Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 03/27/22 we wszystkich miejscach

  1. Możliwe, że popełniam mały foreshadowing, ale gdy zwykle pojawia się obawa o to, że moje zdanie okaże się niepopularne, tudzież kontrowersyjne, wynika to z tego, że dane opowiadanie po prostu mi się nie spodobało, okazało się nie dla mnie, nie zrozumiałem fenomenu. Bywa. Jednakże, zapoznając się z zawartymi w niniejszym wątku wypowiedziami, okazuje się, że tym razem moja opinia owszem, być może będzie niepopularna, lecz dlatego, że opowiadanie bardzo, ale to bardzo mi się podobało i generalnie było to wesołe doświadczenie, które – mimo tematyki – kojarzyło się dobrze A dlaczego, to pokrótce wyjaśnię za momencik. Głównie chodzi o jedno, konkretne dzieło, ale gdybym się zastanowił, to pewnie przypomniał sobie inne rzeczy, które uczyniły z tego skecze, czarną komedię albo po prostu komedię. W każdym razie, jest to opowieść o królewskich siostrach, naszych ulubionych kucykowych księżniczkach, w której starsza z nich – Celestia – w pewnym momencie czuje, że niebawem umrze. Tak po prostu. Kłopot polega na tym, że jako alikorn... nie ma pojęcia o umieraniu, a księżniczce wypada się przygotować, w końcu nie jest to wydarzenie, które zdarza się komuś regularnie, prawda? Protagonistka postanawia zwrócić się do młodszej siostry, która to zgadza się pomóc i towarzyszyć jej w trakcie zgłębiania zjawiska śmierci, by Celestia mogła godnie odejść z tego świata, bez poczucia, że cokolwiek ją ominęło w trakcie. By nie wracać na siebie uwagi postronnych, siostry przywdziewają na nos ciemne okulary i w takim oto kamuflażu ruszają w świat, co prowadzi do serii przezabawnych perypetii, na końcu których następuje wreszcie ta chwila. Chcecie wiedzieć jakie wrażenia miała Celestia podczas swojej śmierci? Jak Luna skomentuje owe doświadczenie? A może ciekawi Was, co się stanie z Equestrią? W takim razie czytajcie, gorąco polecam Zważywszy na to, że najwyraźniej tekst wzbudza skrajne wrażenia, zarzucę małą próbką, cobyście mogli zorientować się jaki będzie to typ nastroju oraz humoru, na wszelki wypadek. Generalnie, mógłbym sypać cytatami jak z rękawa, ale nie dość, że zdradziłbym Wam cały fanfik, to jeszcze komentarz zmieniłby się w super skondensowaną wersję opowiadania, a to przecież nie o to chodzi. Jasne, nie wypada żartować ze śmierci czy z pogrzebów, co jednak nie oznacza, że nie wolno tego robić – bo wolno, byle umiejętnie. Moim zdaniem „Today Is a Good Day to Die” realizuje koncept bardzo kompetentnie, aż mi się skojarzył Pan Fasola na pogrzebie, szczególnie gdy Celestia i Luna incognito zjawiają się na losowym pochówku, komentują go, zastanawiają się, wisienką na torcie jest próba rozmowy z nieboszczykiem. To było wprost urocze, gdy Luna i Celestia autentycznie spodziewały się odpowiedzi od zmarłego i wprost nie przyjmowały do wiadomości jego zachowania, ba, nie mogły uwierzyć, że im nie odpowiada, po prostu wyparły z siebie myśl, że on nie może im odpowiedzieć bo nie żyje Jasne, z punku widzenia kanonu, ba, elementarnej logiki, takie zachowanie ze strony koronowanych głów jest niemożliwe – podobnie jak to, że wystarczą ciemne okulary i nikt nie ma pojęcia co to za klacze – ale na tym polega ten kreskówkowy, bajkowy humor, zaprezentowany w fanfiku. Jasne, to się nie zawsze udaje, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to trudne, ale w tymże opowiadaniu motyw przewodni został zrealizowany bez najmniejszego zarzutu, absolutnie wszystko mi się podobało, cały czas czułem wspomniany urok oraz absurdalność poszczególnych interakcji księżniczek, z czego z kolei miałem niezły ubaw. A wiedzieliście, że gdy Luna powróciła jako Nightmare Moon, to wcale nie potrwała Celestii, tylko gwardzistę w peruce? ;P Poza przygotowaniami do śmierci, uświadczymy wątek ekonomiczny. Konkretniej, rozważania o podatkach, z domieszką różnych kwestii urzędowych. Są to sprawy niezrozumiałe dla Luny, jako że miała tysiącletnią przerwę w zarządzaniu, stąd dziwi się temu, co się wyprawia w materii prawa podatkowego w Equestrii. Tak jak przy okazji wspomnianego pogrzebu, był to istny maraton przeuroczych interakcji oraz zabawnych dialogów, co czytało mi się z wielką przyjemnością. Podobnie jak rozmowę z babcią Smith, na temat tego jak być dobrą nieboszczką i jak porządnie wyprawić swój pogrzeb, z kompletną listą rzeczy do zrobienia. Motyw z lawą i Górą Śmierci wydał mnie się troszkę zbędny, przy tych scenkach trąciło mi nieco zbędnym przeciąganiem wątku. Nie był zły, ten rumiankowy sub-wątek na pewno urozmaicił treść, ale na tym etapie trochę spieszyło mi się do konkluzji. Która jest naprawdę miodna i naprawdę żałuję, że nie mogłem jej przytoczyć w cytatach, stąd raz jeszcze zachęcam do lektury. Lepsze zwieńczenie tej historii naprawdę trudno sobie wyobrazić. Za to z całą pewnością mogę przytoczyć inne fragmenty, drobne usterki w formie. Ogółem, tłumaczenie stoi na wysokim poziomie, tekst czyta się znakomicie, lekko i przyjemnie, każda jedna interakcja między siostrami to przesympatyczne i barwne doświadczenie, trudno się nadziwić, jak genialnie, jak perfekcyjnie został zrealizowany ten pomysł. Niemniej, w tekście kilka razy przewija się słońce, no i raz jest wielką literą, a raz małą, choć to środek zdania. Przyuważyłem też ramię zamiast łopatki. Niekiedy zamiast półpauz są dywizy, dziwne. Ze zdaniem wszystko gra, jednakże jest to kwestia mówiona, fragment dialogu. Na początku którego brakuje półpauzy. Dlaczego „nie” jest z wielkiej? To chyba nie miał być początek nowego zdania, co? „Jakoś”, bez „ć” W „grzbiecie” jest o jedno „e” za dużo. Drobne rzeczy, ale widoczne, niemniej ani trochę nie rozpraszają, ani nie odwracają uwagi od głównego wątku. Fanfik oferuje sprawną akcję, znakomite kreacje księżniczek i rewelacyjne dialogi, wszystko okraszone przeuroczym, komediowym klimatem, przez co czyta się to jak bardzo długi, bardzo dobry skecz. Wciąż jestem zaskoczony, wręcz urzeczony tym, jak wszystko co związane z umieraniem i żegnaniem zmarłego, jawi się w oczach królewskich sióstr jako coś nowego, coś wartego poznania, coś, czego nigdy nie próbowały, a do czego podchodzą entuzjastycznie, z zaciekawieniem, jakby to było... sam nie wiem. Trudno to opisać, to trzeba po prostu przeczytać A tekst oczywiście, z pełną odpowiedzialnością i jak najbardziej polecam. Fantastyczne opowiadanie, lekkie w odbiorze jak piórko, bawiące praktycznie na każdym kroku... znaczy, stronie, znakomicie wykreowane księżniczki po raz pierwszy stykają się z czymś, co dla zwykłych śmiertelników jest zwykle wielką tragedią, lecz one do wszystkiego podchodzą jak małe klaczki i wszystkim są zafascynowane, to jest po prostu perfekcyjne i naprawdę, nie potrafię sobie przypomnieć innego razu, kiedy podobnie odebrałem te postacie w jakiejś fanfikcji. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu podejdzie ów tekst, niejeden powie, że to w gruncie rzeczy jeden tylko żart, przeciągnięty na plus dwadzieścia stron, jednakże warto poświęcić mu trochę czasu i wyrobić sobie własną opinię. Zakończenie było Idealne przez wielkie „i”. No joke. Przyznam, że tytuł mnie trochę zmartwił. Już myślałem, że to będzie jakaś ponyfikacją reklamy batona Mars, na szczęście tekst okazał się czymś zupełnie innym Jeżeli ktoś kojarzy podobne opowieści, to w sumie jestem otwarty na rekomendacje.
