Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1150
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Dobrze kojarzę, że ma to być crossover z uniwersum „Team Fortress”? Cóż, znowu wyjdę na dziwadło, ale jest to jeden z wielu ponadczasowych klasyków, który akurat mnie ominął i którego kojarzę tylko z memów i przeróbek. Cóż, nigdy nie jest za późno na nadrabianie zaległości, toteż... rzuciłem okiem na fanfik, mając w pamięci, że już niejeden raz czytałem sobie coś, co krzyżowało uniwersum kucyków z czymś, o czym miałem w najlepszym wypadku nikłe pojęcie, a mimo to, dzieło okazywało się przystępne i co by nie mówić, bawiłem się dobrze Cóż, niestety nie mogę tego samego powiedzieć o lekturze „Pony Fortress”. Owszem, tytuł okazał się przystępny, nie miałem kłopotu z odnalezieniem się w tych innych realiach, zapewne doskonale znanych zapalonym graczom „Team Fortress”, w sumie, jakiejś wielkiej tragedii też nie było, miejscami miałem nawet mały ubaw. Ale bynajmniej nie dlatego, że fanfik był po prostu aż tak dobrze skonstruowany, misternie przemyślany, a przy tym błyskotliwie prześmiewczy. Nie musiałem rozglądać się dalej, niż za pierwszą część fanfika. Gdy tylko ujrzałem te błędy, wiedziałem już, z czym będę mieć do czynienia Uśmiechnąłem się pod nosem kilka razy, chyba nawet zachichotałem i pokręciłem z politowaniem głową, odnajdując w tekście tego typu zgrzyty. Niektóre zdania, są naprawdę „fenomenalnie” skonstruowane. Jak na przykład to: Forma, ortografia, interpunkcja, zapis dialogowy, nawet formatowanie, niemalże wszystko i w całej swej rozciągłości, jest w przypadku „Pony Fortress” pojęciem abstrakcyjnym. W sumie, aż dziw, że do tekstu trafiły akapity. Alleluja! Niemniej, na tym kończy się spis rzeczy związanych z formą, które powinien zawierać każdy porządny fanfik, a które tak dla odmiany znalazły się w niniejszym opowiadaniu. Półpauzy? Na do komu półpauzy, skoro są dywizy? No to może spacje? Gdzie tam, raz są, raz ich nie ma, potem znowu są, za chwilę znowu ich nie ma. Interpunkcja? Co to takiego? Justowanie? Autor najwyraźniej w momencie publikacji jeszcze nie czytał tego fanfika. Zjedzone literki, literówki? Jasne, czemu nie. Czy o czymś zapomniałem? Cóż, mógłbym przytoczyć więcej cytatów, lecz w praktyce oznaczałoby to zacytowanie jakiejś połowy tego niedługiego opowiadania i całkowite zdominowanie komentarza przez różne śmieszne błędy z tekstu. A to przecież nie o to chodzi Rozumiem, że to stare czasy, że fandom był jeszcze młody, że wszyscy dopiero ogarnialiśmy, jak się pisze, jak się formatuje, eksperymentowaliśmy z różnymi nurtami, mieliśmy więcej pomysłów niż doświadczenia i wiedzy o tym, jak tworzyć poprawnie słowo pisane. Jasne. Jednakże, chociaż ten nieszczęsny zapis dialogowy, te końcówki (mrukną ), przecinki, żeby to chociaż w miarę się zgadzało. Czy to naprawdę tak wiele? No to może fabularnie opowiadanie radzi sobie lepiej? No... Ciężko mi oceniać, ale wychodzi na to, że to w miarę wierna ponyfikacja gry. A raczej, to byłaby ponyfkacja, gdyby nie to, że najwyraźniej postacie występują w ludzkich postaciach, skoro mają ręce, plecy itd. Troszkę mnie to zdziwiło, gdyż wśród tagów próżno szukać [Human], ale zgaduję, iż autor uznał, że tag [Crossover] jest odpowiedzią na wszystkie pytania z tej kategorii. Mamy zatem odliczanie, start rozgrywki... Znaczy się, bitwy. No ok, jedno muszę oddać – tempo akcji w porządku. Wszystko leci na łeb na szyję, jest chaos, jest rozwałka i jest dobrze, zupełnie jakby to była gra Zresztą, uświadczymy w tekście typowo growe wstawki vide ładowanie różnych rzeczy, jest nawet cały, oddzielny fragment, poświęcony klasom (?) poszczególnych person występujących w fanfiku wraz z uzbrojeniem (ekwipunkiem). To wszystko też jest, samo w sobie, całkiem ok. Trudno się jednak zaangażować w akcję, gdy biedne Podmieńce są dziesiątkowane z łatwością i bezceremonialnie, acz zdziwił mnie fragment o tym, że są dziurawione jak sito. Czy one przypadkiem domyślnie nie są dziurawe? W każdym razie, „Meet the Team” to po prostu dynamiczny opis bitwy, gdzie możemy zobaczyć jak każda z głównych postaci radzi sobie w polu, jak widzę, kolejne odcinki miały być poświęcone każdej z nich z osobna, jednakże tylko Fluttershy doczekała się swojego odcinka. I w sumie... Gdyby potraktować to z pewnym dystansem, powiedziałbym, że akurat „Meet the Fluttershy” wypada jak fanfik przeznaczony na jedną z pierwszych edycji konkursu literackiego, jeśli założyć, iż jednym z tagów obowiązkowych byłby [Crossover]. W sumie, akurat ten kawałek nie był taki zły, pomijając oczywiście liczne błędy i fatalną formę. Oto mamy Fluttershy, która z Minigunem i zapasem kanapek odwiedza klasę pani Cheerilee, zapewne w ramach pogadanki. Jest niezręczna cisza, co komponuje się z nieśmiałym usposobieniem bohaterki, jest wyświetlany film, który właściwie mówi sam za siebie, dokumentuje dokonania Fluttershy na polu bitwy, jest też ten element humorystyczny, gdzie ta zapewnia, że nie tak łatwo ją wystraszyć, a kto tego spróbował, ten pożałował, po czym film ścina do kompromitującej ją scenki, co zapewne jest psikusem ze strony Rainbow Dash. To mi się nawet – koncepcyjnie – spodobało i kto wie, może gdyby to napisać porządnie, może z jakimiś ekstra gagami, potem w podobny sposób przedstawić każdą z bohaterek, acz w innym środowisku, ale zawsze z jakimś humorystycznym twistem, to może wyszło by z tego coś ciekawszego? Zwłaszcza, że w obecnej postaci, nawet z tym "Meet the Fluttershy", kreacje postaci są sprowadzone do minimum. Wypadają łudząco podobnie do siebie i gdyby nie ikoniczne odzywki (słynne już teksty o dwudziestu procentach), zapewne nie połapałbym się, która jest która, bo opisy niespecjalnie palą się do roboty, by cokolwiek pokazać, objaśnić, wprowadzić. W ogóle, dlaczego "Historia Postaci" jest tak jakoś dziwnie w środku? Nie powinna być jako pierwsza? Zdaję sobie sprawę, że przez swoją niewiedzę zapewne pomijam mnóstwo smaczków z gry, być może i rzeczy, które dla kogoś obeznanego w tym środowisku znacząco podnoszą jakość tego tekstu, gdyż kojarzą się dobrze i budują odpowiedni klimat (Który jak dla mnie, jak najbardziej w opowiadaniu jest, taki zakręcony, przewrotny, niepoważny, osobiście kojarzący mi się z serią „Worms”. No co? Jako, że nie znam „Team Fortress”, a na skojarzenie coś przecież musi z siebie wyrzucić ten mój mózg, no to niech będą robaki ), jednakże zwracam uwagę na wysoce niedoskonałą formę oraz liczne błędy, które w ostatecznym rozrachunku, grzebią tę niedługą historią, w której, jakby wczytać się głębiej, da się odnaleźć niezłe pomysły i potencjał. Moim zdaniem nic wielkiego, ale jednak. Zrealizowane poprawnie, przynajmniej nie kuło by w oczy, a pozwoliłoby bezstresowo zatopić się w opowiadaniu, które być może sprawdzałoby się nawet dzisiaj, jako przerywnik, niewinny odmóżdżacz. Niestety, to wszystko to tylko moje domysły odnośnie tego, co mogłoby być i jak mogłyby wyglądać. W obecnej formie, po tych wszystkich latach, „Pony Fortress” postrzegam jako jedną z wielu ciekawostek z młodych lat fandomu, będącą owocem oryginalnego zauroczenia serialem animowanym i niepohamowaną chęcią spiknięcia kucyków z ulubioną grą. Urwany projekt, którego wykonanie pozostawia wiele do życzenia, ale który jednak nie wywołał jakichś skrajnie negatywnych wrażeń, niemniej trudno mówić tutaj o obiektywnej wartości dodatniej. To, że śmieję się z błędów, to nie znaczy jeszcze, że tekst kwalifikuje się do kategorii „so bad it's good”. Osobiście, nie polecam, a jeżeli już, to tylko „Meet the Fluttershy”, bo ten kawałek, pomijając błędy wszelakie, jeszcze da się strawić, no i koncepcyjnie jest w miarę ok. Ale reszta? Czysta akcja, nie niosąca za sobą niczego więcej. Akcja dla akcji, tylko z zatrzęsieniem błędów. Raczej nie, nie w tym wydaniu.
  2. Gdybym miał opisać ów fanfik jednym zdaniem, określiłbym, iż jest to fascynująca opowieść o Rainbow Dash, która tak uwielbiała swoje przyjaciółki, że aż mogłaby je schrupać Wyborna czarna komedia Znaczy się, czy ja wiem, czy taka czarna? W sumie, opisy obrażeń są tutaj minimalne, a przywrócona do życia bohaterka, bądź co bądź, zachowuje się w miarę przyzwoicie, wprawdzie rozpływając się nad przepysznym mięskiem i wnętrznościami swoich przyjaciółek, ale nigdy nie przesadzając z detalami, no i cały czas jest sobą, cały czas jest sympatyczna. Ponadto, teksty o poruszających się pod skórą mięśniach, można interpretować jako komplementy, tak są te jej przyjaciółki umięśnione, wyrzeźbione, że szok To nie jest zimna, bezwzględna Opal z innego fanfika, która starannie planuje swoją zemstę, jednocześnie pamiętając, aby w razie czego zwalić winę na swoją panią, jeżeli wszystko zawiedzie. Może to moje spaczenie po „Texas Chainsaw Massacre 2”, ale na moje wyczucie, by sobie zasłużyć na miano czarnej komedii, trzeba jednak mieć wsobie trochę tej makabry, mroku, czy groteski, efekty specjalne mile widziane, acz nieobowiązkowe. „Rainbownomicon” raczej takie nie jest, bardziej bawi się serialową konwencją, wychodząc z jednego prostego założenia – że pośród wszystkich dostępnych dla kucyków zaklęć, włączając w to specjalne moce, które ujawniają się akurat wtedy, gdy wymaga tego fabuła, jest możliwe rzucenie czaru, który wskrzesza zmarłych, lecz nie w postaci przegniłych zombie, ale autentycznie przywracając do życia zmarłego, razem z jego osobowością, wspomnieniami, co prawda wydaje się, że pewne obrażenia ciała zostają, ale da się to wyrugować z inkantacji poprzez stosowne modyfikacje. Podobnie jak apetyt na mięsko. Zresztą, w przekonaniu tym ostatecznie utwierdziła mnie końcówka, w której to kolejne postacie wpisują się do pamiętnika – kojarzy się to z listami Twilight do Celestii, w których to lawendowa klacz powiada o tym, czego się nauczyła. Tutaj jest podobnie. Zakończenie chyba nie mogło być lepsze Znakomite teksty, a końcowy wpis Rainbow, to już w ogóle majstersztyk i coś czuję, że po tym fanfiku bardzo ją polubiłem Nie to, bym wcześniej za nią nie przepadał, po prostu nigdy nie czułem się jej wielkim zwolennikiem, ogółem, częściej była mi obojętna. Nic do niej nie miałem, ale w żadnym wypadku nie mogłem o niej powiedzieć, że mogłaby to być jedna z moich faworytek, zatem na pewno nie w ścisłej czołówce, ale wysoko ponad przeciętną. Na pewno bym nie skrzywdził. No dobrze, ale o czym to jest, konkretnie, zapytacie? Zaczyna się niewinnie. Ot, Rainbow Dash mknie sobie po nieboskłonie, wykonując to, co pegazy lubią najbardziej, czyli akrobacje, akrobacje i jeszcze raz akrobacje. Tym razem jednak, chyba miała pecha (albo ktoś jej życzył śmierci i akurat nieopodal spadła gwiazda) i przytrafia się jej wypadek, oczywiście śmiertelny w skutkach. Gdy odnajdują ją przyjaciółki, Twilight jest wniebowzięta, albowiem teraz nareszcie będzie mogła przetestować zaklęcie wskrzeszające. Oczywiście, udaje jej się i Rainbow Dash prędko powraca do żywych. Niestety, skutkiem ubocznym jest niemożliwy do zaspokojenia apetyt na mięso. Tęczogrzywej marzy się Applejack, lecz ta jest nieugięta, toteż klacz w końcu wcina kogoś innego. To nie podoba się Twilight, toteż prędko dokonuje ona poprawek w zaklęciu i przywraca do życia kolejną przyjaciółkę, minus pęd do mięsa. Wtedy to bohaterkom przychodzi do głowy pewna rzecz. Aby takie incydenty nie wydarzyły się ponownie, trzeba uśmiercić Rainbow jeszcze raz i ponownie ją wskrzesić, tym razem kasując jej apetyt na mięso. Ta niezwykła podróż pełna magii i przygód nauczyła przyjaciółki wielu nowych rzeczy. Jakich? Nie będę Wam psuł wrażeń z końcówki – musicie to przeczytać na własne oczy Zazwyczaj mam zastrzeżenia, gdy dialogi mocno dominują nad opisami, jednakże tutaj myślę, że przymknę na to oko. Zredukowanie udziału opisów w opowiadaniu było ceną uzyskania odpowiedniego tempa akcji, dzięki któremu opowiadanie czytało się bardzo sprawnie, wartko, zaś dominujące dialogi – to one głównie sprzedają nam kreacje postaci – wyszły po prostu przeuroczo i uwielbiam to, jak one wszystkie podchodzą do tego, co się dzieje, do tego, jak zachowuje się Rainbow Dash Dla nich wszystko jest takie oczywiste, takie zupełnie nie przerażające, prawie jakby to był dzień jak co dzień. Rainbow się rozbiła? Nah, połóżcie ją gdzieś, ja zaraz ogarnę wskrzeszanie. Rainbow chce mięsa? Hola, hola, nie możesz mnie zjeść, znajdź sobie innego tytana kuca do pożarcia. Rainbow zjadła Rarity? Heeej, nooo, tak nie można, co ty robisz? Rarity powraca? Eno, trzeba tak samo zrobić Rainbow! Przezabawna, zaskakująco lekka i komiksowa lektura, przy której bawiłem się doskonale, tym bardziej, że polski przekład stanął na wysokości zadania, a nawet jeszcze wyżej. Ale tego należało się spodziewać, zważywszy na osobę tłumacza, który w tym, co robi, jest absolutnie profesjonalny i poważny, toteż jego przekłady w zasadzie nigdy nie zawodzą. Aczkolwiek... Dywizy zamiast półpauz, są wszędzie. Plus, taki zgrzyt znalazłem: Drugie zdanie rozpoczyna się z małej literki Ale generalnie, słowa złego nie mogę powiedzieć ani o formie, ani o jakości przekładu. Tekst nie stracił podczas translacji nic a nic ze swojego polotu, czyta się go wprost doskonale. A powracając jeszcze na momencik do opisów – jakieś tam są, nie powiem, że nie, chociażby przygotowania do rzucenia zaklęcia po raz pierwszy, jest to opisane całkiem detalicznie, bardzo mi się to podobało. Język jest prosty, toteż nie ma co się rozpływać nad stylistyką, ale i tak uważam, że tekst został skonstruowany bardzo solidnie, na satysfakcjonującym poziomie. Klimat? Będę uparty – w wielu miejscach naprawdę przypominał mi ten serialowy. Nie żartuję. Czytało się to troszkę jak jakiś „lost episode” czy też nieprzeznaczony do emisji short, który nie powstał jako oficjalna część serialu animowanego, ale taki epizod-żart, zaadresowany do pracowników Hasbro – animatorów, scenarzystów, reżyserów itd. Żaden przeklęty odcinek, który wywołuje szaleństwo i śmierć u tych, którzy odważą się go obejrzeć do końca, ale niewinny żarcik, na przykład z okazji Halloween. Czysta rozrywka, w jakimś sensie pastisz, w jakimś sensie (auto)parodia, coś na rozluźnienie atmosfery... Co chyba jest dosyć kuriozalne, zważywszy na [Dark], którym dumnie opatrzono „Rainbownomicon”. Słowem, naprawdę sympatyczna, przyjemna komedyjka, wykonana z pazurem, chociaż zapewne nie dla każdego, ale, come on, to nie jest na poważnie, to tylko niewinna rozrywka, żart, troszeczkę z tego, o czym jest serial (rozwiązywanie problemów przyjaźni, co kończy się morałem), troszeczkę z konwencji czarnej komedii, ale generalnie, lekki, szybki tekst, w sam raz na wolną chwilę. Genialny w swej prostocie, zero niedosytu, czy żenady. Jedynie dobry humor. Serio A fanfik oczywiście polecam. Jeśli jesteście na tyle odważni...
  3. Coś mi się zdaje, że te apostrofy na początku, gdy wymieniony jest autor oryginalnej historii, są zbędne A poza tym, mam pewien kłopot z opowiadaniem, gdyż jest to jeden z dość rzadkich przypadków, kiedy naprawdę trudno mi cokolwiek na temat tekstu powiedzieć. Generalnie, nie jest to dobry znak, sprawie nie pomaga fakt, że jestem leniwy link do oryginału nie działa, gdyż myślałem, że na dobry początek porównam przekład z wersją angielską i może w ten sposób wymyślę jak do opowiadania podejść. W każdym razie, uwagę zwraca formatowanie, a konkretniej – wyrównanie tekstu do środka. Nie żeby była to wielka ujma, a jednak rzuca się w oczy i dziwi. Dlaczego to jest tak sformatowane? Generalnie, mamy widoczny (dzięki kursywie) podział na narrację (pierwszoosobową) prowadzoną przez głównego bohatera i na fragmenty listu od Rainbow Dash, gdzie kolejne zdania korespondencji zostają skonfrontowane z gorzkimi przemyśleniami protagonisty, z czasem doprowadzając do konkluzji, która okazała się całkiem przyjemna w odbiorze. Po – jak ujęła to skądinąd dosyć trafnie Midday Shine – kilku stron smętów, dostajemy promyk nadziei, coś sentymentalnego, ale pozytywnego. Miły kontrast w stosunku do reszty tekstu. Opowiadanie przez większość czasu jest dosyć przygnębiające, aczkolwiek nie w jakiś specjalnie odkrywczy sposób, brakuje czegoś charakterystycznego, choć warstwa emocjonalna stara się, próbuje sprzedać nam smutek, wewnętrzny żal bohatera, ciężko potraktować to na poważnie. Alkohol dodaje temu sztampy, co wydaje mnie się kuriozalne o tyle, że gdyby tak znaleźć się w analogicznej/ podobnej sytuacji, przypuszczam, że większość zajrzałaby do kieliszka (mam na myśli osoby pijące) i w tym sensie to realistyczne, ale z drugiej strony, widzieliśmy to/ czytaliśmy o tym tak wiele razy, że w „My Little Dashie: Reminescence” wypada sto standardowo, tym bardziej, że zabrakło czegoś... więcej? Chyba. Znajomość oryginału pomaga, ale nawet mając w pamięci oryginalny fanfik, zabrakło polotu. A może po prostu wynika to z faktu, że nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem „My Little Dashie”... Cóż, wywróciłem oczami na kolejne eksplodujące serce, podobne wrażenie wywoływały kolejne pretensje oraz żale protagonisty. Znów – kuriozalne, gdyż, zważywszy na sytuację i wspólnie spędzone lata, jest to w pełni uzasadnione, ludzkie, budzące współczucie, tylko w praktyce (tj. w tekście) niewiele z tego wynika. Zresztą, stąd napisałem, że warstwa emocjonalna próbuje. Jak dla mnie, niewystarczająco obszernie, tytułowe wspomnienie okazało się bardziej wspomnieniem oryginalnego fanfika, aniżeli wspólnie spędzonego czasu głównego bohatera z Rainbow Dash. W ogóle, opowiadanie niewiele wnosi do tego wątku. Próżno szukać jakichś nowych aktywności, rozmów, wspólnych zabaw, czegokolwiek, czego nie znalibyśmy z oryginału, a co pomogłoby nam w pełni zrozumieć smutek oraz emocje bohatera. To znaczy, wiecie, jak dłużej się nad tym zastanowić, piętnaście lat to szmat czasu. Widział, jak Rainbow dorastała, jak odkrywała świat, domyślam się, że dzielił z nią wątpliwości, radość itd. Urozmaiciła jego życie, nadając mu sens oraz siły, by iść dalej... Ale z drugiej strony, dzieci dorastają, rozpoczynają własne życie, no i w końcu wyfruwają z rodzinnego gniazdka, by zająć się sobą. Raczej powinien być dumny, że dał jej niesamowite dzieciństwo, że ją wychował i że w końcu odnalazła prawdziwy dom (jak wynika z listu), w którym będzie mogła wkroczyć w dorosłość, być szczęśliwa... Faktycznie, to prędzej on okazuje się być egoistą, gdyż kierując się własnymi emocjami (jak to widzę), wolał, by Rainbow nigdy nie wróciła do Equestria i sterczała razem z nim w świecie, w którym nie mogłaby się dalej rozwijać (o ile pamiętam z oryginału, utrzymywał jej egzystencję w ludzkim świecie w konspiracji, np. coby żaden szalony pracownik Umbrelli czy innej WillPharmy nie wpadł na pomysł jakichś badań nad tym kucykowym organizmem czy coś w tym rodzaju) i w którym na dłuższą metę musiałaby nieustannie się pilnować/ ukrywać, nie wspominając o tym, że nie miałaby szans na spotkanie podobnych sobie osobników... Przychylę się do opinii przedmówczyni, iż zalatuje to hipokryzją. Inna rzecz – fanfik raczej sobie nie radzi jako samodzielny utwór, bez znajomości oryginału nie miał bym pojęcia nic a nic, o co tutaj chodzi, kim jest główny bohater, o co chodzi z tą Rainbow Dash, jak to, że była dla niego jak córka, skąd ten list, co się wydarzyło itp. Jeżeli chodzi o przedstawienie świata, wprowadzenie do wydarzeń z przeszłości, opowiadanie w zasadzie nie robi żadnej roboty. Gdyby odważyć się na wniesienie czegokolwiek do oryginału, pokusić się o jakieś nowe wspomnienia, wydarzenia, które ukształtowały relacje ojciec-córka, wówczas nie tylko całość wypadłaby lepiej, ale i czytelnik nie miałby kłopotu z odnalezieniem się w tych realiach, miałby szansę domyślić się, o czym mógł być oryginał, jeżeli go nie czytał. Zatem rozszerzenia rzeczywiście mogłyby pełnić różne funkcje, podnoszące jakość czytadła oraz wrażenia z lektury. Faktycznie, nic dziwnego, że końcówka sprawiła najlepsze wrażenia – poczułem, jakby wątek autentycznie został pociągnięty dalej, jakby tekst jakkolwiek rozszerzył oryginał, dał nam jakieś zakończenie, konkluzję, coś wartego zapamiętania. Poza tym, dużo smętów, które, choć uzasadnione, nie wypadły aż tak emocjonalnie, czy wiarygodnie i w sumie niewiele z nich wynikło. A wystarczyło wymienić jakieś wspomnienia, coś, do czego bohater przez ostatni rok często wracał (w tym sensie, żył przeszłością, nie mając pewności odnośnie dobra przybranej córki), a z czego przeminięciem mógłby się pogodzić na końcu i tak dalej, i tak dalej. Dobrze, że styl (to znaczy, przekład), zrobił dobrą robotę – tekst czytało się płynnie, jak na łzawy klimat, dosyć lekko i sprawnie. W sumie, nie znalazłem niczego, do czego mógłbym się przyczepić. No i coby nie mówić, nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Naprawdę, wszystko brzmiało dobrze i pod tym względem tekst daje radę nawet dzisiaj. Formatowanie troszkę nietypowe i chyba, jeżeli potraktować to na chłodno, błędne, ale nie przeszkadzało i w sumie, na swój sposób, wyróżniło nieco tekst, ogólnie. Niestety, to troszkę za mało i ostatecznie, opowiadanie uznaję za nie wykorzystany potencjał. Po mojemu, gdyby zachować zwięzłość, wyszłoby tego góra kilkanaście stron. Pisząc o dodatkowych, nowych wspomnieniach, nie miałem na myśli epopei. Recepta na lepsze opowiadanie? Dołożyć nowe, konkretne wspomnienia, przedstawić nowe aktywności i podkreślić relacje głównego bohatera i Rainbow Dash, coby: Nadać emocjom protagonisty więcej sensu, wiarygodności i pewnej głębi Wnieść coś nowego do oryginalnej historii, rozszerzyć ją Pomóc nieznającym oryginału odbiorcom odgadnąć co mogło się wydarzyć i jak do tego doszło (mamy wzmiankę o kartonie – właśnie o coś podobnego mi chodzi, to był dobry kierunek) Ubarwić ten tekst, ogólnie Oprócz tego: Pozostawić zdania zaczerpnięte z listu Rainbow Dash, w miarę możliwości skojarzyć je ze nowymi wspomnieniami, o których wspomniałem powyżej Może by tak dołożyć więcej pamiątek? Mamy obraz matki głównego bohatera, czy rysunek od Dashie, moim zdaniem to dobry kierunek. Osobiście zrezygnowałbym z whisky, czy eksplodującego serca, a także „pieprzących” słów W sumie... skoro, jak sam przyznał nasz bohater, „już nie chodzi do pracy”. Z czego on żyje? W każdym razie, powyższe postulaty widzę jako remedium na problemy, które mam z tym tekstem. Wiem, że to bardzo ogólne i że tychże elementów można doszukać się w tekście, ale mnie chodzi nie tylko o sam koncept, ale o wykonanie oraz o tematykę. Mogło być dużo, dużo lepiej. Bez tego alkoholu, ale może przez zwykłą codzienność. Bohater mógłby normalnie chodzić do pracy, spotykać się ze znajomymi, łazić po mieście i... ja wiem? Widzieć dzieciaki bawiące się na jakimś placu i przypomnieć sobie zabawę z Rainbow Dash, gdy ta była jeszcze mała? Może mógłby usłyszeć jakąś historię kolegi/ koleżanki i przypomnieć sobie coś, ale jednocześnie nie mogąc się tym podzielić, bo kto by mu uwierzył? Może mógłby przyuważyć jakiś baner, usłyszeć jakiś komunikat, przez co nabrałby nostalgii i zaczął znów przeżywać te wspomnienia? Taka treść mogłaby okazać się bardziej przejmująca – żyć tak cały rok, gdzie wszystko przypomina ci o przeszłości, a ty nie masz pewności i nie możesz się dowiedzieć, jesteś sam ze swoimi emocjami. I wtedy, w okrągłą rocznicę dzieje się to, co na końcu fanfika. Konkludując – mogło być bardzo dobrze, wręcz świetnie, no i przejmująco. Niestety, ostatecznie jest dosyć średnio, powiadanie raczej na jeden raz, ale dobrze, że przekład brzmi dobrze i tak też się to czyta. Czy można sobie zajrzeć i poczytać? Jasne. Dla fanów "My Little Dashie" może się to okazać nie lada gratką. Dla reszty czytelników - niekoniecznie. Polecam przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie
  4. Hm, naprawdę nie skomentowałem tego wcześniej? Pamiętam, że swego czasu wczytywałem się w twórczość autorki – początkującej pisarki – od czasu do czasu komentując to i owo. „Lunę i Sombrę” kojarzyłem, ale po ponownym zapoznaniu się z tekstem chyba przypomniałem sobie, dlaczego zrezygnowałem z komentarza. Niestety, nie mam zbyt wielu pozytywów odnośnie tego tekstu, chociaż myślę, że pomysł był, może nie taki najświeższy, zapewne w jakimś sensie naiwny, oklepany, ale był i wydaje mi się, że gdyby został odpowiednio napisany... no, może byłby z tego niezły średniak, jeśli tekst miałby być odbierany na poważnie. Natomiast, jako komedia romantyczna... Pewnie byłby z tego fanfik z białą okładką i księżniczką Luną. Przechodząc do rzeczy, muszę przyznać, że jestem deczko skołowany, gdyż naprawdę ciężko mi na temat owego dzieła się rozpisać, z uwagi na tempo akcji pędzące na łeb, na szyję, niewywiązanie się z przyjętych tagów, nieciekawe kreacje postaci, szczątkową warstwę emocjonalną, ogólnie nieciekawą konstrukcję opowiadania, sprowadzającą się do zbioru króciutkich scenek, w których z reguły przodują dialogi, natomiast jeżeli już przewijają się nieco dłuższe opisy, jakkolwiek przybliżające to, co się dzieje w fabule, przeważnie są pozbawione polotu, bezbarwne. Efekt jest taki, że opowiadanie, pomimo tych czternastu stron (chociaż na pierwszej, tytułowej stronie uświadczymy głównie okładkę), tekst wydaje się strasznie ubogi, wyprany z czegokolwiek, czego moglibyśmy spodziewać się po tagach. Trudno również oprzeć się wrażeniu, jakoby fanfik powstawał naprędce, istotnie pod wpływem weny, jednakże bez pomyślunku w jaką formę go ubrać i jak zrealizować akcję. I rzeczywiście – w obecnej postaci „Księżniczka Luna i Król Sombra” jawi się bardziej jako draft, szkic, nieco osobliwie napisany plan wydarzeń, ale z całą pewnością nie pełnoprawny fanfik. Nawet tytuł sugeruje jakiś prototyp. Zresztą, przypomina mi to początki developmentu pierwszego „Resident Evil” (właściwie, to „Biohazard”, gdyż to produkt japoński), kiedy projekt funkcjonował pod nazwą „Horror Game”. Wiadomo, „Księżniczka Luna i Król Sombra” brzmi lepiej niż „Fanfik Miłosny”, niemniej, ponieważ dosłownie wszystko dzieje się tu w pięć minut, nie można mówić o wiarygodnym (nawet jak na realia kreskówkowe/ bajkowe) wątku miłosnym, ani tym bardziej o otaczającej go warstwie emocjonalnej, toteż więź tytułowych postaci wypada strasznie sztucznie i naiwnie, wręcz infantylnie. Zresztą, fabularnie, fanfik robi niewiele, by przedstawić rozterki księżniczki Luny, jej wątpliwości, wciąż tlące się w sercu uczucie, a także żal do siostry, czy chęć zdecydowania o sobie samej, ocalenia ukochanego... Który to ukochany tym bardziej wypada bardzo standardowo, bardziej jak zły król, który chce pokonać dobrą księżniczkę, bo jest zły, zaś Lunę zagarnąć prędzej z chęci zysku dla zysku, niż uczucia. Wprawdzie widzę pewne przebłyski, pomysły, jednakże forma całkowicie pogrzebała jakikolwiek potencjał, jaki mógł w tym drzemać Dobrze, że autorka pokusiła się o wytłumaczenie, dlaczego Sombra powrócił i dlaczego będzie powracać. Miło, że powiązała ten szczegół z historią jego znajomości z Luną. W ogóle, uważam, że pomysł, jakoby to ona opowiadała o przeszłości, ze swojej perspektywy, okazał się trafiony. Słabo zrealizowany, ale jednak. Co nie zmienia faktu, że de facto nie mamy tutaj żadnego wstępu. „Księżniczko, Sombra powrócił i zebrał armię!” – serio, to się tak zaczyna. No, jeszcze Cadance, Shining i Flurry zostali uwięzieni. Zero wstępu, zero wprowadzenia w realia, zero klimatu. Nie mamy pojęcia ani kiedy powrócił, ani jak zebrał armię, ani w jaki sposób uwięził wspomniane postacie, ani jak odzyskał władzę, ani jak się przygotowuje do marszu na Equestrię, żadnej z tych rzeczy nie widzimy w fanfiku. Zostajemy od razu wrzuceni w główny wątek, który ani trochę nie angażuje. Konstrukcja fabuły, prowadzonej w tym tempie, jest dosyć komiczna, co z całą pewnością nie było zamierzeniem autorki. Dlaczego Sombra powrócił? Ano został stworzony pod wpływem goryczy i nie da się go zniszczyć, zawsze będzie powracać, niczym Dracula. Czego on chce? A okazuje się, że n i Luna kiedyś się w sobie zakochali. Jak? No zobaczyli się i polubili, po co nam opisy i naturalne rozwijanie uczucia? Dlaczego się nie pobrali? No bo Celestia zabroniła. Czy to tak Sombra stał się zły? Owszem. Czy Luna powinna się z nim skonfrontować? Lepiej nie, niech zostanie i broni Equestrii. Oczywiście, Celestia zostaje z łatwością pokonana, nawet Twilight nie ma szans, więc jednak Luna rusza do akcji. Dwie armie ścierają się, a Sombra przypomina Lunie o starych czasach. W międzyczasie, armia Twilight jednak wygrywa i Sombra porywa Lunę. Ma miejsce finałowa bitwa, którą Sombra oczywiście przegrywa, ale Luna zasłania go piersią, a ten przeprasza, wyjawiając, że zrobił się zły, bo chciał dowieść, że był jej godzien. Co na to Celestia? W sumie, to nic, bo Luna używa swojej mocy, żeby ocalić Sombrę, żeby znów był dobry. Pobierają się i sobie szczęśliwie żyją. Tyle. Przez pierwszą połowę opowiadania autentycznie miałem wrażenie, jakby samo sobie zadawało pytania i samo sobie odpowiadało, oczywiście nie dając nam, czytelnikom, żadnego satysfakcjonującego tłumaczenia odnośnie tego, jak oni się poznali, jak się rozwinęło ich uczucie, skąd ta postawa Celestii, jak zmieniał się Sombra, co czuła Luna, nic. Potem jest jeszcze zabawniej. Mamy bitwy, akcję, zwroty akcji, interakcje między postaciami, ponowne spotkanie Luny z Sombrą. I nic, zero opisów. Ani nie widzimy tych ścierających się akcji armii, ani nie mamy pojęcia o tym, jak przebiegała walka, dowiadujemy się tylko o jej rezultatach, do tego dosyć lakonicznie. I jak tu się zaangażować w treść? Co gorsza, nie towarzyszą temu żadne emocje, czego wisienką na torcie wcale nie wydaje mnie się: – Sombro, kocham cię! – Ok. Ale scenka, w której losowy wojskowy wygłasza przemówienie motywacyjne do Twilight, po którym ta odnosi spektakularny sukces, jak wspomniałem wcześniej. Jak, kiedy, dlaczego? A skąd mam wiedzieć? Tak się stało i już, po jaką Trixie drążyć temat? To jest motyw, który utrzymuje się - niestety - przez całe opowiadanie. Dlaczego w tym fanfiku prawie NIC nie jest pokazane, ani opisane? Może w ramach przerywnika kilka słów o formie. Jak się domyślacie, jest ona bardzo niedopracowana, pal licho już dywizy zamiast półpauz w zapisie dialogowym, ale to przedziwne formatowanie, polegające na tym, że dialogi w całości są odsunięte od akapitu, co normalnie powinno obejmować tylko pierwszą linijkę poszczególnych kwestii, brak justowania, niekiedy brak wcięć akapitowych przy poszczególnych fragmentach, na niewiarygodnych dla mnie błędach ortograficznych kończąc. Jak widać, mamy zjedzoną literkę, a poza tym, coś jest nie tak z interpunkcją. Gdzie są przecinki? Interpunkcja po raz drugi, a poza tym, „ciągną”? Jeden z tych niewiarygodnych błędów, o których wspominałem. Innym razem, jest to np. „krzykną”. Jak to się stało? Przykład tempa akcji oraz tego, w jaki sposób wydarzenia następują po sobie. Bitwy rozgrywające się w minutę, off-screen. Kryształowe kucyki zostają uwolnione od tak, off-screen. A teraz Twilight powraca sobie z ekspedycji, której opisów praktycznie nie uświadczyliśmy w ogóle. Dobrze, że chociaż widzimy, że Sombra się zmienia i ucieka. Nie wspominając już o błędach oraz to, jak nieciekawie się to czyta. Ano tak, bywa jeszcze „staną” Pomijając wtrącenia w nawiasach, które osobiście zapisałbym inaczej, a najlepiej, to nie jako wtrącenia, ale pełnoprawne opisy, pamiętacie, gdy wspominałem o tym, że fanfik nie przypomina kompletnej historii, ale wczesnego drafta? To jest właśnie jeden z tych fragmentów, który według mnie wręcz krzyczy: „Ej, to tylko draft, wersja alpha niedługo będzie!” Wiemy już, jak rozwijają się emocje i relacje między postaciami. Wiemy, jak są opisywane kluczowe bitwy oraz zwroty akcji. Teraz możemy przekonać się, jak rozwiązywane są problemy i konflikty. W pięć minut. A mogło być tak... nieźle. Ogółem, raczej zdecydowanie nie polecam tego fanfika. Mimo wszystko, będę się upierał, że to zmarnowany potencjał na niezłego średniaka. Brak wstępu, satysfakcjonującego rozwinięcia, jest jedynie jakieś-tam standardowe szczęśliwe zakończenie, co nie zmienia faktu, że tempo akcji jest za szybkie, opisów bardzo brakuje, dialogi są słabe i bez polotu, czy to romantyczna relacja między Luną, a Sombrą, czy też sprzeciw Celestii, zwątpienie i ponowna determinacja Twilight, wszystko wypada niewiarygodnie, nieciekawie, nie widzimy rozgrywających się bitew, nie widzimy kluczowych momentów, takich jak powrót/ pojawienie się Sombry (to mógłby być dobry materiał na prolog), zniewolenie kryształowych kucyków i zbieranie armii, schwytanie i przemienienie w kamień Cadance, Shininga i Flurry Heart, można wymieniać i wymieniać, ale ostatecznie chodzi o to, że kreacje postaci są bezbarwne, nieciekawe, zaś fabuła, opisana szczątkowo, nie angażuje, słowem, w tekście brakuje wszystkiego. Wyszła z tego – mimo pomysłu posiadającego pewien potencjał oraz, jak mniemam, szczerych chęci – infantylna historyjka, pozbawiona klimatu, czy też rzeczy, które mogłyby zapaść w pamięci i stanowić swoisty highlight tekstu, nie wspominając już o niedoskonałej formie oraz ogólnym braku polotu. Cóż, może innym razem. Taka to praca twórcza – raz się udaje znakomicie, raz średnio, raz niezupełnie, a jeszcze innym razem wcale, niemniej, tak czy owak, doświadczenie leci dalej. Warto próbować, chociażby po to, by mieć dane o tym, co nie wyszło i poprawić się w przyszłości Pozdrawiam i powodzenia!
