Skocz do zawartości

Spontaniczne\Zorganizowane(niepotrzebne skreślić) Mini meety w Warszawie


KochamChemie

Recommended Posts

Na wigilię być może wpadnę, a meety... cóż od dawna wyglądają tak samo, jak mamy chodzić do kfc to po prostu zostanę w domu i zamówię dostawę do domu. bo szczerze NUDZĘ SIĘ na tych meetach

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Będę na pewno. Dawno mnie na mecie nie było.

Stesknilem się trochę za ta atmosfera. Zbiórka normalnie o drugiej na patelni? A tak btw to ja w sobotę 20 jadę do domu, i wątpię żebym się pojawił aczkolwiek, jeżeli pogadam z kumplem (dwudziestego zamykają mój hostel i może wracać do mojego małego jastrzębia Zdroju ) i miałbym nocleg na noc z piątku na sobotę, to byłbym na mecie wigilijnym. Nie chce niczego obiecywać bo na razie nie wiem jak to będzie.

Edytowano przez AwesomeRollerbladingBrony
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pojechali odebrać kilka osób z Mokonu (czy jak to się tam pisze).

+Dziwię się Wam, drodzy znudzeni, ja na meety bez mała tydzień w tydzień od dwóch lat chodzę, i ani myślą mi się znudzić.

Stosunkowo dobrze jest posiadać możliwość konwersacji ze wszystkimi o wszystkim.

Zawsze możecie wykazać własną inicjatywę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pojechali odebrać kilka osób z Mokonu (czy jak to się tam pisze).

+Dziwię się Wam, drodzy znudzeni, ja na meety bez mała tydzień w tydzień od dwóch lat chodzę, i ani myślą mi się znudzić.

Stosunkowo dobrze jest posiadać możliwość konwersacji ze wszystkimi o wszystkim.

Zawsze możecie wykazać własną inicjatywę.

A gdzie jesteście teraz? Chcę do Was jak najszybciej dołączyć!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moje spojrzenie na ten dziwny dość meet... Było hucznie, było licznie, było... średnio. Średnio, bo zwykle po meecie jak wracam do domu to jestem pełny energii, radości, wigoru i Celestia wie czego tam jeszcze pozytywnego. Dzisiejszy meet, choć był jak wyżej zostało napisane huczny i liczny, nie pozostał także i bez skaz, jak to zwykle bywa.

 

Ale żeby nie było, że relacja z tegoweekendowego meeta jest jakaś mała, krótka, niepełna czy coś tam jeszcze, chcę was zapewnić, że taka nie będzie (Kapitan Oczywistość). Postaram się w niej zamieścić wszystko z mojej perspektywy, co powinno się znaleźć w szczegółowej relacji, więc przygotujcie sie na ścianę tekstu.

 

„Super... Dobrze, że teraz mi to mówi”. Taki króciutki monolog mego autorstwa powstał w moim domu gdy o 12:30 się dowiedziałem od kumpeli, że jednak dziś nie przyjdzie po ten cholerny śpiwór, który dla niej przygotowywałem z wywieszonym ozorem cały wczorajszy dzień (miała być po niego o 11:30). Posiedziałem sobie jeszcze trochę przy kompie, po czym wyszedłem z domu szczęśliwie łapiąc odpowiedni tramwaj (maszynista specjalnie zatrzymał odjeżdżający pojazd. Brawa dla niego).

 

Zastawszy małą grupkę (i szybko rosnącą) Bronies na patelni wiedziałem, że odnalazłem swoich. Nic ciekawego się tam nie działo, po prostu staliśmy i czekaliśmy na spóźnialskich. Jedyną rzeczą wartą uwagi był Plottie, który zeskoczył z kwietnika (o ile można ten parabagienny wytwór tak w ogóle nazwać) pod którym zwykle się zbieramy. Było generalne „ŁOŁ!” – powiem, że pomysł był bardzo fajny... Ciekawe ile teraz osób będzie chciało też pobyć równie fajnym i zgapi od niego ten pomysł. Hue hue. No i przybył jeszcze Chemik, ale sobie od razu poszedł na Meeta Konkurencji – karna czekoladówka dla niego.