    2 points
  2. I czas na ostatnie 3 opowiadania oraz na podsumowanie całej serii. "Kroniki Azumi: Nie Ma Ciemności" mnie wynudziły. Z prostego powodu - poza kwestią wyprawy do Zebrice i rozmową z duchem Vangi (o ile to była Vanga), to nic nowego tu za bardzo nie ma. Już to wszystko widzieliśmy w innych opowiadaniach, głównie w "Kronikach Diany". Bo tak jak wcześniej widzieliśmy to z perspektywy Diany, tak tu widzimy to jako Azumi. Która w tym fiku ma prawie 50 lat, sądząc po tym, że morze widziała ostatnim razem ćwierć wieku temu w Fearows, gdzie studiowała. Studiuje się zazwyczaj w wieku 18-26 lat, a wiemy, że nie wyleciała po pierwszym roku, bo przez parę lat kontynuowała swój romans. Studia trwają zazwyczaj 3-5 lat, czyli Azumi ma najprawdopodobniej 46-48 lat. Ale w "Apogeum" ma już 36, czyli należy do Wielkich Przedwiecznych, podobnie jak Maryla Rodowicz i Krzysztof Ibisz. Pomijając tę niekonsekwencję, "Nie Ma Ciemności" jest średnie. Forma jest jaka jest, ale nie jest najgorsza, ani nawet taka zła jak w paru innych opowiadaniach z serii. Najbardziej mnie boli, że jest mało nowej zawartości. Perspektywa Azumi nie jest zła, ale w tym wypadku po prostu nie wnosi nic nowego. Mimo wszystko, nie mogę pominąć jednej kwestii - "Nie Ma Ciemności" jest potrzebne i jest ważną częścią "Kronik Azumi", ale z niekoniecznie dobrego powodu - jest ważne, ponieważ "Kroniki Diany" nie są częścią "Kronik Azumi". I to jest mój zarzut tutaj. Mogłabym wręcz przekopiować mój komentarz do "Kronik Diany" i wyszłoby prawie na to samo. Ale "prawie" robi jakąś różnicę. Samo to, że Azumi w końcu postanowiła wrócić do domu coś zmienia w życiu tej postaci i niesie dla niej pewną nadzieję, podobnie jak tytuł (o ironio!). Ważny jest też powód czemu wróciła - przybył duch Vangi, która jest w zaświatach od jakiegoś czasu. I raczej nie żyje. Ale zastanawia mnie parę rzeczy - czy to na pewno była Vanga? A może Pretoria pod taką postacią? Albo to Glacial się bawi? Czemu Azumi musiała wrócić? Przecież już wiemy jak to się zakończy - potwierdzają to "Kroniki Diany" oraz "Apogeum". A może... A może wcale nie wiemy? Myślę, że wolałabym by tego opowiadania nie było. Ale spokojnie, wyjaśnię o co mi chodzi - sądzę, że na jego miejscu sprawdziłyby się "Kroniki Diany", a nowa zawartość mogłaby trafić do innych części serii. Albo Jako osobny fik. Może o samej podróży i jej trudach? "Kroniki Azumi: Apogeum" są dość problematycznym opowiadaniem. Mają duży potencjał, ale parę drobnostek mocno psuje efekt końcowy. To opowiadanie jest niejako podsumowaniem historii samej Azumi i jej życia oraz kwestii buntu przeciw bogom. "Apogeum" wyjaśnia jej historię rodzinną oraz to, co zaszło w Zebrice. Do tego dowiadujemy się jak przez ten czas wiodło się zebrom. Znaczy, już wcześniej mieliśmy pewien wgląd, ale teraz widzimy to z zewnątrz, z perspektywy głównej bohaterki. I wygląda na to, że zebry radzą sobie dobrze. Nie dość, że przetrwały, to jeszcze toczy się u nich w miarę normalne życie i potrafią odwrócić proces przemiany w wilkomorfa. To wszystko brzmi pięknie, zbyt pięknie, jakby dla tego świata była nadzieja. Dla Azumi też - odnalazła brata, siostrę, a także ojca. Oraz kochankę i bękarta swojego martwego narzeczonego. Kochankę polubiła, a z bękarta się nawet ucieszyła. Przyznaję, że Azumi jest tak dobrą, pozytywną, pełną nadziei i przebaczenia klaczą, że nijak nie jestem w stanie jej zrozumieć ani się z nią utożsamić. Ma 36 lat, ale... Jest w niej coś młodego i niewinnego, co zachowało się przez te wszystkie lata życia w koszmarze. Ja na jej miejscu bym wróciła do Equestrii tylko po to by radośnie zbezcześcić taki jeden grób. A niewiernego partnera tak przekląć, by przez wieczność w zaświatach musiał słuchać polskiego hip hopu i disco polo. Dowiadujemy się też o ścianie ciemności, którą przez ostatnie kilka lat powstrzymywała Altaria. I do tego momentu było okej i normalnie. Owszem, brakowało często opisów i rozwinięcia, ogółem mam wrażenie, że "Apogeum" byłoby lepsze jakby miało jakieś 60 czy 100 stron i bawiło się tempem akcji, klimatem oraz kreacją postaci. Bo, co się odwaliło z Dagonem, to ja nawet nie. Nie jestem pewna kim on miał tu być. Zwykłym złolem? Bohaterem tragicznym? Kimś, kto robił złe rzeczy z konieczności i dla większego dobra? Na początku koleś wydaje się spoko bratem, wszystko wygląda normalnie. Potem Azumi odkrywa, co się stało z Altarią - Dagon ładował w nią eliksir ze żmijoziela by tak była w stanie powstrzymywać ciemność. Ale Altaria umiera, więc Azumi ma ją zastąpić. I o rety, ale on jest chamem i ale on się zmienia podczas tej rozmowy. I nie chodzi mi o to, że to źle, tylko jak do tego doszło. I co robi Azumi. Zacznijmy od tego, że poświęcenie Altarii to lepszy pomysł niż poświęcenie wszystkich innych, w tym Altarii, a taka była alternatywa. Nie wiemy też jak na to wpadł i jak to się zaczęło. Druga sprawa - myślę, że lepiej by było jakby na początku poprosił o to Azumi na spokojnie, a gniew go opętał dopiero później. Bo miał powód do niego, oj miał. Z perspektywy wielu zebr, w tym jego, to, co się wydarzyło, to właśnie wina Azumi i jej buntu przeciw bogom. I można powiedzieć, że jest w tym sporo racji. Poza tym, jeśli ona tego nie zrobi... To wszyscy zginą. Nie tylko Dagon. Wszyscy. Ciężko mi