Skocz do zawartości

Po prostu Tomek

Brony
  • Zawartość

    1875
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    16

Posty napisane przez Po prostu Tomek

  1. [76]

    - Mogę poprzeć pana Michaela, kucykom należy się równouprawnienie. Lecz musimy pamiętać, by nie przesadzać w drugą stronę. Nie mają prawa uważać się za lepszych ani za nas decydować. Niech zabicie kucyka będzie karane jak zwykłe morderstwo, ale przemienianie eliksirem też nie może uchodzić płazem. Może i niech je wypuści, lecz ich kraj powinien pomóc nam wrócić do porządku. No i oczywiście przestać się rozszerzać, a zacząć cofać. Jeszcze trochę i zaleją nas uchodźcy, którzy nie będą mieli się gdzie podziać. 

  2. [76]

    - Nie znam pana na tyle, by osądzać pańskie zamiary, ale wbrew pańskim słowom zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa chyba bardziej niż pan. Polsce grozi upadek, a danie broni każdemu, kto chce, doprowadzi w ciężkich warunkach, w jakich się znaleźliśmy, do anarchii. Na pewno znajdzie się niejedna grupa ekstremistów, którzy zaczną na przykład strzelać do kucyków. Albo, proszę sobie wyobrazić, opóźni się dostawa żywności. Desperaci napadną na jakiś sklep. By nie wspomnieć o bandziorach, którzy będą się chcieli zwyczajnie dorobić na nieszczęściu. Uzbrojonej milicji mówię tak, rozdawaniu broni: nie. W sprawie wyborów cieszę się, że jest pan skłonny sprawdzić, jak bardzo ludność panu ufa. Oczywiście jeżeli zostanie pan wybrany przywódcą naszego kraju, będziemy wobec pana lojalni. Upewnię się, jeżeli zdążę wrócić, iż każdy uprawniony mieszkaniec Arki pójdzie do urny.

     

    W sprawie filmu na razie nie wypowadałem się. Według mnie brzmiał jednak... mało obiektywnie. Zobaczymy, co pan Thalberg pokaże dalej. Pawło też siedział cicho. Zastanawiałem się, czy nie czuje się onieśmielony, albo nieuprawniony do zabierania głosu. Na wszelki wypadek szeptem go o to zapytałem. Jak się okazało, na razie po prostu wolał słuchać. I badawczo przypatrywać się Michaelowi.

  3. [76. Swoją drogą, Mykoła nigdy nie był tak zdenerwowany jak w trakcie rozmowy z Celestią.]

    Oderwałem się od rannego, który chyba przestał aż tak bardzo cierpieć przez czarnoksięskie sztuczki.  W sumie powinienem być zły, ale Aleksander był kucykiem, a do tego dzięki tym zaklęciom przeżył, więc nic mi do tego, w jaki sposób go uratowano. Istnienie zostało ocalone. Pawło podbiegł do mnie, gdy próbowałem wstać i zachwiałem się przy tym.

    - Dziękuję ci - powiedziałem do niego, po czym razem odwróciliśmy się w stronę białej klaczy. - I tobie też.

     

    Wróciłem powoli na swoje miejsce i z sapnięciem opadłem na krzesło. Otarłem dłonią zimny pot z czoła. Stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Minuty mijały, a ja spokojnie przysłuchiwałem się z boku rozmowom. Nie miałem zamiaru się wtrącać, uprzejmość wymagała, by poczekać, aż dyskusja się skończy lub zwolni. Nietrudno było zgadnąć, że nie wierzę w ani jedno słowo tej istoty. Nie byłem do końca pewien jej zamiarów. Niby uleczyła Aleksandra, mnie chyba też, ale zabrała nam słońce i zdawała sięuważac nas za jakąś gorszą rasę. Tak odebrałem jej samowolne decydowanie o naszym losie.

     

    Pyk. Pojawił się kolejny gość. Też z powietrza. Tym razem udało mi się nie odskoczyć. Ha, nawet powstrzymałem się przed jakimś gwałtownym ruchem na krześle. Także Pawło zachował spokój. Nie udało nam się tylko zamaskować zdziwienia. Robiło się coraz dziwniej. Czułem się jakby mnie wrzucono do kiepskiego filmu z krasnoludkami, wróżkami i magią. Tylko, że to wszystko od jakiegoś czasu było częścią mojego życia. Nawet musiałem przeciw temu walczyć. Duchowo, ale zawsze. Wewnętrzna dyscyplina nakazała pozostanie względnie niewzruszonym, kiedy facet wyczarował sobie laskę, cylinder i krzesło. Skupiłem się tylko na rozmowie, idac za radą pana Pietrowskiego i po prostu ignorując wszystkie niecodzienne wydarzenia w sąsiedztwie. Po jakimś czasie dysputa przycichła, uznałem więc, że mogę zabrać głos.

