Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1149
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    36

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Zabrałem się na fanfik po zakończeniu lektury „Fizzle”. Na wstępie powiem, że mimo zaledwie dwóch stron, to jest to, czego potrzebował wspomniany przeze mnie fanfik, aby co niektóre rzeczy w nim wspomniane zyskały ekstra tło i by przez to całość nabrała szerszego kontekstu. Forma pamiętnika wydaje się strzałem w dziesiątkę, jako że mamy okazję poobserwować wydarzenia z przeszłości, z perspektywy kogoś, kto swego czasu był rówieśnikiem Tempest Shadow, kto kojarzy ją ze szkoły i kto niegdyś jej dokuczał, jako jeden z wielu. Tytuł sugerował kontynuację wątku alkoholowego z „Fizzle”, ale... nic takiego tutaj nie ma. Co mnie nawet zaskoczyło i czego w sumie nie żałowałem. Ciekawy zabieg. Aczkolwiek, popełniłem błąd, że na dzień dobry przeczytałem „Bordową panią”, a dopiero potem pomyślałem sobie, że warto zagłębić się w poprzednie opowiadania. Stąd treść pamiętnika wybrzmiała dla mnie jak coś, co już czytałem. Ale jednocześnie służy za rozszerzenie zarówno do „Fizzle”, jak i „Bordowej...”, choć to ta ostatnia de facto powinna być rozpatrywana jako rozszerzenie do „Pamiętnika...”, odwrotnie, zważywszy na chronologię. Muszę jednak przyznać, że jako trylogia, fanfik sprawuje się... całkiem dobrze. Pomimo tego, że w sumie wszystkie są trapione tymi samymi błędami, czy brakami, przez co po zapoznaniu się z całością, człowiek nabiera przeświadczenia, że fanfiki te, razem miałyby wszystko Przynajmniej pod kątem treści. Forma bowiem, jest ciągle tak samo niedopracowana i niejednego jej brakuje, począwszy od poprawnej interpunkcji, poprzez półpauzy zamiast dywiz, na kompozycji kończąc. Na przykład: To brzmi tak, jakby to magia się zmieniła i nagle urosły jej nogi. Może to tylko ja, ale zajęło mi chwilę, kto jest kim i co jest czym w tym fragmencie. No i szkoda, że zdania nie są nieco bardziej rozbudowane, urozmaicone. Ale jak na tak krótki tekst, nie jest to nic, co mogłoby zburzyć wrażenia z lektury, czy zniszczyć opowiadanie – po prostu szkoda, że te drobne błędy występują, jest tutaj pole do poprawy. Treść natomiast, okazała się całkiem lekka do czytania, rzekłbym też, że czytało mi się to lepiej niż „Fizzle”. Główny bohater wzbudza sympatię tym, że po latach ma wyrzuty sumienia, które wypadają o tyle wiarygodniej, o ile w ramach dorastania zaczął interesować się Tempest i chociaż relacja ta została opisana dosyć skromnie, no i tylko z jednej strony, wnosi to ogólnej alternatywnej historii bohaterki dodatkowe rzeczy, przez co tym bardziej chce się jej współczuć w tym sensie, że gdyby kiedyś parę rzeczy przebiegło inaczej, to być może znalazłaby się w zupełnie innym miejscu i przede wszystkim nie musiałaby się męczyć z alkoholem. Poza tym, w słowach ogiera, kryje się nuta takiej młodzieńczej naiwności, idealizmu, co wypada całkiem... uroczo. No i tyle. Jednakże, coby nie było tak różowo, muszę napomknąć o sposobie przemiany bohatera. Chodzi mi o wzmiankę o momencie, w którym zdał sobie sprawę, że źle robił, dokuczając Tempest, że to było złe i w którym zmienił swoje postępowanie. Autor opisał to w taki sposób, że wątek wydaje się wrzucony bezrefleksyjnie, jest bardzo lakonicznie opisany, a ostateczny wniosek o tym, że (znowu) wszystko załatwiła magia przyjaźni bynajmniej temu nie pomaga. Skoro tak, to dlaczego nie zastosować jej na Tempest? Ogółem, szybka wrzutka, po której pozostaje nie tyle niedosyt, co lekki niesmak. No bo po treści pamiętnika dałoby się połapać, że bohater się zmienił, po co wzmianki o magii przyjaźni? Czy nie lepiej byłoby rozpisać to tak, że sam dochodził do pewnych wniosków w miarę, jak dorastał, poprzez spoglądanie w przeszłość oraz na to, co się dzieje tu i teraz, może z różnych perspektyw? Że zaczął samemu sobie zadawać pytania, rozważać swoje czyny i to po pewnym czasie doprowadziło go do tego, że zrozumiał swoje błędy i, krótko mówiąc, wyrósł z tej dziecięcej złośliwości? Że zaczął postrzegać życie odpowiedzialnie, uwrażliwił się na cudza krzywdę? Moim zdaniem taki oto development byłby dużo ciekawszy, aniżeli kolejne szybkie rozwiązanie polegające na zastosowaniu serialowej magii przyjaźni. Natomiast, najwyraźniej ów development poszedł bardziej w kierunku jego uczucia do Tempest i w sumie... to wyszło ok, nawet wiarygodnie. I oszczędnie, ale akurat w tym wypadku jakoś nie mam na co narzekać. Zresztą, chyba już o tym wspominałem. No i przychylam się do opinii Suna, że gdyby rozbudować ten wątek, może byłoby ciekawie. Poczytałbym o tym, oczywiście w ramach tego właśnie alternatywnego uniwersum. Co cieszy, odkryłem, że jeśli chodzi o cykl „Fizzle”, „Pamiętnik poplamiony whisky”, „Bordowa pani”, opowiadania można czytać w dowolnej kolejności i niezależnie od tego, które wybierze się jako pierwsze, ono poradzi sobie jako wprowadzenie, natomiast pozostałe, sprawdzą się jako rozszerzenia. Zatem jest dość elastycznie, a całość tak czy inaczej wygląda spójnie, choć nie sądzę, jakoby wątek został wyczerpany na przestrzeń tychże trzech opowiadań. W każdym razie, nie ma pojęcia, czy to wyszło autorowi niechcący, czy tez celowo to tak rozpisał, ale chyba należą się gratulacje, rzadko kiedy cykle działają w tak elastyczny sposób Nawet nieźle skomponowany, lecz trapiony paroma błędami, niedługi tekst, na który chyba warto rzucić okiem, chociaż prędzej w ramach czytania całej mini-serii, poświęconej Tempest Shadow, funkcjonującej w ramach alternatywnego uniwersum autorstwa Zeny92. Jako samodzielne dzieło daje sobie radę, acz dla większości, jak się domyślam, może się ono okazać zbyt krótkie, wyrwane z kontekstu, niesatysfakcjonujące. Stąd, mimo wszystko, polecam spróbować zapoznać się z całą trylogią
  2. Wpadłem do niniejszego wątku po lekturze „Bordowej Pani”, czyli nie pokolei. Nie pytajcie dlaczego, tak wyszło A po co? Oczywiście, by zapoznać się z „Fizzle”, które okazuje się być autorską interpretacją postaci Tempest Shadow, o której... nie wiem zupełnie nic, bo kinówki do tej pory nie obejrzałem, ale zdążyłem zorientować się, że chyba stała się kultowa. I chętnie podejmowana, także w ramach prac graficznych. A to chyba dobrze, w końcu skoro wprowadzać nowe postacie, to kogoś, kogo idzie zapamiętać i do kogo chce się powracać, w ramach fanowskiej twórczości właśnie Muszę przyznać, że po zakończeniu czytania mam mieszane wrażenia, lecz nie w tym sensie, co przy „Bordowej pani”, do której oczywiście również się odniosę, w odpowiednim wątku. Przyznam szczerze, że ta niedługa historia wciągnęła mnie, zwróciła uwagę na poważny problem oraz przypomniała o paru znajomych oraz kilku niezręcznych/ dziwnych sytuacjach, do których powracam myślami, ilekroć podejmowana jest ta tematyka. W tym sensie, chyba można uznać, że opowiadanie wywołało emocje, skłoniło do myślenia. Z drugiej strony, kuje w oczy kilka rzeczy wrzuconych troszkę na doczepkę, zrealizowanych bardzo pobieżnie i przez to psujących ogólne wrażenie, nie wspominając już o tym, że dla poszczególnych osób może się to wydać obraźliwe. Oprócz tego, sporo wpadek w materii formy. Przede wszystkim, „zresztą” piszemy razem, nie oddzielnie. Przecinek przed „oraz” nie jest potrzebny. W ogóle, kompozycja mocno szwankuje – bardzo dużo krótkich, prostych zdań, co gdzieniegdzie powoduje wrażenie, jakby nie był to fanfik, ale sucha relacja: brakuje dodatkowych określeń, brakuje opisów, brakuje lepszego podkreślenia ciężkiej, dołującej atmosfery. Za winowajcę uznałbym brak większego doświadczenia w pisaniu, gdyby nie to, że jest to kolejne, któreś z kolei opowiadanie autora, zatem... to dziwne, że poszczególne błędy jakoś się przedostały do gotowego fanfika. Jest prawie poprawnie technicznie, mocno przeciętnie pod kątem kompozycji. Jest nad czym popracować. Może autor zdążył troszkę "zardzewieć"? Natomiast, co do treści, moje wrażenia nie są jednoznaczne i w sumie jestem zdziwiony, jak wiele różnych wątków zdecydowałem się rozpatrzyć oddzielnie, zważywszy na gabaryty opowiadania. Myślę, że jednocześnie warto odnieść się do moich przedmówców, gdyż za ich sprawą przewinęło się kilka celnych uwag, których aż szkoda pozostawić bez komentarza. Na początek chciałbym wypowiedzieć się odnośnie wątku alkoholizmu tytułowej bohaterki, jako że wydaje się on „matką” różnych pomniejszych motywów, które autor zawarł w swoim fanfiku. Być może kąsa mnie nieznajomość filmu kinowego, ale jakoś nie wiem, dlaczego w tejże roli obsadzać właśnie tę postać. Może to zabrzmi absurdalnie, ale złamany róg to, na mój rozum, jeszcze trochę za mało, bym mógł od tak kupić ten motyw, ale z drugiej strony, postać oryginalna, ktoś zupełnie nam nieznany, mógłby zbić jakikolwiek ładunek emocjonalny, który mogłoby mieć opowiadanie. W końcu łatwiej jest współczuć komuś, kogo kojarzymy z ekranu, co nie? Z trzeciej strony, kandydatek kanonicznych jest sporo, stąd, mimo wszystko, dziwię się, dlaczego akurat Tempest. Niemniej, domyślam się, że utrata rogu może być dla jednorożca tragedia, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że w życiu protagonistki musiało się wydarzyć coś więcej, że ten nieszczęsny róg to tylko wierzchołek góry lodowej. Może zabrakło mi stosownych odniesień, a może... Tekst sugeruje mi coś innego. Akurat ten rozdział swojego życia chyba Tempest zostawiła za sobą. @Triste Cordis zwrócił uwagę na szereg rzeczy, między innymi, jakoby motywy patologiczne nie zostały dobrze wkomponowane w opowiadanie, jednakże w tym wypadku „patologia” to dosyć szerokie pojęcie i nie zgodzę się, że w całej swojej rozciągłości autor poniósł porażkę. Jeśli chodzi o alkoholizm, uważam, że rzecz została przedstawiona wiarygodnie – mam na myśli opis poranka głównej bohaterki, czynności „maskujące” oraz drobne wzmianki o „schodzących” promilach w trakcie pracy, na wieczornej wizycie po to, co zawsze kończąc. Końcowe sceny upijania się na smutno przy piosence także oceniam jako solidnie zrealizowane i napisane w sposób wiarygodny. Nie to, bym miał podobne doświadczenia z pierwszej ręki tudzież autopsji, jednakże ilekroć sobie przypomnę przełom lat 90 i 2000 oraz różne dziwne sytuacje w sąsiedztwie, których nie rozumiałem, a także problemy, o których słyszałem od nowopoznanych znajomych, już na studiach, od razu przypominam sobie bałagan, gniew, rozpacz, wyrzuty oraz inne emocje i w tej materii autor zdecydowanie nie oszczędza Fizzle. Jeśli chodzi o zakończenie, nie byłem świadkiem czegoś podobnego, ale wspomniani znajomi, ci, dla których studia były jedyną szansą by jakoś się wybić i nie musieć wracać do domu, w którym nie czeka ich nic dobrego, opowiadali o krewnych, którzy owszem, upijali się przy głośnikach i ryczeli jak bobry. Z tą różnicą jednak, że pili wódkę. Moim zdaniem zachowanie protagonistki, opis jej poranka, a także wieczora, towarzysząca temu atmosfera, najpierw duszna i gorzka, później... naprawdę rozpaczliwa, a także jej przemyślenia, wszystko to pasuje do osoby wywodzącej się z trudnego środowiska oraz cierpiącej na alkoholizm. Patologie lubią się reprodukować i jak ja to obserwuję, przeważnie albo się z tego wychodzi, a potem pomaga się bliskim podjąć leczenie, wspólnie stanąć na nogi, albo powiela się wszystkie błędy popełnione przez rodzicieli, czyli po prostu w tym środowisku się zostaje. Przeważnie, nie jest to reguła. No i niestety Tempest najwyraźniej zalicza się do tego drugiego grona, co oczywiście jest jej osobistą tragedią. A skoro tak, ma mnóstwo pretensji, nosi w sobie mnóstwo nienawiści, momentami miałem wrażenie, jakby naprawdę nie chciała żyć, ale potrafiła czynić sobie krzywdę „jedynie” w taki sposób, że coraz bardziej i bardziej zatraca się w nałogu. Być może wygląda to tak, jakbym zagadnienie spłycał, jednak zapewniam, że w żadnym wypadku nie jest to moją intencją i mam świadomość tego, że każdy przypadek jest inny i nigdy niczego nie można generalizować. Po prostu chciałbym skomentować postać Tempest oraz to, jak widzę jej kreację. A dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że autor zdecydował się nam ujawnić kilka szczegółów z przeszłości Tempest, które ukształtowały ją taką, jaką ją widzimy w opowiadaniu. Zahaczając o indywidualność każdego przypadku oraz odnosząc się dalej do wypowiedzi Triste – faktycznie, zgodzę się z tym, że autor dodał do treści za dużo... każdej niemalże rzeczy poświęcając zbyt mało. Stąd owszem, zatrzęsienie zła daje się czytelnikowi ze znaki, w takiej formie wydaje się być wyrwane z kontekstu i mimo, że w rodzinach patologicznych bardzo często tak to wygląda (o ile nie gorzej), fragmenty te występują w fanfiku zbyt często, przez co całość traci na powadze w tym sensie, że wydaje się to kiczowate, jak ujął to mój przedmówca. Wszystko naraz i niedostatecznie opisane. Na szczęście zakończenie troszeczkę za to nadrabia, przynajmniej jak dla mnie. Zauważyłem, że gdyby przeczytać początek jeszcze raz, równie dobrze mógłby to być ciąg dalszy historii. Jak pętla, zaciskająca się na szyi bohaterki. Stąd przesłanie jest dla mnie jasne i tak też zrozumiałem opowiadanie – alkohol niczego nie rozwiązuje, nawet jeśli chwilowo nie stwarza kolejnych kłopotów, zamyka swoją ofiarę w pętli, z której trudno się wydostać. Jednakże, ze wszystkich „wstawek”, na jakie porwał się autor, swoje zadanie najlepiej spełnia wzmianka o tym, jak najmłodsi reagują na wzrost Tempest. To wypadło realnie, mogę sobie wyobrazić takie teksty pod jej adresem. To ok. W sumie, napomknięcia o akcji z Niedźwiedzicą również w sposób dodatni ubarwiają tekst, nadając kontekst, tło. To też ok. Natomiast, w pełni zgadzam się z Triste Cordisem odnośnie fragmentu w fabryce lodów. Aczkolwiek, trudno mi to nazwać przesadą, gdyż de facto nietakt tych scen wynika moim zdaniem z czegoś innego i żeby było ciekawiej, przeciwnego. To właśnie pobieżność opisów, przedstawienie sytuacji zero-jedynkowo, ale w sposób tak uproszczony, by nie powiedzieć prostacki, powoduje, że z tekstu bije coś, co wskazuje na stygmatyzację osób niepełnosprawnych, poprzez ignorancję autora oraz brak wiedzy o tym, jak te osoby funkcjonują w miejscu pracy. Już abstrahując od tego, że to również jest bardzo szerokie zagadnienie i są różne stopnie i rodzaje niepełnosprawności, mogę powiedzieć, z pełną odpowiedzialnością, że jeżeli zostaną one odpowiednio wdrożone, to różnicy w performance w stosunku do osób pełnosprawnych praktycznie nie ma. Zresztą, sam problem w miejscu pracy przedstawiony został tak, że gdyby nie wskazanie na to, kto tam pracuje, to nawet bym o tym nie pomyślał, bo mogło się to przytrafić równie dobrze osobie w pełni zdrowiej. Tempest bynajmniej nie sprawia wrażenia kogoś, kto wdraża pracowników do pracy w sposób właściwy, bardziej tylko podnosi im poziom stresu, wywiera presję. Gwarantuję, że z kimś takim nad sobą, każdy pracowałby źle i popełniał błędy. Każdy. Jednocześnie, fragment ten był trochę na siłę, na doczepkę, nie sądzę, aby wniósł do głównego wątku cokolwiek więcej. Ja nie jestem osobą niepełnosprawną, ale również czuję niesmak i wyobrażam sobie, że potraktowanie tego motywu tak po macoszemu, tak czarno-biało, może wydać się krzywdzące jeszcze dla niejednego odbiorcy. A skoro zabrakło powagi, można było darować sobie ten motyw i np. przeznaczyć ten czas na inne rzeczy, aby ustrzec się od kiczowatości tego czy owego. Poza tym, rozumiem poniekąd tłumaczenie autora – o braku obiektywizmu narratora – ale nie przekonuje mnie to, toteż także zgadzam się z Triste, że „ziomalskość” w formie, o ile to nie komedia, częściej przeszkadza, psuje klimat i w tym przypadku tak właśnie było. Godnym odnotowania jest, że nie była to rzecz, która doszczętnie zniszczyła wszelkie wrażenie, no i same określenia, o ile mogą brzmieć obraźliwie, nie są jeszcze najgorszymi, na jakie mógł się porwać autor. Mimo to, niesmak jest i pozostaje bardzo długo i gdyby nie przygnębiające, mocne zakończenie, możliwe, że fanfik byłoby uratować dużo trudniej. Autor podjął w fanfiku szereg bardzo poważnych tematów, z których alkoholizm to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Znajdziemy tutaj motywy takie jak dyskryminacja, bieda, brak akceptacji samego siebie, atmosfera jest mocno przytłaczająca, acz momentami ma się wrażenie, że autor wrzuca zbyt szybko zbyt wiele rzeczy i nad żadną z nich nie pochyla się należycie długo. Powoduje to pogorszenie ostatecznych wrażeń, miejscami pewien niesmak, ale także lekki niedosyt. Co się natomiast udało znakomicie, według mnie, to zakończenie. Oczywiście nie mogę sobie odmówić i nie odnieść się do kwestii tego, co pasuje do Equestrii, a co nie, a kwestię tę podjął kolega @Lyokoheros. Wprawdzie minęło sporo czasu od tamtych postów, ale jakoś nie wydaje mi się, aby zbyt wiele się zmieniło w materii postrzegania przez szanownego kolegę kucykowego uniwersum, natomiast, przypominam sobie „Krwawy Diament”, który bardzo niedawno temu miałem okazję czytać i komentować, a który również funkcjonuje jako alternatywne uniwersum, czyli Wampirza Equestria. I teraz zachodzę w głowę, jak to, według Ciebie, jest, że w ramach alternatywnego uniwersum nie może być wulgaryzmów, alkoholu, patologii, bo nie pasują do Equestrii i istnienie tych elementów w tym świecie jest absurdalne, ale jednocześnie w ramach alternatywnego uniwersum... Pomyślałem, że zawrę resztę fragmentu w spoilerze, co by nie zdradzać szczegółów fabuły "Krwawego Diamentu". Po prostu jestem ciekaw, jak się zapatrujesz na tę kwestię i co Twoim zdaniem jest dopuszczalne w ramach alternatywnych uniwersów i na jakiej zasadzie elementy te mogą/ powinny nawiązywać do kanonu, tudzież bazować na nim i rozwijać go w sposób naturalny, zgodny z tym, co znajduje się w serialu. Chciałbym wiedzieć. Na moje oko, Zena92 to właśnie zrobił – dokonał kilku prostych zmian, by móc napisać swoją historię Tempest, którą eksplorujemy w ramach gotowego fanfika. Jakich dokonał zmian? Ano założył, zapewne na bazie dosyć solidnych fundamentów, że w Equestrii są napoje mocno wyskokowe i że w związku z tym kucyki mogą chorować na alkoholizm. Założył też, że z takim oto nałogiem boryka się Tempest. I na tej podstawie eksploruje jej historię, zmienioną, opartą o założenia, które przytoczyłem. Jak mogło potoczyć się jej życie, jak mogłoby wyglądać na etapie, w którym znajduje się bohaterka w fanfiku i jakie może to mieć skutki. Nie da się ukryć, że sporo zaczerpnął ze świata realnego, co jest moim zdaniem dopuszczalne i z czym oczywiście nie mam najmniejszego problemu. W końcu na tym polega twórczość fanowska, zresztą, pojęcie alternatywnego uniwersum jest bardzo szerokie i można zarówno dokonać kilku drobnych zmian, a może napisać od zera całe uniwersum, włącznie z jego kosmologią oraz rządzącymi nim prawami, jak uczynił to np. Verlax. Natomiast, czy zarekomendowałbym „Fizzle”? Sam nie wiem. Opowiadaniu udało się przedstawić kilka rzeczy, ale też kilka wątków się nie udało albo udało z nie do końca wymiernym efektem. Paru rzeczy brakuje, ale zakończenie daje radę i jest całkiem przejmujące. Forma mogłaby być lepsza, ale jest poprawna, a opowiadanie czyta się dobrze, chociaż nie jest to łatwa tematyka. Był potencjał, wizja chyba też, ale wykonanie okazało się... umiarkowanie średnie/ tylko niezłe. Myślę, że warto rzucić okiem. Fanfik mnie wciągnął, no i uraczył bardzo dobrym, przytłaczającym, ale na swój sposób prawdziwym zakończeniem, no i jakby nie patrzeć, przypomina nam o ważnym problemie społecznym. Żyjemy obok tych osób, przechadzamy się w ich pobliżu i chyba nawet wiemy, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. One potrzebują pomocy. O ile chcą sobie pomóc. PS: Czy tylko mnie zapodany obrazek wydaje mi się mega przygnębiający? To znaczy, kontrast, który reprezentuje. Jest pięć postaci Tempest. Dwie pierwsze to czysta dziecięca beztroska, dumny bieg przed siebie, ciekawskie oczy rozglądają się we wszystkie strony, chcą odkrywać. Pogodna i radosna. Potem jest ta środkowa – wydarzenie, które zmieniło wszystko. A potem Tempest po wypadku i to są łzy, smutek, wstyd, stłamszenie. Bo wie, że już tego nie cofnie, że bezpowrotnie coś straciła. Całość zrealizowana w perfekcyjnie prostej formie. Smutna historia Tempest w pigułce. Tak to odbieram. Nie powinno jej to spotkać, tak to czuję. Przyznam, że po samej okładce owszem, spodziewałem się po fanfiku czegoś innego, zrealizowanego może troszkę jak w fanfikach Madeleine. Ale nie, to jednak było coś zupełnie innego. Ciekawe, ciekawe...
  3. Wydaje mi się, że pamiętam to opowiadanie. Po konkursie powracałem do niego kilkukrotnie, za każdym razem wiedziony tytułem, który implikuje creepypastowe podejście, czego nie widuje się w materii kucykowych fanfików zbyt często, zaś jednym z kluczowych skojarzeń pozostaje oczywiście „1dollar.wav” Tekst ten znam dosyć dobrze, jednakże niniejszy fanfik to troszeczkę c innego (na co bynajmniej nie narzekam), pamiętam, że w ramach konkursu uzyskał on całkiem wysoką ocenę, co w sumie nie uległo zbyt radykalnym zmianom na przestrzeni kolejnych lat, a to dobry znak Natomiast, jak ma się „Untitled_file.wav” dzisiaj? Postaram się to Państwu przybliżyć teraz, skoro nadarzyła się (nareszcie) okazja. Przede wszystkim, po kilkukrotnym przeczytaniu opowiadania utwierdziłem się w przekonaniu, że jest ono troszeczkę zbyt krótkie, ale tego chyba należało się spodziewać od samego początku. Taki urok warunków konkursowych Fanfik bardzo szybko rozwija odpowiednio intrygującą atmosferę, a główny bohater zostaje nam przedstawiony i zarysowany wystarczająco wyraziście, by już po pierwszym nagraniu czytelnik mógł powiedzieć o nim coś więcej. Ba, wypada, jak na zaledwie trzy strony opowiadania oraz formę nagrań, dość charakterystycznie i zapada w pamięci. Aż autentycznie jestem pod wrażeniem jak autor nam to zrealizował. Bez wątpienia mocny punkt, ale także jego największy problem, gdyż ze względu na nastrój oraz kreację Rotten Apple'a, po zakończeniu lektury, pozostaje duży niedosyt, jednakże należy pochwalić to, jak wiele opowiadanie pozostawia wyobraźni czytelnika, jednocześnie oferując określone szczegóły, na których można bazować. Dzięki temu jest tajemniczo i nie brakuje klimatu, jednakże kulminacja wątku następuje w moim odczuciu troszkę zbyt szybko i najzwyczajniej w świecie brakuje jakichś nagrań pośrednich – nic długiego, czy poświęconego zbędnym detalom, ale obrazujące poczynania głównego bohatera, jego postępy, a może nawet jakąś przemianę. Czy może raczej, upadek. No, ale jak już wspominałem, na szczęście opowiadanie nie zostawia nas z niczym, przybliża poszczególne cechy bohatera, troszkę realiów, wystarczająco dużo, by móc o nim coś powiedzieć i móc, na podstawie tego, co znalazło się w opowiadaniu, wyobrazić sobie resztę jego charakterystyki, tudzież usposobienie w stosunku do różnych spraw. Jak na opowiadanie konkursowe, obarczone limitami, udało się to całkiem nieźle. Odnośnie formy, da się zauważyć pewne niedociągnięcia, chociaż akcja, ogólnie, została zrealizowana całkiem kompetentnie. Drobne błędy, ale nic wielkiego czy żenującego. Cieszą opisy oraz zawarte w tekście informacje o trzaskach, pauzach, szumach i innych rzeczach, które pozwalają sobie to wyobrazić jako autentyczne nagrania. Przyczepię się tylko do kwestii formatu – jak rozumiem, jest to urządzenie nagrywające opierające się na technologii (w sensie, jest to rozwiązanie techniczne logiczne, a nie magiczne), ale skoro zapisuje nagrania na kryształach, to jakim cudem operuje na naszych rozszerzeniach plików dźwiękowych? Szczerze mówiąc, raziło mnie to troszkę, no bo skąd mieliby mieć nasze formaty? Tym bardziej, że ogólny wydźwięk tego wątku jest taki, że wynalazki te są jednak w większym stopniu oparte o magię. To nie są nasze komputery, ani podobne systemy operacyjne, więc skąd .wav? Spodobała mi się ostatnia konkluzja. Przypomniała mi troszeczkę zakończenie creepypasty „Romanian Knowledge Experiment”. Tylko bardziej rozbudowane i lepsze Co ważniejsze, końcówka nie zepsuła nastroju, wręcz przeciwnie. To świat, w którym funkcjonuje potężna magia, toteż taki oto rezultat wypadł nawet wiarygodnie, w sensie kreskówkowych realiów. Bez problemu można sobie wyobrazić, jak coś podobnego przytrafia się kucykom i pomyśleć nad tym, co mogło by być dalej. Jak wspominałem, pozostawienie wielu detali wyobraźni nie tylko w jakimś sensie inspiruje, ale przy okazji wzmacnia atmosferę. Jak na fanfik „creepypastowy”, zabieg jak najbardziej pożądany. Opowiadanie, mimo wszystko, określiłbym jako solidne i pozwalające się zapamiętać, ale na dłuższa metę nie wybijające się niczym szczególnym, mające w sobie coś „klasycznego”, no i ostatecznie... Jest ok, dobre, nawet bardzo. Powiedziałbym też, że starzeje się powoli, zupełnie nieźle. Chociaż możliwe, że po prostu przeczytałem je dostatecznie wiele razy, że co niektóre elementy nieco mi się znudziły. Możliwe. Co nie zmienia faktu, że z perspektywy czasu okazało się nie tylko lepsze, niż myślałem, że będzie (opowiadania w konwencji creepypasty lubią brzydko się starzeć, mają tendencję do tracenia na jakości odbioru wraz z upływem czasu), ale także lepsze, niż je zapamiętałem bezpośrednio po konkursie. Tak odrobinę Nie jest długie, można rzucić okiem. Sporo rzeczy się udało, kilka rzeczy zastanawia, co niektóre mogły zostać zrealizowane lepiej. Mamy sprawne, w miarę jednolite tempo akcji, niezłego bohatera oraz dającą się poczuć atmosferę, której nie brakuje ani motywów SoL-owych, a zwłaszcza nuty tajemnicy. Jak na krótki [Oneshot] z dreszczykiem - w sam raz
  4. Przy okazji „Mrocznej duszy” celowo nie poświęciłem zbyt wiele czasu Devil Marksowi, gdyż zdecydowałem się zachować co nieco na komentarz do „Demonów przeszłości”, czyli zestawu czterech opowiadań przeznaczonych na gradobicie, które wprawdzie są troszkę porozrzucane po chronologii (acz domyślam się, że między nimi nie ma zbyt dużej przerwy czasowej), ale jednocześnie są dosyć spójne i zdradzają wiele o postaci Marksa. Ostatnim razem (i nie tylko) ponarzekałem na formę oraz przytoczyłem wiele cytatów, stąd pomyślałem, że być może przy okazji „demonów” warto będzie mieć to za sobą, więc rozpocznę od kwestii technicznych. Bynajmniej nie po to, by na dzień dobry obsmarować opowiadania, ale by co nieco pochwalić. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że fanfiki są dużo krótsze, toteż możliwości popełnienia błędów są węższe, ale, przymykając oko na pauzy, muszę przyznać, że usterek rzeczywiście nie zdarzyło się wiele, a i stylistycznie wypadło to całkiem przyzwoicie i każdy jeden tekst czytało się dobrze. Zgrzyty tym razem wynikały z kwestii merytorycznych, ale i to zdarzało się nieczęsto, ogólnie poważniejszych zastrzeżeń nie mam. Jasne, forma mogła i powinna być bardziej dopracowana, ale generalnie wszystko sprowadza się do sporadycznych literówek, jeden czy dwa orty się zdarzyły. Ale niewykluczone, że wyszły przez brakującą spację, co mogło przecież być zwykłym przeoczeniem, toteż fanfiki, pod kątem formy, oceniam dosyć łagodnie Odnośnie klimatu, to jest dosyć nierówno. Ale nie w takim znaczeniu, o jakim być może myślicie. Chodzi mi o to, że jest to miks nastrojów serialowych, gdzie poszczególne sceny wydają się bliższe kreskówce, jak i motywów mroczniejszych, poważniejszych, w sam raz na alternatywne uniwersum, któremu daleko jest do oryginału. Miks w mojej opinii zrealizowany całkiem dobrze, jako że skrajne klimaty nie mieszają się w ramach jednego opowiadania (no, może z jednym wyjątkiem), zazwyczaj każdy tytuł ma określony charakter, dopiero w ramach mini-serii się to przenika i daje coś, co wygląda jak pomost między chronologią kanonu, a chronologią alternatywną, która rozpoczyna się od określonego momentu (pisałem ostatnio, który to moment w historii). Ponadto, co cieszy, kolejne opowiadania są dostatecznie zróżnicowane, by nie było mowy o nudzie, a ponieważ tematycznie są one wpisane w alternatywne uniwersum zapoczątkowane w „Owsie na tysiąc sposobów”, wydaje mi się, że już na starcie miały zapewnione ekstra punkty, stąd mój odbiór może się Państwu wydawać aż nazbyt ciepły Z drugiej strony... nie przewinęło się zbyt wiele elementów, do których obiektywnie mógłbym się przyczepić, toteż podejrzewam, że gdyby nie znajomość cyklu, nazwałbym „Demony przeszłości” niezłym średniakiem z interesującymi koncepcjami, ale wykonanymi zbyt skromnie, bo konkurs. Oczywiście centrum mojego zainteresowania stanowił Devil Marks. Przy okazji bodajże „Drżyjcie przed Drżypłoszką” troszeczkę ponarzekałem na jego osobę. Nie kupiłem ani jego charakterystyki, ani motywów, powiewało sztampą, ale taką przeciętną, by nie powiedzieć kiepską. Postać Marksa wiele zyskała przy okazji „Mrocznej duszy” i generalnie ów jegomość wyszedł tam jak najbardziej ok. Nie jakoś rewelacyjnie, ani charakterystycznie, ale dobrze mi się czytało jego interakcje z Discordem oraz Fluttershy, toteż wiele zyskał. Jak na moją ocenę jego postaci wpłynął ten prequel w czterech aktach? Śmierć Powierniczkom Elementów! Pierwsze opowiadanie demonstruje nam całkiem pokaźne rozmiary, do jakich urosła sekta (ok, to nie do końca sekta, ale myślę, że można mówić o organizacji silnie opartej o autorytet jednostki oraz głoszoną przez nią ideologię) prowadzona przez Devil Marksa, a także zorientować się, że księżniczka Celestia wie już, co jest grane i zawczasu zadbała o infiltracje tej organizacji, czego w tekście dokonuje Twilight Sparkle, do spółki z Rainbow Dash. Oprócz usterki natury stylistycznej („szturchnął przyjaciela”, który to przyjaciel chwilę później nabiera rodzaju żeńskiego („przerywając jej”)), chciałbym zwrócić uwagę na serialowy aspekt kreacji znajomych bohaterek. Jak widać, średnio się palą (konkretnie, to Twilight) do działania, biernie obserwują, mało tego, rozważają o tym, jakie mogą mieć podstawy prawne, by jakkolwiek powstrzymać Devil Marksa. Jasne, wiem – gdyby ruszyły do akcji wtedy, no to przeciwnik ma przewagę liczebną (Ale że tysiące kucyków, to moim zdaniem przesada. Oni są w plenerze, czy w pomieszczeniu? Gdzie oni się mieszczą? ), pewnie skończyłoby się to porażką na miejscu. Ale mnie chodzi o sposób myślenia. Ani żeby nasłać na nich gwardię, ani jak rozbić sektę, ani planu jak podejść i schwytać Devil Marksa, nic z tych rzeczy nie przychodzi im do głowy (głównie Twilight, ale Rainbow w sumie dużo gada, mało myśli, jeszcze mniej robi, toteż nie czuć, że idzie za nią konkretna inicjatywa), tylko przemyślenia, czy aby przypadkiem próba pojmania kaznodziei nie jest sprzeczna z prawem. No, tylko lasera przyjaźni mi tam zabrakło Kreacje serialowe mieszają się z mroczniejszymi, głównie mam na myśli postać Marksa właśnie, głównie z uwagi na to, co mówi, gdyż widzę w tym sianie nienawiści do Elementów Harmonii oraz podżeganie do rewolucji, zapewne z konkretną liczba ofiar na koncie, gdy będzie po wszystkim. Nie jest to co prawda nic aż nazbyt radykalnego (to znaczy, samo podżeganie), ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić tak zaprojektowaną postać, która w ramach autentycznego odcinka wygadywałaby podobne rzeczy. Do tego dochodzi narrator, który wprost zdradza, że Marks pragnie śmierci głównych bohaterek. To dosyć miękki miks i w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby kto inny uznał, że tekst w całości jest serialowy. Ja akurat mam pewne wątpliwości. Później akcja przenosi się do Fillydelphii i wreszcie widzimy jak bohaterki podejmują konkretne działania. Na razie bacznie śledzą przywódcę coraz liczniejszej grupy rebeliantów, acz nadal udziela im się typowo kreskówkowe usposobienie. Małe rzeczy, ale w zestawieniu ze znanymi postaciami, stają się lepiej widoczne, od razu czuć, że to jest coś, co moglibyśmy zobaczyć w ramach epizodu Rozumiecie, bohaterki szpiegują ultra niebezpiecznego kaznodzieję, który przewodzi licznej sekcie, która za moment będzie na tyle silna, by wszcząć bunt, a one sobie tak casualowo gadają, czy może sianoburger z colą będzie w sam raz na lunch Aha – zdanie z alikornem dałbym pod spodem, jako jednozdaniowy opis. Pytanie zadaje Rainbow Dash, narrator mówi linijkę niżej o tym, że alikorn pogłaskał się po brzuchu i przytaknął, no i poniżej odpowiedź Twilight, taka, jak jest w tekście. Potem mamy jeszcze więcej serialowości – Rainbow Dash, by wtopić się w korporacyjny tłum, przebiera się... przywdziewając zmęczony wyraz pyska i robiąc sobie wory pod oczami. Poza tym, błękitne umaszczenie, tęczowa grzywa, znaczek taki, jaki zawsze, totalnie nie Rainbow Za to Devil Marks maskuje się dużo lepiej, stąd umyka bohaterkom. No i cóż, jego kreacja znów zyskuje, bo okazuje się przebiegły, myślący odrobinkę naprzód, a przy tym doskonale zdaje sobie sprawę, że jest śledzony i obserwowany. Pytanie tylko, od jak dawna to wie. Chociaż z drugiej strony, z tak "bystrym" ogonem jak Rainbow Dash, to w sumie nietrudna sztuka Ale ok, niech mu będzie Ogółem, zupełnie niezłe opowiadanie, lekkie w odbiorze, łączące w sobie elementy serialowe i poważniejsze, przywodzące na myśl alternatywne uniwersum autora, w taki sposób, że nie gryzie się to ze sobą i po prostu rozbudowuje autorską wizję. Dzięki znajomości wydarzeń z głównego cyklu, odbieram „Śmierć...” jako pozornie niewinną zapowiedź nieuniknionego, ciszę przed burzą, takie ostatnie tchnienie normalności. Noc, krew i kły I rzeczywiście – to opowiadanie z całą pewnością dalekie jest od serialowego, wypada wręcz ludzko, zważywszy na niegodziwość rzeczy, które ono podejmuje... chociaż nie obyło się bez wpadek (sztuk dwie), przez które odbiór fanfika nieco stracił. Po pierwsze, pamiętam, że w „Mrocznej duszy” była wzmianka (myśl Marksa), że hazard za panowania Celestii byłby nie do pomyślenia. Ale zaraz, hazard nie, ale walki psów już tak? Domyślam się, że autorowi chodziło o to, że za rządów Pani Dnia takie walki i zakłady były nielegalne, ale odbywały się w podziemiu, a za panowania Fluttershy, np. hazard jest już legalny i odbywa się jawnie, w biały dzień. Niemniej, miałem z tym drobny kłopot i myślę, że dobrze by było to uściślić. Nie trzeba wiele, wystarczy jedno-dwa zdania, że np. zanim Celestia tego zakazała i zaczęła z całą stanowczością ścigać organizatorów takich wydarzeń, odbywały się one późną porą i tak dalej, i tak dalej. Taka drobna uwaga, nic poważniejszego Na pierwszy rzut oka, treść zapewne dla niejednej osoby okaże się trudna do przełknięcia, szczególnie miłośnicy zwierząt mogą odczuwać niemały dyskomfort. Na dzień dobry otrzymujemy zdecydowanie nie-serialowy opis rzeczy, wszystko utrzymane w mrocznym, bezwzględnym, zimnym wręcz nastroju. Jasny sygnał, że to półświatek pozbawiony współczucia, dobroci, to brudna, przesiąknięta szemranymi interesami oraz niegodziwością rzeczywistość, nic przyjemnego. Dokładnie tak, jak potrafi o tym pisać autor – zwięźle, solidnie, może i rzemieślniczo, ale w taki sposób, że dociera to do odbiorcy. Robi się ciekawie, gdy dowiadujemy się, że walki psów organizuje gang. Ba, więcej, w tekście – o ile dobrze pamiętam – pada wręcz, że to mafia, więc tak jakby wyższy poziom przestępczości zorganizowanej. No i to jest właśnie ten moment, w którym mam kłopot z odbiorem. Pierwsza rzecz – gang został, przynajmniej w mojej opinii, przedstawiony dosyć niewiarygodnie, wręcz groteskowo, co mocno kontrastuje z wprowadzeniem oraz resztą opowiadania, acz nie w taki sam sposób, co przy sadze „Owsa na tysiąc sposobów”. Zupełnie jakby obrzydliwa, pełna zła rzeczywistość, przedstawiona jakby realistycznie, zmieszała się z realiami kreskówkowymi, gdzie mamy tych niby strasznych gangsterów, ale to nie są groźni ludzie (tzn. kuce) władzy, którzy wzbudzają respekt i strach, bo mogą zrujnować ci życie, ale tacy komiksowi, przerysowani złoczyńcy, którym przytrafiają się śmieszne żarty. No, może trochę przesadziłem, ale gdy przypomnę sobie o drugim zgrzycie, tj. postaci bossa mafijnego, wówczas wszelkie wątpliwości znikają. Może nie ze względu na aparycję, ale Pink Pig? Serio? Może gdyby to był jakiś polityk, albo prezes megakorporacji, ewentualnie ludzik z Monopoly a'la bankier z teledysku „Land of Confusion” w wykonaniu Disturbed, wówczas być może to by się jakoś prześlizgnęło. Niemniej, jeżeli to miał być szef mafii, don, ojciec chrzestny, wówczas bardzo mi przykro, ale to już czysta groteska, przez którą cierpi opowiadanie. Po prostu nie wiem, czy to jest na poważnie, czy to jakiś pastisz, a może eksperyment...? Mam odczuwać zakłopotanie, dyskomfort, bo po jednej stronie psy zagryzają się nawzajem, ku uciesze gawiedzi, która radośnie obstawia zakłady, czy też śmiać się, bo grubas dał się podejść Devil Marksowi, a tak poza tym, to porusza się trochę jak bańka-wstańka i się śmiesznie denerwuje? Może, żeby przedstawić to obrazowo – w latach 60 ukazał się słynny już, niezwykle memogenny serial animowany ze Spidermanem, który przez najwyraźniej żałośnie mały budżet ze wszystkich możliwych złoczyńców zrobił karykatury, z których nie można się nie śmiać (tu zdecydowanie przoduje według mnie Rhino, Zielony Goblin, Sęp to w sumie tez niezły aparat był), z drugiej strony serwując za nowych złoczyńców jakichś mongołów (Super Swami xD), robociki czy bałwanki, nie pamiętam już dokładnie. W każdym razie, niby jest trawiony przestępczością Nowy Jork, niby są super złoczyńcy, ale tego się nie da oglądać na poważnie (nawet jak na animacje), to jest po prostu śmieszne, to jest serial-mem. Może to krótkie opowiadanie Darkbloodpony'ego to jeszcze nie są te rejony, ale faktycznie miałem podobne skojarzenia. W mojej opinii, autor powinien postawić na stuprocentowo nie-serialowy, mroczny, ciężki klimat, efekt byłby dużo lepszy. W każdym razie, wydaje się, że pod koniec opowiadanie próbuje mimo wszystko jakoś te elementy połączyć, zmiksować w taki sposób, by nic jaskrawo nie odstawało od reszty, powiedzmy coś a'la (o ironio)„Wszystkie psy idą do nieba”. No i cóż, pod koniec jest lepiej. Znów jest bardziej mrocznie, bardziej na poważnie, czuć nawet pewną dozę zagrożenia, mimo świadomości, że Devil Marks musi przeżyć, bo przecież występuje w późniejszych opowiadaniach. Z drugiej strony, jego sposób na oszukanie dona i wygranie walki jest trochę kreskówkowy, ale to akurat wyszło ok. Nic odkrywczego, można się było tego spodziewać, ale komponuje się z ogólną atmosferą tekstu o wiele lepiej, niż ten groteskowy Pink Pig, który ani trochę nie wzbudza respektu. Hm, a może to było celowe działanie autora? Cóż, tak czy inaczej, zupełnie tego nie kupuję. Po prostu rozwiązanie, które mi akurat nie podeszło. W każdym razie, Marks oczywiście wygrywa, no i udaje mu się zdobyć upatrzone psy bez szwanku, a dlaczegóż to ich potrzebuje, tego dowiemy się już w kolejnym odcinku Ogółem, moje wrażenia były mocno mieszane, nadal tak do końca nie wiem, jak traktować tę historię. Z perspektywy czasu, ma w sobie więcej powagi, mroku oraz bezwzględności, aż trudno uwierzyć, że to serio Equestria, w której jeszcze panują królewskie siostry, lecz pozostaje pewien niesmak po kilku, w mojej opinii, niefortunnych/ nietrafionych zabiegach odnośnie przedstawienia stojącego za nielegalnymi walkami psów gangu. Generalnie, jako kolejny odcinek mini-serii będącej wprowadzeniem do sagi „Owca na tysiąc sposób”, może być, ale na moje oko, autor mógł zdecydować się na czysto mroczny klimat. Byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że przez cały mierzył w coś podobnego, gdyż w takim wypadku autentycznie nie rozumiem, skąd pomysł na taką kreację mafii. No, ale na upartego, mógłbym się czepiać np. a skąd oni mają tam takie określenia jak mafia (polecam sprawdzić sobie skąd się wzięło to słówko i jak to się ma do historii przestępczości zorganizowanej ), czy też podobne formy przestępczości zorganizowanej (a tutaj to polecam wgłębić się w historię migracji, prohibicji, co ma do tego Sycylia itd.), ale myślę, że nie ma to sensu. Wystarczy mi, że domyślam się, co chciał nam przedstawić autor. Niemniej, zwracam uwagę, że mafia to dosyć duże słowo, ja