uznać go za bohatera negatywnego. Raczej... źle napisanego. Tymczasem sama Azumi lekceważy problem, bo dla niej problemami są tu Altaria i jej własna skóra. Ma do tego prawo, szczególnie, że nie poczuwa się do winy za to wszystko, co się stało. Znaczy, za koniec świata. No i bycie ofiarą dla większego dobra to takie 2/10. Czy uważam, że to był jej obowiązek? Tak sądzę. Ale w tym momencie na miejscu Dagona też bym się wnerwiła i ją zaatakowała, bo poświęcić kuzynkę a poświęcić całe miasto (w tym kuzynkę), to jednak różnica. To pierwsze opłaca się tak jakby bardziej. Potem stało się wiele rzeczy, ale najważniejsze jest to, co zdarzyło się tuż przed śmiercią Altarii - jej ostatnie słowa. Ona coś wiedziała. To nie jest koniec, to jest nowy początek. A jak się spojrzy na scenę po napisach, to nasuwa się jeszcze jedna myśl time is convoluted in Lordran - stało się coś dziwnego. Coś z czasem i losem Azumi. Coś, co zmieni przyszłość. I sądzę, że odpowiedź na scenę po napisach kryje się w kolejnej odsłonie serii. "- Zawsze jest przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Czas jest względny. Przeszłość może się jeszcze nie wydarzyła, a przyszłość już dawno przeminęła" To skłania mnie ku tezie, że Azumi do Zebrice wezwała Pretoria. Jej zadaniem było pokonanie Dagona, który zagubił się w swoich dobrych chęciach (lubię myśleć, że pomysł ze żmijozielem wyszedł początkowo od Altarii) i próbował powstrzymać coś w sposób, który zaszedł za daleko. Ale ciemność musiała nadejść, bo z nią wiąże się odrodzenie - czy raczej pewien reset. Jeśli Azumi umrze lub poroni, Light nie zabije Esme. Do końca świata nigdy nie dojdzie. Życie za życie. Zebra zapłaci za grzechy. Formy już nawet nie komentuję. Ogółem - podobała mi się fabuła, zwłaszcza końcówka. To było naprawdę doskonałe zakończenie tej historii. Mocne, mroczne, smutne i enigmatyczne. Azumi i Applejack w końcu gdzieś dotarły, znalazły nadzieję i perspektywę szczęścia, tylko po to by zaraz potencjalnie to utracić... a może nigdy nie stracić, w pierwszej kolejności? Zarzuty mam głównie do długości i tego, że nie pozwala ona poczuć klimatu i nastroju, zwłaszcza wątek z Dagonem. I nie wiem, co tu powiedzieć, bo nie wiem, co w zasadzie chciałeś osiągnąć. Ale jedno jest pewne - akcja toczyła się za szybko, co odbiło się głównie na postaciach i relacjach między nimi. "Wężowe Ziele" rozpoczyna część 2 "Kronik Azumi" i jest oczywistym prequelem. Ale hola, hola. Prequel, który nie ma tagu [prequel] (inne mają) i jest częścią drugą? Czy to znaczy, że to się dopiero wydarzy i może potoczy inną drogą, czy to faktycznie jest prequel? A może i tak, i nie? Forma jest najsłabszą częścią. Oraz dialogi. Często czegoś w nich brakuje, zdarza się, że brzmią sztucznie. A jak z całą resztą? Uważam, że ta część jest niezwykle ważna z punktu widzenia lore. Zecora została przyłapana na swoim romansie i wysłana do Wielkiej Lechii (rządził tam król Sanyaya?), żeby się nie wydało, że zaszła. I żeby coś z nią zrobić, bo przyszłym szamankom nie wolno romansować, zawierać głębokich przyjaźni i zdecydowanie nie wolno zachodzić w ciążę. Ups. Nie wiemy czemu akurat do Wielkiej Lechii i czemu Vanga nie skonsultowała tego najpierw z Leną (która jest alikornem i nową nauczycielką Zecory), ale tak wyszło. W każdym razie, życie osobiste, życiem osobistym. Jest okej, dobrze wiedzieć więcej i spojrzeć z tej perspektywy na zachowanie postaci podczas innych opowiadań z serii, ale nie dlatego tu jesteśmy Jesteśmy po NAJGŁĘBSZE LORE. A tu się dzieje. Bo podczas inicjacji przy pomocy eliksiru ze żmijoziela młoda Zecora spotyka Glacial. I Glacial jest tu zupełnie inna niż później. Przypominam, że Glacial jest istotą odpowiedzialną za Koszmar. Zmanipulowała Lighta i robiła inne rzeczy. Tymczasem... Ona ostrzega przed tym Zecorę i wydaje się być jej przyjaciółką. W wizjach pojawiają się też Lily i Azumi. Chyba wiem już czemu Vanga bała się żmijoziela. Żmijoziele otwiera umysł, ale czasami użytkownicy kontaktują się z czymś złym i podstępnym. Bo czy Glacial nie jest właśnie tym? Koszmarem i pasożytem, który manipuluje swoją ofiarą by doprowadzić do tragicznych wydarzeń wiele lat później? I trzeba przyznać, że robi wiele by zdobyć jej zaufanie. Te ligorny są wyjątkowo niepokojące. I jakie są ich relacje z bogami? I teraz zastanawia mnie kim jest Lena i po czyjej stoi stronie? Czy była świadoma zagrożeń? Czy Vanga wiedziała o tym, ca ta zrobi Zecorze? Czy chciała by doszło do spotkania z Glacial. Jest w tym wszystkim nieświadomą ofiarą, perfidną manipulantką czy po prostu coś poszło bardzo nie tak? To wszystko robi się coraz bardziej pokręcone. I tylko kolejne opowiadania mogą przynieść nam odpowiedzi. Cieszę się, że event forumowy mógł zapoczątkować tę serię. Jest ciekawa, jest oryginalna i ma w sobie dużą dozę tajemnicy. I wyjątkowo dobrą fabułę, niestety, ale czasem pogrzebaną pod problemami z formą, a także gorszymi fragmentami tekstu. Są tu opowiadania bardzo dobre, dobre, średnie i raczej słabe. Przez formę i problemy z tempem akcji oraz pewną niezgrabność w niektórych dialogach, całą serię oceniam na 6/10. To są wszystko sprawy, które dałoby się naprawić korektą i prereadingiem. I wtedy ocena mogłaby skoczyć do 8 czy nawet 9. Bo potencjał jest i to spory. Czekam na więcej.