     

    Wstałem i odchrząknąłem głośno.

    - Panowie, przepraszam, że dotąd udzielałem się tak mało. Nie chciałem wam przerywać, w końcu każdy z was miał wiele do powiedzenia, i to mądrych rzeczy. Sądzę, że najłatwiej będzie przekazać po prostu to, czego oczekuje Arka od państwa. Oczekuje stabilności i bezpieczeństwa. Wiem, że nie da się tego osiągnąć od razu, ale wszyscy członkowie wspólnoty zgadzają się co do tego, że Polska, jak każdy kraj, ma pełne i niezbywalne prawo do suwerenności. Nie może rządzić nią żaden narzucony przez obce siły przywódca. W imieniu wspólnoty oświadczam, że gotowi jesteśmy wypowiedzieć posłuszeństwo nielegalnej władzy, jakakolwiek by ona nie była. Sądzę, że poprze nas pewna grupa obywateli. Po drugie, nie zgodziłbym się na swobodne rozdawanie broni palnej. Mało to jeszcze mordów? Lepiej jest pójść za radą pana Pietrowskiego i powołać milicję, którą by się odpowiednio zaopatrzyło. Zmniejszylibyśmy ryzyko dostania się broni w ręce bandytów. Powinniśmy skupić się na służbie cywilnej. Wolontariat w szpitalach, zorganizowane rozdawnictwo żywności, prace społeczne. Oczywiście liczę się z tym, że nie stworzy się nowych miejsc pracy z powietrza, jak to próbowała zrobić ta cała Twilight, ale można na jakiś czas na przykład ułatwić przedsiębiorcom życie, by godzili się przyjmować nowych pracowników. Na jakiś czas chyba przydałoby się narzucić odgórnie jakieś ceny artykułów pierwszej potrzeby, tak, by łatwo dało się je zakupić. Albo nie narzucać niczego, ale też rozdawać część za darmo potrzebującym. Państwo powinno też popierać kółka samopomocy i wspólnoty takie jak nasza. Wiem, jak to działa od kuchni i zaręczam, że kilka takich schronisk, jak nasza Arka może wyjść tylko na dobre. Oczywiście głosowaliśmy też jednogłośnie na wzywanie do pokojowej koegzystencji. Nie będzie przemieniania siłą, ani wlewania eliksiru do wodociągów. Kucyki z biur powinny naprawić błędy swoje, czy swoich władczyń, jak kto woli, i pomóc tym wszystkim poprzemienianym. Nauczyć ich żyć. Teraz są oni zostawieni właściwie sami sobie. Milicja powinna ich chronić przed akcjami odwetowymi i przyzwyczajać ludzi do towarzystwa konwertytów. Uprzedzam w tym miejscu: nie poprzemy żadnego ruchu o charakterze nacjonalistycznym. Nie będziemy powtarzać błędów swoich przodków. Wy także tego nie róbcie. To chyba tyle.

     

    Przemowa dłużyła się nieco, bowiem wciąż byłem zbyt słaby by mówić długo bez żadnych przerw, dlatego często przerywałem, by odetchnąć albo się napić. Gdy skończyłem, usiadłem, czekając na odpowiedzi i film, jaki zaraz miał nam wyświetlić pan Thalberg. O ile pamiętałem, dowodził on RFLem.

  4. [76]

    - O czym ty w ogóle mówisz?! Sam chodziłem nalewać eliksir zmieniający wszystkich w kucyki? Nie! Ja starałem się łagodzić konflikty, mimo braku sił sterczałem na ulicach, pomagałem rozdawać żywność i wodę, pilnowałem, by nikt nie ubił z zemsty czy przypadku żadnego kucyka w Przemyślu, moi towarzysze żyją zgodnie w międzynarodowej i międzygatunkowej wspólnocie. Czego ty nie baczysz? Ludzie potrafią o sieb...

