że Luna najzwyczajniej w świecie ma wszy. Jeżeli jakimś cudem nie przeoczyliście tagów, wiecie, że należy spodziewać się komedii sytuacyjnej, z dosyć dużą dozą absurdu, a to wszystko okraszone przyjemną, kreskówkową otoczką. Szkoda, że tłumaczenie zostało nadgryzione przez ząb czasu. Zwłaszcza dzisiaj, jest to doskonale widoczne. Przekład, sam w sobie, jest ok, choć pokusiłbym się o kilka poprawek stylistycznych, coby lepiej to brzmiało po polsku, muszę jednocześnie pamiętać nie tyko o tym, że przekład ten ma już swoje lata, a także o tym, że lepsze jest wrogiem dobrego. W materii formy, da się zauważyć zgrzyty takie jak dywizy zamiast półpauz (aczkolwiek te losowo przewijają się w tekście), o wyjustowaniu możemy zapomnieć, pojawiają się kwestie pisane wielkimi literami, jakby tego było mało, po latach w tekście wciąż znajdują się niezaakceptowane sugestie i wstawki. Myślę, że momentami brakowało akapitów, innym razem wcięcie obejmowało całą kwestię mówioną. Podejrzewam, że kiedyś, kiedy fandom uczył się pisać i przekładać, takie rzeczy przechodziły i były często spotykane i tolerowane. Ale dzisiaj wszystko to widać aż nazbyt wyraźnie, co odwraca uwagę od zawartości merytorycznej opowiadania. A szkoda, gdyż ta do dnia dzisiejszego zachowała swój urok. Przymykając oko na rzeczy, o których wspominałem, odkrywamy przesympatyczną, lekką w odbiorze historyjkę, może nie jest to jedna z absolutnie najzabawniejszych rzeczy jakie czytałem... ale z drugiej strony, bardzo niewiele jej brakuje Okazuje się bowiem, że poszczególne gwiazdy otrzymały swego czasu imiona. Bawią reakcje Luny na kolejne rzeczy, nie tylko zważywszy na to, jak śmiertelnie poważnie podchodzi do rozgorzałej wojny intergalaktycznej, ale i mając na względzie to, że początkowo nie traktuje ostrzeżeń Ruby Shell poważnie, twierdząc, że zna sprawę i że nie nastąpi na tym tle żadna eskalacja. I wtedy, jak na zawołanie, zaczynają się dziać śmieszne rzeczy. Z czasem zachowanie Luny – acz trzeba wykazać się wyobraźnią, by sobie to zwizualizować – zaczyna nie przystawać koronowanej głowie, przypominając standardowe techniki przeciwdziałania sytuacji kryzysowej, w tym przypadku, protagonistka zaczęła się tarzać, jakby uległa podpaleniu. Żeby było śmieszniej, Ruby Shell reaguje tak, jakby to były poważne stosunki międzynarodowe i działania wojenne. Muszę przyznać, że to, co się dzieje w grzywie Luny, nadaje się na nawiązujący do Ogame spin-off pisany z perspektywy wesz, tuż zanim następuje apokalipsa, która początkowo wygląda autentycznie i tragicznie... tylko po to, by zaraz przeskoczyć na perspektywę księżniczki i ukazać czytelnikowi, o co tu tak naprawdę chodzi xD Niezbyt mi się spodobało zakończenie. Wrażenie po nim miałem takie, jakby historia po prostu się urywała. Oczekiwałem na jakiś punch-line, jakiś zwrot akcji, zabawny zbieg okoliczności (np. rychła kolonizacja grzywy Celestii i powtórka z rozrywki), ale nic takiego się nie stało. Opowiadanie zakończyła wyrażona w jednym zaledwie zdaniu konkluzja, powodując niedosyt. Powiedziałbym nawet, że stoi ona w opozycji do utrzymywanej przez całej opowiadanie kreskówkowej, komediowej otoczki. Nie to, by było to jakieś szczególnie smutne, ale brzmiało... jakoś nie pasująco, zbyt poważnie. Sam nie wiem. Dziwny akcent na sam koniec. Z drugiej strony, poczułem się troszkę zaskoczony tymże faktem, więc cokolwiek pozytywnego jednak z tego wypłynęło. Co nie zmienia faktu, że opowiadanie jest godne polecenia nawet dzisiaj – jest to krótka, nieźle przetłumaczona, choć nie najlepiej sformatowana historyjka, lekko napisana, przyjemna w odbiorze, oparta na prostym pomyśle. Spełnia swoje zadanie całkiem dobrze także jako wehikuł czasu, w ogóle, wrażenia pozostawia po sobie pozytywne. Wiadomo, nawet jak na tak stary tekst, tak stary przekład, człowiek chciały pozmieniać to i owo, coby czytało się lepiej, czy zmodyfikować zakończenie, niemniej tak, jak jest teraz, w zupełności wystarczy, by przywołać w pamięci stare, dobre czasy i choć na moment zatopić się w świecie klasycznej, raczkującej jeszcze fanfikcji z księżniczką Luną w roli głównej
  19. Witajcie! Poprzednim razem, po dosyć długim okresie bez aktualizacji serii, napisałem małe oświadczenie, przybliżające stan „Kresów” oraz plany na ich kontynuację, potwierdzając, iż projekt nie upadł, nie został porzucony, nic z tych rzeczy. Przekaz był taki, że wszystko kiedyś będzie, tak to można najkrócej przedstawić. Na razie nie chcę mówić o tym, czym jest owe „wszystko”, ale skupić się na tym, co oznacza wspomniane „kiedyś”. Jednakowoż zanim przejdę do rzeczy, pozwolę sobie podziękować za ostatnie komentarze i odnieść się do kilku kwestii. Czytelnicy są najważniejsi, stąd najmocniej przepraszam, że tyle to zajęło. Oczywiście, że były okazje, oczywiście, że był czas – po prostu do tego nie doszło. Ale pora to naprawić. @Verlax Po raz kolejny bardzo dziękuję za komentarz i cenne uwagi, a także słowa zarówno pochwały, jak i krytyki. Chociaż nie uważam, by mój styl pisania był jakoś szczególnie wyszukany, nie sądzę też, że zasób stosowanego słownictwa jest zbyt imponujący, rzeczywiście, staram się poświęcać dużo uwagi formie, w tym opisom różnych detali. Cieszę się, że aspekt ten został przez Ciebie oceniony wysoko, co oczywiście zachęca do dalszego pisania, ale jednocześnie wywiera presję – by po drodze niczego nie popsuć, nie przesadzić, nie stracić formy. Mam nadzieję, że kolejne odcinki serii utrzymają poziom. Ciekawe spostrzeżenia odnośnie opowiadań z tagiem [Romans]. W sumie, trudno się nie zgodzić, chociaż z uwagi na to, że jest to seria, to zawsze pozostaje otwarta ta furtka, że owszem, na przestrzeni danego opowiadania nic nie może nas zaskoczyć, ale na przestrzeni całej serii może wydarzyć się wszystko i niekoniecznie muszą to być szczęśliwe zakończenia poszczególnych wątków. Od razu wspomnę, że nie planuję czegoś podobnego dla znanych już par, lecz niewykluczone, że z czasem po prostu pojawią się kolejne bądź zupełnie nowe postacie, które będą się wiązać i u których rzeczy te nie będą się rozwijać tak różowo. Obecnie nie czuję się na siłach, nie mam też takich chęci, by powracać do tagu [Romans], obojętnie, czy miałbym pisać „zwykłe” tego typu historie, tylko trochę lepiej (w założeniach) czy też wymyślać na nowo ów nurt. Jasne, relacje między postaciami, również te miłosne, będą się przez serie przewijać, ale nigdy nie na tyle, by skutkowało to nadaniem dodatkowego tagu. Czyli kierunek zdecydowanie SoL-owy. Także w kontekście tego, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie, wszystko będzie stonowane pod [Slice of Life]. Ale to tylko jedna z wielu możliwości. Niemniej to melodia przyszłości, nawet nie tej bliższej, ale dosyć dalekiej. Zobaczymy. Nie dziwi mnie ani trochę, że „Samotny pegaz” wypadł lepiej niż „Ołowiany Gleipnir”, właśnie ze względu na gabaryty obu opowiadań. Zresztą, chyba Ci o tym wspominałem – opowiadanie jest krótsze, toteż czytelnik krócej się męczy z popełnionym romansidłem Natomiast trochę mnie zaskakuje opinia, jakoby relacja Fenrira i Silkflake wypadała bardziej naturalnie. Całe opowiadanie to w gruncie rzeczy remake innego, bardzo starego fika, powstał on z okazji takiej, że postanowiłem sobie zmajstrować serię. Szczegóły znajdują się w pierwszym poście, w spoilerze. Wiele ich tam nie ma, ale zawsze coś. Zmierzam do tego, że w owym czasie miałem tylko ogólny zarys i plan, lecz w praktyce wiele rzeczy powstawało w trakcie, stąd pomyślałem, że tak szybki rozwój relacji między Fenrirem a Silkflake zostanie odebrany za coś nienaturalnego. Dlatego też w tekście znalazł się „bezpiecznik” w postaci Bottomless Poucha: Jedna z postaci sama to przyznaje Zresztą, dlatego „Ołowiany Gleipnir” (który powstał po „Samotnym pegazie”) rozciągnął się na dwie części – to z kolei, dla równowagi, miał być (szkolny) romans rozwijający się wolniej, natrafiający na liczniejsze trudności i przez to – w mojej ocenie – naturalniejszy. Trochę w kontraście do krótkiego „Samotnego pegaza”, a również trochę w odpowiedzi do niego. Dzięki, dobrze wiedzieć Poniekąd wynika to z tego, o czym wspominałem powyżej. Historia Gleipnira i Wise Glance rozegrała się w warunkach szkolnych, natomiast Fenrira i Silkflake w warunkach dorosłości (tak to nazwijmy). W sensie, ci pierwsi wciąż się uczą i w gruncie rzeczy nie mają jeszcze innych obowiązków, podczas gdy ci drudzy już prowadzą samodzielne życie, czymś się zajmują itd. Stąd możliwe wybory i przeszkody, na które natrafiają, mają innych charakter. W każdym razie, wielkie dzięki jeszcze raz i szacunek za przebrnięcie przez obie te historie oraz poświęcenie czasu na ich analizę porównawczą Jak słusznie zauważyłeś, jest to coś, co utrzymuje się przez całą serię i co zapewne będzie się utrzymywać nadal, gdy dojdzie do jej kontynuacji, a na co jednak nie mam twardego wytłumaczenia, poza tym, że... no, piszę wedle własnej intuicji, jak pasuje. A poza tym, bardzo długo nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaka to nielogiczność i pewnie dzisiaj zastanowiłbym się nad tym dwa razy. Na obronę swojego stanowiska mam to, że – przynajmniej jak na moje wyczucie – mimo tych nieścisłości, aspekt ten według mnie jest jeszcze utrzymywany w granicach zdrowego rozsądku, co objawia się tym, że w tekście brakuje elektroniki, automatów, specjalistycznego nagłośnienia czy oświetlenia scenicznego, a także wielu innych, współczesnych wynalazków, które przewijały się przez kreskówkę. Nie wydaje mnie się, bym zabrnął za daleko z tym miksowaniem różnych rozwiązań technologicznych. Owszem, z jednej strony wygląda to na „X jest na takim poziomie, jakim wymaga tego fabuła”, ale z drugiej... w sumie, nie wiadomo czy wspomniany w opowiadaniu prysznic występuje w swojej nowoczesnej wersji. Co nie zmienia faktu, że jest to naciągane i nie będę udawał, że jest inaczej. W każdym razie, co do tej nieszczęsnej technologii, przy nadchodzących opowiadaniach za cel postawiłem sobie to, by wykorzystywać możliwe okazje i tłumaczyć (chociaż między wierszami) poszczególne rzeczy, co się skąd bierze, zostając przy tym w wyznaczonych sobie granicach, natomiast w razie pojawienia się czegoś nowego zapewnić w miarę wiarygodne wyjaśnienie. Co w praktyce może się rozciągać na kilka odcinków, ale zobaczymy. No to od razu ustalę jedną rzecz – hiperlogika to nie jest moja mocna strona, a przy okazji nie wychodzę z założenia, że powinienem tłumaczyć absolutnie wszystko, wolę zamiast tego od czasu do czasu pozwolić podziałać wyobraźni czytelnika. Między innymi stąd zdecydowałem się rozpocząć opowiadanie w momencie, w którym zlecenie zostało już wykonanie. Poza tym, że opisywanie tego wydało mnie się zbędne skoro miało to być [Slice of Life] z wątkiem miłosnym. Technologia jest według mnie ważniejsza i jej rzeczywiście należą się pewne wytłumaczenia, ogólnie. Sposoby na ważki opisałbym w opowiadaniu... gdyby było to [Adventure] i gdyby miało to być opowiadanie o zabijaniu ważek wyłącznie Ale odnośnie walki z nimi, oto, co podpowiada mi moja głowa: Przede wszystkim, nie sprecyzowałem jak duże w porównaniu z kucami są ważki. Jak zauważyłeś wcześniej, uwielbiam HoMM III i zdarza mnie się przemycać do „Kresów” różne nawiązania, ale akurat tutaj sugerowałem się inną serią, którą również uwielbiam i bez której „hirołsów” by nie było – Might and Magic. Konkretniej, miałem na myśli siódmą część oraz początek gry, czyli Szmaragdową Wyspę. – zaczerpnięte z działu M&M7 w Jaskini Behemota Grając z perspektywy pierwszej osoby, ważki wydały mnie się dość duże. Na tyle, że można by je chwycić dłonią, a nawet spróbować zacisnąć ją na ich wężowych... tych, no, segmentach? W sensie, jako istoty, są dosyć duże i grube. Przenosząc to do świata kucy, uznałem, że trafienie ich odpowiednią bronią białą jednak byłoby możliwe. Jednym ze sposobów, którego mógłby spróbować Fenrir, jest użycie wabika (wonnej mieszanki odpowiednich składników) i ładunku zapalającego (czegoś podobnego do Petard z growego „Wiedźmina”). Najpierw mógłby zarzucić wabik i z bezpiecznej odległości poczekać, aż zbiorą się wokół niego ważki, a potem podrzucić ładunek zapalający. Ważki nie są aż tak płochliwe. Łuk lub kusza też mogą się przydać. Do strzały można przymocować ładunek zapalający lub wybuchający, a następnie wystrzelić ją w kierunku dużych grup ważek. Byle szybko, coby strzelec sam nie oberwał własnym ładunkiem Myślę, że jeśli na wyposażeniu łowcy znajdują się odpowiednie mikstury, mógłby on ich użyć, może jako wabika, a może jako środka, który po uwolnieniu wytworzyłby opary, które utrudniłyby ruchy ważkom, przez co łatwiej by je było czymkolwiek trafić. Gniazda można spalić zwyczajnie, myślę, że tutaj nie ma wątpliwości. Również można zastosować ładunek zapalający, a ocalałe ważki dobić. Takie oto sposoby przychodzą mi do głowy. Skoro historia rozpoczyna się już po fakcie, należy przyjąć, że Fenrir, podobnie jak cała przybyła do Dodge City ekipa, był należycie wyposażony i skorzystał z czegoś podobnego. Albo z tego, co akurat Tobie podpowiedziała wyobraźnia Z ciekawostek, stwór z „Tajemnicy Białego Bazyliszka”, to oczywiście bazyliszek z HoMM III... tylko biały. I posiadający plot armor. Co do bieli tegoż osobnika, to wbrew pozorom nie jest to nawiązanie do fejkowych questów z Might and Magic VI, czyli fletu i białego goblina ;P Liczę, że zdołałem wytłumaczyć to i owo, i chociaż troszeczkę rozwiać Twoje wątpliwości. Bardzo dziękuję za komentarz i dyskusję @Dolar84 Miło mi, że znalazłeś trochę czasu na „Kresy” i cieszę się, że otwarcie serii przypadło Ci do gustu Tym bardziej, że akurat te opowiadania mają już swoje lata. Jednocześnie bardzo dziękuję za komentarz, a raczej komentarze – aż trzy w cenie jednego! Nie ukrywam, w związku z taką ilością pochwał odczuwam presję, może nie tyle względem tego, co już jest, bardziej tego, co mam zamiar opublikować i napisać, niemniej mam nadzieję, że kolejne odcinki dadzą radę, a nawet jeżeli zdarzą się takie, które wypadną gorzej, to jednak będą mały w sobie cokolwiek, co zostanie uznane przez Ciebie za plus. Napisać słabsze opowiadanie, acz zawierające jakiekolwiek redeeming quality, to rzecz zwyczajna, normalna i taka, która zdarza się w trakcie pracy twórczej. Ale napisać lipne opowiadanie bez jakichkolwiek plusów, to dopiero wtopa Zwłaszcza, że – co przy różnych okazjach wielokrotnie zapowiadałem – w trakcie serii zamierzam żonglować różnymi tagami, próbować nowych rzeczy, dodawać nowe wątki, postacie, doprowadzając do eskalacji fabuły, co oczywiście będzie oznaczać sprawdzenie się na zupełnie nowych, chyba wręcz niezbadanych wcześniej polach i tak dalej, i tak dalej. Wiele ryzykuję, ale cóż, nie dowiem się jak mi idzie, póki nie spróbuję. Nie wspominając o tym, że w kontekście radosnego tworzenia jest to coś, czego potrzebuję. Obawiam się, że akcja niebawem powróci do Equestrii. Choć na tym etapie na południe zajrzymy tylko raz, a Equestria pozostanie głównym miejscem akcji, po wkroczeniu w