  5. A mogło być tak pięknie... Koncepcyjnie było to coś w sam raz na niedługi, klasyczny [Oneshot], przedstawiający jak mała Fluttershy radzi sobie z własnymi słabościami, przez kogo lub co jest nękana i na kogo może liczyć. Niestety, wykonanie, nawet jeśli spojrzeć na rok premiery, pozostawia wiele do życzenia. Ale nie powiedziałbym, że opowiadanie do niczego się nie nadaje, mimo czcionki, mimo ściany tekstu, mimo błędów, nie była to najgorsza, stara historia, jaką czytałem. Powiem wręcz, może w jakimś sensie przewrotnie, że ostatecznie moje wrażenia są... średniawe Nic szczególnego, co z kolei jest równoznaczne z brakiem wybitnie negatywnych skojarzeń. Naprawdę. Co jednak nie oznacza, że uważam, iż współcześnie tekst jakkolwiek daje sobie radę i że nadaje się do polecenia, chociażby jako wehikuł czasu, bo tak nie jest. Są dużo, dużo ciekawsze, stare fanfiki, które z lepszymi efektami budzą nostalgię, prezentują ówczesny poziom oraz najchętniej podejmowane wątki. Ale po kolei. Pierwsza rzecz – dobrze wiedzieć, „a skąd się to wzięło” i że rozchodzi się o jedną ze starych zabaw z Fluttershy, w ramach jej własnego działu na forum. Od razu przypominają się młode lata fandomu oraz ówczesna aktywność na forum oraz świeżość różnych inicjatyw. Po drugie, miło, że tekst został opatrzony obrazkiem tytułowym. Zaraz pod nim mamy pierwszy opis, wprawdzie napisany zbyt dużą czcionką i bez akapitu, ale jeszcze nie jest źle, wygląda to znośnie. Po trzecie... no, na upartego, przedstawiona w fanfiku Fluttershy wypada ok, nawet serialowo. A przynajmniej tak, jak można się po niej tego spodziewać. Rainbow Dash w sumie też ok, wprawdzie po położeniu przyjaciółki spać, zostawia ją i już się nie pojawia w fabule, ale nie ma sprawy, stanęła w obronie mniejszej, słabszej klaczki, w sumie w jej stylu. Co jeszcze, co jeszcze... w sumie, fajnie, że pod koniec Fluttershy chyba przechodzi jakąś przemianę wewnętrzną, czyli był koncept na rozwój postaci. No i to chyba wszystko, co można uznać za plusiki tej niedługiej historyjki. Przede wszystkim, forma. Rozumiem, że to stare czasy, ale żeby poza kiepskim formatowaniem, brakiem akapitów, mocno kulejącej interpunkcji i stylistyki (no dobra, ta stylistyka, sama w sobie, jeszcze nie jest tak tragiczna), ortografii (wspomniane już „Choć!”), opowiadanie przywaliło angielskim zapisem dialogowym? Wydaje się, że niemalże wszystko, co na polu formy było do popsucia, zostało popsute. Dobrze, że przynajmniej tekst nie należy do najdłuższych. Poniżej parę przykładów. Jeden z wielu problemów formy... Co jaskrawo kontrastuje z moim poprzednim wnioskiem, jakoby stylistyka, sama w sobie, jeszcze nie była taka zła. Chodzi mi o to, że kiedy w zdaniu brakuje błędów tej natury, to samo w sobie, brzmi to w porządku, jak zwykłe zdanie w zwykłym fanfiku. Ale gdy błędy się przewijają, nie da się ich nie zauważyć. Coś tu jest nie tak z interpunkcją, a poza tym, pod jakie ramię? W jednym ze słów chyba ktoś zjadł końcówkę Zapis dialogowy, błędy interpunkcyjne, ortograficzne Tempo akcji pędzi, ciężko się w to wczuć i zatopić, ale skoro tekst spłodziła jedna z zabaw w dziale Fluttershy, dawno, dawno temu, to chyba nie było celem opowiadania. Jako mała ciekawostka niech będzie, ale skoro są lepsze, stare opowiadania, po co zaprzątać sobie głowę „koszmarem na jawie”? No dobrze, jak na te gabaryty tekstu, można rzucić okiem, ale opowiadanie naprawdę trudno polecić, chociaż akurat w moim przypadku jakichś szczególnie złych wrażeń nie wzbudziło. Było w tym coś, co nie pozwoliło mi potraktować fanfika zbyt surowo. Pomysł był w porządku. Gdyby napisać to porządnie, jako oneshota, tak na oko dwa razy dłuższego... Albo i na jakieś 8-9 stron... na pewno nie byłoby wrażenia, jakby był to jakiś odrzucony draft na możliwy odcinek, a może wyszłoby całkiem ładne, klasyczne opowiadanie. O Fluttershy na wycieczce/ kempingu/ kolonii, która ma kłopoty z zaadoptowaniem się, ale znajduje przyjaciółkę, która jej broni i pomaga z czasem wykształcić pewność siebie, no i dobrze się bawić, miło spędzać czas. Dla „Flutterkowego koszmaru na jawie” raczej nie ma dzisiaj miejsca wśród fanfików, jako że tekst trapiony jest wieloma błędami, które składają się na fatalną formę, zaś wykonanie, samo w sobie, całkiem niezłego pomysłu jest, delikatnie mówiąc, niesatysfakcjonujące. Mimo wszystko, miło było przenieść się na moment do starych czasów, w których aktywność w działach kucykowych była wysoka, toteż takie dzieła, jak to, mogły powstać. Nostalgia
  6. Rainbow Dash się farbuje i to jest dramat, ale, jak się okazuje, wcale nie dlatego, że się farbuje, tylko ze względu na to, jak to opowiadanie wygląda, brzmi i jest skonstruowane. A raczej, jak NIE wygląda, NIE brzmi i NIE jest skonstruowane W sumie, nawet nie wiem, czy wypada pisać pod tym komentarz, tym bardziej, że wystarczy przytoczyć kilka cytatów i już samo to wystarczy za komentarz. Zobaczcie sami: Cytaty równie dobrze mogłyby być losowe, ja akurat poleciałem po kolei, ale to naprawdę nie ma większego znaczenia. Generalnie, o ile to w miarę zrozumiałem, koncept był taki, że Rainbow Dash chce się przefarbować, lecz ma lęki przed tym, jak zareagują inne kucyki na nową ją, wszakże nowy kolor grzywy i ogona trudniej ukryć niż np. efekty maseczki błotnej, kopytka hybrydowe itd. Albo chodziło o to, że jednak nie jest ona taka tęczowa, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, zaś jej naturalne kolory w rzeczywistości są inne, a obawia się tego jednego, jedynego dnia, w którym pomyli kolejność kolorów, jej przyjaciółki to zauważą i wyjdzie na jaw, że całe życie tkwiły w kłamstwie. Taa, to chyba właśnie o to chodziło. Obsesja Rainbow okazuje się tak wielka, że po nocach śnią się jej przeróżne rzeczy, ba, więcej, śnią się jej we śnie i całość się zapętla (dosłownie), z czego jednak nic nie wynika Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że prędzej powinno chodzić o tę pierwszą możliwość, gdyż z kanonu jasno wynika, że jednak od zawsze była tęczowa. Z tego samego kanonu wynika również, że Rainbow Dash ma w sobie pewien lalusiowaty pierwiastek, więc mogłaby mieć chęć się przefarbować, odmienić swoje oblicze, tylko jak to sprzedać kucykom, żeby sobie nie pomyślały, że najfajniejszy pegaz w Equestrii mógłby się modelować, czesać i farbować? W sumie, to niezły pomysł na krótką komedyjkę, pełną przygód, perypetii, stwarzającej fajne możliwości ukazania postaci Rainbow z nieco innej strony... Zatem kolejny zmarnowany potencjał. Ech, jak długo jeszcze będę wypisywać podobne uwagi? Oczywiście, o ile autor rzeczywiście próbował napisać coś na serio, bo opowiadanie w tej postaci bardziej przypomina trollpastę. I jeżeli faktycznie to było na rzeczy, wówczas chyba trolling się udał, skoro zebraliśmy się tutaj i na poważnie produkujemy się pod fanfikiem de facto na jedną stronę, bo na drugiej wszystko tylko się zapętla. W ten sposób, to i ja mógłbym natrzaskać mnóstwo fanfika i uzyskać tytuł TFUrcy najdłuższego polskiego opowiadania: kopiuj, wklej, kopiuj, klej, kopiuj, wklej, kopiuj... Wierzę, że na tym etapie nawet nie muszę wspominać o nieistniejącym formatowaniu, ubogim do granic możliwości stylu, a także szeroko pojmowanym braku polotu. Gdyby to była gra wideo, byłbym zdumiony, że w ogóle działa i da się rozgrywkę doprowadzić do końca. W sumie, nie, wróć - ja JESTEM zdumiony. Dlaczego? Ano dlatego, że mimo wszystko nie jest to najgorzej sformatowane opowiadanie, jakie miałem nieprzyjemność ostatnimi czasy oglądać i że w tym wszystkim da się ogarnąć jakieś tam szczątki zamysłu na fabułę, postacie, dialogi. Oczywiście na interpunkcję również nie ma co liczyć, stąd m.in. przecinki przed spójnikami, a których brakuje w późniejszych partiach poszczególnych zdań, akapity są pojęciem czysto abstrakcyjnym niczym czas w „Modzie na Sukces”, dywizy zamiast półpauz, składnia także pozostawia wszystko do życzenia. Literówki, błędy ortograficzne, tego również nie brakuje. Chciałoby się rzec, że w tym fanfiku znalazło się prawie wszystko. Niestety, ale wszystko to, czego raczej NIE CHCEMY oglądać w ramach fanfikcji. O kreacjach postaci, jakichś normalnych interakcjach możemy zapomnieć. Kolejne już dziełko, które pozostawia czytelnika z niczym, no, może co najwyżej z niesmakiem, bo tych paru minut na lekturę i ogarnięcie tego, z czym tak właściwie właśnie się zetknąłem, nikt mi już nie odda. W sumie, z perspektywy czasu, jestem zszokowany, że byłem w stanie cokolwiek wynieść z tego tekstu, tj. doszukiwać się w nim szczątków fabuły. Wiecie, tego, na czym opiera się każdy normalny fanfik? Światotworzenie? Kreatywność? Logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy? Konstrukcja, stylistyka? A komu to potrzebne? W opowiadaniu nie znajduję nic, co byłoby godne uwagi, o ile zostało napisane na serio. Jest w tym pewien pomysł, zakopany głęboko pod stertą niewiarygodnych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych stylistycznych, you name it. Ale czy to cokolwiek zmienia? Przecież na upartego, wszędzie można coś podobnego znaleźć, zinterpretować i ostatecznie napisać, że potencjał został zmarnowany przez fatalne wykonanie. Czy rekomenduję? Tak rekomenduję, ale trzymać się z daleka. Nie potrafię na poważnie polecić tego tekstu nikomu, a przed autorem mnóstwo pracy nad warsztatem, pisarstwem, a także poprawną polszczyzną, nie tylko jeśli chciałby kiedyś jeszcze stworzyć jakiś fanfik, ale przede wszystkim, jeżeli zamierza poprawnie funkcjonować w społeczeństwie. Wyobrażacie sobie sprawozdania, pracę dyplomową, wnioski urzędowe, podania, CV itd. pisane w ten sposób? Trzymam kciuki i życzę powodzenia. Jakoś to będzie.
  7. Jak rozumiem, jest to alternatywna wersja wydarzeń znanych z „Canterlot Wedding”, gdzie królowa Chrysalis wygrywa? Ciekawe, nie powiem, że nie. Zważywszy na to, że siłą rzeczy w fabule muszą wziąć udział księżniczka Cadence oraz kapitan Shining Armor, zabarwienie romantyczne wydaje się być na miejscu. W tym kontekście, również zadane przez opis opowiadania pytanie rodzi nadzieję na historyjkę prostą, ckliwą, ale na swój sposób uroczą i w tym sensie wpisującą się w serialowe realia. Mam na myśli: Jasne, to banalne, naiwne, przesłodzone, brzmi jak tani wyciskacz łez. Jednakże, jak widzę, to zaledwie sześć stron, toteż wydaje się, że nie ma tutaj dostatecznie szerokiego obszaru, by to przesadzić, zepsuć, rozwodnić. Naprawdę, rozpoczynając lekturę niniejszego opowiadania, podchodziłem do niego z dużą dozą wyrozumiałości, miałem jak najlepsze chęci, jednakże już od pierwszego wejrzenia (pun totally intended ) wiedziałem, że to niestety nie będzie to. Już na wstępie pozwolę sobie na małą złośliwość, mianowicie: Drogi autorze, Ty nie przepraszaj, tylko się postaraj o bardziej kompetentnego korektora Szanowny WhiteWolf nie popisał się, o czym zresztą byli uprzejmi napisać Ylthin oraz Dolar84. Po pierwsze, formatowanie. Dialogi zostały wcięte w całości, toteż wygląda to dziwnie, wprawdzie nie utrudnia czytania, ale odwraca uwagę i zastanawia, co w trakcie pisania poszło nie tak. Wcięcie powinno się znaleźć tylko przed półpauzą (które powinny znaleźć się w zapisie dialogowym zamiast dywiz), a nie przy okazji każdej jednej linijki, którą zajmuje dana kwestia. Powoduje to rozjechanie się tekstu i powstanie źle wyglądającej ściany tekstu, na stronie trzeciej. Odnośnie wcięć przy zwykłej narracji – w paru miejscach są, częściej ich brakuje. Interpunkcja pozostawia wiele do życzenia, brakuje przecinków, przy zapisie dialogowym co niektóre kropki powinny zniknąć, w ogóle, styl pisania nie powala i chociaż tekst nie jest aczytalny, o tyle nie brnęło się przez niego zbyt przyjemnie i nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że wszystko mogło brzmieć lepiej. Bardziej bogato. Ładniej. Ciekawiej. Czy to zwykły opis, czy dialog, cały czas dziwiła mnie ta składnia, słownictwo (niby nie takie ubogie, ale ani trochę imponujące), brak polotu. Ze strony technicznej, ale także niezadowalającego wykonania, ogólnie, wynika inna rzecz – brak klimatu, przez co lektura prędko wylatuje z głowy. W sumie, nic dziwnego, skoro w tekście nie znalazło się nic godnego zapamiętania. Podpisuję się pod wnioskami Ylthin, która opisała to w następujący sposób: Motywy romantyczne zostały spłycone, wręcz uproszczone do absolutnego minimum i bynajmniej nie wypowiadam się z perspektywy kogoś, kto w materii tego typu pisarstwa jest jakimś autorytetem, bo nim nie jestem. Ani trochę. Nie wypowiadam się również jako osoba szczególnie emocjonalna, bo takową nie jestem. Wypowiadam się jako gość, który czytuje różne fanfiki, w tym takie, które podejmują wątki romantyczne. I generalnie, zwykle wygląda to tak, że różni autorzy oraz autorki, próbują wykreować to w określonym tempie, stopniowo, na różne sposoby, budując naturalną relacje między postaciami, prezentując problemy, prowadząc historię dokądś. W przypadku „Na końcu naszej drogi” tego po prostu nie ma – autor operuje wyłącznie powtórzeniami (zaznaczam – powtórzeniami, nawet nie słowami), kolejnymi „kocham cię”, bazując wyłącznie na tym, że postacie te już widzieliśmy w serialu, znamy je i wiemy, że się kochają. No cóż, to trochę za mało Aczkolwiek przyznam, że najmocniejszą stroną opowiadania okazało się wspomnienie, gdzie owszem, nadal wszystko było naiwne, przesłodzone, dość mdłe, ale tam dało się dostrzec próbę wykreowania klimatu, ukazania relacji tych postaci w inny sposób, niż poprzez łzy, przytulanie się i kolejne nudne powtórzenia. Serio, gdyby pić sok marchwiowy za każde "kocham cię", gwarantuję, że zmienicie cerę na pomarańczową Ale w tej scenie? No, było w miarę, tak aż aż. To pozostawia kreację Chrysalis (innych postaci było tak mało, że w sumie nie mam zdania, nie wiem, co napisać), która wypadła... dosyć groteskowo. Powiem tak: oryginalną Chrysalis z „Canterlot Wedding” prędzej idzie wziąć na poważnie jako złoczyńcę, niż tę tutaj. Wydaje mi się, że wynika to z jej dialogów. Niby da się to wpisać w jej charakter, tylko w praktyce wypadła jak przerysowana, żywcem wyjęta z komiksu, generyczna zła postać, która czyni zło, bo to lubi i jest w tym dobra. Z drugiej strony, za wiele do powiedzenia, czy zrobienia nie miała, więc jej kreacja, podobnie jak cała treść, szybko wylatuje z głowy. Była, zrobiła swoje, zgarnęła gażę, wróciła do domu. Tyle. Z fanfikami smutnymi także mam pewne doświadczenie, zarówno jako twórca, jak i czytelnik, no i niestety, również tutaj autor nie dał rady, z podobnych powodów, co przy motywach romantycznych – rzeczy zostały zrealizowane z uproszczeniu, nieciekawie, bez polotu, wszystko przez powtórzenia, zabrakło opisów emocji, przeżyć wewnętrznych, zabrakło czegokolwiek, co pozwoliłoby odbiorcy uwierzyć, że tym postaciom autentycznie zależy na sobie nawzajem i że czeka ich nieuchronny koniec. Ano, właśnie – na zakończenie nawet nie dostajemy kulminacji tagu [Sad], słabo czuć nawet tryumf Chrysalis. Opowiadanie urywa się, pozostawia po sobie... Nic. Ostatecznie, „Na końcu naszej drogi” (całkiem ładny tytuł, tak w ogóle) jest kolejnym przykładem ciekawego pomysłu, z zupełnie niezłym potencjałem, który jednak nie został dobrze zrealizowany, toteż ów potencjał poszedł na zmarnowanie. Wielka szkoda. Czy mógłbym je komuś polecić? Nie sądzę. Autora zachęcam do dalszej, systematycznej pracy nad swoim warsztatem, gdyż każdy ma szansę na poprawę, każdy ma szansę na dobry fanfik, który utkwi w pamięci i się spodoba. Tym razem, niestety, kombinacja wysoce niedopracowane formy, dosyć słabej i nijakiej, momentami mdłej, a momentami standardowej stylistyki, wespół z najwyraźniej średnim pojęciem o tym, jak pisać wątki romantyczne, jak kreować więzi emocjonalne, jak smucić, jak wywoływać w czytelniku reakcje, zaowocowała dziełem, które autentycznie nie pozostawia po sobie nic, wydaje się totalnie bezbarwne, rozwodnione i przez to nie dające się zapamiętać. Nadzieje miałem dosyć spore, bo pomysł istotnie był ciekawy, jednocześnie starałem się twardo stąpać po ziemi, zachowując pewną wyrozumiałość. To jednak było zbyt mało. Sugestie? Mniej naiwnie, mniej infantylnie, może nieco... mroczniej? A może na początek jakaś łatwiejsza tematyka? Romanse są dosyć trudne. Smutne historie w sumie też. Nie wiem, zależy. No, ale nie załamujemy się, nie przejmujemy się, jutro też jest dzień, piszemy, trenujemy, próbujemy
  8. Uroki nocy to zna każdy, jak się domyślam, nocny marek, który pod rozgwieżdżonym niebem, w bladym świetle księżyca, zyskuje boosty do statystyk, czego rezultatem jest natchnienie, zwiększona efektywność, no i lepszy nastrój, chociaż przez chwilę Natomiast, jakie są uroki niniejszego fanfika? Spróbujmy sobie odpowiedzieć na to pytanie. Pierwszy rzut oka pozwala odkryć narrację pierwszoosbową. Ciekawa rzecz, jakaś odmiana od narracji w trzeciej osobie, ale również aspekt, który łatwo zrealizować błędnie, poprowadzić źle/ wadliwie, przez co ostatecznie opowiadanie potyka się o własne „nogi”, a czytelnik jest narażony na różnorakie „odwracacze uwagi” w trakcie lektury. Akurat w tym przypadku, co w sumie cieszy, coś podobnego nie występuje wcale, ale być może jest to zasługa tego, iż nie jest to zbyt długa historia, a i pula występujących postaci jest dosyć mała, stąd autor pozostawił sobie na błąd możliwie jak najmniej miejsca. Z drugiej strony, szału nie ma, całość po prostu się czyta, a nieco inny typ narracji niż zwykle... w sumie, niewiele zmienia, jeśli mówić o efekcie końcowym. Czy zakwalifikować to jako potknięcie, czy jako „a ta narracja tak sobie jest”? Trudno powiedzieć. Drugi rzut oka zdradza nam głównych bohaterów – wychowanego zgodnie z nurtem etykiety dworskiej Shining Stara (z perspektywy którego będziemy śledzić historyjkę), jego przyjaciela, Nightsky'a, który w pewnym sensie jest jego przeciwieństwem, no i na koniec autor uraczył nas gościnnym występem jeszcze jednej postaci, ale sądzę, że od początku opowiadania idzie się domyślić, kto to taki Bohaterowie wypadają ok – od razu widać co ich łączy i co ich dzieli. Powiedziałbym, że kontrast między wyrażającym się podniośle (wręcz bombastycznie, aż co niektóre jego kwestie brzmią mało wiarygodnie, lecz bez wątpienia był to celowy zabieg, element kreacji, więc zaliczam to na plus ), dystyngowanym Shining Starem, który ubolewa nad tym, iż jego rodzice poskąpili mu szans na poznanie przyjaciół, na rzecz nauki (A może realizacji ich ambicji?), a Nightsky'em, reprezentującym o wiele luźniejsze podejście do życia, nie postrzegającym różnic społecznych jako barier nie do sforsowania, otwierającym oczy przyjaciela na to, że nawet pewna księżniczka, w gruncie rzeczy, jest zwyczajnym kucykiem, ale który jednak wypada... standardowo. Jest to coś, czego można by się spodziewać po bajce, animacji familijnej itd. Zwłaszcza, iż ich konwersacja zmierza do banalnego i znanego, ale w jakimś sensie aktualnego morału. Miło Opisy są, nawet troszkę dłuższe, niż ma to miejsce zwykle w podobnych historyjkach, ale nadal odczuwam, jakoby dialogi mocno nad nimi dominowały. Czyta się je w porządku, relacja między bohaterami wydaje się autentycznie przyjacielska, serialowa wręcz. Towarzyszy jej odpowiedni nastrój, potęgowany przez nocną scenerię. Tempo akcji jest odpowiednie, raczej spokojne, sprzyjające konwersacji, refleksji, pod tym względem nie mam zastrzeżeń, ale też nie odnajduję niczego, co wyrosłoby ponad standard i szczególnie zapadło w pamięci. Jest poprawnie, tylko tyle. Myślę, że na tym etapie łatwo zauważyć pewien motyw, który przewija się przez całą recenzję – wszystko, co jest w fanfiku jest po prostu ok. Bez powodów do zastrzeżeń, czy negatywnych wrażeń, ale z drugiej strony bez powodów do zachwytu, czy czegoś, czym można by się zainspirować. Wydaje mi się, że ów fanfik to po prostu solidna, rzemieślnicza robota, autorowi nie brakowało pomysłu i środków, by go zrealizować, niemniej jest to bardziej krótki, niezobowiązujący przerywnik, na raz, może dwa razy. Warto zajrzeć, ale nic poza tym. Cieszy to, że nie brakuje mu serialowej atmosfery i w sumie wszystko idzie sobie wyobrazić w kreskówkowej oprawie, zwłaszcza, że mamy jedną znaną nam z serialu postać oraz dwa oryginalne charaktery, o prostym designie, ale to ok – tak wyglądające postacie na spokojnie mogłyby się znaleźć na ekranie Rozkładając na czynniki pierwsze wspomniane przesłanie, możemy odnaleźć w nim podjęcie tematu realizowania nie swoich, ale czyichś pasji i aspiracji, wszystko pod wpływem najbliższych, którzy oczywiście chcą dobrze i wiedzą lepiej. Rzecz chyba całkiem powszechna, a o której rzadko kiedy się rozmawia, przez co często wielu nie zdaje sobie sprawy jak bardzo może to wpłynąć na dorosłe życie danego osobnika. Oczywiście w sensie negatywnym, gdyż straconego czasu na coś, czego się nie lubi i w sumie nigdy nie chciało robić, nikt nigdy nie odda. Natomiast, patrzeć na innych, którzy mogą się zrealizować w kierunku, który zawsze chciało się podjąć, może zniszczyć. Odebrać chęci życia. Wobec czego dobrze mieć kogoś, na kim można polegać, jak możemy o tym przeczytać w opowiadaniu. Autor uwidocznił ten aspekt relacji bohaterów dosyć dobrze. Pojawienie się pod koniec Luny, jak i sama końcówka, choć było to dosyć naiwne, mimo wszystko nastraja pozytywnie. Wspomniana naiwność wynika z tego, że finalne przesłanie zostaje nam podane bezpośrednio, poprzez narratora, zostało też ubrane w słowa typowe dla bajki, co odpowiada ogólnemu nastrojowi, który towarzyszy czytelnikowi podczas lektury. Ogółem, myślę, że warto zajrzeć. Prosty, spokojny, nawet klimatyczny [Oneshot] z pewnym cichym przesłaniem, napisany dość solidnie, by móc spędzić przy nim trochę czasu. I to w zupełnie niezłej atmosferze