wiem, że współcześnie jego znaczenie się rozmyło, ale wciąż, zwróciło to moją uwagę. W Szponach Chaosu Kolejny odcinek, całe szczęście miksujący różne nastroje w sposób przypominający główną sagę, zatem jest dobrze W ogóle, jest to satysfakcjonująca kontynuacja obu poprzednich opowiadań (nie tylko ostatniego), jako że powraca Twilight oraz Rainbow Dash, jak również wątek ich śledztwa, które – jak się okazuje – od początku zostało powierzone agencji, co ciągnie dalej motyw, który przewinął się w zakończeniu „Nocy, krwi i kłów”. Jednocześnie, Devil Marks wprowadza w życie swój plan, toteż dowiadujemy się, po co mu były psy. Początek rozpoczyna się dosyć klimatycznie, aż mi się pewna creepypasta przypomniała (chodzi mi o wzmiankę o tym, że w zdjęciach zostają uchwycone cząstki duszy fotografowanej persony). Miło, nie powiem, że nie. Jest to przede wszystkim dodanie nowego wątku (do pociągnięcia dalej w następnym odcinku), generalnie podoba mi się to, jak poszczególne rzeczy wydają się być zaplanowane przez autora od początku, co finalnie również miało miejsce także przy głównej sadze. Mamy też rozszerzenie charakterystyki Devil Marksa, czyli motyw jego uczucia do Starlight Glimmer, jako że swego czasu zaimponowała mu swoją wizją świata oraz próbą jego opanowania. Wierzy, że ją odzyska i że wspólnie uda im się zaprowadzić nowy, wspaniały porządek. A w tym celu, musi doprowadzić do upadku księżniczek, poczynając od Twilight Sparkle Rozpoczyna się zatem gra w kotka i myszkę, acz Devil Marks nie zdaje sobie sprawy, że ściga go jeszcze odlotowa agentka w postaci... Bon Bon? Chyba tak. Ano, pod koniec, gdy ta zwraca się do Twilight, brakuje akapitu. W ogóle, miejmy to za sobą i obejrzyjmy sobie formę. „Po prostu” oddzielnie, kropeczka na końcu dialogu niepotrzebna. Wtrącenie odnosi się do wypowiadania przez postać kwestii, nie opisuje innej czynności, nie związanej z mówieniem, dlatego nie trzeba tam znaku interpunkcyjnego To zdanie to niezły bałagan. „Znalazłsza”, zapewne zamiast „znalazłszy”, „u” zamknięte w „podniosła”, nie wspominając o niekonsekwencji w używanym rodzaju, tj. Bon Bon najpierw podniosła kłódkę, a potem rzucił Rainbow. Pewnie literówka, niemniej aż trzy błędy w jednym zdaniu zwracają uwagę czytelnika. Generalnie, tekst jest w kilku miejscach niedopracowany, zwykle błędy przedstawiają się właśnie tak, jak to pokazałem na przykładach, z reguły nie ma tego wiele, ale gdy już jest, potrafi rozproszyć. Byłoby dobrze, gdyby poza konkursem autor przysiadł jeszcze raz, uważnie przeczytał swoje dziełko i spróbował popoprawiać różne literówki i takie tam Powracając do fabuły, gdy protagonistki już myślą, że mają Marksa zapędzonego w kozi róg, okazuje się, że to była – cóż za niespodzianka – przygotowana przez niego pułapka i że to on przez cały czas je śledził. W miejscu, do którego je zwabił, wybucha awantura, a Devil Marks prezentuje przez bohaterkami oraz przed nami swoją unikalną zdolność, która rzeczywiście przysparza Twilight kłopotów... jednakże Bon Bon zjawia się akurat na czas, by odwrócić przebieg starcia. Generalnie, nie chcąc spoilerować więcej, niż ponadto, co właśnie napisałem, wspomnę, że tempo akcji okazało się dosyć dynamiczne, ale nie miałem wrażenia, że autor opowiedział historyjkę za szybko. Miałem wręcz wrażenie, że uprzednio dokładnie zaplanował, które scenki mają się w tekście znaleźć i w jakiej kolejności. Ogółem, mimo niedoskonałości w formie, według mnie było ok, taki kulminacyjny odcinek tej mini-serii, po którym oczywiście pozostaje niedosyt, ale jest to zdrowy rodzaj niedosytu, jako że jest wiedza o tym, że lada moment przyjdzie pora na czwarty, ostatni odcinek, który – mam nadzieję – godnie zamknie ten mini cykl i w pełni nakreśli sylwetkę tego, od którego wszystko się zaczęło... chociaż to decyzja Fluttershy okazała się kluczowa Opisy w porządku, klimat przypominał znajomy miks elementów serialowych z nie-serialowymi, czyli wzbudzające ciekawość połączenie niekanoniczności z odruchami, czy sytuacjami, które przywodzą na myśl coś, co mogłoby wydarzyć się na ekranie, w ramach autentycznego odcinka. Jakkolwiek naciągane mogłoby się to wydawać, ale jednak. Poza tym, poważniejszych zarzutów nie mam. Niby nic specjalnego, ale przez fakt, że jest to część czegoś większego, dłuższej sagi, którą już znam, muszę ocenić ów tekst nieco łagodniej. Bez przedłużania, sprawdźmy co nas czeka w ostatnim odcinku. W promieniach zachodzącego słońca Po niedługim namyśle, pokuszę się o stwierdzenie, że ostatni, czwarty odcinek, był jednocześnie tym najbardziej serialowym, a na pewno najmniej "wyczynowym", najmniej mrocznym, brakowało akcji, ale za to było spokojnie, bardziej SoL-owo. W sam raz na epilog, skoro mieliśmy już punkt kulminacyjny Devil Marks został schwytany i przebywa w areszcie, podczas gdy Twilight (najwyraźniej Celestia podeszła z dystansem do tego, że jej niegdyś najwierniejsza uczennica, wbrew obietnicy, jednak próbowała uprzedzić agencję), prowadzi swoje małe dochodzenie, po czym decyduje się opowiedzieć o wynikach śledztwa Starlight, jako że w jakimś sensie to, co odkryła, dotyczy niedawnej dyktatorki, a obecnie uczennicy lawendowej księżniczki. Nie da się ukryć, że Starlight Glimmer miała swego czasu ogromny wpływ na Devil Marksa, co ukształtowało go tym, kim jest obecnie, a co niekoniecznie jest w smak księżniczkom, czy powierniczkom elementów harmonii. Jeżeli jest ktoś, kto mógłby przemówić mu do rozsądku, to będzie to Starlight we własnej osobie. Czy Devil Marks ma jeszcze szansę na odmianę swojego życia, a może to Starlight znajduje się pod czyimś wpływem i w rzeczywistości nie jest sobą? Ogólnie, opowiadanie przypomina troszkę poprzedni odcinek – było krótko, zwięźle, na temat, miałem znajome wrażenie, że autor od początku zaplanował sobie, co ma się znaleźć w fanfiku, w jakich ilościach oraz w którym momencie. Wyszło całkiem całkiem, zero poczucia negatywnego niedosytu (w końcu mamy ciąg dalszy, całkiem obszerny ), tudzież wrażenia, że opowiadanie było niekompletne. Moim zdaniem, „W promieniach zachodzącego słońca” sprawdza się jako zwieńczenie „Demonów przeszłości” i daje sszerszy kontekst temu, co się dzieje w głównych, dłuższych opowiadaniach, składających się na sagę „Owsa na tysiąc sposobów”. Jeśli chodzi o postacie kanoniczne, to jestem zadowolony. Nie były to najwierniejsze kreacje, jakie w życiu widziałem, ale spełniły swoje zadanie, podobały mi się. Czy to poszczególne interakcje, pozy, mimikę, wszystko mogłem sobie wyobrazić na bazie tekstu i nie gryzło się to ze sobą, więc w porządku. Ciekawie czytało się o ołtarzyku, czy też reakcji Starlight, a scena końcowa, gdy Devil Marks ma widzenie, wydała mi się idealna na zakończenie. Fakt, tekst jakby urywa się, dostajemy zapowiedź ciągu dalszego, ale ów ciąg jest, stąd cykl „Demony przeszłości” działa jako prequel, chociaż wydaje mi się, że dobrze się stało, iż najpierw zapoznałem się z główną sagą, znajomość początków Devil Marksa mogłaby zbić nieco aurę tajemniczości, którą daje się poczuć podczas lektury sagi „Owsa na tysiąc sposobów”. Niestety, nie obyło się bez paru błędów, dotyczących oczywiście formy. Przykładowo: Poza interpunkcją, zdanie kiepsko brzmi, no i tak: „spieszące się do swych domów pegazy”, to ok, ale za moment przewija się „głosu Pinkie Pie (...)” i nie wiem, czy zabrakło jakiegoś słowa? O co chodzi, że widziały głos? Prędzej słyszały. Co tu się stało? Zdanie ok, tylko brakuje przecinka, po „słońca”. Jednocześnie, to chyba pierwszy raz w „Demonach przeszłości”, kiedy przyuważyłem dosyć dużą amplitudę w jakości/ brzmieniu zdań. Są zdania pogmatwane, jak przytoczyłem przed chwilą, a są również zdania całkiem ładne, takie jak to. Zastanawiam się, czy autor jedne fragmenty pisał w skupieniu i natchnieniu, gdyż bardzo chciał je napisać, ale drugie już za bardzo mu nie szły, bo natchnienia/ czasu brakowało, a może czuł się mniej zaangażowany w „spoiwo”, które miało połączyć te najlepsze fragmenty w jedną, logiczną całość. Tak myślałem, aż zacząłem czytać uważniej i to jednak nie jest kwestia całych fragmentów, ale zdań je tworzących. To całkiem ciekawe, bo główna saga wzbudzała ciekawość i była na swój sposób intrygująca – o czym zresztą już pisałem – ale wynikało to z treści, ze świata przedstawionego, alternatywnego do tego, który znamy z serialu. Natomiast tutaj, ciekawi mnie jak wyglądał development poszczególnych odcinków i jaką autor miał wizję, dotyczącą tego, jak miały one wyglądać. No, pomijając ograniczenia wynikające z konkursu. Brakująca spacja. W ogóle, skoro jesteśmy w temacie, skąd te podwójne spacje przed i po pauzach, zamiast których powinny być półpauzy? W sumie, chyba wcześniej o tym nie wspominałem, ale generalnie w każdym odcinku mamy widoczne, długie pauzy, a powinny być półpauzy. Nie pamiętam już, czy raz po raz przewijały się dywizy (no bo zwykle to one błędnie występują zamiast półpauz), ale wypadałoby się temu przyjrzeć. Poza tym, oceniam opowiadanie jako najbardziej klimatyczne z całej czwórki. Pozostałe odcinki okazały się pod tym względem – pomimo pewnych zgrzytów – w miarę równe, a to się nieco wybija Czytało się całkiem dobrze, miejscami bardzo przyjemnie, ze względu właśnie na te ładniejsze zdania i momenty. Cóż, pora napisać wreszcie coś więcej na temat postaci Devil Marksa. Generalnie, pod kątem designu, usposobienia oraz sposobu działania, nie mogę się przyczepić – jest ok. Niestety, ale tylko ok. Wiadomo, Marks wiele zyskuje po zapoznaniu się z całością sagi, jednakże brakuje mu w „Demonach przeszłości” czegoś charakterystycznego, czegoś, co, mówiąc kolokwialnie, dodałoby jego kreacji „pieprzu”. Bo wydaje się troszkę standardowym złoczyńcą o wprawdzie niby średniej mocy, ale o wystarczająco niecodziennej naturze, by sprawić kłopoty. Jeśli nie charakter, to chyba najbardziej na wyobraźnię działa motyw sekty oraz jego fanatycznych wyznawców. Znaczy się, w jaki sposób oddziałuje na kucyki na szerszą skalę, nawet niż Starlight Glimmer (Uczeń przerósł mistrzynię?), żeby pozrywać więzi rodzinne i wzbudzić nienawiść do Elementów Harmonii, do księżniczek. Z perspektywy czasu, troszkę niewykorzystany potencjał. Wątek zakochania się w Starlight... Cóż, dobrze, że mieliśmy ołtarzyk, generalnie nie weszliśmy głębiej w sferę emocjonalną, czy w uczucia, ale w sumie to, co już jest, spełnia swoje zadanie (wszakże nie miał to być [Romans]), aczkolwiek nie oszukujmy się – motyw znany i oklepany, nie ma powodów do zachwytu, myślę, że czy to w fanfiku, czy w filmie, czy grze, wszyscy już to widzieliśmy. Stąd bardziej atrakcyjny wydaje mi się wątek ideologiczny, tj. wizja świata, jaką chciałby ziścić Devil Marks, wprawdzie po to, by odzyskać swoją Starlight, ale ok, niech będzie. No i ostatnia rzecz – imię bohatera. Teraz, gdy jest już po wszystkim... troszkę średnio mi pasuje. Nie jest to najmhoczniejsze, najbardziej edgy imię, jakie znam, niemniej brakuje mu kreatywności. Czy miałbym jakieś swoje propozycje, gdyby swego czasu autor zaprosił mnie do sztabu prereadującego? Hm, czy ja wiem? Vile Mark? Nefarious Glyph? Wicked Stamp/ Staple? Ominous/ Sinister Stigma? Możliwości troszkę jest, może nadal nie byłoby to faktyczne imię, jakie mógłby otrzymać kucyk w tym świecie, ale zawsze można wyjaśnić fabularnie, że to nie jest prawdziwe imię, ale imię, które ów bohater sam sobie nadał, gdy wyruszył na krucjatę. Grunt, że da się wywalić „devil”, co nie tylko jest troszkę wyświechtane, ale nadaje niepotrzebnego, demonicznego wydźwięku, główny powód, dla którego, gdyby to ode mnie zależało, rozważyłbym alternatywne imiona/ ksywki Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o „Demony przeszłości”. Generalnie, całkiem niezły, chociaż niedoskonały prequel do serii „Owsa na tysiąc sposobów”, nie tylko pod kątem formy, ale także miejscowych zgrzytów związanych z klimatem, tudzież z tym, jak elementy kreskówkowe mieszają się z poważniejszymi, przez co odbiorca ma kłopot z odbiorem tekstu, ale tak w ogóle, to dosyć dynamiczna historyjka ujęta w czterech odcinkach, która dobrze sygnalizuje to, że lada moment wszystko się zmieni, gdzie człowiek ma poczucie, że te serialowe przebłyski, to są jedne z ostatnich przebłysków, zanim znajomy świat ulegnie wielkim zmianom, chociaż wiele pomaga znajomość głównej sagi. Niemniej, było to wystarczająco wciągające, bym chciał doczytać do końca. Jasne, mogło być lepiej, forma mogła być lepiej dopracowana, ale to, co już jest, nie powoduje szczególnie złych wrażeń, w żadnym wypadku. Było w porządku. Tylko w porządku, ale jednak. Generalnie, podtrzymuję, że początkowo lepiej zabrać się za główną serię, a potem, ewentualnie, sięgnąć po prequel. Powiem przewrotnie, że same „Demony przeszłości” średnio radzą sobie jako samodzielny utwór, niby jak najbardziej można go przeczytać bez znajomości sagi „Owsa na tysiąc sposobów”, jednakże na surowo wrażenia mogą okazać się zbyt mieszane, by zachęcić czytelnika do lektury serii. Jako że ma to być kontynuacja „Demonów”, ktoś mógłby nastawić się na kolejne perypetie Devil Marksa, czy też średnio zobowiązującą lekturę o gościu, który zadurzył się w Starlight i troszkę zbyt poważnie wziął do siebie ideę równości, a przecież główna saga jest zupełnie o czymś innym i oferuje znacznie więcej, niż można się spodziewać po samych „Demonach”. Również w materii pytań, które dosyć długo pozostają bez odpowiedzi. Stąd, chyba lepiej będzie zapoznać się z całością cyklu, zaś ów prequel potraktować jako uzupełniającą ciekawostkę Pozdrawiam i życzę powodzenia przy kolejnych projektach!
  5. Oto jestem tutaj, w wątku poświęconemu ostatniej jak dotąd części serii o alternatywnym uniwersum wymyślonym przez szanownego Darkbloodpony'ego, która to seria niespodziewanie wciągnęła mnie natychmiast, jak zabrałem się za „Żółte oblicze strachu”, czyli pierwszy sequel do „Owsa na tysiąc sposobów”, który mimo wszystko, zagnieździł się w pamięci. Jasne, przez ten czas parę szczegółów zdążyło wylecieć z głowy, wspomnienia dotyczące poszczególnych scen stały się bledsze. Jednakże nie zapomniałem tego dziwacznie zaskakującego w swoim brzmieniu tytułu, ilekroć go wspominałem, odnosiłem wrażenie, że mimo upływu czasu, pamiętam to, co się wówczas wydarzyło w fanfiku, czułem ten klimat. Pierwotnie miałem rozłożyć sobie lekturę na poszczególne okazje, ale finalnie wyniknął tego taki oto maraton. Pewnie większość nie podzieli mojej opinii, a przynajmniej nie w stu procentach, lecz ów alternatywny świat wydał mi się na tyle zagadkowy, intrygujący, a przy tym tak ujmująco dziwaczny (najlepszym określeniem wydaje mi się angielskie „bizarre”, w znaczeniu: „very strange or unusual, especially so as to cause interest or amusement.”), że aż nie mogłem tak po prostu przerwać, czułem, że musiałem czytać dalej, pomimo trudnej tematyki, ciężkiego klimatu, widocznych i poważnych niedoskonałości w formie oraz sporadycznie udzielającego się niedosytu. Chciałem wiedzieć więcej, chciałem się dowiedzieć, co się wydarzyło, dlaczego jest, jak jest oraz jakie kryje się za tym głębsze znaczenie, bo jakoś instynktownie wyczułem, że autor zaplanował coś więcej, coś, co miałoby czytelnikiem wstrząsnąć, skłonić go do refleksji. O ile poprzednie fanfiki podejmowały losy zbiegłych z obozu sto czterdziestego czwartego kucyków, oszczędnie dawkując informacje o przeszłości znajomego świata, a okazyjnie bawiąc się w drobne światotworzenie, o tyle „Mroczna dusza” okazała się być czymś zupełnie innym. Autor musiał trafić w jakieś moje ukryte gusta, z których nie do końca zdaję sobie sprawę (a przynajmniej nie jestem ich świadom), a może po prostu jako odbiorca mam dodatkowe słabości do pewnych treści, nawet na poziomie koncepcyjnym, toteż jakość wykonania nieszczególne mi przeszkadza, co nie oznacza, że zamierzam przemilczeć tę kwestię – wrócę do niej później. Na razie czuję potrzebę nakreślenia tego, skąd mogą się brać moje odczucia i dlaczego zapewne bardzo długo nie zapomnę o tej historii (mam na myśli całość cyklu). Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że moja opinia będzie, przynajmniej do pewnego stopnia, ewenementem Przede wszystkim, gdy zdałem sobie sprawę, że już nie będę czytać o znajomych z poprzednich opowiadań postaciach, że pora zostawić za sobą obóz sto czterdziesty czwarty oraz obóz zero, lasy, pustkowia i inne znajome lokacje, odczułem dziwny dyskomfort. Trudno mi to wytłumaczyć, ale długo zastanawiałem się co z Yell, co z Pinkie, Spikiem, miałem wrażenie, że gdy nie śledzę ich losów, to w obozie zero dzieje się coś złego. Potem miałem kłopot z identyfikacją wrażeń, gdyż... jakoś nie byłem do końca przekonany, czy nowe opowiadanie ciągnie fabułę do czegoś konkretnego. Nagle znalazłem się w Canterlocie i o ile pojawienie się Fluttershy, Discorda, wciąż żywego Devil Marksa, a potem Whine Stara zaintrygowało mnie i zmusiło do dalszego czytania, nie powiem, że na skraju krzesełka, ale przez moment miałem taką myśl, o tyle, gdy przewinęła się Lili Moon, Coco Angele, potem Foksi, czy postacie drugo-, trzecioplanowe, które mimo wszystko poznajemy z imion, nie czułem się jakoś szczególnie zaangażowany w lekturę. Ot, jakieś nowe postacie, których wcześniej nie widziałem, jakieś perypetie, zwykła codzienność, niejasne relacje Fluttershy-Devil Marks, plus błędy formy, które odwracały uwagę od czytania. Potem zaczęło się udzielać wrażenie rzemieślniczej roboty, a ja zacząłem wątpić... I wtedy to akcja zaczęła się rozkręcać, wątki zazębiać, aż stopniowo zaczynałem uzyskiwać odpowiedzi na niemalże wszystkie pytania, jakie krążyły mi po głowie, jeszcze za czasów „Owsa na tysiąc sposobów”. Kulminacją tego okazał się „Dziennik Fluttershy”, czyli ukryty suplement do opowiadania, który rozwiał wszelkie wątpliwości i rzucił nowe światło na wszystko – to, co siedzi w głowie Fluttershy, co wspólnego z całym zamieszaniem ma Devil Marks, mało tego, dostajemy jasne podpowiedzi odnośnie tego, od którego momentu w chronologii serialu kończy się kanon, a rozpoczyna alternatywny bieg wydarzeń, wymyślony przez autora. Bieg trwający już trzynaście lat, warto dodać. Zdecydowanie, zaczyna się niewinnie. Odwiedzamy Fluttershy i nareszcie widzimy jak ona funkcjonuje, jak rządzi, jaki ma stosunek do poddanych oraz swojego ostatniego przyjaciela, dowiadujemy się także o jej wewnętrznej walce, chociaż trudno nazwać to walką, skoro ma świadomość tego, że zbyt daleko zaszła, by nagle się wycofać, toteż jej droga wydaje się nie mieć powrotu, zaś jej koniec, mimo wszystko, okazuje się niejasny. O możliwym ciągu dalszym jeszcze wspomnę, ale, na dzień dzisiejszy, wygląda to tak, że krocząca swoją ścieżką protagonistka, mając wątpliwości, świadomość, że postępuje źle, ale po to, by pokonać większe zło i wreszcie uwolnić wszystkich, raz na zawsze, nagle zatrzymuje się... i stoi. Idealną reprezentacją tego będzie słońce, które na końcu opowiadania utknęło w pozycji zachodzącej, przynosząc wieczny zmierzch. Co zresztą także wydaje się mieć głębsze znaczenie, a przynajmniej zapowiada... coś złego? Poważnie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ostateczny wydźwięk niniejszego komentarza to będzie takie: „The hidden genius of Oats In a Thousand Ways Saga”. Użyłem tytułu pierwszego opowiadania dla uproszczenia, ale wiecie, o co chodzi W każdym razie, drogi ku temu, dlaczego słońce utknęło oraz podpowiedzi, dlaczego to jeszcze nie koniec żmudnej, smutnej walki Fluttershy, szukajcie w tekście Podpowiem tylko tyle, że niemałą role odegra w tym Devil Marks oraz sam Discord, któremu... po rozważeniu wszystkich za i przeciw, szczerze kibicowałem. Jak dla mnie, jedna z tragiczniejszych postaci tej serii. Wydaje mi się, że im dalej, tym więcej scen, które siedzą w głowie, nie zdziwiłbym się, gdyby w założeniach autora miały one próbować łamać serce odbiorcy (czyli takie "heartbreaking moments from..."). Tak czy inaczej, imponuje subtelna przewrotność wszystkiego, co opisał w ramach tegoż wątku autor, może pod kątem formy, czy finezji przekazu to nie było wiele, wręcz nic nadzwyczajnego, ale na mnie osobiście podziałało. A może po prostu to dzięki świadomości, tego, co się wydarzyło w poprzednich odsłonach cyklu. Pamiętając to dobrze, pochylając się nad losem tych postaci, ale i wzdychając na stratę co niektórych charakterów, by nagle zmienić lokację i obsadę, dowiedzieć się tego, jak się to miało według Fluttershy skończyć, a co jednak nie miało miejsca, to było coś. Naprawdę, trudno mi to wytłumaczyć Ale to nie jest jedyny wątek, jaki przyjdzie nam śledzić w ramach „Mrocznej duszy”. Równolegle będziemy śledzić losy Whine Stara, który przyjeżdża do stolicy ze specjalnym pakunkiem dla swojej królowej, jednak wie on doskonale (i my też, o ile znamy poprzednie części cyklu), że zawartość pakunku jest trefna i że prędzej czy później Fluttershy zorientuje się, że ją zawiódł. To z kolei będzie oznaczać straszne konsekwencje, nie tylko wobec niego, ale także najbliższych, których zresztą w opowiadaniu poznajemy. Stąd, postanawia wraz z rodziną ulotnić się jak najdalej, w czym jednak przeszkadza mu alkohol, co pokazuje, iż jest to postać niejednoznaczna, która również jest targana własnymi demonami. Początkowo ów wątek poboczny traktowałem jako filler, jednakże analizując to dokładniej, zauważyłem, że w „Mrocznej duszy” autor próbował ukazać nam inną, jasną stronę natury poszczególnych złoczyńców. Do tej pory przebywaliśmy w obozie sto czterdziestym czwartym, obserwowaliśmy los skazańców oraz między wierszami dowiadywaliśmy się o królowej Fluttershy, która to zgotowała im taki los, co z kolei nadzorował Whine Star. Widzieliśmy do jakiego stanu, wprawdzie pośrednio, doprowadzili poszczególne kucyki, między innymi Rainbow Dash. To raczej nie stawiało tych postaci w korzystnym świetle. Mierząc się z gęstą atmosferą, poczuciem zaszczucia i zagrożenia, myśleliśmy o nich, jak o bezwzględnych czarnych charakterach, których motywów wprawdzie nie znaliśmy zbyt dokładnie, lecz wierzyliśmy, że wiedza ta nie jest potrzebna, bo zbyt dobrze ich poznaliśmy, po owocach. A teraz nagle okazuje się, że Whine Star również jest w jakimś sensie skonfliktowany (przesłanki o tym mieliśmy już przy okazji sekretnego zakończenia „Żółtego oblicza strachu”), że planował coś za grzbietem Fluttershy, zdając sobie sprawę, że to i tak wyjdzie na jaw (inaczej nie chciałby od razu po przekazaniu pakunku spakować rodziny i wyjeżdżać), jednocześnie kontynuował nadzorowanie w wyznaczonym mu obozie, realizując rozkazy i utrzymując w niewoli kucyki. Mało tego, najwyraźniej jego rodzina (głównie córka) miała ograniczone pojęcie o jego pracy, stąd podoba mi się scena, w której Lili Moon podsłuchuje rozmowę rodziców, dowiadując się w ten sposób o zajęciu ojca. Początkowo nie może uwierzyć, że mógłby dokonywać czegoś tak okrutnego jak pozbawianie kucyków skrzydeł. Zresztą, sceny, w których jest zmuszona patrzeć, jak Whine zwraca nadmiar napojów wyskokowych, pomagać mu zwlec się i położyć do łóżka, nie należą do najprzyjemniejszych i potrafią brzmieć przejmująco. Ale głównie z uwagi na wiek klaczki oraz beztroskę jej życia, jaką próbuje nam na początku opowiadania sprzedać autor. Ma się wrażenie, że to nie jest w porządku, że mała musi się przedwcześnie zmierzyć z bądź co bądź dorosłymi problemami. Koniec końców, na pewno chce się kibicować Coco oraz Lili, natomiast wobec Whine Stara pozostają wątpliwości, acz najpewniej nie miał wyboru i groźba Fluttershy, odnosząca się do jego córki, nie była jedyną. Stąd, o ile pozostaje złoczyńcą z poprzednich opowiadań (właściwie, to jedną z postaci negatywnych, prześladujących protagonistki), o tyle w jakimś sensie można uznać jego poczynania za usprawiedliwione, jednak nie okazał się taki zimny, zły, jak sądziłem początkowo. Dosyć przewrotnie wykreowana postać, wobec której nie wiadomo na sto procent, czy jej współczuć, czy ją rozumieć, czy ją usprawiedliwiać, czy też potępiać, nienawidzić. Z Fluttershy sprawa ma się... troszeczkę inaczej, ale też jest dziwnie, acz w tym intrygującym znaczeniu. Tak na dobrą sprawę, to jej pierwszy duży występ, nie licząc „Drżyjcie przed Drżypłoszką” stąd wszystkie niuanse dotyczące jej charakterystyki są świeże. A raczej, byłby, gdyby nie okazało się... jak wiele swoich kanonicznych cech zachowała. To również było dla mnie przewrotne, ale zdecydowanie bardziej niespodziewane, niż w przypadku jasnej strony Whine Stara. Głównie mam na myśli stare nawyki, tj. utrzymujące się uwielbienie do natury oraz zwierzątek (skąd zresztą wzięła się stylizacja pomieszczenia sypialnego), ale również niepewność, przesadna uprzejmość oraz – paradoksalnie – obawa przez uczynieniem komuś krzywdy, co najlepiej widać przy okazji wstawek dotyczących jej treningów, lekcji fechtunku. Nie jest agresywna, a wręcz przewrażliwiona. Ale to nie jedyny moment, gdzie udziela jej się ta stara Fluttershy. Jednocześnie, ta sama postać, potrafi zachowywać się kompletnie jak nie ona – podnosić głos, krzyczeć, besztać, cynicznie grozić Devil Marksowi, nakłaniając go do czynienia jej woli, mało tego, ta sama, najwyraźniej w głębi duszy przyjacielska Fluttershy... Dokładając do tego kreację Discorda, przypominając sobie zapodany cytat, da się dostrzec, że Fluttershy na swój sposób jest bezwzględna, chociaż ma jak najlepsze, szczytne (jak mniemam) intencje, co jeszcze lepiej przybliża jej dziennik – wspomniany suplement do opowiadania. Odebrałem to tak, że ona cały czas ma świadomość, że źle robi i że gdyby miała wybór, nigdy by się na to nie zdecydowała, że gdyby dało się jakoś inaczej doprowadzić do uwolnienia kucyków i odczynienia tego, do czego posunęły się księżniczki, podporządkowując sobie poddanych, to wybrałaby tę inną drogę. No właśnie, wybór. Kwestia wyboru, przeznaczenia, motywy te także są podejmowane w fanfiku. Ironiczne, wydaje się, że Fluttershy chce dobra i wolności nie tylko kucyków, ale również ciał niebieskich. A w tym celu, musi doprowadzić swój plan do końca... na który początkowo zdecydowała się, gdyż nie miała innego wyboru. A co, jeśli z przeznaczeniem nie da się walczyć i w rzeczywistości tylko wydaje jej się, że działa na rzecz wolności wyboru innych i że sama podjęła o tym decyzję, a w rzeczywistości po prostu wypełnia wolę losu? Im głębiej się w to wczytywałem, tym lepiej dostrzegałem podchwytliwość poszczególnych sytuacji i wątków, czy też pewną ironię, ale i bezsilność, co przekładało się na dosyć smutny nastrój oraz przeświadczenie, że w tej walce tak naprawdę nie ma obiektywnie dobrych stron, że nie da się uratować wszystkich, a postacie są skazane na przeznaczenie, które ich nie oszczędza, a walka z góry skazana jest na porażkę. Mocna sprawa. A powracając jeszcze do postaci – chyba Discordowi należą się ode mnie przeprosiny, jako że wcześniej podejrzewałem go o manipulowanie Fluttershy, fałszywą przemianę i bycie mastermindem stojącym za wszystkim. A okazało się, że, na swój dziwaczny sposób, był jednym z ostatnich sprawiedliwych i postacią pozytywną, która do końca wierzyła w przyjaźń i że mimo wszystko tak trzeba, bo przecież kto mu poza Fluttershy pozostał? Jakby tego było mało, wyszło na jaw, iż od początku, tak naprawdę, był przeznaczony na stracenie. Nie spodziewałem się zastać w takiej roli Pana Chaosu, domyślam się, że w jakimś sensie jest to dla niego deprymujące i rozwiązanie to znajdzie swoich przeciwników, ale pochwalam odwagę autora, że napisał to po swojemu i że ostatecznie w tekście znalazło się to właśnie rozwiązanie. Inne. Niespodziewane. Przewrotne. W jakimś sensie tragiczne. Właśnie – czytelnika uderza „beznamiętność” Fluttershy wobec wszystkiego, czego dokonuje i co się wokół niej dzieje. Użyłem cudzysłowu, gdyż, jak wspomniałem, przejawia część swoich kanonicznych cech, ale nigdy nie ma z jej strony zdecydowanej reakcji, takich jak oczyszczający płacz, rozpacz, błaganie o wybaczenie, emocjonalne miotanie się itd. Wprawdzie parę razy, w ramach wspomnień minionych lekcji fechtunku, narrator wspomina o lekkich załamaniach bohaterki, ale nigdy nie jest to nic poważnego, no i należy do przeszłości. Odebrałem jej obecną kreację, jako postać opanowaną, chwilami przerażająco wyrafinowaną. I zarazem słabą. Tak to widzę. Kończąc rozważania o postaciach i fabule, uważam, że autor zaskoczył. Chociaż wiele sobie dopowiedziałem, w kontekście własnej interpretacji tego, co zostało mi zaserwowane, uważam, że udało się napisać wydarzenia i charaktery niejednoznaczne, skonfliktowane, takie, które można rozpatrywać na różne sposoby i wobec których można mieć różne odczucia. Opowiadanie startuje niepozornie, wręcz rzemieślniczo, lecz im dalej, tym bardziej się wszystko zazębia, a czytelnik otrzymuje coraz więcej fragmentów, które starają się go przekonać, że... powinien się przejmować. Plus wszystko to, co miało miejsce w poprzednich opowiadaniach... Teraz widzę, że autor sprytnie poskąpił nam informacji o tym, co się wydarzyło i co doprowadziło do stanu widocznego w „Owsie na tysiąc sposobów”, celowo zataił motywy poszczególnych postaci oraz stosunki między nimi, zamiast tego pokazał w praktyce, co się dzieje i jak wielkie zło skaziło ten bajkowy, pastelowy świat. Przedstawił znajome postacie w trudnych sytuacjach, nie omieszkując dorzucić kilka autorskich. Napisał warunki trudne, stworzył atmosferę zaszczucia, zimna, bezwzględności, brudu i smrodu. Najpierw to pokazał, równocześnie zasiewając w odbiorcy ziarno niepewności. I dopiero teraz karty zostały odsłonięte Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak podejrzewać, że od początku tak to sobie rozplanował i że pozostał konsekwentny w realizacji problemu. Absolutnie się tego nie spodziewałem, ale... kurczę, wyszło dobrze A zatem, przejdźmy do mniej przyjemnych rzeczy, czyli formy. Wielka, wielka szkoda, gdyż pod tym względem, opowiadanie powróciło do „Żółtego oblicza strachu”, w sumie, nie jestem pewien, czy tym razem potknięć wszelakiej maści nie przewinęło się jeszcze więcej. Nadarzyło się tego tak dużo, że moja uwaga była konsekwentnie odwracana od fabuły, przez co nie mogłem jej analizować na bieżąco, ciągiem. Że nie wspomnę o co ciekawszych opisach, np. domostwo Discorda, tudzież odkrycie anomalii, przez co Devil Marks był w stanie wkroczyć do domeny Pana Chaosu, również całkiem ciekawie opisanej. Niektóre błędy wydają się tak podstawowe, że aż trudno mi uwierzyć, że umknęły uwadze autora i korektorów. Z kolei inne usterki kontynuują trend widoczny w poprzednich opowiadaniach, głównie brak konsekwencji wobec stosowanego rodzaju. O pauzach i sporadycznych dywizach już nie wspomnę. Ale wspomnę o interpunkcji, która w wielu, oj, wielu miejscach kuleje, głównie brakuje przecinków. Tego początkowo nie widać, lecz im dalej, tym bardziej rzuca się to w oczy. Podobnie jak stylistyka, która po prostu mogłaby być lepsza, wręcz powinna być lepsza, gdyż można było się spodziewać, że autor nabiera doświadczenia wraz z kolejnym popełnionym tekstem, a w międzyczasie pewnie sobie coś przeczytał itd. A jednak, jest pod tym względem cały czas tak samo. Dostrzegam próby stosowania różnych zamienników, coby uniknąć powtórzeń, ale np. stosowanie jako zamiennika określenia „badass” w tekście pisanym po polsku, wydaje się co najmniej niefortunne. Dlaczego nie nasze „twardziel”? W podobnym formacie co poprzednio, zamieszczam garść przykładów. Literówka i podwójna spacja. W pierwszym zdaniu opowiadania. Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, chodzi między innymi o to, by zachęcić do czytania, zaciekawić, stąd przynajmniej dlatego warto by było zwrócić uwagę na to, czy otwarcie tekstu nie zawiera błędów, przez które przeciętny czytelnik zdecyduje się na dzień dobry podziękować fanfikowi, bo skoro tak wygląda początek, to jakie kwiatki muszą występować później? Literówka, a nadal nie zaszliśmy dalej w tekst, więc podtrzymuję swoją uwagę odnośnie rozpoczęcia tekstu. Tutaj akurat fragment technicznie jest poprawny, ale... skoro jej nie odpowiedział, to nie powinna „odpierać”, ale np. kontynuować wypowiedź. Na pewno mu nie odparła, co najwyżej mówiła dalej, skoro nie odezwał się do niej słowem. Osobiście, dałbym „(...) ale nie patrzeniu na to, co się za nim znajdowało”. Jeżeli pozostać przy „znajduje”, wówczas to „ę” na końcu jest zbędne, kolejna literówka. Skąd te potrójne, podwójne literki? Myślałem, że to taka maniera mówienia postaci, ale ona tylko w tym jednym momencie tak przemawia. Co się stało? Brakuje przecinka przed „zauważając”, a poza tym, apostrof jest niepotrzebny. Powinno być po prostu „Ruby Bolta”. Jeżeli apostrof, to wystarczy samo „Ruby'ego”. Oto niekonsekwencja, o której wspominałem już niejeden raz. Najpierw „karmelowy pegaz opuścił”, a za moment, choć dopiero w kolejnym zdaniu, jest „przebiegła”, czyli zmiana rodzaju. Brakujący przecinek przez „schodząc”. Znów to samo. „Pegaz (…) zatrzymał się”, a potem „sięgnęła”, a poza tym, w dwóch miejscach brakuje przecinków. W ogóle, zmodyfikowałbym szyk: „Pokonawszy kilka skrzyżować, ominąwszy dworzec kolejowy, pegaz zatrzymała się pod sklepową wiatą warzywniaka.” Nie podobają mi się wtrącenia w nawiasach – użyłbym półpauz. Poza tym, spacja przed i po przecinku, co jest błędem. Brakuje bodajże dwóch przecinków, no i literówka, którą zaznaczyłem Cadance „Kontuarze” przez „rz”. Bo „kontuar”. Osobiście, wolałbym „oczu”. Tę anomalię. Przez „ę”, nie „ą”. Poza interpunkcją, prędzej powinno być „wigwamu”. Poza tym, radziłbym sprecyzować, jaki to wigwam, gdyż są takie zwykłe, wyglądające jak chaty, ale są również wigwamy tipi, wyglądające jak stożkowate, indiańskie namioty. Wbrew pozorom, to istotny szczegół Literówka. Sprytne Przyjemny fragment, jeden z tych, w których moim zdaniem przebija się ta serialowa wersja Discorda, aż człowiek na krótką chwilę zapomina, że to jest fanfik Niemniej, kropka nie powinna znaleźć się po „postaci”, ale po „księgowego”. Brakujący przecinek. Chyba miało być „powstrzymywały”. „Zewsząd”, no i „towarzyszył” przez „rz”. To tylko wybrane przykłady, podobnych rzeczy znajdziemy w tekście dużo więcej, nie wspominając już o stylistyce, która troszkę kuleje. Mimo najszczerszych chęci, natrafimy na powtórzenia, w ogóle, szkoda, że po tylu opowiadaniach słownictwo nie uległo widocznemu wzbogaceniu, co przełożyłoby się na ładniejsze, bardziej detaliczne opisy. Ale wszystko jest do nadrobienia i wierzę, że autor ma warunki, by poprawić się na tym polu – wystarczy jak będzie uważniej pisać, tudzież po skończonym pisaniu ostrożnie czytać własne dzieło i wyłapywać różne usterki. Dobrym pomysłem może być także poszerzenie grona korektorów i prereaderów. Jest na to kilka sposobów, tak jak na owies W każdym razie, forma jest niedoskonała, w tekście znajdziemy sporo błędów, często zupełnie podstawowych, które raczej nie powinny się wydarzyć, o ile nie jest to pierwsze opowiadanie pisarza dopiero rozpoczynającego swoją przygodę z fanfikami. Ponieważ w przypadku Darbloodpony'ego tak nie jest, należy zwrócić na to uwagę, przestrzec i zaapelować, aby na przyszłość poświęcić formie więcej uwagi, chociażby po to, by uniknąć wpadek interpunkcyjnych i ortograficznych. Ano, skoro o tym mowa, to przy okazji zarzucę paroma przykładami z „Dziennika Fluttershy” Brakujące przecinki, zjedzone „c” przy okazji rozdeptywania. To słówko na samym końcu, to co to właściwie miało być? „Niedźwiedzio-coś tam”? To chyba powinno być jedno zdanie. Zamiast kropki, przecinek, między „świąt” a „przyglądałam”. „Zasługuje”, bez „ę” A tak poza tym, to prawda „Artykuły”, „psychoterapeuty”, no i przecinki Tak poza tym, notorycznie przewijały się plecy zamiast grzbietu, raz moim oczom ukazywał się drakonektus, innym razem draconequus, no i oczywiście imię księżniczki miłości. To jest Cadance, nie Candance, jak You Can Dance To chyba tyle odnośnie formy. Nie jest tragicznie, nie jest bardzo źle, ale jest szerokie pole do poprawy, szczególnie te kluczowe punkty, gdzie mamy widoczne jak na dłoni orty, tego nie są się przeoczyć. A skoro mowa o „Dzienniku Fluttershy”, nie spoilerując zbytnio, to był moment, w którym ostatnie tajemnice zostały rozwiązane, a ja uzyskałem odpowiedzi na pytania dotyczące postawy Fluttershy – jak do tego doszło, co się jej przytrafiło, jak długo trwała przemiana i jaka w tym szaleństwie jest metoda. Pomysł, by w zwykły fanfik wpleść formę dziennika uważam za trafiony i wykonany zupełnie nieźle. Poszczególne wpisy czytałem z niegasnącą ciekawością, ale i w napięciu, zupełnie jak przy okazji ulubionych pamiętników z poszczególnych Residentów, czując, że pomału zbliżam się do czegoś niewypowiedzianie złego, do czegoś, o czym nie powinienem wiedzieć Jest to również moment, w którym dowiadujemy się odkąd leci alternatywne uniwersum Darkbloodpony'ego. Samo w sobie, jest to dosyć wstrząsające. Podobnie jak motywy Fluttershy oraz paralele do Celestii, czy Starlight. Przyznam, że koncepcja nikczemnych znaczków wydaje mi się ciekawa, no i jakoś się to wpisuje w szeroki kwantyfikator talentów. Mało tego, gdy przypomnę sobie zachowanie Fluttershy z otwarcia sezonu piątego, no to sobie myślę, że w sumie ona mogłaby dojść do takich wniosków. Mogłoby tak być, byłaby do tego zdolna. To znaczy, chodzi mi o to, że prawie kupiła ideologię Starlight Glimmer. No i zapoznając się z jej przemyśleniami, chociaż dostrzegam dziury w rozumowaniu i pewne nieścisłości/ niekonsekwencję, miałem wrażenie, że ona w sumie ma ciekawe spostrzeżenia, natomiast analizując jej działania w kontekście tych zapisów, można dojść do wniosku, że ona cały czas wie co robi i chciała to zrobić. Niemniej, po tym, co przeczytałem, a do czego powróciłem myślami po tym, co odkryłem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z przemyślaną od początku do końca, złożoną, niejednoznaczną i zaskakującą, intrygującą w swoim przekazie historią, chociaż wykonaną niedoskonale z... no, będę szczery, z masą błędów, aż szok, że tyle ich było i że wiele z nich okazało się być tak prostymi usterkami, które nie powinny mieć miejsca. Poważnie, nie podziewałem się zastać czegoś podobnego w którymś z kolei dużym dziele autora, który przecież powinien już mieć niemałe doświadczenie. Cóż, każdemu się zdarza. W każdym razie, mam nadzieję i trzymam kciuki, że w przyszłości forma ulegnie poprawie Jasne, co niektórzy pewnie będą zdziwieni, a czym to tak właściwie ja się jaram? Ano, jaram się, opowiadanie mi podeszło i jak się zaczytałem, odnalazłem w cyklu motywy, które osobiście do mnie trafiają i które mnie ciekawią, bo lubię o nich rozmyślać, bo chciałbym o nich czytać itd. Oprócz tego, było to dla mnie niemałe zaskoczenie, a praktycznie niezmiennie sprawne tempo akcji oraz umiejętne przeplatanie ze sobą wątków zadziałało jako dodatkowy czynnik wciągający i niektóre fragmenty naprawdę śledziłem w pewnym napięciu. Nie jest to seria dla każdego, ale należy jej się szansa, chociażby z uwagi na różne zagrania oraz pomysły, jak to ze sobą zazębić, co i kiedy ukryć przed czytelnikiem, a co i w jaki sposób przed nim ujawnić i tak dalej, i tak dalej. A odnosząc się do posłowia oraz kwestii ciągu dalszego – cóż, byłem niezdecydowany i trochę o tym myślałem. No bo z jednej strony mamy niektóre wątki domknięte, pozostałe otwarte, w związku z czym możemy samodzielnie wyobrażać sobie, co by się mogło wydarzyć dalej, ale z drugiej... Aż lekki dreszczyk poczułem na te przemyślenia Myślę, że to by było coś. Czas pokaże, ale liczę, że tak czy inaczej, będzie dobrze Cykl polecam w całości, acz osobom nie aż tak wrażliwym, otwartym na alternatywne scenariusze, lubiącym się zaczytywać i doszukiwać znaczenia w pozornie niewiele znaczących szczegółach „Mroczna dusza” raczej nie radzi sobie jako samodzielne opowiadanie, stąd rekomenduję zapoznać się z cała serią. I myślę, że mimo pewnych niedociągnięć, wielu niedoskonałości w formie, warto. Nie jest to taka krótka historia, ale wciąga, jest ciekawa. Specyficzna. W każdym razie, jak do tej pory, nie przyszło mi zmierzyć się z czymś podobnym Pozdrawiam!