sagę rodziny Ashfall pojawią się nowe lokacje i będzie na odwrót, bowiem to do Equestrii będziemy raz po raz zaglądać, lecz większość czasu spędzimy poza jej granicami Jest to zgodne z moją koncepcją, jakoby im dalej, tym więcej – postaci, wątków, lokacji. Z biegiem fabuły, czytelnik ma odkrywać świat przedstawiony, który ma być coraz większy i większy. Bardzo się cieszę, gdyż „Kresy” to zdecydowanie historia postaciami napędzana, toteż jej bohaterom i bohaterkom poświęcam mnóstwo uwagi i czasu, włączając w to ich przemiany na przestrzeni kolejnych opowiadań, nabywanie jakichś nowych cech, sposób, w jaki reagują na to, co się wokół nich dzieje itd. Oczywiście najwyższy stopień istotności posiadają postacie najważniejsze dla fabuły, co nie oznacza, że pozostałe traktuję po macoszemu Co do głębszych nawiązań do mitologii nordyckiej tudzież „związania” jednego z bohaterów, no to powiem tyle, że kilka nawiązań zamierzam do cyklu wprowadzić (chyba dosyć późno, ale niewykluczone, że po drodze będę pozostawiać pewne poszlaki), ich znaczenie może nie będzie dosłowne, ale... symboliczne na pewno. Ewentualnie coś na zasadzie analogii. Zobaczy się. Myślę, że jeżeli będziesz to śledzić, no to zorientujesz się z czasem, o co mi chodzi. Ciekawe skojarzenie Co człowiek to opinia i przyznam, że zdarzyło mi się przeczytać opinię na temat moich bohaterów taką, że w „Kresach” tych negatywnych jest aż zatrzęsienie. OK, może nie do końca padły takie słowa, ale chodzi mi o to, że postaci, które będzie się kochać nienawidzić, powinno się przewinąć jeszcze trochę. Co najmniej. Niemniej, dzięki za opinię, przyznam, że tak pozytywna ocena Alberta Crusto – bohatera, którego niezwykle trudno nazwać pozytywnym – była dla mnie zaskoczeniem. A co się z nim stanie, to już wyniknie z przyszłych opowiadań. Generalnie już w następnym opowiadaniu okazuje się jakimi demonami trapiona jest Equestria. Z czasem na jaw powyłażą inne rzeczy, ale nie chcę spoilerować, bo to dosyć odległe punkty w fabule. Ale nie, Equestria w rzeczywistości daleka jest od ideału, czego oczywiście na pierwszy rzut oka aż tak nie widać. Odnośnie technologii, to w tej sprawie odpisywałem już Verlaxowi i generalnie nie mam nic więcej do dodania, poza tym, że Cevalonia jest oczywiście w stosunku do Equestrii dosyć zacofana. Co do Gleipnira, to fakt, jest na tym etapie smarkaczem, niemniej przypominam, że na południu – niestety – dzieci muszą dorastać szybciej i szybciej nabywają pewne obowiązki typowe dla dorosłych. Zresztą, przecież Gleipnir sam był nieźle zdziwiony, kiedy w Equestrii powiedziano mu, że nie będzie musiał pracować, żeby się utrzymać, tylko po lekcjach będzie mieć wolne. Zaś co do jego umiejętności, no to tutaj postawiłem na realizm. Oczywiście, że te testy nie miały prawa pójść mu dobrze i oczywiście, że jest słaby. Przecież dopiero zaczyna. A jak się rozwinie, to już przybliżą kolejne odcinki, z jego osobą w roli głównej. Czy będzie z niego następny Starswirl? Przekonasz się, jeśli zechcesz czytać dalej Byłbym zapomniał. Dzięki, dzięki, dobrze wiedzieć Narzędzie, którego użyłem do stworzenia mapy, bardzo się od tamtych zamierzchłych czasów rozwinęło i kusi mnie perspektywa rewitalizacji tejże grafiki. I chyba w wolnej chwili to zrobię. Acz nie zrezygnuję ze starej wersji mapy, o nie Mam do niej zbyt duży sentyment. Pragnę jeszcze raz gorąco podziękować za poświęcony czas oraz komentarze, wyrażając nadzieję, że następne opowiadania spełnią swoje zadanie i utrzymają poziom, że postacie dadzą radę, że nowe wątki okażą się ciekawe, no i ogólnie, że będzie o czym dyskutować. Zaznaczam jednak, że nie na wszystko będę mógł odpowiedzieć, a na pewno nie od razu. Powodem jest to, że byłyby to dosyć istotne spoilery – a zależy mi, by co niektóre rzeczy pozostały ukryte, najdłużej jak to możliwe, do czasu wyjawienia o co chodzi @Nika Ciekawe, czy to przeczytasz. Jeszcze raz za wszystko dziękuję, nie tylko za pozostawiony w niniejszym wątku komentarz, ale również za liczne rozmowy odnośnie poszczególnych opowiadań, całe idące za tym wsparcie, a także dobre słowo, po prostu. Cieszę się, że czytało Ci się gładko, bez dłużyzn, no i że pewne zróżnicowanie treści nie wpłynęło negatywnie na jej jakość. Jeżeli seria zadziałała odprężająco, no to bardzo mi z tego powodu miło, efekt ów był dla mnie nieco niespodziewany Dzięki jeszcze raz. Wena jest, pomysły również, jeszcze przydałaby się odrobina szczęścia i troszkę więcej wolnego czasu, ale jakoś dam radę. Oby kolejne odcinki okazały się co najmniej tak samo wciągające, co te, które mogłaś przeczytać. Doceniam. @RedMad Wiem, że pisałem o tym wiele razy, w różnych miejscach i przy różnych okazjach, lecz dla zasady napiszę i tutaj – niezmiernie doceniam inicjatywę i jestem za nią bardzo wdzięczny, rozpoczęty projekt audiobooka „Kresów” dopinguje mnie do dalszego pisania, toteż mam wielką nadzieję, że projekt z czasem będzie kontynuowany Zawartość do czytania jest. A będzie jej jeszcze więcej. Tak czy inaczej, bardzo, bardzo dziękuję, to jest niesamowite ^^ Mając za sobą podziękowania i odpowiedzi na nowe komentarze, chciałbym przejść do tego, czym jest wspomniane na początku posta „kiedyś”. Otóż z niekrytą satysfakcją pragnę obwieścić, że „kiedyś” jest już w najbliższą sobotę, albowiem ta przytaczana przeze mnie tyle razy, enigmatyczna wręcz nadprodukcja nareszcie opuściła piekło deweloperskie, co oznacza, że okres przestoju dobiegł końca i „Kresy” w końcu doczekały się konkretnej daty premiery swojego ciągu dalszego! Premiera odbędzie się 12 marca, w Kąciku Lektorskim Bronies Corner, oczywiście nowe opowiadania w końcu trafią tutaj, niemniej z racji tego, iż mają one być tymczasowymi exclusivami dla Kącika, jeśli chcecie poznać dalszą historię wcześniej, powinniście przybyć na czytanie, do czego zresztą gorąco zachęcam Nowe opowiadania czekały dosyć długo, najstarsze z nich pochodzą jeszcze z 2019 roku i przyznam szczerze, że po tak długim czasie trzyma się mnie trema, aż najchętniej posprawdzałbym to i owo jeszcze raz, dla pewności, lecz w ten sposób te teksty nigdy nie doczekają się publikacji. Najwyższa pora pójść dalej i skonfrontować fabułę z Wami, czytelnikami. Pragnę podziękować wszystkim, którzy przez ten czas mnie wspierali i którzy poświęcili swój czas na przeczytanie oraz skomentowanie tego, co „Kresy” mają już do zaoferowania, gorące podziękowania ślę również do @Foleya, który niezmiennie jest prereaderem i który nadal pomaga mi przy fanfikach Liczby ujawnię w innym miejscu. Ale ostatecznie zamieszczę je i tutaj, acz dopiero po tym, jak zakończę sagę rodziny Ashfall. Zdradzę, że wiele do napisania już nie zostało. Zobaczymy, czy kolejne opowiadania zdołają wskoczyć jeszcze w trakcie premiery. A co potem? Czas pokaże. Dzięki wielkie jeszcze raz i pozdrawiam! Mam nadzieję, że przybędziecie licznie na czytania. Albo dostatecznie licznie, coby nie trzeba było niczego przekładać
  20. Dawno mnie tu nie było. Na wstępie chciałbym przeprosić za zwłokę i nadrobić zaległości, czyli skomentować poprzedni odcinek "Cienia Nocy" - rozdział ósmy i zarazem epilog pierwszej części tejże historii. Cóż, pewne rzeczy, niezależnie od upływu czasu, nie zmieniają się nigdy. Podobnie jak w latach 2013-2014, kiedy miałem przyjemność czytać i komentować poprzednią wersję opowiadania, tak i dziś, fabuła ta wciąż porywa, absorbuje, niekiedy skłania do myślenia i samodzielnego dopowiedzenia sobie, niekoniecznie ciągu dalszego, lecz tego, co mogło wydarzyć się wcześniej (czego rozdział poświęcony Alikorngard jest doskonałym dowodem), ciesząc i inspirując nie tylko atmosferą, ale także postaciami czy podejmowanymi między wierszami problemami. Z tym, że w wersji poprawionej, odświeżonej i rozszerzonej, wszystkiego jest więcej, nowej zawartości nie brakuje, zaś to, co się ostało, często wypada lepiej niż kiedyś - obojętnie czy cokolwiek zostało zmodyfikowane czy po prostu teraz występuje w zestawieniu z nowościami - w remasterze widać jak w soczewce całe zebrane przez autorkę doświadczenie, dzięki czemu Night Shadow wraca do świadomości czytelnika w znakomitym stylu. A wewnętrzna konkurencja jest sroga - Darkness Sword nie daje o sobie zapomnieć i bynajmniej nie ma zamiaru usunąć się na dalszy plan, do czego przejdę za chwilę Inną rzeczą, która z czasem się nie zmieniła, jest satysfakcja i frajda z wymyślania własnych teorii o przedstawionym w opowiadaniu świecie, jego historii i tajemnicach. Jednakże do jednej rzeczy chciałbym się odnieść, tak na szybko: A ja pozwolę sobie zauważyć, że Night Shadow - gdy ją poznajemy - również nie jest ani potężnym magiem, ani uczoną, generalnie do swojego lotu ku wolności z grubsza zajmuje się robieniem tego, co jej się każe. Długo się zbiera, czyta, znajduje swój wzór, w postaci Sunshine Arrow, aż w końcu postanawia nie przyglądać się bezczynnie temu, co się wokół niej dzieje, tylko wziąć swoje przeznaczenie we własne kopyta, od czego rozpoczyna się historia i jej podróż, w trakcie której, między innymi, rozwija swój talent do tego stopnia, że próbuje oszukać iluzją nieumarłego króla... OK, wiadomo, że to byłoby za proste, ale początkowo nawet dobrze jej szło A o co mi chodzi? O to, że na podobnej zasadzie Manetenebras wcale nie musi być ani potężny, ani wykształcony, mnie chodziło o talent i pewne predyspozycje, z których ten mógłby korzystać i które mógłby rozwijać na własne kopyto, po swojemu. Obojętnie czy przed, czy po tym, jak wiele się zmienia w Alikorngard, aż ten postanawia działać. Tak jak pisałem w swojej teorii, takie podobieństwa popchnęły mnie ku temu, by poteoretyzować o związkach/ pokrewieństwie postaci wymienionych w moim poprzednim poście i gdy to zobaczyłem oczyma wyobraźni... Owszem, wydało mnie się to naciągane, ale zarazem wielkie, fabularnie atrakcyjne, przewrotne i ciekawe. Musiałem to napisać. I choć nadal wydaje mnie się to skrajnie niewiarygodne... widzę w tym pewien sens. Uwielbiam, gdy fanfikcja to robi Skoro to już mamy za sobą, najwyższy czas poświęcić trochę czasu na rozdział VIII - zamknięte ścieżki i zamknięta pierwsza część "Cienia Nocy". Wyżej wymieniony rozdział zaskakuje swoją prostotą - są to zaledwie dwie sceny, które ukazują nam konsekwencje rzeczy przedstawionych w rozdziale siódmym, najpierw z perspektywy Night Shadow i Łowców (córki i wykonawców zlecenia), a później z punktu widzenia Darkness Sworda i Moonshine Axe'a (ojca, głównego zleceniodawcy i towarzyszącego mu brata). Oczywiście, z perspektywy czasu tym bardziej rozumiem, dlaczego ów tekst był tak krótki, lecz nadal trzyma się mnie niedosyt. Poprzedni rozdział był bardzo długi, bogaty w opisy, akcję, sekrety i nawet ze świadomością, że jest to realizacja typowej "krzywej napięcia" (tj. eskalacja zmierzająca do punktu kulminacyjnego, a następnie gwałtowne "zejście" z akcji i spokojne zamknięcie historii), wciąż jest mi mało. Aczkolwiek z drugiej strony, efekt smaka na ciąg dalszy, jest (a raczej był, skoro mamy już kolejny kawałek tekstu) dzięki temu jeszcze silniejszy, ciekawy czytelnik oczekuje na ciąg dalszy zniecierpliwiony, wyobrażając sobie kolejne interakcje między bohaterami, a także sytuacje, w których przyjdzie im wziąć udział. Klimat jest jak najbardziej w porządku - jest przygnębiająco, szaro-buro, nie brakuje tajemniczości, niepewności, nawet pewnego subtelnego napięcia. Większość tych rzeczy zapewnia jednak scena z Darkness Swordem i to właśnie tym sensie Król Nocy nie odsuwa się... w cień, bierze udział w bieżącej fabule, jest graczem, szalenie ważnym graczem. Również dzięki jego scenie widać, że jest to żywy świat, w którym określone wydarzenia powodują konsekwencje o mniej lub bardziej szerokim zasięgu, niekoniecznie następujące od razu, niekiedy odsunięte w czasie. Czuć jednocześnie, że Darkness coś knuje i "wybryk" córki nie jest mu smak, mało tego, czuć, że mimo wszystko los Night Shadow nie jest mu obojętny. Nie przypominam sobie tego po poprzedniej wersji (a może już pamięć mi szwankuje), lecz Darkness Sword naprawdę zaczyna wyrastać na bohatera wielowymiarowego, z łatwością kradnącego show Łowcom i innym postaciom, na czele z główną protagonistką. I jest to coś, co mnie się bardzo, ale to bardzo podoba. Tutaj zaczynają się SPOILERY! Wspomniana Night Shadow, wraz ze swoimi towarzyszami (i towarzyszką, o tym trochę później), realizuje głównie to smutne, posępne oblicze klimatu omawianego rozdziału, co jest związane nie tylko z samą wizytą w Alikorngard, ale również pożegnaniem jednego z bohaterów. Czuć, że coś się wydarzyło, coś się skończyło, zostało pogrzebane, lecz życie toczy się dalej i na bohaterów czekają nowe wyzwania. Przy okazji autorka przedstawia nam nową postać (która, jak mniemam, będzie w części drugiej występować znacznie częściej), jest nią znana z poprzedniej wersji "Cienia Nocy" Orange Tail. Jej osoba jest czynnikiem pocieszającym, czymś radośniejszym, pozytywnym, sympatycznym, co nie gryzie się z klimatem, lecz organicznie go ubogaca, nawet powodując lekkie, leciutkie wrażenie sentymentalności. Jakby Orange Tail chciała przekonać nas, że może jeszcze będzie lepiej, lecz my wiemy, że jest inaczej... i że zbliża się coś złego. Nie sposób nie wspomnieć o roli jej brata, noszącego imię Random Adventure - interakcje rodzeństwa nie tylko uwypuklają różnice między bratem a siostrą, przy okazji ukazują postęp, jaki dokonał się w materii kreacji postaci, ogólnie. Wygląda to wiarygodnie i ciekawie - ten świat nie tylko żyje, lecz jest prowadzony przez żywe postacie, dzięki czemu fabuła tym bardziej porywa i nie pozwala się oderwać. Cieszą szczegóły, takie jak wyjaśnienie czegoś, co utkwiło mi w głowie i sprawiało mały problem od dnia, w którym po raz pierwszy zatopiłem się w lekturze - imiona Łowców. Zgrabne wybrnięcie z sytuacji, nie powiem, że nie Imponuje to, jak obyło się to bez zmian tychże imion, lecz poprzez naturalne rozbudowanie tła tych postaci. Tak jak pisałem autorce w prywatnej konwersacji, moja teoria odnośnie tego, jak z gościa o imieniu Cloth Maker zrobił się Blood Maker jest taka, że być może miał talent do tworzenia tkanin, szycia ubrań, lecz w trakcie często się zacinał, skąd raz po raz chlapał krwią na czyste płaty materiału i stąd taka ksywka. W ogóle, podczas lektury czułem się przejęty losami tych postaci, zdecydowanie bardziej, niż kiedyś. Niezależnie od tego, czy było to pożegnanie Javelina z wyżej wspomnianym osobnikiem, czy rozterki Night Shadow, której po wyprawie do Alikorngard najwyraźniej przeszła ochota na przygody, za każdym razem czyta się to świetnie, widać, że poszczególne wydarzenia wywierają wpływ na swoich uczestników, że nic nie dzieje się bez przyczyny i bez skutku, to po prostu jeszcze więcej tego, co mnie się spodobało, w ulepszonym, rozszerzonym wydaniu. Każdy szczegół składa się na efekt końcowy. A efekt końcowy jest taki, że mimo niedosytu, o którym już pisałem, było to godne zwieńczenie tej części opowieści, sprawnie zrealizowane "wyciszenie" akcji i kompetentny "set-up" pod dalsze odcinki - przedstawienie Orange Tail (zważywszy na doświadczenie z poprzednią wersją, wiem mniej więcej, czego się spodziewać po jej wątku i jak może przebiegać jej przemiana), przemyślenia Night Shadow (wiem, że niekoniecznie poruszonej losem Blood Makera, lecz przestraszonej tym, co widziała, świadomej zagrożeń dużego świata oraz mocy, z którą być może znów przyjdzie jej walczyć), plany Darkness Sworda (wymagające pewnej przebudowy z uwagi na ucieczkę wciąż poszukiwanej Night Shadow, plus fakt zdobycia przez króla Amuletu Alikorna), a także wątki drugoplanowe, które pozostały otwarte, głównie mam na myśli smaczki polityczne, na czele ze stosunkami między wymienionymi w fabule królestwami. OK, SPOILERÓW już nie ma, możecie wyjść. Natomiast, oceniając całość części pierwszej opowiadania... Jestem bardzo zadowolony. Muszę przyznać, że w tym kontekście, mimo pewnych niedosytów, jest wrażenie kompletności, przez co jestem przekonany, iż wspomniane niedosyty wynikają z moich fanaberii, tyle. Ciekawa, prowadzona w dobrym tempie fabuła, z reguły pisana solidnie, dosyć przystępnym językiem, ze wspaniałymi przebłyskami kiedy to mamy przyjemność czytać bogate w fachowe określenia opisy, są to rzeczy, które w szeroko pojętej fanfikcji nieco trudniej znaleźć. Elementy te współgrają ze sobą, nic nie wyskakuje jako coś niepasującego do reszty, wyjaskrawionego, napisanego z większą dbałością o szczegóły, czy napisanego po macoszemu. Znakomity remaster, chyba jedyny w swoim rodzaju. Jeżeli ktoś z podobnym stażem rozmyśla o odświeżeniu jakiejś swojej starej historii, niech dłużej nie szuka przykładu jak robić to dobrze - to właśnie "Cień Nocy" Uff... Teraz mogę z czystym sercem przejść do drugiej części historii, którą otwiera kolejny, dziewiąty rozdział, który nie kończy się w momencie dotarcia do ostatniego akapity, albowiem to zaledwie pierwsza jego część, ciąg dalszy otrzymamy... w swoim czasie. Może przedstawiłem to nieco zawile, ale sprowadza się to do tego, że autorka zaserwowała nam absolutne novum w stosunku do poprzedniej wersji "Cienia Nocy" - fabuła podzielona została na poszczególne części, między którymi mamy pewien przeskok czasowy. Pomyślcie o tym jak o długiej historii, tak długiej, iż warto było podzielić ją na odrębne tomy, między którymi mamy przerwy czasowe. Numer rozdziału zapewne wynika z chęci zachowania pełnego wrażenia ciągłości, a ponieważ najwyraźniej zaczął się przeciągać (Heh, skąd ja to znam? ), autorka podzieliła go na dwie części, tyle. W ten oto sposób możemy delektować się dalszymi losami Night Shadow i zwiedzać wykreowany przez Cahan świat - główna bohaterka, wyraźnie dojrzalsza, lepiej doświadczona, w towarzystwie Randoma i Javelina, udaje się do Voles i jego okolic, podążając tropem tajemniczej bestii, która zabija młode klacze, pozostawiając po sobie niejednoznaczne ślady, przez co bohaterowie decydują się zasięgnąć języka u miejscowych, przy okazji wdając się w sprzeczkę ze strażą z leżącego parę kilometrów dalej miasta Boughbury. Prowadzone śledztwo w końcu doprowadza Łowców do kilku wniosków, na podstawie których próbują wytypować wąskie grono podejrzanych, lecz wiele wskazuje na to, że nim zdążą zweryfikować swoje teorie, przeznaczenie znowu ich uprzedzi, zmuszając do kolejnej, być może nierównej walki. Mniej-więcej tak prezentuje się wątek fabularny w najnowszym rozdziale i od razu chciałbym powiedzieć, że - a jakże - bardzo cieszą mnie szczegóły i poruszane między wierszami problemy, które niekoniecznie widać od razu. Na wierzchu wydaje się, że chodzi "tylko" o przemoc, nadużywanie swojego stanowiska i cierpienia niewinnych, słabszych, lecz głębiej możemy odnaleźć dwa problemy, które wydają się bardzo aktualne i ponadczasowe, także w kontekście naszego, realnego świata. Rzecz pierwsza to oczywiście wniosek, jakoby najokrutniejsze bestie wcale nie czaiły się gdzieś w lasach, jaskiniach czy upadłych miastach, lecz siedziały głęboko w nas (znaczy się, w kucykach), że potworem jest nie tylko... no, potwór, lecz zwyczajny z pozoru kuc, w którym po prostu siedzi tyle zła, że ten bezrefleksyjnie sprowadza na innych udrękę, niekiedy jeszcze czerpiąc z tego satysfakcję. Rzecz druga to bezsilność... Nie, wróć! Bezsensowność sprzeciwu wobec dokonującego się zła. Zostało to napisane w dość przystępny, zwięzły sposób, lecz, tak jak zazwyczaj, diabeł tkwi w szczegółach. No i tutaj zaczynają się kolejne SPOILERY, więc proszę zachować rozwagę, a najlepiej po prostu przeczytać tekst, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Spodobało mnie się to, jak narastało napięcie i jak początkowo przygodowa, powiedziałbym nawet, że swojska i wesoła atmosfera, zaczyna płynnie, acz szybko przechodzić w nastrój obfitujący w niepewność, poczucie zagrożenia, robi się coraz mroczniej i nieprzyjaźnie, jakby protagoniści znaleźli się w potrzasku, a mury pomieszczenia, w którym zostali złapani w pułapkę, pomału zaczynały się do siebie zbliżać, odbierając pole do manewru i zmuszając do podjęcia działania. Widzimy to, gdy zajazd opuszczają goście, gdy stojący za barem kucyk w trwodze podaje żołnierzom trunek, denerwując się, nie odzywając, w płonnej nadziei, że ci sami sobie pójdą... by powrócić innego dnia. Widzimy to, czytając przemyślenia Night Shadow, która nie godzi się na dokonującą się przed jej oczyma niegodziwość. Co dalej? Gdy Nightingale (owszem, protagonistka również otrzymała swoje nowe imię) decyduje się postawić, a potem rozprawić z pijanymi (i napalonymi) zbrojnymi - co oczywiście się udaje - okazuje się, że jej starania w dłuższej perspektywie sprowadzą na mieszkańców wsi więcej złego, niż dobrego. Sytuację próbuje ratować Javelin, ale szczerze... nie wierzę, że jego słowa cokolwiek wskórają. Owszem, potłuczeni żołnierze mogli się zobowiązać, lecz mnie się wydaje, że jak minie trochę czasu, po tym jak Łowcy opuszczą tę okolicę, po tym jak sprawa przyschnie... wszystko zacznie się od nowa. I pewnie będzie jeszcze gorzej. A w międzyczasie mogą przyjść inni. Jest to smutne, ale prawdziwe. Raz wspomniana wcześniej bezcelowość interwencji, a dwa to, jak kiepsko wypada dobro w zestawieniu ze złem, daje nam obraz tego, jak bezwzględny i mroczny jest to świat i jak wielkie niebezpieczeństwo czyha nie tylko na "postaci postronne", ale także na głównych bohaterów. Jak już nieraz pisałem, alikorny nie bolą i w "Cieniu Nocy" dalekie są od bycia niepokonanymi, co znów widać, tym razem podczas krótkiego pojedynku Nightingale z zakutymi łbami. Miałem wrażenie, że jeden błąd, a walka zakończyłaby się tragicznie. Mimo upicia przeciwników oraz faktu, iż nie byli oni alikornami. Pokazuje to też jak krucha potrafi być postać skrzydlatego jednorożca, co dodaje całości wiarygodności i pozwala traktować ją poważnie, jako opowieść fantasy, tematycznie wpisaną w kucykowy świat. Tutaj kończą się SPOILERY. Trio, na które zdecydowała się autorka, wypadło wprost rewelacyjnie. Cieszy nie tylko postać większej, silniejszej i dojrzalszej Nightingale, aktywnie uczestniczącej w wydarzeniach, nieobojętnej wobec tego, co się wokół niej dzieje, Random Adventure i Javelin Ichor wypadli równie dobrze, acz ten drugi na ostatniej prostej wysuwa się na prowadzenie, z uwagi na historię, która za nim stoi, a którą poznajemy, gdy po kolejnym koszmarze Night Shadow postanawia usiąść obok i porozmawiać. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów, gdyż tło Javelina, chociaż nie wydaje się aż tak zaskakujące czy pierwszej świeżości, jest ciekawe i napisane kompetentnie, tj. w taki sposób, że czuć autentyzm zarówno jego opowieści, jak i wyrzutów, które po dziś dzień ciągną się za nim, przez co ten czuje się dosyć paskudnie. Jednocześnie, w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej, czytelnik może nabrać wątpliwości, czy protagonistów naprawdę powinno się uznawać za postacie pozytywne, czy też nie. Ja zaryzykuje stwierdzenie, że... nie do końca. To także mi się podoba, gdyż podkreśla to surowość i mrok opowiadanej historii - tu nie ma bohaterów, nie ma czystych, dobrych postaci, każdy ma jakieś tajemnice, każdego stać na jakąś niegodziwość, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jednocześnie autorka wywiązuje się z zapowiedzi i pokazuje nam bezsensowność wojen oraz to, że najbardziej cierpią niewinni, których łamie się jak gałązki i którym rujnuje się wszystko wokół, z dosyć niskich pobudek. Końcowa scena kończy się cliffhangerem, lecz nie jest to jedyny aspekt, który sprawia, że czytelnik niecierpliwie oczekuje ciągu dalszego. To właśnie historia Javelina, jego relacje z Nightingale, a także to, co stało się w Voles, wszystko to powoduje, że człowiek chce się dowiedzieć, co będzie dalej, jak się to potoczy i co jeszcze się wydarzy, jak ukształtuje to poszczególne postaci itd. Da się też odczuć strach wobec tego, co będzie - ile jeszcze "lokalnie" wydarzy się złych rzeczy i ile jeszcze konfliktów zbrojnych przyjdzie stoczyć "zainteresowanym" stronom. W tym miejscu warto wspomnieć o kreacji miejscowych kucyków i nie chodzi mi wyłącznie o perypetie "Cholibki" - wieśniacy zostali przedstawieni w sposób naturalny, wiarygodny i sympatyczny zarazem. Nie tylko drogą odpowiednich opisów i narracji, ale również poprzez sposób wypowiadania się. Naprawdę dobrze zrealizowane elementy humorystyczne, które zaliczyłbym do folkloru, tym razem nie poprzez napisane przez autorkę, wplecione w określone scenki pieśni okolicznościowe, ale poprzez przedstawienie zwykłej codzienności, ogólnie. Jak wspominałem, było całkiem swojsko, beztrosko. Ciekawy dodatek do dosyć poważnej, surowej całości. Przez cały rozdział towarzyszy nam odpowiedni, mroczny nastrój, okazyjnie przemieszany luźniejszymi wstawkami, będącymi jednak ciszą przed burzą, aniżeli autentycznymi elementami pocieszającymi, rozluźniającymi. To znaczy, czyta się to, pojawia się uśmiech na pysku, ale wgłębi siebie człowiek i tak przeczuwa, że w końcu wydarzy się coś złego, przytłaczającego. Efekt potęgują piękne, niezwykle barwne, eleganckie opisy tropienia oraz opisy przyrody, a także zajazdu, w którym zatrzymują się protagoniści. Jak na przestrzeni całego remastera widać postęp i doświadczenie autorki, tak tutaj widać jej zainteresowania - nie tylko kwestie końskiej anatomii, czy roślin, również szczegóły dotyczące wyposażenia zajazdu, używanego oprzyrządowania, a nawet tego, jak wygląda wieś, jak wypowiadają się jej mieszkańcy, wszystko zebrane razem daje żywy, wiarygodny świat, wiernie nawiązujący do czasów, na które, jak się domyślam, stylizowane są poszczególne lokacje. Pokuszę się o stwierdzenie, że czytając te fragmenty można nabrać wrażenia profesjonalizmu. Niestety, nie do końca to samo mogę powiedzieć o samym pojedynku, który w punkcie kulminacyjnym rozdziału rozgrywa się w zajeździe, na oczach oberżysty. Jak przy okazji rozdziału siódmego opisy walk wydały mnie się troszkę za długie, tak tutaj, zwłaszcza w zestawieniu z wątkiem śledztwa oraz opisami przyrody, wypadają one dosyć... ubogo. Nawet nie chodzi o słowa, określenia, w sumie do zdań też trudno się przyczepić, no bo aż tak proste, prostackie to one nie są, niemniej zebrane w akapity nie brzmią zbyt imponująco, co wprawdzie dobrze oddaje tempo akcji, ukazując, że to był moment, impuls, lecz ostatecznie nie mogę pozbyć się wrażenia... nawet nie tyle niedosytu, co tego, że to po prostu dało się napisać lepiej. Nie wiem czy inaczej, ale lepiej. Powiało rzemieślniczą robotą, czego nie odczułem przy reszcie rozdziału. Zdecydowanie najmniej fajny moment pierwszego odcinka "Jej boskiego blasku". Nie pod kątem przekazu, bynajmniej, jedynie pod kątem formy. Sam nie wiem, coś mi tutaj nie zagrało, a zgrzytnęło. I nie były to hełmy pijanych wojaków Następstwa zaraz po samym starciu już są jak najbardziej ok, zaś gdy powraca Javelin, rozdział wraca poziomem do swojego szczytu. I tak już zostaje do końca. Aha, początkowe tropienie stwora po śladach oczywiście skojarzyło mi się z "Wiedźminem", lecz nie miałem wrażenia rzemieślniczej roboty, jak przy okazji pojedynku z zajeździe. Od razu zostaliśmy wrzuceni, nie w wir akcji, ale środek przygody, co postrzegam jako idealne otwarcie nowego rozdziału i zarazem drugiej części "Cienia Nocy". Podsumowując, autorka nie zawodzi i serwuje nam kolejny rozdział, który bardzo mi się podoba, przy którym świetnie spędziłem czas i który czytało mnie się wartko, będąc całkowicie zanurzonym w klimacie tejże historii, pochłoniętym nie tylko poczynaniom głównych postaci, ale także problemami pozostałej części obsady, nawet jeśli byli to zwykli wieśniacy. Imponują niezwykle barwne, bogate opisy przyrody, dbałość o szczegóły, nie tylko natury anatomicznej, ale także technologicznej, jest moc, jest magia, jest także tajemnica do rozwiązania, zaś bohaterowie w międzyczasie dzielą się swoimi troskami, co pokazuje nam nie tylko to, jak wielkie piętno odcisnęła na nich wizyta w Alikorngard, ale również jak zmagają się z własną przeszłością, co czyni te postacie godnymi śledzenia, interesującymi, wiarygodnymi, ważnymi zarówno w kontekście fabuły, jak i dla czytelnika. A jak zależy na bohaterach, jak historia wciąga, a świat przedstawiony intryguje, to nie można mieć cienia wątpliwości, że mamy do czynienia ze świetnym opowiadaniem, wartym uwagi i podania dalej... to jest, polecenia To też robię - gorąco polecam kolejną część "Cienia Nocy", gdyż uważam to za naprawdę dobre opowiadanie fantasy, odpowiednio mroczne, odpowiednio weselsze kiedy trzeba, okraszone doskonałymi opisami i świetnie napisanymi postaciami, których losy nie są nam obojętne, nie wspominając o świecie, po którym się poruszają, a który z pewnością czeka jeszcze niejedna wojna i niejedna tragedia. Lepiej oczytani na pewno odnajdą nawiązania i ukryte smaczki, co dociekliwsi zapewne odczytają pozostawione przez autorkę znaki i domyślą się niejednego sekretu, na przestrzeni całości fabuły. O ile od czasu do czasu mam swoje drobne zastrzeżenia, o tyle nie wyobrażam sobie, by większość czytelników widziała poszczególne rzeczy podobnie. Oprócz tego, niezmiennie jest to godny naśladowania przykład, jak tchnąć w swoje stare koncepty nowe życie i jeszcze raz przyciągnąć czytelników, a także jak można pisać fanfiki nie wystrzegając się alikornów, ba, jak organicznie integrując te pozornie boskie istoty ze zwykłymi bohaterami, czyniąc z nich postacie, o których chce się czytać i które można traktować poważnie. Bardzo się cieszę, że mogłem pomóc przy rozdziale dziewiątym i niecierpliwie oczekuję na więcej, bo uważam "Cień Nocy" za świetny, ciekawy fanfik, wobec którego odczuwam nie tylko pewną nostalgię, ale także podziw - jak to wszystko można napisać tak, by odbiorcy zależało, by czuł się on zaintrygowany, zainspirowany, by nie mógł się oderwać. Nie wspominając o tym, że to w gruncie rzeczy dosyć stara historia, która dzięki nowej formie znajduje swoje miejsce pośród nowszych, współczesnych opowieści i do której warto było powrócić. Pozdrawiam!