 

Żarty się skończyły, gdy staliśmy tam już równo przeszło zwyczajowe 15 minut. Skierowaliśmy nasze kroki ku KFC na przeciwko DH smyk, co moim zdaniem było dość ciekawym pomysłem: flash-back starych meetów, które były umawiane właśnie tam. Po drodze zgubiliśmy parę ludzi, zaś ci musieli czekać na pasach, gdy my już grzaliśmy dupska w pomieszczeniu, ale błagam – nie jesteśmy wojskiem tylko luźną grupą. W międzyczasie, w keefcu chłopaki pograli w Munchkina, ja spróbowałem strollować panią za ladą i zagadać ją po angielsku, ale troll się nie udał (osłuchana babka, a ja mam słaby akcent. Powiedziała, że słychać było, że ją tylko testuję), posłuchaliśmy sobie utworu o nazwie „2/10” i takie tam pierdółki.

 

A potem część grupy się wykruszyła i zdecydowała się pojechać Komstuchowym autkiem po Osię i Algę Asię i Olgę. Konkretnie 3 osoby: Donard, Cesatori i oczywiście szanowny właściciel. I teraz moje pierwsze „nie”, ale tego na serio nie musicie słuchać, bo WIEM, że to tylko kwestia mojej psychiki i zasranego syndromu „sam przeciw wszystkim”, co mi się czasami włącza. Uzgodniliście to jakby między sobą, a ja się poczułem trochę odepchnięty... Ale mówię: to tylko moja choroba psychiczna (trudno, żebyście wrzeszczeli o tym przez cały pokój). Co ciekawe: Koleżanki wyżej wymienione były na tym samym konwencie na którym była ta dupa co miała ode mnie śpiwór zapożyczyć.

 

 

Łącznie pozostało około 8 osób. Klaudia została mianowana przez Donarda na Lidera Grupy którą miała pokierować na starówkę – chyba najgorsze miejsce do spotkania się jakie sobie można wyobrazić w okresie świątecznym dość pokaźnej grupy znajomych... ale o tym za chwilę.

 

Osobiście pokierowałem grupą Las Claudias za wyraźną aprobatą Liderki. Postanowiłem oszczędzić grupie przeciskanie się przez kupę ludzi na ulicy... Cholera, nie pamiętam jak się nazywała. Ta, co jak idąc z rzeczonego KFC dotrze się na palmę De Gola i skręci w lewo. Przeciskanie się tam samemu z rowerem to jak jechanie pociągiem z „D4shkom” przez 6 godzin, a co dopiero (z) grupą, która ma tendencje do rozrywania się i przerywania szyku (Ta. Bo my mamy jakikolwiek szyk.). Ludzie tam chyba się spełniają seksualnie, że bez względu na pore roku luda tam pełno jak w Bangladeszu. W każdym razie: poszliśmy naokoło.

 

Sam nie myślałem szczerze mówiąc, że doprowadzenie stadka tak daleko będzie takie proste. Minęliśmy po drodze ciasne, ale nie zatłoczone uliczki, Plac Adolfa Hi... Eeee... Plac Piłsudskiego, choineczkę w takim-okrągłym-budynku koło w/w Placu i wyszliśmy przy Pomniku Adama Mickiewicza. Jednym słowem – wszystko przebiegło nadwyraz gładko i miło. Po drodze nawet Klaudia użyczyła mi swego telefonu bym mógł zadzwonić do Taty – dziękuję.

 

No ale, kur*a, teraz zacznie się najlepsza jazda. Mikołajki po polsku – okres życzliwości, przebaczeń, pomagania sobie, kurwa ich mać...