  6. Pora na kolejny, drugi sequel „Owsa na tysiąc sposobów” i, z tego co widzę, nie ostatni, co w sumie mnie cieszy, gdyż kilkukrotnie wyraziłem swoje zainteresowanie cyklem oraz dalszymi losami bohaterek, pomimo tego, że nie wszystkie pomysły w pełni rozwijają swój potencjał, zaś wykonanie pod kątem formy oceniłbym jako średnie, z zadatkami na niezłe, jeśliby pochylić się nad stroną techniczną i wnikliwiej poczytać tekst, w poszukiwaniu błędów. Ponieważ należy się spodziewać, że wraz z każdym kolejnym tekstem dany twórca zyskuje doświadczenie, uczy się czegoś nowego, miałem nadzieję, że „Zapach krwi” zapoczątkuje trend wzrostowy, no i błędów będzie coraz mniej. Liczyłem też na to, że tym razem koncepcje na ciąg dalszy zostaną zrealizowane obszerniej, w bardziej satysfakcjonujący sposób, nie ryzykując wrażeniem niedosytu, ani poczuciem, że autor miał fantastyczne pomysły, tylko zabrakło mu pojęcia jak je napisać. W komentarzu mogą pojawić się SPOILERY dotyczące wydarzeń i rewelacji z poprzednich osłon cyklu! To nie żart, czytacie na własną odpowiedzialność! „Zapach krwi” kontynuuje historię zawartą w „Żółtym obliczu strachu”, a rozpoczyna się niemal idealnie w punkcie, w którym zakończył się ów fanfik. Tytuł może sugerować jakieś wampiryzmy, stwarzać nadzieję na pojawienie się postaci kucoperzy, ale jednak nie, po prostu nawiązuje do nadzwyczajnego talentu znanej z poprzednich opowiadań Yell, która to wraz z Pinkie i Trixie próbuje jakoś zadomowić się w okrytym pewną legendą Obozie Zero, będącym swego rodzaju azylem dla zbiegów z obozów pracy i zarazem namiastką poprzedniego świata, zanim Fluttershy objęła władzę absolutną. Niestety, tutejsi okazują się dla zagubionej Yell dość okrutni, co może szokować tym bardziej, że jej nowi prześladowcy są niewiele młodsi od niej samej. Czarę goryczy przelewa załamanie, w wyniku którego klacz atakuje jednego ze swoich prześladowców, ściągając na siebie gniew pozostałych mieszkańców. Podczas gdy Pinkie i Trixie zajmują się własnymi problemami, do obozu dociera Ruch Oporu złożony ze Znaczkowej Ligii (a raczej z tego, co z niej zostało), a także Rainbow Dash oraz Cande. Jakby zbliżający się proces Yell nie stanowił wystarczającego utrapienia dla przywódcy Obozu – Spike'a – za bohaterkami niestrudzenie podąża Sent, który po poprzedniej potyczce nie zrezygnował z wypełnienia swojej misji. Znajduje Obóz Zero i zasadza się na swoje cele, jedna po drugiej, wykorzystując to, że przyjaciółki starają się dowieść o niewinności Yell i uchronić ją przed karą główną. Nie mają pojęcia, że ten, który na nie poluje, jednocześnie okazał uwięzionej nastolatce wsparcie, lecz z jakiego powodu? Kto przetrwa ten morderczy wyścig z czasem? Komu się powiedzie? Kto poniesie śmierć, a kto przeżyje i jak wydarzenia te wpłyną na relacje między przyjaciółkami? Odpowiedzi szukajcie w fanfiku No dobrze, zarys fabularny przedstawiłem nie aż tak precyzyjnie, może lekko chaotycznie, ale chciałem uniknąć spoilerowania wprost, gdyż fanfik obfitował w wiele sytuacji i zdarzeń, których nic, a nic się nie spodziewałem i za to już na stracie otrzymuje ono ode mnie punkty, bo lubię być zaskakiwany, tym bardziej, że fabuła okazała się nie mniej absorbująca, niż poprzednim razem Samo prowadzenie wątków przypomina patent z „Żółtego oblicza strachu”, ale miałem wrażenie, jakoby tym razem opowiadanie sztywno trzymało się jednej lokacji, zaś poszczególne wątki nie były takie „odległe” od siebie i że w gruncie rzeczy są to składowe jednego tylko wątku. Poprzednim razem w sumie też tak było, ale miało się wrażenie, że opowiadanie przybliżało jednocześnie kilka różnych historii, zaś w „Zapachu krwi” śledzimy tak naprawdę jedną, główną historię, po prostu tym razem obsada postaci jest znacznie okazalsza. W ogóle, było to coś innego. Już nie tak przygodowo, mimo sprawnego tempa, z tekstu wyziewało [Slice of Life], ale dosyć posępne, trudne do przełknięcia, podejmujące rzeczy niewesołe, utrzymywane w klimacie smutku, niepokoju. No właśnie. Opowiadanie przez większość czasu z powodzeniem reprezentuje wszystko to, czego należy się spodziewać po tagu [Sad] czy też [Dark], jednakże od czasu do czasu zdarzają się niefortunne wrzutki, które rozluźniają ten klimat i niekiedy zakrawają o lekką groteskę. Nie powiedziałbym, że pod tym względem jest podobnie, co w „Żółtym obliczu strachu”, nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie – widać postęp i tych luźniejszych elementów jest mniej (i dobrze). Jednakże, o ile poprzednio mieliśmy ten nieszczęsny wątek fekalny (w „Zapachu krwi” dosyć stonowany), o tyle w tymże fanfiku narrator od czasu do czasu zarzuci „różową wariatką” czy „gównem”, co mimo wszystko odnosi podobny efekt, choć jest on słabszy. Mam na myśli to, że pewnych rzeczy można po danych postaciach się spodziewać, mogą być różnie kreowane, również poprzez specyficzne słownictwo, czy manierę mówienia, ale to jest narrator. Powinien być bezstronny, neutralny i przynajmniej jeśli nie jest to opowiadanie z tagiem [Comedy], powinien zachowywać pewną powagę. Rozumiem chęć stosowania zamienników, ale w moim odczuciu te wstawki godziły w nastrój i niepotrzebnie ryzykowały stworzeniem wrażenia groteski. To jednak jest najmniejszy problem, jeśli idzie o styl pisania. Chociaż widzę pewne postępy, określiłbym, że dokonują się one w niezbyt zadowalającym tempie, toteż w „Zapachu krwi” również uświadczymy całkiem sporo błędów stylistycznych (najczęściej polegających na błędnym szyku zdań, tudzież napisaniu ich w taki sposób, że nie brzmią dobrze, czy naturalnie), interpunkcyjnych, jakieś orty także się znajdą. Błędy te są widoczne, niekiedy zdarzała się sytuacja taka, że musiałem przystopować lekturę i zastanowić się nad zastanym zdaniem, miałem kłopot z natychmiastowym ogarnięciem tego, co autor miał na myśli. Rzeczy te odwracają uwagę od treści i psują ogólne wrażenia tym bardziej, że czytelnik cały czas ma świadomość tego, że są to proste sprawy i trwa w przeświadczeniu, że wszystkiego szło uniknąć, gdyby poświęcić na przedpremierowe sprawdzenie tekstu jeszcze trochę czasu, może znaleźć dodatkowego korektora. Zanim zamknę kwestię formy i przejdę do tego, co chciałbym pochwalić, przytoczę kilka przykładów, w podobnym formacie, co ostatnio. Dosyć ważny przykład, gdyż jest to początek opowiadania, a już mamy drobną usterkę: „(...) solone korzenie bukszpanu i wszelkiej maści oraz jagody.” Wszelkiej maści – co? Przyznaję, przybliżenie kucykowej kuchni na dzień dobry to nietuzinkowe otwarcie i ciekawe szczegóły, budujące świat przedstawiony na bardziej codziennym obszarze, ale żeby od razu zjadać słowa? W mojej opinii lepiej byłoby zastosować „szukaliśmy jej”, „naraz” piszemy łącznie. Podobnie, jak przy „Żółtym obliczu strachu”, tak i tutaj, zwracam uwagę, że jeżeli w scenie biorą udział wyłącznie postacie żeńskie, lepiej zastosować rodzaj żeński, czyli „powinnyśmy”. O ile pamiętam, nie było tam chłopa, stąd moja uwaga Przecinek po „i” zbędny, skoro to jedyne „i” w zdaniu. A zdanie w porządku, szkoda, że jakość poszczególnych fragmentów pod kątem technicznym potrafi niekiedy tak widocznie się „wahać”, ale to nadal nie były największe amplitudy, jakie zdarza się widzieć w fanfikcji. A to jeden z przykładów, gdy musiałem zatrzymać się i chwilę pogłówkować. Wszystko przez to „zamknęła się”. Domyślam się, że postać w całości zanurzyła się w opisywanej mazi? Wyobrażam sobie efekt „zamknięcia się” powierzchni płynnej mieszaniny, jednak w zdaniu tym brzmi to słabo. Wszystko w porządku, jedynie rodzaj – z obozu uciekała grupa żeńskich postaci, więc Trixie powinna w tym samym rodzaju się wypowiadać. Poza tym, są pauzy zamiast półpauz. W gruncie rzeczy, tu akurat do formy nie mam większych uwag, ale pozwolę sobie zadać pytanie do autora – czy wiesz kim są maruderzy z definicji i czym się zajmują? Sam niekiedy mam z tym kłopot, lecz przy zamiennikach wszelakich trzeba uważać na znaczenie słów, konotacje i takie tam. Swoje błędy popełniłem, ale wciąż – jeżeli to serio maruderzy, to z tekstu w ogóle to nie wynika. Zwłaszcza, że to raczej nie jest typowo wojenna rzeczywistość Brakuje przecinka. „Sweetie”, jedno „i” za dużo. Ponownie, rzecz rozbija się o stosowany rodzaj. Najczęściej widać to ilekroć pojawia się Sent – raz, gdy zostaje wymieniony z imienia, jego poczynania są pisane w rodzaju męskim, ale gdy tylko w tekście figuruje on jako „zebra”, rodzaj zmienia się na żeński. Ogółem zdaję sobie sprawę, że niekiedy może to być zagwozdka, ba, sam mam podobne dylematy, jednak wydaje mi się, że dobrze jest systematyzować te rodzaje, a przynajmniej zachowywać jeden, ten sam rodzaj na zdanie, a najlepiej cały akapit. Tutaj, o ile pamięć mnie nie zawodzi, scena dotyczy Yell (postaci żeńskiej), a ponieważ jest zwykłym kucykiem, łatwiej systematyzować rodzaj. Zamiast „kucyk ziemski”, mogłaby być „klacz ziemska”. Plus, nieodmienione imię Spike'a. „Naprędce” łącznie. O właśnie, o tym wspominałem – „wyrwał”, a za moment „zapisała”. Chociaż w ramach jednego zdania, dobrze by było zachować jeden rodzaj. „U” otwarte Litrówka. Samo zdanie niby ok, ale wydaje mi się, że autora stać na więcej. Tym bardziej, że był to jeden z bardziej przygnębiających, refleksyjnych (jak się domyślam) fragmentów, gdzie ważnym było zachowanie klimatu. Interpunkcja. Przecinki w złych miejscach W prządku, skoro mamy za sobą kwestię niedopracowanej formy oraz stylu, który momentami szwankuje i nie zachowuje jednolitej, dość solidnej, niezłej jakości, pora skupić się na fabule. Przede wszystkim, po raz kolejny chciałbym pochwalić sprawne tempo akcji, nawet, jeżeli momentami było one realizowane kosztem dłuższych, bardziej urozmaiconych opisów, tudzież lepiej napisanych dialogów, wzbogaconych przez satysfakcjonującą narrację (tzn. wtrącenia narratora). Historia ponownie mnie wciągnęła i cały czas byłem ciekaw, co wydarzy się dalej, ponadto, nie opuszczało mnie wrażenie, jakoby na protagonistki cały czas czaiło się zło, głównie w postaci Senta, jednakże później okazało się, że sam Obóz Zero również nie jest tak do końca przyjaznym miejscem. W tym sensie, było dosyć przytłaczająco, chyba głównie dlatego, że mieliśmy tu zatrzęsienie negatywnych postaci, zaś pozytywne przez większość czasu w sumie niewiele mogły, dało się odczuć bezradność. Oprócz tego, wydarzyło się sporo rzeczy, których w ogóle się nie spodziewałem i które w jakiś sposób mnie zaskoczyły, czy przejęły, rozbudzając wyobraźnię, dzięki czemu fanfik lepiej zapadł w pamięć. Przykłady? Już podaję, tylko uprzednio wydam jeszcze jedno ostrzeżenie w związku ze SPOILERAMI zdradzającymi szczegóły fabuły oraz losów poszczególnych postaci. Proszę uważać! Przechodząc do rzeczy – pierwszym takim wydarzeniem była śmierć Trixie, zadana przez Senta. Przyznaję szczerze, że gdy zdałem sobie sprawę, że te postacie uczestniczą w scenie jednocześnie, domyślałem się już, że to się źle skończy, ale do końca miałem nadzieję, że jednak wydarzy się coś takiego, co lazurową czarodziejkę uratuje, no i myliłem się. Z uwagi na sympatię do tej postaci, było troszkę przykro, tym bardziej, że nie miała najmniejszych szans, co z drugiej strony, wypadło realistycznie. Zarówno sprzedało Senta jako zimnego, zawodowego tropiciela i zabójcę, jak i uświadomiło, że ów świat jest tak okrutny, że śmierć to czasem moment, był kucyk, nie ma kucyka. Zresztą, jakie szanse mogła z nim mieć sama, samiuteńka Trixie? Po drugie, zaskoczyło mnie to, jak Sent obszedł się z nią po zadaniu śmiertelnego ciosu. Miałem wrażenie oddania czci, aktu szacunku dla ofiary, ale nie potrafię konkretnie wyjaśnić, czemu mi to tak siedzi w głowie. Podobnie zresztą, jak wsparcie, które później Sent okazuje Yell. Kolejne zaskoczenie, przesłanki, jakoby nie była to postać jednoznaczna, a zamiast tego taka, która ma swoje własne rozterki i demony, jednakże ujawnienie, dlaczego postąpił wobec Yell właśnie tak, a nie inaczej, można było opisać dużo, dużo lepiej. Ech, kolejny niewykorzystany potencjał. Mogło być emocjonalnie. Cóż, trudno. Wracając do Trixie, przykre było również to, co stało się z jej ciałem po tym, jak Sent ją opuścił. Do tych scen, włącznie z interwencją Spike'a oraz pochówkiem czarodziejki, nie mam zastrzeżeń, bo moim zdaniem wypadły całkiem dobrze. Były przygnębiające, opisane z należytymi detalami, nie dają o sobie zapomnieć po skończonej lekturze i, wyobrażając sobie te momenty, może zrobić się przykro, towarzyszy temu poczucie bezsilności. W sumie, dostrzegam tutaj próbę gry na emocjach – autor nam, czytelnikom zdradził w poprzednim opowiadaniu, że po okolicy grasuje pewien Patykowilk. Teraz pokazał nam scenę śmierci, poinformował nas, że zabójca ciało swojej ofiary po prostu zostawił. Gdy Pinkie i Rainbow ruszają na poszukiwania Trixie, my wiemy już, co się z nią stało, domyślamy się też, że Patykowilk może się na niej pożywić, o czym z kolei protagonistki nie mają jeszcze pojęcia. Tym bardziej, gdy trafiają na miejsce, efekt jest silniejszy, toteż aspekt ten nie tylko chwalę, ale wręcz gratuluję go autorowi, zdecydowanie jedne z najlepiej zrealizowanych scen/ wątków w ramach tego opowiadania. Zaskoczony byłem również niespodziewanym „psikusem” ze strony dzieciarni, która poznaje Yell, niemniej potem... no, mam mieszane odczucia. Tak z lekka. Może coś przeoczyłem, ale dziwi mnie stosunek tej zbieraniny do Yell, jeszcze bardziej zdziwiła mnie jej szarża z toporkiem i to, z jaką łatwością pozostali mieszkańcy obozu dają się przekonać, że uczyniła to z jakichś psychopatycznych pobudek. I że ten mały zginął, chociaż powinni się orientować, że jednak nie. Może zabrakło opisów, a może jakieś szczegóły umknęły mojej uwadze. W każdym razie, było to zaskakujące, ale również nieco... wymuszone? No nie wiem, jakby autor koniecznie chciał wsadzić Yell do klatki i sprawić, byśmy martwili się o jej losy. Co w pewnym sensie jest kuriozalne, gdyż te rzeczy tak dla odmiany wypadły naprawdę dobrze. Kłania się tutaj powiedzenie, że cel uświęca środki. Chyba. W każdym razie, chodzi mi o napięcie, które daje się odczuć w miarę, jak opowiadanie zbliża się do końca. Jak na punkt kulminacyjny, wyszło całkiem całkiem – przede wszystkim, wątki zbiegają się w jednym miejscu, naraz dzieje się wiele rzeczy, naraz wiele spraw ma się rozwiązać. Sweetie Belle i Trixie nie żyją. Wiemy dlaczego Sent nie zabił Yell, a także kogo mu przypomina. Yell nie może liczyć na wsparcie mieszkańców, pomimo śladów, które mogą wskazywać na to, że rzeczywiście została sprowokowana. Do tego Sent cały czas krąży po obozie i jest groźny, jednocześnie, bohaterowie wpadają na pomysł jak go „złapać”, nie mija wiele czasu, zanim proces Yell nabiera tempa oraz złych emocji, Scootaloo „ginie”, dzieje się, dzieje, tylko... Cóż, o ile podtrzymuję, że całościowo punkt kulminacyjny udał się, o tyle zbyt szybkie tempo akcji spowodowało trochę niejasności. Chodzi mi o motyw intrygi z iluzją oraz sprowokowaniem Senta, by się ujawnił, a także odwet Applebloom. Zabrakło opisów, momentami miałem spory kłopot, bo najzwyczajniej w świecie nie wiedziałem konkretnie, co się dzieje. No, akurat przy tym odwecie, spadło to troszkę jak z nieba, miałem wrażenie, że dało się ów fragment napisać dużo lepiej. No, ale tak czy inaczej, było napięcie, były emocje, z kolei gdy było po wszystkim, akcja zwolniła, a czytelnik dotarł do zakończenia, które pozostaje otwarte i w ten sposób oddziałuje na wyobraźnię. Swietna sprawa Generalnie, w większości przypadków pomysły przypadły mi do gustu, miałbym pewne zastrzeżenia co do ich wykonania, ale całościowo jestem zadowolony z tego, co przeczytałem. Coś innego, zatrzęsienie postaci negatywnych, dużo niepewności, bezsilności, ogólnie mało zachęcające realia, ale mimo wszechobecnego zła, przewijają się jasne punkty, postacie działają, próbują mimo wszystko, co samo w sobie jest pozytywne. Przewinęło się więcej szczegółów, między innymi detale odnoszące się do kuchni (i nawiązujące do motywu zdobywania przez Pinkie Pie różnych przepisów na potrawy z owsa), czy też rzemiosła, nie zabrakło tajemniczości i mroku, stąd miałem wrażenie, że świat przedstawiony dokądś zmierza, że autor ma coraz więcej pomysłów na jego rozwój. Wszystko to należy pochwalić, szkoda, że pełen potencjał znów nie został rozwinięty, ale w żadnym razie nie odbyło się to do tego stopnia, by żałować przeznaczonego na lekturę czasu, czy też mieć jakieś szczególnie złe wrażenia. Po raz kolejny autor dał nam tekst, który w sposób godny kontynuuje znaną historię i rozwija postacie, jedne nam zabierając, drugie pozostawiając przy życiu, jeszcze inne przedstawiając po raz pierwszy. No i co by nie mówić... da się zauważyć pewien progress. Bardzo dobrze Tak jak „Żółte oblicze strachu”, tak i „Zapach krwi” niezbyt sobie radzi jako samodzielne opowiadanie, znajomość poprzednich kawałków jest raczej wymagana, niemniej nie przypuszczałem, że fabuła, w ogóle, to alternatywne uniwersum tak mnie pochłonie, tym bardziej, że nadal brakuje w nim lepszego, bardziej wnikliwego światotworzenia, nie znamy szczegółów, genezy tej obozowej, surowej rzeczywistości, niekiedy można się poczuć zagubionym, gdyż informacje są nam podawane w miarę rozwoju fabuły, ale bez należytego „build-upa”, no i sporo pozostaje wyobraźni czytelnika. Co by nie mówić, zabieg ten nadal mi odpowiada i tym bardziej działa na wyobraźnię, jak mogły wyglądać i przebiegać wydarzenia, które doprowadziły do tego, co możemy obserwować począwszy od „Owsa na tysiąc sposobów”. Tym razem nie miałem wrażenia, jakoby cokolwiek zostało wrzucone w tekst bezrefleksyjnie, tak po prostu. Fabularnie, jest dosyć ciekawie, myślę, że po poprzednich opowiadaniach, warto przeczytać i przekonać się co dalej, i w tym sensie tekst jest godny polecenia, jeżeli przedstawione realia Wam podeszły i Was wciągnęły. Pod względem formy, nadal jest stosunkowo sporo do poprawy, nie tylko interpunkcja, ortografa, ale również stylistyka. Znów, nie rozchodzi się o radykalne, daleko idące zmiany, myślę, że wiele zmienią na lepsze zupełnie proste, szybkie rzeczy. Sporo ciekawych pomysłów oraz dobre wyczucie tempa akcji, szkoda, że nie zawsze potencjał poszczególnych koncepcji zostaje w pełni rozwinięty. Szerokie pole do domysłów, poukrywane tu i ówdzie detale, ogólnie, sporo odważnych decyzji w materii kreacji postaci, jest o czym się rozpisywać, jest co wspominać. Warto zaznaczyć, że do opowiadania załączony został mały dodatek, który rzuca światło na rzeczy, o których do tej pory nie mieliśmy okazji czytać, a co mogłoby dać nam lepsze pojęcie o tym, co się wydarzyło, jak to się stało, że jest jak jest itd. Cóż, nie będę psuć innym zabawy, ale powiem tyle: troszkę się zawiodłem na motywach Devil Marksa, podobnie jak na jego kreacji. Tempo akcji dobre. To, co momentalnie zwróciło moją uwagę i nakręciło na więcej, były ostatnie słowa, jakie padły w opowiadaniu, o niecnych znaczkach oraz o tym, co zrobiła Celestia, a co zapragnęła naprawić Fluttershy. Czyżby ci dobrzy mieli się okazać złymi, a Fluttershy w gruncie rzeczy chce pokoju i dobrobytu, a te obozy, ta nowa, nieprzyjazna rzeczywistość, są ceną tego, co musi zostać w tym celu uczynione? Czy to o to chodziło we wstawce w "Żółtym obliczy strachu"? Czy to tego miałem się domyślać? Ciekawe, ciekawe... Myślę, że to uniwersum nadal ma potencjał i jestem ciekaw tego, co będzie dalej, a także możliwych prequeli oraz co tak naprawdę się wydarzyło i o co tutaj chodzi. Nie jest idealnie, ale idzie nieźle i mam nadzieję, że kolejne teksty staną na wysokości zadania, no i że powstanie tego więcej I oby autor wyciągnął wnioski na przyszłość, serwując nam coraz lepszą formę Powodzenia!