     

    Trzy strzały, jakie rozległy się w pomieszczeniu zmusiły mnie do zamilknięcia. Zamknąłem oczy. Otworzyłem je zaraz, by zobaczyć, że gospodarz został zabity, przynajmniej tak to wyglądało. Wstałem i podszedłem do niego chwiejnie. Uklęknąłem i próbowałem mu pomóc. Ten biały kucyk przestał mnie na razie interesować.

  5. [76]

    - Nieprawne przejęcie wolnego państwa, wrzucanie tego waszego eliksiru do wodociągów, uchodźcy, ogólna wojna między organizacjami, z których każda chce czegoś innego. Nikt nie myśli o zwykłych, szarych ludziach. Głodowałem, byście przestali się tak szarogęsić w Polsce. Nie przejmujecie się tak naprawdę wolą innych, decydujecie za nas. Nie mordujecie, ale to wasze niby-promieniowanie już tak. To, które sprowadziliście rzekomo ze sobą. Czy to jest pomoc? Jakimi innymi wymiarami? Tyle lat nic się nie działo.

  6. [75]

    Oczy miałem zamknięte, a twarz wykrzywioną, podczas gdy ból eksplodował. Szybko jednak zaczął ustępować, a jego miejsce zajęło przyjemne, kojące ciepło. Strach poszedł w ślady bólu, w mojej duszy zagościł spokój. Umierałem? Chyba nie. Jeszcze. Stłumione głosy pomogły mi wrócić do rzeczywistości. Rozwarłem powieki. Przyjąłem chętnie pomoc. Gospodarz i Pawło podźwignęli mnie z ziemi. Oddychałem z pewnym trudem i poruszałem się bardzo ostrożnie, bojąc się powtórki z rozrywki. Odkaszlnąłem.

    - Diakuju... nie jestem dość silny... za dużo na raz... - wyrzuciłem z siebie. Usiadłem, nie przejmując się konwenansami. Nogi miałem jak z waty. - Mogę prosić... wody?

     

    Kiedy mi ją dali, napiłem się kilka dużych łyków. Potem zacząłem przysłuchiwać się tak uważnie, jak tylko mogłem mówiącym. Miałem nadzieję, że nic więcej nie zaburzy przebiegu spotkania. Zdjąłem kożuch i uszankę, by się nie przegrzać. Czerń sutanny wyglądała jak smolista plama w jasnym pokoju.

  7. [66]

    Posłusznie poczłapałem za kamerdynerem z zainteresowaniem przypatrując się otoczeniu i powoli wracając do porządku po tym, co zobaczyłem na zewnątrz. Byłem lekko roztrzęsiony, Pawło musiał to widzieć, bowiem starał się prowadzić mnie bardzo ostrożnie. Kiedy doszliśmy do biura organizatora, zobaczyłem kucyka. Naprawdę nie było mnie już stać na zdziwienie tylko z tego powodu, że przyjmował mnie kolorowy konik. Skinąłem w ciszy głową.

    - Jak pan sobie życzy. - odpowiedziałem, oddychając odrobinę ciężej. Zaczynałem być zmęczony.

     

    Udaliśmy się do wielkiego pokoju, gdzie miała odbywać się konferencja. Przy jednym stole znajdowałem się ja, nasz gospodarz, jakiś inny kucyk oraz łysy człowiek ubrany w pseudowojskowy strój. Przywitałem każdego podając rękę. Nie zdążyłem nic jeszcze powiedzieć, gdy w pomieszczeniu niespodziewanie pojawił się kuc w rozmiarze większym, niż dotad widywałem, cały biały, w koronie i otoczony niebieskim czymś. Miałem stanowczo za dużo niespodzianek jak na jeden dzień. Odruchowo odskoczyłem, uderzając w stół, a potem przewróciłem się z okrzykiem:

    - Hospody! - i złapałem się za nagle rozpalone bólem serce.

  8. [66]

    Skład dotoczył się powoli do Warszawy. Z pomocą młodzika opuściłem go, po czym skierowałem się na postój taksówek. Poprosiłem kierowcę o dość długą trasę do miejsca naszego spotkania. Miałem kilka nadprogramowych groszy, a nie byłem w stolicy kraju, w którym mieszkałem już czterdzieści trzy lata. Chciałem pooglądać ją chociażby przez szybę samochodu. Byłem świadom, że to może być jedyna okazja. Mimo raczej niewesołych myśli doszedłem do wniosku, że to miasto mi się niezbyt podoba. Było duże, hałaśliwe, zaśmiecone. A powietrze dałoby się kroić nożem. Kiedy dotarliśmy wreszcie na miejsce, pozwoliłem, by wpierw z taksówki wysiadł mój towarzysz. Następnie wydostałem się z trudem, oparłem się ciężko na ramieniu młodzieńca i spojrzałem na niego z przepraszającym wyrazem twarzy. Całkiem miło było mieć do kogo się odezwać, choć czułem się dziwnie zmuszony do korzystania z czyjejś pomocy. Zapłaciłem kilkadziesiąt złotych, kiedy nagle stało się coś dziwnego.