  21. Zacznę nieco inaczej, bo od takiego quasi-podsumowania - jak nietrudno odgadnąć, uważam najnowsze opowiadanie Midday Shine za godne polecenia, bogate pod kątem formy, a przy tym dość przystępne, by mógł się nim cieszyć również taki czytelnik, który raczej na pewno nie gustuje w klimatach romantycznych. Jest przy tym całkiem życiowe i po prostu ludzkie, ale nie w sensie takim, że to Equestria Girls. Oczywiście, można zrealizować kolejną historyjkę o magicznych ludziach, osadzoną w kolorowym, kreskówkowym świecie, ale można zabrać tę magię, stonować kolorki, zrezygnować z kreskówki na rzecz powagi oraz pewnego... realizmu. Wszystkie te rzeczy autorka zrealizowała z sukcesem... poza jedną. Cóż, nie może być za różowo (hie, hie ) i muszę wspomnieć, że o ile pochwalam prostotę, nawet pewien minimalizm okładki opowiadania, tak uważam, że całościowo, jest ona zbyt przesłodzona i przynajmniej dla mnie niezbyt dobrze oddaje to, czym jest opowiadanie. Mnie osobiście nie odstrasza, natomiast wizualnie daje do zrozumienia, że tekst realizuje wyłącznie [Romans], bez [Melancholia] czy [In Memoriam]. Sugeruje, że historia będzie cukierkowa, podczas gdy w rzeczywistości wcale taka nie jest. Mało tego, na drugi rzut oka, spodziewałbym się po niej typowego, szczęśliwego zakończenia. Nie zrozumcie mnie źle, myślę, że łapię jakie były intencje, jednakże będąc z Wami szczerym, dla mnie to troszkę jak marketing ósmej części "Piątku trzynastego" - mówią, że Jason zdobywa Manhattan, ale w rzeczywistości Jason płynie łodzią do Vancouvera, a w Nowym Jorku nakręcili tylko parę minut. Magia xD Pora powrócić do bardziej przyjemnych rzeczy, czyli do pozytywów, których w samym opowiadaniu jest bez liku. Jak wspominałem, przedstawiona przez autorkę fabuła jest życiowa, całkiem realistyczna, dojrzała, jednocześnie z niczym nie przesadzono - ani z rzeczami romantycznymi, ani ze słodkościami, ani z melancholią czy smutkiem, wszystko zostało idealnie wyważone (okładko, rób notatki ;P), dzięki czemu otrzymaliśmy doskonały nastrój, który pozwala wciągnąć się w lekturę od samego początku, wniknąć w głównego bohatera i przeżywać rzeczy wraz z nim. Mieliśmy już prezydenta Sombrę (chociaż tylko wspomnianego i to w fanfiku autorstwa Suna), teraz mamy Sombrę jako uznanego architekta, inżyniera, który ze swoją reputacją i zarobkami, w relatywnie młodym wieku, staje się człowiekiem sukcesu, który może mieć wszystko... poza miłością swojego życia. W ciągu zaledwie dziesięciu stron poznajemy bohatera, który czuje się niekompletny, który podróżuje, pracuje, odnosi sukcesy, ale również wspomina... i wciąż próbuje zrozumieć, dlaczego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Tak jak zawsze o tym wspominam, opowiadanie zostało skonstruowane w taki sposób, że po lekturze miałem wrażenie, jakbym z głównym bohaterem znał się od lat, jakbym wiedział o nim niemalże wszystko, a przynajmniej wystarczająco wiele, by móc postawić się w jego sytuacji i przeżywać jego emocje. Całkiem nieźle opisał to Diamond - generalnie się zgadzam. Historia ludzka i życiowa, a jej bohater wiarygodny, dający się polubić, budzący współczucie... a może i zazdrość, zważywszy na jego sukcesy. Bo domyślam się, że nie każdemu zależy na miłości, komuś na pewno wystarczyłyby pieniądze, ciekawa praca, podróże, ciekawi ludzie i tak dalej, i tak dalej Wracając do fanfika, po prostu muszę pochwalić jego formę - narrację mamy, klasycznie, trzecioosobową, w czasie przeszłym, dialogów nie uświadczymy zbyt wielu, ale spełniają swoje zadanie i urozmaicają czytanie, na dodatek od czasu do czasu wpadnie list, dla odmiany napisany ozdobną czcionką, co w mojej opinii ani trochę nie gryzie się zresztą tekstu, dzięki odpowiedniemu formatowaniu. Wszystko zostało zgrane ze sobą bez zarzutu, sprawy bieżące mieszają się z refleksjami i wspomnieniami bohatera płynnie, naturalnie, dzięki czemu poszczególne wątki śledzi się z zainteresowaniem, bez poczucia, że cokolwiek zostało wsadzone do tekstu bez celu, czego według mnie najlepszym przykładem jest końcówka, gdzie narracja została przemieszana z treścią listu, chyba nie dało się zrealizować zakończenia fanfika lepiej. Dodajmy, że jest to zakończenie nie tylko całkiem melancholijne, ale także wystarczająco otwarte, by czytelnik chociaż przez moment mógł się zastanowić, co mogłaby się wydarzyć dalej, dokąd mogłyby się udać te postacie. Aha, w tekście parę razy przewiną się fragmenty pisane kursywą, jako cytaty, czy wspomnienia, lecz nie opowiadane przez narratora, tylko rozgrywające się w pamięci protagonisty. Nie ma ich wiele, ale - podobnie jak dialogi - urozmaicają tekst, z niczym się nie gryzą, realizują założony nastrój. W ogóle, ciekawe, że z fanfika dowiadujemy się o kilku innych postaciach, z którymi Sombra utrzymuje bliską znajomość do dziś - pokazuje to jego emocjonalne, towarzyskie oblicze, a także to, że gość po prostu miał/ ma życie poza podbijaniem świata pracą i pozostaje dla kogoś ważny, że nie jest sam... jest po prostu niekompletny. Uważam to za godne wspomnienia rozbudowanie charakterystyki bohatera, wizja autorki mi odpowiada i się podoba. Powiem wręcz, że był to dla mnie powiew świeżości. Trzymając się formy, nie sposób nie wspomnieć o kompozycji oraz bogatym słownictwie, dzięki którym tekst brzmi profesjonalnie, niemalże jak coś żywcem wyjętego z tomiku opowiadań czy książki, którą można by znaleźć w księgarni i zakupić. Znalazłem kilka nowych słów, ale przez cały tekst byłem pod niemałym wrażeniem tego, z jaką wprawą i stylem zostały napisane kolejne zdania, z jakim pomyślunkiem skomponowano z nich akapity. To nawet ciężko napisać, a gdyby zacytować co lepsze fragmenty, bardziej opłacałoby się od razu zacytować cały tekst. Ale po co to robić, skoro można po prostu kliknąć w link i go przeczytać? Forma opowiadania bardzo imponuje, dzięki niej czyta się je doskonale, tekst został dopracowany i przemyślany co do najdrobniejszego szczegółu. Nie jest ani za krótki, ani za długi, oprócz tego i wierzę, że o tym również wspominałem przy niejednej okazji, jest ono dosyć krótkie, nie zajmuje wiele czasu, ale czyta się je tak, jakby było znacznie dłuższe - to jest właśnie to bogactwo słownictwa, opisów, wątków, klimatu. To trzeba przeczytać samemu. Po prostu bardzo ładny, przyjemnie brzmiący tekst, który znakomicie się czyta Klimat jest budowany, w mojej opinii, głównie poprzez zestawienie ciepłych, miłych wspomnień, kiedy Sombra przeżywa jeszcze raz spędzone wspólnie z ukochaną chwile, kiedy ich relacja się rozwijała, gdy byli rozdzieleni i odliczali każdy dzień, aż znowu się zobaczą, z teraźniejszością, w której... funkcjonuje, ale czuje pustkę. Oczywiście wspomnienia zmierzają do zerwania oraz do tego, jak bohater próbował sobie z tym poradzić (to są te gorzkie wspomnienia, kontrastujące ze słodkimi), ale generalnie w głowie zostaje to, co było dobre i co napawało nadzieją. Zwłaszcza motyw z wyjazdem i z młodszą siostrą, która zabrała się z zakochanymi na gapę. Miłe rzeczy, realizujące wątek romantyczny, ale z umiarem, stawiając bardziej na subtelne ukazanie relacji rodzinnych, aniżeli ekscesywne opisywanie szeroko pojętych zbliżeń. Jak wspominałem - wszystkiego jest akurat tyle, ile trzeba, ani za mało, ani zbyt wiele. Jak dla mnie, dominuje życiowa, wynikająca z braku czegoś melancholia, realizowana właśnie poprzez to zestawienie - kiedy człowiek, pochłonięty codziennością, rutyną, po prostu żyje dalej i funkcjonuje, lecz czegoś mu brakuje, żyje przeszłością, gdyż w owym czasie czuł się po prostu lepiej, świat widział w jaśniejszych odcieniach, miał jeszcze jeden cel, jakieś marzenie, może nawet odczuwa, że z tego tytułu najlepsze ma już za sobą. Jedynym sposobem, by wspomnienia pozostały żywe i nie wyblakły, jest regularne do nich wracanie, gromadzenie rzeczy bliskich sercu. Na przykład listów czy innych pamiątek. Takie pozostałości po młodych, lepszych czasach, których nikt Sombrze nie zabierze. Midday Shine wiedziała, po jaki efekt chce iść i odniosła na tym polu sukces, bez dwóch zdań. I nawet jeżeli prace nad fanfikiem potrwały dłużej - warto było. Wszystko jest po coś i jeśli tyle to zajęło, ale efekt jest tak dobry, nic się nie stało, wręcz przeciwnie Warto odnotować, że póki wszystko szło dobrze, rozwijająca się relacja między Sombrą, a... Kimś, wypadła bardzo wiarygodnie - czytając kolejne zdania po prostu czuć, że tych dwoje doskonale się rozumie, że darzy się autentycznym uczuciem i że chce ze sobą być, aż do grobowej deski... albo dnia, w którym niespodziewanie związek ów gaśnie. W ogóle, motyw ten dobrze pokazuje jak niekiedy trudno pogodzić się ze stratą, w ogóle, ze zmianą, zwłaszcza niespodziewaną, niepożądaną. Doświadczenie to potrafi zmienić człowieka, odebrać to, co dawało mu jakąkolwiek radość życia, czy możliwości snucia marzeń. Jasne, przewija się cytat, że warto być wdzięcznym za to, że coś w ogóle się wydarzyło, ale... rzecz w tym, że to nie zawsze jest takie proste, ba, nie zawsze w ogóle działa. Zwłaszcza, gdy coś miało trwać dłużej, ale z niewiadomych przyczyn się skończyło. I to, moim zdaniem, także w opowiadaniu widać. Chociażby poprzez to, że uczucie Sombry najwyraźniej nie zgasło - po prostu od lat przestało spotykać się z odwzajemnieniem. Znajomi poszli naprzód, pozakładali rodziny i spełniają się także w ten sposób. On pozostał przy Niej, w przeszłości. No to może czas na wspomnienie o dwóch rzeczach, domysłach i małej teorii, która przyszła mi na myśl zaraz po przeczytaniu opowiadania. Ale najpierw zacznę od domysłów, czyli o tym, o czym autorce nie wspominałem. No, skoro to mamy za sobą, pora na moją małą teorię odnośnie pewnego drugiego dna, które może mieć to opowiadanie. Postaram się krótko, zwięźle i na temat. Opowiadanie jest hołdem złożonym śp. Mikołajowi Klimkowi w rocznicę jego śmierci. Jego głos znają wszyscy, znam i ja. Nie chcąc zbytnio rozdrapywać nie aż tak starej rany, przypomnę, że pan Klimek odszedł niespodziewanie i chyba do tej pory nie do końca wiadomo dlaczego. Jest to coś, odnośnie czego my, jako społeczność, czujemy, że nie powinno się wydarzyć, że miało być inaczej... a jednak stało się i jest prawdziwe. Data premiery fanfika nie jest przypadkowa. Moją uwagę zwróciło to, w jaki sposób zakończył się związek Sombry (postaci odgrywanej przez Mikołaja Klimka) z Kimś i pomyślałem o tym jak o pewnej paraleli, a raczej jakby alegorii co do wymienionego wyżej, smutnego wydarzenia z naszego, prawdziwego świata. Dzieje się to nagle, niespodziewanie i najwyraźniej wbrew logice (w sensie, przecież wszystko szło tak dobrze, zwyczajnie, nie mogło być inaczej), bohater (i przy okazji czytelnik) nie rozumie przyczyn, nie zna ich, przez co trudno mu się z tym pogodzić. Pozostaje życie przeszłością i powracanie do pamiątek, by wspomnienia pozostały żywe. Odnosząc to do świata realnego, mamy dorobek Pana Klimka, na stałe zapisał się historii, toteż w świadomości odbiorców będzie żyć dalej, tym bardziej, że mamy coś, co pomoże nam go wspominać, zachować w pamięci. Jasne, można to zostawić za sobą, podziękować, że się wydarzyło, ale po co, skoro można do tego powracać, przeżywać na nowo i pamiętać? Zwłaszcza, że uczyniło stare czasy w jakimkolwiek sensie lepszymi? Po prostu zbyt wiele rzeczy mi tu pasuje. Sombra rozstaje się z Kimś podobnie jak fani musieli rozstać się z aktorem, którego uwielbiali - nagle, nie wiadomo dlaczego, niespodziewanie. Życie toczy się dalej, ale mamy coś, dzięki czemu pamiętamy - Sombra ma listy, my mamy dorobek pana Klimka, chociażby wszelkie animacje, w których przewinęły się postacie, którym użyczył swojego głosu. Zresztą, król Sombra był jedną z postaci, które odgrywał. Między innymi. Może to tylko ja, ale to serio się zazębia. W tym kontekście, ciekawy wydaje się także tytuł opowiadania - poniesiona została strata, coś się zmieniło na zawsze i chociaż czuje się, że powinno być inaczej, że to nie powinno mieć miejsca, na przekór wszystkiemu, na zawsze w naszych sercach. Uważam, że to interesujący extra kontekst opowiadania, który pogłębia jego znaczenie i czyni z niego coś więcej, niż zwykły hołd. Myślę, że jest to genialne, zarówno w swojej prostocie, jak i złożoności. Podsumowując, mamy do czynienia z opowiadaniem, które zostało wykonane z imponującą dbałością o szczegóły, formę, przekaz, a zwłaszcza klimat. Wrażenia po skończonej lekturze przypominają satysfakcję i poczucie dobrze spędzonego czasu po zakończeniu seansu bardzo dobrze nakręconego, świetnie napisanego filmu. Wszystko, co znalazło się w fanfiku, znalazło się w nim nie bez przyczyny, każdy szczegół dodaje coś do efektu końcowego, poszczególne fragmenty zostały znakomicie skomponowane i do siebie dopasowane, wszystko brzmi bardzo ładnie, elegancko, nie da się ukryć, że autorka miała pomysł i zrealizowała go z sercem. Zero rzemieślniczej pracy, zero rzeczy pisanych na siłę, czy z mniejszym zapałem, po to, by było - opowiadanie z pomysłem, duszą i charakterem, okraszone melancholijnym nastrojem, co wciąga jak diabli i nie pozwala się oderwać. Emocjonalne, ale stonowane, po prostu ludzkie, życiowe. Warto poświęcić mu czas, warto skomentować, dać znać autorce, jak jej poszło. W mojej opinii, projekt okazał się pełnym sukcesem, tym bardziej, że dostrzegam w nim ukryte powiązania ze starszymi fanfikami, no i dodatkowe znaczenie, znajdujące umocowanie w naszej niewesołej rzeczywistości. Całość wypadła życiowo, dojrzale, realistycznie, co po prostu trzeba uznać za osiągnięcie. Gratuluję Pozdrawiam!