  7. Nareszcie udało mi się nadrobić pierwszy sequel do „Owsa na tysiąc sposobów”, który to, choć pamięć o paru szczegółach okazała się dość krótka, nadal wspominam dobrze, nie tylko ze względu na pomysł, ale także wykonanie. „Owies...” okazał się fanfikiem ciekawym i wciągającym, nie dla każdego, z uwagi na tematykę, ale w takim czy innym razie wybijającego się surowością, bezwzględnością, cięższym klimatem, przejmującymi motywami oraz scenami, a także nietypowymi kreacjami postaci. O, właśnie – miks postaci kanonicznych z oryginalnymi, przy czym te pierwsze w nieco innych rolach i relacjach między sobą... znakomity pomysł, solidnie wykonany, myślę, że był to jeden z powodów, dla których tekst tak mnie wciągnął. Te „inne” postacie, w ogóle, inny świat, niedopowiedzenia, pytania bez odpowiedzi, domysły, po prostu masa rzeczy, dzięki którym fanfik okazał się urozmaicony, napisany z pomysłem Postanowiłem przytoczyć swoje poprzednie wrażenia w pigułce, coby mieć nieco szerszy kontekst w ocenie tego, jak radzi sobie „Żółte oblicze strachu” jako kontynuacja, czym nawiązuje do poprzednika, co rozwija, no i co wnosi do alternatywnego uniwersum Darkblodpony'ego. Z niekrytą satysfakcją mogę powiedzieć, że fanfik ten również okazał się wciągający, bardzo sprawnie zrealizował kilka wątków naraz, widzianych oczami określonych postaci, które to wątki, im bliżej końca, zaczęły się splatać, zaś akcja nabierała tempa i trudno było odgadnąć precyzyjnie jak się to skończy. Jak widać, dość podobnie, co ostatnim razem. Zatem gratuluję autorowi konsekwencji, rzeczywiście, „Żółte oblicze strachu” czyta się bardzo podobnie, co „Owies na tysiąc sposobów”, toteż czytelnika przez cały czas ima się wrażenie, że czyta ciąg dalszy znajomej historii, chociaż nie ma tu rewolucyjnych zmian, jako odbiorca nie czułem się wyobcowany, wrzucony w wir nowych wydarzeń, którym brakuje kontekstu, oba teksty są ze sobą mocno powiązane, a fabuła okazuje się spójna w tym sensie, że oba fanfiki przenikają się, uzupełniają i rzeczywiście w ten sposób stanowią jedną, dłuższą historię. Konsekwencja objawia się również poprzez obsadę, acz nie zabraknie paru nowych twarzy. Zajrzymy do obozu niedługo po stłumionej rewolcie, a także prześledzimy losy uciekinierek, z podziałem na Cande, która niemalże na samym początku wpada w sidła Ruchu Oporu (co zresztą wychodzi jej na dobre), na który złożyła się Znaczkowa Liga, pracująca nad zastraszoną do granic możliwości Rainbow Dash, a także zespół Trixie, Yell oraz Pinkie Pie, znanych z poprzedniego opowiadania, na drodze których, oprócz środowiska, staną personalne różnice między nimi. Tropem zbiegłych kucyków podąża Sent – pasiasty tropiciel i opiekun psiarni, który, choć niemy, jest przerażająco precyzyjny i skuteczny w swych działaniach. W międzyczasie, Whine Star wydaje się snuć własne plany, zaś poszlak odnośnie jego intencji nie uzyskamy aż do samego końca, w którym to wystąpi jeszcze jeden znajomy pyszczek. Przyznam, że treść okazała się całkiem bogata i choć brakuje mi obszerniejszych, ładniejszych opisów, czy to otoczenia, czy emocji, to jednak nie odczuwałem niedosytu, zaś tempo akcji nie pozwalało się nudzić, gdyż autor bardzo sprawnie przeskakuje między wątkami i postaciami, prowadząc nas do zakończenia, w miarę jak rośnie napięcie. Generalnie, Darkbloodpony realizował dość proste rzeczy – ot, losy uciekinierów oraz tropiciela, który otrzymał zadanie schwytania ich i zgładzenia każdego, kto stanie mu na drodze, w międzyczasie wybrane postacie nabywają doświadczenie, rozbudowują relacje między sobą, w mniejszym lub większym stopniu zmieniają się. To jednak bardzo powierzchowne podejście do fanfika. Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że najchętniej śledziłem losy Trixie i jej ekipy, tym bardziej, że Pinkie Pie nadal trapią nabyte w poprzedniej części obrażenia, stąd potrzebuje na wszelkie sposoby swój ból uśmierzyć, czy też fakt, iż Yell najwyraźniej zataiła przed Trixie parę szczegółów odnośnie swojego wieku, czy przeszłości, z czego lazurowa czarodziejka bynajmniej nie jest pocieszona. Przez moment grupie grozi rozłam, do którego na szczęście nie dochodzi, a postacie uczą się jak, zaakceptować występujące między nimi różnice, a także popełnione przez siebie błędy. W mojej opinii potencjał nie został tutaj w pełni wykorzystany. Niby to, co już jest, wystarczy nam, czytelnikom, by nabrać pojęcia o tym, co się dzieje, acz między wierszami te relacje aż się proszą o dokładniejsze opisanie, brakuje bardziej emocjonalnego momentu, czy sceny, która w bardziej bezpośredni sposób dałaby nam znać, że w bohaterkach dokonuje się przemiana. Przy Trixie i jej ekipie jest dobrze, bo szczegółów znajduje się tam satysfakcjonująca ilość, ale mogło być ich jeszcze więcej, dzięki czemu ich losy wypadłyby bardziej przejmująco. Autor nie wykorzystał pełnego potencjału tych postaci i przepuścił kilka okazji na emocjonalne, wzmacniające nastrój wstawki. Ale zaraz, to nie jedyne postacie, które biorą udział w fabule, więc może należy poszukiwać takich motywów u innych kucyków? Wydaje mi się, że autor więcej pracy włożył w losy ruchu oporu, a także w przemianę, jaka dokonuje się chociażby przy okazji Scootaloo, a zwłaszcza Rainbow Dash, w sumie, nawet Cande pod koniec wydaje się być podbudowana przeżytymi rzeczami, a już na pewno na nowo zdeterminowana, natomiast relacje między nimi zacieśniają się, nie tylko przez wspólnego wroga, który zasadza się na ich życia. Jest jeszcze jedna, istotna rzecz, ale nie wspomnę o niej z uwagi na to, że byłby to spoiler, a nie chciałbym psuć możliwego efektu... chociaż scenka ta również mogłaby wyjść bardziej przejmująco. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Jeżeli przeczytacie, pewnie zgadniecie, co mam na myśli Po namyśle sądzę, że to właśnie tutaj jest ten obszar, gdzie autor starał się zawszeć coś mocniejszego, w jakimś sensie chwytającego za serce, czy też coś, przez co czytelnik chętniej zacznie protagonistkom współczuć, czy też kibicować. Co ciekawe, niekoniecznie poprzez opisy, ale przez ukazanie nam rzeczy na surowo, takimi, jakie są naprawdę, bez bawienia się w opasłe metafory, porównania, czy analogie. Brak jakichkolwiek figur retorycznych czy kwiecistości języka odpowiada ogólnemu stylowi, nadaje prostoty i nie przedłuża fanfika w sposób sztuczny. To się udało. Po drugie, rzeczywiście pod koniec, gdy doszło do konfrontacji z Sentem, obawiałem się o życie bohaterek i w tym sensie było dużo napięcia, zaś same pojedynki opisane zostały dobrze, bez dłużyzn, bez uciekania się drogą na skróty, manewry opisano dostatecznie obszernie, by móc sobie je wyobrazić (no, może minus te rzuty kamieniem, jakoś trudno mi sobie to zwizualizować, kiedy one tego kamulca podnoszą, wymierzają i rzucają, po jakiej trajektorii on leci, by uderzyć przeciwnika tam, gdzie sugeruje to opis i z takimi skutkami ), a jednocześnie nie w taki sposób, by wywrócić oczami czy parsknąć z niedowierzaniem. Na uwagę zasługuje także kreacja Rainbow Dash. Bardzo długo nie byłem przekonany do jej postaci, lecz po przypomnieniu sobie retrospekcji sprzed... siedmiu (?) tygodni, o ile dobrze pamiętam, zacząłem się zastanawiać, jakie okropności musieli jej wyrządzić, że klacz zachowuje się tak, jak się zachowuje, no i jak reaguje na samą myśl o opuszczeniu klatki. To było dziwne, niekomfortowe, trudno się to czytało. Ale raz po raz zahaczało to o pewną groteskę, za sprawą tzw. wątku fekalnego, którego ani trochę sobie nie przypominam z poprzedniego fanfika. Zastanawia tak duży nacisk położony na regularne wzmianki o oddawaniu moczu, nie tylko przy okazji postaci Rainbow Dash, co w jej przypadku jest spowodowane zadanym wcześniej terrorem, ale ogólnie. Występuje to tak często i gęsto, raz czy dwa razy zostało nawet ubrane w jakieś dziwne, lekko poetyckie szaty, co wzbudza politowanie i psuje nieco klimat. Za którymś razem potrafi lekko zażenować, potem wydaje się zwyczajnie niepotrzebne. Domyślam się intencji, lecz wykonanie okazało się takie, że motyw bardzo szybko traci „świeżość” i przeszkadza, tak odrobinkę. W każdym razie, cieszyły, choć na gorzko, fragmenty, w których Scootaloo stara się obudzić w Rainbow odwagę, namówić ją, przyzwyczaić do myśli o tym, że można egzystować poza klatką i żyć na wolności. Podobnie było z naradami Znaczkowej Ligi, czy też wprowadzeniem Cande w szeregi ruchu oporu. Czytało się to dobrze i tam właśnie znalazły się relacje oraz przemiany, które miałem nadzieję obserwować także przy okazji Trixie, Pinkie oraz Yell. Oczywiście nie jest to opisane w najbardziej wyczerpujący, czy kreatywny sposób w historii, ale urozmaica tekst w sposób w pełni wystarczający, rozbudowując przy tym znajome postacie, nie zapominając o oryginalnych charakterach, co w prostym rozrachunku po prostu sprzedaje nam ich relacje, robi z nimi cokolwiek, co popycha ich losy i historię do przodu, realizuje bądź co bądź śmiałe koncepcje, toteż nie można odmówić autorowi pomysłu. Za to dość mało kreatywne wydaje mi się wytłumaczenie, jak to się stało, iż ta kucykowa rzeczywistość w fanfiku stała się tak surowa, obozowa. To znaczy, zdaję sobie sprawę, że autor na razie rzucił nam tylko luźny trop, skróconą wersję wydarzeń i na pewno nie mamy pojęcia o wszystkim, aczkolwiek koncepcyjnie... nie ma zbytnio nad czym się zachwycać. Nie chcę spoilerować, ale ogółem chodzi mi o to, że pewna znana postać nieco spontanicznie (tak to odebrałem) postanowiła przejść na złą stronę, a że miała w zanadrzu potężnego sojusznika, wiele rzeczy potoczyło się sprawniej, niż w przypadku tradycyjnego puczu, aczkolwiek mamy podstawy, by mieć wątpliwości, czy aby na pewno działała w pełni świadomie. Niby ok, pomysł da się zrealizować interesująco, lecz tutaj odbyło się to bez polotu. Nie żeby była to poważna usterka, domyślam się, że miała to być tylko zajawka i być może kolejne wskazówki otrzymamy w następnym opowiadaniu, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że wątek został wrzucony bez głębszej refleksji. Czyżby za szybko? Możliwe. Ale jestem gotów zmienić zdanie, jeżeli kolejne odsłony cyklu ujawnią prawdę Ale, ale! Niezależnie od tego, co się okaże, jest w tym pewien plus. O ile koncepcyjnie nie wzbudziło to u mnie większego entuzjazmu, a i wykonanie motywu pozostawiło wiele do życzenia, o tyle była to okazja, by uraczyć nas małym character developmentem Pinkie Pie, na co – całe szczęście – autor był łaskaw się zdecydować i co moim zdaniem wyszło całkiem całkiem. Zwłaszcza ten monolog Pinkie oraz wspomnienie, gdy zaczęła wymieniać po kolei wszystkie swoje najbliższe przyjaciółki, aż dotarła do Fluttershy. Naprawdę, całkiem ładnie napisany fragment, niezbyt długi, ale satysfakcjonujący, ukazujący nam imprezowiczkę z jeszcze innej strony. Wcześniej wszystko krążyło wokół owsa – potrafiła być w jakimś sensie sobą, potrafiła być poważna, a teraz otrzymaliśmy dowód na to, że ma świadomość powagi oraz tragizmu zastanej sytuacji, przy czym jej uczucia wobec przyjaciółek wcale się nie zmieniły. Może za głęboko w to wchodzę, może wręcz mijam się z wizją autora, popełniając tę interpretację, ale rzeczywiście – coraz trudniej wyrugować z głowy myśl, że Pinkie Pie jest na najlepszej drodze, by okazać się najbardziej złożoną postacią ze wszystkich. A przynajmniej taką, w której drzemie najwyższy potencjał interpretacyjny i którą można postrzegać na różne sposoby, w zależności od tego, które elementy charakteru się rozpatruje, mając na uwadze to, co wydarzyło się w fanfikach. Mimo wszystko, wciąż wydaje mi się, że koncepcja na spontaniczną zmianę zdania, obojętnie, czy motywowaną jakimiś wewnętrznymi demonami, których dana postać wcześniej nie zdradzała, czy też zgubnym wpływem fałszywego przyjaciela, średnio mi się to widzi i chyba chętniej poczytałbym o początkach tego złowieszczego Devil Marksa, który rozpoczął krwawą rewolucję i najwyraźniej dobrze mu szło, skoro bohaterki miały takie kłopoty z jego pokonaniem Tym razem z fanfika wyziewa przygodowy klimat, który zdecydowanie dominuje nad wszelkimi innymi elementami i który nawet mi się spodobał Czy to poczynania ruchu oporu, czy też podążający za zbiegami Sent, czy też Pinkie poszukująca zioła, które uśmierzy ból jej złamanej szczęki, tudzież baczne wypatrywanie zagrożeń i pułapek, opowiadanie nie marnuje żadnej z okazji na to, by popchnąć akcję dalej, cały czas prowadzi nas do przodu bez przestojów i dłużyzn, ukazuje coś nowego, czy też zarzuca czymś, co być może znajdzie konkluzję w następnym tekście. Przez to wszystko człowiek kończy czytanie usatysfakcjonowany i zaciekawiony, co takiego może wydarzyć się dalej i czy protagonistki, mówiąc kolokwialnie, wyjdą z tego. Podobnie jak przy poprzednim fanfiku. I bardzo dobrze. Coby nie mówić, o ile była w tym znajoma surowość, o tyle nie czułem tak silnego poczucia zagrożenia, czy też zniewolenia, co poprzednim razem. Co chyba ma sens – w końcu przez większość akcji bohaterki spędzają czas na wolności, wymykają się Whine Starowi, walczą o przetrwanie. Zagrożenie udzieliło mi się jedynie wtedy, gdy Sent odnalazł kryjówkę Znaczkowej Ligii i to bez wątpienia się udało. Nie było idealnie, ale w miarę solidnie, wartko, dobrze mi się to czytało. Była pewna nuta napięcia, gdy okazało się, że Trixie i Yell gdzieś wcięło, ale ostatecznie wyszedł z tego urwany wątek, którego kontynuacji spodziewam się w kolejnym fanfiku z tej serii. Za to sama końcówka wydała mi się zaskakująca, troszkę jakby wyjęta z kapelusza, ale wykonana tak, by wzbudzić wrażenie, że autor dokładnie tak to sobie zaplanował i dokładnie tak miało być. Brawo! Wprawdzie zdarzyło mi się wskazać paluchem to, czy tamto, ale generalnie, opowiadanie wspominam jak najbardziej pozytywnie. Czas minął mi przy nim dość szybko, a treść wciągnęła i w miarę pokonywania kolejnych akapitów, nabierałem uznania dla tego, jak sprawnie autor przeplata te wątki, ile się tam dzieje i ile jeszcze może się wydarzyć. Może „Żółte oblicze strachu” nie utrzymało swego rodzaju uroku na tym samym poziomie, co „Owies na tysiąc sposobów”, niemniej okazało się godną kontynuacją, którą najpewniej dobrze zapamiętam Problemy moje z treścią i realizacją co niektórych motywów to jednak wcale nie jest najpoważniejszy problem opowiadania, są to rzeczy czysto subiektywne. Prawdziwym, obiektywnym problemem, jest dość niedopracowana forma tekstu i stosunkowo duże nagromadzenie błędów, czego chyba nie zapamiętałem po „Owsie na tysiąc sposobów”. A przynajmniej nie wydaje mi się, by natężenie problemu było wówczas tak duże. Przytoczę trochę przykładów tego, jak to wygląda, pominąwszy jednak pauzy zamiast półpauz. Przydałby się przecinek po „otoczoną”, poza tym, szwankuje tu styl, zdanie brzmi nie za dobrze, przez te „prostokątne otwory”. Domyślam się, że klacz znalazła się w sieci, zawieszona nad ziemią, jednakże te otwory to – zwłaszcza dla gościa po inżynierii – potworek, który psuje brzmienie zdania, wprowadza zamęt i po prostu źle wygląda, źle się czyta. Albo brakuje przecinka, albo w zdaniu znajdują się jedne, zbędne „trupy”. Tutaj zbyt kwiecista, zbyt poetycka realizacja „wątku fekalnego”, o czym wspominałem przedtem. Niby nic, ze zdaniem nie ma poważniejszych usterek, ale wciąż, nie brzmi ono zbyt dobrze, psuje klimat, czyniąc go bardziej groteskowym, quasi-toaletowo-komediowym. Zwłaszcza, że w tytule oblicze strachu nosi żółtą barwę. Co jak co, ale, po doświadczeniu z „Owsem na tysiąc sposobów”, utożsamiam barwę tę z... I generalnie, wole taką opcję, niż... alternatywę Dotknęła. Brakujące przecinki, no i „wtedy” piszemy łącznie. Drobne rzeczy, acz zwracające na siebie uwagę po dłuższym czasie. Tego typu usterki trapią tekst przez większość lektury, co przekłada się na wrażenie, iż przed publikacją, tekst nie został należycie dopieszczony, a że są to proste rzeczy, dla doświadczonego twórcy nie powinny stanowić kłopotu Wtem. Generalnie, jeżeli podmiot liryczny zwraca się do grupy postaci żeńskich, powinien także użyć rodzaju żeńskiego – „urządziłyście”. Znów – domyślam się, co autor miał na myśli, ale to zdanie po prostu mi się nie podoba. Pomysł był dobry, tylko napisałbym go inaczej. Może coś w stylu: „Yell chłonęła nowe zapachy z pasją godną (...)”. Brakujące przecinki, literówki, brzydko skonstruowane zdanie. Dzik drgnął stojącego po prawej stronie jednorożca czy Cande? Kto zamachnął ogonem, Cande czy kto inny? Przepisałbym to zdanie, nie ma jednak czego się obawiać, gdyż nie chodzi o nic wielkiego, wystarczy je podzielić na dwa odcinki, albo dołożyć parę słów, coby nie trzeba było się głowić nad tym kto od kogo obrywa Niekonsekwencja w rodzaju – najprawdopodobniej zjedzona literka. Przecinki. Literówka. Jest to kolejny raz, gdy proste błędy odwracają uwagę od treści i przeszkadzają w płynnym podążaniu za tempem akcji. Czy ty... Cieszysz się? Cieszysz się? Zsikasz się? Zsikasz się? Przepraszam, musiałem Interpunkcja, czyli kolejny przykład tego, jak błędy mogą spowodować, że czytelnik, zamiast skupiać się na fabule, zaczyna zastanawiać się, co przeszkodziło autorowi w dopracowaniu formy, przejrzeniu napisanej przez siebie treści jeszcze raz, w poszukiwaniu błędów, niedoróbek, uchybień. Wiecie jak to jest, diabeł tkwi w szczegółach A to da się cofnąć do przodu? Po raz kolejny obserwujemy niekonsekwencje w stosowanym rodzaju. Męski miksuje się z żeńskim, raz zebra „nie dał się”, a za chwilę „odskoczyła”, sugerowałbym to usystematyzować. Powiedzenie, że jest to wierzchołek góry lodowej byłoby przesadą – błędów wprawdzie jest sporo, ale nie czynią tekstu aczytalnym, ani nie wzbudzają zażenowania, a po prostu odwracają uwagę od fabuły, postaci, wątków. Z reguły wszystkie są podobnej natury, bo po prostu brakujące przecinki, literówki, niedopatrzenia, zagadkowe spadki w jakości, objawiające się gorzej brzmiącymi fragmentami, bądź zdaniami, nad którymi należy przez moment się pogłowić, takie proste rzeczy, które idzie poprawić szybko, bez konieczności radykalnej przebudowy poszczególnych fragmentów. No, ale tak czy owak, fanfik ma potencjał, przede wszystkim, sprawdził się jako kontynuacja „Owsa na tysiąc sposobów”, który okazał się, na swój sposób, opowiadaniem charakterystycznym, oferującym szerokie możliwości pisania sequeli, prequeli, interqueli, aczkolwiek wymagającym, coby zachować spójność klimatu, realiów, czy też kreacji postaci. Zatem zadanie było niby proste, a jednak nie do końca. Ale autor sprostał, w paru miejscach co prawda nie wykorzystał pełnego potencjału swoich pomysłów, szkoda, że forma jest niedopracowana, ale suma summarum, udało mu się poprowadzić historię dalej w interesujący sposób, stworzył fanfik o wartkiej akcji, sprawnej realizacji kilku wątków o wspólnym mianowniku, między wierszami rozbudowując wybrane charaktery, no i dając intrygującą końcówkę, która nakręca apetyt na ciąg dalszy, za który oczywiście zabrałem się z przyjemnością, niemalże od razu Jednakże o ile opowiadanie radzi sobie jako sequel, o tyle jako samodzielne opowiadanie już niezbyt, toteż rekomenduję uprzednio zapoznać się z „Owsem na tysiąc sposobów” i jeżeli klimat oraz realia świata przedstawionego nie okażą się przeszkodą, zabrać się za lekturę „Żółtego oblicza strachu”. Po namyśle, to może być przedsmak czegoś większego, niekoniecznie finału serii, ale po prostu dalszych losów postaci, nie tylko już znanych, ale nowych, świeżo wprowadzonych, tudzież po prostu nieskrępowanego rozwijania alternatywnego uniwersum. Póki co, wygląda to całkiem nieźle, dość solidnie pod kątem fabularnym, średniawo pod względem formy, ale potencjał nadal jest i zdecydowanie chciałbym przeczytać więcej. Myślę, że warto dać temu cyklowi szansę. Nie jest to łatwa lektura, pewnie co wrażliwsi będą mieli kłopot z przełknięciem tychże jakże surowych, nieprzyjaznych realiów, z kolei wyczuleni na błędy różnej maści zapewne bardziej skupią się na formie, niźli na fabule, ale warto spróbować i wejść jakoś w ten inny świat, spróbować się odnaleźć, prześledzić losy bohaterek Pozdrawiam!
  8. Na początek, takie małe spostrzeżenie z mojej strony – postacie, o ile są należycie opisane, tj. kto ma róg, kto ma skrzydła, a kto tylko własne kopyta, poznajemy ich kolory, imiona, wszystko to jest na swoim miejscu, jednakże miałem wrażenie, jakby fanfik próbował się sprzedać nam nie jako samodzielne dzieło, ale jako któreś z kolei, jako kolejna odsłona czegoś, toteż podchodził do obsady tak, jakby to nie był ich pierwszy występ, ale kolejny, więc zakłada, że czytelnik tak z grubsza je zna. Jeżeli szwankuje mi pamięć, to proszę o sprostowanie, ale nie przypominam sobie tych charakterów z pozostałych dzieł autora. Chodzi mi o to, że przewija się od razu cała grupa. Początkowo akcja rozwijała się dosyć topornie, a interakcje między poszczególnymi uczniami i uczennicami nie pochłaniały mnie, z racji tego, iż poszczególne kreacje nie wzbudzały jakichś szczególnych wrażeń, po prostu były. I tyle. W tym zgodzę się z moim przedmówcą, że nie są to kreacje wybitne, ale na szczęście im akcja brnie dalej, tym dają się lepiej poznać i rzeczywiście, ostatecznie, żadna z nich nie spada poniżej poziomu dobrej, solidnej. Także się zgodzę, że najlepiej pod tym względem wypada główny bohater – również poprzez jedną ze scen, z której odczytujemy jego – bądź co bądź – mroczne myśli, lecz za chwilę widzimy go w akcji i nie mamy już złudzeń, że chociaż żywi urazę, to jednak ma dobre serce. To jak najbardziej się udało. Imię jego – Talk „TT” Talon. Oprócz niego, w fanfiku wystąpią Big „Bigi” Blow (Blowe?), Good Rege, Demise Star, Jewel Snow, a także postacie wspierające, Honey Bee i Liki Look. Klasowa paczka, która wybiera się na wycieczkę, oczywiście pod nie aż tak czujnym okiem dwóch nauczycielek – matematyki i biologii. Jak to zwykle ma miejsce na wycieczkach szkolnych, młodym przydarzają się różne perypetie, jednakże jeden z nich – główny protagonista i zarazem wybitny uczeń z zakresu biologii – ten, który cichcem podkochuje się w jednej z uczennic, nie bawi się zbyt dobrze, gdyż koledzy nie przestają płatać mu przykrych figli, jednakże pozornie niewinna zabawa zmienia się w wiszącą w powietrzu tragedię, gdy jeden z niepokornych uczniów ma wypadek i potrzebna jest mu pomoc. Czy w obliczu możliwej śmierci klasowego kolegi, Talk Talon odłoży na bok urazę i rzuci się na ratunek poszkodowanemu? Czy reszta ekipy będzie w stanie przyznać się do nieodpowiedzialnego zachowania, czy też spróbuje zwalić winę na kozła ofiarnego? Jak się to skończy dla potrzebującego kucyka i co postanowi Talk Talon, gdy już będzie po wszystkim? Przede wszystkim, był to naprawdę ciekawy pomysł na zwykłe opowiadanie typu [Slice of Life]. Ot, mamy szkolną wycieczkę i grupę uczniów, mamy niewinne dokazywanie sobie nawzajem, przy czym jeden z bohaterów odbiera to nieco inaczej, czuje się z tym źle, co jest całkiem życiowe i realne. Podobnie jak motyw szczenięcej miłości, który przewija się między wierszami. Protagonista wypada realistycznie, gdyż pod wpływem nieustających docinek, przykrych żartów oraz poczucia bycia prześladowanym,w jego głowie zaczynają się gromadzić czarne myśli, kiedy to... Niemniej, taka postawa, tzn. złowrogie myśli, są czymś powszechnym wśród słabszych, mniej popularnych uczniów, którzy bywają częstymi obiektami drwin oraz zaczepek. Mało kto się do tego przyznaje, ale to takie szczenięce power fantasy, przy czym nasz TT naprawdę posiada pewną wiedzę oraz możliwości popełnienia... czegoś złego. Fakt, iż dzieciaki w fanfiku uczą się biologii, zaczynają się też interesować płcią przeciwną, daje domysły, w której klasie mogą znajdować się postacie i ile mieć lat, jednakże zdziwiło mnie troszkę to, że końcowa afera wydarzyła się dlatego, że zachciało im się halucynogennego zioła. Z drugiej strony, scenki sięgania po niego, próby jego zerwania, jakby realizowały w sposób kreskówkowy motyw zakazanego owocu, zaś konsekwencje, jakie po tym następują, nieźle symbolizują karę za złamanie zakazu. Ciekawe, jak ostatnimi czasy czytałem o postaciach pisanych niuansami, tak tutaj scenki wydają się być pisane w podobny sposób A może to tylko moja wyobraźnia. Generalnie, tempo akcji jest dobre, z początku czytanie idzie trochę mozolnie, ale potem całkiem ładnie się to rozwija, no i człowiek czyta z zaciekawieniem (szczególnie po tym, jak wreszcie zaczyna kojarzyć postacie po ich imionach) losy szkolnej paczki, a im bliżej końca, tym... no, może nie jest to nic wielkiego, ale da się odczuć pewne napięcie. Zwłaszcza, że wiemy, co Big Blow(e) opowiedział pozostałym uczniom po tym, jak już zaalarmował nauczycielki o zaistniałym wypadku. Znając jego słowa, a także myśli Talk Talona, możemy się spodziewać tego, że bohater pożałuje swojej decyzji, czyż nie? Tak oto docieramy do zakończenia, które – no, będę szczery – spadło troszkę jak grom z jasnego nieba, zaś jego forma (czyli zwykła scenka zamykana listem) nie była aż tak typowa, ale to, czego się dowiadujemy, nie tylko dobrze zamyka historyjkę, ale i działa na wyobraźnię. No bo wiemy, że... Zatem opowiadanie może nie zaczyna się z hukiem, może nie absorbuje czytelnika od razu, ba, nawet od razu nieszczególnie czuć jakikolwiek klimat, lecz im dalej, tym lepiej – mimo początkowego zmieszania, czytelnik wreszcie zaczyna intuicyjnie wyobrażać sobie postacie na podstawie przewijających się imion, widzi oczyma wyobraźni ich zachowanie, grymasy, gesty, treść zaczyna stawać się coraz barwniejsza, tekst zaczyna wciągać, jest pewien szkolny klimat, jest coś niespodziewanego, wypadek, wyścig z czasem, ciekawe zakończenie. Autor nieźle wybrnął z czegoś, co początkowo wypadało jak standardowy pomysł na standardową historię i stworzył coś życiowego, w jakimś sensie nostalgicznego (Z pewnym przesłaniem?), co przede wszystkim fajnie się czytało. Nie był to czas stracony. Niestety, forma tu i ówdzie kuleje, głównie to interpunkcja oraz literówki, ale od czasu do czasu zdarzają się cudaki stylistyczne, takie jak chociażby wymieniona przez mojego przedmówcę „jednorożczyni”. No, czegoś takiego jeszcze nie widziałem, jest to pewne novum, ale nie, nie jest poprawne i nie brzmi zbyt dobrze. Nie było w żadnym wypadku tragicznie, ale przydałyby się dodatkowe szlify. Jak np. tutaj: „Która skończył” potrafi odwrócić uwagę od treści i skołować odbiorcę, na coś podobnego powinno się być uczulonym, zwłaszcza na tym etapie twórczości Jak już popełniać błędy, to przy trudniejszych formach, podczas eksperymentów ze stylistyką, z formą, po prostu komuś z podobnym doświadczeniem, według mnie, już nie przystoi popełniać tak prostych literówek. To znaczy, od czasu do czasu owszem, ale tego typu błędów przewija się w opowiadaniu całkiem sporo, co zwróciło moją uwagę. W skrócie – forma jest ok, ale zawiera szereg niedoskonałości, błędów, które dobrze by było poprawić i nie popełniać ich w przyszłości Ogółem, nawet przyjemne, niedługie opowiadanie, rozpoczynające się dosyć standardowo, mozolnie, jednak z czasem nawet wciągające, ciekawe, z ładnym zakończeniem i skrytym przesłaniem między wierszami. Jest w tym pewna nuta realizmu, może też wzbudzić pewną nostalgię, za sprawą lekko szkolnego nastroju. Można zajrzeć, chociaż przestrzegam przed niedoskonałą formą – zapewne niejednemu dane błędy rzucą się w oczy. Proste, zwyczajne [Slice of Life], dla wielbicieli gatunku może być to ciekawy przerywnik, ale raczej nic więcej. Ale nie szkodzi. Cieszę się, że rzuciłem okiem
  9. Koncepcyjnie, seria opowiadań opierających się na lokalnych bajkach, baśniach i mitach, przeplatana z wydarzeniami „w czasie rzeczywistym”, to dosyć duży potencjał, również na światotworzenie. Lokalny folklor, który tłumaczy co niektóre zwyczaje kucoperzy, ich przekonania, ale i uprzedzenia, nadając Hollow Shades niepowtarzalny klimat, czyniąc ze znanej z serialu lokacji miejsce z odrębną mitologią, do pewnego stopnia historią, z własnymi bohaterami, przesądami, duchami, obchodami... No, mogło być ciekawie. A tymczasem, okazało się, że wizja autora jest dużo prostsza i najwyraźniej nie interesuje go szersze rozbudowanie Hollow Shades wraz z jego społecznością, wzbogacenie tegoż miejsca o rzeczy, o których już wspominałem. Po prostu mamy do czynienia z lekką, niezobowiązującą i radosną twórczością, w której to trójka rodzeństwa, w postaci Rubby, Stealtha i Aster, w wyniku różnych okoliczności – czy to opowiadanka do poduszki, czy też gorączka – zapoznaje się z poszczególnymi bajkami, baśniami, czy legendami, które to rzucają nieco światła na to, co wydarzyło się w przeszłości, co być może ma jakieś przełożenie na to, jak wygląda świat obecnie. No, tutaj spoglądam bardziej w stronę „Addonisa i Zirany”, ale myślę, że mają już Państwo pojęcie, co tym razem zaserwował nam autor Cóż, o ile ta pierwsza koncepcja wydaje mi się bogatsza, a na pewno stwarzająca szersze pole do popisu oraz dająca nieco bardziej ambitne cele do zrealizowania, to jednak zwykła rozrywka to też fajna i potrzebna sprawa, a jeśli przy okazji autor stworzy odpowiedni nastrój, to chyba nie będzie na co narzekać, a jedynie przyklasnąć i oczekiwać na kolejne kawałki tekstu, prawda? Rzućmy zatem okiem, co fabularnie mają do zaoferowania dwa pierwsze kawałki, czyli „Srebrny dzbanek” oraz „Addonis i Zirana”. „Srebrny dzbanek” niespecjalnie bawi się w introdukcję, czytelnik z miejsca trafia do domostwa wspomnianego wyżej rodzeństwa, dosyć szybko orientuje się też, jak będą tytułowe baśnie i mity skonstruowane – akcję będziemy śledzić na dwóch płaszczyznach, czyli z losami Rubby, Stealtha oraz Aster (niekoniecznie występujących równocześnie) oraz ich rodzicieli przeplatać się będzie akcja danej bajki, czy baśni, w zależności od tego, co komu wpadnie w kopyta. Z jednej strony, jest to całkiem elastyczna struktura, która umożliwia prowadzenie dwóch wątków i żonglowanie nimi, toteż autor nie ryzykuje, że znudzi czytelnika, dodatkowo, zwięzła forma wydaje się stanowić dodatkowe zabezpieczenie, a my możemy spodziewać się wartkiej akcji oraz wrzucanych między wierszami komentarzy rodzeństwa, tudzież analogii pomiędzy wydarzeniami opisywanymi w danej opowiastce, a tymi, które przytrafiają się kucoperzom w świecie realnym. To znaczy, mogło tak być. W „Srebrnym dzbanku” niekoniecznie to jest na rzeczy, jako że bajka w zasadzie nie ma nic wspólnego z akcją w rzeczywistości i stanowi po prostu zwykłą opowiastkę na dobranoc. Szkoda, troszkę niewykorzystany potencjał, ale ok, to wszakże pierwsza część serii, podejrzewam, że Darkbloodbony potrzebuje czegoś na zajawienie klimatu, rozkręcać będzie się potem Wprowadzenie okazuje się całkiem sympatyczne i fajne jest to, że dzieciaki dokazują sobie nawzajem, są energiczne, najchętniej jeszcze by poharcowały, skoro dzień jeszcze młody, ale cóż, rodziciel nakazuje położyć się spać, no to trzeba. Miła sprawa, pasująca do klimatu serialu, no i ogólnie solidne wprowadzenie do pierwszej bajki, o tytułowym srebrnym dzbanku. W gruncie rzeczy, historyjka ta jest bardzo prosta i również jakoś-tam wpisuje się w serialowe realia. Oto poznajemy władcę pewnej krainy, rezydującego w zamku Mitblood króla Sallema II-go, który to król przez lata sprawowania urzędu zdążył zgromadzić niewyobrażalne bogactwa, w tym tytułowy srebrny dzbanek, który, jeśli napełnić go wodą dokładnie w porze pełni księżyca, pozwala właścicielowi zaczerpnąć ambrozji, dawnego napoju alikornów. Jaką owa ambrozja ma właściwość? Ano pozwalała królowi podejmować najkorzystniejsze decyzje, dzięki czemu konsekwentnie unikał wojen, kryzysów, prowadząc kraj ku dobrobytowi. Jednakże pewnego razu król postanawia w blasku pełni księżyca zaczerpnąć ze srebrnego dzbanka, by dowiedzieć się, co powinien uczynić, by jego jedyna córka – księżniczka Nasi, oczko w głowie tatusia – była po wsze czasy szczęśliwa. Jak to w bajkach bywa, okazuje się, że gwarancją szczęścia młodej Nasi jest poślubienie odpowiedniego ogiera, najodważniejszego w królestwie. Ale gdzie Sallem miałby szukać najlepszego kandydata? W tym celu, postanawia ogłosić fakt zamążpójścia Nasi, coby szlachetnie urodzeni kandydaci zaczęli spływać do zamku, by wziąć udział w trzech próbach – ognia, wody i cienia. Pomyślne ukończenie wszystkich prób winno wyłonić idealnego kandydata, który uczyni Nasi szczęśliwą, już na zawsze. Tak przedstawia się zarys fabularny, oczywiście przemilczałem kilka szczegółów, po to, by nie zdradzać Państwu od razu całej fabuły, jako że rozwiązanie zagadki... wydało mi się na swój sposób błyskotliwe i o ile nie był to zwrot akcji stulecia, o tyle zawiera się to w szeroko pojętej konwencji i zadziałało. Nawet doszukiwałbym się w tym wszystkim małego morału, czyli... Jasne, nic nowego ani przełomowego, w sumie, już to gdzieś słyszałem, chyba również widziałem, ale z tego, co pamiętam to również była bajka... Ogółem, czytało się to w porządku, był wyczuwalny pewien bajkowy, lekko serialowy klimacik, to jak najbardziej ok. Jednakże, bez rewelacji. Jasne, nie każde opowiadanie musi być przełomowe, czy wstrząsające, tekst może być przecież zupełnie zwyczajny i tym właśnie cieszyć oko czytelnika, jednakże w przypadku „Srebrnego dzbanka” miałem wrażenie czysto rzemieślniczej pracy, tu i ówdzie dostrzegam pewne przebłyski, które mogą świadczyć o tym, że autor naprawdę próbował, miał więcej pomysłów, ale oceniając całościowo, tekst kończy się bez szczególnych emocji. Jest w porządku, ale tylko w porządku. Trudno powiedzieć o nim coś więcej, poza tym, że forma wydaje się... tak jak cały tekst – w porządku, aczkolwiek przyuważyłem kilka dywiz w miejscach, gdzie powinny być półpauzy. Poza tym, zdarzają się powtórzenia, np.: Jednocześnie, widać pewne potknięcia w stylistyce, ale nie jest to nic, co z miejsca rozprasza, czy też powoduje szczególnie negatywne wrażenia. Tym bardziej, że to przecież krótki, niezobowiązujący tekst, jak resztą określił to sam autor – pisany na luźno. Można przymknąć oko... tym razem W ten sposób chciałbym przejść do „Addonisa i Zirany”, acz poczekać z omówieniem fabuły oraz samego fika, coby zostać jeszcze trochę przy formie. Ponieważ, w porównaniu do „Srebrnego dzbanka”, to niemalże jak niebo i ziemia. Niemalże. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale w drugim opowiadaniu znalazłem masę błędów i aż dziwi mnie to, że najwyraźniej umknęły one uwadze autora. Fakt, że opowiadanie jest całkiem krótkie, powoduje, że wyskakują one często i gęsto, no i tym razem owszem, rozpraszają uwagę czytelnika. Poniżej trochę przykładów. Jeden z pierwszych błędów ortograficznych, jakie ujrzymy rozpoczynając lekturę. Powinno być „bąblów”, jeżeli już, a najlepiej „bąbli”, odmieńmy to poprawnie. „Chorować”, przez „ch”. Po „leżący” sześcian, to jest on. Powtórzenie, pewnie pozostałość po wersji alpha/ beta opowiadania. Albo coś, co umknęło autorowi w pisarskim ferworze OK, tutaj autentycznie nie wiem, skąd się to wzięło, co się stało „Posągi”. Coś tu jest bardzo nie tak ze stylistyką. Po pierwsze, „Ziranę”, a po drugie, w pierwszym zdaniu z jakichś powodów mamy czas teraźniejszy, a w następnym przeszły (czyli tak, jak powinno być, oceniając po całokształcie fanfika), lecz formy zostały dobrane źle, przez co zdanie brzmi fatalnie. Może byłoby lepiej, gdyby znalazło się tam coś al'a: „Widok ten przerażał i jednocześnie pociągał Ziranę. Ciekawość Ishranki rosła z każdą mijającą sekundą.” Sugerowałbym autorowi powrócić do tekstu i wypatrzyć podobne fragmenty, a następnie lekko je przebudować. Powinno pomóc Poza stylistyką (konkretnie – dziwnym szykiem), wydaje mi się, że powinno się tam znaleźć „podeszwą”. Kolejne kiepsko brzmiące, dziwnie skonstruowane zdanie, którego drugiej szczęści nie za bardzo rozumiem Chłodny powiew kojarzył się jej z ojcem, czy z zapachem starego papieru? Czy z tym i tym? Coś tam jest nie tak. Po pierwsze, mam wątpliwości odnośnie używania formy „batpony”, myślę, że nasze, polskie „kucoperz”, „kucoperka” sprawdziłoby się lepiej. Niekonsekwencja w wykorzystywanym rodzaju – batpony najpierw „wybrała”, a w kolejnym zdaniu „sięgnął”, dobrze by było obrać jeden rodzaj i jego się trzymać, przynajmniej na rozpiętości całego akapitu. Pod koniec mamy kropkę zamiast przecinka. Plus, brakujące przecinki, tu i ówdzie. Tak jak powyżej, przez całe zdanie mamy rodzaj żeński, ale raz występuje męski - „schował”. Ale tym razem mogła to być zwykła literówka, zdarza się Brakujący przecinek, zjedzona literka. „Istotom” Tak to wygląda. Generalnie, forma jestbardzo niedopracowana, miejscami troszkę jakby opowiadanie było pisane zbyt szybko, tudzież na jeden raz, bez ponownego przeczytania i sprawdzenia przez autora. Na przyszłość, myślę, że jeżeli nie uda się samodzielnie wyłapać wszystkich potknięć, warto by było zapytać kogoś o pomoc, mały prereading tudzież korektę. Większość błędów jest dosyć banalna (tj. moim zdaniem) i myślę, że wystarczy ponowna lektura przed publikacją, żeby je wyłapać i poprawić, natomiast co do stylistyki, szyku, myślę, że tutaj mógłby pomóc ktoś z zewnątrz. To by było na tyle, jeśli chodzi o formę. A jak fabuła? Cóż, tym razem, sub-wątkiem jest gorączka Rubby, przez którą ta musi zostać w domu, jak się okazuje, zupełnie sama. Ponieważ nie do końca jej idzie z kostką rubika, postanawia poszukać czegoś do czytania, dla zabicia czasu. Padło właśnie na tytułowy mit, traktujący o dwóch, najwyraźniej przeciwstawnych do siebie krainach – Ishrandzie oraz Hontlandzie – z których wywodzą się w jakimś sensie przeciwstawne do siebie gatunki, czyli odpowiednio Solefaluny oraz Stallionowie (Acz tutaj zapytam – czemu nie jakaś bardziej oryginalna nazwa dla tych ostatnich?). Jak się niebawem dowiadujemy, granica między tymi krainami, pod groźbą wojny, jest nieprzekraczalna dla zamieszkujących je istot, za wyjątkiem jednego, specjalnego czasu, kiedy oba gatunki wspólnie biesiadują. Ale poza tym, przekroczenie granicy grozi śmiercią. Jak nietrudno się domyślić, tytułowi bohaterowie decydują się popełnić grzech ciekawości i przejść między światami. Jak próbowali się zakamuflować? Czy zostali wykryci? Jakie konsekwencje zrodził ich występek? Odpowiedzi na te pytania szukajcie w tekście Ogółem, początkowo miałem silne skojarzenia z mitologią grecką/ rzymską, ale sam nie wiem konkretnie dlaczego. W każdym razie, to wystarczyło, by zachęcić do dalszego czytania, chociaż bardzo mi przeszkadzały napotykane błędy. Koncepcyjnie, to nawet niezła historia, natomiast fakt, że Rubby otrzymała nieco więcej czasu antenowego i ma ona własny sub-wątek, przeplatany z historią zawartą w micie, urozmaica nieco ten niedługi kawałek tekstu i bardzo dobrze. Niemniej, mam bardzo podobne wrażenie, co przy okazji „Srebrnego dzbanka”, czyli trzymało się mnie wrażenie rzemieślniczej roboty, na pierwszy rzut oka nawet niezłej, ale tylko niezłej. Czy opowiadaniu towarzyszy jakiś rodzaj nastroju? Chyba tak, ale tym razem głównie przy okazji wstawek z Rubby. Taka delikatna, serialowa otoczka, niby nic szczególnie wyrazistego (No cóż, saga „Owsa na tysiąc sposobów” to to nie jest, ale może, gdyby seria poszła dalej...?), ale daje się poczuć i również wnosi swoje do całokształtu. To jednak zbyt mało, by odbiorca pozbył się wrażenia rzemieślniczej roboty. Na plusik mogę odznaczyć też to, że pod koniec mit nawiązuje do historii Equestrii oraz pochodzenia alikornów. Podobnie jak to, że finalnie okazuje się, że zbiór mitów został wypożyczony z biblioteki przez brata Rubby, Stealtha, celem napisania wypracowania, za które zresztą otrzymał całkiem dobrą ocenę. Drobne szczegóły, które na sam koniec ubarwiają fanfik, robią robotę, ale wielka szkoda, że tego typu smaczków nie znalazło się w treści więcej. Wówczas być może drugie opowiadanie z serii oceniłbym wyżej, niż poprzednie... Ale póki co, powiedziałbym, że są równe sobie, gdyby nie to, że „Addonis i Zirana” ma aż tyle widocznych błędów, ortograficznych, interpunkcyjnych, stylistycznych, you name it. Ogółem, czy seria ma przyszłość? Jak najbardziej. Wyobrażam sobie kolejne historie, nie tylko bajki czy mity, nawiązujące do znanych, zakorzenionych na dobre w kulturze dziełach i podaniach, ale również lokalne miejskie legendy, czy przesądy, przechodzące z pokolenia na pokolenie drogą przekazów ustnych, a to wszystko, np. w ramach biwaku, przerwy między lekcjami, tudzież innych codziennych aktywności, w których znajome rodzeństwo mogłoby brać udział. Może gdyby częściej nawiązywać do historii Equestrii, alikornów, magii, wspominać o legendarnych artefaktach, zapomnianych miejscach, zadziwiających istotach, a może i od czasu do czasu nawiązywać do czegoś niepokojącego... Zależy, mogą to być typowe opowiadania o charakterze bajki, baśni, mitu, przesądu, a może być coś a'la straszna historia, znana lokalnej społeczności, opowiadana niepokornej dzieciarni, by zachowywała się porządnie i grzecznie. Możliwości jest mnóstwo i wydaje się, że autor mógłby pisać i pisać, przedstawiając coraz to nowe opowieści, jedne niezwiązane ze sobą nawzajem czy z czymkolwiek, drugie nawiązujące do siebie, trzecie przybliżające dawne wierzenia o pochodzeniu alikornów, Equestrii, tudzież jej sąsiadów, a jeszcze inne poświęcone folklorowi Hollow Shades, takie stare opowieści, podejmujące różne sprawy związane z regionem, jej społecznością, itd. W sumie, raz po raz można rozszerzać obsadę bohaterów i tak do Rubby, Stealtha oraz Aster, mogliby z czasem dołączyć różni koledzy, koleżanki, kuzyni i inni. Zdecydowanie, jest niemałe pole do popisu. Co prawda nie można tego samego powiedzieć o możliwościach kreacji postaci, niemniej uważam, że pisząc je detalami, poprzez cechy charakterystyczne, specyficzne dla każdego z osobna maniery, czy nawyki, można wykreować odróżnialne od siebie charaktery. Na pewno warto spróbować, czemu nie? Ogółem, na razie bez rewelacji, jest nad czym pracować i co poprawiać, acz w tym wszystkim nie ma tragedii. Tylko mocno po rzemieślniczemu. Ale pomysł ma potencjał i pozwala realizować przeróżne rzeczy. O ile autor nie porzucił projektu, jestem ciekaw, co jeszcze mógłby nam zaprezentować w ramach kolejnych legend, czy mitów. No i czy w miarę upływu czasu będzie widoczny postęp, nie tylko w materii spraw technicznych, ale również realizacji swoich koncepcji, tudzież kreacji postaci, czy okazjonalnego światotworzenia. Jestem otwarty na kolejne kawałki tekstu, no i życzę powodzenia w ich pisaniu
  10. Nie będę owijać w bawełnę – miałem silne deja vu, aż zerknąłem sobie, co było pierwsze. Bo czytałem już całkiem podobne opowiadanie, autorstwa Suna, a tytuł jego brzmiał „Powrót do domu” bodajże, co oczywiście także wzbudziło wspomnienia, gdyż sam nazwałem tak własne opowiadanie konkursowe, z 2013 roku Tekst podejmuje wątek pokonanej przez Starlight i spółkę królowej Chrysalis, która, osamotniona, powraca do swoich niedawnych włości, ubolewając nad stratą lojalnego roju oraz snującą plany odwetu. Ci, którzy mieli okazję zapoznać się z przytoczonym nieco wcześniej dziełem Suna, od razu zauważą pewne podobieństwa, czyli znajomą tematykę oraz podobny schemat, w którym to pokonana królowa przemierza znajomą, niegdyś należąca do niej krainę (no, w zasadzie, to przechadza się po okolicy, ale wiecie, o co mi chodzi), początkowo odgrażając się kucykom, których wyższość musiała nie tak dawno temu uznać, później emocje biorą nad nią górę i Chrysalis zaczyna zdradzać smutek, żal spowodowany utratą swojego królestwa oraz roju. Jednakże nie jest to płacz upadłej władczyni, lecz – jak sugeruje tytuł – płacz matki, rozpaczającej nad utraconym potomstwem. Co prawda wiemy, że w tym przypadku bardziej pasuje określenie, że potomstwo to zostało odmienione, niemniej, z punktu widzenia protagonistki, jest to nieodwracalna strata. Do tej pory opowiadanie Darkbloodpony'ego jeszcze wydaje się podobne do fanfika Suna (zaznaczam jednak, że w żadnym momencie nie miałem wrażenia plagiatu – najwyraźniej panowie autorzy wpadli na podobne pomysły, które jednak zrealizowali po swojemu), lecz już w kolejnym fragmencie, z którego dowiadujemy się o upływie pięciu tygodni od ostatniej potyczki królowej, fabuła wykonuje zwrot i akcja obiera nieco inny kierunek, niż miało to miejsce w „Powrocie do domu”. Dowiadujemy się, że niebawem między Equestrią, a nowym państwem Podmieńców (teraz rządzonym przez Thoraxa), ma zostać zawiązany sojusz, a związku z czym, między innymi, ma zostać założona ambasada. Przyszły ambasador Equestrii dociera na miejsce, jednak nie natrafia na należyte powitanie, jak się tego spodziewał. Eksplorując tajemniczą budowlę, natrafia na... coś, po czym okazuje się, że zdeterminowana królowa już rozpoczęła odbudowę roju, na początek poprzez zniesienie () nowego pokolenia Podmieców, oczekujących na wyklucie. Jednocześnie, przestrzega potomstwo przed tym, co spotkało poprzedni rój. Zakończenie nie pozostawia złudzeń, że już niebawem Chrysalis wyruszy odbudować swoją potęgę, tym razem bogatsza o nowe doświadczenia. A przynajmniej tak to odebrałem. W sumie, opowiadanie nie wydaje się takie jednoznaczne. W końcu, skoro najpewniej niedoszły ambasador zniknął podczas eksploracji nieznanych jaskiń, ktoś powinien się tym zainteresować i odkryć, że następne pokolenie Podmieńców już gdzieś-tam sobie dorasta, w świeżo złożonych jajach, co oznacza, że Chrysalis już podjęła kroki ku temu, by odzyskać swoją władzę, czyli niebawem znów będzie groźna. Chociaż... z drugiej strony, skoro Equestria już miała nawiązać sojusz z nowym państwem, to znaczy, że owe państwo powinno istnieć... a tymczasem na miejscu ambasador odkrywa coś zupełnie innego. Co też takiego mogło się stać? Czyżby opowieść Chrysalis na końcu nie była zwykłą przestrogą, ale stanem faktycznym i te przemienione Podmieńce zginęły? Jak się tak człowiek wczytuje i teoretyzuje, z niedługiego tekstu wykluwa się znacznie mroczniejsza, tajemnicza historia, w której nie brakuje niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, w związku z czym czytelnik zostaje zdany na własną wyobraźnię. Ale po namyśle wydaje mi się, że chodzi o to, że Chrysalis, być może wykorzystując jakiś rodzaj magii, a może polegając na prawidłach rządzących Podmieńcami w bazowej/ przemienionej formie, doprowadziła do szybkiego (i raczej niespodziewanego) upadku roju Thoraxa, odzyskując kontrolę nad swoimi włościami. Należy dodać, że odbyło się to po cichu, bez zwracania niczyjej uwagi, stąd przybyły na miejsce ambasador niczego złego się nie spodziewa i dziwi się temu, co zastaje. Owszem, przepadam za koncepcją potężnej, wciąż groźnej królowej, z której przebiegłością i mocą cały czas trzeba się liczyć, stąd takie tłumaczenie mi pasuje Tak na marginesie, to w sumie niezły materiał na krótki spin-off, coś w klimatach survivala – opowiadanka o grupie kucy, prowadzących ekspedycję, która to grupa trafia do nieznanych tuneli i rozpoczyna eksplorację, po czym zostaje uwięziona wewnątrz i musi walczyć o przetrwanie w tym mrocznym, wciąż zmieniającym się miejscu Ale powracając do fabuły fanfika, Chrysalis nie traci czasu i pracuje nad powołaniem do życia nowego roju, z zupełnie niezłym rezultatem. Jeszcze zanim młode się wyklują, opowiada im o tym, co spotkało tych, którzy odważyli się pójść za Thoraxem i się przemienić, porzucając matkę. Plus, wyjaśnienie, dlaczego nigdy nie powinny porywać się na taką przemianę. Tak to widzę. I generalnie, taka wersja, w połączeniu z kreacją Chrysalis, jak najbardziej mi odpowiada. Czytało się ciekawie, był klimat, może nie za pierwszym razem, ale jak zacząłem się zastanawiać nad tym, co czytam, jak sobie do tekstu powróciłem, zauważyłem możliwe drugie dno, no i jak dzięki temu wytworzył się tajemniczy nastrój... Pewnie, ciekawe doświadczenie. Może odbieram to trochę na wyrost, ale przepadam za postacią Chrysalis, a tekst wydał mi się dostatecznie ciekawy, by troszkę sobie pospekulować Zwłaszcza, że forma ma się zdecydowanie lepiej, niż w przypadku innych fanfików autora, które nie tak dawno temu miałem okazję czytać, a do których już niebawem przejdę, a dlaczego niebawem, no cóż, kolejność jest u mnie pojęciem abstrakcyjnym W każdym razie, widać pracę korektorów oraz prereaderów, naprawdę. Doprowadzili tekst do całkiem zadowalającej, solidnej formy, nie wybitnej, ale stojącej na mocnych fundamentach. Drobne błędy zdarzają się sporadycznie, bardzo sporadycznie. Niepotrzebna spacja przed przecinkiem, podwójna spacja między „że”, a „one” (w tym jedna z nich to spacja twarda). Znów, podwójna spacja (twarda i zwykła) między „coś”, a „pięknego”, poza tym, zdanie to nie zostało zakończone kropką, brakuje jej. Chyba, że miał tam być przecinek, wówczas "Na" powinno być z małej. Ale poza tym, naprawdę solidna, dopracowana forma, zgrabnie zbudowane zdania oraz akapity, wszelkie opisy czytało mi się bardzo dobrze, praktycznie zero zgrzytów, zero słabszych momentów, nic, co odstawałoby od ogólnej jakości fanfika. A jak klimat? Cóż, może nie był zbyt smutny (na moje wyczucie), ale na pewno było w nim trochę tajemnicy, trochę mroku (taka szczypta, do smaku), z delikatną domieszką fantastyki (głównie pod koniec, gdy Chrysalis opowiada o magii Podmieńców), rzeczywiście, jest ciekawość, jest smak na ciąg dalszy, w sumie, fanfik brzmi trochę jak prolog do czegoś dłuższego, do opowiadania o wielkim powrocie królowej. Ale jako samodzielny [Oneshot] radzi sobie dobrze, nie powiem, że nie Ogółem, tekst można sobie przeczytać w wolnej chwili, dobrze sprawdza się jako przerywnik, wciąga, no i dla fanów królowej Chrysalis będzie jak znalazł... Chociaż nie jest to najkreatywniejsza, najbardziej zaskakująca kontynuacja jej losów w historii fanfikcji, wpisuje się w serialowe realia, jest klimatyczna, a jeżeli komuś jest mało, może dziełu Darkbloodpony'ego uda się zainspirować tego kogoś do stworzenia własnej kontynuacji. Kto wie? Nowych fanfików (oby jak najlepszych) nigdy za wiele Duże produkcje autora (do których za kilka fanfików z przyjemnością przejdę ) bez wątpienia są bardziej złożone, bardziej, nazwijmy to, spektakularne, ale taki krótki, niezobowiązujący jednostrzałowiec, również robi robotę i może się podobać. Cieszy mnie bardzo, że forma okazała się lepiej dopracowana i mam nadzieję, że w przyszłych, nowych dziełach autora będzie podobnie.