    2 points
  3. Z niniejszym tłumaczeniem zapoznałem się kilka godzin po publikacji polskiej wersji czwartego rozdziału - „Szalonej klaczy, która odkrywa”. Od razu przeczytałem cały dostępny content, przy okazji zaznaczając nie aż tak liczne usterki w formie, jakie udało mi się wypatrzyć. Dosyć długo myślałem jak zacząć, bo fanfik bardzo, ale to bardzo mi się spodobał i gdy zdałem sobie sprawę, że na kolejne rozdziały po polsku będę musiał poczekać, zrobiło się trochę szkoda... ale od razu sobie skojarzyłem, że przecież jest kompletny oryginał po angielsku, więc nie ma czym się przejmować. Gdyby nie to, że w ojczystym języku zachowany został ten niepowtarzalny, charakterystyczny klimat... No właśnie. Chyba nie ma co się silić na jakiś schemat, a po prostu opowiedzieć po kolei o tym, co w tymże opowiadaniu imponuje, inspiruje, podoba się i jawi jako coś wyjątkowego. Już od pierwszych przeczytanych zdań, wspaniały, steampunkowy klimat wylewa się z elektronicznego papieru, dopingując czytelnika by ten poświęcił maksimum uwagi treści, co w praktyce oznacza, że od opowiadania nie idzie się oderwać – tak bardzo ono wciąga. Rzekłbym, że im dalej, tym klimat steampunka nie tylko zyskuje, ale i nabiera ujmującego, baśniowego oblicza. Myślę, że to za sprawą tytułowej klaczy żyjącej na księżycu. W każdym razie, klimat jest jedną z wielu rzeczy w tejże historii, czyniących z niej przeurocze, ponadczasowe doświadczenie, które zapada w pamięci i inspiruje. Niewielu fanfikom się to udaje, zwłaszcza w takim stylu, zważywszy na lata, w których ukazywał się oryginał, mogę śmiało powiedzieć, że tekst przetrwał próbę czasu. Od samego początku możemy niemalże poczuć gorąco buchającej pary, jak również usłyszeć jej świst, nie wspominając o teksturze mosiądzu, zgrzytach składających się na teleskop Twilight mechanizmów tudzież plamach po sadzy czy smarze. Opisy zawarte w opowiadaniu wcale nie są tak obszerne czy kwieciste – są zwięzłe, konkretne i idealnie skomponowane. Prostota ta jednie wzmacnia efekt końcowy, nie zaburzając przy tym tempa akcji, które również jest wprost idealnie dobrane. Narracja, dialogi, wtrącenia, wszystko zabiera dokładnie tyle czasu, ile trzeba. Chociaż rozdziały są dosyć krótkie i szybko się przez nie przechodzi, czytelnika trzyma się wrażenie, że wydarzyło się wiele, zaś otoczenie zostało opisane wyczerpująco. Szczególną uwagę – również dlatego, iż jest to główne miejsce akcji – zwraca obserwatorium Twilight Sparkle. Lokacja ta została opisana na tyle obszernie, że bez problemu możemy sobie wyobrazić jej ogólny layout, zaś gdy czytamy o głównej bohaterce, przemierzającej labirynt półek z książkami, możemy poczuć dystans, a także złożoność, nawet pewne nieuporządkowanie tej struktury, podobnie jest, gdy klacz wraz z Applejack korzysta z windy – zupełnie jakbyśmy stali tam z nimi i również widzieli przez kratę zwiększającą się wysokość. Nawet próba smakowa jabłuszek, została napisana tak, że aż czuć w ustach różnicę. Tekst zdecydowanie działa na wyobraźnię i walor ten nie zanikł w trakcie przekładu. Kreacje postaci również zachwycają. Jest to alternatywne uniwersum i znajome pyszczki są przedstawione nieco inaczej, lecz autor nie zapomniał o cechach, które zdefiniowały te bohaterki, dzięki czemu stały się znane i lubiane (albo znane, acz niekoniecznie lubiane... nie wszystkie). Generalnie, z grubsza pozostają one sobą, znaczącym zmianom uległa ich historia. Jako pierwszą poznajemy Applejack i chociaż po jej przedstawieniu i zachowaniu wydaje się, że to ta sama pracowita i szczera farmerka (a przy okazji złote kopytko), co w serialu, jednakże autor wykorzystał moment, by wprowadzić nas w steampunkowe realia swojego świata. Tak oto dowiadujemy się, że rodzina Apple jest ostatnią, która hoduje swoje owoce w tradycyjny sposób, co wprawdzie przekłada się na wyjątkową jakość, lecz nie oznacza, iż mogą sobie pozwolić na stratę klientów. Wręcz przeciwnie. Poza oknem na świat poza obserwatorium, dochodzi do bardzo ciekawej wymiany zdań między Twilight a Applejack, w trakcie której uwypuklają się różnice, ale także to, co je łączy. Lecz w czwartym rozdziale przedstawiona nam zostaje Pinkie Pie i jest to nie tylko kolejna kreacja, która należy pochwalić i postawić za wzór, lecz – tak jak to ujął Sun – możliwe, że najlepsza tego typu kreacja w fanfikcji. A już na pewno jedna z najlepszych, bez dwóch zdań. Po prostu nie czuję się jeszcze wystarczająco oczytany, by to stwierdzić. W każdym razie, podobnie jak w przypadku Applejack, Pinkie zachowuje się podobnie do swojej oryginalnej, serialowej wersji, jednocześnie posiadając swoje własne detale, które odróżniają ją na tyle, by uczynić tę kreację czymś innym, wyjątkowym. Do tego dochodzi jej historia oraz niesamowity talent do wynajdywania. Ujęło mnie to, z jaką łatwością, z jaką płynnością i kunsztem autor przeszedł od z pozoru zwykłego, kolejnego przedstawienia kolejnej postaci, zwodząc czytelnika, iż będzie to beztroska, radosna, zwykła opowieść nawiązująca do serialowego stylu. Ale potem Pinkie zaczyna mówić, w opisach przewijają się nieprzyjemne detale, a my pomału zaczynamy rozumieć, co ją spotkało i że w rzeczywistości... To niezwykle umiejętnie wykonane wprowadzenie przesądziło o tym, bym przychylił się do opinii Suna i z miejsca nabrał współczucia do Pinkie Pie. Tym bardziej się ucieszyłem, gdy Twilight zaczęła z nią rozmawiać, czego