  22. Tak oto dotarliśmy do najnowszego fanfika autorki i zarazem tego fanfika, który może się okazać największą tajemnicą, jaką do tej pory napisała. Z perspektywy czasu oraz po zapoznaniu się z kilkoma jej dziełami, które w jakiś sposób mnie ominęły, jednocześnie jest to dla mnie uświadomienie sobie czegoś, czego nie zauważyłem wcześniej. Mianowicie, oprócz tego, że Nika wie jak pisać zagadki oraz rzeczy tajemnicze, nieznane (niekiedy także dosyć niepokojące, tak, patrzę w twoją stronę, "Pedantko"), dobrze odnajduje się w oniryzmie - potrzeba było lektury "Sekretów nieśmiertelności" oraz spostrzeżeń Madeleine, bym sam to zauważył, ale chyba lepiej późno, niż wcale Myślę, że "Solarna" pokonuje pod tym względem wspomniane "Sekrety". W starszym dziele rzeczy składające się na ten główny wątek są nieoczywiste, acz dość stonowane, w związku z czym trudno ocenić co wydarzyło się naprawdę, a co nie i o co może chodzić. To, co może być rzeczywiste miesza się z tym, co może być snem, wizją, przynosząc nam pytania, ale nie wskazując odpowiedzi na nie w zbyt oczywisty sposób. Musimy sami zdecydować w co chcemy wierzyć. W "Solarnej" ta szczypta oniryzmu działa nieco inaczej i wzmacnia tajemnicza otoczkę, zmuszając czytelnika do przemyśleń, aż ten odkrywa, że... nie wie nic. Nieoczywiste, ba, wręcz nieznane jest nam to, co doprowadziło do tego, o czym opowiada nam podmiot liryczny, z położenia, w jakim się znalazł, będącego następstwem właśnie tej owianej tajemnicą przeszłości. W tym sensie, czytelnika trzyma się wrażenie, że to, co zadecydowało o jego losie, wydarzyło się w rzeczywistości, zaś właściwa fabuła, to w gruncie rzeczy seria jego snów, a może i koszmarów, zważywszy na to, że jego oczekiwanie zdaje się nie mieć końca. Nie mieć końca, no bo brakuje jemu sensu. Dlaczego? No bo najwyraźniej... W związku z powyższym, wiemy doskonale, co jest rzeczywistością, a co senną wizją. Same postacie nam o tym mówią, więc nie ma tutaj wątpliwości. Jednakże o tym, co się wydarzyło w przeszłości, w prawdziwym świecie, nie wiemy zupełnie nic, a pomimo tego, iż gwardzista śni swój sen, tak naprawdę... również wiemy o nim bardzo mało, choć wiele wskazuje na to, iż jest to... Hm, chyba się troszkę pogubiłem. W takim razie, dobrze będzie przybliżyć zarys fabularny. Istotnie, bohaterem tej nie aż tak długiej opowieści jest pewien gwardzista, nieznany nam z imienia, lecz bezgranicznie oddany Pani Dnia, której przysiągł służbę do końca i na której powrót oczekuje, przekonując się w jak wielkim tkwił błędzie sądząc, że w trakcie swego oczekiwania pojął sens nieskończoności. Swoją drogą, bardzo inspirujący fragment - o tym, że dopiero oczekując na księżniczkę Lunę, na jej słowa, zrozumiał, że się mylił i że nie miał pojęcia czym jest nieskończoność. Ale zaraz, księżniczka Luna? Tak jest, moi drodzy - ponieważ Pani Dnia zdaje się... niedyspozycyjna, bohatera odwiedza we śnie jej młodsza siostra. Tak oto rozpoczyna się całkiem przejmująca konwersacja, a także wewnętrzna walka protagonisty, w wyniku których ten dokonuje wyboru. Mając świadomość tego, iż nie żyje, a także determinację, by chętnie umrzeć jeszcze wiele, wiele razy, zamiast dać się zwieść Lunie, której nie ufa, wbrew temu, czego chciałaby Celestia, postanawia zostać i oczekiwać, gdyż wierzy, że w pełnionej służbie nie ma niczego piękniejszego. Jednocześnie ufa, że po nocy przyjdzie w końcu dzień, a wraz z nim jego prawdziwa władczyni. Ale czy na pewno? Wiecie co? Dla ułatwienia, w tym miejscu pragnę ostrzec przed ogólnymi spoilerami, jakie nadchodzą w ramach niniejszego komentarza - ponieważ warto samemu odkryć wszelkie niuanse fabuły oraz związane z nią tajemnice, jeśli jeszcze nie czytałeś bądź nie czytałaś "Solarnej", proszę wykonać w tył zwrot, kliknąć w linki, przeczytać opowiadania, a potem powrócić. I skomentować. W porządku? OK, no to lecimy dalej Powracając do tajemnicy, a także porządkując wątki oniryczne, od których rozpocząłem - podoba mnie się oszczędność w materii ujawniania faktów oraz podsuwania poszlak czytelnikowi. Co do rzeczywistości - swoją drogą, odległej jak tysiące, może i miliardy lat, tak to odczuwam po powtórnej lekturze - wiemy jedynie, że protagonista przez większość życia służył Celestii, że najwyraźniej nigdy nie ufał Lunie i darzył ją niższym poważaniem, dowiadujemy się także tego, iż jest grzesznikiem. Choć wygląda na to, że są jeszcze więksi od niego. Pytanie brzmi - jaki może istnieć cięższy grzech od morderstwa, chociaż krew została przelana za słuszną sprawę? Zważywszy na wierność bohatera, zapewne sprzeciw wobec tej, którą uznał za najwyższą władczynię. Kto taki już raz ośmielił się wystąpić przeciwko niej? No właśnie. Nic zatem dziwnego, że nie ufa Lunie, choć ta zapewnia, że nie jest już Nightmare Moon, a starsza siostra jej wybaczyła i pozwoliła powrócić, choć ta jej złorzeczyła. Ba, wręcz sama chciała jej śmierci. Ale to już przeszłość. Panując nad snami, może zapraszać do czegoś lepszego, niż sen oczekiwania, który najwyraźniej trwa nawet dłużej, niż jej wygnanie. Ale co się stanie z tym, kto nie przyjmie jej zaproszenia? No właśnie - co to może oznaczać? Podoba mnie się to, że im dłużej teoretyzuję, wczytując się w to opowiadanie, tym więcej mam pytań, tym bardziej chcę wiedzieć... już nawet nie mając pojęcia w co powinienem wierzyć i o co się opierać. Myślę, że dla niektórych może to być wada opowiadania, lecz dla mnie to zaleta, gdyż w pełni skrzydła rozwija nie tylko tajemniczość, ale i ów motyw oniryczny, a klimat sprawia, że trudno się oderwać i przestać myśleć o tymże dziełku. Choć bohater miał "nigdy tak naprawdę nie żyć", daleki jestem od tego, by uwierzyć, iż przed swym snem oczekiwania doświadczył jeszcze czegoś innego, podobnie oderwanego od świata realnego, z którym... COŚ się stało. Chyba. Nie wiem, niczego nie jestem pewien i uwielbiam to Domyślam się, że z czasem jego oddanie wobec Celestii przeszło w fanatyzm i w tym sensie zupełnie się zatracił, a może chodzi o ofiarowanie całego swojego życia Najjaśniejszej, po czym nawet nie chce umrzeć, tylko tkwić dalej w miejscu, doświadczając we śnie nocy, która... no właśnie - czy ona jednak kiedyś się skończy? A może Luna, zgodnie z obietnicą, ową noc zabiera, pozostawiając... pustkę? Czy w takim razie, zatracony w swojej wierze gwardzista nie tylko nigdy nie żył, ale teraz, nie mogąc umrzeć, skazany jest na wieczne oczekiwanie na coś, co nigdy nie nadejdzie i to w samym sercu... niczego? Wygląda na los gorszy od śmierci, co zdecydowanie czyni go w jakimś sensie postacią tragiczną. Fakt, że owe oczekiwanie uznaje za coś najpiękniejszego, świadczyć może o tym jak bardzo się zatracił. Ciekawe jest również to, że tak uparcie trzyma Lunę na dystans, opiera się jej, nie chce wierzyć w jej intencje czy słowa, w pewnym momencie sądząc nawet, iż po to oczekuje tak długo, by się z nią (Luną? Nocą? Luną oraz nocą?) zmierzyć. Oczywiście zwycięstwo będzie równoznaczne z dowodem jego wierności wobec księżniczki Celestii. Musze przyznać, że to całkiem ciekawa relacja, umiejętnie rozpisana przez autorkę, powiem nawet, że teraz, mając pełen obraz jej twórczości (No... na pewno pełniejszy. Nigdy nie wiadomo.), widziałbym tutaj pewne podobieństwa między rozmową gwardzisty z Luną, a konwersacją, jaką ta odbywa ze straszą siostrą w "Sekretach nieśmiertelności". Mam na myśli dochodzenie/ odkrywanie prawdy, trudne pytania oraz jeszcze trudniejsze odpowiedzi, wątpliwości. W sumie, całkiem ciekawe, że oba opowiadania próbują dotykać w jakiś sposób tematyki wieczności, nieskończoności. No i ciekawi ta myśl, której Luna ostatecznie nie dokańcza. Czyżby po zabraniu nocy osamotnionego gwardzistę oczekiwało coś tak niewypowiedzianie złego, że nawet jej nie przechodzi to przez gardło? No i to jest właśnie pora na to, byśmy rzucili okiem na drugą, o ironio, jasną stronę opowiadania. Znacznie krótszą, ale za to... cóż, powiem w ten sposób: ona jedne rzeczy jakby wyjaśnia (he, he :] ), ale z drugiej strony budzi nowe wątpliwości i przyznam, że jakiś czas temu, dosyć dawno, gdy po raz pierwszy dane mi było przeczytać to opowiadanie... Cóż, dość powiedzieć, że byłem nieźle skołowany. Co się stało? O co chodzi? Jak? Dlaczego? Ślęcząc nad akronimami, którymi opatrzone zostały kolejne daty, zarówno w jednej, jak i w drugiej części opowiadania, rozwodząc się nad tym, czy to jednak nie dzieje się naprawdę, tylko ery się zmieniają, a może krążymy po różnych wymiarach, gdzie czas płynie inaczej i niezależnie od siebie, wysnułem tylko ogólne, mętne wnioski, które chyba w owym czasie nie usatysfakcjonowały autorki... Wniosek? Cóż, może jestem na to zbyt prosty i dlatego też się mylę, ale wydaje mnie się, że jest to opowiadanie dosyć trudne. Nie w odbiorze - o formie wypowiem się później - ale w zrozumieniu oraz rozwiązaniu zagadki, jaką nam prezentuje, co także nie wszystkim może pasować, w końcu zawsze lepiej wiedzieć, o czym się czyta, a jeżeli już, to mieć jasne wskazówki, pełen komplet elementów puzzli, które wystarczy ułożyć. Niniejsze opowiadanie nie dość, że nie daje nam aż tak oczywistych wskazówek, to jeszcze zdaje się oferować jedynie niektóre fragmenty układanki, resztę musimy dołożyć sami, poprzez przemyślenie treści i interpretację tego, co pozostawiła nam autorka. W tym przypadku, moim zdaniem, nie jest to łatwa sztuka. W każdym razie, wyłapałem informację o upływie czternastu miliardów lat. Na co potrzeba tyle czasu, zapytacie - ano okazuje się, iż jest to długość cyklu życia słońca, co wydaje się zgrabnym nawiązaniem do "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" (fanfik, który uwielbiam i który gorąco polecam), ale także kolejną wskazówką. Czyżby Celestia, symbolizująca słońce, a może po prostu wraz z nim, po upłynięciu czternastu miliardów lat, umarła? Może świat przepadł znacznie wcześniej (na przykład po czerwonym olbrzymie, po którym została mgławica planetarna), co rozpoczęło sny oczekiwania, z czego jednym z nich był sen gwardzisty, protagonisty opowiadania? Po tym, jak słońce zakończyło swój cykl życia, nastał nowy "dzień", ale bez nadziei na zmierzch? Czy to może być reprezentacja piekła, w którym króluje Daybreaker? Czy to czeka tych, którzy nie dali się przekonać Lunie i wejść za nią do innych, lepszych snów? Kim w takim razie tak naprawdę jest Luna, skoro przeprowadza śniące kucyki ku czemuś lepszemu i czym są sny oczekiwania? To znaczy, przy założeniu, że nasz protagonista nie jest wyjątkiem. Pytania mnożą się szybciej niż slashery w latach osiemdziesiątych, a tymczasem wypadałoby napisać coś nie coś o formie. Cóż, jeżeli oceniać sam styl, konstrukcję akapitów, dialogów, brzmienie poszczególnych zdań oraz ogólny polot, muszę przyznać, że tekst jest elegancki. Tak, to idealne słowo - elegancki. Owszem, na etapie prereadingu przypominam sobie dwa lub trzy trudniej (w sensie, nieco przekombinowane) brzmiące zdania, lecz w obecnej formie, "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" jawi się jako przemyślany, dopracowany i satysfakcjonujący tekst, przy którym po prostu dobrze spędza się czas, brzmi on bardzo dobrze i tak też się go czyta, klimatu mu nie brakuje, wciąga, a gdy jest po wszystkim, skłania do przemyśleń. Są w nim inspirujące zdania i momenty, dużo tajemnicy, czegoś niepojętego, niezwykłego, podlanego szczyptą oniryzmu, przez co, mimo wszystko, czuć troszkę, jakby śledziło się coś wielkiego... No, może nie aż tak, ale jednak - konsekwencje czegoś, co zmieniło oblicze znanego nam świata, chociaż bardziej w skali mikro. Dostrzegam tutaj świadome bądź nie nawiązania do poprzednich dzieł, zbliżanie się do tematyki wiary, wierności, służby, chęci pojęcia nieskończoności, a także próbę pokazania tego, co jest nie tylko po śmierci, ale również... poza granicami poznania. Poza niczym. Poza snem. Nie sposób nie wspomnieć o formatowaniu, co także dotyczy formy opowiadania, lecz jest zupełnie inną para kaloszy, niż słowa, zdania, brzmienie, nastrój. Na tym etapie czytelnicy powinni doskonale wiedzieć, iż autorka nie boi się eksperymentów, jednakże tym razem idą one znacznie dalej, bowiem są dużo lepiej widoczne, niż choćby przy "Ewolucji". Efekty wizualne obejmują niestandardowe kolory strony, a co za tym idzie, także i czcionki, co może przypominać jedną z prac konkursowych autorstwa Sakitty. Stare czasy, ale pamiętam, że wówczas odebrałem to jako coś nowego i ciekawego. Nie inaczej jest przy "Solarnej" i pokuszę się o stwierdzenie, że samo to raczej nie powinno przeszkadzać tym, którzy ponad eksperymenty i bajery graficzne cenią sobie tradycyjne formatowanie. Pod koniec "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" mieliśmy coś, co w moim odczuciu miało nadać opowiadaniu pewnej filmowości, tzn. scrollując dalej kolejne strony, gdzie widniały jedynie kawałki tej finałowej myśli, która ostatecznie ukazała się naszym oczom na samym końcu, wydawało się, jakby była to animacja, gdzie kamera powoli przybliża się do twarzy bohaterki, która pogodnieje i nieco nieśmiało zbiera się na wygłoszenie morału, który ma zwieńczyć dzieło i zasiać u odbiorcy określone emocje. Pod koniec "Oczekiwania" (pierwszej, nocnej części) mamy coś podobnego, chociaż tym razem są to puste strony, a potem lawina myśli, wątpliwości, co zapewne miało reprezentować upływ czasu, pustkę, zwątpienie, zatracenie we własnej wierze, we własnym oczekiwaniu. Tutaj założenia nie są już takie oczywiste i domyślam się, że nie każdemu podpasują takie oto zabiegi. Osobiście nie mam nic przeciwko, myślę, że był to odważny krok, gdyż w gruncie rzeczy, poza pogłębieniem stanu bohatera, kolejne wątpliwości w sumie wnoszą... niewiele nowego i raczej spełniają się jako wzmocnienie zakończenia, coś dołującego, pokazującego bezkres tytułowego oczekiwania, przez co można główkować nad sensem decyzji bohatera. Zaznaczam jednak, że to tylko moje zdanie i jeżeli komuś ów zabieg stylistyczny wyda się zbędny - zrozumiem. Ponieważ efekt może się różnić w zależności od czytelnika, ciężko z góry bronić tychże zabiegów - po prostu trzeba to samemu przeczytać, zobaczyć, przemyśleć, a następnie wydać opinię, do czego oczywiście zachęcam. Jednakże to jeszcze nie koniec. Pisanie na setkę w Klubie Konesera Polskiego Fanfika przyniosło nam trzy drabble uzupełniające ową historię i przyznam się Państwu, że to były wskazówki, których potrzebowałem, by wreszcie wyjść z jakąś sensowną teorią na temat tego, co mogło się wydarzyć. Ale najpierw wspomniane drabble. Chyba dość niespodziewanie otrzymaliśmy nie jeden, nie dwa, aż trzy przykłady tego, jaki potencjał drzemie w formie, która wymusza oszczędne gospodarowanie słowami, ważenie każdego z nich i komplementuje zwięzłość, prostotę w przekazie. Siła tkwi w prostocie, powiadają, lecz w przypadku trylogii "Jeden dzień, jedno lustro" widać, że eksperymentowanie z formatowaniem również ma niemały potencjał. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy tych rzeczy nadal będą kręcić głowami, lecz namawiam, by dać temu szansę i spojrzeć na to, co autorka robi na przestrzeni trzech drabble'i bonusowych. Realizując tytuł serii, poszczególne opowiadania wizualnie przypominają lustrzane odbicia, aczkolwiek to zadaniem czytelnika jest interpretacja tego, co jest powierzchnią odbijającą, co oryginałem, a co odbiciem. To znaczy, na przestrzeni wszystkich drabble'i jasnym jest, że "Dziś", niczym lustro, stoi między "Wczoraj" a "Jutro"... No tak, przecież tak działa czas, ale nie o to mi chodzi. Wydaje mnie się interesującym to, że efekt odbicia lustrzanego jest realizowany nie tylko na tym obszarze, ale również w ramach dwóch wspomnianych opowiadań. Zarówno w przypadku "Wczoraj" jak i "Jutro", narracja pierwszoosobowa (prowadzona przez Celestię) stanowi granicę między tym, co prawdziwe, a tym, co ukazuje się jako odbicie tejże rzeczywistości. I znów, mamy przesłanki ku temu, by zastanawiać się co jest realne, a co nie: I po raz kolejny rzeczywistość wydaje się wątpliwa, trudno ocenić co było snem, co jest wizją, a co dzieje się naprawdę. W pierwszym opowiadaniu wygląda na to, że Celestia prowadzi dialog z Luną, zaś każda kwestia znajduje swoje odbicie w formie myśli tej pierwszej, co najwyraźniej powoli prowadzi ją do wniosku, że była zła. Formatowanie komplementuje zabieg, poprzez umieszczenie narracji po środku, dialogu po lewej, zaś jego odbicia po prawej, przy czym te ostatnie fragmenty zostały zapisane kursywą. Gdy jest po wszystkim otrzymujemy zdanie-klucz, a następnie podsumowanie, dumnie opatrzone złota ramką. Akurat ten motyw przewija się przez wszystkie drabble. Z kolei przy trzecim, ostatnim opowiadaniu, rzeczy ulegają zamianie miejsca, gdzie tylko narracja pozostaje na środku - chociaż nie ma już dialogu, fragmenty pisane kursywą przemieszczają się do lewej, zaś te pisane zwyczajnie do prawej, po tym, jak w środkowym opowiadaniu wszystkie zostały... cóż, wyśrodkowane, co może symbolizować przejście, a może zlanie się dwóch różnych stron w jedno, co tym bardziej wodzi czytelnika za nos. Nie tylko mamy coraz większe wątpliwości odnośnie tego, co było snem, a co nie, lecz również co jest prawdą i co to oznacza. Wiem, że nie przestaję o tym pisać, ale skoro Celestia zadaje pytanie, czy to, co wydarzyło się tak dawno temu, czy to był sen, w takim razie jaką możemy mieć pewność, czym jest prawda i czym jest rzeczywistość? Oczywiście, to wcale nie musi mieć takiej głębi, równie dobrze może to być nawiązanie do... chyba "The Royal Problem", gdzie zobaczyliśmy i Nightmare Moon i Daybreaker we śnie, ale zwracam uwagę na sugerowany upływ czasu, no i na kolejne pytanie: Swoją drogą, ciekawe kogo. Czyżby Syriusza? No dobrze, ale jak to się ma do "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę"? Rzućmy okiem na to, czego się dowiadujemy. We "wczorajszym" opowiadaniu widzimy rozterki Celestii, a także jej wnioski - że była głupia, że była zła, że była złą siostrą. Najwyraźniej ma sobie za złe to, że wygnała siostrę na tysiąc lat, ale skoro to było jedyne rozwiązanie, dlaczego? Może dlatego, że... Nigtmare Moon jednak nigdy nie była prawdziwa? Celestia umarła zbyt wiele razy, bo słońce umiera wraz z każdym dniem, z każdym kolejnym zachodem. Wieczna noc, którą mogła sprowadzić Nightmare Moon, mogła zatem oznaczać ostateczną, prawdziwą śmierć. Nocą zwykle się śpi, a skoro tak, no to ma się sny. Czy to byłyby te "lepsze sny", to niebo, którym wczoraj był świat? W "Dziś" mamy coś zupełnie innego, jako iż Celestia w pewnym sensie wchodzi w buty Luny, która swego czasu była zazdrosna o starszą siostrę. Celestia nie chce już umierać, uważa, że to Luna powinna być martwa. Skoro słońce umiera każdego dnia, o zachodzie, wtenczas księżyc musi umierać w podobnym sensie wraz z każdym kolejnym wschodem. Zatem wieczny dzień spowodowałby nieśmiertelność słońca i finalną śmierć księżyca. Ale jednocześnie Celestia zdaje sobie sprawę, że jest leniwa, słaba i że się boi. Boi się śmierci. Lecz póki trwa, słońce wchodzi i zachodzi, zmieniając się z księżycem, świat jest w równowadze. Jednocześnie, Celestia przypomina sobie, dlaczego jest Słońcem, na co reaguje płaczem. Wie, że za jakiś czas (czternaście miliardów lat) umrze, a wraz z nią skończy się świat. A co potem? Potem zawsze jest "Jutro". Jutro Celestia podniesie swoją gwiazdę, jutro będzie trwać wiecznie, a ona wreszcie będzie spokojna i szczęśliwa. Jeśli nastanie wieczna noc, Celestia umrze za dnia, znowu. Ale jeśli dzień się nie skończy, nie umrze nigdy. Może, jako istota nieśmiertelna, umierać w nieskończoność, a może nieskończenie żyć. Wnioski? Każda z dwóch sióstr czuje, że codziennie umiera. Są nieśmiertelne, więc mogą to przeżywać nieskończenie długo. Ale one obie chcą żyć, żyć w nieskończoność. Życie jest niebem, a śmierć piekłem. Ceną wiecznego życia okazuje się zło. Widać że Celestia i Luna są swoimi lustrzanymi odbiciami: wieczna noc dla Luny jest niebem, za dnia, kiedy nie żyje, musi się czuć jak w piekle, natomiast wieczny dzień dla Celestii jest niebem, nocą jest jej jak w piekle. Dramat poddanych polega na tym, że oba przypadki będą dla nich piekłem, podczas gdy dla jednej z sióstr świat stanie się niebem. Luna już raz spróbowała stać się zła, by wywalczyć swoje niebo. Teraz kolej na Celestię. Będzie złym kucykiem. Aha - zwracam uwagę na to, że każdy tekst pisany jest w innym czasie. We "Wczoraj" Celestia była, "Dziś" jest, zaś "Jutro" będzie. To też ciekawy i istotny smaczek Powróćmy do "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" i zastanówmy się, czy prezentując nam postać bezimiennego gwardzisty - który z tej racji może być każdym - autorka nie próbuje dać nam małej lekcji. W pierwszej części, podczas snu oczekiwania, najwyraźniej mamy wieczną noc, a jak wspominałem powyżej, ten scenariusz (podobnie jak wieczny dzień) powinien być dla protagonisty piekłem, jednakże jest coś, co trzyma go przy... przy życiu to raczej nie, ale przy świadomości. Tym czymś okazuje się wiara, wiara w księżniczkę Celestię oraz w to, że służba jej, niezależnie od okoliczności, jest czymś chwalebnym, wartym wieczności. Mimo piekła, tkwienia w swego rodzaju limbo, przez moment wydaje się pogodzony ze swoim losem, a nawet szczęśliwy: Bo nawet jeśli jest w piekle, ale może wypełniać swoją przysięgę, jest spełniony. Jaki z tego płynie przekaz? Że warto mieć cel, warto wierzyć. Oczywiście, że nie wie - wszakże Luna ma wielotysięczne doświadczenie w nieskończonym umieraniu. Ale ona zdaje się pojmować już znaczenie wieczności. On jeszcze nie. On wie, w co wierzy, nie żałuje życia, choć nigdy tak naprawdę nie żył (według Luny, wszakże jako kucyk ziemski, śmiertelnik, raczej nie wznosił ani słońca, ani księżyca, nie był jednym z ciałem niebieskim), nie żałuje swojego życia, wie, za co i dla kogo umarł. To jest dedykacja. Rozumie też, czemu Celestia nie chce mu pokazać swojego nieba, zamiast tego zostawia go we śnie, w nocy. Musi się z nią zmierzyć. Zmierzyć się z piekłem. W ogóle, w fanfiku jest parę momentów, gdzie wybrzmiewa on dosyć... religijnie. Czyżby poza onirycznym, miało ono także sakralne oblicze? Skoro wszystko ma swoje odbicie, czy w takim razie ci, którzy zawierzyli swój los Lunie, oczekują na nią w blasku wiecznego dnia? W niebie Celestii, ale swoim piekle? Ciekawe. A co się dzieje z kucykami, które dają się przekonać i idą z władczynią, w którą nie wierzą? Co by było, gdyby gwardzista poszedł z Luną tam, gdzie będzie dzień, ale nie będzie Celestii? To znaczy, Luna ma nadzieję, że jej nie będzie. Czyżby to miało być prawdziwe piekło? A może tak jak Celestia i Luna są swoim lustrzanym odbiciem, ale w gruncie rzeczy tym samym, może nie ma różnicy między piekłem, a niebem i jedyne, co zostaje, to wiara? Przyznam, że początkowo po zapoznaniu się z drabble'ami Niki miałem zupełnie inną teorię, w ogóle nie podejmującą powyższych zagadnień, za to bardziej umocowaną w rzeczywistości. Podchodząc do zagadki z zupełnie innej perspektywy, acz uznając, że to, o czym czytam, odbywa się w zaświatach, a Celestia, jako Daybreaker ostatecznie skończyła w piekle za swoje zło, zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób postacie w ogóle trafiły do tychże zaświatów. Pomyślałem wówczas, że Celestia w końcu sama zaczęła być zazdrosna o Lunę, co stanowiłoby paralelę do młodszej siostry, której zresztą wybaczyła (A co mogło ją ośmielić do własnej przemiany, no bo kto jej stanie na stronie?). By upewnić się, że nikt jej nie powstrzyma (możliwe, że minęło dostatecznie dużo czasu, że znane nam bohaterki od dawna nie żyją, stąd bez Luny nie byłoby komu kiwnąć kopytem, no, może poza Discordem, chociaż nie wiadomo, co się nim stało), postanowiła wyjawić swojemu fanatycznemu gwardziście, jak zapatruje się na swoją siostrę, pośrednio inicjując zamach, aczkolwiek ta teoria szybko się rozlatuje, gdyż sama Luna stwierdza, że krew wroga (Luny) i mordercy (jego samego), którą ów gwardzista ma na sobie, została przelana za słuszną sprawę. Jakoś mi się nie wydaje, by swoje zabójstwo za sprawę wiecznego dnia uznała za coś podobnego, nawet jeśli byłaby wobec siostry BARDZO wyrozumiała. Ale może wydarzyło się coś innego. Być może Luna zorientowała się, że jej siostra nie chce już opuszczać słońca, gdyż ma dosyć "umierania" w nieskończoność wraz ze swoim ciałem niebieskim, nie wspominając o tym, że sama powinna wiedzieć aż za dobrze jak to jest i jak niebezpieczna to pokusa. Domyślam się, że Luna była jeszcze w stanie nawiązać walkę z Celestią, a nawet ją pokonać, lecz gdyby ta zmieniła się w Daybreaker, szanse Pani Nocy spadłyby znacząco, być może do poziomu, w którym nawet jako Nightmare Moon miałaby problem. Stąd, postanawia zaatakować pierwsza (i to w momencie, w którym starsza siostra była najsłabsza, choć jeszcze skłonna opuszczać słońce), co okazuje się sukcesem, lecz osłabiona od ran Luna nie stanowi wyzwania dla wiernego po wsze czasy Celestii gwardzisty, który w odwecie pokonuje młodszą siostrę, wypełniając tym samym swoją służbę i przysięgę. A jak zginął on? Trudno powiedzieć. Może sam padł od ran, a może odszedł ze starości, ale nawet po śmierci nie może się doczekać na powrót Celestii, w której odejście nie wierzy. Sprawa była słuszna, gdyż jako żołnierz pełnił służbę, nie sprzeniewierzył się swoim ideałom i wierzył, że ratuje Equestrię przed powrotem tyranki, która to i tak była większym grzesznikiem od niego, gdyż już raz wystąpiła przeciwko Celestii, próbując przynieść wieczną noc, a teraz dopuściła się siostrobójstwa, aczkolwiek mogło jej przyjść do głowy, że i to Celestia mogłaby jej wybaczyć, gdyż wiedziała doskonale, że staje się złym kucykiem, ale nic nie mogła poradzić. Tak jak Luna, której jednak przebaczono. W skrócie – za bardzo skupiłem się na tym, za co została przelana krew, kto był wrogiem, kto mordercą, czym była ta "słuszna sprawa", no i... w jaki sposób Celestia i Luna pożegnały się ze światem, no i dokąd trafiły. Znacznie później zdałem sobie sprawę, że chyba nie ku temu autorka chciała zwrócić uwagę czytelnika. Cóż, zawsze dobrze jest sobie poteoretyzować Aha, jeszcze słowo odnośnie formy "Jednego dnia, jednego lustra". Tu zdecydowanie głównym specjałem jest formatowanie oraz to, jak zostały zgrane i skonstruowane te trzy strony (łącznie) tekstu. Samo słownictwo tudzież brzmienie zdań, niczym szczególnym nie zaskakują, w porównaniu z "W oczekiwaniu..." to dosyć... prosto i zwięźle napisana rzecz, co zapewne wynika z limitu słów, ale z drugiej strony nie czuć, że czegokolwiek brakuje. Ciekawie użyta forma, interesująco sformatowany tekst, stosunkowo wiele ukrytych smaczków. Świetna sprawa. O swoich odczuciach oraz przemyśleniach związanych z fabułą oraz tym, czego od razu nie widać, mógłbym pisać jeszcze długo, niemniej uważam ów tekst za godny polecenia i analizy w całości, mając w pamięci starsze dzieła autorki, widać pewne związki pod kątem tematyki, podejmowanych problemów i sposobu ich przedstawienia, a także kreacji klimatu. Przeważnie to coś tajemniczego, nieoczywistego, sentymentalnego bądź mrocznego, nostalgicznego lub wodzącego za nos, ale zawsze tak, by czytelnik się zastanawiał, by nie mógł oderwać się od lektury, a przynajmniej nie w sposób obojętny. Uważam, że "W oczekiwaniu na Solarną Księżniczkę" to naprawdę ciekawy i niezwykły tekst, kolejna godna próbka możliwości Niki, jednakże mimo tego jak sam byłem zaskoczony tym, ile szczegółów mi się zazębia, ile jestem w stanie z tego wynieść, moim ulubionym fanfikiem jej autorstwa pozostaje "Ewolucja gwiazd typu słonecznego". Poprzeczka została zawieszona wysoko i "Solarna" już prawie ją pokonała - zabrakło bardzo niewiele. Wątki mistyczne, szczypta sakralności, wespół z pomysłem na to, by zestawić ze sobą dwa byty, oddzielone od siebie powierzchnią lustrzaną, skonfrontowanie prawdy z kłamstwem, snu z rzeczywistością, śmierci z życiem, śmiertelnika z nieskończonością - to wszystko udało się znakomicie, w bardzo dobrej formie, lecz fanfik ten pozostaje, według mnie, trudny i może się okazać, że nie jest to propozycja dla każdego. Z drugiej strony, nie istnieje takie dzieło, które zadowoliłoby wszystkich, więc to w gruncie rzeczy nic takiego. Nie miałem złudzeń, iż autorka napisała to tak, jak chciała i jak czuła, a to przecież najważniejsze - tworzyć tak, by samemu być zadowolonym z podjętej próby. Nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować koncepcji oraz wykonania, a fanfik oczywiście polecić, jednocześnie namawiając, by dać temu charakterystycznemu formatowaniu szansę i spróbować się wczytać, w poszukiwaniu ukrytego sensu, prawdy oraz przekazu. Opowiadanie jest nieco inne, nietuzinkowe, nie mówi wiele, pozostawiając szczegóły wyobraźni, ale w mojej opinii, wszystko jest do odgadnięcia/ dopowiedzenia sobie, co powoduje, że odkrycie głębi staje się swego rodzaju nagrodą dla czytelnika. Jak dla mnie, to zawsze coś wyjątkowego, kiedy fanfik nagradza swojego czytelnika, gdy ten poświęci mu dostatecznie dużo czasu oraz rozważań Łatwa sztuka to to nie jest, ale czy niemożliwa? Pozdrawiam! PS: A do tego piękna, minimalistyczna okładka. Barwy cieszą oko, w ogóle, wylewa się z tego coś... łagodnego. Jakby znak, że wszystko będzie dobrze. Mały szczegół, ale cieszy i dobrze nastraja na moment przed lekturą albo jak na pierwsze wrażenie