  9. Skąd się wziął tytuł? Mam pewną teorię, a nawet dwie. Pierwsza z nich, jakoby tytułowe uczulenie należało rozumieć dosłownie, tj. główny bohater naprawdę jest uczulony na przyjaźń (Ale nie wiem w jaki sposób. Czyżby klątwa?), przez co przebywanie w otoczeniu zaprzyjaźnionych ze sobą kucy powoduje objawy opisane w fanfiku, a co z kolei przekłada się na to, iż Skinny trwale nie może się odnaleźć, zaadoptować ani tym bardziej z kimś zakolegować, gdyż kucyki się go boją. Druga, jakoby jego choroba rzeczywiście była czymś podobnym do azopowego zapalenia skóry albo uczuleniem na coś (nie wiem na co), a co z kolei skutkuje odrzuceniem od rówieśników (strach przez czymś nieznanym/ przed innością/ przed zarażeniem), w związku z czym tytuł należy rozumieć metaforycznie, że to wszyscy wokół są uczuleni na przyjaźń z tym konkretnym kucykiem. Tak czy inaczej, Iron Skin nie może liczyć na posmakowanie prawdziwej, trwałej przyjaźni, ani na zrozumienie, wobec czego zawsze na końcu zostaje sam, z poczuciem bycia niechcianym, niemile widzianym, niepotrzebnym. Jakby się nad tym dłużej zastanowić, ciężka sprawa, w sam raz na smutny, a może i dramatyczny [Slice of Life]. Nie dziwię się jednak, że tytuł zastanawia, skoro prędzej za ten stan rzeczy (tj. wykluczenie) czytelnik skłonny jest obarczyć plotkę, czyli słowo, które roznosi się po kucach i rani jego adresata, rodząc w ten sposób uprzedzenia. Ciekawa myśl, zapodana przez Midday Shine. Bardzo prawdziwa, bardzo aktualna i cóż, wydawałoby się, że fanfik stojący na takim gruncie jest na świetnej drodze ku temu, by wybrzmieć „ludzko”, może nam coś ukazać, zwrócić uwagę, dać jakieś przesłanie. Moim zdaniem – a przychodzę tutaj świeżo po „Life of Derpy” – był na tej drodze, owszem. W kilku miejscach nawet szło mu nieźle, mając na uwadze to, że po tekst sięgam dziś, a powstał on w 2012, czyli dawno, dawno temu, w magicznej krainie zwanej Equestrią. Niestety, znajduję w tekście parę istotnych błędów, które burzą klimat oraz napięcie, no i wiele niewykorzystanych okazji, acz wówczas tekst musiałby zostać wydłużony, ale trudno mi określić jak bardzo. Może sprowadziłoby się to do raptem paru extra stron, a może dobrze by było pójść na całość i rozpisać to na dwa kawałki – jeden poświęcony okresowi, w którym akcja dzieje się w Hoofington oraz drugi, gdy akcja rozgrywa się w Ponyville. Ukrócając te moje fantazje o tym, jak mogłoby być dobrze, przejdźmy do pierwszej rzeczy, która mi bardzo zgrzyta, a jest to wprowadzenie. Znajoma konstrukcja – na początek otrzymujemy scenkę, która chronologicznie ma miejsce na samym końcu, gdy rozwiązują się losy protagonisty, potem wracamy w przeszłość i odkrywamy jak do tego doszło. Da się to zrealizować tak, by czytelnika zaciekawić, w zależności od zadanego sobie celu, można spróbować nim wstrząsnąć, potrząsnąć, zadziwić, skołować itd. Tutaj niestety zabieg ten został zrealizowany źle i na dzień dobry uzyskujemy nie tylko zakończenie, ale także informacje takie jak np. obecne na pogrzebie Mane6, które znało się z głównym bohaterem (oczywiście, że tak) i które go żałuje, oczywiście wszystko w szarej, deszczowej otoczce. U mnie spowodowało to zniechęcenia do czytania, aniżeli zaciekawienie. Pamiętam taki polski film, "Balanga", który chyba próbował podobnego zabiegu. Nie, niespecjalnie cokolwiek to dało, poza spoilerami. Sprawa druga, czyli kreacje postaci kanonicznych. Niech poniższy cytat z wprowadzenia... ...będzie najlepszym podsumowaniem tego, jak one wszystkie wypadły w tym opowiadaniu. Trudno odmówić racji mojej przedmówczyni. Osobiście, uderzyło we mnie to, jak obojętne wydały się te postacie, żeby nie powiedzieć, że zostały wycięte z tektury i postawione tam po to, żeby były. Nawet na tym etapie, powinny wiedzieć o przyjaźni tyle, by reagować zupełnie inaczej, by wspierać, rozmawiać, a nie dołączać do biernego tłumu i unikać bohatera. Szczególnie zastanawia mnie zachowanie Rainbow Dash, od której przecież to wszystko zaczęło się od nowa, w Ponyville. Strasznie to wymuszone mi się wydało, na zasadzie: „A, palnę sobie plotę, będzie mega żart, na pewno nic się nie stanie, he he”. Zresztą, przecież Skinny zdążył troszkę pomieszkać w Ponyville, ba, na pewno wchodził w rozmaite interakcje z różnymi kucykami, na czele z Mane6. I mimo to, nikt się nie zaraził. Samo to powinno wystarczyć, by otoczenie nie zareagowało podobnie, co w Hoffington, a mimo to, dzieje się to samo. Bo fabuła tego wymaga – bohater znowu ma być odrzucony, znowu ma być smutny. Zaraz, chwila – przecież znamy już zakończenie jego losów. No tak, skoro i tak już po nim, to po co jakaś Rainbow czy Twilight miałaby się starać go ocalić? Sytuacji nie poprawiają nieliczne postacie oryginalne, takie jak Booky, która właściwie nie wiadomo po co konkretnie tam jest i równie dobrze na miejscu tej persony mogłaby znaleźć się dowolna inna. Zastanawiają rodzice Skinny'ego, który nie reagują w ogóle, o czym zresztą wspomniała Midday. W ogóle, dlaczego nie dowiadujemy się niczego więcej chociażby o tych lekarzach, co badali i diagnozowali głównego bohatera? Dlaczego aż do przeniesienia akcji do Ponyville, praktycznie nie próbowano tego leczyć? Dostaliśmy tylko wzmiankę o tym, że żaden z nich nie był stanie pomóc, ale nie widzieliśmy tego, nie czytaliśmy o tym, więc co, spojrzeli na niego i stwierdzili, że nie dadzą rady? Mało przekonujący wątek. Tak czy inaczej, najbardziej bolą te kreacje Mane6. Applejack, która z krzykiem każe Skinny'emu odejść, choć wcześniej zbijali razem jabłka, Fluttershy (Element DOBROCI) grzecznie mówi, żeby już do niej nie przychodził, bo zwierzątka mogłyby się zarazić (co nigdy wcześniej nie miało miejsca), Rainbow Dash, która nagle się denerwuje i odlatuje albo Twilight, która traktuje problem bohatera w stylu business as usual. Strasznie to wymuszone, niewiarygodne i jestem pewien, że te postacie nigdy by się tak nie zachowały, gdyby to był serial. Dystans owszem, wątpliwości pewnie tak, ale takie odrzucenie? Historyjka stara się być przejmująca i co by nie mówić, idzie jej to znacznie lepiej, niż w „Life of Derpy”, gdyż mamy tak dla odmiany jakieś tempo akcji oraz jakieś opisy. Szkoda tylko, że owe tempo leci na łeb, na szyję, zaś opisy nie opisują otoczenia, nie wprowadzają w nastrój (którego bardzo brakuje), nawet niespecjalnie biorą się za emocje (stąd np. depresja głównego bohatera nie wypada przekonująco), zamiast tego na sucho relacjonują kolejne czynności (Dlaczego w głowie zostało mi przeświadczenie, że postacie tylko „przemieszczają się”?), zupełnie jakby nie był to pełnoprawny fanfik, ale jego streszczenie. Szkoda, wielka szkoda, gdyż – nie po raz pierwszy zresztą – podejmowana tematyka jest aktualna i ważna, jednak wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Podobnie jak strona techniczna, która jednak nie jest aż tak tragiczna i na pewno nie jest najgorszą możliwą. Jest sporo rzeczy do poprawienia i znów, odmawiam wiary w to, że to opowiadanie miało korektę. Akapity, które są, potem ich nie ma, a potem znowu są, zapis dialogowy błędny, bez wcięć, przy użyciu półpauz, interpunkcja która (nie)działa jak chce, no i składnia, styl, któremu brakuje polotu, przez co tekst nie brzmi naturalnie, nie czyta się tego zbyt dobrze. Mamy justowanie, ale raz po raz przewijają się pojedyncze zdania, oddzielone od dużych akapitów enterami, przez co wydaje się, jakby tekst w kilku miejscach jednak nie był wyjustowany. Co tu się stało? Ostatecznie, z perspektywy dzisiejszych czasów, opowiadanie uznaję za takie, które zestarzało się dosyć źle, które raczej sobie nie radzi, ale myślę, że w 2012 potrafiło chwycić za serce. Powiem wręcz, że mimo wad, które wymieniłem, bohaterowi idzie współczuć, ale nie idzie za tym nic więcej. Czy można rzucić okiem? Pewnie, że można, aczkolwiek osobiście, nie potrafię polecić tego tekstu komukolwiek. Taka ciekawostka, na jeden raz, z całkiem ciekawym, zachęcającym tytułem, lecz na dłuższą metę okazała się zmarnowanym potencjałem. Wróć, nie zmarnowanym, lecz niewykorzystanym w pełni. Przede wszystkim: fabuła (jej wiarygodność, związki między wątkami, konstrukcja zdarzeń oraz ciąg przyczynowo-skutkowy), kreacje postaci (kanoniczność, a własne wizje, plus postacie oryginalne, sposoby ukazywania cech charakterów, interakcji itd.), no i szeroko pojęta forma. Na te rzeczy autor powinien zwrócić szczególną uwagę, jeśli krąży jeszcze po internecie i być może snuje plany powrotu do pisania, jakiegokolwiek. No i oczywiście, jeśli jeszcze tego nie zrobił
  10. Pierwsza opowieść i od razu Derpy, wszystko oprawione w dramatyczną otoczkę, co mimo wszystko nie zwiastuje lipy... dopóki człowiek nie kliknie w link i nie przekona się, że owe „wszystko” to zaledwie parę stron, w dodatku napisanych tak wielką czcionką, że trudno się oprzeć wrażeniu, że autor rzeczywiście pomyślał o osobach niedowidzących. Miło z jego strony, różnorakie „opcje dostępności” w roku 2012 wyprzedzały swoją epokę, aczkolwiek widzę, że epilog (do kontynuacji?) został już napisany „po nowemu”, przez co możemy się domyślać, że gdyby główny tekst potraktować podobnym formatowaniem, również zmieściłby się on na dwóch (z kawałkiem) stronach, zatem koniec końców, mamy do czynienia z fanfikiem bardzo krótkim. Co w żadnym wypadku go nie skreśla, o nie – gabaryty opowiadania o niczym nie przesądzają i da się napisać przejmującą, zapadającą w pamięć historię zarówno w postaci wielorozdziałowca, jak i oneshota na zaledwie kilka stron. Trzeba „tylko” wiedzieć co się robi, jak się robi i co się chce robić. Efekty końcowe oceniają zawsze czytelnicy No i jako czytelnik nieuchronnie zbliżam się do oceny, gdzie na wstępie muszę przyznać, że to, co da się jakoś nazwać „opcjami dostępności” kwalifikuje się na jedyny plusik, no, może jeszcze fakt, że tekst nie jest długi i nie kradnie nam zbyt wiele czasu. Poza tym, nie znajduję w tekście plusów, cała reszta to w zasadzie fuszerka (być może wynikająca z braku doświadczenia w pisaniu/ wieku/ trudnej sytuacji w Bangladeszu) przeplatana luźnymi koncepcjami, których potencjał został całkowicie zaprzepaszczony w trakcie, z okazyjnymi przebłyskami, świadczącymi o tym, że być może autor autentycznie chciał zbudować wyciskacz łez, zwrócić uwagę na pewien problem społeczny, ale nie bardzo wiedział, jak to wykonać. Stąd od razu wspomnę, że całkowity, kolosalny remake tego opowiadania, opierający się na założeniu, że w 97% historię należy zmienić i przepisać, jednocześnie uczynić ją bardziej kuczą (?), by, paradoksalnie, człowiek mógł z czymkolwiek się tu utożsamić, mógłby spowodować, że może, ale tylko może, koncept ten zadziała w taki sposób, że utwór wyrośnie ponad przeciętność, no i zapadnie w pamięci. Na razie warto wspomnieć o całkowitym „odkuczeniu” (po ludzku odczłowieczeniu) postaci. Uderzające jest to, jak wszyscy są w fanfiku przejaskrawieni, przerysowani, podobnie jak niemalże każda czynność wykonywana przez danych osobników. Ilość nienawiści, przemocy, czy uprzedzeń jest tutaj wręcz groteskowa, ale na szczęście nie do tego stopnia, by zamiast współczuć protagonistce, miałbym ochotę parsknąć śmiechem. Podejrzewam jednak, że gdyby tekst był dłuższy, to pewnie prędzej czy później do czegoś podobnego by doszło. Jeżeli tylko nadarza się okazja, jeżeli istnieje jakiś niewielki, choćby najmniejszy niuans, który można jej popsuć i w ten sposób uczynić życie Derpy piekłem, to reszta postaci to zrobi. No nie wiem, nie mają innych zajęć? A później, pracy nie mają, czy czegoś w tym rodzaju? Uderza też to, jak odrealniony i głuchy jest cały otaczający bohaterkę świat, co świetnie widać w scenkach, gdzie jak mantrę powtarza „przepraszam”, ale nikt na to nie reaguje, tylko znęca się nad nią dalej, zupełnie bez litości, ale w sposób przerysowany. Co jest kuriozalne, gdyż fala w szkołach (zwłaszcza gimnazjalnych), różne akty przemocy, dyskryminacji, wykluczenia, także z powodu niepełnosprawności czy inności, to przecież nie jest nowy temat i w żadnym wypadku nie jest to temat błahy. To się dzieje cały czas, a dzieci potrafią być wobec siebie naprawdę okrutne. Tym bardziej słabo wypada epilog, który zabiera nas w przyszłość, gdy postacie rzekomo mają być studentami i studentkami, a więc dorosłymi kucykami. Oni powinni się zmienić, powinni dorosnąć, powinni zachowywać się inaczej, a tymczasem nie zmieniło się nic, więc trudno potraktować tragiczną końcówkę (jak się domyślam, miała być wyciskaczem łez) poważnie, gdyż cały epilog wypada po prostu niewiarygodnie. Uderza też to, jak niewiele różnych etapów życia znalazło się w opowiadaniu z „Life of...” tytule. Tytułowi nie pomaga fakt, że brakuje szerszego kontekstu, co wynika z kolejnego mankamentu – braku opisów, przerywników, interakcji innych niż bicie, wyszydzanie, nie poznajemy nikogo, kto mógłby być postacią pozytywną (Rainbow Dash się nie liczy, zachowała się totalnie niekanonicznie, a działająca (najwyraźniej) z nią w zmowie Fluttershy też podpada pod tę kategorię, plus, nie robi nic, by pomóc), jakby poza niewielką bańką, w której Derpy jest poniżana i bita przez ciągle te same postacie nie istniał żaden świat zewnętrzny. Domyślam się, że tak czuje się osoba prześladowana przez szkolnych rówieśników, uzyskanie pomocy jest niekiedy bardzo trudne, lecz autor nie przedstawił tego wątku dostatecznie wyczerpująco, aby było to wiarygodne, czy bardziej „ludzkie”. Trudno w to wejść i się utożsamić. Brakuje tła. Przemoc dla przemocy. Znęcanie się dla znęcania. Ile jeszcze? Dialogi, podobnie jak cała reszta, także są przerysowane, wręcz groteskowe i ciężko sobie wyobrazić, by podobne rzeczy mogły zostać wypowiedziane w prawdziwym życiu. Ship Rainbow Dash z Fluttershy jest to chyba jeden z najstarszych reliktów fandomu łupanego i zwłaszcza dzisiaj, pracuje bardziej na szkodę opowiadania, niż na jego korzyść, zwłaszcza, że autor i ten wątek potraktował po macoszemu. Widzimy je razem i PODOBNO ujawnienie ich uczucia miało spowodować szykany, problemy (W końcu chyba nie bez powodu wypisały się z gimnazjum?), przez co Rainbow na okrągło mści się na Derpy, ale my, czytelnicy, nigdy o tym nie czytamy, nie widzimy tych konsekwencji, więc zadajemy sobie pytanie – dlaczego? Co się takiego stało i czemu te postacie tak się zachowują? Dlaczego tak nienawidzą Derpy? Skąd my to mamy wiedzieć? Na jakich podstawach mamy czegokolwiek się domyślać? Naiwne wydaje mi się to, że Rainbow Dash reaguje jakkolwiek inaczej dopiero pod koniec, gdy jest już za późno, no i... powiem tak: jestem w stanie wyobrazić sobie podobną scenę, ze wszystkimi odgłosami, takimi jak uderzenia, trzaski, pełne boleści jęki, błagania oraz bolesne stęknięcia, przewijającymi się między rzewnymi szlochami oraz smarknięciami bitej postaci. Jestem w stanie wyobrazić sobie scenę smutną, przejmująca, epatującą przemocą oraz obojętnością, gdzie bezbronna ofiara nie ma szans na ratunek, a zimne, bezlitosne otoczenie odwraca wzrok. I wiecie co? Autorowi, poprzez oszczędność słów, prawie się udało. Gdyby nie to, że reszta opowiadania jest tak przerysowana, groteskowa, niewiarygodna, napisana po prostu słabo, być może koniec dałby radę odnieść taki właśnie efekt, a przynajmniej zadziałać na wyobraźnię czytelnika. Niestety, byłem zmuszony polegać wyłącznie na swojej wyobraźni, a to przecież tekst powinien mnie nastrajać, to nie powinno być tak, że sam sobie wymyślam, jak ja bym to widział, powinienem czytać o tym w tekście, wyobrażać sobie na podstawie treści. Odhaczam to zatem, jako zmarnowany potencjał. Gdyby miało to szerszy kontekst, gdyby wystąpiły w tym inne postacie, które miałyby inne, bardziej wiarygodne motywy, których zmagania i przemianę moglibyśmy zobaczyć na własne oczy, może wtedy...? To zostawia stronę techniczną, która jest bardzo słaba i nawet jak na rok 2012, wydaje mi się, że na tym obszarze stało się... coś. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, ale mamy wielką czcionkę i osiem stron, a także zwykłą czcionkę i dwie stronki. Wszystko sformatowane błędnie – brak justowania, brak półpauz (zwłaszcza na początku zapisu dialogowego), brak akapitów, koszmarne błędy interpunkcyjne (spacje przed i po kropce/ przecinku), kulejąca składnia, słaby styl. Niedobrze, bardzo niedobrze, ale zaraz... Główny tekst miał korektę? Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Aha, w tekście przewija się jeszcze jeden, bardzo poważny motyw, mianowicie myśli samobójcze. Podobnie jak cała reszta, on również został wrzucony w treść jakby bez głębszej refleksji i choć nie jest on tu zupełnie od czapy (myśli/ próby samobójcze u młodzieży to niestety rzecz coraz powszechniejsza, a którą nikt nie chce się na poważnie zainteresować), to jednak nie potrafię pozbyć się wrażenia, że jest bo jest, nic poza tym. A to bardzo złożony, bardzo trudny problem, toteż – znów – bez szerszego kontekstu, bez interakcji z otoczeniem/ postaciami pozytywnymi (których najzwyczajniej w świecie nie ma w tym opowiadaniu), bez opisu tych myśli i należytej warstwy emocjonalnej się nie obejdzie. Ostatecznie, mamy kolejne stare opowiadanie, które obecnie nie radzi sobie praktycznie na każdej płaszczyźnie i trudno mi sobie wyobrazić, by mogło porwać w 2012. Dostrzegam tutaj chęci i pomysły, ale wszystko jest mocno niedopracowane, wykonane źle, w uproszczeniu, jakby bezrefleksyjnie, a co gorsza, tak, że trudno w to uwierzyć i trudno się wczuć, a co za tym idzie – współczuć. Czy to zmarnowany potencjał, czy koncept, który okraszono nie tymi postaciami i zrealizowano nie w tej stylistyce, tego na sto procent nie wiem. W każdym razie, nie sądzę, aby dla tegoż tytułu było miejsce dzisiaj, ale podejmowany problem jest poważny i można z tego sklecić coś interesującego, aktualnego, może i przygnębiającego. Chociażby po to, by zwrócić na coś uwagę, przypomnieć, pokazać. Stworzyć fanfik, któremu o coś chodzi. Cóż, może innym razem.
  11. Ależ mi pomysł na opowiadanie przyszedł, gdy zobaczyłem ten tytuł... znowu Chyba nikogo nie zdziwię, gdy na wstępie powiem, że w tymże fanfiku nie znalazło się nic z owej koncepcji, fanfik ten okazał się czymś zupełnie innym, niż myślałem, że będzie, zarówno w kontekście tego, czym okazało się to, co udostępniono nam w niniejszym wątku, jak i tego, co zrodziło się w mojej głowie pod wpływem skojarzeń. Przede wszystkim, nie wydaje się ono opowiadaniem, a bardziej szkicem, wstępnym scenariuszem odcinka serialu, tudzież streszczeniem, zarysem koncepcji, która, podobnie jak wiele innych, jej podobnych, trafia na biurko prezesa, po czym albo zostaje odrzucona, albo przyjęta. No cóż, gdyby prawdziwi fani serialu mieli jeszcze jakieś nadzieje, no to uspokajam - nie, z całą pewnością żaden nowy odcinek nie zostanie nakręcony Ale nie o to chodzi. Sprawdźmy treść. Dobrze, że są akapity, źle, że zabrakło justowania tekstu. Szkoda, że interpunkcja szwankuje i mamy np. przecinek przed „oraz”, jedynym w zdaniu. Mimo wszystko, poszczególne zdania, same w sobie, brzmią... poprawnie. Tylko wszystkie razem wypadają jakoś bez polotu, słabo. Rzuca się w oczy całkowity brak dialogów, zaś tekst ma charakter bardziej relacjonujący – nie są to typowe opisy, tylko suche i okrojone sprawozdania z kolejnych czynności wykonywanych przez postacie, ich interakcji, wrzutki o tym, co po kolei ma się wydarzyć itd. Właściwie, jakby natrzaskać tam „enterów”, można by to szybko i bezboleśnie przekształcić w plan wydarzeń. Nie ramowy, nie szczegółowy, taki tam, plan. Przewinęło się całkiem sporo postaci, zaś ich role wypadają dość klasycznie, jak na początki fandomu przystało. Wyobrażenia co do nich nie odbiegają jednocześnie od tego, co nakazywał nam sądzić serial na ówczesnym etapie, jednakże czytałem, czytałem i tak sobie myślałem – ale gdzie jest ten bunt? Gdzie są postulaty? Gdzie rozruchy? Gdzie problem do rozwiązania? A nie, przepraszam, był problem, ale przedstawiony w tak uproszczony, tak niewiele znaczący sposób, że za pierwszym razem mi umknął. To znaczy, nie zidentyfikowałem wątku jako problemu, który miał spowodować tytułowy bunt. Ale „bunt” jest tutaj bardzo na wyrost. Ogółem wygląda to tak, że życie w Ponyville przebiega sobie spokojnie, zwyczajnie jak zawsze, aż tu okazuje się, że będzie przyjęcie, za co odpowiedzialne są Rarity i Pinkie Pie. Potrzeba będzie wiele rzeczy, w tym jabłek, co oznacza dodatkową robotę dla Applejack. Ta zgadza się pomóc, jednakże samodzielnie jest jej ciężko, toteż prosi o pomoc przyjaciółki. Której to pomocy nie może otrzymać, gdyż te są bardzo zajęte. A Rarity jest niecierpliwa i pogania farmerkę, acz poprzez Pinkie Pie. Wyzyskiwana Applejack wreszcie nie daje rady i wybucha, po czym ucieka do lasu. Ale odnajduje ją Rainbow Dash, toteż problem zostaje ekspresowo rozwiązany i wszystko jest już dobrze, wspomniana jest nawet Octavia i Vinyl. Bohaterki zrozumiały co narobiły, już wszystko ok Ale czy to się kwalifikuje na bunt? Prędzej na ucieczkę. No i co to za problem, który rozwiązuje się w parę minut, wprawdzie nie sam z siebie, ale wciąż, trudno tutaj mówić o jakimkolwiek napięciu. Stąd treść jest mało angażująca i fanfik bardzo szybko wylatuje z pamięci. Ciężko tutaj odczuć jakikolwiek klimat, chociaż widzę pewne zalążki serialowości. Niemniej, jest za mało wszystkiego, stąd raczej nie polecam tegoż tytułu, nawet w ramach nostalgicznej podróży do przeszłości. Po prostu istnieją lepsze opowiadania, które dużo efektywniej sprawdzą się jako przypominajki tego, jak wyglądały początki fandomu Zastanawiam się jednak, co by było, gdyby pomysł ten zrealizować porządnie. Rozpisać tego oneshota na sceny, pododawać dialogi, może jakieś gościnne występy, extra wątki... No, tylko Rarity wyszłaby (znowu?) na tę wredną i niedobrą, co zapewne nie wszystkim by się spodobało. No i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by Applejack wybuchła aż tak, by uciec i zaszyć się gdzieś w lesie, w końcu to twarda babka. Prędzej wyobrażam sobie, że by prychnęła na Pinkie (Ale czy tak, by ta się popłakała?) i wróciła do zwykłych zajęć, bo praca sama się nie wypracuje. Poniekąd. Stąd sądzę, że pomysł w paru obszarach jest troszkę jak pole minowe i to właśnie tam, gdzie wspomniana serialowość nie udziela się wcale, bądź mogą wystąpić problemy z „delikatnością” co niektórych cech kanonicznych kreacji. Zatem z tym pomysłem wiąże się niemałe ryzyko, ale czy na pewno? Rarity też mogłaby wyciągnąć z tego lekcję, a Applejack spróbowałaby potem przeprosić Pinkie, wystarczy tylko odpowiednio to zaplanować i napisać. Wówczas... Może i powstałby ciekawy, staroszkolny, serialowy fanfik. Ciekawi mnie też, czy to nie debiut/ jedyne dzieło autora. Możliwe, że tak jest. Cóż, jeśli debiut, no to niezbyt udany, zaś jeśli jednocześnie jedyne dzieło, wówczas szkoda. Mogło być nieźle. Wyszło słabo, ale dobrze, że tekst chociaż był krótki i nie skradł zbyt wiele czasu. A tytuł serio pobudza wyobraźnię. Aż człowiek by sobie popisał. Niegłupie, muszę kiedyś się wokół tego zakręcić, tj. buntu.