efektem było zabranie różowej klaczy ze sobą, do obserwatorium. Naprawdę ładny, przejmujący fragment, który naprawdę mi zaimponował. I to wszystko w ramach jednego tylko rozdziału! Ogółem, mógłbym pisać o tym jeszcze długo, ale nie chcę spoilerować. Zresztą i tak mam wrażenie, że powiedziałem za dużo. Co najlepsze, to dopiero czwarty rozdział, a już otrzymaliśmy tak wspaniałe rzeczy do przeczytania! Aż ciarki mnie przechodzą gdy sobie pomyślę, co będzie dalej. Chociażby ze względu na ten jeden rozdział – imponujące kreacje postaci, rewelacyjnie zrealizowana interakcja między nimi, wywołujące emocje szczegóły, szczególiki, połączone z trudną historią Pinkie i godną pochwały postawę Twilight, od której nie tylko chce się śledzić jej dalsze losy, ale i kibicować Pinkie, zobaczyć szczęśliwe zakończenie, nie tylko dla niej, ale i pozostałych bohaterek. W ogóle, imponujące jest to, jak w pewnym sensie jest to retelling początku serialu. To znaczy, Twilight jest samotna, pochłonięte swoją pracą, w czym pomaga jej smoczy asystent, aż tu nagle zostaje zmuszona poszukać wsparcia, w związku z czym poznaje nowe kucyki, które z czasem stają się jej najlepszymi przyjaciółkami i na których Twilight zależy, co doprowadza do przemiany głównej bohaterki. W „Klaczy, która żyła na księżycu”, odbywa się to naturalnie, z pomysłem oraz klimatem, o którym już pisałem. Z klimatem dużo lepszym od tego, który oferuje początek serialu, taki, którego nie spotyka się w każdej kolejnej fanfikcji. Jedno jest pewne – postacie wypadają jak żywe, w ujmujący sposób łącza w sobie swoje serialowe cechy z oryginalnymi pomysłami autora, za każda z nich stoi jakaś historia, co nie tylko służy rozbudowie ich kreacji, relacji między nimi, niekiedy (jak np. w przypadku Applejack) przekłada się to na światotworzenie. Nie wspominając o wplecionych tu i ówdzie wątkach natury filozoficznej. Drobne, poukrywane między wierszami rzeczy, które z kolei dodają głębi postaci Twilight. Poza nieco zbyt poetyckimi porównaniami jak np. przyrównanie każdej kolejnej postaci do oddzielnej teczki, która ląduje w określonym archiwum... Ale mnie się to akurat podobało. Nie jest to przesadnie opisane, wyszło zgrabnie, pasuje, jak najbardziej. Wszystko to razem powoduje, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym i takie też czytelnika trzyma się wrażenie podczas lektury – że uczestniczymy w czymś wielkim, co winniśmy chłonąć, z czego powinniśmy czerpać garściami, póki jest i póki trwa. Wątpię, czy wytrzymam – pewnie polecę po oryginał i przeczytam do końca A póki co, bezwzględnie polecam i zapraszam do lektury. Doskonałe opowiadanie, bez najmniejszego zarzutu. Wszystko w nim jest po coś, każdy jeden szczegół zrealizowany kompetentnie i z pomysłem, kreacje bohaterek zachwycają, a fabuła intryguje, wciąga i nie pozwala się oderwać. Aż trudno wyrazić słowami pełne spektrum wrażeń – to po prostu trzeba przeczytać. I tłumaczyć dalej
    1 point
  4. Szanowni Państwo, moi drodzy, nim przejdziemy dalej, pragnę wygłosić małe oświadczenie! Do autora tejże zacnej produkcji, @Kredke, a także do wszystkich zainteresowanych pisarzy, czytelników oraz komentatorów! Ponieważ sytuacja jest kryzysowa, a czas nagli, pragnę z góry bardzo, ale to bardzo przeprosić za to, co zaraz zakomunikuje, zaznaczając, iż jest to w całości wina tego, że pod względem taktyki, strategii, centralnego planowania i tym podobnych, jestem totalnym analfabetą, przez co przeznaczyłem zbyt dużo czasu na zbędną robotę, ograniczając sobie pole manewru. W związku z powyższym oznajmiam, że powróciwszy do "Królewskich Antyprzygód", ze względu na zbyt długą zwłokę i zaniechanie ciągłości komentowania, postanowiłem zaserwować od razu "Królewskie Antyprzygody" vol. II oraz "Królewskie Antyprzygody" vol. III Niestety, sytuacja sprawiła, że zostałem zmuszony zrezygnować z indywidualnych wstępów, a także zapowiedzianych Top3. Ukażą się one w... DLC, które wydam później Lecimy! „Kryzys” Jedenasty odcinek to głównie dialog między królewskimi siostrami, zwieńczony skromnym opisem, zawierającym w sobie wyjaśnienie tytułu historyjki i od razu powiem, że w tym przypadku kompozycja ta zdała egzamin na piątkę (skala studencka). Jeden z lepszych przykładów potęgi, która drzemie w formie drabble'a – prosty, ale przez to błyskotliwy pomysł, który, dzięki oszczędności słów, zostaje zrealizowany tak, by zmaksymalizować przekaz i utkwić w pamięci czytelnika. Myślę, że tak jest właśnie i tym razem. Coś więcej niż sympatyczna komedia i przedstawienie księżniczek w nie aż tak typowej sytuacji. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim fantastyczna rola dla Luny oraz kreacja, która nie tylko bawi i nastraja pozytywnie, ale jednocześnie wypada bardzo serialowo, zaś geneza opisywanej interakcji sięga początków serialu i w tym sensie jest to kolejne rozwinięcie oryginalnej fabuły. Stąd znajome wrażenie, jak gdyby była to usunięta scena, jakiś short, bonus dołączony do kolekcjonerskiego wydania DVD. Bardzo mi się to podobało ostatnim razem i bardzo się podoba teraz. Na kreację Luny składa się królewskie słownictwo, jakim się posługuje, co wypada zarówno wiarygodnie, jak i przekomicznie, w zestawieniu ze zmęczoną niekończącymi się pytaniami Celestią. W ogóle, w zaledwie kilka zdań autorowi udało się sprzedać nam tę ciekawską Lunę, która, dowiedziawszy się o ananasie w pizzy, natychmiast