  23. W przyjemnością powracam do "Cienia Nocy", choć tym razem, by odpowiedzieć na kilka pytań oraz poteoretyzować. A raczej, nadinterpretować. Albo jeszcze lepiej - zgadywać. Długo o tym myślałem, ale dyskusja w ramach czytania rozdziału siódmego na Kąciku Lektorskim zachęciła mnie, a raczej, ośmieliła, by wyjść znacznie dalej poza ramy, które sobie pierwotnie ustaliłem. Szczególnie myśl, jakoby postacie miały naprawdę małe pojęcie o historii i nie mogą wiedzieć, co jest grane, skoro obiektywnie nie mają źródeł wiedzy, ani skąd się dowiedzieć... Zupełnie, jak czytelnicy W jakimś sensie. Autorka zapewne będzie mieć niezły ubaw z tego, jak usiłuję znaleźć drzewo siedząc na gałęzi, ale liczę, że cokolwiek, co sobie dopowiedziałem, wyda się w miarę ciekawe Nooo... Może to moje spaczenie po gierkach retro, ale nie powiedziałbym, że to chwila. Ale to tylko ja Ale rozumiem, że inaczej czas płynie, gdy się steruje i ogląda to na ekranie, a inaczej, kiedy się to czyta, gdzie w tekście rzeczy są opisywane słowami, nie obrazem. Wciąż, nie pomyślałbym, że trwało to właśnie tyle, bo czuło się, że trwało nawet dłużej. Że poszczególne akcje trwały zbyt długo. No, ale zgodzę się z przedmówcą, to są detale. Bez ściemniania – zdecydowanej większości kwestii po łacinie nie czytałem, zaś przy pierwszym czytaniu jedynym, nad czym się pochyliłem, było znaczenie imienia Gdyż zaciekawiło mnie to, dlaczego miałby być zwany również Zważywszy na zapowiedzi, że w tekście przewinie się łacina, od razu skojarzyłem sobie imię z tymże zacnym językiem i spróbowałem je przetłumaczyć. Pierwsza próba niewiele dała, więc podzieliłem imię na dwa człony. Zadziałało. W nawiązaniu do jednego z Twoich pytań, odnośnie tego właśnie osobnika... W każdym razie, zmierzyłem się z kwestiami po łacinie przy okazji drugiego czytania, wprawdzie nie odbyło się ono w ramach sugestii drugoplanowych, o których wspominałem poprzednim razem, ale znalazłem trochę czasu w zeszłą sobotę, po czym miałem ładnych parę dni na zebranie myśli i sformułowanie teorii. Uwierzcie mi, analizując szczegóły, rozdział ma naprawdę wiele do zaoferowania, dociekliwy czytelnik powinien móc, w drodze analizy, dopowiedzieć sobie możliwe scenariusze, wpisać je w znaną dotychczas chronologię i w ten sposób wyjść z niejedną teorią na temat tego, o czym tak właściwie był ten rozdział i co próbowała schować przed nami autorka. A także, co tak naprawdę mogło się wydarzyć w tym świecie i jak bardzo błądzą znajome postacie. Jak się domyślam, zdecydowana większość tych moich domysłów – o ile nie wszystko – nie będzie mieć nic wspólnego z wizją autorki i po prostu okaże się, że cały czas chodzi o coś innego, ale jak wspominałem na początku, liczę, że będzie to co najmniej interesujące, a przy sprzyjających wiatrach, otworzy szerszą dyskusję, o spoilerach, ukrytym lore w "Cieniu Nocy" oraz przyszłości znajomych postaci. Na początek, pytanie odnoszące się do jegomościa, którego hintnąłem w recenzji jako sojusznika, którego w pewnym momencie napotyka Night Shadow. Jeszcze więcej o tejże postaci: Sporo się naprodukowałem, a przecież rozchodziło się tylko o to, czy domyślam się, kim jest niemniej, potrzebowałem nie tylko uzasadnienia, ale także wyczerpującej bazy pod kolejne odpowiedzi i teorie, zatem nie przedłużając... Co nieco więcej o tym, dlaczego idę ze swoimi teoriami tak daleko: Tak poza tym, możliwości te wydają mnie się ciekawe w kontekście bezsensowności wojen, przemocy oraz śmierci niewinnych, czyli motywu, który przewija się na dłużej po raz pierwszy właśnie w rozdziale siódmym. I który zarazem dodaje kolejną warstwę głębi do jej charakterystyki. Jestem bardzo ciekaw, dokąd dalej zabrnie ten aspekt Zatem tyle w ramach odpowiedzi na zadane pytania, przeplatanych własnymi teoriami, mniej lub bardziej śmiałymi, no i interpretacją poszczególnych elementów fanfika. Oprócz tego, w nawiązaniu do tego, o czym już pisałem, mam jeszcze parę szybkich, luźnych przemyśleń. Teoria Otchłani: Każda wizyta w Alikorngard jest spersonalizowana: Przyszłość Night Shadow: Uff... To by chyba było na tyle tych moich teorii. Przyznam, że wymyślanie tego, spisywanie uzasadnień, argumentów oraz wpisywanie całości w to, co już mamy, było dla mnie niemała frajdą Tym bardziej przychylam się do opinii Verlaxa, że do tej pory to najlepszy rozdział i o ile poprzeczka wisi niebotycznie wysoko, myślę, że jest możliwe napisanie kolejnego kawałka, co najmniej tak samo dobrego tekstu w ramach "Cienia Nocy". Oczywiście zachęcam do lektury, jeżeli jeszcze tego nie uczyniliście, a także do dyskusji oraz snucia teorii Pozdrawiam!
  24. Kolejny, siódmy rozdział zremasterowanej wersji "Cienia Nocy" jest dziełem, przy którym miałem plan spędzić jeszcze trochę czasu, na etapie prereadingu i korekty. Szczęśliwie dla czytelników, autorka mnie uprzedziła, toteż już w ten ostatni dzień tygodnia roboczego możemy cieszyć się nowym materiałem, trudno o lepszy początek weekendu ;) Jednakże pozwolę sobie uściślić, w kontekście tego, co chciałem wykonać – rozumiem jak najbardziej chęć budowania poszczególnych opisów ze zdań prostych, krótkich, celem nadania dynamizmu, zamierzonej chaotyczności, elementu zaskoczenia, lecz zważywszy na to, że rozdział (dużo dłuższy i bogatszy w content, względem poprzedniej wersji) posiada fragmenty spokojniejsze, w niektórych miejscach próbowałbym połączyć co krótsze zdania w jedno dłuższe, rozbudowane, by w ten sposób skomplementować ów spokojniejszy ton, jaki raz po raz udziela się w rozdziale. Podkreślam, jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna sugestia, w znacznej mierze wynikająca z własnych upodobań, nie jest to sprawa obiektywna, jak ortografia czy interpunkcja, zatem z pewnością niczego Państwo nie tracą w związku z tym, że "zaspałem" z nadprogramowymi propozycjami względem formy rozdziału Zakładając oczywiście, że decyzją autorki, rzeczywiście cokolwiek trafiłoby do finalnej wersji tekstu. Powracając na chwilę do wyżej wspomnianych spokojniejszych fragmentów, nie powiedziałbym, że były to elementy podpadające pod [Slice of Life], ale z pewnością w płynny sposób spowalniają one akcję, dając czas na wzmocnienie klimatu oraz zwracając uwagę czytelnika na szczegóły, czy przeżycia wewnętrzne protagonistki. Każdy, kto czytał i wciąż pamięta stary rozdział siódmy (opatrzony wówczas innym tytułem), od razu zauważy jak wiele nowych rzeczy dodała autorka, przy okazji dużo, dużo lepiej realizując szeroko pojętą tajemniczość – zgodnie z zapowiedzią, w sposób mroczny, krwawy, niekiedy całkiem brutalny, na przykład w postaci opisów odnoszonych obrażeń. Główną bohaterką oczywiście pozostaje Night Shadow i to w znacznej mierze wokół niej krążą przedstawione w rozdziale wydarzenia, ale Łowcy, w mojej ocenie, otrzymali całkiem sporo czasu na to, by mieć swoje momenty i brać udział w fabule w sposób aktywny (a im bliżej końca, tym tejże akcji więcej), choć najbardziej spośród znajomych najemników błyszczy Bastard Spell. Występ Javelin Ichora oraz Blood Makera uznaję za satysfakcjonujący i taki, który się zapamiętuje, Random Adventure zdawał się przebijać w początkowych partiach rozdziału, potem, na moje wyczucie, "przewijał się", ale robił swoje, podobnie jak Awful Look, który z kolei wybił się pod koniec... Lecz z zupełnie innych powodów. Przyjąwszy zlecenie od samego Darkness Sworda – ojca Night Shadow – bohaterowie wędrują do upadłego przed laty Alikorngard, w poszukiwaniu Amuletu Alikorna. Nie wszyscy są zdecydowani na wyprawę, bowiem nie będzie to ich pierwszyzna, zaś nauczeni doświadczeniem, wiedzą już, czego się spodziewać. Istotnie, na miejscu czyha mnóstwo niebezpieczeństw, spośród których nieumarli wydają się stanowić najmniejszy problem – nie to, co wciąż chodzi po przeklętej ziemi stanowi największe zagrożenie, lecz to, co kryje się w głębinach, a co najwyraźniej wzywa do siebie Night Shadow. Z czasem, bohaterka doświadcza niepojętego, walcząc z tytułowymi grzechami, przeszłością, ale również własnymi słabostkami. Nie oznacza to jednak, że w trakcie tej niezwykłej wędrówki nie znajdzie sojusznika. Powróciwszy do rzeczywistości, wraz z Łowcami zmierza ku ostatecznej konfrontacji z królem Alikorngard, który wciąż tkwi we własnym limbo, jak się okazuje, wraz z poszukiwanym przez bohaterów Amuletem Alikorna. Czy są gotowi uiścić cenę jednego życia, by odejść z pustymi kopytami, a może zaryzykują wszystko, by uzyskać szansę na zdobycie Amuletu? Odpowiedzi znajdziecie w tekście. Tak przedstawia się zarys fabularny najnowszej odsłony zremasterowanego "Cienia Nocy". Jak nietrudno zauważyć, mamy szereg nowych wątków, co oczywiście oznacza nowe sceny, lokacje, a także momenty, w których to udzieli się to mroczniejsze, tajemnicze oblicze tej części historii, choć w inny, bardziej wyrazisty sposób, niż zapamiętaliśmy. Wszystkiego jest więcej, jest to też obszerniej i lepiej opisane, jednym z moich ulubionych przykładów jest opis Alikorngard. Lokację tę możemy sobie bez problemu wyobrazić, także kolorystycznie, a jednocześnie pole do własnych wyobrażeń jest na tyle szerokie, że mimo pewnych podstaw, jakie dała nam autorka, w zależności od odbiorcy, każdy może mieć nieco inną wizję upadłego miasta alikornów. To jest, moim zdaniem, świetne, za to się kocha słowo pisane :D W podobny sposób zrealizowano przeżycia wewnętrzne Night Shadow – powiedziałbym, że jej reakcje na to, co się dzieje, na istoty, które napotyka, myśli, a także chwile słabości, to wszystko czyni z niej postać, którą tym bardziej chcę śledzić, której tym bardziej chcę kibicować i która nabiera głębi, po prostu. Innym przykładem są opisy zniszczeń różnych struktur, śladów pozostawionych przez czas, a które dają nam pojęcie o tym, co kiedyś mogło się wydarzyć, podobnie zresztą są opisywane obrażenia, rany, stan, w którym Night Shadow zastaje kolejne trupy, wliczając w to nie tylko kwestie cielesne, ale także zniszczenia ubioru. Czy to jakieś zastygłe strużki, pęknięcia, plamy krwi i ropy, czy niepokojące wrażenie "normalności", jakby lada moment miał wstać nowy dzień, a na zewnątrz mieliby wyjść mieszkańcy Alikorngard, jak gdyby nigdy nic złego się nie wydarzyło, te drobne szczegóły mają duże znaczenie i wspólnie tworzą, mimo nastroju, barwną treść, którą doskonale się śledzi i która, jakkolwiek przewrotnie miałby to brzmieć, żyje w wyobraźni odbiorcy ;) Nie chciałbym spoilerować niczego więcej, toteż powiem tylko tyle, że po lekturze czuję się "najedzony" – rozdział ma aż sześćdziesiąt sześć stron (Serio, tyle się u mnie wyświetla, choć na ostatniej widnieje tylko jedno zdanie. Pewnie jakiś glitch po mojej stronie xD), ale wciąga jak diabli, chociaż jednocześnie starałem się wyłapywać różne usterki i zwracać uwagę na formę, w ogóle nie zauważyłem upływu czasu, który to czas okazał się naprawdę dobrze spędzony. Jak dla mnie, tempo akcji zostało poprowadzone praktycznie bezbłędnie. Były fragmenty, w których dominowała akcja, napięcie, robiło się przy tym mrocznie, czuć było zagrożenie, a z drugiej strony, przewijały się momenty spokojniejsze, koncentrujące się na psychice i przeżyciach głównej bohaterki, tam również było pewne napięcie, mrok, niebezpieczeństwo wyziewało z każdego kąta. Ale nie są to jedyne rzeczy, które pozostają wspólne dla obu typów scen. Przez cały czas czuć przygodę, czytelnika trzyma się poczucie, że dzieje się coś ważnego, wszystko zostało podlane sytą porcją fantastyki, z elementami grozy do smaku. Obawiałem się troszkę wrażenia czysto rzemieślniczej pracy, jednakże, nawet jeżeli to właśnie jest na rzeczy, nic a nic tego nie odczułem. Dodatkowo, przejścia między fragmentami bogatszymi w akcję, pojedynki, zaklęcia, próby ucieczki, a scenami prowadzonymi spokojniej, skupiającymi się na Night Shadow, są bardzo płynne, toteż ani razu nie wydawało mi się, że akcja nagle szarpie do przodu albo zostaje sztucznie stonowana. Znakomita robota! Kreacje bohaterów, choć dużo lepsze i bardziej urozmaicone, to jednak radykalnych zmian w ich charakterach nie uświadczymy. I chyba bardzo dobrze, w końcu po co naprawiać coś, co nie jest zepsute? Postacie są po prostu takie, jak je zapamiętaliśmy z poprzedniej wersji, tylko lepiej zarysowane, aktywne, powiedziałbym, że bardziej żywe, przez co żywiej zapadają w pamięci, a ich losy chce się śledzić z większym zaangażowaniem. Mamy zatem satysfakcjonujący rozwój znajomych charakterów, spośród których najwięcej zyskał w mojej opinii Bastard Spell. Wydał mnie się bardziej zdeterminowany, nieustępliwy, dużo silniejszy. ...no i wypadł wiarygodnie jako lider: ten przywódca najemników-pegazów, ten nauczyciel młodej królewny, alikorna. Bardzo dobrze wykonana postać, miałem wrażenie, że na jego kreację przeznaczono sporo czasu i skierowano dużo wysiłku. Plus, doceniam chwilę niepewności, kiedy to... Zyskują także kreacje Javelin Ichora oraz Blood Makera. Szczegółami nie tylko zadbano o nieco lepsze nakreślenie relacji między tymi dwoma, ale znacząco, o ile mnie pamięć nie myli i oczywiście moim zdaniem, zwiększono ich siłę. Bohaterowie ci walczyli moim zdaniem skuteczniej, co ciekawie kontrastuje ze strachem, gdy zbliżali się do zamku, na początku. Mimo obrażeń, pewnej przewagi przeciwnika (również zważywszy na otoczenie oraz warunki), nie poddawali się, potrafili zadawać uszkodzenia... Generalnie, zrobili na mnie wrażenie, jako wiarygodni wojownicy, podejmujący walkę i mimo braku perspektyw na odniesienie zwycięstwa, w sensie, zabicia na śmierć wszystkich przeciwników, potrafili stawić opór dostatecznie długo, by dać czas swemu przywódcy oraz "zabezpieczyć" ucieczkę. W tym wszystkim przewija się gdzieś Green Crossbow, co do którego mam chyba najmniej do powiedzenia. Po prostu jest sobą i robi swoje. Chociaż bardzo dokładnie podkreślono jego wiarę w Harmonię, nie przypominam sobie