     

    W środku dnia niespodziewanie zgasło słońce. Ot tak sobie, jak zdmuchnięta świeca. W ciemności nie było tego widać, lecz oczy wszystkich obecnych rozszerzyły się w niemym przestrachu. Przeżegnałem się. Co do...? Niemożliwe działo się na moich oczach. Zamknąłem usta. Zaświeciły się latarnie uliczne. Dzień spontanicznie obrócił się w noc, do tego momentalnie zrobiło się jeszcze zimniej. Zdezorientowany udałem się, potykając się co i rusz na nierównym chodniku mniej więcej w kierunku miejsca spotkania. Nie minęło wiele czasu, gdy na niebie pojawiła się, takoż i sama z siebie kolorowa kulka, która wydzielała przyjemne ciepło. Moje zdziwienie zmieszane ze strachem tylko się pogłębiało. Co się tutaj dzieje?!

     

    Rozglądając się niepewnie dookoła podszedłem do wejścia. Pozdrowiłem uniesioną dłonią pilnujących go ludzi.

    - Witam, jestem ojciec Mykoła. Zostałem zaproszony na jakieś spotKanie. Mogę wejść? - zapytałem cicho, raz po raz odwracając się w stronę grzałki. Cały czas wydawało mi się, że wybuchnie, albo coś w tym stylu. - Mój towarzysz nazywa się Pawło.

     

    [Moja postać znajdzie się w budynku przed przywróceniem słońca.]

  9. [56 punktów i Przemyśl w rękach mieszkańców Arki. Miło.]

    Leżeliśmy w pokoiku, zajmując swoimi ciałami każdą wolną przestrzeń. Osoby starsze, w tej liczbie i ja, bardzo osłabły. Głodówka była ciężka. Wśród neutralnych myśli, modlitw oraz wspomnień coraz częściej pojawiały się wizje ciepłego, sycącego posiłku. Następnie jakiegokolwiek posiłku. Tłumiłem je, najpierw skupiając się na modlitwie oraz wspieraniu towarzyszy w postanowieniu, później na samym wspieraniu. Zaczynałem dziwnie się czuć, rzadko wstawałem. Każdy z nas wolał leżeć niż chodzić, straciliśmy też kompletnie poczucie czasu. Dopóki jeszcze miałem siłę, prowadziłem wspólne śpiewy. Nie miałem pojęcia, jak wyglądało to w obiektywie kamery. Być może ludzie po tamtej stronie mieli nas za bandę nawiedzeńców, lecz wierzyłem, że głodowanie w rozpaczliwym geście protestu ma jakiś sens. Że jeśli nie sam akt, to może powolna śmierć odbije się echem. 

     

    Wpatrywałem się w obiektyw tak, jakbym samym gasnącym niepowstrzymanie, acz z wolna spojrzeniem mógł wyprzeć najeźców i natchnąć obrońców wolności. Nawet nieczęsto mrugałem. Jeżeli już zamykałem oczy, to na dłużej. Nikt nie silił się na patetyczne przemowy, bo po pierwsze tylko marnowałby energię, po drugie w opinii każdego z nas, każdego jednego człowieka z dwunastu głodujących nie potrzeba było słów. Wystarczyły czyny. Myśli w głowie kłębiły mi się coraz bardziej, traciłem możność skupiania się na czymkolwiek, myliłem się w modlitwach. Zanim jednak głód poczynił w moim organizmie zbyt duże spustoszenia, stało się coś. Wreszcie.