  11. Nareszcie znalazłem trochę czasu, by zasiąść przed dwiema ostatnimi odsłonami serii „Kroniki Azumi”. Miałem zamiar przeczytać (a raczej, doczytać) ów fanfik wcześniej, nawet dopisałem go sobie do niniejszej serii komentarzy, jednakowoż w trakcie – jak zwykle – rozjechały mi się terminy, nawarstwiły zajęcia, zamiast normalnie usiąść, pomyśleć, zorganizować sobie kolejne dni, jak zwykle próbowałem wszystko prowadzić do przodu równolegle. Cóż, ale lepiej późno, niż wcale, no i jak tak sobie spoglądam na datę ostatniej aktualizacji, nie minęło jeszcze tak wiele czasu od premiery, więc jest w miarę na bieżąco. W miarę, to są słowa klucze. Zresztą, w internetach czas płynie troszeczkę inaczej i te kilka miesięcy w tę, czy w tamtą, to przecież nie jest znowu taka ogromna różnica... prawda? Przed „Nie ma ciemności” oraz „Apogeum” przejrzałem sobie poprzednie odsłony cyklu, sprawdziłem też moje poprzednie komentarze. Generalnie, niewiele się zmieniło. Wbrew pozorom, to dobry znak. Wprawdzie lepiej nie jest, ale nie jest też gorzej, a to znaczy, że tekst się nie znudził, ani nie zestarzał, nadal radzi sobie dobrze. Oczywiście, zarzuty dotyczące formy zostają, to w miarę obiektywna sprawa. Gdybym miał ująć rzecz w pigułce – ciekawi mnie to, że poszczególne partie tekstu niekiedy potrafią sprawiać wrażenie nieuporządkowanych pod kątem chronologii, a jednocześnie siać w odbiorcy poczucie, że przecież wszystko jest dobrze, że tak miało być. Powiedziałbym, że treść momentami sprawia wrażenie uporządkowanej w sposób chaotyczny Co mam przez to na myśli? Ano to, że seria – włączając w to także najnowsze jej odsłony, do których zresztą niebawem przejdę – lubi przeplatać akcję ze wspomnieniami, retrospekcjami, wizjami sennymi (głównie koszmarami), niekiedy niespodziewanie zmienia się narracja (z trzecioosobowej na pierwszoosobową), niekiedy człowiek ma zagwozdkę i musi troszkę podumać, by poukładać poszczególne wydarzenia w porządku chronologicznym i zrozumieć, jak to się zaczęło, kiedy się zaczęło, jak długo trwało i gdzie w tym wszystkim jest Samhain. Jak wspominałem innym razem, cieszy to, że wspólnym mianownikiem każdej odsłony jest tajemniczość, mroczny nastrój, gdzieniegdzie przemieszany (ale z pomysłem) z serialową sielanką, raz po raz towarzyszy nam spokój, innym razem poczucie zagrożenia, coś się dzieje, potem okazuje się to snem bądź wspomnieniem, poza tym, towarzyszy nam tematyka wielokrotnie wymienianego w niniejszym wątku eventu forumowego, co by nie mówić, jest całkiem bogato. Tym bardziej szkoda, że forma jest taka niedopieszczona. Nie jest zupełnie zła, wręcz przeciwnie, autor z reguły nie pozwala sobie na wpadki, które wzbudzałyby żenadę, niemniej jest szerokie pole do poprawy, w wielu miejscach mogło być lepiej – stylistycznie, pod kątem interpunkcji, czy też samego formatowania. W tym wszystkim gwiazdą wieczoru jest oczywiście tytułowa Azumi, znana również jako Three Weed. Podtrzymuję, że w trakcie lektury nie da się nie zauważyć tego, że autor poświęcił swojej postaci wiele uwagi i troski, mozolnie budując jej tragiczną, bolesną historię, co zapewne miało na celu nie tylko wyraziste wykreowanie głównej bohaterki, ale również sprawienie, by czytelnik jej współczuł, by nie chciał się z nią rozstawać, by jej kibicował, życzył powodzenia. Co nie oznacza, że w tekście zabraknie innych oryginalnych postaci, jednakże to Azumi gra główne skrzypce, to jest jej saga. Efektu dopełniają okładki, bazujące na rysunku od Cahan, a jak wiadomo, Cahan byle jak nie rysuje, toteż grafiki są bardzo miłe dla oka, aczkolwiek, wydaje mi się, że istnieje ich trochę, głównie jako komisze, stąd wniosek formalny do autora – a może warto by było zamieścić w pierwszym poście, oprócz serii, galerię, cobyśmy mogli podziwiać Three Weed w pełnej krasie? Pamiętam także, że na przestrzeni czterech odsłon prequelowych, momentami czułem się nieco znużony kolejnymi scenkami z przeszłości, ujawniającymi kolejne przykre chwile Azumi, aż zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie przesada, no i ile jeszcze cierpienia na nią spadnie, zanim fabuła potoczy się dalej. Miałem wrażenie, że troszeczkę za bardzo tkwimy w przeszłości, że być może najwyższy czas ruszyć naprzód. Nie ukrywam, że miałem pod tym względem pewne oczekiwania w stosunku do najnowszych kawałków cyklu, ale z zadowoleniem mogę powiedzieć, że zostały one spełnione. Bardzo mnie to cieszy Oczywiście, wszystko to kwalifikuje się pod kreację postaci, pieczołowite budowanie jej tła, lecz z jakichś powodów, o ile owszem, czułem ten klimat, było przykro, o tyle zadawałem sobie pytanie „Ile jeszcze?”... Co w sumie przypomina mi o pewnym rapowym utworze, dosyć starym. A może, to nie takie od czapy? No, w każdym razie, najwyższa pora przyjrzeć się najnowszym odsłonom „Kronik Azumi” i sprawdzić, co ma nam do zaoferowania autor. Już sam początek „Nie ma ciemności” (Swoją drogą, znając całość cyklu, cóż za ironiczny tytuł. Autor naprawdę sprytnie to rozegrał.) dał nadzieję na pójście z fabułą do przodu i zaserwował coś świeżego, co z kolei rozpoczęło proces wypełniania moich oczekiwań względem fanfika. Trwało to całą lekturę. Oto dowiadujemy się o przeskoku czasowym oraz o nowym celu Azumi, jaką jest rodzinna kraina, Zebrice. Jak się okazuje, nie udaje się tam sama, gdyż towarzyszy jej Applejack, w formie Wilkomorfa. W ogóle, mając świadomość post-apokaliptycznej rzeczywistości, czułem się dziwnie nieswojo, czytając o Azumi, która w niesprzyjających realiach zaszła aż tak daleko. Zresztą, nieźle mnie to zaintrygowało. Wyobrażałem sobie, jak musiała wyglądać jej wędrówka, co widziała, na jakie niebezpieczeństwa była narażona, niemniej, w tym wszystkim najbardziej przytłaczające było, że przecież nie miała prawa spotkać na swej drodze żywej duszy. To znaczy, kucyka, rozumnej, czującej istoty, która przetrwała i tak dla odmiany nie chciałaby jej pożreć. Nie mam pojęcia, jak bym się miał, gdyby przyszło mi w towarzystwie przyjaznej bestii przemierzać zgliszcza znajomego świata. Na pewno czułbym się bezpieczniej, jasne, ale domyślam się, że towarzyszyłyby mi różne emocje, acz z zestawu tych trudnych do zniesienia, skłaniających do refleksji, tudzież odbierających resztki chęci do życia. Aczkolwiek, tutaj wiele zależy od wyobraźni, gdyż autor nie poświęcił temu aspektowi zbyt wiele opisów, rzekłbym wręcz, że trochę ich brakuje, ale z drugiej strony, zapewne sztucznie wydłużyłoby to tekst, czy też zbędnie spowolniło akcję, odłożyło na później kolejną retrospekcję... No, ok, brzmiało to znajomo, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że to w istocie „Kroniki Diany”, acz a innej perspektywy, ucieszyłem się i w sumie przez tę część tekstu przebrnąłem z przyjemnością i zaciekawieniem Szkoda tylko, że w sumie niewiele wynikło z wizyty Diany w tym zdewastowanym, umarłym świecie. To znaczy, bohaterki spotkały się, Pinkie miała sprowadzić pomoc, lecz... Coś mi się zdaje, że nie będzie dokąd owej pomocy sprowadzić. Rzecz tę rozwija ostatnie opowiadanie z serii, po prostu wiem już, co się wydarzy. Stąd patrzę na ten wątek troszeczkę inaczej, niż wcześniej. Niemniej, dobrze było znów zobaczyć je razem w fanfiku. Ciekawa rzecz, a poza tym, nie stracił na tym klimat, który – a jakże – kontynuuje trend z poprzednich odsłon, dając nam mroczny, niepewny nastrój, podszyty odczuwalną domieszką smutku i braku nadziei (wbrew temu, jak się kończy opowiadanie, nie mam pojęcia jak autor to zrobił, ale skutecznie przekonał czytelnika, że lepiej nie będzie, co najwyżej można liczyć na ulotną, kruchą normalność, chwilę wytchnienia – gorzkie pocieszenie), a poza tym, tekst przypomina nam o tym, przez co przeszła Azumi, toteż odbiorcy trzyma się współczucie. No, tym razem z tym nie przesadzono, toteż nie mogę narzekać. Nie miałem wrażenia, że znowu czytam o tym samym, raczej, że autor po prostu przypomina, z reguły w sposób dość zwięzły. Jest pewna postać, która kradnie pasiastej bohaterce show. Mowa oczywiście o Applejack. Przyznam, że jest coś przejmującego w tym, że ta, pomimo formy potwora, zachowuje w pewnym stopniu świadomość, rozpoznaje przyjaciółki, jest udomowiona, no i z zapałem broni Azumi. Dawało to poczucie bezpieczeństwa oraz otuchy, może nawet promyk nadziei, nawet jeśli miało to gorzki wydźwięk. Według mnie, wątek zrealizowany doskonale, spora cegiełka do posępnego, nostalgicznego klimatu, na który postawił autor. Nie wspominając już o tym, że czytelnik ma dodatkową postać, której chce kibicować. Dzięki temu osobiście czułem się bardziej zaangażowany w treść, czy też związany z tymi postaciami. Natomiast, zmartwiło mnie to, że forma – ponownie – jest niedopracowana, może nie w jakimś przytłaczającym stopniu, ale z pewnością różne zgrzyty są widoczne i odwracają uwagę od lektury. Widać autor działał na własną rękę, a może i miał kogoś do pomocy, niemniej, to najwyraźniej to nie wystarczyło, by tekst ustrzegł się przed błędami, na przykład: Spojrzeć – na co? Coś mi się zdaje, że czegoś tutaj brakuje. Podpowiedź: „Postanowiłam jeszcze raz spojrzeć na/ w gwiazdy (...)” Powtórzenie. Na stronie siódmej jest dosyć długi opis, troszeczkę zbyt długi, podzieliłbym go na dwie albo i trzy części, coby uniknąć wrażenia ścian tekstu. Wybierz jeden czas i jego się trzymaj Chyba, że celowo rozpisujesz inaczej wybrany fragment w całości, w ramach zabiegu stylistycznego. Tutaj jest najpierw „znaleźliśmy” (co również jest błędne, skoro w scenie biorą udział wyłącznie postacie żeńskie, powinno być „znalazłyśmy”), a potem po teraźniejszemu „może naprawić”. Szczeciną. Generalnie, nie jest pod tym względem aż tak źle, niemniej różne błędy rzucają się w oczy, podobnie jak raz po raz nieobecne wcięcia przy poszczególnych fragmentach (czyli brak akapitów), szwankujące justowanie (bardzo sporadyczna sprawa, w sumie, nie jestem pewien, czy to już przy okazji tego powiadania, czy następnego, a może i tu, i tu), raz pamiętam, że cała kwestia mówiona była wyrównana do akapitu, podczas gdy wcięcie powinno obejmować tylko pierwsza linijkę danej kwestii (tam, gdzie powinniśmy mieć półpauzę), a zwłaszcza, łączniki zamiast półpauz. Chyba piszę o tym odkąd zabrałem się za „Kroniki Azumi” po raz pierwszy – gdzie są półpauzy, co się stało? W każdym razie, o ile forma mogła być lepsza, „Nie ma ciemności” cierpi z grubsza te same błędy, co poprzednie części cyklu, co z kolei wydaje mi się dosyć zaskakujące. W końcu to już piąta odsłona serii. Pisałem, zwracałem na to uwagę Przechodząc do ostatniej, chyba najważniejszej – bo rozwiązującej całą historię – części, czyli „Apogeum”, zatrzymam się jeszcze trochę przy formie, gdyż, o dziwo, tekst ten zawiera jeszcze więcej różnych zgrzytów, acz możliwe, iż wynika to z tego, że po prostu był najdłuższy, toteż i pole do popełnienia błędów było największe. Mimo wszystko, jak na kolejny z cyklu tekst, dziwi mnie to, że nadal w zapisie dialogowym brakuje półpauz, zdarzają się podstawowe błędy interpunkcyjne, czasem formatowanie nie działa i np. brakuje wcięć akapitowych, tudzież jakieś jedno zdanie umyka justowaniu. Niby proste rzeczy, ale widoczne, powtarzam to cały czas. Brakuje kropki na końcu zdania. „Zbliżała się czerwony koń”, coś tu poszło nie tak z odmianą Bądźmy konsekwentni, trzymajmy się jednego czasu. „(...) i od tamtej pory nawiedzały ją każdej nocy.” Skoro zapytał, to gdzie się podział znak zapytania? Poza tym, „zapytał, uśmiechając się (...)” z małej. „Odpowiedziałam” z małej, zjedzona literka w wyrazie „widziałam” Zmienił się tryb narracji, jest pierwszoosobowa. W sumie, w tym przypadku, mam z tym pewien kłopot. Dlaczego nastąpiła taka zmiana? Dożywotni. A co to za literka „y” z kreseczką? Zdanie rozpoczynamy z wielkiej litery. Pamiętaj o tym Trzymajmy się czasu, „tak zostało zapisane”. Co te kropeczki tam robią, wewnątrz wyrazu? Skoro wcześniej było tam „nasza”, to w kolejnej kwestii powinno być: „Nie nasza, tylko moja!” Poza tym, co to za ściana tekstu na stronie dwudziestej? Sugeruję podzielić wspomnienie na dwa-trzy akapity. „Nie zamierzam to stracić”? Chyba prędzej: "Nie zamierzam go stracić." I co to za podwójna spacja po „nie”? Literówka, „ć” zamiast „c”. No cóż, z pewną przykrością muszę przyznać, że na przestrzeni całego cyklu, wszystkich sześciu jego części, forma cierpi ciągle te same błędy, przewrotnie powiem, że przynajmniej z czasem nie jest pod tym względem coraz gorzej, tudzież nie można powiedzieć, że jakość formy zalicza spektakularne amplitudy. Po prostu pod tym kątem jest dosyć jednolicie. Dywizy w zapisie dialogowym, miejscami kulejąca interpunkcja, literówki, raz po raz z formatowaniem coś nie zaskoczyło. Momentami zmiana trybu narracji następuje dosyć niespodziewanie i prawdę mówiąc, trudno powiedzieć z jakiego powodu, tudzież jaki to ma cel. Natomiast, nie można powiedzieć tego samego o fragmentach pogrubionych, pisanych kursywą, te zostały dosyć dobrze wyróżnione, ich cel jest jasny. Mimo wszystko, dziwi mnie, dlaczego aż do końca cyklu pojawiają się w nim ciągle te same błędy. Doradzałbym uważne przeczytanie własnego tekstu i poprawienie różnych usterek, czy też zapytanie kogoś z zewnątrz, czy mógłby się nad tym pochylić i pomóc. Skoro jesteśmy w temacie rzeczy, które nie do końca się udały, a zbliża się nieuchronnie kwestia fabuły, od razu powiem, że tekst, zwłaszcza w porównaniu z odsłonami prequelowymi, jest świeży. Powiedziałbym nawet, że atmosfera mroku przestała być taka gęsta i beznadziejna, tekst dosyć długo utrzymuje czytelnika w nadziei, atmosferze gorzkiej, ale posiadającej w sobie coś pocieszającego, przekonującej, że nastaną lepsze czasy. W kontekście tego, jak się to ma zakończyć, to mógł być potężny czynnik przejmujący, wręcz uderzający w czytelnika, za sprawą którego nie mógłby wyrzucić tekstu z głowy zbyt prędko, musiałby o nim myśleć, kontemplować nad tym, co przeczytał. Zakładając oczywiście, że jest wrażliwy na tego typu klimaty oraz zagrania, że podobne rzeczy do niego docierają. Tak mogło by być. Niestety, nie został zrealizowany pełny potencjał tejże koncepcji z jednego, prostego powodu. Mimo, że tekst jest jak do tej pory najdłuższą odsłoną cyklu, dzieje się w nim sporo, pojawiają się nowe postacie, natomiast czytelnik dowiaduje się bądź co bądź wstrząsających rewelacji o rodzinie Azumi, wszystko to mieści się w fanfiku na styk i... Ech, jest niedosyt, ale wynikający z czegoś innego. Nie chcąc czynić z tego recenzji spoilerowej – tyle emocjonalnych momentów, tyle wstrząsających rewelacji, taki zwrot akcji pod koniec, akcja przyspiesza, a my... nie czujemy napięcia Niestety, rzeczy dzieją się zbyt szybko, przejścia między poszczególnymi scenami następują nagle, tekst ma bardzo wąski obszar rozwijania napięcia, dlatego też, trudno je poczuć, co z kolei przekłada się negatywnie na nastrój oraz odbiór tekstu. Podejrzewam, że autor chciał czytelników zaskoczyć i jasne, to się udało, niemniej, zabrakło czynnika elektryzującego, od którego rozpoczęłoby się niepewne scrollowanie, na skraju krzesełka. Przyglądając się dokładniej, bynajmniej nie byłyby potrzebne radykalne zmiany. Wystarczą dodatkowe opisy, skupiające się nie tyle na otoczeniu, na tym, co się dzieje wokół, co na przemyśleniach, emocjach poszczególnych postaci, głównie Azumi. Wychodzi to całkiem ładnie przy jej interakcjach z Lavender Craft oraz Verbeną, sprawdza się przy wstawkach z Applejack, natomiast pod koniec (W ogóle, nie spodobała mi się nagła zmiana słownictwa postaci, na bardziej wulgarne. Niestety, to nie zbudowało napięcia, ani nie zagęściło klimatu, po prostu brzmiało dziwnie, nieodpowiednio.) tego po prostu brakuje. Rzeczy się dzieją, przeskakujemy z jednej sceny na drugą za szybko, ale nie czuć dramatu postaci, nie czuć napięcia, rozczarowania bohaterki, bezsilności, braku zgody na to, co ma się stać, również na samym końcu... O ile ta końcowa rozmowa owszem, powinna być krótka, o tyle zabrakło bardziej rozbudowanych opisów emocji, przeżyć wewnętrznych. Tam aż się prosi o szybki rachunek sumienia, refleksję nad tym, czy protagonistka mogła coś zrobić lepiej, a może czegoś żałuje, czytelnik chciałby wiedzieć, czy ma jakieś nadzieje, co czuje patrząc na swoją rozmówczynię, czy w jej głowie przewinęły się jeszcze jakieś wspomnienia. Ale końcowe zdanie... w porządku. Tak powinno się to zakończyć. Chodzi mi o to, że przed tym, mogłoby się znaleźć trochę więcej tego, o czym już wspominałem. Czyli krótko – zaczęło się fantastycznie, rozwijało się ciekawie, lecz im dalej, tym opowiadanie ma coraz większe problemy z budowaniem napięcia, atakuje kolejnymi rewelacjami, acz nie serwując dostatecznie satysfakcjonujących opisów emocji, przemyśleń, chcielibyśmy po tym wszystkim wiedzieć, co się dzieje w głowach tych postaci, jak one reagują, lecz nie mamy żadnych poszlak. Myślę, że autor chciał to zrealizować ambitnie, ale jednocześnie sprawnie, unikając dłużyzn, lecz mnie się wydaje, że akurat „Apogeum” bardziej by zyskało, gdyby wątek [Slice of Life] nie miał domieszki akcji, ale refleksji, zas całość została bardziej zorientowana na nastrojowości. Zatem więcej opisów, więcej przemyśleń, wolniej, spokojniej. Budujemy napięcie, nie rwiemy na złamanie karku, pozwalamy postaciom wziąć większy udział w scenach, podzielić się z czytelnikami tym, co mają w głowach, cobyśmy mogli się wczuć, może nawet utożsamić. Współodczuwać ich rozterki, smutek, dramat, itd. No, ale bynajmniej nie oznacza to, że całość fabuły została zrealizowana w niesatysfakcjonujący sposób, w żadnym wypadku nie ciśnie mi się na usta „a mogło być tak pięknie”. Mówiąc krytycznie o końcówce, mam na myśli głównie niedosyt, brak należytego napięcia i niewykorzystany potencjał na sceny emocjonalne, refleksyjne. To, co napisał autor, samo z siebie, robi robotę i pchnie fabułę do przodu, widać tutaj pomysł, chęć zamknięcia historii w dramatyczny sposób, ba, podejrzewam, że osoba nie lubująca się w klimatach emocjonalnych tak jak ja, nawet nie zwróci uwagi na to, co mogłoby się tam znaleźć i po prostu będzie się cieszyć zwrotami akcji, intrygą, no i zakończeniem Znaczy, nie cieszyć się, że się weselić, tylko czerpać z tego wrażenia. Według mnie, zdecydowanie lepiej wypada pierwsza połowa fanfika, tak w porywach do jego trzech czwartych (czyli w sumie większość jak najbardziej jest ok). Tam akcja przebiega w dobrym tempie, ani mi się to nie dłużyło, ani czytanie nie szło za szybko, było w sam raz. W ogóle, przybycie do tej nowej Zebrice, gdzie mieszały się różne kultury, gdzie dom znaleźli wszyscy ci, którzy przetrwali Wielką Zarazę, skojarzyło mi się z sagą „Owsa na tysiąc sposobów”, autorstwa Darkbloodpony'ego, a to zdecydowanie dobry znak Było spokojnie, pocieszająco, mnie najbardziej spodobały się scenki z Applejack (w obu formach), a także spotkanie Azumi z Lavender Craft oraz Verbeną (bardzo ładne, klimatyczne i wpadające w ucho imiona, tak swoją drogą). Zanim nastąpił koniec, uwierzyłem, że to koniec koszmaru, że świat ma szansę przetrwać i że będzie lepiej. Zdałem sobie wówczas sprawę z tego, że Azumi ma w fanfiku już trzydzieści sześć lat i jak tak sobie przypomnę jej losy, przytłaczająca większość jej żywota była pełna bólu, rozczarowań, upłynęła w samotności, poczuciu zagrożenia, pośród trupów. Czuć tragizm tej postaci oraz coś takiego, że w sumie nic zbyt dobrego jej nigdy nie spotkało. Wszelkie przebłyski były jedynie ciszą przed tym, co zgotował jej (oraz całemu światu) nieubłagany los. Ciekawe. Niemniej, doceniam pomysł autora oraz dalsze rozwijanie postaci Azumi. Zupełnie niespodziewanie, dowiedzieliśmy się o niej oraz jej rodzinie wiele, wiele nowego, czego z kolei w ogóle nie przewidywałem i co wydało mnie się zaskakujące. Tym bardziej szkoda, że opowiadanie niezbyt rozwija przed poszczególnymi scenami napięcie, czy emocje, ale ok, trudno, nie można mieć wszystkiego. Układając sobie nowo poznane fakty w chronologii, owszem, miałem odczucie, że nareszcie wszystkie elementy zaczynają do siebie pasować i że nareszcie uzyskuję pełen obraz tego, co było jej pisane. A pomysł na zakończenie, na wyjaśnienie trapiących bohaterkę wizji oraz koszmarów? Również bardzo dobry, był to pewien powrót do tajemniczości, mroku, poczucia bezsilności wobec tego, co musi nastąpić, nie wspominając już o gniewie, rozczarowaniu. W sumie, może jednak brakuje mi bardziej rozbudowanych opisów otoczenia, szczególnie tego, jak wygląda ta nowa Zebrice, po latach. Nie zrozumcie mnie źle, autor poświęcił temu aspektowi nieco czasu, narracja podejmuje tę tematykę, po prostu ja, osobiście, poczytałbym na ten temat więcej. Taki już jestem. Ostatecznie, mimo niedosytu spowodowanego niewykorzystanym potencjałem ostatniej części cyklu... Całością „Kronik Azumi” jak najbardziej czuję się usatysfakcjonowany. Czuję, że dowiedziałem się o bohaterce wszystkiego, przy czym owe wszystko, w większości nie było ani wesołe, ani przyjemne, ani nie było to coś, na co zasługiwała. Szkoda jej, zdecydowanie postać tragiczna, która jednak nie poddaje się i walczy, wydaje się silna. To mi się bardzo spodobało. Zresztą, widzę tutaj pewne pole do rozszerzeń, dodatków, spin-offów, chociażby historia Light Wrighta, ale opowiadana z jego perspektywy, a może również z punktu widzenia Lavender Craft. Podobnie jak przeszłość rodzeństwa Azumi. Albo przybycie do Zebrice ocalałych i próba odbudowy tego, co uległo zniszczeniu wraz z nadejściem Zarazy. Historia starszej siostry głównej bohaterki, jej poświęcenia, próby uratowania tego świata. Zdecydowanie, zostało jeszcze sporo do odkrycia, tym razem z perspektywy pozostałych postaci. To może być całkiem ciekawe. Tym bardziej, że „Kroniki Diany”, pisane z innego punktu widzenia, dały radę Przewinęło się sporo scen mrocznych, tajemniczych, były trudne momenty, w których bohaterce wiele zagrażało, ale były także sceny słodko-gorzkie, spokojne, a nawet na swój sposób piękne, bo mające w sobie taki braterski, rodzinny wydźwięk, a także akty woli walki, niezależnie od tego, co by się działo. Momenty, w których Azumi wykazała się niezłomnością, w których usiłowała o sobie decydować i gonić za marzeniami. Była cisza przed burzą, apokalipsa, zaraza, potem podnoszenie się ze zgliszczy, poszukiwanie nadziei. Były rzeczy inspirujące, satysfakcjonujące, ale również takie, które dało się napisać lepiej, obszerniej. A w tle forumowy event oraz historia zebr. Bez wątpienia, to była pewna podróż Pragnę z tego miejsca pogratulować autorowi zacięcia i konsekwencji oraz tego, że udało mu się napisać całą (Główną?) serię, w ogóle, gratulacje należą się również za samą główną bohaterkę Cieszę się, że swoimi komentarzami udało mi się zmotywować autora do dalszego działania, no i mam nadzieję, że rzeczy, na które zwróciłem uwagę, pomogą mu w przyszłości pisać opowiadania jeszcze lepsze, głównie mam tu na myśli formę. Miło mi, dzięki za podziękowania zawarte w posłowiu, no i za możliwość przeczytania „Kronik Azumi” To było ciekawe, klimatyczne, opisywało dzieje całkiem ciekawej, choć tragicznej postaci, nie zabrakło ciekawych pomysłów oraz prób napisania rzeczy w sposób bardziej przejmujący, niż zaskakujący, tudzież odwrotnie. Nie jest doskonale, ale z pewnością nie jest nawet średnio, powiedziałbym, że całkiem dobrze, solidnie, chociaż dopracowałbym formę. Fanfik godny uwagi i przeczytania, bez dwóch zdań było to coś innego. No i imponuje to, jak to wszystko wzięło się przecież od eventu forumowego. Coś podobnego chyba nie zdarzyło się od lat. Jeszcze raz gratuluję kompletnych kronik i generalnie zachęcam zainteresowanych do lektury oraz wyrobienia sobie własnego zdania. Osobiście, ta historia zapewne na długo zapadnie mi w pamięci. Dzięki! Pozdrawiam serdecznie!