 

„Ą-Bą-Tą” – zachowanie jak paniszcze na swym dworze. Tak mogę opisać bardzo łagodnie popis, który za chwilę przeczytacie. Dotarliśmy szczęśliwie do celu podróży. Częściowo, bo gdzie dokładnie „na starówce” spotkać się mamy to już się nie dowiedzieliśmy. Zobaczywszy ładną scenę świąteczną, wraz z grupą postanowiliśmy podejść pod nią i zastanowić się, co dalej. Kilka nieudanych telefonów do Kompanii Zmotoryzowanej Komsta-3, podowcipkowania i grouphug później zorientowaliśmy się, że właśnie żeśmy wdepli w niezłe bagno – zdaliśmy sobie sprawę, że właśnie zostaliśmy otoczeni zewsząd przez tysięczny tłum. I jako, że byłem de facto El Comandante tej grupy to jest to tylko moja wina, że do tego dopuściłem. Przepraszam.

 

Traf chciał, że udało nam się połączyć z KZK-3. Ci powiedzieli nam, że stacjonują obecie na pozycji Alfa 2... Na Murach Miejskich – czyli dokładnie po drugiej stronie całego tego tabunu który otoczył kolumnę zygmunta [próbowaliśmy nadać im sygnały za pomocą Anty Zgubieniowego Aparatu Ratunkowego (AZAR), który świeci na czerwono... nie widzieli nas niestety]. Teraz rozkminiamy co dalej?... Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale ja na pewno nie byłem za (czyli druga wtopa jako dowódca grupy, bom przystał na to). „Przeciśnijmy się przez tłum!” i iść przodem zaczął pewien małej postury człowiek, którego imienia / nicku niestety nie pamiętam. Przodem powinien iść ktoś potężniejszy jak Igor czy choćby ja.

 

Wraz z zatorem w postaci zbyt gęstego tłumu pod Punktem Strategicznym „Kolumna Zygmunta” wzrósł Hejt ze strony ludzi wokół („Super pomysł!”, „Co wy robicie?!” „Porąbało was?!” „Złaź mi z drogi wielkoludzie!”, „Brawo, kur*a! Brawo!”). Mały dodatek: dopiero teraz widzę błędy w dowodzeniu grupą Las Claudias (właściwie to powinno być „Los Pitruces” huehue), więc wtedy jako charyzmatyczny inaczej wodzuniu nie przejmowałem się wyzwiskami i chciałem tylko szybko przemknąć (to jest dobre zachowanie), to jednak widząc Zator podjąłem decyzję o wycofaniu się... Starczyło mi powiedzieć to głośniej (tj. Regularny głos Lindsa) 3 razy a poczułem jak zostałem chwycony za kurtkę przez jakiegoś spasłego ćwoka i po prostu odrzucony z powrotem, o mało nie lądując zębami na kamieniu. Olałem ten incydent i krzyki tego debila, mało tego: musiałem nawet ogarnąć nasze Zbrojne Ramię, które chciało wymierzyć sprawiedliwość zamachowcy El Comandante. Skończyło się szczęśliwie tylko na krzykach.

 

A więc w trudnej sytuacji zwołałem zebranie nadzwyczajne by rozkminić, co dalej (sytuacja napięta bo byliśmy wciąż pod ostrzałem... wzroków nieprzychylnych byków, co zapomnieli jak to być cielakiem). Wszystkie propozycje moich Soldados były beznadziejne: to El Subteniente wymyślił, aby przebić się przez tłum w innym miejscu, to El Sargento proponował kontynuowanie marszu, to El Brigada jeszszcze jakieś głupstwo; ale o jednym wiedzieliśmy na pewno: MUSIMY się wydostać z terenu wrogów (wroga armia zwała się „Los Hijos de Puta”) i połączyć się z Kompanią Zmotoryzowaną i resztą Legionu Bronies de Varsovia. W końcu postanowiłem być minimalnie godny powierzonej mi przez ufającą mi psiapsiółę funkcji i nadziei w oczach moich żołnierzy i przejąłem inicjatywę. Zdecydowałem, że każdy MUSI przebić się przez tłum samodzielnie, ponieważ grupą nie mamy szans na przetrwanie. Umówiliśmy się pod Kościołem Św. Anny, zaś moja decyzja nie podlegała negocjacjom gdyż wdrożyłem wykonywanie rozkazu natychmiast po zakończeniu jego obwieszczania. Podjąłem marsz wiedząc, że moi podwładni będą wiedzieć, co robić.