ogłasza dekret, który de facto oznacza zagładę tegoż owocu. No i może warzyw. Zależy. Ciasto to się zawsze zrobi, poszerzy się pola, nastawia wiatraków, nowych kurzych ferm, extra sery jakoś się znajdzie, to będzie ok, ale czy na planecie zostanie dość miejsca, by uprawiać ananasy, pomidory, w ogóle inne warzywka, grzybki? Przecież Luna ogłosiła, że ma to być pizza z ananasem, a skoro tak, możliwości personalizacji pizzy pozostają bardzo szerokie. Tak, to zdecydowanie wielki, ananasowy kryzys i zagłada tych owoców. Aż się boję co będzie, gdy Luna odkryje ptasie mleczko, kebab, Crêpes Marcie, desery lodowe, a w końcu pewnie i gry wideo, mangę i anime. Chyba nadchodzą wielkie zmiany społeczne i kulturowe Tekst jest napisany bardzo dobrze, nie znajduję w formie niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Znakomita robota, czytało mi się to przesympatycznie i lekko. Nie zabrakło serialowego klimatu oraz przyjemnych w odbiorze kreacji księżniczek, zaś pomysł, choć prosty, zrealizowany został po prostu świetnie. Nawet, jeżeli w tym rozdaniu drabble ten jakimś cudem nie zajmie podium, na pewno pozostanie mi w pamięci jako odcinek wyróżniony. „Wywiad” Tekst na prawie 3,5 zwykłego drabble'a (no bo 333 słowa), opis dość intrygujący, no to czytamy. No cóż, niestety forma, choć nadal bardzo solidna i ciesząca oko czytelnika, nie ustrzegła się przed kilkoma problemami. Dlaczego nie napisać po prostu: „uwolnili Celestię, Lunę oraz Cadance, z którymi odnieśli zwycięstwo”? Mniej spójników (oszczędność słów, choć zważywszy na to, że tekst nie miał mieć formy drabble'a jest chyba pozbawione sensu, ale co tam), no i nie trzeba kombinować ze zbyt wieloma przecinkami. Hm, od kiedy Celestia i Sombra są... >spogląda na tagi< Aha, rozumiem. Dobra, nieważne. W sumie, czy tylko mi się wydaje, że Storm King nagle ginie gdzieś między wierszami i z piątki robi się czwórka zjednoczonych złoczyńców, z czego później dwoje z nich się wyłamuje? Podwójna spacja. Co przed „oraz” robi przecinek? Przed „by” czegoś brakuje no i powtórzenie („zakończone”). Niby nic, ale rzuca się w oczy. A samo opowiadanie? Ciekawe alternatywne uniwersum, kompatybilne prawie ze wszystkimi sezonami, co daje szersze pole manewru. Ekspozycja, którą raczy nas autor, wypada barwnie i serialowo, w sensie, a co by było, gdyby X i Y się zreformowali i zmienili stronę. Przyznam, że czytało mi się to przyjemnie, a miarę pokonywania kolejnych fragmentów, zbliżamy się do zakończenia, które jest czym więcej jak przeniesieniem jednego z kultowych, słynnych wywiadów na realia kucykowe, postacie, które zostały obsadzone w poszczególnych rolach, chyba nie mogły być lepiej dobrane. I to właśnie dlatego, choć tekst ten słyszałem z milion razy, ta komediowa puenta nie zepsuła mi wrażeń (to znaczy, nie sprawiła, że tekst wybrzmiał wtórnie) i nawet mi podpasowała. Ostatecznie, wyszedł z tego całkiem sympatyczny, zabawny i luźny kawałek tekstu, no i jak na dopiero dwunasty odcinek, zostaliśmy uraczeni niejedną nową twarzą, co po prostu cieszy. Fajnie przeczytać cokolwiek o Cozy Glow, czy Chrysalis, jest to odświeżenie utartego księżniczkowego kanonu, któremu została poświęcona niniejsza seria, co na razie jeszcze nie było aż tak potrzebne, ale z drugiej strony, dzięki temu jest to coś zaskakującego. Zacieram zatem ręce i czytam dalej. „Gazeta” Powrót do klasycznej obsady, a do tego kolejna komedyjka, tym razem rozpisana na więcej niż dwa droubble. Czy też na dwa droubble i jednego dribble'a z hakiem. Nie to, by nietrzymanie się założonej formy jakoś szczególnie m przeszkadzało, lecz skoro autor zdecydował się traktować ją z dosyć dużym dystansem (na co wskazują dysproporcje między dłuższymi odcinakami, a regularnymi drabble'ami czy droubble'ami, tudzież stosunek w ilości poszczególnych tekstów), wówczas nurtuje mnie pytanie, po co zatem w ogóle było cokolwiek rozpisywać na 100 słów, zamiast od razu zadeklarować krótkich, acz nieregularnych form? Przychodzi mi do głowy kilka odcinków, między innymi „Pieśń o upadku” czy „Miłość rośnie wokół nas”, które mogłyby dużo skorzystać, gdyby tylko nie były ograniczone limitem słów... No, ale chyba nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ale czy znalazły się błędy, nad którymi można by, może nie zapłakać, ale po prostu się pochylić? Widzę o jeden przecinek za dużo, plus twarda spacja po zdaniu. Gdyby ten przecinek przed „i” stamtąd zabrać i dać przed „podnosząc”, byłoby git. Niepotrzebny ogonek, powinno być: „broniła”. Brakuje przecinka, no i ta wykrzykniko-kropka na końcu nie wygląda dobrze. Brakujący przecinek. Brakujący przecinek 2. Brakujący przecinek 3. Na tym etapie odpuściłem sobie co niektóre tego typu wpadki, ale generalnie miałem zamysł, by domknąć trylogię. W każdym razie, tekst to był lekki i zabawny, co pomimo dopiero trzeciego w tym rozdaniu odcinka sprawia, że pisząc niniejszy komentarz, czuję się troszkę jak zdarta płyta. Kredke nie zawodzi i póki co utrzymuje stały, całkiem dobry poziom, gdzie elementy serialowe przeplatają się z jego autorskimi, humorystycznymi wizjami księżniczek po godzinach/ kiedy nikt nie patrzy, od czasu do czasu serwując alternatywny spin na znane postacie oraz niej lub bardziej nietypowe wątki, gwarantując czytelnikowi przyjemną rozrywkę. Co mnie nieco zmartwiło, to gęstsze występowanie błędów interpunkcyjnych, niż zwykle, co mimo wszystko nie pozostało