     

    Leżałem na wznak, z wzrokiem wciąż wbitym w martwe oko obiektywu, kiedy usłyszałem szuranie za drzwiami. Skrzypnęły zawiasy, do środka piwnicy wlało się światło, ukazując widok porozrzucanych po podłodze ciał, nie wiadomo: żywych, czy martwych. Nie, na pewno żywych. Kilka poruszyło się niemrawo. Z trudem zmieniłem pozycję, by lepiej widzieć, kto wchodzi. W aureoli blasku, jak święty na ikonie, stał przygarbiony mężczyzna. Kiedy moje oczy przyzwyczaiłwy się do światła, skonstatowałem, że ów człowiek ma na głowie papachę. Ihor. Podszedł do mnie ostrożnie, omijając innych leżących. Za nim weszło jeszcze kilku innych ludzi, zajęli się moimi towarzyszami, pomagali im wstać, a niektórych wynosili. Mój przyjaciel przyklęknął przy mnie, złapał mnie za rękę.

    - Ojcze Mykoło... żyjecie. Żyjecie, jak dobrze. Bóg czuwa nad nami! Wasze wyrzeczenie nie poszło na marne!

    - Żyję... jakoś. - powiedziałem cicho, słabo. Tak cicho, że Ihor musiał się pochylić. - Co... co się stało? Udało nam się?

    - Tak! Odeszli, zabrali się i odeszli. I do tego nie będą próbować już takich przekrętów nigdzie.

    - Wierzysz im? Ja... nieszczególnie. 

    - Na pewno nie ma w Przemyślu ani jednego obcego kucyka. Nasi zajęli też to ich biuro, w którym zmieniają ludzi. Zaaresztowali szesnaście kucyków i dwudziestu dwóch ludzi. Na razie siedzą tam pod strażą.

    - Zo... zostawcie ich w spokoju. Niech ludzie idą do domów. Byle nikogo nie zmieniali. Kucyki... mogą tam zostać. - przerwałem. Odetchnąłem ciężko, zakręciło mi się lekko w głowie. - Mam pomysł. One... nam pomogą. Nauczą tych bezdomnych, którzy... którzy nie są już ludźmi, jak żyć.

     

    Zamilkłem. Ihor odczekał chwilę, czy jeszcze czegoś nie powiem. Kiedy jednak cisza zaczęła się przeciągać, skinął na dwóch młodzików. Ci podeszli i pomogli mi wstać. Właściwie to oni mnie podnieśli i podtrzymywali cały czas, kiedy stawiałem chwiejne kroki ku wyjściu, ku światłu. Ciągle miałem zawroty głowy, przed oczyma latały mi kolorowe koła. Potknąłem się na progu, ale nie upadłem. Po niezbyt długiej wędrówce korytarzami znalazłem sięw dawnej sali apelowej, gdzie teraz zebrała się duża grupa mieszkańców. Robili coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Wiwatowali. Wyciągali do mnie ręce. Do każdego z dwunastu też, lecz chyba dzięki sutannie przyciągałem większą uwagę. Może dlatego, że była teraz bardzo ubrudzona? Ktoś dalej nagrywał to wszystko, a ja czułem się niezręcznie. Podniosłem drżącą rękę i przeżegnałem tłum, po czym obwisłem w ramionach podtrzymujących mnie młodzieńców.

     

    Świadomość odzyskałem w szpitaliku. Na krawędzi łóżka siedział mój wypróbowany, wierny przyjaciel. Ihor Pawluk. Teoretycznie przywódca Arki, choć w praktyce często pytał mnie o radę. Do tego dzielił się władzą właściwie z każdym mieszkańcem, pytając ludzi o zdanie w bardzo wielu kwestiach. Teraz po prostu tkwił i patrzył się na mnie, uśmiechając się szeroko. Ja też się uśmiechnąłem. Opowiedział mi, co działo się przez czas głodówki. O spotkaniu księżniczki z królową brytyjską, o wycofaniu się Equestrii. O groźbie rzuconej na odchodnym. Tutaj wtrąciłem się, wyrażając umiarkowane poparcie. Nie potrzebowaliśmy więcej śmierci. Ale sposób, w jaki wiadomość została przekazana, wywołał u mnie pewne oburzenie. Na koniec dostałem... list.

     

    Przysłał go bliżej nieznany mi Aleksander. Ze słów Ihora wynikało, iż to on rządzi teraz w Polsce. I że jest kucykiem. Do tego ma rosyjsko brzmiące nazwisko. Zdziwiłem się bardzo, widząc zaproszenie na spotkanie, i do tego pisane w dość uprzejmy sposób. Co mi szkodzi? Mogę pojechać, zobaczyć, cóż to szykuje nam kolejny przedstawiciel niezbyt przyjaznego gatunku. Podyktowałem list zwrotny.