  12. Wydaje mi się, że kojarzę to opowiadanie. Chyba. A dlaczego? No bo kojarzę pierwsze edycje konkursu literackiego Zanim zdecydowałem się startować, zaglądałem też do poszczególnych dzieł, obserwując przebieg rywalizacji. Strzelam, że „Ostatni Lot” pochodzi z IV Edycji, a może wcześniejszej – nie jestem pewien. W każdym razie, o ile podoba mi się pomysł, o tyle jest to moim zdaniem przykład opowiadania, które zostało mocno uszkodzone przez limit słów i po prostu nie otrzymało okazji w pełni rozwinąć skrzydeł. Ale czy to znaczy, że sobie nie radzi? Nie, nie powiedziałbym. Jest duży niedosyt po lekturze, po prostu człowiek przytuliłby rozszerzenie fanfika, zwłaszcza ekstra opisy, których BARDZO tutaj brakuje. O ile na początku mamy jeszcze całkiem niezłe, nawet satysfakcjonujące opisy, a nagłówki urozmaicają formę i z łatwością robią dobre pierwsze wrażenie, o tyle im dalej, tym bardziej dialogi zaczynają dominować, a potem nawet i one wydają się skrócone, przez co tempo akcji nagle zaczyna lecieć na łeb, na szyję, a koniec następuje o wiele za szybko, klimat gdzieś ucieka, ale na szczęście końcówka ratuje nieco sytuację. Mimo to, trudno się wczuć, warstwa emocjonalna bardzo na tym cierpi, ale opowiadanie i tak próbuje wywrzeć na swoim czytelniku reakcję. I chwała mu za to Wprowadzenie okazuje się całkiem dobre i klimatyczne. Od razu przypomniały mi się stare dobre czasy, acz muszę przyznać, że początkowe zdania wcale nie zestarzały się źle i do dzisiaj wszystko brzmi w porządku. Rozpoczynamy od wpisu w pamiętniku Twilight, skąd dowiadujemy się gdzie należy umieścić opowiadanie w chronologii, co się wydarzyło i do czego ono nawiązuje. Pamiętna koronacja, no i pierwszy możliwy finał serialu. OK, budzi nostalgię. Jednocześnie dowiadujemy się, że młoda księżniczka ma pewne wątpliwości, nurtuje ją przyszłość. Wszystko, czego trzeba, by zaciekawić czytelnika. Potem obserwujemy przemijanie w praktyce, a co Twilight pomału zaczyna docierać, że nie dane jej będzie odejść wraz z przyjaciółkami. O ile początkowo bywa tak, jak za „starych czasów” (co budzi nostalgię), o tyle odpowiednio szybko oglądamy Twilight ścierającą się ze smutną rzeczywistością. No i to jest pierwszy moment, w którym ograniczenia konkursowe dają się we znaki. Scena, która powinna być emocjonalna, nie wywiera na czytelniku szczególnych wrażeń, informacje po prostu są nam podawane, stąd np. Takie momenty i wyznania po prostu się przewijają, a wręcz wybrzmiewają dość typowo, a przecież wiem po innych opowiadaniach, chętnie podejmujących motyw alikorniej formy Twilight oraz jej długowieczności, że da się znane rzeczy napisać inaczej, nie tracąc po drodze nastroju, a wręcz go wzmacniając. Tak jak wspominałem, winowajcą jest limit słów, gdyż nie mam wątpliwości, że gdyby ilość znaków nie była ograniczona, Triste porwałby się na extra opisy, sceny, być może rozwijając długość opowiadania do 8-10 stron. Nie mija wiele czasu, zanim otrzymujemy kolejny timeskip, tym razem aż o 1000 lat od koronacji, o czym informuje nas – dla kontrastu – ostatni wpis w pamiętniku Twilight. Od tego momentu akcja gwałtownie przyspiesza, a na obszerniejsze opisy zaczekamy sobie aż do zakończenia. Jednocześnie, jest to punkt kulminacyjny, w którym nie tylko dowiemy się co oznacza tytuł, ale także obejrzymy jeszcze jedno gorzkie pożegnanie. Pożegnanie trudniejsze do przełknięcia, gdy zdamy sobie sprawę po jakim czasie musiało nastąpić. Nie zabraknie małego zwrotu akcji. Autor pozwolił sobie na wiele rzeczy i w sumie jestem zadowolony, że końcówka przynajmniej próbowała stanąć na wysokości zadania i wypełnić swoją misję w pełni, co... prawie się udało. Prawie Ale ogólnie wyszło naprawdę nieźle, koniec z powrotem tchnął w fanfik odpowiedni klimat. Szczególnie spodobała mi się inskrypcja: Było w tym coś optymistycznego, pocieszającego. Sam nie wiem, czasem prostota potrafi wywrzeć aż takie wrażenie, a może po prostu w jakiś przedziwny sposób pomogły wcześniejsze braki – czekałem i czekałem, no i doczekałem się czegoś, co na mnie podziałało Ale naprawdę, podoba mi się to jak „staroszkolnie” brzmi to opowiadanie. Zresztą... czy należało się spodziewać czegokolwiek innego? Nie ma to jak sentymentalna podróż do lepszych czasów, cieszę się, że to opowiadanie wciąż jest dostępne i że mogłem je sobie znów przeczytać. Z całą pewnością jest to niewykorzystany potencjał, ale także smak minionych konkursów literackich, gdzie uczestnicy nierzadko porywali się na naprawdę trudny kompromis, byle móc wystawić swoje opowiadania,umożliwić świeżym pomysłom rywalizację. Niemniej, na tyle, na ile udało się koncept zrealizować, również w kontekście czasów, w których powstawało opowiadanie... jest ok. Można rzucić okiem, można przeczytać i przekonać się, jak to kiedyś było, a także złapać zajawkę. Bo tekst, koncepcyjnie, podejmuje znaną, ale aktualną tematykę i chociaż próbował w wyznaczonym limicie słów przekazać jak najwięcej, wprawdzie nie udało mu się w pełni rozwinąć potencjału emocjonalnego (wyobrażam sobie dość mocne, przejmujące opisy, czy interakcje, a także szerszy kontekst), należy dostrzec próby zróżnicowania formy (elementy napisane w stylu pamiętnika, przeskoki czasowe, nagłówki) oraz to, co udało się wykonać, pomimo ograniczonej formy. moim zdaniem Triste swego czasu wystawił nie tylko solidnego rywala, ale przy okazji stworzył fanfik, który nawet po latach daje sobie radę. Wydaje mi się, że gdyby nie limity, gdyby nie niesprzyjające okoliczności, mogłoby z tego wyjść znacznie dłuższe opowiadanie i nasz własny, swoisty klasyk z 2013 roku. Nie żartuję. Niemniej, mamy niezłą próbę możliwości autora, stworzoną w ramach jednego z klasycznych konkursów literackich, podejmującą wyzwanie, ukazującą nam te stare, „zamierzchłe” czasy, co samo w sobie potrafi wzbudzić nostalgię. Czy warto zajrzeć? Pewnie, że warto. Wiele rzeczy brakuje, potencjał był przeogromny, ale to, co już jest, zapada w pamięć, no i zawsze jest to podróż do przeszłości, czyli koniec końców... tekst nadal może zainspirować
  13. <wzdycha z nostalgią> W końcu nadeszło to starcie. Cóż, nie ukrywam, powrót do niniejszego opowiadania był dla mnie pewnym wyzwaniem, przyznam wręcz, że było to całkiem przejmujące uczucie. Ale, ale! Bynajmniej nie z powodu samego fanfika oraz zawartych w nim treści To znaczy, owszem, było smutno, było przykro, czuło się, jak główna bohaterka zjeżdża spiralą w dół, a im dalej brnąłem, tym narastało wrażenie, że zbliżam się do czegoś nieodwracalnego. Pewne rzeczy się nie zmieniają – takie z grubsza miałem odczucia, gdy dawno, dawno temu, tak na dobrą sprawę, dopiero zaczynałem zapoznawać się z fanfikcją i takie z grubsza mam wrażenia dziś. Co pewnie wydaje się Wam dziwne, no bo jak to, skoro już wiem, co się wydarzy i jak się to skończy, czemu jeszcze mógłbym się dziwić? Sprawa jest prosta. Istotnie, opowiadanie jest przewidywalne, niemalże od początku do końca. Co więcej, jest schematyczne. A, co tam, jeszcze dołożę do pieca – jest ono również odtwórcze. Główną bohaterką tej opowieści jest znana i lubiana Pinkie Pie, która pewnego dnia musi stanąć oko w oko z nieubłaganie biegnącym czasem. Oto jej przyjaciółki, jedna po drugiej, decydują się wyjechać z Ponyville, głównie w pogoni za marzeniami, karierą. Twilight Sparkle zostaje dyrektorką bodajże szkoły dla utalentowanych jednorożców, Fluttershy wraz z Zecorą udaje się do Zebrice, by pobierać tam nauki, a potem prowadzić działalność charytatywną, natomiast Rainbow Dash – cóż za niespodzianka – zostaje włączona w szeregi Wonderbolts. Rarity natomiast, jako ostatnia, wyjeżdża do stolicy, by objąć wymarzone stanowisko projektantki mody. Ale nie takiej zwykłej, z Ponyville, nie, nie, mówimy o uznanym stanowisku, tuż obok wielkich figur w świecie mody, jak chociażby Hoity Toity. Applejack, jako jedyna z tego grona, zmuszona jest opuścić miasteczko wskutek pożaru, który pochłonął całą farmę oraz, jak dobrze zrozumiałem, znaczną część sadu. Wraz z rodziną ma zamieszkać u wuja Breaburna, a to troszkę daleko, bo w Appleloosie. Wiadomo, czas nie stoi w miejscu, kucyki w końcu osiągają swoje cele i realizują się zgodnie z marzeniami, inne przyjmują na pyszczek to, co przynosi im los i niekiedy muszą wskutek tego szukać sobie nowego miejsca na świecie, ale gdzie w tym wszystkim jest Pinkie Pie, zapytacie? Otóż nasza różowa imprezowiczka najwyraźniej zatrzymała się gdzieś pomiędzy. Początkowo wydaje się, że tkwi w swoim świecie, lecz prędko zdajemy sobie sprawę, że zbudowała ona całe swoje życie wokół najlepszych przyjaciółek, zaś jej marzeniem było to, by trzymać się razem z nimi do końca świata i jeszcze dłużej. Teraz to marzenie nie może być spełnione, nawet Pinkie-słowo niewiele może zdziałać, co chyba dosyć brutalnie sprowadza Pinkie Pie na ziemię, jako, że do końca wierzyła w ten swój mały rytuał. Wierzyła, że zagwarantuje on dotrzymanie obietnicy przez kolejne przyjaciółki. Kolejne przykrości, rozczarowania oraz samotność, w końcu doprowadzają bohaterkę do smutnego upadku, jednakże czy na końcu tej historii, Pinkie jednak doświadczy czegoś, dzięki czemu na jej pyszczku ponownie pojawi się szczery, radosny uśmiech? Tak przedstawia się zarys fabularny niniejszej historii. Powracając do tego, o czym wspominałem, zachowując kolejność: Dlaczego opowiadanie jest przewidywalne? Cóż, jakby załączony obrazek nie był wystarczającym spoilerem, wystarczy przeczytać kilka pierwszych stron, żeby zorientować się, że z upływem akcji, opuszczać Ponyville będą kolejne przyjaciółki Pinkie Pie, aż ta zostanie sama. Dlaczego opowiadanie jest schematyczne? To wynika z poprzedniego pytania – kolejne bohaterki wyjeżdżają z miasteczka jedna po drugiej, z czego pierwsze trzy składają Pinkie-słowo, próbują wprawdzie pisać listy, jak obiecały, ale z czasem korespondencja się urywa. Pinkie Pie z grubsza reaguje podobnie, jednakże! Jednakże... Pasuje mi bardzo to, że od pewnego momentu opisywana jest przemiana wewnętrzna bohaterki. Zaczyna postrzegać milczenie Twilight jako zdradę, denerwuje się, wyklucza ją z grona przyjaciółek. Co zresztą potem spotyka pozostałe klacze, niemniej, ciekawym szczegółem wydało mnie się to, że początkowo kolejne bohaterki składają Pinkie-słowo, przy czym każda kolejna czyni to coraz bardziej niechętnie, co znajduje swoją kulminację u Rainbow Dash. Widać, że one przestały to traktować poważnie, że mają ważniejsze sprawy na głowie (Jakby dorosły?), ale dla Pinkie to nadal ważna sprawa. Pewnie i tak musiało być jej bardzo przykro widząc, jak jej najlepsze przyjaciółki zaczynają bagatelizować wagę Pinkie-słowa, jak przestaje je to bawić. Jak zaczęły się zmieniać. Nieznacznie, ale jednak. Co ciekawe, przy Applejack chyba już nawet nie było Pinkie-słowa, więcej, pokłóciły się. Podobnie zresztą było z Rarity, lecz tam Pinkie odpowiednio szybko się zreflektowała. Jest też coś takiego, że początkowo Pinkie czyta listy od przyjaciółek, lecz po tym, jak traci nadzieję, a list przysyła jej Applejack, nawet nie czyta korespondencji do końca, wyrzuca ją. Stąd my, czytelnicy, zapewne nigdy się nie dowiemy, co farmerka napisała do swojej różowej przyjaciółki. Wszystko to w jakimś sensie narusza schemat, urozmaica treść, ukazując przemiany poszczególnych postaci, na czele z Pinkie oraz to, że jest coraz gorzej. Rzecz bardzo dobrze wyczuwalna, im bliżej końca, tym trudniej do przełknięcia, gęściej. I to było świetne. Wciąż schematyczne, ale przynajmniej widać próby pisania czegokolwiek więcej, niż tylko kopiuj-wklejanki, tyle, że z inną postacią i innym powodem wyjazdu z Ponyville. Dlaczego opowiadanie jest odtwórcze? Cóż, urok młodych lat fandomu i trzymania się kanonu z lat 2011-2012. Mamy sporo znajomych scenek vide Spike wręczający Rarity rubin w kształcie serca, za co ta dziękuje mu całusem w policzek, czego smok nie ma zamiaru zmywać (tajasne), jest Derpy wręczająca korespondencję za muffinkę, są scenki mdlenia Rainbow Dash gdy ta otrzymuje wyrazy uznania od samej Spitfire, są zapowiedzi imprezek, wodospady łez, jest powracający koszmar Pinkie Pie, jest też samotna impreza, tego typu rzeczy, znane doskonale z pierwszych sezonów, ba, z pierwszych odcinków serialu animowanego. Jasne, jest to nostalgiczne, ale ziemia we wzorze szachownicy w grach z Soniciem też jest nostalgiczna. Niemniej, inaczej postrzega się rzeczy w momencie premiery i naokoło premiery, a inaczej dużo, dużo później. Obecnie, jest to po prostu odtwórcze, niemniej akurat ten punkt jestem w stanie opowiadaniu wybaczyć, skoro powstało lata temu. To ok. Niemniej, wspominam o tym dlatego, że już wtedy, gdy czytałem ów tekst, troszkę trąciło mi to powtarzalnością. Serial był wówczas jeszcze młody, więc nie mogłem mówić o poczuciu nostalgii, jak dzisiaj, ale i tak wydawało mi się, że fanfik niewiele robi ze znajomymi scenkami, że nawet nie próbuje ich urozmaicić, zmodyfikować w zadowalającym stopniu. Czy były to zapychacze? Jedne sceny tak, drugie niezupełnie. Dodając do tego przewidywalność fabuły oraz typowe dla tego typu historii zakończenie, naprawdę trudno się pozbyć wrażenia odtwórczości, na wielu poziomach. Pochwalę jednak jasnowidztwo fanfika, czyli wątek Lyry i Bon Bon Tylko jedno, małe zdanie, ale cóż, nie mogłem tego nie zauważyć – fandom już wtedy wiedział, co jest grane Oczywiście, idąc dalej, mógłbym pisać o tym, że tekst jest naciągany, czyli że jak to, Twilight tak po prostu przestała pisać, przestała wpadać do Ponyville, Rainbow Dash tak długo nie zapraszała nikogo na swoje pokazy... W ogóle, dlaczego Pinkie sama z siebie nie próbowała ich odwiedzać? Przecież nadarzają się okazje, takie jak urodziny, może jakieś rocznice, święta okolicznościowe, mają tam pociągi, co szkodziło tym postaciom od czasu do czasu się spotykać, jak... No nie wiem, zwyczajne kucyki? W sumie, troszkę niewykorzystana okazja, tj. Pinkie Pie robi odwiedziny-niespodziankę Twilight, ale ta się zmieniła, jest teraz poważną, zajętą dyrektorką, nie śmieje się już z żartów, nie ma dla Pinkie czasu, zbywa ją, na co ta się smuci. To mogło by dołożyć swoje do smutnej otoczki, jaką obiecuje tag [Sad]. Końcówka, z perspektywy czasu... Wiem, że to nie w porządku, ale serio, co sobie myślał autor oryginału? Przez cały fanfik jest budowane wrażenie, że przyjaciółki zapomniały o sobie nawzajem, że nie mają czasu, że tamte chwile daleko za nimi, są coraz bledsze, że są pochłonięte swoimi sprawami, toteż z Pinkie Pie na końcu dzieje się wiadomo co... Po czym nagle okazuje się, że one wszystkie są na pokazie Rainbow Dash, spotkały się, są razem, cieszą się, zupełnie, jakby nie widziały się od raptem paru dni. Business as usual. Ja tego wcześniej nie dostrzegałem, to pewnie zostanie przez Państwa źle odebrane, ale... Może trochę przesadziłem, ale poważnie, zepsuło mi klimat to, jak najpierw przez wiele, wiele miesięcy Pinkie nie ma z nimi kontaktu, żadna nie pomyśli, by zrobić sobie zlot, żadna nie zaprosi pozostałych, choćby jednej-dwóch z nich na kawkę i ciasteczka, jest budowany odpowiedni, przygnębiający, refleksyjny nastrój, jest dramatycznie i tragicznie. I nagle okazuje się, że one jednak się spotkały, akurat następnego dnia, akurat wtedy, jak Pinkie Pie zjadła specjalną babeczkę. Nosz, co za timing, gratuluję pomyślunku! Jakby jeszcze jeden dzień zaczekała, to by miała przyjaciółki. Była nawet Fluttershy! Serio, co jest z tym nie tak? Chyba, że to tylko przykrywka i autor chciał, abyśmy tak myśleli. Co, jeżeli to tak naprawdę jest o ciężkiej chorobie Pinkie Pie, w związku z którą uroiła sobie te wszystkie wyjazdy oraz to, że przez cały ten czas była sama? Co, jeśli przyjmowała leki już od dłuższego czasu i miała halucynacje, zaburzenia postrzegania? A może to jest o obsesyjnym strachu przed samotnością? Może były to tylko urojenia, może coś chciało, by Pinkie uwierzyła, że została sama, by zasnęła na zawsze... Może za tym kryje się coś więcej To by tłumaczyło to casualowe zachowanie bohaterek i że zachowują się tak, jakby żadnej dłuższej rozłąki nie było. Zresztą, skąd Rainbow Dash miałaby wiedzieć, dokąd pisać, by zaprosić Fluttershy? Może to wszystko jest zniekształcone, a my po prostu przez lata nie dostrzegliśmy ukrytego sensu? Przesłania, że gdy my wesoło się realizujemy, ktoś bliski potrzebuje pomocy? Nie wiem, nie wiem, to są już rejony moich skłonności do nadinterpretacji, są silniejsze ode mnie Aha, kwestia antydepresantów. Przecież Nurse Redheart jest pielęgniarką. Takie leki powinien Pinkie przepisać lekarz psychiatra, a nie zwykła pielęgniarka. Nie wspominając już o wywiadzie, badaniach oraz diagnozie. Tutaj autor zdecydowanie poszedł na skróty. A poza tym, gdzie są państwo Cake? Czemu nikt jej nie pilnował? Co do formy – brzmieniowo, z perspektywy czasu... jest przyzwoicie, nawet solidnie. Niemniej, mamy tekst w dwóch czcionkach, dywizy zamiast półpauz, potknięcia w interpunkcji, stylistyce, ortografii (to początkowe „patrzała” i kilka innych wpadek), widać, że to przekład pochodzący z bardziej zamierzchłych czasów, obarczony widocznymi błędami, lecz nie jest to jeszcze nic, co przeszkadza, czy wręcz uniemożliwia dobrą lekturę. Moim zdaniem jest ok, chociaż przydałaby się porządna korekta. Chociażby przy okazji zapisu dialogowego, tudzież formatowania, ewentualnie stylistyki, acz po polsku brzmi to zrozumiale, poprawnie, załapałem znaczenie i nie sądzę, aby w drodze translacji cokolwiek się zagubiło. Tak poza tym, coś nie mogę znaleźć oryginału. Stało się coś? Zgodzę się, że opowiadanie zostało zrealizowane w konwencji typowego wyciskacza łez, zbyt mocno i zbyt dosłownie nawiązującego do pierwszych sezonów serialu, grającego na emocjach, uczuciach, ale w oparciu o iskrę uroku, jaką niosły ze sobą pierwsze odcinki, o nostalgię (zwłaszcza dzisiaj), o młodość ówczesnego fandomu oraz serialu animowanego. Wszystko wówczas było świeże, niepowtarzalne, barwne, przejmujące. Po prostu na samym początku, dla wielu było to coś wielkiego. I dlatego właśnie, przy lekturze czułem klimat, czułem sentyment, stąd było to dla mnie przejmujące doświadczenie. Przypomniałem sobie. Byłem młodszy, fandom był młodszy, serial był młodszy. A te fanfiki były wówczas nowiutkie, emocjonalne, ponadczasowe, myślało się o nich. Oprócz tego, przypomniałem sobie studia, w co wtedy grałem, jakiej muzyki słuchałem, przez moment poczułem klimat tamtych lat, tamtą energię, realia, stan umysłu. I to było... świetne Powracając do rzeczywistości – chyba można to uznać za jeden z klasyków fandomu, acz obecnie, można odnieść wrażenie, że tekst się zestarzał. Czar prysł, iskra zgasła, staliśmy się starsi, bardziej doświadczeni, cyniczni. Widzimy nielogiczności, widzimy naciąganie wątków, no, mnie się nawet udzielił czarny humor związany z konstrukcją zakończenia, chociaż to w gruncie rzeczy dramat, tragedia (zwłaszcza jak Pinkie chwiejnym krokiem wchodzi na górę, kładzie się, my wiemy, że ona już odchodzi, to ostatnia droga... a potem wjeżdża dalsza część zakończenia), niemniej, opowiadanie wciąż ma swoje momenty, nadal są sceny, które mogą sprawić przykrość, poruszyć. To nadal jest. Tekst pozostał taki sam. Myśmy się zmienili. Poszliśmy naprzód, niczym ujęte w fabule postacie. Ciekawe. Mimo wszystko, zachęcam, by zajrzeć, przypomnieć sobie. Opowiadanie jest naciągane, przewidywalne, schematyczne, odtwórcze, ale wciąż próbuje chwytać za serce, mocno nawiązuje do tego, co oryginalnie przyciągnęło nas do serialu. I to, samo w sobie, jest urocze
  14. Oho, "Tajemnice". Ale chyba nie te, które mamy na myśli, co nie? Zazwyczaj pozwalam sobie na wyczerpujący wstęp, może nawet mini lore, jak to się stało, że zacząłem coś czytać, jak to widzę, z czym mi się kojarzy, jak do tego podszedłem, jednakże tym razem, z miejsca przejdę do formy, gdyż to ona, od samego początku, jest najlepiej widoczna i ukazuje, co z tym opowiadaniem jest nie tak. Po pierwsze, dlaczego tekst jest taki „zbity”? Przydałoby się jakoś oddzielić narrację od dialogów, czy to klasycznie, entrami, czy też interlinią, czymkolwiek. Po drugie, fanfik jest niewyjustowany. Po trzecie, interpunkcja, stylistyka, wszystko to mocno kuleje, aczkolwiek, jak na pierwsze opowiadanie w życiu (nie tylko pierwsze kucykowe, ale pierwsze ever), jest to jeszcze akceptowalne. Tylko co się stało z akapitami? Po czwarte... fabuła. Ogółem, historyjka jest prosta i to, samo w sobie, jest przeważnie całkiem urocze, ale czy w tym przypadku jest podobnie? Zaryzykuję stwierdzenie, że... nawet nawet. Cóż, nie ma co się oszukiwać, koncepcja jest nie tylko prosta, podobnie ma się sprawa z wykonaniem, zatem nie ma co liczyć na zbyt rozbudowane opisy, dialogi wspinające się na wyżyny kreatywności, nietuzinkowe kreacje postaci (zresztą, autor operuje na bohaterkach kanonicznych, o ile to nie [Out of Character], jego pole manewru jest dość ograniczone), tudzież zaskakujące zwroty akcji, czy szokujące rewelacje. I rzeczywiście, o ile brzmienie poszczególnych zdań, minus niedoskonałości formy, jest poprawne, o tyle bolą troszkę te szczątkowe opisy, tudzież mało kreatywne wtrącenia narratora, które z kolei eksponują jeszcze jeden kłopot – powtórzenia. Powiedziała-zapytała-zapytała. Powiedziała-zapytała-powiedziała. Od czasu do czasu wtrącenia zwierają dodatkowe informacje, jednakże to troszkę za mało. Wprawdzie wcześniej określiłem, że pewne niedoskonałości formy są akceptowalne i zrozumiałe, skoro to pierwsze opowiadanie w życiu autora, ale i tak zwrócę uwagę na zapis dialogowy. Głównie niepotrzebne kropki, skoro narracja nie opisuje czynności związanych z wypowiadaniem się, ale podejmuje właśnie to – konwersację. Czyli, o ile to nie pytanie, czy zawołanie, nie trzeba kropek, zaś wtrącenia (powiedziała, zapytała) możemy rozpocząć małą, jako że są kontynuacją zdania. Warto o tym pamiętać Przytoczone cytaty zapewne zdążyły już rozwiać wszelkie wątpliwości. Tak, to kolejny romansik, kolejny znajomy shipping, tym razem Applejack i Rainbow Dash, aczkolwiek początkowo ta druga uparcie twierdzi, że zakochała się w Soarinie (co również jest na obecnym etapie deczko oklepane), jednak w wyniku pewnego zdarzenia, w którym to farmerka ratuje przyjaciółce życie, dochodzi do dziękczynnego całusa, w wyniku którego, Applejack uświadamia sobie, że tak naprawdę pragnie błękitnej pegazicy, ta zaś, ma wyrzuty sumienia, że skłamała, bowiem... ona czuje podobnie. To znaczy, chciałaby być z pomarańczową farmerką. Jest to typowe, znajome, powiedziałbym również, że przewidywalne, ale doceniam próby wplecenia w tekst odrobiny humoru, tudzież wodzenia czytelnika za nos, że być może to wcale nie o to chodzi, a tytułowe tajemnice dotyczą czegoś zupełnie innego. Cóż, to pierwsze udało się zdecydowanie lepiej, niż to drugie. Wciąż bez rewelacji, ale jednak W gruncie rzeczy, trudno przyznać, że w fanfiku autentycznie mamy do czynienia z jakąś zagadką, tajemnicą do rozwikłania, że jest tu pewien problem, z którym bohaterki muszą się zmierzyć. Opowiadanie jest po prostu zbyt prosto skonstruowane, dość niechętnie eksploruje przeżycia, emocje bohaterek, brakuje ich rozterek, wątpliwości, tudzież niewielkich rzeczy, które pomogłyby stworzyć wrażenie, że stoi przed nimi pewien kłopot, coś, co muszą pokonać, wyrazić się, jakoś oswoić ze swoimi uczuciami. Nie to, że jestem w tej dziedzinie pisarstwa jakimś autorytetem, ale [Romance] to nie taka prosta sprawa, nie tak łatwo to napisać, w taki sposób, by wątki wypadały wiarygodnie, zaś relacje postaci rozwijały się naturalnie, stopniowo. Oprócz tego, opowiadaniu brakuje punktów charakterystycznych, przez co trudno poczuć jakikolwiek nastrój. W tym sensie, historia... no, może nie jest taka bezbarwna, gdyż momentami, przy tych humorystycznych wstawkach, jest nawet sympatycznie, lecz troszkę wyprana z klimatu, przewidywalna, typowa, żeby nie powiedzieć standardowa. Mimo wszystko, jak na pierwszy raz, szału nie ma, jest to typowy przeciętniak, któremu do miana opowiadania średniego sporo brakuje, ale nie ma też totalnej tragedii. Grunt, że najwyraźniej był pewien pomysł, były chęci, takie tam. Od czegoś trzeba zacząć, jestem pewien, że z czasem, nabierając doświadczenia, autor byłby w stanie wysmażyć coś konkretnego. Szkoda, że najpewniej to już nie nastąpi, chociaż kto wie? Czasy są takie, że niczego nie można być pewnym, no i odchodzi się po to, by powrócić, zaś nowych opowiadań nigdy za wiele. Oby jak najlepszych Ale o tym już chyba wspominałem, acz w innym miejscu. PS: Ano właśnie... Po co te klamry? Aż dostałem vibe'a z „Księżniczki Luny i Króla Sombry” (foreshadowing), jakoby tekst nie był finalnym produktem, ale wczesnym draftem Domyślam się, że to miały być wtrącenia, ale polecam klasyczne przecinki czy półpauzy
  15. Z całą pewnością nie przypominam sobie tego opowiadania, a muszę przyznać, że oryginalny tytuł... wpada w ucho, wwierca się w pamięć. Nie wiem czemu. Czasem są takie tytuły, które po prostu brzmią na tyle dobrze, że z miejsca sprawiają wrażenie, że człowiek ma do czynienia z czymś innym, większym, może kultowym, w każdym razie, z dziełem, które wzbudza emocje na samo jego wspomnienie. Mówię zupełnie serio, a to, że ów tytuł jest prosty, wręcz banalny... akurat tutaj tylko dopełnia efektu. Zważywszy na datę publikacji oryginału, zostaje pobudzona nostalgia. Te koncepcje były wówczas stosunkowo młode, co prawda chyba już nie można mówić o eksperymentowaniu z fanfikcją w sensie samego pisania (to w końcu nie lata 2011-2012), ale w sensie nowych, różnych podejść do postaci i wesołego spekulowania? Owszem „H-hey, It's Me”, ten tytuł, który tak ugrzązł mi w głowie – co zapewne jest zrozumiałe tylko dla mnie – przypadł niedługiej historyjce, która, w gruncie rzeczy, podejmuje znajomy wątek statkowania, tym razem Fluttershy z Rainbow Dash. Haczyk polega na tym, że występują one w postaciach ludzkich (ale raczej nie takich, jak w „Equestria Girls”, które na ówczesnym etapie chyba już istniało), zaś świat przedstawiony jak najbardziej przypomina nasz, ludzki. Przyznam szczerze, że byłem skłonny obstawić, iż opowiadanie naprawdę ukazało się pod koniec 2011, czy jakoś w 2012, nie później. Wówczas rzeczywiście, przedstawiona fabuła mogłaby zostać uznana za eksperyment z fanfikcją, a może nawet jednego z pionierów shippingu tudzież humanizacji. Czy też raczej, tego i tego. Ale ponieważ w momencie premiery już nadchodził rok 2014, zatem eksperymenty prędzej będą dotyczyć innego, kreatywnego podejścia do już ugruntowanych w fandomie pomysłów, ewentualnie, zamiast tego, mogłaby to być próba napisania czegoś nowego, jako, że fandom wciąż był relatywnie młody, zresztą, przecież zawsze można wprowadzić coś nowego, to nie wstyd przecież No tak, tylko, że w przypadku niniejszej historii, to nie do końca ta bajka, natomiast obecnie, niestety, „H-hey, It's Me” zamiast prezentować się jako pionier shippingu i humanizacji, prędzej może być rozpatrywane, jako sułtan shippingu i humanizacji. A piszę o tym z pewną przykrością, gdyż koncepcyjnie, mógłby to być lekki, niewinny, klasyczny romansik, na myśl o którym budzą się wspomnienia z początków fandomu. Nic wielkiego, kiedyś zapewne wzbudzałoby to emocje, zważywszy na tag [Sad], pewnie i klasyczny smutek a'la twój standardowy, nostalgiczny wyciskacz łez, lecz dziś prędzej będzie to uśmieszek politowania, może poprzedzający sentymentalne westchnięcie. Niestety, ale historia ta, w mojej opinii, nie zestarzała się najlepiej, nie przetrwała próby czasu, w czym jakość tłumaczenia bynajmniej nie pomaga. Widać bowiem, że fanfik był tłumaczony z rozpędu, pod wpływem chwili, co prawda, jak widzę, część błędów (Takich jak chociażby przetłumaczenie imienia jednej z bohaterek na „Rzadkość”) uległa poprawie, niemniej przydałyby się dalsze poprawki w materii formy, a także formatowania. Brak przerwy między zdaniami, po kropeczce od razu mamy dalszą część komunikatu, która kończy się fuzją znaku zapytania oraz kropki. No i jestem pewien, że wielka litera w ramach zwrotu do adresatki nie była potrzebna, bo to nie jest list, ani żaden inny rodzaj korespondencji (nawet elektronicznej), ale transkrypcja, jak mniemam, wiadomość głosowej. Ale w sumie... Zdania, same w sobie, brzmią nawet ok. Stylistycznie chyba w miarę w porządku, chociaż pewnie gdyby zależało to ode mnie, to i owo napisałbym po polsku inaczej, oczywiście uważając na przekaz oryginału, niemniej, widoczne usterki w formatowaniu, tudzież interpunkcji, odwracają troszkę uwagę od tekstu i nadają mu wrażenia niedopracowanego. Fabularnie, sprawa ma się prosto. Przez większość (tak na wyczucie) opowiadania mamy kolejne nagrania Fluttershy, która przeprasza, że nie może odebrać i prosi o zostawienie wiadomości na poczcie głosowej. Co jej niedoszła rozmówczyni, Rainbow Dash, oczywiście czyni. Pozostała część fanfika, to spotkanie obu bohaterek, w całkiem emocjonalnej, chociaż zrealizowanej „po staremu” otoczce. Pierwsza rzecz – pomysł, o ile znany, na dzień dzisiejszy dosyć oklepany, wydaje mi się prowadzony... nieźle? Brnąłem przez kolejne wiadomości Rainbow Dash, przeplatane z w kółko tym samym „H-hej, to ja, Fluttershy. Nie mogę podejść do telefonu właśnie teraz, więc proszę (...)”, a czas mijał i mijał, zaczęły się przewijać coraz to gorsze rewelacje (dotyczące pozostałych dziewczyn i co się im przytrafia), a mnie z każdym kolejnym, tym samym „H-hej...” robiło się nieswojo, gdyż uświadamiałem sobie, coraz bardziej i bardziej, że tam, po drugiej stronie nikogo nie ma i nikt nie odpowie. W paru miejscach tekst nakazuje czytelnikowi domyślać się, że być może Fluttershy spotkało coś bardzo złego i że nie odbierze już nigdy, zaś jej nagranie na poczcie głosowej, być może jest jej ostatnimi słowami, ostatnim, co mogą słyszeć od niej przyjaciółki. Jedyna okazja, by znów usłyszeć jej głos I to, samo w sobie, było lekko niepokojące, ale w sumie interesujące. Nie wspominając już o tym, że między wierszami mamy mały development postaci Rainbow Dash oraz pierwsze podpowiedzi, że dwie przyjaciółki w rzeczywistości łączy coś więcej... Ale z kolei wzmianki o pozostałych bohaterkach, o ile dotyczą rzeczy przykrych, wręcz tragicznych, o tle jednocześnie są oklepane, nie wspominając już o tym, że brakuje... no, nawet trudno mi to uzasadnić, ale owszem, brak opisów, tła, sprawia wrażenie, jakoby to cięcie się i to picie na umór, zostało wrzucone na siłę, jako tani shock factor, bo któż by się spodziewał Co innego, gdyby to nie tyko Rainbow wydzwaniała do Fluttershy, ale chociażby zrozpaczona, wytrącona z równowagi Pinkie, która mogłaby wyrazić na nagraniu swoją tęsknotę, a także opisywać jak krew ścieka jej z nadgarstków. Mogłyby do niej dzwonić Applejack i Rarity, początkowo wszystko niby jest w porządku, ale po zmroku na poczcie głosowej zostawiają one (razem, bądź na zmianę) istną lawinę wiadomości, z każdą kolejną bełkocząc coraz bardziej, pod wpływem opowiadając o rzeczach, o których na trzeźwo nigdy w życiu by nie powiedziały, może i przez łzy, bo w takim stanie, w tej sytuacji, powinno zebrać im się na płacz. Wówczas owszem, opisów nie ma, bo to troszkę nie ten typ konwencji, ale jest tło, są inne punkty widzenia, jest smutek, tragedia, coś niepokojącego. Ech, co za zmarnowany potencjał :/ Co zatem mamy? Zniknięcie Fluttershy i odnajdywanie kolejnych śladów, sugerujących coś złego. Pominę rzecz o chloroformie, w sumie, nie jestem kompetentny w tej materii, sam wrzuciłem w pewnym swoim fanfiku podobny motyw, był to bodajże rok 2014, a więc rzecz była młodsza, niż oryginał „H-hey, It's Me”, toteż tym bardziej nie wypada mi prawić morałów. Niemniej, pod koniec okazuje się, że... Toteż i wątek traci troszkę na niepokojącej otoczce. Jasne, wiem, że wśród tagów próżno szukać czegokolwiek wskazującego na ten rodzaj nastroju, ale ten niepokój był tym, co trzymało mnie przy historyjce, to mi się nawet spodobało. W każdym razie, dlaczego uznałem, że współcześnie prędzej jest to sułtan shippingów i humanizacji? Po pierwsze, shipping ów jest banalny (Takie „Yours Truly”, którego przekładu miałem przyjemność być korektorem, realizuje TwiJack, a to, bądź co bądź, coś, na co trudniej trafić) i nie satysfakcjonuje mnie ostatnia scenka, wydała mnie się typowa, brakowało w niej lepiej nakreślonych emocji, opisów, a był to etap, gdzie takowe mogłyby się pojawić, bo tekst porzucił konwencję transkrypcji wiadomości głosowych, na rzecz zwykłego sposobu prowadzenia fabuły. O, właśnie, angielski zapis dialogowy. W polskim przekładzie W każdym razie, nie dość, że zabrakło mi tła pozostałych postaci, które po swojemu cierpią zniknięcie Fluttershy, że końcowa scenka wydała mnie się banalna i niesatysfakcjonująca, to dodatkowo opowiadanie w zasadzie bardzo skromnie wykorzystuje możliwości, jakie daje tag [Human] i gdyby przerobić parę zdań, na spokojnie mogłaby to być historia kucykowa. Przyznam nawet, że początkowo wyleciało mi z głowy, że bohaterki powinny występować w ludzkich formach i gdy przewinęły się ramiona, plecy itd. byłem skłonny uznać to za błąd, popełniony z rozpędu. Sama końcówka na swój sposób ładna, nawet urocza, ale tylko koncepcyjnie, forma raczej tego nie sprzedaje za dobrze. Mamy zatem stare, niedługie opowiadanko, które nie wykorzystuje w pełni ani potencjału emocjonalnego, ani humanizacyjnego, były wprawdzie okazje na naprawdę mocne, smutne wstawki, urozmaicające tekst, które, w mojej opinii, w formie wiadomości głosowych mogłyby sprawdzić się świetnie (taka lekko podrasowana forma epistolarna), niestety, zdecydowano się wyłącznie na jeden wątek, tj. zniknięcie Fluttershy, które ostatecznie kończy się pomyślnie. Dobrze, że wyobraźni czytelnika pozostaje kwestia tego, dlaczego i jak zniknęła Fluttershy, co się z nią działo itp. jednakże treść okazała się za mało absorbująca, abym chciał zaprzątać sobie tym głowę zbyt długo. Nie wspominając o tym, że była to okazja także na zawarcie przesłania, o tolerancji oraz akceptacji siebie oraz swoich słabości. Po raz kolejny, z przykrością muszę przyznać, że to n-ty przykład niewykorzystanego potencjału, a wystarczyły takie małe, drobne rzeczy, by wszystko wyszło lepiej... Czy można zajrzeć? Pewnie, jak ktoś chce, czemu nie? W mojej opinii, nawet strawna ciekawostka, dająca się normalnie przeczytać polska wersja, ale niestety nic poza tym, nic, co miałoby szansę zapaść w pamięci na dłużej, chociaż ten tytuł bardzo, ale to bardzo się stara. Cóż, sam tytuł to za mało i bez właściwie zrealizowanej historii, po prostu będzie skazany na zmarnowanie. Może innym razem.