  12. Wydaje mi się, że miałem przyjemność czytać ów tekst niedługo po premierze, wróciłem do niego jakoś w 2015, lecz, jak widzę, nie popełniłem komentarza. Powracając do tekstu dziś, chyba domyślam się, dlaczego. Najprawdopodobniej, o ile w gruncie rzeczy czytało mi się dobrze, o tyle nie byłem w stanie sformułować jakiejś konkretnej opinii, czegoś więcej ponad: „Było w porządku, dobrze zrealizowana historia, dobra forma, przeczytałbym więcej.” Postaram się to naprawić teraz Zatem, trzymając się pomysłu, by wspomniane minimum rozłożyć na czynniki pierwsze i tym samym nadać kierunek analizie, dlaczego było w porządku? Myślę, że przede wszystkim cieszy prostota wykonania. Oczywiście, że sama końcówka wypada średnio, gdyż, mimo tego, że brzmi całkiem ładnie i zgrabnie wieńczy treść, jest zbyt krótka i najzwyczajniej w świecie powoduje wrażenie niedosytu. Dość dużego niedosytu, jeżeli mam być szczery. Pod kątem kompozycji, wydaje się mieć to sens – rozpoczynamy od króciutkiego fragmentu, będącego dialogiem, by przejść do dłuższego wstępu, następnie do retrospekcji, a potem do rozwinięcia, które jest najdłuższym fragmentem i to w nim zawiera się kulminacja akcji. No, trudno mówić o akcji, zważywszy na tagi, ale mam na myśli konfrontację protagonistki, nagromadzenie się emocji oraz ogólnie, próbę chwycenia czytelnika za serce. Zatem natężenie rzeczy wzrasta, by po tym przejść do krótkiej konkluzji, która „hamuje” tekst i go zamyka. Mimo to, żałuję, że nie dane nam było przeczytać więcej. Wszystkie kolejne fragmenty, konsekwentnie coraz dłuższe i ukazujące nam losy Bubbly w coraz obszerniejszy sposób, spełniają swoje zadanie i przy nich niedosytu nie ma. W końcówce brakuje mi czegoś szczególnego, jest to po prostu... opis. Ładny, ale nie zawierający w sobie tej emocjonalności, która była w poprzednich partiach tekstu, a może po prostu liczyłem na nieco więcej gorzkiej radości. Sam nie wiem. Tak czy inaczej – jest niedosyt, ale mimo wszystko było w porządku i na przestrzeni całego tekstu, prostota wykonania zdecydowanie bardziej cieszy, aniżeli rozczarowuje. Tekst wypada klasycznie, nostalgicznie, niczym coś z pierwszych w historii konkursów literackich Czy jest to dobrze zrealizowana historia? Ogółem, to tak, choć rzeczywiście, o ile nie do końca zgodzę się z tym, że materiału starczy na wielorozdziałowiec, o tyle spokojnie mógłby to być dłuższy [Oneshot]. Z drugiej strony, niewielkie gabaryty, przy solidnej realizacji, pozostawiają wiele wyobraźni czytelnika, co poniekąd łączy się z zapytaniem, czy forma stanęła na wysokości zadania – opisy w pełni wywiązują się ze swych zadań, a przy tym są naprawdę ładnie skomponowane, toteż po opowiadaniu się płynie. Lektura, mimo smutnej otoczki, jest przyjemna i absorbuje, nawet jeżeli to tylko 5 minut. Opisy są dostatecznie obszerne, by móc sobie wyobrazić chociażby wspomniane badania nad kryształami, czy też obrażenia ofiar wypadku. Wizualnie, nie ma z tym problemu. Emocjonalnie... też jest całkiem dobrze. Mam tutaj na myśli odwiedziny Bubbly u matki. Sprawnie napisana, całkiem emocjonalna scenka, która w jakimś sensie realizuje to, czego można by się spodziewać po tagu [Sad], a przy tym jest w tym jakaś iskra nadziei, po prostu kończy się ów fragment z satysfakcją, iż postacie te, mimo wypadku, mają się dobrze, że zależy im na sobie nawzajem, toteż z czasem staną się silniejsze i bliższe sobie, no i będą żyć dalej i cieszyć się tym życiem. Co zresztą potwierdza końcówka, chociaż o zbyt małej dozie emocjonalności już pisałem – troszkę niewykorzystany potencjał. Coś jeszcze? W pamięć zapadają przemyślenia protagonistki, gdy pokonuje kolejne piętra i zmierza w kierunku pokoju 318. Oszczędnie, ale z pomysłem – jej wątpliwości wypadają wiarygodnie, a powtarzające się w jej głowie pytania sprawiają, że idzie się z nią utożsamić, współczuć. Zastanawia jednak zwrócenie uwagi na to, że wokół tak niewiele jest personelu. Myślałem nad tym trochę i myślę, że to mogło reprezentować strach Bubbly Star, o życie matki – że być może stało się najgorsze i stąd ta cisza, bo nie udało się jej uratować. A przynajmniej ja sobie wyobrażam, że miałbym takie myśli, gdybym znalazł się w podobnej sytuacji. Zatem nawet pewnego subtelnego napięcia nie zabrakło, nieźle, naprawdę nieźle. Mamy też retrospekcję, w postaci sekwencji sennej, gdy nasza bohaterka podróżuje taryfą. Godnym odnotowania jest, że na ten konkretny fragment zmienia się nieco narracja i przebiega ona w czasie teraźniejszym, choć równie prędko czas przeszły powraca, co pierwotnie zmusiło mnie zadać pytanie – w takim razie, po co to? Przyznam, że zabieg zbił mnie z tropu, ale po powtórnej lekturze odbieram go jako sposób na zainicjowanie napięcia, na ukazanie tego, jak tamte wydarzenia wciąż trapią Bubbly, że wydaje jej się, że to się znowu dzieje, tu i teraz. To zostawia klimat, który owszem, daje się poczuć. Wprawdzie nie poznajemy bohaterek bliżej, ale myślę, że jak na tak krótki tekst, nie było potrzeby (i miejsca), by wyczerpująco ukazać ich charaktery, autor skupił się na najważniejszym w kontekście fabuły oraz swojego pomysłu, czyli poznajemy tyle rzeczy dotyczących ich relacji, by kupić, że są ze sobą blisko, że im zależy i że wypadek wiele zmienił, i choć będzie im trudniej, jest w tym wszystkim jakaś pociecha, że wciąż siebie mają. No i jak wspominałem, całość wybrzmiewa klasycznie, co przy tak solidnej realizacji, jest pozytywne, działa troszkę jak wehikuł czasu. Podsumowując – krótki przerywnik, kawałeczek fika, ale całkiem solidnego, zrealizowanego bardzo dobrze i z pomysłem, któremu nie brakuje nastroju i którego warto przeczytać. Nie jest on długi, ale ma kilka momentów, które mają szansę zapaść w pamięci na dłużej, w związku z czym tekst nie przechodzi bez echa, jest przystępny i przyjemny w odbiorze, mimo tematyki. Popełniając głębszą interpretację, da się tu odnaleźć nawet pewien morał, odnośnie tego, jaki ten świat potrafi być piękny i jak należy to doceniać wszelkimi zmysłami, ale jednocześnie o niczym nie zapominać. Jasne, nie jest to nic odkrywczego, ale samo w sobie, jest to całkiem miłe. Zatem polecam rzucić okiem, opowiadanie znakomicie daje sobie radę nawet dzisiaj, godny przedstawiciel „starej” fanfikcji
  13. Ciekawe, czy kogoś zaskoczę, gdy powiem, że nie musiałem wyszukiwać czym jest somnambulizm, ale potrzebowałem sobie szybko przypomnieć kim/ czym była Midnight Sparkle W każdym razie, jestem bardzo zadowolony z lektury, wręcz powiem, że nie mogę wyjść z podziwu, jak wszystko w tym fanfiku się udało, przy oszczędności słów oraz silnym skoncentrowaniu historyjki na realizację określonego typu klimatu. Jaki to typ, zapytacie? Przede wszystkim, od początku do końca, jest całkiem mrocznie – nie jest to może najcięższa historia, z jaką miałem do czynienia, ale mrok rzeczywiście daje się odczuć, a ponadto ma on fantastyczny wydźwięk, co autor dosyć dobrze podkreślił opisami. Mam na myśli nie tylko ogólną kompozycję, ale zastosowane słownictwo. Po pierwsze, mimo oszczędności, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że opowiadaniu niczego nie brakuje, że każdy jeden element został dokładnie przemyślany i znalazł się w tekście w określonym celu, zaś sam tekst jest kompletny, dzięki czemu śledzi się go z satysfakcją. Po drugie, cieszą wzmianki o almanachu, alchemii, przyrządach alchemicznych, tudzież składnikach niezbędnych do wykonania mikstury, natomiast odkrywanie „przepisu” na sukces, a także całej, tak to ujmę, mitologii związanej ze zranieniem duszy/ osłabieniem magii przyjaźni oraz przejęciem kontroli, dopełniło fantastycznej otoczki, dodając jeszcze więcej tajemniczości. Przewinęły się nawet elementy przygodowe! Wszakże mamy krótką retrospekcję, w której protagonistka staje oko w oczy z Hydrą, z której potrzebuje pobrać jeden ze składników. Opis starcia oszczędny, ale przemyślany, dynamiczny, a zarazem lekki i przyjemny w odbiorze, rozruszał nieco do tej pory raczej spokojne, stonowane opowiadanie, wzbogacił je. Tempo akcji bez zarzutu – stopniowo zostajemy wprowadzeni w atmosferę oraz realia tejże dosyć krótkiej opowieści, odpowiednio szybko odnajdujemy ciało, odkrywamy też kto to taki (no, może nie z imienia i nazwiska, ale mamy pojęcie, co ta postać tam robiła i dlaczego została zabita) oraz co jeszcze jest do zrobienia, jednocześnie krok po kroku zbliżając się do wyjawienia celu tychże zagadkowych działań. Podoba mi się to, że protagonistka jest opanowana, sprawia wrażenie, jakby postępowała z iście chirurgiczną precyzją, na każdym kroku. Zastanawia się, analizuje, dostrzega to, że pewnych składników nie może od tak po prostu zdobyć, dochodzi do tego, jak osiągnąć cel bez wzbudzania podejrzeń. Właściwie, dotyczy to tylko wątku pozyskania krwi oraz zbrukania nią duszy, nad którą protagonistka chce przejąć władzę, ale i tak siedzi to w głowie. Opowiadanie wieńczy deczko niepokojące zakończenie, które niby nie pozostawia wątpliwości, a jednak do pewnego stopnia pozostaje otwarte. Znakomita sprawa Chciałbym również się odnieść do kwestii tego, czy autor próbował ukryć przed nami tożsamość głównej bohaterki, czy też nie. Szczerze mówiąc, nie odniosłem wrażenia, jakoby dołożone zostały w tym celu jakieś szczególne starania, prędzej byłem gotów pomyśleć, że autor po prostu zdecydował się nie wymieniać bohaterki z imienia, ale stworzyć pewne poszlaki, byśmy mogli się domyślać, zgadywać, kto to może być. W tym sensie chyba została podjęta próba wodzenia czytelnika za nos. No i nawet udana, gdyż przynajmniej przez pewien czas w moim gronie podejrzanych na pewno nie znajdowała się... No, by nie spoilerować, TA osoba. Według mnie pierwsza wskazówka znajduje się w poniższym fragmencie: No, ale tak czy owak, kawałek klimatycznej, wciągającej historii, która cieszy swoim skoncentrowaniem, oszczędną, ale przemyślaną od A do Z formą, nie brakuje interesującego konceptu, a także sprawnej, barwnej realizacji, dzięki czemu fanfik czyta się wartko, a kończy z satysfakcją, tj. z poczuciem, że odkryło się tajemnicę, a także ze zdrową ciekawością, co mogłoby się wydarzyć dalej. Przyznam też, że sprawia wrażenie klasyka z 2013, takiego ikonicznego tekstu, który jest dobrze znany i mile wspominany Warto przeczytać, bo to naprawdę dobry tekst, godny polecenia
  14. Kolejne opowiadanie konkursowe, tym razem z pechowej (?), XIII edycji, poświęconej temu, co Was czeka, jeżeli zdecydujecie się wypić jeszcze jeden kufel tudzież kieliszek, chociaż wyraźnie czujecie, że macie dosyć, ale mimo to, pijecie, a potem zamykacie oczy i budzicie się w niedalekiej przyszłości, być może z zupełnie innym miejscu. Tym razem limit słów był nieco bardziej łaskawy, aniżeli w przypadku późniejszej edycji, z której wzięło się „Dla zimorodków” (Nie ma to, jak nie zachowywać kolejności, co nie? ), powiadanie zresztą również oceniłem wysoko, aczkolwiek finalnie uzyskało ocenę o 0.2 punktu niższą. Taka sytuacja. Cóż, dzisiaj już troszeczkę lepiej kojarzę [Equestria Divided], aczkolwiek pozostaję względem tegoż alternatywnego uniwersum neutralny. Domyślam się, że jest ono, na swój własny, nie do końca dla mnie zrozumiały sposób, ciekawe, dające fajne możliwości, ale chyba nie dla mnie, jako, że rozpoczął się kolejny rok, a ja nadal nie mam żadnego pomysłu na produkcję w tymże uniwersum. Nie to, żebym miał czas i chęci coś takiego napisać, ale chodzi mi o sam koncept Na szczęście, autor swego czasu wykazał się wyższą kreatywnością, toteż ma w rekordzie [Equestria Divided], no i cóż mogę powiedzieć, po tych paru latach? Elementy alternatywnego uniwersum wplecione zostały bardzo subtelnie, w sumie, gdyby nie tag sugerujący właśnie to, pomyślałbym, że to dowolne alternatywne uniwersum, tudzież daleka przyszłość. Tematyka konkursu, chociaż – na moje wyczucie – częściej bywała podejmowana z przymrużeniem oka, humorkiem, ewentualnie trochę na poważnie, trochę z dystansem, jednakże w dziele Malvagio, towarzysząca czytelnikowi atmosfera jest raczej gęsta, nieprzyjemna, dosyć prędko otrzymujemy sygnały, że najwyraźniej wydarzyło się coś złego, lecz jeszcze nie wiemy, co takiego. Główny bohater, Firehoof, najwyraźniej trapiony jest nie tylko kacem, ale i potężnymi wyrzutami sumienia i chociaż początkowo, gdy przewija się imię Amber, wydaje się, że po prostu rzuciła go dziewczyna, w połowie opowiadania otrzymujemy sygnał, że jednak to chyba nie to, zaś ostatnie wątpliwości rozwiewa zakończenie. Szczegółów nie zdradzę, po prostu w tym miejscu zachęcę do lektury. Wprawdzie nie jest to jedno z najnowszych, czy najdłuższych opowiadań autora, lecz jak najbardziej daje sobie radę i nadal jest warte uwagi. Dlaczego? Chociażby ze względu na fantastyczne, szczegółowe, a przy tym dosyć realistyczne opisy emocji głównego bohatera, przeplatane z wrażeniami po całonocnej libacji. Owszem, to się może w paru miejscach ciągnąć, niekiedy może przywołać wspomnienia, czy też ruszyć w człowieku coś takiego, że sam poczuje tę gorycz w ustach, te wyrzuty, ten ból głowy, tudzież po prostu będzie mu nieprzyjemnie. Ale dla mnie jest to dowód na to, że opowiadanie ma warunki, by wywołać określone reakcje i w tym sensie chyba możemy mówić o pewnej immersjogenności (Nowe pojęcie, copyright: Ja ). Aczkolwiek, wydaje mi się, że to mini-lore odnośnie magicznego policzka było troszkę na wyrost, ale nie jest to nic, do burzy wrażenia z lektury. Ale serio, czyżby nawet takie proste, stare jak świat czynności miały w tym uniwersum głębokie znaczenie? Chociaż autor skupia się na emocjach, Firehoof nie jest zbyt rozbudowanym charakterem, nie można powiedzieć, że jego kreacja jest bogata, lecz nie sądzę, by był to minus, pomijając oczywiście fakt, że najpewniej celem autora nie było stworzenie złożonej, nietuzinkowej postaci, którą zapamiętamy na lata. Fakt, że jest, jaki jest, pozwala wejść w jego skórę łatwiej, gdyż, nie mając zbyt wiele pojęcia o jego cechach charakteru, przeszłości, czy nawykach, ale być może mając swoje własne wspomnienia, doświadczenia z kacem, czytelnik może po prostu postawić się w jego sytuacji i w ten sposób wypełnić powłokę bohatera swoimi cechami, wejść w jego buty. Czy wspominałem już o immersjogenności? Jak zwykle, znakomite, bardzo dopracowane opisy przełożyły się na wyrazisty, niełatwy do przełknięcia klimat, ogólnie przygnębiający wydźwięk, co wieńczy bardzo dobre zakończenie. No ok, może co niektóre odzywki („Plwam na ciebie!”) sąsiadki Amber były troszeczkę teatralne, raczej w takiej sytuacji spodziewałbym się czegoś bardziej potocznego, ale ok, może po prostu jest miłośniczką sztuki i ceni sobie etykietę, język. W każdym razie, czytało się bardzo ciekawie również po latach, w sumie, brzmi to troszkę jak część czegoś większego, ale i jako samodzielny twór, "Kac" radzi sobie świetnie. Mamy kilka pytań bez odpowiedzi (Np. odnośnie postaci kuzyna Firehoofa oraz tego, jak to się stało, że bohater ostatecznie zdecydował się donieść. Może ratował w ten sposób własną skórę?), co pobudza wyobraźnię. Ale przede wszystkim klimat i bardzo konsekwentna realizacja tematu konkursowego. Malvagio jak najbardziej potrafi pisać fanfiki lżejsze, bardziej komediowe, niemniej, „Kac” okazał się ciekawym, na przekór konkurencji nie tak lekkim, dość poważnym kawałkiem tekstu, ze znakomitymi opisami przeżyć bohatera oraz tytułowego kaca, zdecydowanie warto zajrzeć i przypomnieć sobie stare czasy
  15. Pora odświeżyć sobie kolejne opowiadanie konkursowe, czyli „Dla zimorodków” Stworzone specjalnie na modłę motywu przewodniego – out of character – z Fluttershy w roli głównej Pamiętam, że opowiadanie przyjąłem ciepło, acz ówcześnie nie uznałem, jakoby było to cokolwiek przełomowego w ramach twórczości autora, czego jednak nie postrzegałem (i nadal nie postrzegam) jako wadę, gdyż po prostu dostałem więcej tego, co mi się podoba. Aczkolwiek nie w tak satysfakcjonujących ilościach, jak zazwyczaj, czego winowajcą był oczywiście limit słów. Poza tym, o ile pomysł wydał mi się ciekawy, alternatywna kreacja Fluttershy okazała się dla mnie nie aż tak odważna, jak miało to miejsce w przypadku poszczególnych postaci w pracach wykonanych przez konkurencję. Generalnie, Fluttershy z grubsza pozostaje w tejże miniaturze sobą, zaś temat konkursu autor zinterpretował jako sekretne wcielenie skrzydlatej klaczy, czyli odziana – jak widać na załączonym obrazku – w charakterystyczną, bajeczną czerwoną suknię oraz przystrojony trzema piórami kapelusz, urocza i tajemnicza Flutterszu, absolutna mistrzyni kart oraz kantowania, wirtuozka pokera, która pokona i doprowadzi do ruiny każdego. A to wszystko dla biednych Zimorodków Pomysł bardzo sympatyczny i w sumie faktycznie, to dość serialowe. W sam raz na, nawet nie short, ale pełnoprawny odcinek. Tag [Komedia] sugeruje humor, aczkolwiek... z perspektywy czasu zgodzę się, że tekst ma więcej wspólnego ze zwykłą obyczajówką, aniżeli komedią. Niemniej, co nie uległo najmniejszej zmianie przez minione lata, przynajmniej jak dla mnie, to nadal całkiem przyjemna, niezobowiązująca lektura, która ma do zaoferowania lekki klimacik, no i która została napisana bardo dobrze, z dbałością o detale, acz tylko na tyle, na ile pozwoliły wymagania konkursowe. Rzeczywiście, tematyka jest tutaj lżejsza, barwniejsza, biorąc pod uwagę najczęściej stosowane przez Malvagio tagi, nie da się też ukryć, że opisy są dużo zwięźlejsze, mniej wyrafinowane, acz nadal brzmiące znakomicie. Tempo akcji także, siłą rzeczy, jest sprawniejsze i w gruncie rzeczy, opowiadanie mogłoby się zmieścić zaledwie na dwóch stronach. Niemniej, podobało mi się to rozdarcie Fluttershy, jej niepewność, wyrzuty. Uważam, że to całkiem ciekawe, że najwyraźniej wzbrania się przez wejściem w buty Flutterszu, by bezceremonialnie ogrywać swoich rywali i zgarniać kolejne sumy, chociaż okazuje się pod koniec, że w sumie jej się to podoba. Co mimo wszystko usiłuje z siebie wyprzeć. Trochę jak Stanley Ipkiss, który po założeniu maski Lokiego przemieniał się w bohatera, Fluttershy, po założeniu kapelusza, przeistacza się heroiczną hazardzistkę, dla której nie ma partii nie do wygrania Domyślam się, że gdyby była to zwykła produkcja autora, tj. tekst nieskrępowany limitami konkursowymi, pewnie tej wewnętrznej walki znalazłoby się dużo więcej, może coś a'la wewnętrzny konflikt Sombry z „Abdykacji” bodajże, tylko w bardziej serialowym stylu (Humor podobny jak w "Tańczącym z Herbatnikami"?). Może i trafiłoby się więcej opisów rozgrywek turniejowych, gdyby miały zostać podjęte z taką pieczołowitością i kunsztem, jak opisy tańca z „Magnum Opus”... Kurczę, mogło by być przemiodnie Zwłaszcza, że tym razem pewnie zrozumiałbym więcej, bo zdarzało mi się grać w karty, w akademiku Mordecz zwrócił mi uwagę na ciekawą rzecz, tj. vibe ze „Świata według Ludwiczka”, z odcinka o szachach. Nie wiem, jak mogłem na to nie wpaść, ale rzeczywiście, opowiadanie Malvagio bardzo się z tym kojarzy, a ponieważ kreskówkę tę wspominam bardzo ciepło i z nostalgią, „Dla zimorodków” tym bardziej nabiera rumieńców Jasne, to tylko miniaturka, ale nie wydaje mi się, by była na jeden raz. Ja o niej nie zapomniałem, w sumie, nadal lubię to opowiadanie, mimo wymogów konkursu, Malvagio odnalazł złoty środek i po prostu zapewnił przyjemną, niezobowiązującą lekturę, zrealizowaną w dobrym, choć nie aż tak wyrafinowanym jak zazwyczaj stylu, co jednak nie ma przełożenia na wciąż świetne brzmienie opisów, czy też dobre tempo akcji, nie wspominając już o klimacie, który jest i ma w sobie sporo serialowości, przez co tym bardziej, tekst mi się podoba. Po prostu ciekawy, nie taki typowy pomysł, nieco inne spojrzenie na temat konkursu, zaś tekst nie zestarzał się ani trochę i chociaż owszem, autor sam sobie robi konkurencję, to jednak świetnie móc od czasu do czasu przeczytać coś lżejszego, a jednak spod tego samego pióra. Jak najbardziej polecam tę miniaturkę
  16. Pora na kolejne klasyczne opowiadanie od Malvagio, jak widzę, powstałego przy okazji Mojego Małego Fanfika i jednocześnie będącego zarzewiem srogiego konfliktu, okrutnej, bratobójczej wojny niosącej śmierć i gargantuiczne zniszczenia, rzucającej na kolana nawet najbardziej wytrwałych, podżegająca nawet najlepszych przyjaciół, by ci rzucili się sobie do gardeł. I o co to wszystko? W sumie, tekst podejmuje wątek postapokalipsy, więc i dramatyczna atmosfera w sumie by się przydała... Ale mu już jesteśmy jakiś czas po tym, co nie? Wiemy, co się z nami dzieje, teraz sprawdźmy co u księżniczek, ale tysiąc lat od publikacji opowiadania. Hm, to się dopiero nazywa dylatacja czasu. Przeskoki między światem z oryginalnego serialu, a a światem z „Equestria Girls” to przy tym pikuś W każdym razie, przeczytałem, jak zwykle z przyjemnością, może nie na skraju krzesełka, ale z zaciekawieniem, próbując zatopić się w wykreowanej przez autora atmosferze, wczuć w sytuację postaci oraz zgadywać, o co może chodzić, jak się to zakończy. Generalnie, opowiadanie wydało mi się całkiem solidne i dobre, choć jak na dzisiejsze standardy oferowane przez Malvagio, nie było to jeszcze nic aż tak spektakularnego, co nie zmienia faktu, że opisy podobają się i to bardzo, brzmią świetnie, tekst sprawia wrażenie przemyślanego, dopracowanego, nie można mu też odmówić nastroju, aczkolwiek nastrój wydał mnie się tym razem jakby mniej wyrazisty, nie aż tak gęsty, wprawdzie zdawałem sobie sprawę, że to postapokalipsa, lecz miałem kłopot z odczuciem tej beznadziejności, zwątpienia, czytałem o skali zniszczeń i chociaż świat był opustoszały, pozbawiony życia, ja wciąż nie czułem się tym aż tak przytłoczony. Możliwe, że opowiadanie owszem, było troszkę zbyt krótkie, a może to przez to, że bohaterki zachowują pozory normalnego funkcjonowania... poniekąd. To znaczy, Twilight ślęczy nad książką, pracuje nad zaklęciem, Celestia (Niczym robot, serio, zachowywała się jak zaprogramowana, co mnie akurat bardzo przypadło do gustu. Wyobrażam sobie, że w swym załamaniu, w taki właśnie sposób zdecydowała się wyprzeć z siebie świadomość stanu faktycznego, odmówić uznania tego, co się stało.) uparcie wyznacza czas, operując słońcem i księżycem, Luna jeszcze nie wyszła ze swojego sennego pałacu, ale to Pani Nocy, Władczyni Snów, więc można przyjąć, że ma potrzebę odizolowania się od świata realnego, czemu zresztą trudno się dziwić. Jedynie Cadance wydaje się być zupełnie inna, jako jedyna nie zachowuje się tak, by przypominać siebie z czasów sprzed apokalipsy, zajmującą się zwykłą codziennością. Jej położenie smuci, wzbudza współczucie, jednakże wątek upadłej Księżniczki Miłości wydał mi się ważniejszy, gdyż to właśnie z tej sceny otrzymujemy pewne wskazówki odnośnie tego, co się wydarzyło w dalekiej przeszłości. Generalnie, o ile klimat opowiadania nie wydał mnie się aż tak mroczny, posępny i melancholijny, jak się tego spodziewałem, podczas czytania towarzyszyło mi troszkę wrażenie głodu, spowodowanego wątkiem Twilight. Najwyraźniej alikornka od dłuższego czasu nie miała w ustach niczego konkretnego, a że nie może umrzeć, w sumie nie musi jeść, ale głód owszem, ima się jej, co jest powiązane z końcówką, której jednak... chyba nie rozumiem. Nie wiem, czy dobrze odczytałem to, co zaserwował mi autor, ale rzeczywiście, koniec opowiadania jest intrygujący, ciekawy i w sumie spędziłem trochę czasu rozmyślając o tym, co zrobi Twilight i czy się jej uda. A powracając jeszcze na moment do apokalipsy, spodobało mi się to, jak został opisany moment jej nadejścia, tj. szczegół, że nastąpiło to z dnia na dzień, bez zapowiedzi. Czyli to serio była zwykła codzienność, z tym, że nagle nastąpił koniec i nikt nie miał szans się na to przygotować. Myśl o tym zasiała we mnie poczucie bezsilności, bezsensowności podejmowanych działań prewencyjnych, prawie wprawiło mnie w melancholię. Sam nie wiem, ale podejrzewam, że po prostu potencjał był o wiele większy, niż na pierwszy rzut oka widać i tekst pozostawia pewien niedosyt, chociaż został zrealizowany solidnie, bardzo dobrze. Myślę, że mam bardzo podobne odczucia jak Johnny – bardzo dobre opowiadanie, posiadające mocniejsze momenty, ale żeby było tak świetnie, że aż genialnie? Moim zdaniem nie, nie w tym przypadku. Zerknąłem sobie jeszcze na wypowiedź Mentosa i w sumie, zgodzę się, chociaż ja to widzę nieco inaczej, niemniej to bardzo dobre podsumowanie tego, co się stało z niegdyś dymnymi, pełnymi życia postaciami, jak zareagowały na to, że cały świat wokół nich umarł, tylko one jeszcze jakoś się trzymają, bo muszą, ale nie ma to żadnego sensu, bo nadziei i tak nie ma. Alikorny przystopowała banalna rzecz, banalna. I ile była warta ich potęga? Ile warta jest magia? Okazuje się, że jednak nic. Wciąż jednak, szkoda, że nie zostało to zaakcentowane w tekście nieco wyraziściej. Zżera mnie ciekawość, jak z opisywaniem podobnych rzeczy poradziłby sobie autor dzisiaj. Coś czuję, że niejeden czytelnik, zupełnie jak lata temu, przy okazji oryginalnych "Księżniczek", zaryzykowałby totalnym załamaniem. Co nie zmienia faktu, że jest to lektura godna plecenia oraz komentarza, jak najbardziej. Gra pozorów, przykrywka dla totalnego zatracenia w obliczu zniszczonego świata, złudna nadzieja, przytłoczenie bagażem bolesnych wspomnień i doświadczeń, wszystko to jest bardzo dobrze realizowane poprzez kreacje postaci, jednakże klimat nie okazał się aż tak ciężki, jak się tego spodziewałem, czegoś mi tutaj brakowało. Lekki niedosyt jest, ale jednocześnie utrzymuje się satysfakcja z czytania. Warto było poświęcić na ów tekst te kilkanaście minut Chociażby po to, by przypomnieć sobie stare czasy oraz to, jak malutcy jesteśmy w obliczu zagłady.
  17. Ach, VileRaven. Pamiętam jej prace, ten charakterystyczny styl, w którym znajome postacie, przerysowane dość wiernie, zyskiwały wokół siebie intrygującą, mroczną otoczkę, za sprawą cieni, odpowiednio dobranych, mniej nasyconych, a przyciemnionych tonów poszczególnych barw, komponujących się w coś, od czego trudno oderwać wzrok. W pracach tych niekiedy dało się wyczuć nutę agresji, smutku, czy też zwątpienia, ale generalnie, każda jedna, chociaż podobna do pozostałych pod kątem stylu, miała coś swojego, co z kolei nie dawało spokoju odbiorcy, który doszukiwał się najodpowiedniejszej emocji, która najlepiej opisywałaby dany rysunek... A tak przy okazji, chyba ominęła mnie „afera alicornkowata”, niemniej – co może co niektórych zdziwić – o ile zdaję sobie sprawę, że taka forma nie istnieje, o tyle w sumie nie wiem, o co takie wielkie halo, mnie ta „alicornka” nigdy zbyt szczególnie nie przeszkadzała, jasne, zwracałem na to uwagę podczas pierwszych starć z tą formą, lecz na obecnym etapie, to się już „utarło” i ilekroć spotykam się z tym słówkiem w dziełach Malvagio (starszych, średnich, nowszych), traktuję to zwyczajnie. Niech będzie, czemu nie, w końcu nie brzmi znowu tak najgorzej, a po pewnym czasie nawet idzie się spodobać Przechodząc do rzeczy, kolejne klasyczne opowiadanie ze stajni Malvagio, które chyba kiedyś czytałem, ale z jakichś powodów nie skomentowałem. Cóż, najwyższa pora to nadrobić. Ogółem, chociaż to jeszcze nie był ten etap, gdzie forma, swoim wyrafinowaniem, wysokim poziomem artystycznym oraz kompozycją, wgniata w fotel, lecz z całą pewnością, jakościowo, fanfik imponuje, a co najmniej cieszy, pomimo cięższej atmosfery oraz tematyki. To chyba rzecz niezmienna w przypadku dzieł Malvagio – jeśli to [Dark], [Sad], tudzież [Slice of Life], zawsze można liczyć na doskonale nakreślony nastrój, realizowany między innymi dzięki znakomitym opisom, bezbłędnie dobranemu tempu akcji, no i dzięki samemu pomysłowi. Nie wspominając już o niuansach, które potrafią jeszcze bardziej podnieść wrażenia z lektury. Tym razem, spośród wyżej wymienionej plejady tagów, w których autor najwyraźniej odnajduje się najlepiej, otrzymaliśmy kombinację [Slice of Life] i [Sad]. I rzeczywiście, sposób prowadzenia akcji, tematyka, nawiązują do kawałków życia bardzo dobrze i realizują to, co obiecuje ów tag. Z kolei nastrój, na modłę [Sad], jest gęsty, mocny, sprzyjający refleksji, ale przede wszystkim niewesoły, im dalej czytelnik brnie w tekst, tym bardziej zagłębia się w problem, czując, że zbliża się do czegoś złego, do jakiejś smutnej, może i szokującej rewelacji, która pomoże mu zrozumieć, dlaczego w fanfiku Cadance zachowuje się właśnie tak, dlaczego towarzyszy jej melancholia, rozpacz, skąd ta czerń, skąd ta żałobna atmosfera. No i co by nie mówić, końcówka w pewnym sensie okazała się dla mnie całkiem zaskakująca. W obliczu zakończenia, pozostawiane po drodze niuanse – i ta czarna suknia, te perły, to powtarzanie Cadance, że musi być piękna (A dla kogo? A dla niego.) – wszystko momentalnie uzyskuje prawdziwe znaczenie, dzięki czemu czytelnik przez moment zastanawia się, powraca do treści i zdaje sobie sprawę, że to, o czym czytał, w rzeczywistości oznaczało coś więcej, coś innego. Bardzo dobra realizacja, gratuluję Opowiadanie ani trochę się nie zestarzało, co prawda opisy nie są aż tak imponujące, jak ma to miejsce obecnie, niemniej tekst brzmi znakomicie i tak samo się go czyta. "Rocznica" wciąga, mimo zaledwie czterech stron, miałem wrażenie, jakby było to opowiadanie znacznie dłuższe, cały czas towarzyszy czytelnikowi gęsty, smutny, momentami całkiem mroczny klimat, jest w tym wszystkim pewna zagadka do rozwiązania i gdy następuje zakończenie, detale nabierają znaczenia. W sumie, idzie też zrozumieć, dlaczego Arietta i Cadance są sobie tak bliskie. W pewnym sensie, obie jadą teraz na tym samym wózku. Właśnie, zapomniałbym wspomnieć o świetnie opisanych emocjach oraz przeżyciach księżniczki Cadance. Jasne, w porównaniu z poszczególnymi, bardziej współczesnymi dziełami autora, nie robi to aż takiego wrażenia, niemniej, na swoich własnych zasadach, bardzo się podoba i realizuje melancholijny nastrój, ukazując Cadance rozkojarzoną, rozbitą, beznamiętną, lecz i tak piękną, gdyż musi taka być. Nie ma tutaj mowy o wolnym wyborze, wolnej woli – musi się poddać jemu. Stąd, opisane przygotowania przestają przypominać typowe przygotowania, ale część wykonywanego rozkazu. Nie część rutyny, ale coś, do czego Cadance zapewne jest zmuszana, a czemu nie może się przeciwstawić. I pomyśleć, że to wszystko nawiedza czytelnika pod wpływem tego króciutkiego, przewrotnego dialogu wieńczącego opowiadanie. Doskonały przykład, że czasami mniej znaczy więcej. Tekst oczywiście gorąco polecam, gdyż nadal radzi sobie doskonale jako krótki, prosty [Oneshot], wykonany z pomysłem i precyzją od początku do końca, który próbuje wodzić czytelnika za nos, lecz dopiero na samym końcu uświadamia go, że o ile miał rację, o tyle nie dostrzegł tego, o co naprawdę przez cały czas chodziło, że sytuacja księżniczki w rzeczywistości jest dużo gorsza, niż się tego spodziewał i że Cadance nie ma żadnego wyboru. Po prostu musi. Zapraszam do lektury, oczywiście zostawcie komentarz dla autora, niech wie, że mimo upływu lat, jego klasyki nadal się podobają
  18. Ogólnie rzecz biorąc, opowiadanie to wydało mi się całkiem interesujące, nie tylko z uwagi na to, jak świetnie się zestarzało (czyli praktycznie wcale, nadal warto po nie sięgnąć), ale przede wszystkim, ze względu na formę. Autor zaserwował nam bowiem nieco inny typ narracji, generalnie historia jest opowiadana w czasie teraźniejszym, z perspektywy głównej bohaterki – będącej celem królewskich łowów – zatem przez większość fanfika mamy narrację pierwszoosobową. Dopiero pod koniec, gdy następuje cięcie, powracamy do trzeciej osoby, acz fabuła nadal opowiadana jest w czasie teraźniejszym. Jakoś nie przypominam sobie, by coś podobnego przewinęło się przy okazji innych fanfków autora (tj. spośród tych, które miałem przyjemność przeczytać), ale możliwe, że nie do końca kontaktuję. W każdym razie, z pewnością podobna forma przewija się w mniejszości tytułów autora, stąd, sama w sobie, wyróżnia „Pościg” spośród pozostałych utworów Malvagio Natomiast tym, co opowiadania nie wyróżnia, a czyni go podobnym do najlepszych produkcji autora, jest jego klimat. Kolejna konkretna próbka jego możliwości, choć pochodząca z bardziej, nazwijmy to, zamierzchłych czasów – atmosfera jest głęboka, gęsta, aż idzie ją ciąć maczetą, chociaż tym razem dodatkowo towarzyszy nam narastające napięcie, czego kulminacją jest scena tuż przed cięciem oraz przejściem do zakończenia, nie wspominając już o tym, że o ile jest tu taki właśnie nastrój, fanfik jednak nie stawia na nastrojowość, ale na dynamizm. I zapewne to było przyczyną decyzji o takiej, a nie innej formie – od razu trafiamy w skórę protagonistki, czujemy jej strach, zwątpienie, ale i wolę przetrwania, burzę emocji, która nią targa ilekroć wydaje jej się, że już po wszystkim i że nie uda się jej uciec, ppowiadanie nie dość, że jest dynamiczne, to jeszcze miało się wrażenie, jakby akcja wraz z każdą kolejną stroną przyspieszała, zaś przerażenie bohaterki (w ogóle, ciekawy myk, że nie poznajemy jej imienia – to mógł być każdy, dowolna kryształowa klacz), kiedy sięga zenitu, niby zaczyna zakrawać o szaleństwo (motyw z tym, że jej oczy są jego oczyma, przeglądanie się, potem zniknięcie własnego odbicia, wdzięczność za to, że postać już się nie widzi, a kryształy zmatowiały, w ogóle, wrażenie, jakoby otoczenie samo z siebie się zmieniało, jakby było żywe), a jednak czuć, że zachowała część poczytalności, desperację, dzięki czemu – jak wspominałem – narastające napięcie daje aż tak dobre efekty. Z całą pewnością jest to opowiadanie, które można czytać na skraju krzesełka, nie potrafiąc przewidzieć, co za chwilę się wydarzy. Za detale podnoszące jakość czytania, ale także działające na czytelnika w sposób wizualny, można uznać fragmenty pisane wielkimi literami, tudzież pogrubione słowa-klucze, wskazujące na oso(m)b(r)ę myśliwego. No, może w niektórych miejscach średnio podeszły mi powtórzenia, na przykład w scenie, w której klacz obawia się wkroczyć do czerwonej komnaty. Rozumiem cel zabiegu stylistycznego, faktycznie, gdy to czytałem, zdawało mi się, że serce wali jej młotem, mało z piersi się nie wyrwie, lecz sądzę, że było tego troszkę zbyt dużo. Ale przeważnie, jest to dobrze wyważone i faktycznie oddaje emocje głównej bohaterki, jej strach, poczucie zagrożenia wyglądającego zewsząd, przekonanie, że jej prześladowca i tak ją znajdzie, lecz ta mimo wszystko chce uciekać, ukrywać się (chociaż w jego pałacu nie ma kryjówki), wyraźnie się miota, całą sobą przeżywa to, w czym bierze udział. Efektu dopełniają detale, jak np. przekonanie protagonistki o tym, że stała się własnością swojego króla (czyli motyw uprzedmiotowienia żywej istoty), wewnętrzne rozterki, pytanie czy to, że wolałaby uniknąć tego losu i tym samym skazać na podobne męki kogoś innego, czyni ją złą, tudzież właśnie ten czerwony pokój, który wzbudza określone skojarzenia. Nawiązując do zakończenia oraz do wypowiedzi moich szanownych przedmówców, rzeczywiście, nie daję tak do końca wiary temu, jakoby... Wcale bym się nie zdziwił, gdyby był to sen na jawie, tudzież właśnie koszmar, efekt skazy, jaką pozostawiły po sobie traumatyczne wydarzenia. Choć wpisuje się to przede wszystkim w poważny, ociekający mrokiem nastrój opowiadania, w jakimś sensie jednocześnie wpisuje się w charakterystykę znanego z serialu tyrana, no bo nie oszukujmy się, skoro kryształowe kucyki reagują, jak reagują na samo jego wspomnienie, no to o czymś to musi świadczyć. Na przykład o tym, że zło Sombry było tak wielkie, tak bezwzględne i wyrachowane w swym działaniu, że aż nie da się go opisać słowami, natomiast z całą pewnością nikt nie chce go posmakować, by być może jednak odpowiednie słowa znaleźć. Ostatecznie, nie był to długi tekst, ale z całą pewnością szczyci się ciekawą, nieco rzadziej spotykaną w fanfikcji formą, co objawia się głównie przez narrację, ale także i formatowanie, z wyszczególnieniem słów lub zdań kluczowych, a także przez określone zabiegi stylistyczne, symbolizujące stan emocjonalny protagonistki, a co z kolei doskonale realizuje narzucony dynamizm akcji, dzięki czemu tekst czyta się tak, jakby był to właśnie pościg. Wszystko brzmi dobrze i przekonująco, wprawdzie jest kilka momentów, w których miałem wrażenie, jakby autor przesadził, niemniej podobały mnie się te „psychodeliczne” wstawki oraz zakończenie, jak również to, że w sumie nie wiadomo, czy to się wydarzyło naprawdę, czy było mrzonką, a może przytrafiło się komuś innemu, lecz nawet ci, którzy ustrzegli się przed tym losem, współodczuwają ból i terror za kogoś, nie mogą zaznać spokoju nawet nocą. Tekst powiększa cień mrocznego króla Sombry, rozumiejąc jego charakterystykę oraz to, że prócz bycia tyranem, powinien bezwzględnie siać grozę, wzbudzać respekt. Fakt, jakoby mógłby tak silnie wryć się w świadomość swoich poddanych-niewolników, a może i wejść w ich sny, by kontynuować swój terror, może świadczyć o niewątpliwie wielkiej mocy, z którą nawet najpotężniejsze alikorny winny się liczyć. Mimo upływu lat, „Pościg” nadal trzyma się wspaniale – to solidnie wykonana, wciągająca i dynamiczna lektura, utrzymana w mrocznej, nieprzyjaznej atmosferze, gdzie niczego nie można być pewnym poza tym, że Sombra jest zły i że nie ma przed nim ucieczki. Polecam Państwu serdecznie
  19. Trudno, będę z tym żyć xD Cóż, od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, w pełni zgadzam się z moimi szanownymi przedmówcami oraz przedmówczynią, odnośnie zalet opowiadania, gdyż są to (w przytłaczającej większości) kwestie obiektywne, zwłaszcza jeśli chodzi o formę oraz klimat. Natomiast, dyskutować można o fabule, poszczególnych rozwiązaniach czy też kreacjach wybranych postaci, no i na tym obszarze jest kilka rzeczy, które akurat do mnie osobiście nie trafiają i w tym sensie, moje zdanie może wydawać się nieco kontrowersyjne, ale zaznaczam – nie są to obiektywne wady niniejszej historii, po prostu rzeczy, które akurat mnie nie podeszły. Przede wszystkim, to chyba pierwszy raz od dłuższego czasu, gdy, mimo wszystko, podczas lektury kolejnego tekstu spod pióra Malvagio, trzymało się mnie wrażenie czysto rzemieślniczej pracy. Domyślam się, że to dlatego, iż... fabuła okazała mi się znajoma. Motyw zdolnego protagonisty, który poszukuje mistrza, u którego mógłby podjąć nauki i szlifować swoje umiejętności, gdzie ów mistrz początkowo uparcie się nie zgadza, ale w końcu bierze protagonistę pod swoje skrzydła, w międzyczasie przewija się tam postać żeńska, która przepada za głównym bohaterem (z wzajemnością), to wszystko wydało mi się znajome, jakbym już gdzieś to widział. Trudno mi określić, czy był to film, czy serial, czy gra wideo, niemniej, miałem swoje skojarzenia, stąd pomysł nie wydał mnie się aż tak świeży. Natomiast, powiewem świeżości okazała się dyscyplina, której miałyby dotyczyć możliwe nauki u wymarzonego mistrza. Zwykle widzimy coś podobnego w kinie sportowym, gdzie młody prospekt poszukuje swojej szansy, chce się wykazać, potrzebuje mentora, ale nie byle jakiego, ten jednak nie chce się nim zająć, gdyż ma poważniejszych podopiecznych, rokujących większe szanse na sukces, toteż jego dystans jest zrozumiały. Ale potem widzi go w akcji i zmienia zdanie, ciągu dalszego, włącznie z wątkiem miłosnym (który jest zupełnie nieobowiązkowy), można się domyślić. Zwykle są to sporty walki. Tymczasem, w „Magnum Opus” rzecz dotyczy tańca, ponadto, główny bohater nie jest zdolnym, ale początkującym prospektem, ale doświadczonym tancerzem, wzbudzającym swoimi ruchami oraz wyczuciem rytmu zachwyt, nie można mu odmówić pasji, nie jest to typowy żółtodziób, ma też w sobie znacznie więcej charakteru i klasy, widać, że jest już w pewnym kierunku wykształcony, prezentuje pewien poziom, wobec którego trudno przejść obojętnie. W opowiadaniu sprawia wrażenie kogoś, kto zostałby przyjęty przez dziewięćdziesięciu dziewięciu mistrzów spośród stu. A on mierzy wysoko i interesują go nauki u tego jednego, jedynego. Tzn. mam świadomość tego, że istnieje kino taneczne, istnieją musicale, w sumie, kojarzę pewien film, bo akurat Masochista wziął kiedyś na tapetę (stary odcinek), tylko tam nie do końca chodziło o relacje mistrz-uczeń, bardziej o sam konkurs (znaczy się, tam chyba był casting do konkursu) taneczny, ale to tyle w ramach moich skojarzeń. Generalnie, uważam, że można podejmować znajome motywy, eksplorować niemalże do cna wyeksploatowane pomysły, powracać do nich, byle robić to dobrze i byle chociaż próbować odświeżyć formułę, wrzucić coś nowego, swojego, postarać się wyróżnić. Moim zdaniem, „Magnum Opus” to właśnie robi i dlatego też, pomimo opisanych już przeze mnie wrażeń, wciągnąłem się i czytałem fanfik z przyjemnością. Owszem, motyw znajomy. Przyznaję, miałem przez to wrażenie rzemieślniczej pracy. Ale nadal opowiadanie wydało mi się atrakcyjne, za co dzięki należą się przede wszystkim formie, a także kompozycji. Aczkolwiek, mały nitpick z mojej strony – nazwa miasta, w którym rozgrywa się akcja, również wydaje mi się już nieco oklepana. Pamiętam, że początkowo sam miałem tak nazwać pewną lokację u siebie, ale z tego właśnie powodu z niej zrezygnowałem i rozejrzałem się za czymś innym. No, ale powracając do głównego wątku, o ile wymienione przeze mnie kino potrafi być naciągane, mdłe, bądź w jakimś sensie naiwne, o tyle akcja „Magnum Opus” jest całkowicie pozbawiona tychże mankamentów, poszczególne wydarzenia (z wyłączeniem zakończenia, ale z uwagi na bardziej magiczne motywy) wydają się, że tak to ujmę, przytłaczająco realistyczne, bohaterowie z reguły twardo stąpają po ziemi, co również mi się spodobało. Poza tym, nie zgodzę się z zarzutem, jakoby opowiadanie było mało kucykowe. To znaczy, w sensie klimatów serialowych owszem, mało to bajkowe, ale według mnie fabuła jak najbardziej wpisuje się w to uniwersum oraz w jego realia (są przecież odpowiednie odniesienia, począwszy od form postaci, poprzez wzmiankę o Kryształowym Imperium itd.) powiedziałbym, że jest to idealny przykład tego, jak pisać poważne opowiadania w tymże świecie, z takimi oto postaciami, unikając przejaskrawionych, pastelowych kolorków, a uzyskując barwy bardziej stonowane, mniej nasycone, lepiej mieszające się z odcieniami szarości. Tak bym to ujął, gdybym miał to przedstawić w formie graficznej. Odcienie szarości nie są wcale takie od czapy, gdyż tak mniej-więcej prezentuje się opis Stalliongradu – na samym początku czytelnik zostaje uraczony gęstym, tym razem nie mrocznym, a melancholijnym klimatem, który zmywa wszelkie barwy z otoczenia, serwując szaro-bury krajobraz smutnego miasta, pogrążonego w zadumie, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że było w tym coś żałobnego, aż trudno uwierzyć, że ma to być kolebka mistrzów tanecznych. Cóż, ale pozory często mylą, zwłaszcza, że mimo gęstych oparów powagi i zadumy, miejsce to jest jednocześnie opisywane jako coś, co aż się prosi o odkrycie, zapoznanie, zatopienie się. Dobrze to opisał Xelacient: Jak znam samego siebie, panorama tegoż miasta byłaby czymś, na co zapewne chciałbym się gapić godzinami i chłonąć. Miejsce sprzyjające refleksji, wyciszeniu, coś innego. Coś, co da się porównać z naszymi, ludzkimi miastami, niekoniecznie coś, co widzieliśmy już w serialu animowanym. Jest to oczywiście tylko jeden z wielu przykładów na to, jak doskonale poszczególne opisy budują nastrój, nadając fanfikowi otoczki czegoś wielkiego, w pewnym sensie podniosłego, lecz nie chodzi tym razem o skalę wydarzeń, czy też ich ważność z punktu widzenia historycznego, ale o kulturę, o rangę tego, co się dzieje. Nie dla każdego są poszczególne dziedziny sztuki, a taniec, jak to odebrałem z opowiadania, wydaje się tu bardzo prestiżowy, wymagający nie tylko zaangażowania fizycznego, ale i duchowego. W ten sposób wypada mi przejść do opisów tańca, poszczególnych ruchów, wykonywanych przez Tesoro... Cóż, powiem tak: owszem, ociekają pasją, z jaką główny bohater podchodzi do tej sztuki, czuć jego wysiłek, czuć precyzję, styl, pewną grację, z jaką zapewne musi wykonywać poszczególne ruchy i kroki... Tylko, że ja jestem totalnym laikiem i nie mam pojęcia o tańcu, w związku z czym, te piękne opisy, były dla mnie w pewnym sensie o niczym, gdyż nie byłem sobie w stanie niczego konkretnego wyobrazić. Czytałem to i autentycznie nie miałem pojęcia, co powinienem widzieć oczyma wyobraźni, jak to mogłoby wyglądać, co robi główny bohater. Zgodzę się z Verlaxem, że opisy muzyki, do której tańczy Tesoro, wiele by pomogły, spodziewam się, że i tak nie wyobraziłbym sobie tego poprawnie, ale przynajmniej byłbym w stanie przyjąć sobie jakąś melodię i wedle niej wyobrazić sobie poszczególne kroki. No to może od razu przejdę do zakończenia, acz nie spoilerując – w żadnym wypadku nie było przewidywalne, chociaż czułem pod skórą, że... Niemniej – acz zaznaczam, że to tylko ja i moje fanaberie – był to ten typ zachowania, którego ja, chociaż domyślam się motywów, nigdy nie rozumiem i czemu się dziwię. To nie pierwszy raz, gdyż pamiętam podobne sytuacje, gdy w polecanych mi przez znajomych serialach, filmach, czy grach, poszczególni bohaterowie postępowali we wstrząsający sposób, powodując określone skutki, ale... autentycznie mnie to nie przekonywało, mimo tego, że znajomi długo mi to tłumaczyli, to ja i tak nie dawałem się przekonać, czasem dlatego, że sam pewnie postąpiłbym inaczej albo jakieś decyzje wydały mi się dziwne, a czasami po prostu spodziewałem się czegoś innego, tudzież motywów postaci za nic w świecie nie mogłem zrozumieć. Niestety, podobnie było i tym razem, aczkolwiek ostatnie zdania fanfika zrobiły na mnie wrażenie, w jakimś sensie uratowały dla mnie tę końcówkę. Poza tym, o czym już pisałem, wydała mi się ona... bardzo teatralna, co ma swoje plusy i minusy. Przez przytłaczającą większość sceny bardzo mi to pasowało, gdyż dopełniało klimat wrażeniem żywego spektaklu, czegoś dynamicznego, pięknego, czego wprawdzie nie potrafię sobie wyobrazić, a jednak wiem, że to musi być imponujące, zapierające dech w piersiach. Niemniej, było kilka momentów, które w tej teatralności wydały mi się nieco sztuczne. Na przykład tekst o tym, że „kapłan potrzebuje akolitów”. Nie wydaje mi się, by wynikało to z kłopotem z kontekstem tańca – o czym pisał Verlax – gdyż rzecz ta ani razu mi nie przeszkadzała. Zresztą, jak mogłaby mi przeszkadzać, skoro i tak nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić? Wniosek mam z tego taki, że po prostu okazałem się za mało odchamiony na tematykę taneczną, ale widzę wielką pracę włożoną w tekst, w stylistykę, w budowę nastroju oraz kompozycję, bardzo to wszystko doceniam, podobnie jak to, że tekst nawet dla mnie, mimo moich kłopotów z jego odbiorem, okazał się wciągający, klimatyczny i z całą pewnością zostanie mi w głowie na długo, chociaż osobiście bardziej skłaniam się ku innym dziełom Malvagio. Jednakże, mimo mniejszych gabarytów, ze względu na imponujący, wysoki poziom wykonania, „Magnum Opus” można spokojnie zaliczyć do dużych produkcji autora, obok „Tajemnic”, czy „Abdykacji” Zdążyłem już co nieco napisać o Tesoro, ale w tej opowieści mamy jeszcze dwie ważniejsze postacie, czyli wspominanego już mistrza Karamazowa oraz jego wnuczkę, Irinę. Ponieważ chyba już została (nie przeze mnie) podjęta kwestia ich świetnie wykreowanych charakterów (pewne zastrzeżenia mam tylko pod adresem Karamazowa – aż do zakończenia wydawał mi się wykonany, jako postać, solidnie chociaż bez rewelacji, pod koniec po prostu go nie rozumiem, ale cóż, jestem mało utalentowany), podejdę do obsady z nieco innej strony, czyli skupiając się na projektach postaci. A te, oceniając po opisach, zostały wymyślone bardzo dobrze, ich barwy wydają się pasować do siebie jak ulał, najciekawiej wypada oczywiście Tesoro, który tak dla odmiany jest kucoperzem, który tańczy, znakomicie tańczy, acz po barwach najładniej prezentuje się nam Irina Zwracam na to uwagę, gdyż zazwyczaj Malvagio operuje na postaciach kanonicznych, których wygląd dobrze jest nam znany. W „Magnum Opus”, poza charakterami, manieryzmem, nie zabrakło miejsca na opisy wyglądu, jasne, te przeważnie występują w fanfikach, lecz oczy wyobraźni cieszy dobór barw, gatunku (w kontekście Tesoro), a także wzmianki o elementach garderoby... Znaczy się, o dodatkach. Czy to kryształ, czy laska, robi robotę. Detale, proszę Państwa, detale Ostatecznie, jest to niedługa, ale niezwykle klimatyczna,piękna historia, napisana na imponująco wysokim poziomie, zarówno technicznym, jak i artystycznym, w niemożliwym do podrobienia stylu. Można losować strony, czytać wyrwane z kontekstu, przypadkowe fragmenty, a ja gwarantuję, że za każdym razem tekst będzie brzmieć fenomenalnie, profesjonalnie. Mimo znajomych koncepcji, tematyka jest świeża i podjęta bardzo kompetentnie, bez głupawek, bez dróg na skróty, bez naciąganych fragmentów, wydaje się pod tym względem realistyczna, dojrzała. Tempo akcji jednostajnie prowadzi nas do zakończenia, które mnie osobiście nie podpasowało, jednak puenta jak najbardziej zrobiła wrażenie, o ile nie miała aż tak przejmującego wydźwięku, to jednak nie mogę powiedzieć, że nie było mi – w jakimś sensie – szkoda postaci Tesoro, natomiast postawa Iriny niosła w sobie coś pocieszającego i miłego, dzięki czemu ta ostatnia, gorzka scena, spotyka się z pewną osłodą, a ja, niczym widz spektaklu, mam ochotę wstać i złożyć brawa. Jest to także przykład konsekwentnej realizacji poważnego, refleksyjnego, ale i melancholijnego klimatu. Opowiadanie doskonałe, nie do końca dla mnie, z uwagi na tematykę i pewne zachowania jednej z postaci, ale jak najbardziej godne polecenia i stawiania za wzór. Styl wprawdzie jest nie do podrobienia, ale nie chodzi mi o to, by kogokolwiek małpować, ale w podobny sposób, cierpliwością i pracą rozwijać swój własny, oryginalny styl, doprowadzając go do coraz to wyższego poziomu, przy jednoczesnej dbałości o sprawy techniczne. Jak najbardziej polecam, kolejna produkcja, która zasługuje na uwagę, lekturę, no i oczywiście komentarz. Polecam!