     

    Szanowny Panie Iwanow

    Nie wiem, kim pan jest. Nigdy nie widziałem pana na oczy, nie wiem więc, czy znajdziemy wspólny język. Dziękuję jednak za zaproszenie na spotkanie tak ważnych osób. Nie omieszkam zjawić się na nim, choćby po to, by przekonać się o pańskich zamiarach względem kraju i ludności. Oczywiście każdy członek naszej wspólnoty może wyrazić swoje zdanie w postawionej przez pana kwestii. Z pewnością każdy to uczyni. Z pewnych powodów muszę poprosić o zezwolenie na przyprowadzenie osoby towarzyszącej. Jeszcze raz dziękuję. Z wyrazami szacunku

     

    Mykoła Hrywieńko

     

    Następnie przeszedłem przez trudną, kilkugodzinną dyskusję z wszystkimi, którzy chcieli wyrazić opinię o tym, jak powinna wyglądać przyszłość Polski. Wszyscy zgadzali się w jednym. Krajowi potrzeba reform, ale przede wszystkim zabezpieczenia pokoju i niepodległego bytu, a także dobrych relacji międzynarodowych. W tym punkcie szczególny niepokój wyrażali Ukraińcy, spośród których niektórzy obawiali się nieco nacjonalistycznie brzmiących haseł nowej władzy. Jako taka zgoda panowała też jeśli chodzi o status kucyków-konwertytów. Uważano, że należy im się równouprawnienie, bo niegdyś byli ludźmi. Do kłótni nie dochodziło.

     

    Kiedy zebrałem już trochę sił i przespałem się kapkę, rozpocząłem przygotowania do wyprawy. Wziąłem ze sobą małą walizeczkę z jedzeniem, piciem, modlitewnikiem i kamilawką. Na siebie wdziałem z pomocą ochotnika, zamierzającego mi towarzyszyć, kalesony, proste spodnie, koszulkę z długim rękawem, koszulę, wełniany sweter. Na wierch sutanna. Gdy wychodziłem, wziąłem jeszcze kożuch oraz czarną uszankę. Młodzik miał na sobie zwykłe ubranie, ciepłą kurtkę, tylko na lewym ramieniu nosił czarną opaskę ze złotym tryzubem. W drodze na stację cały czas mnie podtrzymywał, bowiem czułem się za słaby, by iść samemu. Pod moją nieobecność Ihor zajmie się wszystkim.

  10. [46] [Nie, nie uznajemy Charkowa za rosyjski.]

    Nie miałem teraz zbyt wiele czasu rozmowy towarzyskie, na samotność, ani nawet na sen. Nawet jeśli chciałem coś zjeść, musiałem zrobić to w biegu, i to raz dosłownie. Pojawianie się w różnych miejscach rozsianych po mieście wtedy, gdy byłem akurat potrzebny, i to punktualnie, było męczące. Stary żuk Ihora stał się dla mnie najlepszą limuzyną, jaką mogłem sobie wymarzyć. Bo nie musiałem wszędzie chodzić piechotą. Zaczynały się kłopoty. Ta całą Twilight zażądała, by nie było bezrobocia. Rozkaz jest rozkaz, urzędnicy zaczęli na siłę dopychać ludzi wszędzie, gdzie się dało. Tam, gdzie już się nie dało także. Spowodowało to spadek płac, bo pracodawcy nie mieli skąd brać pieniędzy dla tych wszystkich nowych. Cierpieli na tym wszyscy, zaczynało brakować na opłaty, których koszty nie obniżyły się ani o grosz. Z kolei zachęta do biernego oporu, do bojkotu podtrzymywana przez nas, ale najbardziej kazania głoszone każdego niemal wieczora powstrzymywały jeszcze ludność przed posuwaniem się do mordów. Zapoznałem się jednak z nastrojami. Niestety, musiałem poprosić Ihora by zakazał kucykom z Arki wycieczek po mieście o późnych porach albo samotnych. Jeżeli już muszą iść rozprostować kości i przewietrzyć się, wyprowadza się je w sporych grupach, ochranianych przez milicję. Zdarzały się drobne incydenty, nawet pobicia, lecz było ich stosunkowo niewiele. Gorzej z kucykami napływowymi czy gwardią. Tych gości powszechnie przyjmowano źle, jako okupantów i wraże wojska. Jednak jak dotąd do niczego nie doszło. Agitatorzy stojący w różnych punktach miasta kontynuowali wytrwale swą pracę, zachęcając do oporu, lecz bez przemocy. Pomagali nieco FOLowi w robocie, rozpowszechniając antykuczą propagandę w postaci ulotek. 