tych szczegółów z poprzedniej wersji. O Randomie oraz Awfulu już wspominałem, nie mam więcej do dodania w tej materii. Mamy zatem kompetentnie wykreowane i poprowadzone postacie, jedne oczywiście pełnią ważniejszą rolę, robią więcej, a także spędzamy z nimi więcej czasu, drugie natomiast wspierają je, działają sobie, niby nic wielkiego, ale ich obecność cieszy, bo bez nich fabuła, na tym konkretnym etapie, nie byłaby kompletna. Świetna sprawa ;) Powracając jeszcze do głównej bohaterki, jej zapadających w pamięć, charakterystycznych momentów jest więcej, vide rozgryzanie pułapki opartej na iluzji i wyszukiwanie bezpiecznego gruntu, czytało się to jak grę w platformówkę, sympatyczna rzecz :) Innym razem są to kolejne próby, którym jest poddawana Nighty, a także pomysł wykorzystania talentu do iluzji celem zdobycia artefaktu, w miarę możliwości, bez walki. Za każdym razem było to interesujące, utrzymane w odpowiednim nastroju, wszelkie okazje do pochylenia się nad przemyśleniami, emocjami, wątpliwościami czy aspiracjami Night Shadow, zostały wykorzystane dobrze, niekiedy nawet w troszkę zaskakujący sposób, przynajmniej dla mnie. To pozostawia mnie z kwestią pojedynku wieńczącego rozdział. Cóż, to chyba najtrudniejsza dla mnie sprawa. To prawda, że build-up tej walki został zrealizowany bardzo dobrze, obszernie, klimatycznie, dobrym tempem i tak dalej, i tak dalej. To prawda, że wymiany zaklęć, opisy poszczególnych akcji, obrażenia, to także mocna strona finału rozdziału, gdzie nie tylko akcja znajduje swoją kulminację, ale również ogólny chaos oraz poczucie zagrożenia (co jest niemałym osiągnięciem, zważywszy na to, że przecież mamy ciąg dalszy, wiemy, komu się uda, że ci bohaterowie mają przed sobą przyszłość), co owszem, nadaje dynamizmu i stwarza napięcie, dzięki czemu śledzi się to na skraju krzesełka. Natomiast, mam pewne wątpliwości, czy walka ta nie okazała się troszkę przeciągnięta. Nie zrozumcie mnie źle, to było bardzo satysfakcjonujące zwieńczenie, ale myślę, że było ono nieco za długie. Tak, to jest możliwe – można coś przeciągnąć i uczynić to męczącym, nużącym, a można przeciągnąć, ale nie stracić przy tym satysfakcji, ustrzec się przez wrażeniem przesytu. Przeciągnięcie walki oznacza, że protagoniści dłużej wymieniają kolejne ataki, wykonują uniki i odnoszą uszkodzenia, a to rodzi pytanie jak to wytrzymali i ujmuje troszeczkę wiarygodności, że istoty te, w tym konkretnym świecie przedstawionym, funkcjonującym na takich, a nie innych zasadach, faktycznie mogły to przeżyć. Jasne – Bastard Spell może być usprawiedliwiony, skoro... Jednakże co do reszty, łącznie z Night Shadow, pod koniec zaczynałem już trochę powątpiewać. Początkowo uwagę na tym polu zwracał przede wszystkim Awful Look, ale im dłużej nad tym rozmyślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że coś za żywotni są ci awanturnicy. Akurat Awful... Ale co do reszty, próbowałem to sobie wyjaśnić, że to przecież doświadczeni najemnicy, pewnie dużo trenują, są zahartowani, a jednak nadal trzymały mnie się wątpliwości. Co chyba jest pewną sprzecznością, no bo w końcu dzięki temu zyskały kreacje Javelina i Blooda, Bastard Spell mógł zabłysnąć, a poza tym, mamy kontynuację realizacji myśli, że alikorny nie są maszynami do niszczenia wszystkiego i zabijania każdego byle mrugnięciem oka – obrywa nie tylko Night Shadow, ale także nieumarłe alikorny i to od "byle" pegazów – a mimo to, jak dla mnie, trwało to trochę za długo. Może to przez wgląd na chaotyczność, która zapewne miała dopełniać efektu – po pewnym czasie człowiek zaczyna się do tego chaosu przyzwyczajać i w jakimś sensie ulega on "uporządkowaniu", więc i emocje nie są już takie, jak początkowo, gdy walka się rozkręcała. Niemniej, końcówka godnie zamyka rozdział i wzbudza apetyt na kolejne zremasterowane rozdziały. Zwłaszcza, że im dalej, tym więcej nowości, tym lepiej wykonane są znajome sceny, tym bardziej dopracowane opisy i kreacje postaci, jest także klimat, który wręcz wylewa się z ekranu i nie pozwala się oderwać. Wszystko, czego dusza zapragnie ;) Podsumowując, mamy bardzo dobry miks przygody z fantastyką, z pewną domieszką grozy, całość utrzymana jest w tajemniczym, mrocznym nastroju, dzięki któremu rozdział ma charakter, nie pominięto przy tym bohaterów, których kreacje cieszą i satysfakcjonują, zaś obok akcji, tajemnicy, znalazło się miejsce na pewne światotworzenie, głównie w materii lore alikornów, z czego wynika rozbudowa charakterystyki Night Shadow – ciekawskiej, zdeterminowanej, acz nadal posiadającej pewne słabe punkty, z którymi również toczy walkę. Wszystko to jest bardzo zajmujące i nie tylko zachęca do dalszego odkrywania fabuły, ale również do obserwowania rozwoju postaci królewny, czytelnik chce zobaczyć, jak staje się coraz silniejsza i jak dąży do celu. Wizerunek poszczególnych lokacji jest budowany również poprzez niuanse, które owszem, mają znaczenie i nadają całości smaku oraz charakteru. Dzięki szczegółom, dobrze wkomponowanym w treść, możemy sobie wyobrazić kolejne rzeczy, a otoczenie wydaje się żywe, plastyczne. Widzimy oczyma wyobraźni barwy, struktury miejsce, zniszczenia, wręcz czujemy smród śmierci, a jednocześnie wiele możemy sobie wizualizować samodzielnie, co sprawia, że wrażenia z lektury mogą być różnorodne w zależności od czytelnika, pomimo pewnej wspólnej podstawy. Stąd, rozdział nie jest "sztywny", a my swobodnie brniemy dalej, aż do zakończenia. Plus, ciekawe zagadki i tajemnice do rozwikłania po drodze. Ostatecznie, była to lektura wciągająca, ciekawa, miejscami nawet zaskakująca, innym razem budząca niepokój, ale zawsze ujmująco tajemnicza, nastrojowa. Gorąco polecam zarówno nowym, jak i dotychczasowym czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy pamiętają stary "Cień Nocy" Osoby, które chciałyby napisać coś przygodowego, mroczniejszego, a którym przydałaby się inspiracja, też powinny zajrzeć. Raczej się nie rozczarują. Zachęcam także do komentowania i dzielenia się własną opinią. Co sądzicie o tym rozdziale, czy przebił wszelkie oczekiwania, a może czegoś Wam zabrakło? Co Was zaskoczyło, a co udało się przewidzieć, no i jak zapatrujecie się na końcowy pojedynek? Czy był za długi, a może w sam raz, a może – w końcu co człowiek, to opinia – przydałoby się go jeszcze więcej? :D Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w dalszym pisaniu, a także remasterowaniu.
  25. Jeżeli miałbym opisać „Grotę” jednym słowem, powiedziałbym, że było to opowiadanie imponujące. Dlaczego? Głównie z uwagi na satysfakcję, jaką sprawiło czytelnikowi wysoką jakością wykonania. Racja, początkowo można odnieść subtelne wrażenie czysto rzemieślniczej pracy, lecz odpowiednio szybko wkracza znakomicie podkreślony klimat, dzięki któremu początkowe odczucia mijają, a czytelnik bez pamięci zatapia się w lekturze, nie mogąc się oderwać. A przynajmniej tak właśnie było w moim przypadku Przechodząc od ogółu do szczegółu, imponująca, godna pochwały oraz naśladowania jakość udziela się opowiadaniu na praktycznie każdej płaszczyźnie. Przede wszystkim, nastrój oraz stylistyka, dzięki której to pierwsze, w mojej opinii, wypada tak dobrze i udziela się niemalże od razu po rozpoczęciu czytania. Naprawdę, bardzo, ale to bardzo spodobały mi się te solidne, przemyślane co do najdrobniejszego szczegółu opisy, nierzadko wzbogacone o nazwy własne, głównie statków kosmicznych, niemniej to bardzo atrakcyjny dodatek, który pomaga zorientować się z którym uniwersum zostały skrzyżowane kucyki, o ile ktoś przeoczył zapodane grafiki, tudzież zaspał. Generalnie, wydaje mi się, że gdybym miał przytoczyć fragmenty, które najbardziej mi się spodobały, musiałbym zacytować tutaj jakieś dziewięćdziesiąt procent opowiadania. Mógłbym wybrać jakieś próbki, ale wydaje mi się, że wyrwane z szerszego kontekstu, mogłyby wydać się zwykłe, a na pewno nie aż tak imponujące, a to byłaby ogromna strata. Niezależnie od tego, czy to opis otoczenia, wykonywanych przez postacie czynności, gestów, czy też – skądinąd znakomite, perfekcyjne wręcz – pojedynek między Mistrzynią, a uczennicą, wszystko czyta się tak, jakby było to profesjonalna robota, a klimat wylewa się z ekranu hektolitrami. Co więcej, opowiadanie powinno okazać się w pełni przystępne i zrozumiałe także dla kogoś, kto nie jest fanem Gwiezdnych Wojen, a nawet przez całe swoje życie nie obejrzał ani jednego filmu, nie przeczytał ani jednego komiksu, co najwyżej zbierał tazosy, jeżeli urodził się w odpowiedniej epoce. Gracze mogą skojarzyć postać Starkillera ze „Star Wars: The Force Unleashed” na platformy siódmej generacji, niewykluczone, że ktoś skojarzy „Star Wars” z zestawami Lego, które niegdyś dało się pobrać z półki w sklepie. Niezależnie od tego, czy ktoś urodził się o czasie, by na bieżąco śledzić sukces Gwiezdnych Wojen, bądź kojarzy lata 90, gdzie tazosy i Lego podejmujące uniwersum zdobywały popularność, tudzież bliższe są mu współczesne czasy oraz najnowsze odsłony filmowego cyklu, z pewnością odnajdywanie nawiązań sprawi trochę radochy, natomiast ci, którym owe uniwersum jest kompletnie obojętne również będą mogli oddać się lekturze i zrozumieć, o czym to jest, bez najmniejszego skołowania, czy zagubienia. I to jest świetne. Jednak nie samymi opisami człowiek żyje, skoro to starcie dwóch istnień, no to wypadałoby, by bohaterki co nieco powiedziały, weszły w interakcję inną, niż pojedynek. W pewnym momencie mamy dosyć sporo dialogów, jakby na moment opisy zostały odsunięte na bok, a czas się zatrzymał, po to, by obie strony mogły wygłosić swoje stanowiska, co dla czytelnika jest okazją do zaczerpnięcia z ich kreacji oraz poznania ich tła. Faktycznie, był to moment, w którym dialogi zdominowały opisy, jednakowoż kwestie mówione okazały się obszerne, napisane z charakterem, zupełnie tak, jakby były to opisy, toteż zero zarzutów w mojej strony. Powiem więcej – był to moment, od którego zaczęło narastać napięcie, co znalazło swoje rozwinięcie w scenie walki, natomiast ujście w punkcie kulminacyjnym oraz w zwrocie akcji, od którego natężenie akcji skokowo spadło, zostawiając nas z zakończeniem. Wydaje mi się, iż był to wręcz podręcznikowy przykład prowadzenia akcji. A skoro o akcji mowa, nie sposób nie wspomnieć o dobrym tempie, które dało czytelnikowi akurat tyle czasu, by dać się porwać, wciągnąć w treść, a między wierszami chłonąć klimat, przy jednoczesnym zapewnieniu, że ilość okazji do nudy, czy wrażenia dłużyzny bądź nagłego przyspieszenie wyniesie okrągłe zero. Słowem, akcja została poprowadzona bardzo kompetentnie, autor nie zostawił sobie najmniejszego miejsca na błąd. Co prawda czuć trochę, że jest to przełomowy punkt w dłuższej historii, lecz z uwagi na wypowiadane przez bohaterki szczegóły, można część fabuły sobie dopowiedzieć, do czego jednak nie wystarczy sama wyobraźnia, dobrze by było znać realia oraz fabułę Gwiezdnych Wojen, aczkolwiek trudno mi określić jaki stopień znajomości będzie wystarczający. Póki co, nie zanosi się na to, by autor do tej historii powrócił, bądź też zaprezentował inne, wybrane z chronologii, przełomowe epizody, natomiast widzę potencjał, który doświadczony, znający crossoverowane uniwersum pisarz, mógłby przekłuć w coś dużo większego, rozmiarami w jakiś sposób nawiązującymi do tegoż świata, toteż w tym sensie oceniam opowiadanie również jako inspirujące. Nie da się tez ukryć, że jest to jakaś zachęta do odświeżenia sobie Gwiezdnych Wojen, tudzież rozpoczęcia swojej przygody z tymże dziełem, aczkolwiek akurat w moim przypadku, zapewne skutki będą mierne, ale prędzej przez braki wolnego czasu oraz i tak już zbyt długa listę rzeczy do nadrobienia. Cóż, może kiedyś... Z pojedynkami zazwyczaj jest dosyć ryzykowanie. Można wyróżnić kilka gałęzi tego aspektu pisarstwa, począwszy od zwykłych pojedynków na czary, poprzez sceny batalistyczne z wykorzystaniem bardziej ludzkiego, współczesnego sprzętu wojskowego, na broni białej, czy gołych kopytach kończąc. W przypadku „Groty”, powiedziałbym, że mamy fuzję magii z bronią białą. Występująca w opowiadaniu Moc bardzo przypomina typowe zaklęcia, natomiast miecze świetlne wpisują się w broń białą, służącą do walki wręcz, po prostu, że tak to ujmę „zasilanie” jest nieco inne, gdyż zadawanie uszkodzeń nie opiera się wyłącznie na użyciu mięśni, ostrze składa się z energii, która również wnosi swoje do ogólnej siły oraz skali odnoszonych przez przeciwnika obrażeń. Znów muszę pochwalić opowiadanie, gdyż autor doskonale opisał zarówno ruchy i akcje oparte na Mocy, jak i wymianę ataków zadawanych przy pomocy mieczy świetlnych. Zwłaszcza przy okazji postaci Mistrzyni, Darth Eclipse, która operuje dwoma mieczami. Ogółem, znakomicie zrealizowana walka, dość dynamiczna, ale nie zbyt rwąca do przodu, idealnie wyważona pod kątem tempa, a przy tym niezmiennie ciekawa i trzymająca w napięciu, no i nie aż tak przewidywalna, jako, że na chwilę autentycznie zwątpiłem w jedną z postaci, toteż kolejny plus. Jednocześnie, walka nie okazała się zbyt długa, no i poszczególne akcje każdej z postaci były na tyle zróżnicowane, by scena wypadła na różnorodną, urozmaiconą, toteż – ponownie – zero nudy. Całość wieńczy bardzo dobre, satysfakcjonujące zakończenie, które pozostaje otwarte – w ogóle,fanfik pozostaje otwarty z obu stron, że się tak wyrażę – jednakże nie odczułem żadnego niedosytu, jedynie zdrową ciekawość, jak losy tego świata mogłyby potoczyć się dalej. Bardzo przyjemna sprawa i kolejny obszar, na którym autor odniósł sukces Koniec końców, jest to bardzo dobry, pełen klimatu fanfik, który został zrealizowany na tyle kompetentnie, by móc mówić o wrażeniu profesjonalizmu. Stylistyka, konstrukcja opisów, wyważenie tempa akcji, kreacje postaci oraz sposób, w jaki przybliżane są nam rzeczy, wszystko to wypadło szalenie imponująco, cieszy również fakt, że tekst jest w sumie dla wszystkich i ci, którzy nie znają uniwersum Gwiezdnych Wojen, w żadnym wypadku nie powinni się czuć dyskryminowani. Zresztą, jest to tam znana, uznana marka, nawiązania do niej pojawiły się w tylu innych dziełach (grach, serialach, komiksach itd.), nie tylko memach, że co ważniejsze smaczki w sumie powinien kojarzyć każdy. Tym lepiej, bo mogę z czystym sercem polecić „Grotę” każdemu – raczej nie pożałujecie, po prostu świetne opowiadanie, zrealizowane znakomicie na każdej płaszczyźnie
×
×
  • Utwórz nowe...