obojętne moim oczom. Stąd wydaje mi się, że sporo by pomogło, gdyby po prostu w tekstach dało się pozostawiać sugestie. W każdym razie, motyw jakoby brak Podmieńców zakłócił równowagę w przyrodzie wydał mi się przemiodny, jeszcze bardziej spodobała mi się sugestia dlaczegóż to – no bo jeżeli Podmieńce będą mieli własny program kosmiczny, wówczas powstanie groźba, że prześcigną w czymś księżniczki Equestrii, a to doprowadzi do zaburzenia równowagi w tym sensie, że Equestria nie będzie już hegemonem i napatoczy się jaką nisza, którą wypełni dziurawa niczym ulubiony serek Chrysalis. Łapiecie? Bo Podmieńce mają dziury w ciele i wypełniają sobą luki? No cóż, do poczucia humoru Pani Nocy wiele mi brakuje, niemniej był to kolejny drobny szczegół, który poluźnił atmosferę jeszcze bardziej, ukazując jedną z władczyń od takiej bardziej infantylnej strony – w sensie, wzięła coś bez pytania, przesłała, zadrwiła sobie, narobiła kłopotów i zupełnie się tym nie przejmuje. Sposób, w jaki karci ją starsza siostra (niczym matka/ wychowawczyni/ facetka od wuefu) również wypada zabawnie i ubarwia całość. Mimo wielu (jak na taką rozpiętość tekstu) niedoskonałości w formie, przyjemny i całkiem dobry tekst, który bawi i pociesza w ciężki, nieciekawy dzień. A to chyba najważniejsze w pisaniu/ czytaniu fanfikcji. „Odwet” Kolejny nieco dłuższy odcinek i powrót Chrysalis. Zdaje się, że jedyna słuszna królowa Podmieńców na dobre zagościła w gronie stałej obsady „Królewskich Antyprzygód”, co mnie osobiście bardzo się podoba. Jakkolwiek uważam, iż z biegiem czasu stała się Friezą serialu o kolorowych kucykach i tak bardziej przepadam za nią niż za Thoraxem, no i czego by nie wymyślił Toriyama, bądź Toei, Friezę nadal uwielbiam, więc to chyba naturalne, że z Chrysalis jest u mnie podobnie. Zatem już na starcie mi się podoba, jakby fakt, iż jest to bezpośredni sequel poprzedniego opowiadania nie wystarczył, by mnie przekonać. Wzrost oczekiwań powoduje lekki dreszczyk, niczym obliczenia wytrzymałościowe, zatem nie przedłużajmy i sprawdźmy „czy wytrzyma”. Początkowo doskwiera brak przecinków w paru miejscach, potem chyba jest już ok. No i cóż, o ile opowiadanie na końcu okazało się kolejnym żartem, w którym motywem przewodnim był plot/ zadek/ cztery litery, o tyle próba wyobrażenia sobie ostatniej sceny zbiła wszelkie wrażenie wtórności, jakie mógłbym mieć. Eksplozja śmiechu, Luna otwierająca oczy, po czym następuje błyskawiczna przemiana w Nightmare Moon oraz odebranie Celestii narzędzia tortur gazety i atak na żłopiącą sobie w najlepsze herbatkę Chrysalis, wszystko w kreskówkowym stylu, w pełni wystarczyło, abym się uśmiechnął i mógł zarazem przyznać, iż sequel spełnił oczekiwania. Kolejny niedługi, lekki jak piórko, ale jakże przyjemny, sympatyczny i rozweselający odcinek, godny sequel „Gazety” i po prostu niezły tekst, który warto było przeczytać. Z formą było nieco lepiej, co również cieszy, no i cóż więcej mogę powiedzieć? Rzućmy okiem na trzecią część tejże trylogii i jak się to wszystko skończy. Ale już teraz powiem, że zwieńczenie „Odwetu” w pełni mnie satysfakcjonuje i nie sądzę, aby dało się wnieść cokolwiek jeszcze do tegoż wątku. Aczkolwiek nie zdziwię się, gdy autor zaskoczy, toteż bez zbędnych ceregieli przechodzę do kolejnego odcinka - „Miłości”. „Miłość” OK, powiem bez ogródek – to opowiadanie było... dziwne. W sumie, nawet nie wiem czemu, ale po namyśle chyba mogę wskazać dwie rzeczy, które są za to odpowiedzialne. Po pierwsze, zaobserwowałem dosyć niespodziewaną zmianę klimatu, bo zaczyna się w stylu poprzednich odcinków, a potem, im dalej brnie rozmowa między bohaterkami, tym robi się poważniej, powiedziałbym nawet że deczko filozoficznie, czemu ostatecznie towarzyszy coś kojącego, ale i wzbudzającego nadzieję. Zresztą, tłumaczenie Chrysalis ma całkiem dużo sensu i trudno jej odmówić racji w wielu aspektach. W ogóle, spodobała mi się jej inna kreacja. A scenka z przemianą w wąsacza oraz tekst o ośmiuset bitach i iluś tam jakach, które czekają na tę posadę, czysta RE-WE-LA-CJA Naprawdę, taka mała rzecz, a jak potrafi urozmaicić, jak cieszyć. Po drugie, relacja między bohaterkami została nakreślona w taki sposób, że nie potrafię pozbyć się wrażenia, jakoby między nimi autentycznie była jakaś chemia. Sam nie wiem, zupełnie jakby była między nimi jakaś niezałatwiona sprawa, jakiś bagaż emocjonalny, którego wcześniej Nightmare Moon przed nią nie zdradziła, a może po prostu tak mi się zdaje po tym, jak Chrysalis tłumaczy dlaczego zostawiła Podmieńców na księżycu, a sama powróciła do Equestrii, skąd się bierze prawdziwa miłość i jak się to miało w przypadku Celestii, gdy jej młodsza siostra tkwiła na wygnaniu itd. W ogóle, trudno się nadziwić jak z prostego, komediowego motywu, opartego na zadzie Pani Dnia, udało się autorowi zrobić coś poważniejszego, na swój sposób przejmującego, co jednocześnie wypada nieco dziwnie, ale także intrygująco. Nie spodziewałem się zastać takiej oto mieszanki w ramach „Królewskich Antyprzygód”, ale po namyśle przyznaję, że... to świetna sprawa. Coś innego. Niespodziewanego, a jednocześnie prostego w formie oraz realizacji. Ano, forma. Oczywiście, nie mogło być tak różowo. Gdzie się podział przecinek? O, znalazł się. Jest między „głowę”, a „królowej”. A ten wcześniejszy powinien być po „ciężko”. Spomiędzy, nie „z pomiędzy”! Przecinek po „nie” jest zbędny. Podobnie