  16. Opowiadanie przeczytałem „w porę”, bo na kilka dni przed świętami Wprawdzie był to wówczas (jeszcze) 2020 rok, a tekst ukazał się w dniu Bożego Narodzenia, w 2012, ale z czystym sercem mogę powiedzieć, że o ile forma zawiera typowe dla wczesnej twórczości fandomowej błędy, to jednak stylistycznie... opowiadanie nawet sobie radzi, natomiast treść okazała się jak najbardziej w porządku. Powiem wręcz, że poczułem się zaskoczony, zaglądając do opowiadania prawie osiem lat po jego publikacji i znajdując ciekawy, klimatyczny, na swój sposób nietuzinkowy tekst, który mnie porwał i chociaż było to zaledwie siedem stron (no, de facto, to sześć), nie odczułem ani niedosytu, ani jakichś szczególnie negatywnych wrażeń. Wręcz przeciwnie, jestem zadowolony z tego, że ów fanfik przeczytałem. Może to przez fakt, że pora roku dopisała, może akurat byłem w nastroju, a może po prostu tego właśnie potrzebowałem, by się jakoś zebrać i zaplanować cokolwiek sensownego. Sam nie wiem. W każdym razie, przyznam, że początkowo nie byłem przekonany co do pomysłu – czwarta ściana dosyć szybko została zburzona, co jednak okazało się nie być takie bezrefleksyjne, jak pierwotnie sądziem, bowiem cały myk polega na tym, że serialowa rzeczywistość przenika naszą, realną, z tym, że postacie kucykowe mają świadomość tego, że są bohaterami serialu animowanego i że ich „pracodawcami” są ludzie z Hasbro. To oni zaprojektowali im fikcyjny świat, dali im formy, charaktery, głosy oraz tchnęli w to wszystko życie, ale także oni mogą w dowolnym momencie daną postać „zwolnić”. Jak wiemy, wszystkie psy idą do nieba, ale dokąd idą zwolnione kucyki? Ano okazuje się, że trafiają do nas, przy czym są niewidoczne dla ludzi i po prostu przemykają sobie obok nas, obserwując, snując refleksje, marząc. To właśnie spotkało Derpy, jak się domyślam, po jej pierwszym „mówionym” występie. Ciekawe, w tym sensie opowiadanie da się rozpatrywać jako komentarz do ówczesnej „awantury”, jaka rozgorzała, gdy Derpy otworzyła usta, a my po raz pierwszy w historii usłyszeliśmy jej głos. Prędko odnajdujemy się w świecie przedstawionym, za sprawą wzmianki o Equestria Daily, o Bronies, o 4chanie, czy też za sprawą przytoczonych pod koniec wpisów w internecie. Postacie ludzkie okazują się... no, ludzkie, ale nie wydają się przerysowane, nie mają też wyeksponowanych żadnych szczególnych cech, zachowują się zwyczajnie. Nasz bohater, Jim () to zapaleniec, który zamierza za wszelką cenę obronić Derpy przed hejtem, nawet za cenę imprezy. OK, to chyba odpowiedni moment na odniesienie się do wulgaryzmów – po krótkim namyśle uważam, że są one całkowicie zbędne i niepotrzebnie rozluźniają smutną otoczkę. Jasne, ci ludzie pewnie tak by się do siebie odnosili w realu, scena na pewno wyglądałaby podobnie i w tym sensie jest to naturalne, ale w kontekście całości, troszkę mi to przeszkadzało. Podobnie zresztą jak ozdobna czcionka, której nie spotyka się w fanfikach zbyt często. Źle nie wygląda, ale z drugiej strony, zastanawiam się, po co? Czyżby miało to nawiązywać do charakterystyki Derpy Hooves? Zabawnej, niezdarnej, ale na swój sposób uroczej, charakterystycznej postaci, której swego czasu wszędzie było pełno w internetach? Wulgaryzmy, po zapoznaniu się z całym tekstem, przeszkadzają mi o tyle bardziej, iż w gruncie rzeczy, historyjka ta posiada wiele cech kina familijnego, przygotowanego z myślą o świętach. Mamy osamotnioną, zasmuconą postać, którą akurat w święta spotyka wielka przykrość, kogoś, kto wędruje bez celu, przygląda się szczęśliwym rodzinom celebrującym święta, ale także natrafia na kogoś, kogo spotkał podobny los (scena z ojcem i jego córką, Charlie, świetna). Towarzyszy temu tematyka marzeń, magii, a także myśli, że święta to magiczny czas, w którym dzieją się rzeczy niezwykłe. Tym razem uświadczyliśmy opowieści o płatkach śniegu oraz ich mocy, która może spełnić najskrytsze pragnienia, tylko w tę jedną noc. Taki promyk nadziei, coś, co ociepla do tej pory chłodną, przygnębiającą atmosferę. Zakończenie jest oczywiście pozytywne, takie podnoszące na duchu, zaś jego przesłanie głosi, że święta to istotnie magiczny czas i że warto jest wierzyć, marzyć. Jasne – to naiwne, infantylne, ale przecież tak właśnie wyglądają różne opowieści świąteczne, adresowane do najmłodszych, nierzadko przeznaczone do oglądania wspólnie z rodziną. Mają nastrajać, mają stwarzać poczucie, że dzieje się coś wyjątkowego, to bajka W opowiadaniu elementy te zostały zrealizowane całkiem dobrze, minus te nieszczęsne wulgaryzmy, niemniej, tekst na spokojnie radzi sobie nawet dziś i w tym sensie działa jako kolejny wehikuł czasu, który zabiera nas do młodych lat fandomu, gdy tak wielu rzeczy jeszcze nie było i tak niewiele doświadczenia, jako twórcy, mieliśmy. No i gdy potrafiły cieszyć małe rzeczy, takie jak chociażby to opowiadanko W ogóle, spodobał mi się tytułowy motyw oraz to jak doszło do „spotkania” Jima z Derpy, jak trafiła w jego progi, no i jak przekonała się, że widzowie jednak chcą ją oglądać, kochają ją i dlatego też pragną ją obronić, aby mogła wrócić do domu. Ładnie, sentymentalnie napisana scenka, chociaż uwierało mnie dziwne pomieszanie czasu teraźniejszego z przeszłym. No właśnie. Forma mogłaby być lepsza. Mimo wszystko, po rozpatrzeniu wszystkich „za” i „przeciw”, uważam, że ozdobna czcionka powinna zostać wymieniona na Ariala tudzież Times New Roman. Interpunkcja w wielu miejscach zawodzi, głównie chodzi o przecinki, ale zdarzy się też podwójna kropka (ni to wielokropek, ni kropka), czy też literówki. Chociażby w zapodanym przeze mnie cytacie. Zjedzone literki? Są Akapity raz są, raz ich nie ma, dialogi okraszone dywizami zamiast półpauzami, no i brakuje im wcięć, całość jest niewyjustowana. Klasyka, chciałoby się rzec. Wracając a moment do czcionki, jest pewien fragment, gdy mamy Times New Roman i są to wspomniane wpisy widzów, w których wyrażają sympatię do Derpy. Z jednej strony, efekt był taki, że zostały oddzielone, czy raczej wyszczególnione na tle właściwego fanfika, z drugiej zaś, dlaczego nie pociągnąć całego tekstu tą właśnie czcionką? Przecież ona wygląda dobrze, sam ją stosuję. Nie wiem, o co chodzi. W każdym razie, o ile niedoskonałości formy są widoczne i rozpraszają, opowiadanie okazało się miłym zaskoczeniem, komentarzem do zaistniałej niegdyś kontrowersji związanej z Derpy, swego rodzaju „listem miłosnym” do tejże postaci, zrealizowanym w otoczce świątecznej, z wieloma cechami kina familijnego, osadzonego w bożonarodzeniowych realiach. Jest krótkie, toteż nie zajmuje wiele czasu. Nie jest idealne, ale ma wszystko, czego trzeba, by jakoś sobie radzić, nawet te osiem lat po premierze. Podróż w czasie i coś do poczytania w sam raz na święta. Serio, byłem zaskoczony No i to przenikanie się serialu ze światem realnym, jak zazwyczaj mi to nie pasuje, tak tutaj wyszło zupełnie nieźle. Myślę, że warto rzucić okiem. Ciekawa rzecz, mała, a cieszy. PS: Zastanawiają mnie losy tego ojca oraz jego córki. Zasnęli na mrozie? Przecież to się może skończyć tragicznie...
  17. Luźne pisanie, pojedyncze fragmenty, które zawieruszyły się kiedyś gdzieś na dysku? Interesujące Jakby tak pokopać na dysku niejednego pisarza z dorobkiem, kto wie, ile materiału na antologię niewykorzystanych pomysłów moglibyśmy mieć Miło, że rzeczy te znalazły się w jednym wątku. No i to chyba wszystko, co można napisać tytułem wstępu. Sprawdźmy zatem, co przygotował autor, co mu się swego czasu zrodziło w głowie i jak się to sprawuje dzisiaj, wiele lat później Startujemy od „Mistrza parkietu”. No cóż, tekst niewyjustowany, brakuje akapitów, interpunkcja szwankuje, kilka zdań bym przepisał, coby brzmiały lepiej i by czytelnik nie musiał głowić się, o czym to de facto jest. Jak to, przykładowo: Aczkolwiek, nie są to najpoważniejsze błędy, jakich można uświadczyć podczas eksploracji głębin oceanu polskich fanfików, w poszukiwaniu zapomnianych... tych, no... dzieł. Tekst jest w zasadzie monologiem, kojarzy się z czasami wczesnego fandomu, aczkolwiek gdybym nie wiedział, pewnie miałbym kłopot ze wskazaniem, z którego okresu właściwie pochodzi ów kawałek. Jest w nim coś klasycznego, ale i współcześniejszego, gdyż skojarzył mi się z krótkimi formami (drabble/ broubble), które zostały rozsławione na forum za sprawą Klubu Konesera Polskiego Fanfika. Przychodzi mi do głowy, że główny bohater, podmiot liryczny, może coś czuć do Vinyl, zważywszy na fakt, że po pierwsze, najwyraźniej bawi się całym sobą wtedy i tylko wtedy, gdy jest ona na paletach, a po drugie, gdy może to czynić z innymi. Tym razem jednak, kucyki głównego bohatera omijają. Dlaczego? Próbuję poskładać fakty, zinterpretować poszlaki, żeby wyjść z jakimś wnioskiem i chyba postawię na teorię, że tego wieczora głównemu bohaterowi po prostu okrutnie jechało z ust, z czego ten chyba nie zdawał sobie sprawy, a przez co pozostali uczestnicy imprezy omijali go szerokim łukiem. Natomiast, Vinyl puściła mu oczko w ramach znaku, ale dlaczego ona... Czym są te „techniki relaksacyjne”? Zaraz, czyżby miała z tym coś wspólnego? Jakaś aromateriapia, nagranie relaksacyjne? To by znaczyło, że tego wieczora jednak miał świeży oddech. Kurczę, nie wiem, lecz im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że rozwiązanie tej zagadki jest banalnie proste, tylko ja doszukuję się nie wiadomo czego i nie widzę oczywistości. Hm, całkiem niezła robota. Chociaż deczko chaotyczna. I w sumie nie wiadomo o co konkretnie chodzi. Ale ok, może być. Jeżeli jest inna możliwość, to kojarzy mi się to troszkę z fanfikiem Arkane Whispera pt. „Perfum”, który powstał dużo, dużo później, chyba w ramach konkursu. Natomiast, ciekawe jest to, że nie poznajemy narratora z imienia, zatem może to być każdy. Ciekawe. Czas na „W obronie przyjaciółki”, no i oprócz błędów w formie, o których wspomniałem poprzednim razem, mamy tutaj „w okół”, dywizy zamiast półpauz, no i kilka momentów, w których mieszają się czasy, plus parę gorzej brzmiących zdań, tzn. szyk mi nie pasował. Ale poza tym, nawet niezły kawałek fanfika. Znów, kojarzy mi się to z droubblem, tekst brzmiał tak, jakby miał to być pełnoprawny uczestnik niejednego pisania „na setkę”. Skromne opisy sprzyjają sprawnemu, acz nie za szybkiemu tempu akcji, trafi się nawet kilka dialogów. Tekst wydaje się troszeczkę wyrwany z dłuższej całości, ale czytelnik zastanawia się, jak doszło do sytuacji, którą opisuje opowiadanie, zatem odpowiednio szybko treść wzbudza zainteresowanie. Ciekawe, otwarte zakończenie. Domyślam się, że Twilight rzuciła czar leczenia, który ocalił Rainbow Dash, ale kosztem życia czarodziejki. Kto wie? W końcu straciła przytomność, najpewniej, ale nie na sto procent. Z rzeczy, które zwróciły moją uwagę – dlaczego Nightmare Moon miałaby posługiwać się nożem, tym bardziej, że później rzuca zaklęcie? Many jej chwilowo nie starczyło? Sadystyczne skłonności? Troszkę mi to do niej nie pasowało. Aha, jeszcze jedno – plecy zamiast grzbietu. Stary, ale jary błąd Ale, co cieszy, dało się poczuć klimat, którego mimo wszystko zabrakło troszkę w pierwszym opowiadaniu. Tutaj po prostu lepiej czuć, że to kucykowa historia, można podejrzewać hipotetyczne rozwinięcie/ całość, o elementy fantasy, a to zawsze świetna sprawa. Gdyby tylko tekst doczekał się ciągu dalszego... A oto „Lustrzany potwór” i kolejne całkiem ok opowiadanie, w którym nie zabraknie wymienionych już przeze mnie błędów w formie (jak widzę, każdy zapodany w tym wątku fragment cierpi na te mankamenty), tym razem miałem wrażenie, że częściej, niż poprzednio, brakowało tu i ówdzie znaków interpunkcyjnych. Plus plecy zamiast grzbietu Natomiast sam fanfik – skądś znam ten motyw, zdaje mi się, że przewinął się w niejednej creepypaście, zwłaszcza w tych klasycznych. No i gdy w tekście wystąpił krwistoczerwony kucyk o czarnej grzywie, mogłem tylko uśmiechnąć się pod nosem Tekst jest krótki, ale dość obszerny, by przedstawić problem oraz zajawić klimat, który tym razem jest deczko mroczniejszy, ale znów mamy ciekawe, otwarte zakończenie, po którym chcemy wiedzieć więcej. Wydaje mi się, że narracja jest dobrze zbalansowana z dialogami, toteż nie czuć dominacji jednego czy drugiego. Ogółem, jest to znany motyw, tzn. bestii drzemiącej w każdym z nas, często będącej naszym przeciwieństwem, jakąś skrytą manifestacją, czymś, w co przeistoczylibyśmy się, gdybyśmy mieli szansę... nie wiem, odrzucić emocje? To, co nas ogranicza, by pozostać po wszystkim bezkarni? Chyba. Mimo wszystko, nadal najchętniej przeczytałbym coś więcej w temacie „W obronie przyjaciółki”. Jak na razie to ten właśnie fragment najbardziej podziałał mi na wyobraźnię i najbardziej się spodobał. Ale, co cieszy, każdy z trzech dotychczasowych fragmentów ma swój potencjał i każdy brzmiał jednocześnie klasycznie i „droubble'owo” Czas na rzeczy, jak widzę, spisane przez Oromisa. Sprawdźmy o czym jest „Niespodziewany nocny kamrat”... Hm, nie spodziewałem się tego, serio. Ale to chyba przez totalny brak tagów (poza radomem, który widnieje w nazwie tematu i którego obecności tutaj nie za bardzo rozumiem...) poczułem się zaskoczony tym, że tenże kawałek tekstu okazał się swego rodzaju odtworzeniem znanego z klasyka fandomu schematu, by nie powiedzieć, jego paralelą, tudzież kolejnym z wielu (jak mi się wydaje) spin-offów. No dobrze, ale o jaki schemat chodzi, spin-off do którego klasyka, którego wszyscy znają, a przynajmniej kojarzą, miałby to być? Otóż, jak się okazuje, mamy kolejny kawałek tekstu a'la „My Little Dashie”, tyle, że w roli skrzydlatej klaczki z Equestrii obsadzono... Chwilka, kto to taki? Żółty ogon, skrzydełka... Czyżby Derpy? Chyba tak. Ten [Slice of Life] brzmi bardzo znajomo – mamy bohatera ludzkiego, który funkcjonuje sobie w ramach zwykłej codzienności, jest on informatykiem, idzie sobie, zajęty problemami, sprawami do załatwienia, aż znajduje karton, a w kartonie małego kucyka z innego świata, którego przygarnia do siebie. Cóż... ok, niech będzie. Tylko tyle odnośnie treści. Całkiem ładne opisy, które nie zestarzały się aż tak źle, nawet dziś brzmi to w porządku i czyta się to bez szczególnych odczuć, ani negatywnych, ani pozytywnych. Po prostu to już było. Aha, znalazłem błąd: „miał bym” Ale dużo lepiej widoczny jest brak justowania, czy zgrzyty w interpunkcji, które chyba najbardziej, zaraz po nieistniejącym justowaniu, rzucają się w oczy. Tempo akcji bez zarzutu. Czyta się to spokojnie, bezstresowo, natomiast atmosfera rzeczywiście przywołuje wspomnienia z 2011, 2012 roku, z początków wszystkiego, kiedy serial powstawał, rodziła się zajawka, a pierwsze fanfiki chyba doskonale oddawały odczucia, jakie dominowały pośród osób, które jako pierwsze w jakiś sposób poczuły się zauroczone tą animacją Fakt, że fragment przetrwał do dzisiejszych czasów w tym sensie, że nadal czyta się go zupełnie nieźle, należy uznać za plus. Natomiast, postrzegam ów tekst przede wszystkim jako ciekawostkę, jako coś na jeden raz, do przeczytania i zostawienia. Średnio widzę sens funkcjonowania bliźniaczej do „My Little Dashie” historyjki, tylko z Derpy w roli głównej, skoro mamy oryginał, mamy sequele, mamy spin-offy, mamy zupełnie inne opowiadania, luźno bazujące na tym koncepcie itd. Ileż można? Ja wiem, fani powiedzą: "WIECZNIE!", niemniej, to mnie się już trochę znudziło. Pora na ostatni fragment, czyli „Sen o spełnieniu marzeń” - tekst, jak widzę, pisany na podstawie snu. No i z miejsca pozazdroszczę – chciałbym pamiętać własne sny na tyle dobrze, by móc o nich pisać teksty, nawet tak krótkie O, czyli jednak to była Derpy! W każdym razie, było w tym coś tajemniczego, coś prześmiewczego i jednocześnie coś nostalgicznego, a odejście w stronę słońca skojarzyło mi się silnie z kinem amerykańskim. Zaskoczyła mnie obecność... znaczy się, wspomnienie o Wszechmocnym. Tekst okazuje się mieć podobnie staroszkolny klimat, ale, podobnie jak „Niespodziewanego kamrata”, postrzegam go jako nie aż tak od razu zrozumiałą ciekawostkę na jeden raz i nic więcej. Można sobie przeczytać, opowiadanie radzi sobie nieźle we współczesnych czasach i myślę, że jest dla niego miejsce, lecz to nadal jakaś znajoma historia, o której raczej nie będzie się pamiętać zbyt długo. Jeżeli jednak okaże się inaczej – zedytuje ten post i przyznam, iż nie miałem racji Niemniej, o ile teksty Oromisa dobrze mi się czytało, nie brakowało im ani polotu, ani klimatu, poważniejszych błędów skutecznie psujących wrażenia z lektury też nie uświadczyłem, o tyle nadal z tego wszystkiego najbardziej spodobało mi się „W obronie przyjaciółki”. Generalnie, przyznam, że po tym, co czytałem zanim zabrałem się za "bazgroły", nie miałem żadnych oczekiwań, a tu proszę - kilka zupełnie niezłych, nawet ciekawych kawałków tekstu, przy których spędziłem trochę czasu i nawet nie żałuję Tym razem wrażenia z powrotu do przeszłości okazały się zdecydowanie pozytywne. Natomiast, czy można te teksty polecać dzisiaj? Chyba tak, jako niezobowiązującą ciekawostkę, przerywnik na krótką chwilę, szybki rzut okiem w młode lata fandomu, przypomnienie sobie. Nic więcej nie mogę o nich powiedzieć. Fajnie, że nie przepadły i cieszę się, że mogłem sobie je sprawdzić
  18. Jakoś się przebiłem przez ów... twór. Przyznam, że nigdy wcześniej nie miałem styczności z czymś podobnym Pierwsza rzecz – jestem niemal pewien, że jest to mniej czy bardziej zakamuflowany troll i w sumie nie wiem nawet, czy wypada mi to komentować. Dlaczego nie kupuję tłumaczenia o dysortografii? Z prostej przyczyny. Proszę przejrzeć sobie posty autora, nie tylko w tym temacie, czy statusy. Już? Dobrze. A teraz zajrzyjcie Państwo do tekstu. Nie wierzę w aż taki rozrzut w formie, ba, decydowana większość błędów wydaje się być popełniona intencjonalnie. Jak można notorycznie umieszczać w zapisie dialogowym dywizę, a po niej półpauzę? Jak wiele razy można zapisywać końcówki „-ął”, „-ęła” jako „-czoł”, „-czeła”? Jak wiele liter można pożreć w trakcie pisania albo jak wiele znaków interpunkcyjnych zgubić? Nie wspominając już o spontanicznym słowotwórstwie, licznych literówkach, czy błędnie zastosowanych słowach, błędnych odmianach, gryzącym się szyku, fatalnie skonstruowanych zdaniach i co nie tylko. Rozumiem – pierwszy fanfik, bywa. Ale jakoś dziwi mnie to, jak można pisać całkiem poprawne, także pod kątem składni, posty, ale nie fanfiki w dokumentach google. Co więcej, gdy widzę w jak podstawowych słowach błędnie znalazło się np. „u” otwarte, bądź „ż” zamiast „rz”, no i jak licznie to występuje, niezwykle trudno mi zastosować taryfę ulgową z tytułu pierwszego fanfika, bo... nawet pierwsze fanfiki, nawet w roku 2012, NIE powinni tak się prezentować. Mogą mieć błędy, mogą być niedopracowane, ale na litość, nie w takim stopniu Nie umniejszajmy początkom naszego fanfikopisarstwa, ok? Druga rzecz – pierwszej części opowiadania nie doczytałem. Dlaczego, zapytacie? Odpuściłem sobie w momencie, w którym dialogi, pomijając to, w jakim stopniu dominują one nad opisami, przestały być oddzielane i zlały się w jedną, niewyjustowaną masę, ścianę tekstu, przy której nie miałem pojęcia co kto mówi, ani co się dzieje. Po prostu nie, mam pewne limity i to była właśnie jedna z tych sytuacji, w których darowałem sobie dalsze czytanie, gdyż nie tylko był to kolejny maraton tragicznych błędów wszelakiej maści, ale po prostu frustrujące doświadczenie, na które żal mi było przeznaczać czas. Ale resztę doczytałem. Bałem się, że następne części także okażą się nieczytelnymi ścianami tekstu, gdzie ubogie opisy zmiksują się z dialogami, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. O, kwiatek z pierwszej części? Ogólnoequestriański program powiększania populacji czas zacząć? Celestia widać potrzebuje więcej płatników składek Celestii No dobrze, pewnie chcecie, abym mimo wszystko opowiedział Wam ten fanfik i skomentował co nieco jego treść. Zatem, z tego, co wyniosłem z pierwszej części, w Ponyville zjawia się Daring Do z pewną mapą, na której wskazane jest położenie jakiegoś ukrytego skarbu. Albo czegoś. Już sam nie wiem, tak ciężko spamiętać treść opowiadania. Istnieje takie angielskie słówko „forgettable” i tutaj pasuje ono znakomicie. W każdym razie, bohaterki ruszają do Everfree, do groty, w której natrafiają na trudności, których Państwu nie przybliżę, gdyż był to ten moment, w którym dałem sobie spokój z czytaniem pierwszej części. Nie wiem też, jaki był rezultat tejże wyprawy pełnej przygód, ale zgaduję, że postacie dowiedziały się o czymś albo coś znalazły, nie wiem. Za to wiem, co jest grane później. Część druga atakuje nas nowymi postaciami, a także ich motywacjami, które z czasem doprowadzą do powstania... tego, no... tego z tej kolejnej, rozumnej rasy. Tego, co okazał się potem Zwiastunem i miał nadzwyczajne moce... Wiecie, ten co zamiast przednich kopyt miał dłonie i był humanoidem... Nonejack, tak się zwał. Główny protagonista, wokół którego krąży cała afera... także okazuje się być kimś, o kim łatwo zapomnieć. Za to trudno zapomnieć o sprawcach całego zamieszania. Spisek Rzeszy (serio) mający na celu uwolnienie mocy pewnego kryształu (zapomniałem nazwy, zostaje wspomniana później), z pomocą której Equestria przestanie istnieć. Tak mi się zdaje. W każdym razie, okazuje się, że przedstawiciela zapomnianej rasy można odtworzyć/ sklonować, korzystając z tego, co swego czasu ów doktorek skradł, łącząc to z DNA naszych głównych bohaterek. Dlaczego akurat ich? Nie wiem, są specjalne. Tak czy inaczej, pod przykrywką prowadzenia badań nad wskazywaniem drugiej połówki na podstawie materiału genetycznego (ok, tutaj straciłem ostatnie złudzenia, jakoby historia ta była pisana na poważnie), Doktorek pozyskuje DNA każdej z postaci, w postaci kosmyków włosów, w związku z czym przeprowadza eksperyment, który kończy się powodzeniem, a czytelnik... ...doznaje flashbacków z crappypasty pt: „Instant Death Desease” Niemniej, następuje test umiejętności uzyskanego w ten sposób istnienia. Nonejack – bo takie imię otrzymał – sprawdza się znakomicie. Ale niestety, ponieważ powstał z DNA Mane6, posiada emocje i odczucia, toteż waha się, przez co nie udaje mu się pomyślnie ukończyć testu. Jeżeli pamiętasz czasy, w