     

    Jako duchowny przyłączyłem się do nich, znajdując tam swoje miejsce. Dobrym słowem podtrzymywałem zapał, a przykładem (przez to byłem tak zalatany) udowadniałem, że można wytężyć się, by próbować osiągnąć zamierzone cele. Niespodziewanie coś przyszło mi do głowy. Możemy zorganizować niewielką liczbą gotowych i świadomych wyboru ludzi publiczny protest przeciw nieprawnemu zagarnięciu Polski. Głodówkę.

     

    Zebrało się nas ledwie dwunastu. Niby niewielka liczba, ale na samym początku ogłosiliśmy wszyscy, przysięgając uroczyście, iz nie spoczniemy, dopóki Polska nie odzyska pełnej suwerenności, choćbyśmy mieli zginąć z głodu lub oszaleć. Nasze oświadczenie nadano na moją prośbę, oraz za niewielką opłatą, w regionalnej telewizji. Nie liczyłem na to, że wyjdzie to na Polskę, bo pewnie media są cenzurowane przez te cholerne koniki. Ale należało próbować, czułem to. Nie można się poddać, zrezygnować z działania. To tak, jakby sobie samemi założyć jarzmo. Z mocnym postanowieniem wytrwania przenieśliśmy się z oświetlonych, przestronnych pomieszczeń schroniska do wilgotnego, ciasnego pokoiku w piwnicach. Zamocowaliśmy w rogu, pod sufitem kamerę, która nas nagrywała. Ją z kolei podłączono do komputera, dzięki czemu była relacja na żywo. Na koniec każdy z nas pożegnał się z bliskimi mu ludźmi. Ja mocno ścisnąłem Ihora, zanim nakazałem mu zamknąć nas i zablokować drzwi.

  11. Neftahar

     

    Krótkie, oszczędne skinienie oznaczało, że towarzysze mogą na niego liczyć, gdy zajdzie potrzeba. Moduł unosił się przy protezie, gotów ukryć się w mocnej metalowej konstrukcji. W drugiej dłoni mężczyzny znajdował się sztylet. Obserował otoczenie, zastanawiając się, czy da się wykorzystać je na korzyść kryjących się w budynku ludzi.

  12. [36, nie należę jeszcze do żadnej organizacji. Swoją drogą, aj waj iz mir! Jak możliwe jest przejąć całą Polszę w moment?]

     

    Trzeci dzień. A może czwarty, piąty? Zresztą, kto by liczył, każdy jest do siebie podobny. Ze snu wyrwano mnie dość brutalnie, bardzo wcześnie rano. Kiedy otworzyłem oczy, lekko poirytowany i zdziwiony, stał nade mną Ihor. Wyglądał jak szaleniec, z oczyma świecącymi dziwnym blaskiem i w karakułowej papasze okrytej śniegiem na głowie. Musi był dopiero co na mieście, i chciał mi powiedzieć coś ważnego. Gdzieś w głębi siebie, poczułem strach. Co mogło się stać?

    - Ojcze Mykoło, nie ma już Polski! - wykrzyczał mi prosto w twarz.

     

    Krótka wieść zelekryzowała mnie oraz poderwała z łóżka. Tytanicznym wysiłkiem woli, nie bacząc przy tym na ogólną słabość fizyczną wstałem, po czym zacząłem szybko się ubierać. Kalesony, koszula, spodnie, sutanna, kamilawka. Szło mi to niesporo, ręce mi się trzęsły, myśli obracały się dookoła jednego. Jak?! Jak w ciągu tak krótkiego czasu państwo, które oparło się Niemcom, Rosjanom i zakusom RFLu czy POZu, zostało przez te cholerne kucyki, które popierała dotąd grupa fanatyków, całkowicie podbite? To wydawało się być fizycznie niemożliwe. Ale Ihor by mi nie skłamał, jeżeli w ogóle komuś. Wreszcie, po kilku ciągnących się niemiłosiernie chwilach, udało mi się przygotować do wyjścia. Mój przyjaciel przestał już przypominać szaleńca, za to wyglądał, jakby właśnie wrócił z katorgi. Nawet niczego nie jadłem, chciałem jak najszybciej wyjść i zobaczyć, co się dzieje.