 

Raz jeszcze zostałem zbombardowany kąśliwym wzrokiem opuszczając terytorium LHdP. Szanowna Pani, mimo, że ją przepraszałem i chciałem przejść by się wycofać i by nigdy jej wredna, wykrzywiona w szyderczym uśmieszku japa z kąśliwymi oczkami nie musiała już kąpać się w uroku mej pięknej twarzy à la Johny Bravo. Wiedząc, że Polityka Życzliwości nic nie daje, to też postanowiłem potraktować ją jak powietrze zwyczajnie sobie przechodząc: lekkie szturchnięcie bez słowa i sajonara. Jednak opuszczając wyżej wymienionych jegomości powróciłem do bycia Życzliwym... co ciekawe: cała reszta była już dla mnie spoko – nawet jedna Starsza Pani się do mnie uśmiechnęła (!). A moja kompania? Wiedziałem, że sobie poradzi, jednak nie wiedziałem, że spryciaże po prostu przejdą za mną ciurkiem. Takim samym szykiem szliśmy w stronę Los Hijos de Puta, cieszyłem się, znalazłszy się już na miejscu, że wszyscy moi podkomendni są cali i zdrowi. Po broniacku sobie pożartowaliśmy i pochwaliliśmy siebie za „święta po polsku”; pojawiły się także spostrzeżenia negatywne, tylko od jednej osoby, która szła na samym tyle i widziała zajście tylko z tyłu. Mówił, że „odwaliliśmy straszną gimbazę”, za co jako El Comandante powinienem go rozwalić pod ścianą, ale postanowiłem tylko mu wytłumaczyć, iż się mylił w spostrzeżeniach, wyjaśniwszy mu jak było na prawdę.

 

Zdecydowaliśmy się obejść tłum i samą kolumnę... Łał. Teraz już bez przeszkód: komentując ostatnie zajścia udało nam się połączyć z KZK-3 i resztą Legionu na umówionym miejscu. Moje zadanie dobiegło końca: doprowadziłem całą grupę szczęśliwie na koniec. Widziałem tylko jak ze łzami w oczach, brudnych mundurach i zakrwawionych bandażach witają się z płaczem ze swoimi dziewczynami, przybijają piątki z przyjaciółmi z pozostałych Formacji: Linur’s Crew, Samodzielna Kompania Strzelców im. Marszałka Lindsa, Al-Harrija Al-Olafi, a ci zaś z moją kiluosobową Las Claudias.

 

 

Aqui se lo termine. Arriba tienes una curiosidad: si leeras cada una letra primera de todos los párrafos sabrás qué dije a Olga en KFC.

 

Ja zaś zostałem z tyłu. Wiedziałem, że mogę już odejść w cieniu. Wiedziałem, że mogę odłożyć moją czapkę oficerską a jako zapłatę za doprowadzenie ich na miejsce wystarczy mi jedynie ich radość. Opuściłem głowę i zacząłem powoli odchodzić w cień zostawiając za sobą moich chłopaków (i sanitariuszkę), za których w boju oddałbym życie...

 

Heh. Dobra, trochę się zagalopowałem. W każdym razie: połączyliśmy się z resztą na Murze Miejskim (ciekawostka: prawie nikt nie wiedział co to dokładnie jest. Miała być też Patrycja Ch. Ale nie przybyła, bo też chyba nie wiedziała co to. Ja też nie. Dla mnie to Alfa 2), postaliśmy tam, pogadaliśmy, w międzyczasie przybyły dwie koleżanki od Olgi oraz Asi: Agata i Ania. Były też fociełę na Dropboxełę.