których stwórca za karę zsyłał potop, plagi, mieszał języki, to miałeś zaj$@iste dzieciństwo Ale udaje mu się uciec! Wprawdzie nie bez poniesienia pewnych obrażeń, ale... Oczywiście nasi antagoniści prędko wpadają na trop zguby i manipulują pozostałymi bohaterkami (tzn. Mane6 minus Fluttershy, która opiekuje się Nonejackiem), by zaprowadziły ich do celu Jednak nic nie przychodzi z łatwością i nasz dzielny Nonejack pokonuje niegodziwych niegodziwców, lecz Doktorkowi udaje się zbiec. Dokąd? To jest nieważne. Ważne, że Twilight pisze list do księżniczki Celestii, a przyjaciółki postanawiają zapoznać się z Nonejackiem i w dowód wdzięczności, pomóc mu odnaleźć swe miejsce w Ponyville. Część trzecia to w zasadzie odnajdywanie się głównego bohatera w SPA Ponyville oraz zapoznawanie się z nowymi kucykami. Oprócz tego, szuka sobie pracy, takie troszkę [Slice of Life], w sumie nawet w porządku. Nic takiego się nie dzieje, aż podczas snu Nonejack doznaje wizji, która (chyba) okazuje się być tytułową przepowiednią. Otrzymujemy kilka poważnych rewelacji, które przygotowują grunt pod czwartą, finałową część tego opowiadania. W odprawie uczestniczy także księżniczka Celestia Odpowiednio szybko okazuje się, że Doktorek już rusza do ataku. Po co? A dlatego, że nie może sam wykorzystać mocy kryształu (nie, nie wydaje się Wam, ten wątek naprawdę pojawił się znikąd), to by było zbyt proste. Tylko Nonejack ma dość energii, by móc to zrobić. Jak widać, droga do ostatniego bossa jest trudna i wyboista, lecz nie widzieli jeszcze Państwo wszystkiego Gdyby nadciągała w moją stronę sztuczna istota o wielkiej sile, posługująca się potężną magią, ja też po prostu wymieniłbym zamki w drzwiach, to na pewno ją powstrzyma Niestety, plan Doktorka przewidywał całkowite pozbycie się klamek (jak tak dalej pójdzie, to ja wyląduję w pomieszczeniu bez klamek ), toteż nasi bohaterowie dostają się do serca sekretnej bazy. Tak dochodzi do ostatecznej konfrontacji, której rezultat okazuje się do bólu przewidywalny i w zasadzie osobiście nawet przepadam za podobnymi motywami, lecz tutaj zostało to wykonane tak fatalnie, że zamiast się zasmucić, westchnąć za głównego bohatera, wysnuć jakąś refleksję, mogłem się tylko roześmiać. Szanowni Państwo, oto jak w tej historii pełnej przygód budowane jest napięcie i akcja: Natomiast tak przedstawiają się bolesne rozstania: Nie to, że jestem złośliwy – powiem wręcz, że widzę tutaj pewne ciekawe pomysły, a fanfik, najwyraźniej, posiada wprowadzenie/ początek, przedstawienie antagonistów oraz nowego protagonisty, problemu, a także pomysły na zwrot akcji, mikroświatotworzenie, motyw przygody, całość wydaje się zmierzać do punktu kulminacyjnego i zakończenia. I to oceniam jak najbardziej na plus, oczywiście, że tak. Samo w sobie, jest jakąś-tam koncepcją na fabułę oraz konstrukcję opowiadania. Powiem nawet, że jak na stare czasy, była to „zwykła” historia, natomiast dzisiaj... Moooże, jakby nad tym popracować, ubrać w inne słowa, realia, wymienić co niektóre postacie, to kto wie? Niestety, wykonanie jest poniżej wszelkiej krytyki i gdyby nie pewne przebłyski, o których wspomniałem powyżej, w stu procentach byłbym pewien, że to trolling. A tak, to... pozostaje pewne ziarno niepewności. Wierzę, że cytaty, które przytoczyłem, ukazują Państwu z jakimi błędami mamy do czynienia, natomiast cytować kolejnych przypadków nie ma sensu, gdyż o wiele efektywniej będzie zacytować cały tekst, albo po prostu zaprosić do kliknięcia w linki. Naprawdę, pod kątem formy i stylu, jest aż tak źle Fabuła, sama w sobie, posiada pomysł, a także motywy, które moim zdaniem są fajne i z których da się sklecić ciekawą historię, lecz forma jest tutaj tak tragiczna, że nie jestem w stanie na poważnie polecić tego opowiadania nikomu, wliczając w to wszelkich ciekawskich. Zapomnijcie o klimacie, czy interesujących kreacjach postaci, dobrze, że tempo akcji, o ile za szybkie, o tyle przynajmniej pozostało w miarę jednostajne na przestrzeni całego fanfika. Można pośmiać się z błędów, można pożartować z tego, jak źle jest to napisane, lecz poza tym, to po prostu strata czasu. Szkoda, wielka szkoda. Chwila... no, może za mały plusik odhaczę Nonejacka. Żaden cud, ale spełnił swoje zadanie, jako nowy protagonista. Co jeszcze, co jeszcze... Kreacje kanonicznych bohaterek, o ile śladowe, o tyle zdają się pasować do ich serialowych odpowiedników. Miła rzecz z tymi listami do Celestii, przypomniało to bardzo o pierwszych sezonach. No i to chyba wszystko. Poważnie, nie mam nic do dodania. Omijać szerokim łukiem
  19. Cholera jasna, po co ja żyję? Ten fanfik to BAŁAGAN. Nie żartuję. Jasne, powiecie: ale Manhoff, to stary fanfik z 2012 roku, musisz być wyrozumiały, to fandom łupany, takie się wtedy pisało fanfiki, musisz zrozumieć, tu tego, nie powiem, że nie, że strona techniczna to tak aż aż itd. Generalnie, będą mieli Państwo rację. Jednakże, z tego, co widzę, fanfik jest po kilku poprawkach, zatem uważam, że mam prawo oczekiwać bodaj minimum poprawności pod kątem formy, a przynajmniej takiej formy, która pozwoli czytać się w miarę dobrze, tzn. tekst nie będzie męczyć oczu, ja nie będę gubić linijek, no i uda mi się miarę na spokojnie dobrnąć sobie do końca i zastanowić się nad treścią. Owszem, przyznaję, że tekst (choć niewyjustowany) nie jest ścianą – jest pod tym kątem sformatowany na tyle, że oczy nie powinny się męczyć. Ale i tak męczą się, dlatego, że o ile fanfik jest podzielony na epizody (i bardzo dobrze), poszczególne akapity oraz zapisy dialogowe są od siebie poodzielane w miarę ok, o tyle tekst jest nie tylko trójkolorowy (no ok, tylko w jednym momencie, tak do połowy to dwukolorowy, ale wciąż – czerwony nie jest zbyt przyjemny dla oczu), ale także sformatowany w taki sposób, że nasze zapisy dialogowe mieszają się z jakimiś ni to didaskaliami, ni to uwagami w nawiasach (co powinno zostać „normalnie” zapisane między półpauzami, jako zwykły zapis dialogowy), półpauzy raz są, raz ich nie ma, nie brakuje byków ortograficznych, interpunkcja kuleje (i to bardzo), o niekonsekwencji w materii odstępów między epizodami już nie wspomnę. O ile jestem w stanie zrozumieć błędy ortograficzne, interpunkcyjne, a nawet średnią znajomość tego, jak zapisywać dialogi, nie tylko bacząc na tytuł pod kątem czasów, w których powstawał, o tyle za nic w świecie nie mogę pojąć, co stanowiło o tym, by uczynić tekst dwukolorowym. Jest to rzecz, która atakuje oczy czytelnika od samego początku i nie tylko przesądza o negatywnym pierwszym wrażeniu, ale także... najzwyczajniej w świecie drażni. Dlaczego opowiadanie zostało napisane w ten sposób? Średnio rozumiem też jak to się stało, że przerwy (mam na myśli ilości „entrerów”) między epizodami są tak różne, skoro (chyba) w tym formacie nie powinno się to rozjeżdżać (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę), no i dlaczego raz między nagłówkami są jakieś linie, a raz ich nie ma? Dlaczego raz są ciągłe, a raz przerywane? Rzeczy te bynajmniej nie są przeźroczyste – są bardzo dobrze widoczne dla czytelnika i sprawiają, że tekst, najzwyczajniej w świecie, jest brzydki i nieprzystępny do śledzenia. Chyba już wolałbym, jakby była to kolejna ściana tekstu – przynajmniej środowisko, które w jakiś sposób znam. BARDZO się cieszę, że dwukolorowość towarzyszy nam mniej-więcej do połowy, potem tekst jest już automatycznie czarny. Dziwią decyzje o zastosowaniu pogrubienia itp. ale przynajmniej nie kuje to w oczy tak, jak kolor czerwony. Było dla mnie prawdziwą ulgą, móc przescrollować dalej i odkryć, że tekst nareszcie ma jeden tylko kolor. Niemniej, forma jest w całości do poprawy i pokuszę się o stwierdzenie, że w takim stanie, w jakim fanfik znajduje się obecnie, a przynajmniej jego pierwsza połowa, może się okazać aczytalny dla niejednego odbiorcy, nawet nastawionego w pełni otwarcie do „wykopków” oraz do sentymentalnych podróżny do początków fandomu. To nie jest sytuacja, w której twórca eksperymentuje poprzez zmianę koloru stron oraz tekstu w taki sposób, by odróżnić swoje dzieło od pozostałych w sposób schludny, nadać temu (wizualnie) inną kompozycję, zbudować nastrój. "Disco Pony i Magic Night" to po prostu brzydko napisany i sformatowany fanfik, zaś decyzji, które przesądziły o takim stanie rzeczy nijak nie jestem w stanie zrozumieć. Zresztą, osoby bardziej doświadczone ode mnie, niejeden raz wspominały, że okres wczesnego fandomu owszem, ma swoje perełki, od których można było sobie „podejrzeć” np. jak poprawnie formatować tekst. Nie perfekcyjnie, ale przynajmniej w taki sposób, by wyglądało to estetycznie. Co zatem stanęło na przeszkodzie autorowi niniejszego tytułu? W porządku, a jak treść? Cóż, nawet nie wiem od czego zacząć. W skrócie – jest to klasyczna historia oryginalnych postaci, które przyjaźnią się z głównymi bohaterkami, księżniczkami, jest ona pełna przygód, walk z potężnymi przeciwnikami, nie brakuje romansu typu OC X Canon w tle, bo czemuż by nie? Nie będę uprawiał szydery dla szydery – kiedyś tak było, kiedyś takie twórcy mieli wyczucie, to chcieli zobaczyć, to sobie wyobrażali i to też pisali. Niech będzie, to na swój sposób (zwłaszcza w dzisiejszych czasach) urocze i nostalgiczne. Natomiast, rozkładając to na czynniki pierwsze, prędko zauważamy niekonsekwencje w prowadzeniu fabuły, dziury logiczne i fabularne, wyciąganie rzeczy z kapelusza, uproszczenia, nielogiczności, śmieszności oraz inne dziwne rzeczy, charakterystyczne dla wczesnej twórczości fandomowej. Ja to wszystko rozumiem. Przyznam nawet, że pomimo tego, iż opowiadanie ciągnie się przez 28 stron (właściwie, to 27), samo w sobie, jest ono strawne, gdyby nie to przedziwne formatowanie i dwukolorowość, powiedziałbym wręcz, że lekko strawne. W każdym razie, oto jak prezentuje się linia fabularna tegoż dzieła: We wprowadzeniu mamy szybkie przedstawienie postaci oryginalnych (Aczkolwiek tylko jedna z nich odegra jakąś większa rolę, tytułowy Disco Pony nie został nam przedstawiony. Dlaczego?), nie musimy długo czekać, aż naszym oczom ukazuje się treść epizodu pierwszego. Zwykły kawałek życia, nic szczególnego. Pierwsza próbka dokładności fanifka – dowiadujemy się, że zbliżała się 11:00, gdy Magic Night czytał i patrzył na Twilight jednocześnie... Hm, ciekawe w jaki sposób. Czytał w niej jak w otwartej księdze? Na razie nic szczególnego, poza typowymi, chciałoby się rzec, sztampowymi rzeczami: główny bohater przyjaźni się z Fluttershy, przychodzi do biblioteki poczytać, poznaje Twilight, dostajemy pierwsze znaki, że chyba Twi może mu się spodobać, jest spokój. Tu ok. Jednocześnie, pierwsze starcie z dziwnym zapisem dialogowym: Pierwsze starcie z nielogicznościami typu: Dla niezorientowanych – bohater raz jest nazywany Magic Nightem, a raz Michałem. Poza tym, powtórzenia. Plus, we wstępie zostało powiedziane, że rodzina Night mieszkała w Ponyville, zaś sam Magic Night/ Michał zdradza, że jego rodzina zamieszkała w miasteczku, bo nie miała gdzie mieszkać i dopiero tutaj znalazła dom. Serio, tak powiedział. Teraz nagle okazuje się, że ich rodzice mieszkają w Canterlocie. Jak to w końcu jest? Poza tym, w poszczególnych partiach tekstu, uświadczymy znaki interpunkcyjne otoczone spacjami, tudzież wielkie litery tam, gdzie nie powinno ich być. Szykujcie się ci, którzy odważą się czytać fanfik dalej. Epizod drugi, czyli piknik. Jest Rainbow Dash, Pinkie Pie, zwykłe sprawy. Kolejne postacie pojawiają się niemalże znikąd, jak np. Scootaloo, która autentycznie NIGDZIE nie jest wspomniana, aż nagle okazuje się, że jednak jest na miejscu z bohaterkami. Chodzi mi o to, że w przypadku Rarity i Fluttershy, przynajmniej mamy informację, że zmierzają w stronę polany, natomiast co do Scootaloo – najpierw jej nie ma, a potem BACH i jest (bęc). Zatem postacie zbierają się, zachowują tak, jak przedstawiają to pierwsze epizody serialu, a co pierwsze fanfiki lubią przerysowywać ponad miarę, więcej serialowego SoL-a. Aż postacie otrzymują list od Celestii. I tutaj pierwsza bomba, przy której, pomimo drażniącego czerwonego, parsknąłem śmiechem. Jakieś DLC, czy co? Szanowni Państwo, mógłbym po kolei lecieć epizod po epizodzie, lecz w ten sposób będziemy tu sterczeć cały dzień, więc oto, jak wygląda dalsza fabuła, bez zagłębiania się w szczegóły. Otóż nasi protagoniści przybywają do Canterlot na wezwanie samej Celestii, od której dowiadują się... czegoś. Wybaczcie, ale nie wiem czego konkretnie, bo nie kupiłem DLC. Ale jednocześnie – cóż za niespodzianka – w pałacu pojawił się: Zanim jednak bohaterowie zdążą cokolwiek zrobić, ów Ford atakuje ich i w ten sposób wywiązuje się pierwsza poważna walka, z której jednak udaje im się wyjść cało, o ile dobrze pamiętam, głównie za sprawą pojawienia się Disco Pony, którego magia dźwięków zdołała odeprzeć atak Forda. Szybko staje się jasne, że trzeba będzie zebrać drużynę. Ale najpierw należy odczynić czar, który ów Disco rzucił na Twilight... chyba. Jest to jeden z wielu wątków pobocznych, które przewiną się w fanfiku, ale generalnie krąży to wokół tego, że Magic Night jest zakochany w Twilight, ale ma rywala, w związku z czym wywiązują się z tego różne perypetie, a do ostatecznie... rozstrzyga Celestia, w epizodzie 10. Nie wierzycie mi? Sprawdźcie sami: Tak się rozwiązuje sprawy sercowe w tym uniwersum Przy okazji, sporo błędów: W sumie, błędy też mógłbym wymieniać cały dzień. Poza tym, w epizodzie 10, ma miejsce, jak ja to nazywam, kolejna bomba, acz na tym etapie straciłem rachubę. Chodzi o ten fragment: Ja mam DOSKONAŁY powód, dla którego powinien być smutny – epizod 8, list od Celestii (fragment): Tak w ogóle, do wspomnianej drużyny w międzyczasie – i jak zapewne zdążyli się Państwo domyślić – dołącza tajemniczy Wujek Clancy, który jest: Tak Oraz Trixie. Która pomaga im w nie wiadomo jaki sposób, ale ok, niech będzie. Miała wystąpić Trixie, no to wystąpiła. W sumie, może to dobry moment, by napomknąć co nieco o postaciach. Ich kreacje są dość szczątkowe. Chociaż w fanfiku występuje ich bardzo wiele, de facto większość z nich nie robi niczego konkretnego, nie uczestniczy w fabule w sposób istotny – po prostu tam są i zostają wspominane/ odzywają się wtedy, gdy trzeba, ale nic z tego nie wynika. Wszystkie wypadają podobnie i tyczy się to zarówno postaci kanonicznych jak i oryginalnych. Wszystko na jedno kopyto, chciałoby się rzecz. Sprawie nie pomaga fakt, że kolejnym wydarzeniom, dziejącym się bez szerszego tła, tak po prostu, bo tak ma być, towarzyszy wprowadzanie kolejnych postaci z kapelusza, np. Rosse, kuzynki Twilight (od której w jakiś sposób zależy jej bezpieczeństwo... co takiego?) oraz Cadance, a nawet Discorda. Tak jak sugerowały zapodane w pierwszym poście tagi – wszystko, czego dusza zapragnie i jeszcze trochę. Przyznam wręcz, że wydaje mi się zaskakujące, jak niewiele robią te postacie, zważywszy na to, ile się dzieje. Miałem wrażenie, że pod koniec w fanfiku znaleźli się wszyscy... i mało kto odegrał jakąkolwiek rolę, czy cokolwiek zrobił. Jak wspomniałem we wstępie – bałagan, bałagan i jeszcze raz bałagan. Początkowo owszem, fanfik brzmi tak, jak brzmi, ale przynajmniej stwarza pozory, iż autor miał jakiś zamysł, koncepcję na ciąg wydarzeń składający się na historię, która będzie mieć swoje rozwinięcie, zakończenie/ konkluzję. Niestety, kolejne rzeczy biorą się jakby z powietrza, całości brakuje polotu, zaś kreacjom postaci charakterystyk, sensu bycia częścią tej fabuły, wszyscy zlewają się w jedno, są tam, ale nic nie robią, niczym szczególnym się nie wykazują, tekst nawet nie walczy o zainteresowanie czytelnika. To już komunikaty Alii z "Megamana X5" są ciekawsze, niż to. I przynajmniej zostały napisane bez błędów (ci, co mieli okazje widzieć w akcji angielską lokalizację "Megamana X6" wiedzą, co mi chodzi po głowie ) Ale doceniam próbę zbudowania napięcia w epizodzie 15, a także to, że o ile jak szybko pojawił się brat Chrysais, tak zniknął, o tyle ona wystąpiła w charakterze bossa, pod koniec i w tym sensie wydaje się, że fabuła mimo wszystko zmierzała do tego punktu, lecz w sposób niesamowicie chaotyczny, niekonsekwentny, z historii można wyrzucić niejeden szczegół i znaczenia dla ostatniej potyczki by to nie miało, ani trochę. Niby są jakieś tam przebłyski, vide wyrzuty sumienia Disco Pony oraz pocieszająca go Cadance, ale zostało to napisane tak, że w kontekście całości to tylko nic nie znacząca wstawka. Mamy jeszcze ten finałowy, ostateczny atak na Canterlot, odbitą z kopyt Podmieńców (a nie „odmieńców”) Twilight, wątek Disco, który też ją kocha, ale, jak ta sama przyznaje, „jej serce jest przy kimś innym”, no i „zaskakujący” zwrot akcji z zaklęciem rzuconym na Twilight oraz jej proces (scena napisana fa-tal-nie), ale wszystko to zostało tak podane, że w najlepszym wypadku czytelnik chce wywrócić oczami. Były chęci, zabrakło umiejętności. W związku z tym dostajemy urwaną historię, zero satysfakcji, zero napięcia, zero czegokolwiek, co pozwoliłoby zamknąć kartę przeglądarki z jakimikolwiek pozytywnymi wrażeniami. Niesmak, jaki pozostaje po skończeniu lektury jest bardzo duży, tym bardziej, że przez moment jeszcze myślałem, że skończę czytać z „aha, ok” na ustach, ale nie, im dalej to szło, tym więcej miałem pytań i tym bardziej czułem się wydrenowany z chęci do czegokolwiek Dlaczego w ogóle Chrysalis atakowała Canterlot? Dlaczego Chrysalis ani słowem się nie odezwała przez cały fanfik? Po co było w ogóle wprowadzać postać tego jej brata, skoro ostatecznie gość nie zrobił NIC w fabule? Co zrobiła ta cała Rosse? Na co im była potrzebna Trixie? Co te postacie w ogóle robią w tej historii? Dlaczego Chrysalis ciągle udaje się uciec? Jaki był w tym wszystkim CEL? No właśnie. Ostatnie pytanie. Bezcelowość większości scen, brak ich istotnego wpływu na cokolwiek, rażą niesamowicie i sprawiają, że w żadnym wypadku nie jestem w stanie ocenić pozytywnie nie tylko tego opowiadania, jako całości, ale w ogóle, czegokolwiek w tym fanfiku. Zwrócili Państwo uwagę, jak prędko moje przedstawienie fabuły straciło na regularności? Tak samo jest z fabułą „Disco Pony i Magic Night” – niezwykle chaotyczny, źle napisany fanfik, w którym większość rzeczy nie ma znaczenia, a wszystkiemu brakuje celu. Zapodane przeze mnie cytaty to oczywiście wierzchołek góry lodowej, z pewnością podśmiechujki z co ciekawszych fragmentów opowiadania można uznać za rozrywkę, jednakże czy warto marnować na to czas, gdy można poczytać coś innego? Ponadto, mam wrażenie, że postacie nie osiągnęły po tym wszystkim niczego. Nikt się nie zmienił, nikt nic nie zyskał, niczego nie wiadomo. Opowiadanie zestarzało się bardzo źle i sądzę, że współcześnie brakuje dla niego miejsca, nawet wśród ciekawostek starej fanfikcji. Być może kiedyś, gdy wszystko to było młode, owe dzieło mogło się wydać komuś interesujące, na swój dziwny sposób wciągające, ale dzisiaj... Raczej nie. Można przeczytać, pośmiać się i zapomnieć, tyle. A szkoda, bo miejscami już myślałem, że wespnę się na wyżyny swojej wyrozumiałości i spróbuję cokolwiek pochwalić, nawet jeżeli były to tylko chęci, czy dość ubogie próby stworzenia czegokolwiek, co nadałoby całości więcej sensu, ale... jednak nie. Po prostu nie A Celestii pragnę pogratulować manier oraz opanowania podczas finałowego „procesu” Twilight. „Where's that damn FOURTH Chaos Emerald?” ~ Shadow the Hedgehog, 2005 Zaczerpnięte z cyklu "Cytaty wielkich Polaków" xD Pozdrawiam serdecznie! PS: Cytaty to była kopiuj-wklejanka z fanfika, ja tylko kursywę dorobiłem, żeby było ładnie. Nie mam pojęcia, czemu się to tak podzieliło. Ten fanfik to istna studnia bez dna, tylko, że wydobywają się z niej wyłącznie dziwne błędy