  20. Zanim rozpiszę się na temat kolejnego opowiadania od Malvagio, na gorąco zwrócę uwagę na kwestię rymów, którymi operuje przedstawiona w fanfiku Zecora. Na moje oko, te „średnio rymujące się” kwestie były celowym zabiegiem stylistycznym, po prostu autor zdecydował się wykorzystać rymy niedokładne, czyli takie, które w ramach obszarów, które mają się rymować, nie operują na identyczności głosek. A przynajmniej nie na całkowitej identyczności, niekiedy wystarczy, by w brzmieniu były podobne. Zatem to się jak najbardziej rymuje, tylko w inny sposób, niż zazwyczaj Co według mnie okazało się celne, gdyż nie tylko jest to konsekwentna realizacja kanonicznego charakteru Zecory – znajoma szamanka słynie przecież z tego, że cały czas wypowiada się wierszem – ale jest to niuans, który odświeża nieco jej charakterystykę, no i odróżnia nieco fanfik od pozostałych, w których wystąpiła znajoma zebra. Ogółem, zdarzają się tu i ówdzie rymy dokładne (np. Obiło-skryło, przyszła-kryształ) ale dominują właśnie te niedokładne. Ale bardzo mi się podobają, już od samego początku: pomocy-nocą, głuszy-kłusu, gorączkę-sączyć id. Czytałem sobie te kwestie na głos i jest w tym rytm, wpada to w ucho, ponadto zostało znakomicie przemieszane wtrąceniami narratora, po raz kolejny byłem pod niemałym wrażeniem kunsztu, tym razem dotyczącego wykonania postaci Zecory Co nie oznacza, że reszta obsady wypada blado, acz w porównaniu z Zecorą... No, może to przez fakt, że jest to postać, którą znamy z serialu animowanego, a ponadto, otrzymała ona najwięcej czasu antenowego, stąd wydaje się bardziej rozbudowana. Poza księżniczką Twilight Sparkle, która została wykonana po prostu solidnie, zgodnie z kanonem, autor przedstawił nam trzy nowe postacie. Dwie staną po stronie Zecory, trzecia zaś, wystąpi w roli antagonisty. Sojusznikami protagonistki będą Punda oraz Idube. Jak można się tego spodziewać po Malvagio, z pewnością nie będą to kreacje banalne. Ta pierwsza, o ile nie mówi wierszem, jak Zecora, o tyle swoje wypowiedzi intonuje w odpowiedni sposób, nie jest to czysty śpiew, lecz charakterystyczny, melodyjny sposób mówienia. Trzeba to sobie odpowiednio wyobrazić, jako, że to słowo pisane, autor zadbał o odpowiedni, zwięzły opis, który powinien okazać się wystarczającą wskazówką dla każdego czytelnika, któremu przyjdzie poznać Pundę po raz pierwszy Z kolei Idube... nie mówi nic. Komunikuje się z Zecorą oraz Pundą przy pomocy gestów, nierzadko dając upust swym emocjom. Zdecydowanie, jego atutem jest zimna krew oraz siła fizyczna, co znakomicie widać w wybranych, kluczowych scenach, których nie chciałbym Państwu spoilerować, toteż w tym miejscu serdecznie zaproszę Was do lektury po raz pierwszy Decyzje podjęte wobec tychże postaci bynajmniej nie są od czapy, nie chodzi też o odróżnienie ich od Zecory dla samego odróżnienia ich od Zecory. Znów – po Malvagio należy spodziewać się czegoś więcej, niekoniecznie głęboko ukrytego między wierszami. Tak też jest i tym razem. Mam na myśli motyw Opowieści. Tego też nie chciałbym Państwu spoilerować, ale powiem tyle – fantastyczny motyw, zrealizowany błyskotliwie i wprost bezbłędnie, jest to konkretny dowód na to, jak dokładnie zaplanowana została ta historia. Uwielbiam, gdy autor dzieła rozwiązuje zagadkę w sposób kreatywny, a zarazem prosty i satysfakcjonujący Nie wspominając już o tym, że doskonale korzysta z charakterystycznych cech protagonistów. W ogóle, spodobał mi się także motyw masek, jak również to, że jest on wykorzystywany w sposób bardziej... nazwijmy to, graficzny. Ale zaraz, zaraz, jak to „graficzny”? Mam na myśli to, że nie jest to tylko element designu postaci, ale również coś, co znajduje rozwinięcie w ramach podejmowanej przez postacie aktywności – czyli zdejmowania pieczęci ze studni. Tak, postacie w pewnym momencie natrafiają na takie oto... przejście. Może to brzmieć od czapy, ale po prostu nie chcę, by była to recenzja spoilerowa. Stąd, zachęcam do lektury po raz drugi W każdym razie, bardzo spodobał mi się opis, w którym barwy masek zaczęły spływać na pieczęć, łączyć się, aż blokada rozpłynęła się całkowicie, umożliwiając postaciom podjęcie dalszej drogi. Moment bardzo klimatyczny, z jakichś powodów zapadł mi w pamięci, bo po prostu był plastyczny. W wykreowanym przez autora miejscu, kolory te stały się doskonale widoczne, wyraźne w mojej wyobraźni, co odbieram jako dowód na to, że opis ten po prostu jest barwny, znakomity. Zresztą, to nie jedyny taki moment w opowiadaniu. Hm, najwyraźniej tak się zacząłem rozpływać nad jakością wykonania, stylistyką, czy poziomem artystycznym, że zapomniałem o trzeciej postaci oryginalnej Kto to taki? Ano Karmazynowy Król, antagonista „Brzemienia”, tajemniczy Inkosi. Cóż, tutaj nie do końca mam tak ciepłe odczucia, co przy naszej głównej trójce. Dlaczego? Może od razu uściślę jedną rzecz – nie, nie uważam, że była to postać słaba, nieciekawa, czy też taka, która pojawia się na zbyt krótko, by wywołać u odbiorcy jakąś reakcję. Wręcz przeciwnie, po opisach widać, że sprawiła protagonistom sporo problemów i bynajmniej nie był to przeciwnik łatwy do pokonania. Sęk w tym, że z jakichś powodów przypomniał mi o królu Sombrze, skądinąd postaci chyba najchętniej podejmowanej przez Malvagio i zarazem jego ulubionej. Serio, karmazynowy, pasiasty król zebr autentycznie przypomniał mi o mrocznym królu Sombrze. Mimo tego, że był zdecydowanie bardziej gadatliwy i... był jednocześnie przedstawicielem zupełnie innej rasy. Sam nie wiem, może to przez to, że otoczenie, w którym rozegrała się konfrontacja, została opisana jako pustka, czerń, co mnie kojarzyło się z mrokiem, cieniami, czyli dosyć znajomy setting, pomimo obecności tajemniczej Biblioteki (również ciekawie opisanej). Sam nie wiem, przez cały czas miałem świadomość, że to ktoś inny, zupełnie inna istota, inny rodzaj magii, a jednak kojarzył mi się z Sombrą i przez to nie miałem względem Inkosi tak silnego odczucia oryginalności. Po prostu jednocześnie przez cały czas miałem z tyłu głowy coś takiego, że gdzieś już coś podobnego czytałem. Niemniej, był to ciekawy antagonista i ciekawa postać, ogólnie. Bynajmniej nie przez to, co był łaskaw zdradzić o nim autor, lecz przez to, czego NIE zdradził. Zresztą, tyczy się to także głównego wątku, ogólnie. Kolejny celny zabieg – cały czas intryguje to, co to za Biblioteka, czym jest ta wiedza, do której dążyły zebry, w ogóle, czym jest wspomniany w tekście pierwiastek boskości, grzech pychy, co się wydarzyło i przede wszystkim, skąd się wzięło tytułowe brzemię i co ono oznacza? To znaczy, z tekstu wiele wynika, nie da się ukryć, że Zecorę nadal nękają demony przeszłości, że to dla niej śmiertelnie poważna sprawa i że na jej grzbiecie spoczywa kolosalna odpowiedzialność, niemniej, ciekawi sama historia, konkrety, których poskąpił nam autor, dzięki czemu mamy nad czym dumać, o czym spekulować i czego się domyślać, nie wspominając już o tym, że ten myk podbił tajemniczą otoczkę, dzięki czemu fanfik od początku do końca szczyci się wyrazistym, intrygującym i mrocznym nastrojem, którego nie da się pomylić z niczym innym, niż charakterystycznym stylem autora. Państwo rozumieją, czasem mamy opowiadania zupełnie niezłe, dobre, nawet bardzo dobre, które jednak da się pomylić, jeśli zataić przed czytelnikiem tożsamość autora bądź autorki i kazać mu zgadywać. O czymś takim nie ma mowy w przypadku Malvagio Oczywiście, z drugiej strony, ileż można czytać opowiadania mroczne, brnąć przez opisy wspominające o czerni, ciemności, cieniach, czy też delektować się znajomym, cięższym niż zazwyczaj klimatem? Jak długo jeszcze da się śledzić kolejny, poważny tekst, utrzymany w eleganckim, momentami bardziej podniosłym stylu, bez wrażenia wtórności? Rozumiem to, acz przynajmniej na tym etapie, nadal mi się to nie nudzi, no i co by nie mówić, obsada postaci ulega zmianie odpowiednio często, by opowiadania okazały się różne od siebie, miały w sobie coś swojego. Zresztą, nawet jeżeli to kolejne historie o królu Sombrze, w „Tajemnicach” i „Abdykacji”, mamy do czynienia z różnymi jego wcieleniami, jako że autor niekiedy czerpie również z komiksów, a tamtejsza rzeczywistość nie zawsze do końca pokrywa się z tą serialową. Zresztą, skoro nie brakuje mu pomysłów na jedną postać, jak mogłoby mu brakować koncepcji na zupełnie inne? Zresztą, "Brzemię" ma wiele klimatycznych, cieszących oko czytelnika momentów, niekoniecznie opartych na epatowaniu mrocznym klimatem, tudzież duszeniu czytelnika cieniami skąpanymi w purpurowych płomieniach. Kilka już wymieniłem, ale poza tym, mamy na przykład znakomity opis duchowej wędrówki Zecory, jej transcendencja wypadła wprost wybornie, tego po prostu nie da się podrobić. Również interakcja bohaterki z Twilight, od czego przecież wszystko się zaczęło, wypada bardziej serialowo, niż mrocznie, posępnie. A końcowy pojedynek z Inkosi? To przecież tez coś innego, choć gość przypominał mi o Sombrze. Według mnie, jest to trochę podobne, ale wciąż to nie to samo, ale coś innego, na swoich własnych warunkach nowego. Tym bardziej, zachęcam Państwa do lektury po raz trzeci Historia prowadzona jest jednostajnym, raczej spokojnym tempem, każdy fragment w pełni rozwija swoje możliwości, głównie pod kątem nastroju. Wszystko zostało opisane należycie, w sposób kunsztowny, ale i wyczerpujący, zatem zero niedosytu, czy też gorzej brzmiących fragmentów, pod tym względem, opowiadanie zachowuje jednolitą jakość, sprawia wrażenie wysoce dopracowanego. Słowem, wszystko, do czego przyzwyczaił nas autor, jest tutaj, w jednym miejscu i czeka, by wciągnąć czytelnika, pokazać mu coś nowego Poza tym, podobało mi się to, jak niewinnie, serialowo wręcz rozpoczyna się ta historia, a potem staje się dużo poważniejsza, mroczniejsza, może momentami troszkę smutna, z uwagi na los Zecory oraz jej pobratymców, ale nie zapominająca o mistycyzmie, do tego podejmująca temat konkursu w intrygujący sposób. Do tego chyba największy zwrot akcji, o ile dobrze zrozumiałem... Tak czy inaczej, gorąco polecam Państwu „Brzemię”. Jest to wciągająca, ciekawa historia, w której jest o czym spekulować i która cieszy wyrazistym klimatem oraz wysoką jakością wykonania, objawiającą się głównie znakomicie skomponowanymi opisami, ale także kreacjami postaci oraz pomysłem na motyw Opowieści, imponuje też to, jak każdy element historii zazębia się z pozostałymi, dając otwarte, acz w pełni satysfakcjonujące zakończenie. Warto przeczytać
  21. Na pierwszy rzut oka – coś nietypowego, świeżego, zważywszy na to, jakie zazwyczaj tagi stosuje autor (głównie mam na myśli [Dark]) oraz jaką na ogół podejmuje tematykę. I rzeczywiście, otrzymaliśmy fanfik zupełnie zwyczajny, w którym nie zobaczymy ani jednej księżniczki (co najwyżej poszczególne koronowane głowy zostają zaledwie wspomniane), nie wspominając już o mrocznym królu Sombrze, mało tego, nie uświadczymy wzmianek o wszechogarniającym protagonistów mroku, czarnych jak smoła cieniach, które spowijają otoczenie, zabraknie napięcia, ale nie zabraknie pierwiastka intrygi. W każdym razie, tym razem autor zaserwował nam niedługą opowieść o zwykłych kucykach z Ponyville, które obchodzą zwyczajną Wigilię Serdeczności i które składają z tejże okazji wizytę komuś bliskiemu, tak dla odmiany, dotkniętego nie aż tak zwyczajną przypadłością. Zaledwie pięć stron tekstu. Jak się udało? Ano udało się bardzo dobrze, chociaż moją uwagę zwróciło nieco inne formatowanie – wydaje mi się, że autor zazwyczaj stosuje większą czcionkę. W każdym razie, mimo zgoła innego nastroju i tematyki, po dopracowanych opisach oraz kompozycji, widać jak na dłoni, że to kolejny fanfik Malvagio, No, może nie od razu, ale idzie się połapać niedługo po rozpoczęciu czytania, mamy przecież ten charakterystyczny, jeszcze nie aż tak wyrafinowany styl, stojący na bardzo wysokim poziomie artystycznym, co objawia się w konstrukcji zdań, słownictwie, ogólnym flow oraz lekkości, z jaką brnie się do przodu z treścią, nie wspominając już o klimacie, który, o ile znacznie bardziej rodzinny, ciepły, o tyle zachowuje pewną nutę tajemniczości, bo czekamy na zakończenie, chcemy się dowiedzieć dlaczego postacie (no, głównie Crimson) zachowują się tak, jak się zachowują, dlaczego najwyraźniej coś je martwi i co wyniknie z zapowiadanej wizyty u Shadowa, o którym początkowo nie mamy pojęcia, kim jest dla tych postaci, ani dlaczego budzi takie, a nie inne emocje. Dzięki temu tekst śledzi się z zaciekawieniem przez cały czas, czytelnik chce się dowiedzieć prawdy, a w międzyczasie cieszy się obchodami Wigilii, które w opowiadaniu zostały ukazane rodzinnie i wiarygodnie, całkiem serialowo. I to się mi bardzo spodobało, troszkę jak zaczerpnięcie świeżego powietrza między jednym nieco mroczniejszym fanfikiem z księżniczkami, a drugim. W mojej opinii cenne urozmaicenie dorobku fanfikowego autora, nieduża rzecz, ale w sumie cieszy. Zdecydowanie najbardziej spodobały mi się odchody świąt w Ponyville, w ogóle, była to jedna z wielu okazji, by ukazać relacje małżeńskie między parą głównych postaci, to również moim zdaniem wyszło wiarygodnie, przyjemnie, no i przyzwoicie. Widać uczucie łączące tych dwoje, wzajemną miłość oraz troszeczkę to, że spędzili już ze sobą trochę czasu, ale ogółem przesympatyczne, zwykłe postacie kucykowe Przykład tego, że nie zawsze trzeba być rozpoznawalną postacią kanoniczną, ani oryginalnym charakterem z rozbudowaną, skomplikowaną historią tudzież niebanalnym charakterem, by zaskarbić sobie sympatię odbiorcy. Czy to poranek i śniadanie, czy kolędowanie, czy też przedstawienie (w sumie, fajnie, że postaci Crimsona i Blue zostały napisane niuansami, tzn. on jest miłośnikiem teatru i podchodzi krytycznie do zwykłego przedstawienia świątecznego, Blue kolęduje, zachwyca się, prześciga z inną klaczą w tym, która z nich jest bardziej przejęta), cały czas czuć atmosferę świąt, powiem też, że idzie wyczuć w tym coś swojskiego. Aż prawie zapomniałem, że nasza główna para miała po wszystkim kogoś odwiedzić. Tak oto docieramy do zakończenia, które... no, powiem tak – w jakimś sensie kawałek ten był przewidywalny, bo owszem, podejrzewałem, że ów Shadow okaże się kucykiem chorym, niesamodzielnym, dystansującym się, cokolwiek z nim okaże się nie tak, byłem pewien, że to będzie powód, dla którego nie spędza świąt z parą protagonistów i że stoi za tym smutna historia. Tak też było. Ale! Choroba, która dotknęła Shadowa, okazała się czymś zupełnie innym, niż przewidywałem. I w tym sensie, poczułem się zaskoczony. Znów – niby nic wielkiego, ale zrealizowane na tyle dobrze, że po prostu trzeba to docenić, nie wspominając już o tym, że końcówka mocno kontrastuje z resztą opowiadania. Do tej pory było raczej ciepło, raczej rodzinnie, wesoło, świątecznie, końcówka natomiast, okazała się przygnębiająca, w pewnym sensie dramatyczna. Zdziwiłem się troszkę, gdy posiadłość nagle zniknęła, pozostawiając po sobie krater, tak doskonale widoczny w otoczeniu śnieżnych zasp, zapewne jakieś zaklęcie, ale... To było niezłe. Dodało na sam koniec szczypty tajemnicy. W ogóle, geneza tej choroby, to, jak ten kucyk musi na co dzień funkcjonować, dlaczego zniknął wraz z całym domostwem i gdzie się teraz znajduje i jaki to ma związek z tym, że... Cóż, dzięki temu zakończenie muszę ocenić pozytywnie. Jasne, ogólny zamysł był przewidywalny, ale to, o co konkretnie chodzi i jaka za tym może stać historia, to okazało się zaskakujące i nadało opowiadaniu pewnej tajemniczości, powiem wręcz, że poczułem się zaintrygowany opisanym w tekście zaklęciem, stąd zakończenie stanęło na wysokości zadania i zapewniło satysfakcjonujące, smutne i przede wszystkim klimatyczne zakończenie. Jak już wcześniej wspominałem, forma stoi na wysokim poziomie, ikonicznym wręcz dla autora. W jednym miejscu chyba dopatrzyłem się literówki. Zjedzona literka – powinno być „gdy” No, chyba, że chodzi o jakąś starą formę, co miało dodać charakteru, tylko ja jestem niedokształcony, ale w razie czego, proszę zwrócić mi uwagę Ale poza tym, zero błędów, nie uświadczyłem też rzucających się w oczy powtórzeń, czy też gorzej brzmiących zdań – wszystko sprawiało znakomite wrażenie, fanfik wydaje się starannie przemyślany, zrealizowany z dbałością o detale, a to zawsze godne podziwu oraz pochwały. Zdecydowanie polecam opowiadanie, być może jego nastrój w pełni rozwija skrzydła porą zimową, naokoło świąteczną, ale myślę, że nawet bez śniegu czy wigilijnych przysmaków można cieszyć się jego klimatem, a także dać się porwać treści. Nie jest to długi tekst, niemniej okazał się naprawdę solidny i starannie wykonany, podczas lektury ma się wrażenie, że w rzeczywistości jest dłuższy. Warto rzucić okiem.
  22. Elegancka okładka, podoba mi się Widok w tle przypomina mi odwrócony zamek z „Symphony of the Night”. Część swego czasu głośnej antologii „Na Ostrzu Iluzji”, opowiadanie w całości poświęcone księżniczce Lunie, przemierzającej Krainę Snów, w poszukiwaniu rozwiązania pewnej zagadki. A jakaż to zagadka może się kryć w domenie Pani Nocy, gdzie przecież powinna mieć pełną władzę oraz wiedzę o tym, co się tam znajduje? Otóż okazuje się, że z jakichś powodów Luna nie może się wybudzić ze swojego snu, który z biegiem czasu zaczyna przypominać, może niekoniecznie koszmar (w sensie, że jest to coś przerażającego), ale intrygujący potrzask, z którego ona i tylko ona może się wydostać, jeżeli odgadnie jak i przez kogo się tam znalazła. Demony przeszłości dadzą o sobie znać podczas tej wędrówki, toteż nie zabraknie znajomych pyszczków, między innymi królowej Chrysalis oraz – a jakże by inaczej – króla Sombry. Nie chciałbym zdradzać więcej szczegółów, może zahaczając o podsumowanie, serdecznie Państwu polecam lekturę „Śnienia”, myślę, że się nie zawiedziecie, a jeżeli podoba Wam się twórczość autora i jakimś cudem ów tytuł Wam umknął (jak np. mnie), to tym bardziej zachęcam do nadrobienia zaległości Opowiadanie ma już swoje lata i o ile styl Malvagio jest jak najbardziej rozpoznawalny, o tyle, w stosunku do nowszych dzieł, wydaje się mniej wyrafinowany, acz tylko odrobinkę. Być może wrażenie to wynika z długości tekstu, ale nie jestem tego pewien. Natomiast, zdziwiła mnie obecność dywiz zamiast półpauz, bazując na doświadczeniu z wybranymi dziełami autora, rzuciło mi się to w oczy. Tematyka natomiast, jest jak najbardziej znajoma, nie zabraknie nawiązań do ciemności, cieni, toteż treść budziła we mnie skojarzenia z „Tajemnicami” czy też „Abdykacją”. Wiem, wiem powinno być odwrotnie – wszakże to „Śnienie” pojawiło się pierwsze – niemniej tamą obrałem kolejność czytania i tak to wygląda w moich oczach. Rzeczywiście, opowiadanie wydaje się intrygujące, jest przy tym bardzo klimatyczne, co udało się zrealizować dzięki dopracowanym, świetnie skomponowanym opisom. Lokacje, poszczególne postacie oraz to, co się z nimi dzieje, wyobrażałem sobie bez problemu i za każdym razem miałem wrażenie, że autor ubiera poszczególne wydarzenia w wysoką ilość detali, czego jednak nie widać po rozmiarach kolejnych fragmentów, ani tym bardziej po długości opowiadania. Tekst przede wszystkim wciąga i pobudza wyobraźnię, dzięki czemu trudno się oderwać. Występujące po drodze postacie okazały się całkiem dobrze wykreowane, chociaż nie są to długie występy, generalnie to Luna gra w fabule pierwsze skrzypce, niemniej istoty, na które natrafia w trakcie swojej wędrówki, zapadają w pamięci, kolejne konfrontacje robią robotę. Pani Nocy raz po raz udzielają się emocje, czego kulminacją jest zakończenie, gdy wydaje się być... sam nie wiem, mnie wydawała się jednocześnie szczęśliwa (gdyż pojęła rozwiązanie zagadki) i załamana (przez natłok wspomnień i niepewność, czy kiedykolwiek się naprawdę wybudzi). Tak jak imponuje nastrój, słownictwo, kompozycja oraz kreacje postaci, tak samo tempo akcji, w mojej opinii, nie mogło być lepiej dobrane. Zero dłużyzn, z drugiej strony, nic się nie dzieje za szybko, jasne, Luna prędko łączy fakty, na co zresztą zwrócili uwagę moi przedmówcy, ale w żadnym wypadku nie wydaje mi się to naciągane, czy też sztuczne. Mówimy w końcu o istocie będącej alikornem, posiadającą ponad tysiąc lat doświadczenia na karku (no ok, większość z tego została poświęcona eksploracji księżyca, ale wiecie, o co mi chodzi ), a poza tym, przecież porusza się po swojej domenie, powinna zatem pojmować rzeczy i interpretować wskazówki niemalże na intuicję, bez konieczności analizowania zastanego zjawiska. Oprócz tego, dzięki temu wypadła na kompetentną, bystrą i przenikliwą bohaterkę, a takie zdecydowanie chcę śledzić w ramach fanfikcji Powracając jeszcze na momencik do formy, wydaje mi się, że znalazłem pewne usterki. Jeśli jednak były to celowe zabiegi stylistyczne, których nie wyłapałem, proszę wyprowadzić mnie z błędu. Czegoś mi tutaj brakuje. Czuła, że obserwują – kogo? Czuła się obserwowana, czy czuła, że obserwują ją jakieś oczy? Nie powinno być „podobnie”? Umknęła jedna literka, czy tak miało być? Jeśli owszem, to według mnie jakoś średnio to brzmi :/ Ale poza tym, zero zarzutów, forma jak najbardziej na wysokim poziomie, jeszcze nie na takim, do jakiego przyzwyczaiły nas najnowsze produkcje autora, ale wiele jej nie brakuje, co może dać pojęcie z jakiego punktu startował Malvagio To zawsze było coś więcej, coś, co trudniej napisać, czy też znaleźć na łamach forum, lecz popełnione przez innego autora. Rozwiązanie zagadki, podobnie jak wnioski Pani Nocy, może nie wydało mi się szczególnie zaskakujące... ale dość refleksyjne. Takie zresztą było założenie antologii – opowiadania miały posiadać nutę tajemniczości, podejmować filozofię, skłaniać do refleksji. W tym przypadku, zastanawiam się, co jeszcze może być snem, jak długo to potrwa i jak to tego doszło. Może wypowiadam się lakonicznie, okrężnie, ale po prostu nie chciałbym Państwu spoilerować rozwiązania. Co do zakończenia – rzeczywiście, czekałem na huk, coś, co zaatakuje, zaskoczy czytelnika, a jednak... niczego takiego nie było. Nie to, by opowiadanie sprawiało wrażenie urwanego, czy jakby po prostu się kończyło, nie zostawiając czytelnika z niczym. Zastanowiło mnie to, jak w sumie niewiele z niego wynika i to, że kilka pytań pozostaje bez odpowiedzi. Zatem odbiorca może się zastanawiać, próbować podejść inaczej do zakończenia, porwać się na interpretację, czy też wymyślanie ciągu dalszego. I to moim zdaniem jest świetne. Fanfik zdecydowanie nie zostawia swojego odbiorcy z niczym. Powiem nawet, że miałem wrażenie, że tekst bez problemu da się powiązać z pozostałymi opowiadaniami autora, tworzącymi w nie aż tak oczywisty sposób cykl, poświęcony temu, co wydarzyło się w przeszłości, księżniczkom, które muszą temu stawić czoła, również w kontekście teraźniejszości i przyszłości, jako że cień Sombry nadal utrzymuje się nad podległą im krainą, co aż się prosi o zbadanie. No, chyba, że to powinna być wiedza powszechna, wówczas przepraszam za swoje niedoinformowanie Jak już wspominałem, jest to tekst jak najbardziej godny polecenia, również dzisiaj. Nie zestarzał się, oferuje nie tylko formę na bardzo wysokim poziomie, ale także wyrazisty klimat, intrygę do rozwiązania i nieco refleksyjne zakończenie, co w satysfakcjonujący sposób zwieńczyło to całkiem wciągające dzieło. Po skończeniu lektury byłem bardzo zadowolony, iż na ten tekst natrafiłem i że poświęciłem mu trochę czasu. Zdecydowanie bardzo dobry, ładny fanfik, polecam i zachęcam do czytania!