 

Zdecydowaliśmy się w końcu ruszyć zady. Kierunek:  HGW. Idąc, po drodze dołączył się do nas Tostu, potem wszyscy zamiast iść normalnie chodnikiem poszli mierzeją (poboczem w zasadzie) układając ciurek około 20 osób. Wyglądało to dość zabawnie, więc i ja się dołączyłem. W końcu dotarliśmy jednak do KFC na Placu Bankowym – chyba najgorszym KFC do tego typu wypadów. A dlaczego?

 

Bo po 1: Po prostu wnętrze nie sprzyja tego typu grupom. Albo znowu coś ze mną nie tak, albo po prostu uważam, że lepiej jak mamy całą kanciapę tylko dla siebie, jak na Placu Konstytucji. Co warto zauważyć, było osób od jasnej Celestii. W końcu jak się tam rozsiadaliśmy to baliśmy się o miejsca w związku z jednopoziomowością pomieszczenia, ale w końcu przełamaliśmy strach, bo lud obcy zaczął się wynosić ustępując miejsca. W międzyczasie wpadł na moment Łolaf i Szanias, i Chemik, który poszedł sobie rano na inny meet, gwoli przypomnienia. Ale szybko nas opuścili: Szanias i MakGajwer bo niewiadomo, a Łolaf bo sobie przygruchał pannę. Z mojej strony: szczere gratulacje. A tu reakcja osób z którymi siedziałem przy stole:

 

http://funnymama.com/store/120530/86206_v0_600x.png

 

W końcu jednak osoby zaczęły się wykruszać i z pokaźnej grupy pozostała mała grupa. I tutaj znowu miałem małego doła, bo obok usiadła sobie grupa drecholi, którzy sobie z nas zlewali dłuższy czas... I tu drugi powód, bardziej osobisty: ten KFC jest na dzielni, na której mieszkam, więc na prawdę znam tych ludzi i gwarantuję, że za kucykami oni nie przepadają. Podśmiechujki to jeszcze mogę znieść. Z trudem, ale mogę... Ale kiedy usłyszałem „bzyknąłby se” za swoimi plecami, kiedy jedna z dziewczyn mi sprzedawała huga, to się trochę „zdenerwowałem”. Odchodząc... Możecie mnie nazwać tchórzem jak chcecie: wolna droga, ale przyznam szczerze, że trochę od nich uciekłem. Zostawiając za sobą ludzi – nie będę ukrywał faktów. Zrąbałem i czuję się z tym jak śmieć, ale też mnie zrozumcie, że ja tych ziomków od czasu do czasu mijam. I nie są to na pewno moi przyjaciele.

 

Rozeszliśmy się, wkroczyliśmy z Donardem i Klaudią do tramwaju nr. 4, przejechałem z nimi 2 przystanki, po czym wyszedłem kończąc oficjalnie dla mnie Ponymeeta. A teraz siedzę w domu i kończę te słowa. Zacząłem to pisać o 22:17 – a skończyłem o 00:43

  • +1 4
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No ja nie mogę, czytałem to cholerstwo 20 min. xD Fajnie że opowiadasz swoją przygodę na podstawie wojny światowej :D Ale po co się tak rozpisywać jak i tak pewnie mało osób przeczyta całość ? Szkoda że mnie nie było, spóźnienie 40 minutowe przez mojego kolegę co to musiał zainstalować innemu koledze GTA San Andreas, LoL. Czekam z niecierpliwością na kolejny meet :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chcesz dodać odpowiedź ? Zaloguj się lub zarejestruj nowe konto.

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto, to bardzo łatwy proces!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz własne konto? Użyj go!

Zaloguj się
×
×
  • Utwórz nowe...