  20. Początek września, 2012 rok. Zamierzchłe czasy, chciałoby się rzec. Pierwszy fanfik autora, do tego połączenie [Slice of Life] oraz [Przygoda]. Oceniając po ilości materiału, jest to jedna z tych pierwszych ever historii, które przy okazji wychodzą całkiem obszerne, co doskonale rozumiem. Bardzo często, gdy dopiero zaczyna się pisać, ma się w głowie zamysł, by stworzyć coś wielkiego, coś, co zaatakuje niepowtarzalnym klimatem, różnorodnością postaci oraz śmiałymi zwrotami akcji, które przy okazji spróbują wywołać emocje. Znam t aż za dobrze, toteż nie musiałem czekać zbyt długo, by uderzyła we mnie nostalgia Wystarczyło otworzyć prolog, by ujrzeć oryginalną postać, jak mniemam, główną bohaterkę oraz jej biografię. Jest Pony Creator, są podstawowe dane, jest Ponyville itd. Nostalgia pełną gębą. Piękne, naiwne czasy, gdy jeszcze nie przywiązywało się takiej uwagi do jakości technicznej, oryginalności, logiki i sensu, zaś każdy fanfik był czymś nowym, a proces jego powstawania stanowił niezapomniane przeżycie dla ich twórców. A przynajmniej tak to sobie wyobrażam, oceniając rzeczy po ówczesnym entuzjazmie, czy też jakichś własnych odczuciach, gdy po raz pierwszy przymierzyłem się do pisania własnej fanfikcji. Ambitne plany wobec twórczości pisanej były wówczas... czymś innym. Z perspektywy czasu, przyznam, iż brakuje mi wielu motywów i rozwiązań. Jasne, że były one infantylne, głupie, naiwne, przerysowane, ale jednocześnie był w tym nerw, była odwaga, nie przejmowanie się niczym, tylko czyste, radosne tworzenie. Sam nie wiem, od jakiegoś czasu bierze mnie na takie wspominki. W każdym razie, odbiegam od tematu, którym jest fanfik (seria?) pod tytułem „Opowieści Green Timid”. Postanowiłem sprawdzić ów tytuł, postaram się go ocenić zarówno na poziomie czasów, w których powstał, jak i pod kątem współczesnej rzeczywistości. Kto wie, może trafią się fragmenty, które próbę czasu przetrwały zupełnie nienajgorzej? Zaczynając od prologu, poznajemy tło głównej bohaterki, jak nietrudno odgadnąć, okazało się ono typowe dla czasów, w których powstawało opowiadanie. Główna postać ma za sobą trudne przejścia, związane z utratą najbliższej rodziny, począwszy od brata, matkę, na ojcu kończąc. Dwukrotnie przewinęły się tragiczne wypadki, raz tylko dowiedzieliśmy się o śmiertelnej chorobie. Brzmi znajomo, nie powiem, że nie. Następnie, bohaterka przeprowadza się (także dwukrotnie), czemu towarzyszy zamknięcie się w sobie oraz kłopoty z nawiązywaniem przyjaźni. Brzmi znajomo, nie powiem, że nie. Aż pewnego pięknego dnia... Chwilka, uprzednio dowiadując się o swojej ciotce, która to ciotka zgadza się ją utrzymywać, Green przybywa do Ponyville, gdzie prawie nie opuszcza wynajętego domu... aż przypadkiem napotyka na znajomą, różową klacz, która przedstawia ją swoim przyjaciółkom. Brzmi znajomo, nie powiem, że nie, po raz trzeci. Jak się domyślam, z dzisiejszego punktu widzenia jest to historia generyczna, wyświechtana, acz domyślam się, że w swoim czasie było to w pewien sposób urocze i wzbudzające sympatię/ współczucie dla głównej postaci. Z jej opisu co prawda nie poznajemy zbyt wielu cech jej charakteru, czy też szczegółów jej sposobu bycia, ale zgaduję, że na to przyjdzie pora podczas lektury kolejnych tomów sagi o Green Timid. Na ponadczasowy plus mogę zaliczyć to, że jest to zwyczajna pegazica (nie alikorn), że ma w miarę ok, zwykły design i jakby zbalansować inaczej odcienie oraz ich nasycenie, z pewnością jeszcze bardziej przypominałaby postać, która jak najbardziej mogłaby pojawić się w serialu. No i mimo tego, że ma za sobą stratę rodziny oraz to, że zamknęła się w sobie, widać przebłyski, że chce próbować się otworzyć, chce jakoś żyć normalnie, zamiast np. pogrążać się w rozpaczy i knuć plany krwawej zemsty. Wszystko to powoduje, iż mimo wszelkich mankamentów, wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności oraz kontekst, jej postać wypada dziś... ok. Może to dobry znak. Nie przedłużając, zabieram się za I tom. Nieco się zdziwiłem, widząc zaledwie 6 stron w Google Docs, ale prędko przypomniałem sobie, że to przecież stary fanfik, zaś w czasach, w których powstawał, do kilku stron w pełni wystarczyło za pełnoprawny rozdział, a jeżeli tylko tak tego zapragnął twórca, można było nawet niewielki ich zbiór nazwać dumnie „tomem” i cieszyć się z realizacji pomysłu. Zatem tu wszystko w porządku, należało się tego spodziewać. Natomiast to, co nie do końca jest w porządku i co kuje w oczy zwłaszcza dzisiaj, jest to brak formatowania. Rozdział 1 atakuje czytelnika ścianą tekstu, wprawdzie rozciągniętą „tylko” na jedna stronę, a do tego napisaną dostatecznie dużą czcionką, aby zdania nie ginęły i dało się w miarę sprawnie czytać, to jednak męczy to oczy i nie robi dobrego wrażenia. Podobnie, dobrego wrażenia nie robi treść, która jest powtórnym przedstawieniem znanych nam z serialu animowanego postaci, taką quasi-laurką dla każdej z nich, gdzie przy okazji zostaje „doklejona” nam główna bohaterka. Jakie są jej interakcje z przyjaciółkami? Ano takie, że lubi im towarzyszyć. Po prostu jest gdzieś tam obok nich, nie zwraca na siebie zbytniej uwagi. W sumie, wiarygodne jak dla kogoś, kto ma za sobą trudne przejścia oraz pozostaje zamknięty w sobie, ale czy w takim razie powiedzenie, iż są one dla siebie przyjaciółkami, nie jest troszeczkę na wyrost? Możliwe. Szału nie ma, ale myślę, że jak na swoje czasy, było to standardowe wprowadzenie do fanfikcji. Ot, jest oryginalna postać, jest Ponyville, zapoznała się z Mane6, przewija się gdzieś obok nich, znają się. Stare czasy, stara zajawka i zwyczajna sprawa, ale co z tego wyniknie? Rozdział 2 w zasadzie powiela błędy formy obecne w poprzednim, tylko, że tym razem jeszcze jaskrawiej widać kulejący styl – zatrzęsienie krótkich, prostych zdań oraz gęsto występujące kropki, które co rusz zmuszają czytelnika do przystanków, jednocześnie nie pozwalając na to, by w tym czasie wyobrazić sobie rzeczy, o których się czyta, gdyż... najzwyczajniej w świecie brakuje określeń. Podejrzewam, że gdyby nie wizerunek Green Timid, który został zawarty w prologu, nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić jak taka postać mogłaby wyglądać (oprócz tego, że najprawdopodobniej jest zielona). Wydaje się, że najwięcej czasu poświęcono opisom jej przeżyć, ale i te są ubogie i myślę, że mogły wydać się ubogie już w 2012 roku, gdy powstawało opowiadanie. Konstrukcja zdań jest uproszczona do minimum, mamy też mnóstwo powtórzeń, przez co rozdział wydaje się bezbarwny, bardzo trudno też wejść w emocje, które ma przeżywać bohaterka. Natomiast, co wydało mi się interesujące, jest to motyw podobieństw i różnic między rozpamiętującą swoją stratę Green, a Pinkie, która przecież nie ma za sobą podobnych, przykrych przeżyć. Widzę tutaj próbę nakreślenia kontrastu między nimi, uwypuklenia tego, z jak różnych światów pochodzą obie postacie, na zasadzie zestawienia, co przeżyła jedna z nich, a czego nie przeżyła druga, czego pierwsza nie miała, a na brak czego ta druga nie musiała narzekać. Rozdział wieńczą koszmary Green, w których mierzy się ze stratą brata, matki, ojca, bardzo to przeżywa. Uważam, że jest to motyw aktualny i który można realizować nawet dzisiaj, ba, przy którym można pracować, by nieco go odświeżyć i w nieco inny sposób przedstawić poważne problemy, z którymi przecież sami nierzadko się borykamy, lecz to zupełnie nie jest forma na tego typu wątki. Niby mamy tło Green, ale i tak ciężko się w to wczuć. Z ubogiej formy wynika jeszcze jedno – rwące naprzód tempo akcji, gdzie brakuje czasu, by się wczuć, by bodaj spróbować utożsamić się z protagonistką. Rozdział 3, co mnie mimo wszystko troszeczkę zaskakuje, jeszcze bardziej uwypukla niedoskonałości formy oraz... ok, trochę się wahałem, ale powiem wprost – brak stylu. Myślę, że najlepiej będzie, gdy zarzucę fragmentem otwierającym rozdział, ale uwierzcie mi, równie dobrze mógłbym przytoczyć go w całości, by pokazać, o co mi chodzi. Proszę zwrócić uwagę na to, w jaki sposób został skonstruowany powyższy akapit, jak krótkie są te zdania (w przytłaczającej większości), jak bardzo brakuje jakichkolwiek określeń, czy opisów, czegokolwiek, co pozwoliłoby czytelnikowi wyobrazić sobie lepiej odczucia protagonistki, jej trudy, czy też barwy otoczenia, scenerie, ogólnie. Może aż nadto to spłycam, ale wyłapałem z tego tyle, że pociąg dokądś jechał, ona nie chciała spać, ale była zmęczona, przyśnił jej się koszmar (zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego rozdziału), ona się obudziła, pociąg zatrzymał się, a ona wysiadła. Wszystko jest tutaj bardzo surowe, bezbarwne, przez co już na tym etapie bardzo trudno poczuć jakikolwiek klimat, zaś z samego rozdziału trudno wyłapać cokolwiek konkretnego. Całość wygląda, jakby została napisana w niemałym pośpiechu. Domyślam się, że skoro był to pierwszy fanfik autora, po prostu zabrakło doświadczenia, aczkolwiek, dlaczego mimo to nie potrafię pozbyć się wrażenia, że wszystko to mogło zostać napisane choć troszeczkę lepiej? Rozdziały 4 i 5 potraktuję zbiorczo, bo naprawdę nie chcę się powtarzać. Nadal mamy ściany tekstu, nadal czytamy krótkie, proste zdania, bardzo brakuje określeń, w ogóle, bardziej urozmaiconego słownictwa, przez tekst brnie się straszliwie topornie, bynajmniej nie pomaga ani brak klimatu, ani to, że to w zasadzie tylko dwie strony. Słowem, tekst nuży niemiłosiernie, ale udało mi się przetrwać i cóż mogę powiedzieć? Wyniosłem dwie rzeczy. Pierwsza z nich, to oczywiście wprowadzenie (a raczej, pojawienie się znikąd) nowej postaci – Blue Springa – który pomaga protagonistce, nie tylko odnaleźć się w znajomym, a jednocześnie tak obcym Manehattanie, no i co by nie mówić, scenka z przytulasami, czy skromne bo skromne, ale wciąż, opisy poczynań bohaterki, która, mimo trudności, nabiera pewności siebie, były tym, co wybijało się nieco ponad resztę i stworzyło namiastkę klimatu, którego tak bardzo temu opowiadaniu brakuje. No i sprawa numer dwa, czyli odwiedziny u rodziców, brata, a także ujawnienie powiązania nowej postaci z matką Green Timid. Co prawda kucyki te nie są związane ze sobą krwią, niemniej Spring nie okazuje się totalnym randomem i posiada wiedzę o tym, co przytrafiło się rodzicielce Green, ją samą również najwyraźniej kojarzy. Miłe rzeczy, urozmaicające treść, acz mam jedno pytanie. Dlaczego nikt, ale to NIKT ani razu się nie odzywa? Przecież te sceny aż się proszą o jakieś dialogi, bardziej rozbudowane opisy, czy cokolwiek, co spowolni nieco tempo akcji i pomoże zbudować klimat, odetchnąć troszkę od tych ścian tekstu, rozbudować te postacie, ukazać je w inny sposób. Cokolwiek. Cóż, tak się jednak nie stało A potem naszym oczom ukazuje się rozdział 6, który wieńczy I tom tej niewesołej, ale również słabo opisanej historii i... Czy ja widzę list? Czy ja widzę dialog? Alleluja, nareszcie! Koniec ze ścianami tekstu, w końcu ktoś się odzywa! I bardzo dobrze, gdyż było to to, czego desperacko potrzebowała ta część historii. Miłe zakończenie, nie powiem, że nie, coś innego niż poprzednie rozdziały, no i wypadło to nawet serialowo. Zatem tu w porządku. Mimo wszystko, zapoznanie się z I tomem „Opowieści Green Timid”, przypomniało mi, dlaczego z reguły nie zabieram się za tzw. „wykopki”. Mianowicie, chociaż tom pierwszy rozciągnął się na raptem sześć stron, po zakończeniu lektury autentycznie byłem zmęczony. Kolejne ściany tekstu, słaba forma, styl oparty o gradobicie krótkich, o wiele za prostych zdań, a także brak klimatu spowodowały, że mimo krótkości dzieła, poczułem się autentycznie wypompowany z wszelkich chęci. Tak bardzo zmęczyła mnie ta lektura, a uwierzcie mi, podchodziłem do niej z jak najszczerszymi chęciami, z dużą dozą wyrozumiałości, nastawiając się na poszukiwanie pozytywów, mimo wszystko. I o ile widzę tutaj ciekawe koncepcje, zamysł na emocjonalną fabułę z bohaterką, która powinna wzbudzać współczucie i której powinno się kibicować, to jednak wszystko to ginie, przytłoczone monotonną, bezbarwną formą przez którą przeczytanie tych sześciu zaledwie stron okazało się męką. W żadnym wypadku nie uważam, że każde stare opowiadanie cierpi na tę przypadłość, wręcz przeciwnie, niemniej, mam pecha do „wykopków”, a jeśli nawet trafię na coś, co mnie jakkolwiek wciąga, wówczas i tak ciężko mi jest to komentować, nie wiem jak dobrać słowa. Sytuacji nie ułatwia fakt, iż znam jakość współczesnych fanfików (zresztą, nie tylko ich) i najczęściej bardzo szybko zdaję sobie sprawę, że w tym czasie mógłbym czytać coś o niebo lepszego. Ale już, już, dajmy szansę. Pozytywy: tło oraz design głównej bohaterki Nie ma szału, ale nie ma też żenady. Jak na ówczesne czasy, wszystko gra, nawet dziś, przedstawia się to ok. Sztampowo, ale ok pomysły na wątki Głównie mam tutaj na myśli demony przeszłości nękające bohaterkę, próby wykreowania kontrastu między nią, a Pinkie Pie, wprowadzenie postaci Blue Springa oraz jego powiązania z rodziną protagonistki. odrobina serialowości Czyli rozdział szósty. Wreszcie jakieś interakcje, jakieś dialogi, aż historyjka nabiera rumieńców. No, prawie. To bardzo niewiele, ale cieszy, poprawia nieco ogólne wrażenie. Natomiast, jak na tamte czasy, jak na pierwszy fanfik, czy w 2012 roku to faktycznie mogło być coś? Być może. Czy warto rzucić okiem dzisiaj? Raczej prawie na pewno zdecydowanie nie, że tak to ujmę Dawno nie czułem się tak zmęczony po zaledwie sześciu stronach, co wiąże się nie tyle z tym, o czym jest fanfik, co z tym, jak zostało to napisane i sformatowane. Ściana tekstu za ścianą tekstu, krótkie zdania, zmuszające do ciągłych pauz, przystanków, niesatysfakcjonujące opisy, ogólny brak polotu. Ja wiem, że nie mogłem spodziewać się wiele, ale... mimo wszystko, ciężko się to czytało, muszę odsapnąć. Autor swego czasu zdążył wypuścić tego tyle, że aż szkoda (przynajmniej według mnie) to teraz zostawić. Myślę, że co jakiś czas będę wracać i czytać sobie po jednym tomie, zostawiając komentarz. Wiem, że autor jest od dawna nieaktywny, że to dzisiaj nie ma najmniejszego sensu, ale mimo wszystko jestem ciekaw, co tam dalej jest. Tym bardziej, że to 2012 rok. Nie wiem, czasami mam tak, że takie powroty mnie kręcą, nawet, jeśli żałuję, gdy jest po fakcie. A poza tym, od czegoś te wykopki wypada zacząć, co nie?
  21. „Flash Fic” wzbudził we mnie skojarzenia z pewna postacią, zważywszy na tematykę, pomyślałem, że on serio to zrobił, w wyniku dzikiego szału tzw. Twifagów... Ale jednak nie, chodziło o formę. Zatem jedna strona, krótki list pożegnalny, spisany w piątek, 13-go stycznia. Ciekawy smaczek, nie powiem, że nie. Tekst jest krótki, no i cóż, jest dokładnie taki, jaki powinien być list pożegnalny kogoś, kto przestał widzieć we wszystkim sens, dla którego zgasło światełko w tunelu, dla którego jedynym wybawieniem będzie śmierć. O takich oczywistościach, jak narracja pierwszoosobowa nie powinienem chyba wspominać, ani tego rozwijać, n bo szczerze, kiedy ostatnim razem widzieliście, by ktoś pisał list w trzeciej osobie? No, chyba, że nadawca posiadał ego na poziomie klasycznej Trixie, ale chyba nie zdarza się to zbyt często W tego typu tekstach kluczowe jest oddanie emocji oraz nadanie całości odpowiedniego tonu. Żadnych sarkastycznych uwag, żadnych one-linerów, czarny humor nie wskazany, czytelnik powinien czuć, że ostatnie słowa samobójcy wypływają prosto z serca i są swego rodzaju oczyszczeniem. Jednocześnie, powinno być widać, że rzeczywiście jest gotowy do drogi i że to nie jest próba zwrócenia na siebie uwagi. Czy to się udało autorowi „Mroku”? Zaryzykuję stwierdzenie, że owszem, chociaż... no, nie wiem, czy to wypada tak mówić o fanfikach stylizowanych na list pożegnalny, ale przynajmniej w sensie pisania fikcyjnych listów, fikcyjnych postaci, w ramach fikcyjnego świata, powiem, że zaserwowano odbiorcy standardy i coś mi się zdaje, że tekst sprawdziłby się lepiej, jako dodatek do dłuższego dzieła, niekoniecznie kilkuczęściowego. A może... rzeczywiście tak jest? Ale o tym nieco więcej później. Generalnie, odebrałem treść tak, że nadawca nie decyduje się na cokolwiek pod wpływem chwili, że to trwało i że jego wnioski są efektem długiej, wyczerpującej walki (o czym zresztą wspomina w liście), bezowocnego poszukiwania sensu, czegoś więcej, tudzież życzliwych kucyków, które by mu pomogły, co jednak również nie nastąpiło. Autor listu widocznie został z niczym, stracił chęci do dalszej walki, czuje się przytłoczony, pokonany. Chciał wierzyć, ale rzeczywistość sprowadziła go na ziemię. Wygląda też na to, że trapią go pewne wyrzuty sumienia: Zastanawia fragment, z którego wynika, że od jakiegoś czasu, po tym wszystkim, co przeżył, stał się święcie przekonany, że tak właśnie musi się to zakończyć, że tak to zostało z góry ustalone. Może to świadczyć o stopniu depresji, jaka się go trzymała w ostatnich chwilach życia, o niewyobrażalnym zmęczeniu i przytłoczeniu, nie wspominając o tym, że to idealna ilustracja tego, jak bardzo nie widzi dla siebie wyjścia. Generalnie, tak się nie pisze, ale mam na myśli to, że jak od czasu do czasu czujemy się tak, jak gdybyśmy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, tak podmiot liryczny osiąga stanem swojego zwątpienia zupełnie nowy poziom tego uczucia, czyli jest tak bezsilny, jak tylko jest to możliwe. Oprócz tego, znajdą się zwroty do adresatów, ujętych w nagłówku listu. W praktyce, kolejne okazje do tego, by wyrazić swoje emocje, wyrzuty sumienia, przeprosiny, tudzież tłumaczenia, skąd decyzja o śmierci. Bardzo się zdziwiłem, gdy ujrzałem kto się podpisał pod listem. Naprawdę, ten Erlenmayer Flask? Z „Canterlot – Complain Stone”? Ciekawe, ciekawe. Stąd właśnie pomyślałem sobie, że to jednak jest część czegoś większego, tylko dlaczego znalazło się w odrębnym wątku? Czy bohater ten występuje w wielu fanfikach, które niekoniecznie opowiadają o wydarzeniach z tego samego uniwersum? Że to takie quasi-multiversum? Czy też nie powiązane ze sobą alternatywne historie? A może to wszystko da się ze sobą połączyć i to w gruncie rzeczy jedna, długa historia, której jeszcze nie zbadałem w całości? Kurczę, czuję się zaintrygowany Chyba, że jednak w przypływie chwili sporządził taki oto list, ale potem jednak zmienił zdanie, natomiast korespondencja została odnaleziona w toku śledztwa, po tym, co się wydarzyło na końcu „Canterlot – Complain Stone”. Co dawałoby jeszcze lepsze pojęcie o tym, jak wyglądały jego zmagania z życiem i nałogiem. Jest tu kilka możliwości. Mimo wszystko, opowiadanie można polecić wyłącznie jako suplement do historii Erlenmayera Flaska. Jako samodzielne opowiadanie, jest trochę wyrwane z kontekstu – bez znajomości choćby „Canterlot – Complain Stone” nie wiadomo ani kto to jest, przez co przeszedł, jak wyglądało jego życie, w ogóle, jaki on jest, jakie ma poglądy, słabości, słowem, nie wiadomo wszystkiego, a jest to szalenie ważne, choćby w kontekście więzi z czytelnikiem, czy też zdolności do wywoływania w nim emocji. Bez szerszego kontekstu, „Mrok” to po prostu kolejne typowe opowiadanie-list pożegnalny. Natomiast z kontekstem, owszem, to może być coś. Zależy od odbiorcy. Tekst złożony dobrze, jest w nim to, czego trzeba, by stworzyć wiarygodne wrażenie ostatnich słów kogoś, kto jest zdecydowany na śmierć. Niemniej, rekomenduję w pierwszej kolejności zapoznać się z wspomnianym przeze mnie wcześniej fanfikiem, poświęconemu osobie Erlenmayera.
  22. Kolejna historia i kolejna autentyczna tragedia, tym razem wywodząca się z Indii, z roku 1984. Pora nocna mocno niepokoi. Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i coś jest nie tak, musicie uciekać... ale nie możecie. Dusicie się, przestajecie widzieć, tratują Was żywcem, a Wy dalej nie wiecie o tym, co się stało i już się nie dowiecie. Liczba ofiar porusza, natomiast skala zaniedbań, cięć kosztów oraz złych warunków pracy nie tyle porusza, co szokuje. Zatem mamy kolejne opowiadanie, tym razem krótsze, które nie tylko czerpie z autentycznych wydarzeń, ale również zwraca uwagę na ważne problemy, dotykające społeczeństwo, głównie tę gorzej sytuowaną jego część. W odróżnieniu od „MSR 207034”, fanfik tym razem nie stawia na światotworzenie, a przynajmniej nie w takim samym stopniu, chociaż mamy podobne otwarcie. Owszem, dowiadujemy się o tytułowej fabryce oraz jak się na to zapatruje główny bohater, jednakże tym razem, autor zdecydowanie bardziej skupił się na emocjonalności, poprzez wzbudzanie współczucia oraz wywoływanie określonych reakcji, emocji, między innymi poprzez pewną personalizację fabuły, tj. obranie narracji pierwszoosobowej. Historię obserwujemy z perspektywy Shoesmitha, o którym odpowiednio szybko dowiadujemy się dostatecznie wiele, by stwierdzić, ze to również jest prosty kucyk, robotnik, posiadający rodzinę, którą kocha, a także posiadający zwykłe, ojcowskie marzenia, chociażby chęć pokazania swojemu synkowi pracy kowala, jak się kuje stal, rozpala piec, wszystko, czego się dorobił, pragnąłby mu przekazać. Podobnie jest z żoną bohatera, Blueberry. Od razu widać, że Shoesmith ich potrzebuje, że jemu na nich zależy, że zbudował wokół nich całe swoje życie i że chciałby zrobić z nimi razem jeszcze mnóstwo rzeczy. Nie wspominając o tym, iż nie tylko najmłodszy członek rodziny, ale również jego rodzice, oni mieli przed sobą całe życie. Jasne, to tylko jedna rodzina spośród wielu, możemy się domyślać, że skala ofiar w fanfiku zapewne była zbliżona do tej, która miała miejsce podczas katastrofy w Bhopalu, jednakże zwracam uwagę na wspomnianą personalizację oraz na coś takiego, że to mógłby być ktoś taki, jak my. Zwykły, prosty ktoś, być może żyjący sam, być może żyjący z rodziną, w której się wychował, a może z rodziną, którą założył. Byli to prości, niewinni robotnicy, którzy zostali złapani w samym środku wycieku i nawet nie mieli prawa mieć pojęcia o tym, co się stało. Autor bardzo dobrze gra formą, aczkolwiek, podobnie zresztą jak przy okazji „MSR 207034”, miejscami kuleje interpunkcja, są literówki (głównie dotyczące braku kropeczki czy kreseczki w ramach polskich znaków), tudzież dwukrotnie zostaje przekręcone imię małżonki Shoesmitha (raz jest Bueberry, innym razem Bluberry), początkowo myślałem, że to celowy zabieg stylistyczny (z wiadomego powodu, kto czytał, ten wie), ale niepoprawna forma występuje w regularnej narracji, raz się przewija w ramach dialogów, ale częściej jest ta poprawna, toteż zapewne przytrafiły się literówki. W każdym razie, tego tupu zgrzytów zdarzyło się więcej, niż ostatnim razem, toteż o tym mówię. Tak czy inaczej, doskonale wyszło coś takiego, że jeszcze zanim wydarzyła się tragedia, forma wydawała się być zwyczajna, prowadzona tak, jak w normalnych warunkach. Ale kiedy dochodzi do wycieku, a rodzina podejmuje próbę ucieczki, z czasem zdania ulegają skróceniu, po czym robią się zupełnie proste, treści zawierają w sobie coraz mniej, aż zostają zredukowane do pojedynczych słów, szybkich myśli. Tempo przyspiesza, robi się coraz dramatyczniej, aż następuje koniec i co tu dużo mówić, jest przejmująco, jest smutno, tym razem autor zdecydowanie lepiej poradził sobie z wywoływaniem emocji. Praktycznie przez większość fanfika tak jest – chcemy, by się im udało, ale wiemy, że tak nie będzie. Zważywszy na kontekst oraz autentyzm tych wydarzeń, jest przykro, jest... inaczej, dziwnie. To się nigdy nie powinno wydarzyć. Ale tak jest. Może garść cytatów, obrazujących zjawisko. Uwaga, to będą SPOILERY! Fanfik ma zalewie cztery strony, jeżeli chcecie przeżyć to po raz pierwszy, mając pełen kontekst, zapraszam do lektury opowiadania. Potem możecie tu wrócić. Jesteście pewni? Generalnie, nie spodziewałem się, że fanfik okaże się aż tak emocjonalny. Jasne, być może zmiany w formie, te krótkie zdania, a nierzadko pojedyncze słowa, może to wszystko powinno następować wolniej, bardziej stopniowo. W sumie, myślę, że tak by było lepiej, choć domyślam się, że autor chciał w ten sposób pokazać, że śmierć w wyniku wycieku to jest moment, że tragedia trwa, ale indywidualne skutki to chwila. No i znikąd pomocy. Dobrze oddany chaos, nie perfekcyjnie, ale w porządku. Podsumowując, kolejny wart przeczytania fanfik, chociaż dosyć trudny, no i oparty na prawdziwej tragedii, może nie wskazujący na pewne problemy społeczne sam z siebie, za to poprzez odniesienie do faktów – owszem. Wystarczy zagłębić się w zagadnienie. Tym razem troszeczkę krótszy, ale dużo bardziej emocjonalny, o wydźwięku osobistym. Niełatwa lektura, ale jak najbardziej godna uwagi, w sumie, miała w sobie klasyczny vibe, jakby była to praca na konkurs literacki... I do tego murowany zwycięzca, a co najmniej faworyt. Polecam zajrzeć, pomyśleć, no i podzielić się własnym zdaniem.