  23. Byłem ciekaw jak Malvagio, znany przecież z kunsztu w doborze słownictwa, precyzji oraz konsekwencji w budowaniu nastroju, a także pomysłów, które intrygują, a także zagnieżdżają się w pamięci czytelnika na długi czas, odnajdzie się w uniwersum napisanym w ramach fanfika, który, w mojej szczerej opinii, cierpi z powodu słownictwa dobranego w sposób co najmniej niefortunny, przez co z kolei cierpi – i to dosyć mocno – klimat opowiadania, nierzadko narażając na śmieszność poszczególne pomysły, których ostatecznie jest tam tak tyle, że opowiadanie na dłuższą metę wydaje się dość mocno „niesfocusowane”, w związku z czym czytelnik coraz częściej zastanawia się, co tak właściwie czyta i o co tutaj chodzi. Tak na wstępie mógłbym określić kontrast, jaki kreśli mi się po szybkim porównaniu „Oczu Imperatora” do „Kryształowego Oblężenia”. Rozpoczynając od słownictwa właśnie, a poprzez kreację klimatu, po raz kolejny jestem pod dużym wrażeniem – kolejne zdania, z których Malvagio ułożył poszczególne akapity wręcz ociekają ciężkim, dusznym klimatem, co pasuje idealnie do opisywanej rzeczywistości. Osobiście zdradzę, że ilekroć wyobrażałem sobie te scenerie, bazując w jakiś sposób na opisach przeżyć głównego bohatera (bardzo solidnie wykreowanego, wypadł on naturalnie i realistycznie), widziałem to w barwach sepii, złamanych bursztynem, stanowiących tło dla szaro-burych odcieni, znakomicie oddających powagę, suszę oraz duchotę opisywanych realiów. Jak trafnie zauważył Verlax, wpisuje się to w nastrój grozy i terroru, totalitaryzm towarzyszący bohaterom jest bardzo namacalny, a ponieważ, jak sądzę, jest to coś, czego każdy może się obawiać i na swój sposób wizualizować, prędko idzie się z Gerhartem utożsamić. Na dłuższą metę oznacza to, że jego losy śledzi się z zaciekawieniem, w nieustającym napięciu. Autentycznie, czy to zbliżający się agenci NKWD, czy kolejne opisy reakcji naszego gryfiego protagonisty, czy też fragmenty z Iksem, słyszy się kroki tych funkcjonariuszy, poszczególne zdania wybrzmiewają echem jak wyroki śmierci/ rozkazy do rozstrzelania, czuć ciążące spojrzenie towarzysza imperatora, wszechobecnych tajniaków i donosicieli, tutaj po prostu wszystko może śledzić każdy ruch przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, system jest zimny, bezlitosny, a to wszystko dla dobra sprawy oraz ludu, bo przecież nikt tak nie pragnie pokoju, co ci towarzysze. To właśnie przesądza o wiarygodności kreacji tychże realiów i tego nie sposób ocenić inaczej niż na ocenę celującą z wykrzyknikiem. Podobnie, tempo akcji zostało dobrane bezbłędnie, momentami można odczuć delikatne wrażenie dłużenia się, jednakże w tym konkretnym przypadku nie mogę tego ocenić negatywnie, gdyż autorowi udało się stworzyć dzięki temu mikro imersję w ramach swojego fanfika, zaś najlepiej odda to odpowiedni cytat: Dokładnie o to mi chodzi. Niektóre zdania (nie jest ich wiele), potrafią ciągnąć się niczym kompletne akapity, a może i strony. Jest to odczuwalne na początku, gdy bohater przesuwa daną mu potrawą po talerzu, nie mając zamiaru jej spożywać, a wobec czego otrzymujemy stosowne wytłumaczenie, czy też podczas procesu, np. gdy zostaje nam szczegółowo wyłożona agonia profesora Tupolewa. To znaczy, nie dosłownie, bowiem w takim wypadku tekst zapewne nadawałby się do działu gore, ale jest to przykład nie tylko owej mikro imersji, jak też tego, jak wiele można powiedzieć o czymś, nie mówiąc jednocześnie niczego konkretnego, ale i tak działać na wyobraźnię czytelnika, chociażby operując opisami reakcji otoczenia, czy też nastrojów różnych postaci. Istotnie, to nie tylko charakterystyczna inwigilacja, czuć także dłużenie się chwil, w oczekiwaniu na rozwiązanie sprawy, zapewne niezbyt pomyślne. Znów – to jak oczekiwanie na wyrok, na poznanie informacji o własnym losie, ale w charakterze tego ostatniego. Przytłaczające uczucie, znakomicie komplementujące klimat opowiadania. Natomiast, jest z tymże opowiadaniem pewien problem, gdyż jak bardzo chciałbym, aby dało się je włączyć do kanonu „Kryształowego Oblężenia”, tak wiem, że „Oczy Imperatora” raczej nie mogą być kanoniczne, ze względu na postać Starlight Glimmer. O ile dobrze się orientuję, występuje ona w III tomie i chociaż nie jestem pewien, czy zdążyła się pojawić w opowiadaniu już za czasów konkursu poświęconego „Oblężeniu” właśnie, o tyle, na dzień dzisiejszy, „Oczy Imperatora” najprawdopodobniej można wyłączyć z kanonu. Aczkolwiek, istnieje pewna możliwość odratowania bohaterki, chociażby w taki sposób, że stracono dublerkę, a prawdziwa Starlight czmychnęła w inne miejsce, ale nie oszukujmy się – w realiach „Oczu...” byłoby to mocno naciągane, no i jakoś średnio mi sobie wyobrazić, że po tym wszystkim mogłaby to być ta sama Starlight. Można sobie teoretyzować, jak taki wątek mógłby przebiec, ale jakoś „na czuja”, wydaje mi się, że jeżeli wprowadzać to tak, by sensownie połączyć oba opowiadania i przy okazji zrealizować to porządnie, logicznie, chyba trzeba było nieźle się nagimnastykować. A skoro o problemach mowa, przejdę do zakończenia opowiadania, na temat którego, jak widzę, opinie są podzielone. Generalne, zapoznałem się z argumentacją Verlaxa i o ile jest ona interesująca, o tyle nie podzielam jej, gdyż zakończenie, na które zdecydował się Malvagio, po pierwsze, o ile w jakimś sensie ironiczne, o tyle ja osobiście nie widzę tam „śmieszkizmu”, ani niczego, co stałoby w wyraźnej opozycji z budowanym dotąd klimatem, stąd zakończenie w tym sensie nie wydaje mi się słabe – mam podobne wrażenie, co Rarity, iż w tej formie, było ono satysfakcjonujące. Natomiast tym, co odróżnia moje wrażenia od wrażeń mojej przedmówczyni, a co z kolei zgadza się ze spostrzeżeniami Verlaxa, jest to, że owe zakończenie nie zaskoczyło mnie ani trochę. Z czym z kolei wiąże się druga sprawa, czyli realizm. Otóż, jak ja sobie wyobrażam system totalitarny, szczególnie zdając sobie sprawę na czym wzorował się autor oryginalnego „Oblężenia”, a jednocześnie abstrahując od tego, czy moje wyobrażenia zgadzają się z faktami historycznymi, w praktyce wygląda to tak, że towarzyszy, których kariera rozwija się w sposób zbyt błyskotliwy, którzy z czasem stają się zbyt dobrzy w tym, co robią i jednocześnie wiedzą zbyt wiele, w pewnym momencie się usuwa, gdyż zaczynają stawać się zbyt konkurencyjni wobec swojego wodza. Wprawdzie Sombra w „Oblężeniu” raczej nie przypomina wujka Stalina, ale w mojej opinii to, że ów, jak to Verlax określił, pan życia i śmierci Iks, zostaje aresztowany, jest jak najbardziej spójne z resztą opowiadania i wiarygodne, gdyż to, jak został przedstawiony, wskazuje na towarzysza u szczytu kariery. Takiego, który wie już za dużo i który może niebawem stać się niewygodny, w związku z czym wypada go zastąpić kimś mniej kumatym i bardziej podatnym. Stąd trafna wydaje mi się puenta opowiadania: Nastrój nie został według mnie zburzony, a wręcz utrzymany, jeśli nie wzmocniony – ukazana została bezwzględność, z jaką działa ów system, także wobec swoich własnych oficjeli, a niekoniecznie zgodnie z celami deklaratywnymi. Był chłop, nie ma chłopa, dosłownie. W ogóle, reakcja Gerharta również wydała mi się realistyczna i pasująca do tego, w jaki sposób był on nam przedstawiany. Podsumowując, mamy tutaj naprawdę znakomity kawałek tekstu, gdzie ciężki i duszny klimat wylewa się w ekranu, a czytelnik mimo to zostaje wciągnięty w treść i nie może się oderwać, zaś samo opowiadanie doskonale radzi sobie jako twór samodzielny – znajomość fanfika-matki właściwie niewymagana. Tekst niedługi, ale dopracowany... Hm, momencik. Strona dziesiąta: To w końcu nie potrafił, czy nie był w stanie? A może nie potrafił, gdyż znajdowała się w takim, a nie innym stanie? Chyba prędzej nie potrafił, zważywszy na to, że jego zmysły funkcjonowały nie najgorzej, czyli być w stanie, jak najbardziej był... A to ona sprawiała nieco inne wrażenie, tak sugeruje dalszy kontekst. A może to po prostu jakaś forma, której nie znam? W każdym razie, fanfik godny polecenia. Ale zaraz, to jeszcze nie koniec, gdyż autor swego czasu sprezentował nam short pod tytułem „Wunderwaffe” Co to takiego? Niedługi (gdyż rozpisany na jedną tylko stronkę) dodatek, w którym mamy okazję zobaczyć, co uczyni Sombra w chwili, w której Kryształowe Serce znajdzie się w zasięgu jego kopyta. Widać przy okazji jak niewiele znaczą jego doradcy, towarzysze, Komitety, w ogóle, cała otoczka ideologiczna, która wokół tego powstała. Były to tylko narzędzia – wykorzystał je, a teraz, gdy osiągnął swój cel, stały się dla niego zbędne, toteż bezceremonialnie je wyrzucił. Ale zaraz, zaraz, czy to aby na pewno Sombra osiąga swój cel? A może to owe Serce, obracające się niczym znajdźka w grze wideo (serio, tak mi się skojarzyło), dopięło swego? Bez względu na to, co takiego mogłoby się wydarzyć dalej? Ziarno niepewności, które autor sieje na samym końcu świetnie pobudza wyobraźnię i dopełnia efektu. Nie wspominając o tym, iż była to kolejna porcja nieco gęstszego niż zwykle, mrocznego klimatu, no i bezwzględna kreacja mrocznego króla... ale czy na pewno działającego wedle własnego planu? Forma – a jakże – bez zarzutu. Słownictwo dobrane bez zgrzytów, wszystko brzmi bardzo dobrze, solidnie, a tempo, mimo gabarytów fanfika, nie wydaje się zbyt szybkie, zero wrażenia nagłego zrywu. Wszystko na swoim miejscu, tak jak należało się tego spodziewać po osobie autora. Można sobie rzucić okiem, lecz to „Oczy Imperatora” pozostają głównym specjałem niniejszego wątku i to ten tekst, przede wszystkim, bezwzględnie polecam, nie tylko fanom/ czytelnikom "Kryształowego Oblężenia"
  24. Kontynuuję moją przygodę z Wampirzą Equestrią. Ogólnie, na dzień dobry mogę powiedzieć, że jestem zadowolony i to, że tak to ujmę, bez podziału na kategorie. To znaczy, jestem przekonany, że podobne wrażenia miałbym nie poznawszy uprzednio „Krwawego Diamentu”, który to pozostawił po sobie dość niemiłe wrażenia, a który przecież wprowadził mnie do świata Wampirzej Equestrii. Może wynika to między innymi stąd, że miałem przyjemność posłuchać jak Midday Shine czyta owe opowiadanie, ale, w każdym razie, sądzę, że jak bym się za to nie zabrał, ostatecznie byłoby bardzo podobnie – czytało się przyjemnie, lekko, sympatycznie, no i większość problemów, które zwykle mam z opowiadaniami Lyokoherosa, tutaj nie daje się we znaki w ogóle, nawet jeśli, to w skali całego opowiadania nie jest to nic, co popsułoby wrażenia z lektury. Na dzień dobry mogę wspomnieć o dominacji dialogów nad opisami, a także dialogi jako główna metoda ekspozycji oraz światotworzenia. Początkowo narracja dobrze spełnia swoje zadanie, jest z nami obecna i poszczególne opisy ubarwiają treść, mniej-więcej od połowy dialogi zaczynają przeważać, a my znów zostajemy wystawieni na spore ilości ekspozycji, ale w „Opiekunce...” skala została dobrze dobrana, toteż Sunset nie wykłada Twily od razu całej historii uniwersum, rasy wampirów, ani przeszłości Luny itd. Wszystko, co tytułowa opiekunka opowiada swojej podopiecznej, zawiera się w granicach motywu takiego, że młoda postać coś odkrywa, a dorosły opiekun ma za zadanie wytłumaczyć zjawisko możliwie jak najprzystępniej i w taki sposób, by nie odebrać przedwcześnie dziecięcej niewinności. Bez wątpienia tym razem autorowi udała się ta sztuka, interakcje między Sunset, a Twilight wypadają sympatycznie i wiarygodnie, co cieszy mnie tym bardziej, iż niekiedy Lyokoheros ma kłopot ze sprzedaniem swoich postaci/ relacji między nimi w taki sposób, by ustrzec czytelnika od wątpliwości, czy niedowierzania, jakoby dane sceny naprawdę mogły się wydarzyć. Należy zaznaczyć, że elementy przypominające serialowe (chodzi mi o te jasne, lekkie fragmenty, gdzie młoda Twilight wesoło hasa sobie i zajada się lodami itd.) zgrabnie miksują się z motywami mroczniejszymi, przywołującymi na myśl to, co działo się w „Krwawym Diamencie”. Myślę, że jest to dobry kierunek dla przyszłych opowiadań osadzonych w tym alternatywnym uniwersum. Jednocześnie, cały czas czuć pogodny klimat, a opisy, o ile nadal nam towarzyszą i rozciągają się na odpowiednią długość, dobrze sugerują scenerie, nastroje bohaterek, kolejne ich czynności (np. scenka, w której Sunset używa swoich mocy, by uchronić Twilight przed nadciągającym powozem), wszystko można sobie wyobrazić w sposób plastyczny tzn. podczas czytania słyszymy znajome głosy i widzimy kolorowe postacie, które swobodnie funkcjonują w świecie przedstawionym. Szkoda, że pod koniec opisów bardzo brakuje. Co z drugiej strony mnie zastanawia, gdyż gdyby nie powiązania fabularne (chodzi mi o poszczególne wątki, np. okoliczności narodzin Sunset oraz los jej matki) oraz fakt, iż główna bohaterka jest dhampirem, ciężko byłoby mi się zorientować, że to autentycznie to samo alternatywne uniwersum, co w „Krwawym Diamencie”. Z dwóch ścieżek, zdecydowanie preferuję taki właśnie przemyślany miks, wyważenie mrocznych wątków/ tematyki z całą resztą oraz dawkowanie informacji o świecie, aniżeli nadmierną ekspozycję historii całego świata (mówię w pewnym uproszczeniu), generalizację oraz epatowanie mrokiem i przemocą, bez zadbania o tło wydarzeń, szerszy kontekst, motywy poszczególnych postaci, nie wspominając już o więzi z czytelnikiem. Co jednak nie znaczy, że jest tak idealnie – forma mogłaby być lepsza i ogółem, zgodzę się, że w tekście znalazło się sporo powtórzeń, miałbym też pewne zastrzeżenia co do interpunkcji. Natomiast, chyba nie załapałem się na brak justowania, więc jednak coś autor zdążył, w miarę upływu czasu i kolejnych komentarzy, poprawić i chwała mu za to. Zważywszy na inne teksty Lyokoherosa, widać poprawę, ale nie widać szczytu formy. Zdaje się, że autentycznie cały wysiłek jest kierowany na development „Naszej Małej Sunset”, na co jednak nie zamierzam narzekać Pochylając się nad fabułą, jest to niedługi kawałek życia, utrzymany w spokoju, pogodnej atmosferze, dobrze ukazujący małą Twilight z całą jej niewinnością, ciekawością, ale również imponującymi umiejętnościami magicznymi, a także odpowiedzialnej, otwartej i opiekuńczej Sunset. Mimo pewnych ograniczeń odnośnie ilości kulek lodów naraz, odnosi się wrażenie, że Twily jest troszeczkę rozpieszczana przez swoją opiekunkę, która z kolei jest wiarygodna jako jej autorytet. Uwagę zwraca scena dotycząca nauki nowego zaklęcia (pozwalającego na ułożenie puzzli 3D zwanych stłuczonych wazonem), a także wątek obiadowy, przerwany przez odkrycie przez Twilight zapasu krwi dla Sunset, a także rewelacja, dotycząca naszej dhampirzycy. Prawda dociera do Twilight w bardzo przystępnej formie i podobały mi się nawiązania do indywidualnych wyborów, do tego, co to znaczy być potworem, a także wspomnienie Scarlet Sword. Niczym ludzie i Reploidy Sporo niewielkich rzeczy, dobrze współgrających zarówno z motywami przywołującymi na myśl kanon, jak i wątkami mroczniejszymi, nawiązującymi do tego, co wydarzyło się w „Krwawym Diamencie”. Cieszy to, jak dzięki temu rozwinęła się relacja Twilight oraz Sunset, sama końcówka zaś, okazała się całkiem satysfakcjonująca i nie miałem wrażenia niedosytu, czy niewykorzystania pełnego potencjału koncepcji. Jednakże mimo ciepłych słów, przychylam się do zdania Suna, iż nie jest to opowiadanie wybitne, ale z cała pewnością przyjemne, lekkie w odbiorze, z sympatycznymi kreacjami głównych bohaterek, wszystko okraszone przystępnym klimatem, w który łatwo jest wniknąć i który dobrze się kojarzy, na czym z kolei zyskuje alternatywne uniwersum. Informacje związane ze światotworzeniem tym razem okazały się dawkowane z rozsądkiem, nawiązania do „Krwawego Diamentu” spełniły swoje zadanie i było wrażenie spójności, no i cóż mogę więcej rzec – dobrze Ci idzie, tylko tak dalej, a powinno być coraz lepiej Aha – no i dwie rzeczy, z którymi miałem drobny kłopot. Przyznam, że nie jestem zwolennikiem form Sun-Sun oraz Twi-Twi. Żeby było jasne – to tylko mój drobny kłopot, w żadnym wypadku nie jest to istotny problem, ale jakoś rzuciło mi się w oczy. Applejackowego „sugarcube” też nigdy nie lubiłem. No i rzecz druga... No właśnie, nie wiem czy to znowu jakieś moje problemy ze zrozumieniem tekstu, ale po „Krwawym Diamencie” odniosłem wrażenie, że tym randomowym złoczyńcom coś zbyt łatwo poszło ze Scarlet. Ja wiem, sposobem się za nią zabrali, ale wciąż, skoro tak bardzo trudno zabić wampira, no to chyba po otrzymaniu takiej informacji mogę spodziewać się po tego typu postaci więcej? Tym bardziej po inkwizytorce? No, ale tak czy owak, udane i przyjemne opowiadanie, któremu warto poświęcić troszkę czasu. Ciekawi mnie, co jeszcze zaplanował autor w ramach Wampirzej Equestrii. Liczę, że jakościowo kolejne odcinki będą prezentować się coraz lepiej i lepiej, no i że przy okazji otrzymamy okazję podelektować się co oryginalniejszymi pomysłami na rozwój uniwersum oraz jego bazowych elementów. Może nawet jakieś świeże spojrzenie na rasę wampirów, remake "Krwawego Diamentu" czy pierwsza poważniejsza wyprawa Sunset, podążającej ścieżką matki... Zobaczymy. Jest potencjał. Szanowny autorze, proszę, nie zmarnuj go Pozdrawiam!
  25. OK, to było coś. Jak na 14 stron, masa rzeczy godnych wspomnienia, skomentowania oraz przeanalizowania. Zaistniała w wątku dyskusja, niedługo po premierze opowiadania, także jest warta odniesienia się. W każdym razie, jak być może się Państwo domyślają, zbyt wiele dobrego odnośnie wykonania fanfika do powiedzenia nie mam, natomiast odnośnie pomysłów... cóż, tutaj mam mieszane odczucia. Wychodzi zatem z tego, że po trochu mi po drodze z opiniami negatywnymi, a po trochu z pozytywnymi. Ale po kolei. Podobnie jak Cahan, uważam, że opowiadanie w ostatecznym rozrachunku było złe, acz nie do końca zgodziłbym się, że w całej swojej rozciągłości z powodów ciekawych. Znajduję w nim rzeczy, które za sprawą kiepskiego wykonania po prostu pogrzebały tę historię i przyznam szczerze, że waham się, czy to w ogóle komentować (tzn. tutaj, na forum, jawnie), bo naprawdę nie chcę urazić autora, ani mieszać czegokolwiek z błotem dla samego mieszania z błotem, niemniej, odczuwam potrzebę podjęcia próby potrząśnięcia w ten sposób Lyokoherosem, coby zdał sobie sprawę, jak ciekawe, jak intrygujące, jak dobre pomysły, które ma w głowie, po prostu są przepuszczane. I jak aż zęby bolą na widok tego, jaki potencjał się marnuje, między innymi przez nietrafioną decyzję względem obranej formy. Były fragmenty, które, jak mniemam, w założeniach miały być poważne, klimatyczne, zaś ich zadaniem było zbudować obraz innego świata – mroczniejszego, splamionego degeneracją, bezwzględnością, nieprzyjaznego, ale jednocześnie niepozbawionego jasnych stron oraz heroicznych jednostek, mających odwagę stanąć na drodze złu. Celowo opisuję to w taki sposób, gdyż w tym wszystkim da się zauważyć, iż miało być podniośle, miało być to coś więcej, zaś czytelnik, jak się domyślam, miał się czuć tak, jakby uczestniczył w czymś wielkim. Jakby śledząc losy bohaterów, miał stać się częścią tego innego uniwersum i to z tej jasnej strony, coby poczuć się... dobrze? Właściwie? Jak bohater, który ratuje bieg historii? Chyba. Stąd, poprzeczka została zawieszona wysoko i bardzo dobrze – trzeba mieć ambicje, trzeba próbować nowych rzeczy, sięgać troszkę dalej, najwyżej się nie uda. Nie uda się dziś, uda jutro. No i niestety, akurat tym razem się nie udało, a całość, w obliczu tak postawionych sobie celów, brzmiała niekiedy groteskowo, stąd nie dziwię się mojej przedmówczyni, że przy tak wielu akapitach towarzyszył jej śmiech. Zresztą, sam niekiedy miałem ochotę sobie pożartować z tekstu, z czym nie czuję się tak do końca dobrze. Zastanawiałem się, czy to wyrywanie poszczególnych rzeczy z kontekstu, czy też zostawienie ich tam, gdzie są, sprawia, że momentami, pomimo przecież ciężkiej tematyki oraz czynów okrutnych, jest zabawnie. A może to nie ma większego znaczenia, bo po prostu jest to kwestia słownictwa, sposobu przedstawienia tychże informacji, a może fundamentalnie coś tu jest nie tak i stąd dobór formy (nie w kontekście ilości wątków, złożoności świata przedstawionego, ale w kontekście natury rozgrywających się na łamach fanfika rzeczy) nie ma większego znaczenia – po prostu zawsze będzie coś nie tak. Oczywiście ponad wszelkie inne problemy najbardziej wybija się (chyba) ekspozycja, ale ja w pierwszej kolejności chciałbym poruszyć kwestię światotworzenia, gdyż w ramach wprowadzenia dostajemy kilka informacji, głównie o stronach, które ścierają się w owej alternatywnej rzeczywistości. Tylko nie myśl sobie Lyoko, że piszę to po to, by Cię wyśmiać, poniżyć, nic z tych rzeczy, to kompletnie nie o co chodzi. Po prostu chcę być szczery i jakoś trudno mi ubrać to w lepsze słowa, ale początek opowiadania autentycznie brzmi jak jakiś mokry sen narodowca. Grupa „postępowców” otrzymała wszystkie najgorsze cechy, o jakich można pomyśleć i to bez stosownego build-upa – stąd ciężko dać wiarę, że taka grupa mogłaby istnieć naprawdę i funkcjonować. Tym bardziej, że najwyraźniej za zniszczeniem ich moralności stoi jakaś ideologia (ciekawe jaka), co trudno odczuć. To jest jakaś zbieranina, czy sekta? Jeżeli sekta, to cóż, to jest całkiem złożona sprawa, to uzależnianie od siebie wyznawców, niszczenie więzi rodzinnych itd. To trzeba należycie przedstawić, pokazać, jak działa. A tymczasem, wydaje się, że gwałcą i mordują, bo są maszynami do gwałcenia i mordowania. Wszystko, przed czym przestrzegają konserwatywni radykałowie, a czego nikt nigdy nie widział na oczy. Oczywiście nasi bohaterowie rozprawiają się ze złymi postępowcami w taki sposób, że w razie nie poddania się, traktuje się ich insta-killem w postaci zaklęcia dekapitującego, ale Bóg ich kocha, więc wszystko ok. Biorąc pod uwagę różne wpisy w internecie, niejeden radykał nie miałby nic przeciwko. Ale zaznaczam – jest to jedynie forma krytyki opowiadania, figura, wiesz doskonale, drogi autorze, że Cię szanuję i jeżeli mam czas, to zamienię kilka słów o fanfikach, ale w tym wypadku po prostu nie mogę tego nazwać inaczej. Nie chodzi mi też o to, że o tym absolutnie nie wolno pisać, bo wolno, mało tego, mam przykład, że gdy się postarasz, umiesz wprowadzać tego typu rzeczy (wiara katolicka, grzech, krytyka pewnych postaw, światopoglądu) w sposób organiczny, zorganizowany, przez co różne elementy światotworzenia są dobrze zintegrowane z treścią, a ekspozycja w ramach dialogów nie przekracza pewnych granic. Jest to fanfik pt. „Nasza Mała Sunset” i myślę, że „Krwawy Diament” sporo by zyskał, gdyby prowadzić świat oraz postacie w podobny sposób. A przede wszystkim, rozpisać „Diament” na kilka rozdziałów lub części. I jeszcze jedno – zapewniam, że gdyby kiedyś wydarzyła się sytuacja odwrotna, tj. generalizacja dotknęłaby osób wierzących, konserwatywnych, ceniących sobie tradycyjne wartości i spojrzenie na rodzinę, świat, i gdyby to ta grupa została przedstawiona w sposób przerysowany, obraźliwy, tuż obok strony postępowej, jako tej „uciskanej”, która jest krystalicznie czysta, nieskazitelna i nie ma sobie nic do zarzucenia, wówczas również zwrócę na to uwagę i to skrytykuję. Pamiętaj o tym. Jeszcze Cię odznaczę, byś mógł na własne oczy zobaczyć, jak piszę o „mokrym śnie dziennikarza Krytyki Politycznej” i potępiam krzywdzącą generalizację, tym razem ukierunkowaną na drugą stronę. Moja intuicja rzadko kiedy mnie zawodzi i coś czuję, że kiedyś będzie taka sytuacja, aczkolwiek trudno mi ocenić, czy to opowiadanie dopiero powstanie, czy też już istnieje i czeka na swoją kolej. Pora na powrót do „Krwawego Diamentu”. Zaniechanie przemyślenia sposobu na lepsze zintegrowanie światotworzenia z treścią, z miejsca doprowadziło do tego, że fanfik dokonuje krzywdzącej generalizacji, a świat przedstawiony wygląda czarno-biało, bez odcieni szarości, przez co – a jakże – traci na wiarygodności. W związku z czym, trudno odnaleźć się w tym uniwersum i wstęp ledwo, ledwo spełnia swoje zadanie, jako zachęcacz do dalszej lektury. Ale udaje się mu, gdyż odpowiednio szybko dostajemy akcję. W praktyce oznacza to kolejne zgrzyty, o których zresztą była uprzejma wspomnieć Cahan – przerysowane zachowanie bandytów/ gwałcicieli, a także mało wiarygodna kreacja Golden Winga, jako gwardzisty. Co prowadzi do mało angażującej sceny walki oraz pierwszego starcia czytelnika z problemem niewłaściwej ekspozycji. Przede wszystkim, jak na tak rozległy świat, lore oraz wątki, takich ekspozycji nie wykonuje się w formie dialogów, gdyż jest to po pierwsze nudne, po drugie mało wiarygodne, sztuczne, a po trzecie, na dłuższą metę okazuje się mało angażujące, gdyż nie ma tutaj wyzwania, nie ma główkowania, wymogu łączenia faktów – wszystko zostaje podane czytelnikowi na srebrnej tacy i w zasadzie zwalnia z myślenia. Mało tego, ekspozycja w fanfiku do bólu przypomina „reżyserię” cut-scenek z najnowszych (No, dzisiaj już nie takich nowych, ale co ja poradzę, że Sega zwolniła swoje tempo wydawnicze?) trójwymiarowych gier z jeżem Soniciem, która to „reżyseria” przeważnie polega na tym, że postacie stoją naprzeciwko siebie (ewentualnie w kółeczku) i eksponują, okazyjnie poruszając górnymi kończynami. Często znajdują się przy tym w jakiejś nieciekawej, jakby oderwanej od growego środowiska lokacji, co ani nie jest atrakcyjną formą, ani nie ma w tym niczego godnego zapamiętania, no i generalnie podzielam zdanie, że tego typu „reżyserii” powinno się unikać. Troszeczkę tak to wygląda w fanfiku – postacie albo stoją sobie nad zmasakrowanymi zwłokami niegodziwych niegodziwców, albo gdzieś na cmentarzu i eksponują, momentami miałem wrażenie, że nawet nie między sobą, ale czytelnikowi. Forma mało atrakcyjna, mało wiarygodna, nienaturalna, wymuszona wręcz. Przez to informacje o świecie czyta się bez zaangażowania. A wielka szkoda, gdyż koncepcyjnie, świat jest to interesujący oraz posiadający ciekawe możliwości, o czym zresztą też już wspomniano w wątku wcześniej i do czego sam się przychylam. Podział świata na regiony, w których degeneracja dokonała dzieła i stara struktura społeczna uległa rozkładowi, gdzie szerzy się przestępczość, rozpusta, rozwiązłość oraz na regiony, które wciąż się opierają, zachowując tradycyjne spojrzenie np. na rodzinę oraz relacje międzykucze, a także wiarę? Świat, w którym istnieje religia, a także agresywna do niej opozycja (Tak w ogóle, czy tylko dla mnie ów „bloddyzm” brzmi jak jakaś przeróbka buddyzmu?), krwawe starcia między gwardią, inkwizycją, a owładniętymi ideologią bandytami, do tego wampiry, krew, magia, fantasy? Ambitnie. Tyle ciekawych rzeczy, powiązanych ze sobą, mających wspólne korzenie, nawiązujące np. do rodowodu Luny, włącznie z pochodzeniem obu sióstr... I to wszystko w 14 stron? Bez szans. To jest materiał na wielorozdziałowiec. Wypełniony elementami SoL-owymi, przemocą i przygodą, fantastyką, zakończony kulisami poczęcia Sunset Shimmer. To mogłoby się udać. Gdyby tylko zastosować inną formę. Żeby było śmieszniej, sceny te wypadają o tyle słabiej, gdyż Scarlet Sword dopiero co poznała Golden Winga. Czym niby dowiódł, że jest godzien zaufania? W jaki sposób wykazał się odwagą? Przecież jest gwardzistą. Stróżem prawa. To, że rzucił się na ratunek Twilight Velvet i sam stanął naprzeciwko grupie bandytów? Przecież to jest jego praca. Tym się zajmuje. Do tego był szkolony. Tak w ogóle, to nie popisał się Poza tym, Scarlet w mojej opinii bynajmniej nie dała swoim przeciwnikom szansy. Albo jest zimną i bezwzględną inkwizytorką, i zabija od razu, albo jest litościwa i w razie odmowy obezwładnia, a potem przekazuje gdzie trzeba. Jak nic z tego nie wyjdzie, można urządzić publiczne wykonanie wyroku śmierci. Spalenie jakieś, czy coś, tego typu rzeczy. Co jest, nie zna zaklęć pętających? Im dłużej o tym myślę, tym więcej widzę sposobów na opisanie wątków, relacji między protagonistami. A gdyby była to pierwsza (albo jedna z pierwszych) zmiana Golden Winga? Gdyby zobaczenie Scarlet w akcji sprawiło, że gość się w niej zauroczył i postanowił później ją odszukać, bo po zabiciu bandytów zniknęła, nie chcąc zwracać na siebie większej uwagi? To byłby dobry moment, by przedstawić czytelnikom np. brata głównego bohatera, White Crossa, zamiast wyciągać go z kapelusza wtedy, kiedy wymaga tego fabuła. Może, jako duchowny, pomógłby bratu odnaleźć tajemniczą inkwizytorkę, w której się zadurzył? Może pomógłby mu dotrzeć do literatury i to w ten sposób, stopniowo, czytelnicy mogliby zapoznawać się z uniwersum? Gdyby tak Golden Wing zdecydował się śledzić Scarlet, tropiąc po kolei kolejne bojówki bloddystów albo podobnych bandytów, z czasem stając się coraz większym profesjonalistą? My moglibyśmy pomału odkrywać świat, jego historię, specyfikę poszczególnych frakcji. Gdyby tak porwać się zwrot akcji, że to Scarlet przez cały czas go śledziła i patrzyła, jak staje się coraz silniejszy, a całe to śledztwo miałoby być dla niego próbą? A dlaczego? Oj nie wiem, może coś w nim dostrzegła, ale potrzebowała sprawdzić? A może by tak napisać jakiś dodatek, z perspektywy Scarlet Sword? Przedstawić jej początki, jako inkwizytorki, społeczność wampirów, te rzeczy? Zahaczyć o wątek rodowodu księżniczek? Zrobić z tego tajemnicę do odkrycia, coś, dzięki czemu Scarlet odzyskałaby wiarę? Napisać jej przemianę, drogę ku czystości? Mając tak rozwinięte i napisane postacie, z pewnością wytworzyłaby się silniejsza więź między nimi, a czytelnikiem, w związku z czym tragiczna końcówka uderzyłaby mocniej, wstrząsnęła, przejęła. Oczywiście, że wymagałoby to napisania opowiadania od nowa, ba, ponownego przemyślenia od zera wszystkiego, w tym formy, która w oczywisty sposób musiałaby rozrosnąć się do wielorozdziałowca, wzbogaconego opowiadaniami dodatkowymi, ukazującymi uniwersum z różnych perspektyw, oczami różnych postaci, przy okazji przedstawiającymi ich rozterki, charaktery, wątpliwości, wewnętrzne konflikty. Pomału i konsekwentnie, nikt nikogo nie goni. Myślę, że wtedy... Wampirza Equestria to naprawdę byłoby coś. „Krwawy Diament” sprawdziłby się świetnie jako baza, wielorozdziałowiec, przedstawiający najważniejsze wydarzenia, wspierany przez liczne opowiadania poboczne. Takie, jak „Moja opiekunka jest wampirem!” Ech, ile fantastycznych rzeczy moglibyśmy mieć, gdyby tylko zostało to inaczej zrealizowane... Bez śmieszności, bez wzbudzania politowania, nie politycznie, na poważnie, mrocznie. No, ale nie ma co płakać nad rozlaną krwią. Jak wypada tempo akcji? Ano nie najlepiej. Przez mnogość ekspozycji, a potem nagły przeskok do czasów późniejszych, gdzie Golden i Scarlet pobierają się, żyją sobie razem, aż... aż-aż... Oj, to mi się nie podobało, ale taka moja specyfika. No, przynajmniej autor oszczędził nam wyczerpujących opisów gwałtu, ograniczył się do rezultatów. Ale czy była to przejmująca scena? W jakimś sensie na pewno, choć nie potrafię się pozbyć wrażenia, że cała ta przemoc pod koniec okazała się strasznie przerysowana. Może to przez to, że w fanfiku brakuje tych wszystkich elementów, o których wspominałem powyżej – słaba więź czytelnika z protagonistami, tempo akcji leci na łeb, na szyję, brakuje klimatu, toteż ciężko się wczuć, zaangażować. Jest tylko niesmak, gniew i... no cóż, nie mam pojęcia na co ten gwałt. Co jest w tym „fajnego”, by budować tragiczne backstory danych postaci w taki sposób, żeby były z brutalnego gwałtu? Zresztą, pisałem o tym wcześniej – złoczyńcy wydają się być bezmyślnymi maszynami do gwałcenia, nie czuć, że za ich czynami stoi jakaś ideologia, jakiś negatywny wpływ, zaś oni sami brzmią sztucznie, toteż tym bardziej trudno mi to jakkolwiek ocenić. W sensie, dlaczego oni tacy są? Naprawdę tak sobie autor wyobraża grupy postępowe? Zwierzęta do gwałcenia? Czy autor wie w ogóle, co to gwałt? Co tu się dzieje? W sumie, naprawdę było to potrzebne? To aż taki znakomity plot device? Nie dałoby się wymyślić czegokolwiek innego? Z drugiej strony, dostrzegam chęci napisania sceny przytłaczającej, smutnej, tragicznej. W sumie, efekty widać w desperackich próbach uratowania Scarlet, lecz w mojej opinii zostało to zburzone zbędnym efekciarstwem. Naprawdę musiał wlatywać przez witraż? Domyślam się, że miało to służyć budowie dramatyzmu, ale na tym etapie domyślamy się, co się stanie ze Scarlet i że nie przeżyje. Po co? Gdyby on pokonywał kolejne komnaty, ze Scarlet na kopytach, z której uchodzi życie, gdyby spieszył się, zwracając na siebie uwagę każdego, kogo by mijał, aż wreszcie, gdyby z hukiem otworzył na oścież wrota sali, spojrzenia wszystkich skupiłyby się na znajomym gwardziście i umierającej inkwizytorce, stojącymi w tej wielkie futrynie... no, to by zrobiło na mnie większe wrażenie. No i byłby czas na zbudowanie napięcia, podkreślenie dramatyzmu. Plus, smutne wstawki z perspektywy umierającej Scarlet. On ją niesie na kopytach do Celestii, a jej przed oczami śmiga całe życie. Tak też moglibyśmy poznać przełomowe sceny z jej życia, momenty przemian, dni smutne, dni radosne, te rzeczy. Szybkie migawki bez kontekstu, które narobiłyby smaka na kolejne opowiadania, spin-offy, prequele. Taka okazja przeszła koło nosa... Aha, no tak, zapomniałbym. Zamknięcie historii, czyli ekspresowe poczęcie Sunset Shimmer. Cahan już wytłumaczyła, że w tak krótkim czasie to niemożliwe i w sumie przypomina to to, co niektórzy (Obraźliwie?) nazywają "antyaborcyjnymi fantazjami", ale podoba mi się, że najwyraźniej autor popiera in vitro i do tego w pełni finansowane przez państwo – skoro sama Celestia zdecydowała się manualnie (tzn. stosując magię) połączyć plemnik z komórką jajową, powstałą zygotę inkubować przez cały okres ciąży aż do narodzin Sunset... to było ok, nie powiem, że nie. In vitro powinno być ogólnodostępne. Niemniej, tempo akcji okazało się zbyt prędkie, natomiast fakt, że poprzednie ekspozycje nie dały rady zbudować odpowiedniego klimatu, zaś treść pozostawiła wiele do życzenia, uwypukla kontrast – ile autor poświęcił na źle poprowadzoną ekspozycję, a ile na akcję, nie zapewniając po drodze żadnych fillerów, poprzez które i romantyczna relacja między Goldenem, a Scarlet zyskałaby na wiarygodności i postacie zostałyby lepiej rozwinięte, może znalazłyby się tam jakieś wątki poboczne, może wreszcie tak dla odmiany jakieś naturalnie wprowadzone lore, cokolwiek. Nie wspominając już o tym, że finałowe sceny okazały by się po stokroć bardziej przejmujące, wstrząsające, smutne, a efekt byłby dużo, dużo lepszy. W ogóle, dlaczego mam wrażenie, że to dwa fanfiki, pisane w zupełnie różnych czasach, zlepione ze sobą w jedno? Przez większość trapione problemami z ekspozycją, które do złudzenia przypominają te same kłopoty, z powodu których cierpi „Kod Equestria”, zwłaszcza na początku, a pod koniec bardziej przypomina ostatnie dzieła autora. Kontrast tego, w jaki sposób jest prowadzona historia, jest aż nazbyt jaskrawy, ale autor zmyślnie zatarł granicę, stąd troszkę mi zajęło sformułowanie tejże myśli. Werdykt? Niewykorzystany potencjał. Masa chęci, masa ciekawych pomysłów (choć nie wszystkie trafiają w moje gusta), wykonanie słabe, nawet bardzo. Pozostawia wiele do życzenia, trudno odczuć tu jakiś nastrój, rzeczy najpierw są nam eksponowane, a potem się dzieją, aż dochodzimy do końca. Wszystko dosyć nienaturalnie, momentami napisane tak, że zamiast trzymać kciuki i ciekawić się, co będzie dalej, człowiek ma ochotę parsknąć śmiechem. Jest smutniejszy, bardziej dramatyczny moment, który nie rozwija pełni potencjału, gdyż zbyt wielu rzeczy brakuje, no i masa momentów niewiarygodnych, naciąganych, które wzbudzają politowanie. Tzn. wypadają dość cheesy, na przykład to inkubowanie Sunset, gdy ta nie miała szans zostać poczęta w tak krótkim czasie. Czarno-biały świat, mnóstwo generalizacji, co również wzbudza śmiech. Średnio przemyślane proporcje między światotworzeniem, a akcją, w ogóle, oba te elementy średnio się ze sobą dopasowują... jakbym czytał dwa zupełnie odrębne opowiadania, zrośnięte ze sobą. Jedno miało być od lore, drugie od akcji i tragedii. Z tym ostatnim akurat, poradziłeś sobie najlepiej, przyznaję. Zgodzę się, że koncepcyjnie, to jedna z najbardziej przejmujących scen, jeśli idzie o Twoją twórczość, ale wykonanie (także przez wykonanie fanfika, jako całości) kuleje i zbija to wrażenie. Nie wystarczy mieć pomysł, trzeba też wiedzieć jak go zrealizować i po drodze pominąć tylko to, mogłoby zepsuć efekt końcowy. To trudna sztuka, ale warto próbować. I chwała Ci za to, że taką próbę podjąłeś, ogólnie. Dołączam się do wniosku Cahan. Napisz to jeszcze raz. Tym razem porządnie. A na kolejne odsłony "Wampirzej Equestrii" oczywiście czekam i jestem ciekaw, co jeszcze zmajstrujesz. Tutaj bez zmian, to alternatywne uniwersum wydaje mi się interesujące. Z "Krwawym Diamentem" nie wyszło, ale to normalne w pracy twórczej, czasem tak się zdarza. Powodzenia w pisaniu!
×
×
  • Utwórz nowe...