     

    Zewnętrznie miasto wydawało się niezmienione. Tylko na pierwszy rzut oka. Przede wszystkim na ulicach było znacznie więcej ludzi, niż zwykle o tej porze. Słońce jeszcze nie wzeszło, ba, ledwo co niebo na wschodzie szarzało. Wszyscy wystawali przed sklepami RTV, gdzie w telewizorach na wystawach leciało wciąż powtarzane nadzwyczajne wydanie wiadomości. Oficjalnie od teraz Polska stawała się monarchią z narzuconą ludziom monarchinią - niejaką Twilight Sparkle. Fioletowy kucyk w koronie. Radośnie uśmiechnięty. Gadała głupoty, jak to każdy dostanie pracę, że nie będzie biedy i nienawiści. Tylko, że komuniści też tak gadali. A potem były czystki.

     

    Ktoś spośród tłumu nie wytrzymał tępej mowy. Podniósł kamień. Szyba prysnęła, rozbijana w drzazgi. Ktoś inny głośno wygrażał. Tłum falował niebezpiecznie, rozlegało sięcoraz więcej krzyków. Wtedy jakaś babinka w berecie z tego ciepłego materiału, wyglądająca na podobny wiek, co ja, przeżegnała się po katolicku. Prawdopodobnie odruchowo, jak to bywa w ciężkich sytuacjach. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie zapewnić w tej chwili mieszkańcom Arki oraz każdemu chętnemu pokrzepienie.

     

    Od rana w mieście biły dzwony. Biły nisko, żałobnie. Z kościołów, z cerkwi, wszystko jedno. Ludzie szukali jakiegoś sposobu poradzenia sobie z bieżącymi wydarzeniami. Wypełniły się i świątynie, i bary. Policja, podległa teraz tej całej Twilight, musiała radzić sobie z różnymi akcjami. Dowiedziałem się, że ktoś próbował podpalić equestriańską flagę, wiszącą przy wejściu do Urzędu Miejskiego. 

     

    Dużo czasu spędziłem w Soborze Świętego Jana Chrzciciela. To, co robili teraz wszyscy duchowni, było ważne - odwieść ludzi od samosądów i ataków na kucyki. Nie wszystkie były winne, a i tak wisiało nad nimi widmo śmierci w razie zamieszek. Dlatego dwoiłem się i troiłem, by jakoś przekonać mieszkańców Przemyśla dobrym słowem. Z drugiej strony wymogłem na zwierzchnikach zgodę na wzywanie do biernego oporu.

     

    W bazie oraz na terenach bezpośrednio przyległych pojawiły się uzbrojone [bo przecież broń od tak nie zniknie] patrole ukraińsko-polskiej milicji, z jednej strony chroniące Arkę przed kuczą interwencją, a z drugiej kucyki mieszkające w schronisku przed jakimiś akcjami odwetowymi Polaków. Bo poza odbudowywanym biurem największe skupisko tych stworzeń znajdowało się właśnie tutaj. Kiedy w ręce naszych wpadły ulotki propagandowe FOLu, postanowiliśmy działać w podobny, acz odmienny sposób. Na ulicach pojawili się aktywiści w czarnych opaskach ze złotym tryzubem. Także namawiali do sprzeciwiania się księżniczce, do nienawiązywania kontaktów z jej urzędnikami, do bojkotu organizowanych przez nią wydarzeń kulturalnych. Za to nawoływali do wspierania materialnego oraz duchowego każdej inicjatywy niepodległościowej. Wykorzystywali też fakt, że są Ukraińcami, ukuli nawet hasło "dziś wezmą Polskę, potem Ukrainę, jutro cały glob", a także przywołali inne: "za wolność waszą i naszą". Jednocześnie wzywano do niestosowania przemocy, argumentując to tym, iż pokazując siłę duchową można nieraz osiągnąć więcej, niż siłą fizyczną. Niech zamysły obcej władczyni odbiją się od muru zgody, braterstwa i solidarności.

     

    Aktywistów z identycznym celem rozesłano też po okolicznych miejscowościach. W zastraszającym tempie kończyli mi się ludzie, którzy nie byli już zajęci czym innym, ale od powodzenia akcji, lub choćby odzewu, zależała niezawisłość tego kraju, a może nawet i wszystkich państw regionu, nie wspominając od naszej bytności tutaj. Któż bowiem wie, co chodzi po głowach tym konikom? Bo o uchodźcach, którzy z pewnością się pojawią, jakoś nie pomyśleli.

×
×
  • Utwórz nowe...