  23. Na kolei to ja się znam jak na ornitologii, toteż ucieszyłem się, gdy fanfik, opisany przez psorasa jako „kolejowy”, okazał się na tyle przystępny, abym nie tylko rozumiał to, co się dzieje, ale dodatkowo w trakcie lektury poruszał się w fabule tak, jak ryba w wodzie. W przypadku „Canterlot – Complain Stone” fachowa terminologia, wynikająca z zamiłowania do chemii, wydaje mnie się teraz dużo bardziej hermetyczna, a mimo to nie miałem wówczas kłopotu z rozumieniem treści. Z „MSR 207034” jest pod tym względem jeszcze lepiej. Jednakże tym, co może przyprawić o dreszcz, jest fakt, iż niniejsza historia została oparta na udokumentowanych faktach, co do których przeprowadzono śledztwo, którego z kolei wyniki zostały zebrane i opublikowane. Może nie do końca jest to wiedza powszechna, niemniej, rzeczy te nas też (w pewnym stopniu) dotyczą i warto się tym interesować, czytać o tym, dowiadywać się. Chociażby ku przestrodze. Zresztą, do tej pory, jeżeli autor porywał się na tematy realistyczne, życiowe, skądinąd bardzo umiejętnie wplatając je w kucykowy świat (czy wręcz odwrotnie, elementy kucykowe implementując do świata do złudzenia przypominającego nasz, w ten przewrotny sposób wciąż trzymając się uniwersum macierzystego, dostosowując swoją wizję), odnosiło się wrażenie, że owszem, bazuje na autentycznych przypadkach, doświadczeniach, lecz nie w aż tak wysokim stopniu, co przy „MSR 207034”, bowiem nie tylko chodzi o to, że rzecz nawiązuje do przytoczonej w niniejszym wątku tragedii kolejowej, ale nawet zgadza się wiek maszynisty, w ogóle, numer pociągu również zdaje się odnosić do numeru modelu pociągu elektrycznego (207系, 207-kei), którego dotyczyła tragedia, nie wspominając już o miejscu oraz okolicznościach wykolejenia. Zatem kolejny plus, że fanfik rzetelnie czerpie z materiału źródłowego, co prawda bazowanie historii kucykowych na autentycznych tragediach, czy wręcz w jakimś sensie ponyfikowanie ich, uważam, za niesmaczne, ale akurat tutaj autor utrzymał to w granicach zdrowego rozsądku, a poza tym, zwrócił uwagę na jeszcze jedną rzecz, dla nas, Europejczyków, zapewne zupełnie niezrozumiałą – japońską etykę pracy. Dla mnie akurat nie było to nic nowego, w sumie już niejeden raz miałem okazję czytać czy też oglądać reportaże o rzeczy, przy której nasze pojęcie wyzysku blednie, niemniej, jakiś czas temu moją uwagę zwrócił raport dotyczący tamtejszych technik szkolenia/ trenowania sportowców i jak to się ma do przestrzegania praw człowieka, czy szeroko pojętej etyki. Również całkiem szeroki temat. W każdym razie, czym jest „MSR 207034”? Fanfik rozpoczyna się od skróconej historii elektryfikacji kolei, a także rozkwitu podmiejskiego transportu kolejowego dużej prędkości, czyli Manehattan Suburban Railway Co. Tak na marginesie, wpadła mi w ucho nazwa Colthampton Interes okazuje się sukcesem i rozwija się znakomicie. Kierownictwo, w pogodni za pieniądzem, wychodzi naprzeciw coraz to nowym potrzebom klienteli, między innymi poprzez zwiększenie częstotliwości kursów, co zmusza do przesiadki w czasie poniżej jednej minuty. To powoduje, że personel musi bezwzględnie przestrzegać rozkładu jazdy. W takim środowisku bowiem, nawet głupie trzy metry różnicy, bądź opóźnienie o zaledwie piętnaście sekund, potrafi w dłuższej perspektywie spowodować, że pasażerowie nie wysiądą na czas, nie zdążą się przesiąść, spóźnią się do pracy, do szkoły, dokądkolwiek, dokąd musieli dotrzeć punktualnie, w czym z kolei zaufali MSR Co. Bohaterem tej opowieści jest prosty kucyk ziemski o imieniu Rail Head. Taki ktoś, wywodzący się z rodziny kolejarzy, komu znaczek, przedstawiający przekrój szyny kolejowej, wyszedł podczas zabawy kolejką elektryczną (o ironio). Na swoim stanowisku maszynisty pracuje zaledwie od trzech tygodni, lecz to wystarczy, by zorientować się, iż jest to ciężki kawałek chleba, z uwagi na ogromną odpowiedzialność oraz wymóg punktualności, a także precyzję, z jaką należy obsługiwać pociąg, gdyż wystarczy chwila nieuwagi, by ruszyć za szybko i zajechać za daleko stacji, tudzież spóźnić się o te kilkanaście sekund, przysparzając spieszącym się pasażerom nie lada problemów. Na domiar złego, protagonista wydaje się rozkojarzony, wszystko za sprawą tajemniczej zielonookiej klaczy o kręconej, różowej grzywie z jasnymi pasemkami, która pierwotnie wydawała mu się zwykłą, choć niezwykle urokliwą pasażerką, jakich zapewne na co dzień przewozi wiele, jednakże wszystko się zmienia, gdy tajemnicza nieznajoma pojawia się w jego kabinie i nazywa samą siebie przeznaczeniem. Bardzo spodobało mnie się otwarcie opowiadania – kawałek porządnego światotworzenia i zarazem zwięzłe, konkretne wprowadzenie w realia fanfikcji. Jakby tego było mało, od razu dało się poczuć atmosferę galopującej industrializacji, postępu, zmian oraz wtłaczania pieniędzy w biznes, tego typu rzeczy. Przywołując w myślach „Canterlot – Complain Stone”, chyba można założyć, że to po prostu kolejne żniwa ichniego kapitalizmu, wszystko ku uciesze księżniczek, acz z pominięciem jakości pracy oraz kwestii dotyczących samopoczucia pracowników. W sumie, przez większość lektury fanfik wybrzmiewa naprawdę ludzko, realistycznie. Jest ten miejski klimat, jest to poczucie bezwzględnej punktualności, ciężkiej pracy, odpowiedzialności, do tego czytelnika cały czas trzyma się pewne napięcie (dosyć dobrze prowadzone przez autora), no i wyrazisty wątek kolejowy, towarzyszący nam przez praktycznie całe opowiadanie, acz nigdy nie przekraczający pewnych granic, jest on dobrze zintegrowany z treścią, nie wydaje się czymś, na czego punkcie autor ma obsesję. Wszystkie te elementy komponują się ze sobą wręcz perfekcyjnie, a ponadto, autorowi udało się w krótkim czasie stworzyć pewną więź głównego bohatera z czytelnikiem. Po pierwsze, to nie jest ktoś, kto miał szansę jak jeden do miliona i akurat jemu się udało. To nie kuc biznesu, to nie jest obrzydliwie bogaty oligarcha, ani ktoś, kto dysponuje magicznymi mocami i wyrusza na przygody. Jest to zupełnie zwyczajny, szary pracownik, robotnik, jakich wiele, zapewne zarabiający małe pieniądze, ale posiadający dosyć krótki staż pracy. Samo to sprawia, że łatwo jest postawić się w jego sytuacji, wczuć się w rolę, która odgrywa. Po drugie, cieszą szczegóły z jego przeszłości, takie jak chociażby profesje jego ojca, dziadka, ukończone technikum kolejarskie, czy już wspomniana zabawa kolejką, no i poglądy na temat pożyczania kasy, tudzież możliwego powrotu do rodzinnego domu, co sugeruje, że familia ma względem niego pewne oczekiwania, a jemu głupio by było przyznać się do niesubordynacji, popełnionych błędów. To też jest ludzkie, realistyczne, często spotykane – presja ze strony najbliższych. I dlatego myślę, że można mówić o więzi oraz pewnej łatwości, z jaką można wejść w skórę protagonisty. Intryguje postać tajemniczej nieznajomej, która nazywa siebie przeznaczeniem, w sumie, kojarzyło mi się to w pewnym sensie z różnymi miejskimi legendami, o tajemniczych istotach, często przybierających formy żeńskie, które ukazują się poszczególnym „wybrańcom”, zwiastują coś, ostrzegają przed czymś. Rzecz ta troszeczkę burzy realizm, ale nie w znaczącym stopniu, zresztą, można przecież zinterpretować to tak, że bohater był zmęczony, rozkojarzony, zestresowany, toteż mogła mu się przywidzieć. Do jednego tylko się przyczepię: Zaraz, zaraz, a skąd takie wnioski? Dlaczego? Po co? Jak? Jest coś, o czym nie wiemy? W ogóle, co to za jakiś uraz do płci przeciwnej, którą najwyraźniej żywią bohaterowie tych realistycznych fanfików, tj. „Canterlot – Complain Stone” oraz „MSR 207034”? Tam to jeszcze rozumiem, było to wytłumaczone, ale tutaj? Strasznie wymuszona wstawka, troszeczkę mi zgrzytnęła. Serio, zachodzę w głowę, skąd to się nagle tam wzięło. Niemniej, w samym środku fanfika mamy wezwanie Rail Heada na dywanik i to są właśnie te momenty, których zapewne zwykły ktoś ze środka Europy nie zrozumie, jednakże słysząc już od jakiegoś czasu, co się dzieje na dalekim wschodzie, muszę powiedzieć wprost – to jeszcze nie były szczyty dyscypliny, poniżenia oraz wywierania presji na pracowniku. Jasne, wstawki te mogą w jakimś sensie wydać się przerysowane, okrutne, sztuczne, niemniej takie oto „lekcje” się zdarzają. W fanfiku tym bardziej zgęszcza to klimat, uświadamia odbiorcę o bezwzględności przestrzegania rygorów pracy oraz punktualności, pokazuje, że pracowników zmusza się do systematycznej, nienagannej pracy przede wszystkim poprzez strach, strach przed karą oraz odcięciem od źródła utrzymania. Moim zdaniem autor wywiązał się z tego aspektu całkiem dobrze. To oczywiście prowadzi do nieuchronnego zakończenia, w którym następuje tragedia. Całe nagromadzone napięcie uwalnia się, forma ulega pewnym zmianom, od tej pory bazując na krótkich zdaniach, niekiedy wręcz pojedynczych słowach, co przyspiesza akcję w tym sensie, że oddaje zdenerwowanie, emocje, przyspieszającą pracę serca bohatera, budując tym samym wrażenie, że już lada moment wydarzy się coś strasznego, że tego nie da się zatrzymać. Szczęśliwie, autor nie przesadził z zabiegiem stylistycznym, toteż końcówka nie wydaje się być przeciągnięta, tj. „nie bełkocze”. Przy okazji, udało się oddać miotanie się bohatera, zapewne efekty „tresury” przez przełożonych. Przewozi on kucyki, jest odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo i życie. I nawet, gdy grozi katastrofa, on nadal myśli o tym, czy zdąży zajechać na stację, czy się nie spóźni. Mocne. Ogółem, warto było przeczytać to opowiadanie. Fanfik zwraca uwagę na garść istotnych problemów, dotykających społeczeństwo również dzisiaj, co prawda nie do końca dotyczy to naszej części świata, na pewno nie w takim stopniu, ale warto o tym pamiętać i być na pewne rzeczy wyczulonym. Abstrahując, czy to słusznie tak postępować z pracownikami i czy można do tego przywyknąć, czy też nie, uważam, że była to bardzo klimatycznie, sprawnie i solidnie zrealizowana opowieść, która okazała się realistyczna i życiowa, ludzka wręcz. Autor dobrze waży słowa i proporcje między poszczególnymi fragmentami, próbuje też chwytać za serce odbiorcy poprzez drobne zabiegi, małe rzeczy, szczegóły, takie jak to, że wśród pasażerów jest matka z dzieckiem (a co przejazd grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo), tudzież groźba potępienia przez rodzinę za słabą pracę, widmo biedy. Tego nie ma wiele, w sumie nie zwraca na siebie zbytniej uwagi, ale dopełnia efektu i w sumie wart o tym wspomnieć. Podobnie jak o tym, że to historia inspirowana faktami, acz utrzymana w pewnych granicach, nie próbująca „wybijać się” na prawdziwej tragedii, bardziej zwracająca uwagę na pewne problemy społeczne. Zdecydowanie polecam, powiem wręcz, że ów fanfik okazał się dla mnie kolejnym miłym zaskoczeniem. Nie jest długi, toteż tym bardziej zachęcam do lektury oraz wyrobienia sobie własnego zdania
  24. No, no, czegoś podobnego się nie spodziewałem Niby nic odkrywczego, ot, kolejna, smutna historia, upadek kogoś, kto mógł mieć wszystko, lecz przez alkohol kończy z niczym, jednakże rzecz została opisana w taki sposób, że trudno odczuć wrażenie wtórności, zaś sama treść, choć trudna, nieprzyjemna, wciąga jak diabli, w miarę pokonywania kolejnych stron nastrój udziela się coraz mocniej, aż akcja dochodzi do momentu kulminacyjnego, który kończy wszystko, acz przed którym udziela się narastające poczucie, że pomału zbliżamy się do najgorszego... Tak, to zdecydowanie to. Przyznam, że trudno pisało mi się niniejszy komentarz, z uwagi na tematykę fanfika, realizację pomysłu autora, a także ogólne wrażenia, jakie opowiadanie po sobie zostawiło. Przede wszystkim – jeżeli ktoś sądził, że wątek alkoholowy udzielał się mocno przy okazji pozostałych, znacznie krótszych fanfików autora, to powinien zweryfikować swoje zdanie przy okazji „Canterlot – Complain Stone”. Tym razem alkohol jest mocnym motywem przewodnim i w zasadzie wszystko krąży wokół niego, lecz autor nie tylko mocno spersonalizował problem (o tym nieco później), ale dodatkowo zdecydował się dać upust, jak mniemam, własnym zainteresowaniom i nadać treści fachowej, chemicznej otoczki, co daje się odczuć ilekroć na ekranie przewija się odpowiednie słownictwo, wzmianki o akcjach i reakcjach, tudzież obliczenia, nie zabraknie także skromnego wątku politycznego. Wszystko doskonale ze sobą współgra i trudno oprzeć się wrażeniu, że autor od początku do końca wiedział, co robi i że chciał to zrobić. Do tej pory to chyba najbardziej „ludzki” fanfik ze wszystkich dotychczasowych dzieł autora. Naprawdę, przytaczane problemy, wspomnienia, detale dotyczące czy to szkolnictwa, czy pierwszych, młodzieńczych eksperymentów z używkami w plenerze, na zwykłej, pijackiej codzienności kończąc, wszystko to wypadło bardzo realnie, powiedziałbym wręcz, że znajomo (o tym również nieco później), momentami prawie zapomniałem, że to jednak fanfik tematycznie wpisany w uniwersum „Friendship is Magic”. Można mieć co do tego mieszane odczucia – wszakże opowiadanie ewidentnie było pisane na poważnie, a przecież bohaterami są kolorowe kucyki – niemniej wydaje mi się, że autor bardzo zgrabnie zaimplementował elementy kucykowego uniwersum w tym zagadkowo znajomym, niby-ludzkim świecie (zgadza się, kucykowe elementy do zagadkowo ludzkich realiów, nie odwrotnie), toteż odpowiednio często przypominamy sobie co to za świat i realia. I to w jakim stylu – wystarczy przytoczyć wątek różnic między trzema rasami kucyków, ich szczególne, rozpoznawalne cechy, czy też napomknięcia, jakoby to prawdziwe jednorożce powinny uprawiać chemię, ponieważ dzięki magii mogą lepiej obchodzić się z oprzyrządowaniem, czy też trudności wynikające z braku rogu, gdy chce się otworzyć butelkę z piwem. Krytyka władztwa księżniczek, czy narzekania na wadliwość karet kursujących po stołecznym mieście także wpisują się w ten nurt. Efekt? Historia, którą dałoby się opisać pytaniem: „Co by było, gdyby kucyki w Equestrii cierpiały nasz, ludzki alkoholizm?” istotnie, opowiadanie wydaje się ludzkie, ale cały czas trzyma się kucykowego świata, o czym autor często nam przypomina, poprzez różne elementy, wplecione w narrację w taki sposób, że świat przedstawiony wydaje się organiczny, sprawiając wrażenie, że to jednak cały czas Equestria, tylko na co niektóre nasze problemy kucyki mają swoje, magiczne rozwiązania. Sam wątek alkoholowy został zrealizowany tak obszernie, a przy tym tak bezkompromisowo, że trudno oprzeć się pewnemu autentyzmowi, no i nie czuć, że jest na doczepkę, wręcz przeciwnie – pomimo początku, gdzie jeszcze znajdowałem powody do uśmiechu (poszczególne fragmenty i wstawki odbierałem jako elementy komediowe), z czasem widać aż nazbyt wyraźnie, że autor naprawdę chciał przedstawić najmroczniejsze oblicze problemu alkoholizmu i że miał konkretną wizję tego, jak to zrealizować. Bo to opowiadanie po prostu ma pazur, bywa bezkompromisowe, bezpośrednie, dosadne, widać za nic ma poprawność wszelkiej maści, uderza w czytelnika, co sprzyja skłonieniu do refleksji. I co by nie mówić, daje do myślenia. Czas na podjęcie tematyki narracji oraz protagonisty. Autor postawił na narrację pierwszoosobową, co moim zdaniem okazało się strzałem w dziesiątkę – to jest właśnie ta personalizacja problemu, o której wspominałem. Historię opowiada nam sam Erlenmayer Flask, co jednak nabiera osobistego znaczenia dopiero w momencie pierwszych retrospekcji bohatera, w fanfiku przedstawionych jako przemyślenia, na które przychodzi chęć po spożyciu kilku procentów. Znów – rzecz wpisana w całość bardzo naturalnie, rzeczywistość całkiem płynnie miesza się ze wspomnieniami, przez co całość wciąga i wypada naprawdę dobrze. Warto wspomnieć, że owe wspomnienia są często bardzo gorzkie, czy słodko-gorzkie, no bo rzeczywiście, młodość, koledzy, eksperymenty, nastrój, te sprawy, jednakże w rzeczywistości był to początek powolnego, wręcz dramatycznego upadku głównego bohatera, stąd de facto nie ma się czym cieszyć. W ogóle, podoba mi się to, że po skończonej lekturze miałem wrażenie, jakbym wiedział o Flasku wszystko, jakbym znał go od piaskownicy. Autor ujawnił nam naprawdę sporo szczegółów i choć na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się podobne, przez ten alkohol, to jednak diabeł tkwi w szczegółach. Należy pamiętać, że jest to postać, której nie powiodło się w życiu, chociaż wydaje mi się, że nieszczególnie się starał, gdy przyszło mu zmierzyć się z trudami rzeczywistości. Ale nie upatruję w tym wyłącznie jego winy, gdyż życzliwych kucyków, prawdziwych przyjaciół, po prostu w jego życiu zabrakło, a co z kolei okazało się jednym z wielu czynników, które zaważyły o upadku protagonisty. W każdym razie, mimo faktu, iż w fanfiku widzimy go u progu końca – zaniedbanego, beznadziejnie uzależnionego, brudnego i odpychającego – posiada w sobie cechy, za które można go polubić, co jednak równoważą cechy, które zdecydowanie wzbudzają srogą antypatię. Jest to jednocześnie to kontrowersyjne oblicze bohatera. I zarazem przykład tego, jak bardzo się on miota, jak poglądy, niechęć napędzana alkoholem miesza się z tym, czego tak naprawdę zawsze pragnął, czego niemożność zdobycia topił w alkoholu. Dodając do tego szczegół, że jego chemiczny talent w jakimś sensie przyczynił się do zguby, otrzymujemy skonfliktowaną wewnętrznie, złożoną postać, która jednocześnie wydaje się znajoma – o takich osobach się słyszy, takie osoby mija się na ulicy, takie osoby się zna, a czasami ma się we własnej rodzinie. Ich problemy wydają się odległe, bo ich nie dostrzegamy (albo nie chcemy dostrzegać), bo nas nie dotyczą, ale prawda jest taka, że każdego może to spotkać i każdego zniszczyć. Moim zdaniem to doskonale wybrzmiało z tego fanfika i to również siedzi w głowie, stanowi motor napędowy refleksji. Spośród licznych wad głównego bohatera, według mnie na uwagę zasługuje – jakże ludzka – zazdrość, która przejawia się chociażby wyrzutem, że kuce po średniej szkole mają poukładane życie, pracę, rodzinę, a nasz główny bohater, pomimo pokonanych licznych trudności, wyższego wykształcenia, wiedzie nędzny żywot pijaka, bezdomnego. Innym razem, to żale odnoszące się do jego przyjaciół, którzy zniknęli z jego życia (pod koniec otrzymujemy poszlaki, dlaczego się tak stało i co by nie mówić, scenki te są naprawdę przytłaczające), rzekomo wyłącznie wskutek tego, że znaleźli swoje drugie połówki. Czuć, że bohater im zazdrości. Zresztą, to jest także przykład jego miotania się – ewidentnie ma uraz do płci pięknej, czepia się jej, zarzeka się, jak cała ta miłość i namiętność są zbędne, jakie to głupie, ale jak przychodzi co do czego, to chciałby mieć kogoś, kto by go wspierał, czekał na niego, kochał. Jednocześnie są to emocjonalne momenty, ujawniające się głównie im bliżej końcówki fanfika, w której to Flask już nie daje rady i wprost zaczyna przyznawać, co mu nie pasuje, czego pragnie i do czego ma żal. Plus charakterystyczny płacz alkoholika. Wszystko razem, zebrane w całość, sprawia, że bohatera potępia się z całego serca i jednocześnie chce się mu współczuć. Sprzeczne odczucia walczą ze sobą do samego końca, lecz na samym końcu, chyba wygrywa współczucie. Bo już wiemy, co się stanie, ale nijak idzie to zatrzymać. O ironio, dowiadujemy się o głównym bohaterze dostatecznie dużo, by wiedzieć, że w dzieciństwie miał kłopot z tylną prawą nogą, która to noga była operowana. I to właśnie ona zostaje zablokowana, gdy... No, nie będę spoilerował. W każdym razie, mógłbym pisać jeszcze długo, rozkładać charakterystykę Erlenmayera Flaska na czynniki pierwsze, analizować, ale wydaje mi się, że jest to zbyteczne, bowiem na tym etapie będzie to moja nadinterpretacja i dopisywanie historii do fanfika. W każdym razie, opowiadanie to traktuje o tragedii jednego istnienia, ale kto wie, ile kucyków miało podobne problemy. Zwłaszcza, że z tekstu wynika, że słabość do napojów wyskokowych ma zdecydowana większość postaci. Kłania się tutaj teza, jakoby problemy alkoholowe, większe i mniejsze, były powszechne, zaś otoczenie biernie się temu przygląda, nie pomaga, może za sprawą leku przed takimi osobistościami, a może przez uprzedzenia, niechęć. A może sami mają coś za uszami, wstydzą się, maskują? Możliwe. To także wypada przejmująco, przytłaczająco, co stanowi kolejny dowód na to, że autor wiedział jak zrealizować tag [Sad] i chwała mu za to. Podsumowując, z opowiadania wyłania się postać ciężko doświadczona przez los, częściowo za sprawą własnych słabości i uprzedzeń, częściowo przez brak życzliwych jednostek, które w porę wskazałyby mu właściwą drogę, częściowo przez swój własny talent, częściowo przez znieczulicę społeczną i częściowo przez niezrealizowane marzenia. Erlenmayer wzbudza skrajne emocje, przez swoje kontrowersyjne, chociaż zapewne w lwiej większości nieszczere poglądy, nieprzyjemne usposobienie, ale ma w sobie coś, co skłania czytelnika ku temu, by jednak mu współczuć, by życzyć, żeby wszystko się ułożyło. Ma w sobie cechy, przeżycia, z którymi idzie się utożsamiać, a przynajmniej kojarzyć, podobnie z pewnymi zachowaniami z lat szkolnych vide to wciąganie tabaki czy picie piwa za krzakami. Myśli, zachowuje się tak, jak ktoś, kogo się zna, komu chciałoby się pomóc, lecz brakuje odwagi, albo komu próbowało się pomóc, lecz nic to nie dało, gdyż osoba ta sama nie chciała sobie pomóc. Wiecie, co komuś takiemu wydaje się być jedynym wybawianiem, co nie? Fakt faktem, poświęciłem postaci głównego protagonisty sporo czasu, lecz nie da się ukryć, że to on w znacznej mierze „ciągnie” to opowiadanie, jest jego główną „atrakcją” i on właśnie skupia w sobie wszystko to, z czym można się utożsamiać, do czego można się odnieść, co można wspomnieć i co czyni owe opowiadanie tak ludzkim. Z innych rzeczy – podoba mi się subtelny motyw przemijania, który dodaje do całości kolejnej szczypty życiowości, realizując najbardziej przytłaczające (moim zdaniem) oblicze tagu [Sad]. W ramach dowodu, posłużę się cytatem: Kluczowe jest tutaj to „nie dałem rady” Zaczęło się od słodkiej niewinności, od czasów, gdy było się dzieciakiem, świat wydawał się nieskończony i pełen możliwości, miało się masę wolnego czasu, zero zmartwień, mnóstwo nadziei. A potem brutalne zderzenie z dorosłością, czyli odpowiedzialność, problemy, pośpiech, presja, samotność. Jeden z kilku momentów, gdzie opowiadanie naprawdę staje się refleksyjne, mocne. Z kontekstem alkoholowym, ukazuje jak niewiele trzeba, by się zatracić. No i przykład tego, jak proste rzeczy potrafią zaważyć o wydźwięku opowiadania, jego przesłaniu oraz klimacie. Aha – miejscówki. Osadzenie większości akcji w pociągu uważam za dobrą decyzję. Sprzyja przemyśleniom. Jest to ograniczona przestrzeń, ograniczona ilość postaci, narzucone zostają pewne wymagania, które skutkują określonymi zachowaniami, takimi jak ukrywanie się z piwkiem w toalecie pociągowej. W ogóle, cała ta jazda bez biletu, przecież to też są melodie młodzieńczości, eksperymentowania, poszukiwania doświadczeń. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że pokład pociągu mocno ogranicza przestrzeń bohatera, co może nie nadaje wrażenia klaustrofobii, ale dobrze oddaje potrzask, w jakim się znajduje, zaś jazda pojazdu jest niczym alkoholowy rausz, z którego nie może wysiąść, może tylko jechać dalej, do końca. To pozostawia formę, która okazała się naprawdę dopracowana, na całej długości fanfika. Styl, z uwagi na narrację pierwszoosobową, był charakterystyczny, miał w sobie nerw, bywał uszczypliwy, bywał dowcipny, ale potrafił zadziałać na odbiorcę, wprawić go w zakłopotanie, czy refleksję. Gdy bohater żartował, było weselej, ale gdy się zataczał, przez moment było czuć ten bród i smród, ból głowy, suszę w ustach, pot na całym ciele, co zdecydowanie nie było przyjemne. Nie brakowało momentów przykrych, gdzie tekstu aż biły wyrzuty, żal bohatera, to i owo aż się współodczuwało. Naprawdę, bardzo dobra robota, prawie idealna. Błędy są sporadyczne, lecz prędko wylatują z głowy, w ogóle, trudno je przyuważyć gdyż fabuła okazała się aż tak wciągająca i przejmująca. Myślę, że lepiej by brzmiało „otwarto”. Coś z tym wynalazkiem jest nie tak Ale to naprawdę nic poważnego, chociaż momentami próbuje odwrócić uwagę czytelnika, ale losy bohatera są tak absorbujące, że nigdy się to nie udaje. Dzięki tej stylistyce, opowiadanie jest charakterystyczne i tym bardziej siedzi w głowie, nawet nie zauważyłem upływu czasu, zaś od lektury ciężko się było oderwać. Wydaje mi się, że nie jest to opowiadanie dla każdego, ale na pewno nie jest hermetyczne. I myślę, że warto spróbować i dać mu szansę, nawet jeżeli tematyka wydaje się za ciężka, a język Erlenmayera za ostry. Na dzień dzisiejszy, moim zdaniem to najlepsze opowiadanie autora – na pewno najbardziej ludzkie (a do tego życiowe i przez to dojrzałe), najbardziej charakterystyczne, z najlepiej wykreowanym bohaterem, który jest niejednoznaczny, złożony, skonfliktowany, którego poczynania i poglądy można odczytywać na różne sposoby i interpretować do woli. Zaskakująco świetne opowiadanie, początkowo nie przypuszczałem, że aż tak się wyróżni i aż tak mnie wciągnie. Autentycznie, oceniając po tytule, rozpoczynając czytanie, nie miałem pojęcia co to będzie. Historia warta przeczytania i przemyślenia, bez dwóch zdań.
  25. „A mogło być tak pięknie...” – chciałoby się rzec po zakończonej lekturze Nie zrozumcie mnie źle, tekst nie jest wcale zły, wręcz przeciwnie, jest napisany dobrze i tak też się go czyta, lecz po zapoznaniu się z nim, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z pomysłu dało się wycisnąć znacznie więcej, nadając mu nuty tajemnicy do rozwiązania (chociaż tytuł zdradza zbyt wiele, ale gdyby sformułować go inaczej...), smutku, poważniejszego nastroju i może nawet byłby w stanie chwycić odbiorcę za serce (skądinąd wiem, że autor potrafi tak pisać i wie, jak wzbudzić emocje). Potencjał na pewno nie zmarnowany, ale niewykorzystany w pełni. A może raczej, zrealizowany zaledwie dobrze, poprawnie. No dobrze, ale o czym jest to opowiadanie, zapytacie? Tekst przybliży nam nie aż tak wesołą historię pewnego małżeństwa, Moonspell i Shining Stara. Ten drugi, jak początkowo nakazuje nam sądzić tekst, ostatnie dziesięć lat spędził w stanie śpiączki i nie pamięta swojego życia, ale klacz odpowiednio szybko na to reaguje, zapoznając go na nowo z samym sobą, z rodzinnym domem, a także z codziennością, dzięki czemu ten szybko odnajduje się wśród kucyków, które z jakiegoś powodu nie są mu przychylne. Czyżby przebudzony Shining Star okazał się zbyt dobry? Nie chciałbym spoilerować tekstu, choć z drugiej strony, nie mam pojęcia, czy wstrzemięźliwość ma jakiś sens, skoro opowiadanie spoileruje się samo i naprawdę szkoda, że autor nie postarał się pewnych rzeczy lepiej poukrywać, napisać to tak, jak sekret do odkrycia. Jasne – pewnie tak czy inaczej czytelnik zacząłby się domyślać o co chodzi, ale nie zmienia to faktu, że opowiadanie byłoby mniej przewidywalne. W swojej obecnej formie, jest niestety bardzo przewidywalne, co gorsza, były momenty, które koncepcyjnie wydawały się emocjonalne, w sam raz, by pobawić się troszkę tagiem [Sad], którego zabrakło, a który moim zdaniem wzbogaciłby klimat i pomógł uczynić historię nieco głębszą. Na pewno by nie zaszkodził. Tak, jak jest teraz, ma się wrażenie rzemieślniczej pracy i naprawdę trudno wczuć się w położenie postaci oraz ich rozterki, natomiast wstawki takie, jak np. scenka z kucykiem-cukrzykiem, wydaje się być na doczepkę i nie służyć niczemu więcej, niż ekspozycji tego, jak idealny i uczynny jest główny bohater. No właśnie, co do wiarygodności – wydaje mi się, że większość przyzwoitych kucyków podstąpiłaby podobnie, więc brakuje wyjątkowości, wielkości czynu. Zwłaszcza pod koniec, ciężko kupić emocje, jakimi targana jest Moonspell, a scenka ta przecież jest kluczowa, nie tylko dla fabuły, ale również dla głównych postaci. Nie wspominając o tym, że powinna próbować jakoś wpłynąć na czytelnika, może nawet nim wstrząsnąć. A tymczasem... wszystko wydaje się takie oczywiste Do czego zmierzam? Ano do tego, że opowiadanie spoileruje samo siebie. Jakby sam tytuł nie wystarczył, pierwszym znakiem, o co tutaj może chodzić, jest wzmianka na tym, że Shining Star niby był w śpiączce dziesięć lat, a po wybudzeniu normalnie gada, porusza się, zero rehabilitacji. Można mieć wrażenie (o ile na tym etapie czytelnik niczego jeszcze się nie spodziewa), że autor popełnił kolosalny błąd, ale... no dalej, przecież akurat w takich sprawach nie da się pomylić Dalsza treść to zwykła codzienność, ale mimo wszystko, zastanawia mnie trochę ta niechęć różnych kucyków. To znaczy, jestem sobie w stanie wyobrazić, że to, na co zdecydowała się Moonspell, może być potępiane, ale jednak... sam nie wiem, jest to kolejna rzecz, która została przedstawiona troszkę lakonicznie, bez wyczerpujących opisów, które uwiarygodniłyby wątek, przez co fanfik ma kłopot z jego sprzedaniem czytelnikowi. Chciałbym się wczuć, chciałbym poczuć jakieś emocje, przeczytać o jakimś innym punkcie widzenia, zrozumieć dlaczego to się dzieje w fanfku, jak dane rzeczy postrzegają inni. Przecież był potencjał, były warunki, by to zrealizować. Nie chodzi o nic spektakularnego, ale zwyczajne, proste rzeczy, dodatkowe opisy, dialogi, które pomogłyby uczynić świat wokół Shining Stara bardziej oddychającym, żywym. Pisałem już o możliwości stworzenia tajemnicy do odkrycia - co szkodziło napisać kilka dialogów z tymi kucami, coby Shining zaczął kwestionować swoją prawdziwość, swoje życie, a czytelnik zastanawiał się razem z nim? To by właśnie stworzyło więź z odbiorcą, skłoniło do przemyśleń, wywarłoby reakcję. Już, już, zapędziłem się. Wystarczy mojego żalenia się na to, jaki ów tekst mógłby być i co ja chciałbym w nim zobaczyć. Jestem dosyć wyczulony na zmarnowane tudzież niewykorzystane szanse. Podkreślam jeszcze raz - autor jak najbardziej ma warunki, by pisać podobne rzeczy i z całą pewnością wie, jak wywoływać emocje, reakcje. Co go zatem powstrzymało? Ale mimo wszystko, jest to napisane całkiem przyzwoitym, przystępnym stylem. Opowiadanie czyta się dobrze i dosyć sprawnie. Mimo faktu, że od początku do końca jest przewidywalne, nie był to czas stracony, no i co by nie mówić, tekst siedzi w głowie. Z błędów, przyuważyłem bodajże dywizy zamiast półpauz, no i sporadycznie przewijają się wstawki umieszczone w nawiasach, nie wygląda to do końca dobrze i po prostu zastosowałbym zwykłe wtrącenie w zdaniu. Ale poza tym... jak najbardziej w porządku. Przewija się charakterystyczny dla dzieł autora wątek alkoholowy, ale jest on bardzo skromny i w sumie nie zwraca na siebie uwagi. Ogółem, można zajrzeć i przeczytać, niemniej razi to, jak przewidywalny okazał się fanfik (nie musiał taki być), no i szkoda, że pomysł nie został zrealizowany tak, by móc w pełni rozwinąć skrzydła i nie spowodować wrażenia niedosytu, czy też oczywistości poszczególnych wątków, beznamiętności w scenach, gdzie właśnie powinny pojawić się emocje, dramat. Naprawdę, mogło być dużo, dużo lepiej, również pod kątem klimatu. Ale jak wspomniałem na początku, mimo tych wszystkich rzeczy, nie powiedziałbym, że opowiadanie było złe i całkowicie zmarnowało interesujący, chociaż chyba nie najświeższy koncept. W swojej obecnej formie, jest jak najbardziej ok, dobrze się je czyta, nie mogę narzekać na żadne szczególnie negatywne wrażenia, czy żenadę. Czy tekst polecam? W ramach ciekawostki owszem. Niebrzydka, niedługa historyjka, z zamkniętym zakończeniem oraz paroma nieźle napisanymi momentami, a także parą, którą jakoś tak miło się czyta... szkoda, że brakuje emocji, ich uczucie wypadłoby wówczas wiarygodniej. Czy to wybudzenie Shininga „po latach”, czy nowe wspólne początki, na końcówce, gdzie dowiadujemy się, że od tygodnia Moonspell wracała do pustego domu, przez co było jej przykro, to się aż prosi o większy ładunek emocjonalny. Szkoda, ale niewykluczone, że znajdą się czytelnicy, którym to wystarczy, by uwierzyć, że czegoś jej brakowało, że próbowała, że się rozczarowała, że pożałowała swojej decyzji, te sprawy. Ogólnie, niezły dodatek do twórczości autora. Był ciekawy pomysł, był potencjał, ale wykonanie mogło być lepsze i pokrywać więcej wątków oraz oferować dodatkowe detale. Najbardziej żałuję emocji oraz zagadki. Gdyby napisać i zawrzeć w fanfiku te elementy, mogłyby być przemiodnie. Cóż, pocieszam się tym, że kolejne fanfiki autora, które mam zamiar skomentować, rozwijają swoje skrzydła na pełną rozpiętość, jeden co prawda jest dłuższy, toteż i forma umożliwiła więcej, dużo więcej (Tak jest! ), pozostałe krótsze, ale poprzez małe rzeczy realizujące to, czego do tej pory często mi brakowało. Stay tuned!
×
×
  • Utwórz nowe...