tutaj. A ten przecinek deczko się pospieszył, nie po „na”, ale po „coś”. No i samotna spacja po zdaniu. Zresztą, nie tylko tym. Zatem ponownie, forma mogłaby zostać lepiej dopracowana. Nie jest to wiele, ale rzuca się w oczy. Nie przeszkadza w czytaniu, ale nie daje po sobie zapomnieć. No i w sumie nie widzę powodów, by owe błędy odpuszczać, bo nie ma ich tak wiele i nie przeszkadzają, nie są też aż tak poważne (poza jednym ortem). Przeciwnie – właśnie dlatego, że to proste sprawy przecinkowe, zaś sam tekst do najdłuższych nie należy, nie rozumiem, dlaczego błędy te wciąż są w fanfiku. W każdym razie, jak „Odwet” okazał się godnym sequelem, tak „Miłość” wypadła niczym nie tylko godne, ale i na swój sposób nietuzinkowe zwieńczenie trylogii, gdzie nie zabrakło ani pocieszności, głównie w wykonaniu królewskich sióstr, ani transformacji, ani świeżych, nietypowych kreacji oraz relacji, gdzie przoduje królowa Chrysalis. A klimat? Nie brakuje go w żadnym momencie, chociaż nie da się ukryć, że jest to coś innego, ale to dobrze. W końcu nie samą komedią człowiek żyje, co nie? „Boli mnie głowa” Tak oto rozpoczynamy kolejny mini-cykl w „Królewskich Antyprzygodach”, tym razem, jak oceniam po tagach, z Cadance, Flurry Heart oraz Chrysalis w rolach głównych. Zaraz, zaraz, czy dobrze widzę, że wśród obsady przewinie się jeszcze Sombra? Interesujące, ale jednocześnie ryzykowne. Aczkolwiek, zważywszy na to, że ma to być komedia z pewną domieszką randomu, chyba można na dzień dobry podejść do tego z pewnym dystansem. Lecz z drugiej strony, poprzednie odcinki pozostawiły po sobie tak dobre wrażenie, że jednak mam pewne obawy, „czy wytrzyma”. No nic, nie uprzedzajmy faktów. Opowiadanie okazuje się dłuższe od poprzedników, wydaje mi się, że gabarytowo celuje w okolice „Betelgezy” tudzież „Nowej nadziei”, czyli pełne odejście od formy drabble'a, czyli fanfik nieskrępowany. Pod względem formy, widać poprawę i to sporą, chociaż gdzieniegdzie nadal przewijają się drobne błędy interpunkcyjne, np.: Ale tym razem tego typu rzeczy przewijają się sporadycznie i chyba je pominę. Zresztą, ile można pisać o przecinkach? Entuzjaści tychże znaków odpowiedzą zapewne: „WIECZNIE!”, ale chciałbym przejść do treści, która jest... ciekawa, fajna w odbiorze i dość zróżnicowana jak na pięciostronicową fanfikcję, aczkolwiek nie zaskakuje niczym nowym. Znajomy schemat, w którym główny bohater jest napalony, ale partnerka nie chce, więc ten szuka sposobu jak temu zaradzić, co przy okazji powoduje splot mniej lub bardziej absurdalnych wydarzeń, w wyniku których wszystkim się odechciewa albo następuje zmiana miejsc, niczym w bajce o żurawie i czapli. Niemniej, autor zrealizował wszystko z umiarem, bez przesady i w sumie dość logicznie, w związku z czym wrażenia z lektury okazują się pozytywne. Sporo pamiętnych scen, czy wstawek, takich jak chociażby samodzielny Shining Armor, który jest samodzielny, zaliczanie kolejnych knajp, na odnalezieniu Pegazopiryny oraz (nie)szczęśliwe zakończenie. Troszkę tego jest, a sprawne tempo sprzyja płynnej lekturze, przez tekst brnie się bezstresowo, chociaż... nie jest już tak zabawnie. Nie chcę powiedzieć, że została tu popełniona czysto rzemieślnicza robota, bo tak nie jest, ale w tym samym czasie trzyma się mnie przeświadczenie, że można było po autorze oczekiwać więcej. Zatem jest po prostu solidnie, klimatycznie, sprawnie niczym w komedyjkach o napalonym kwiecie amerykańskiej młodzieży, miejscami sympatycznie i bardziej imprezowo, gdzie indziej niby spokojniej, ale wciąż prędko i z werwą, tyko zabrane razem nie pozostawia spodziewanego, bardzo dobrego wrażenia, a jedynie dobre. Mimo wszystko, syty odcinek, wciągające otwarcie nowej mini-serii, gdzie nie brakuje humoru, komiksowości czy też przyjemnych szczegółów, które urozmaicają treść i które zapadają w pamięci. Czy to lokalny rarytas, czy też sposoby na ból głowy, a może nazwy kolejnych knajp, obok tego nie przechodzi się obojętnie. Plus niezły cliffhanger. Sprawdźmy zatem co nas czeka w kolejnych odcinkach, jednoczesnych kontynuacjach „Antyprzygód” oraz... tetralogii cadancowo-flurryowo-chrysalnej? „Śniadanie” Na samym początku mamy scenkę, która w bezpośredni sposób kontynuuje historię od miejsca, w którym zostawiliśmy ją ostatnim razem, natomiast potem przechodzimy do właściwej akcji sequela i od razu powiem, że było to przeklimatyczne, przemiłe otwarcie, gdzie – nie po raz pierwszy zresztą – nie zabrakło humoru, acz tym razem rzeczy odbywają się na spokojnie, bez pośpiechu, bez dziwnych, losowych rzeczy. Jest to po prostu typowe (Ale czy na pewno?) śniadanie królewskiej pary, które w pewnym momencie nabiera wyjątkowości, gdyż Flurry Heart wypowiada swoje pierwsze słowo. Cóż mogę powiedzieć – przesympatyczny moment, całkiem serialowy, było w tym coś ciepłego i rodzinnego, co mogę tylko pochwalić. A potem Flurry wypowiada swoje drugie słowo i... jeszcze jest ok, podoba mi się. Ale później wyskakuje trzecie i czwarte, no i cały czas wyjątkowości pryska, bo ona gada. W takim razie, autor musi nas szybko zabawić czymś nowym i rzeczywiście, z czwartego słowa przyszłej księżniczki (swoją drogą, znowu „czwórka”, a mnie się znowu przypomina typowa dla Azji tetrafobia) wynika zaskakująca rewelacja, a także niedługa sekwencja z akcją, którą czytało mi się świetnie i choć początkowo byłem dość sceptyczny, to ostatecznie opowiadanie bardzo mi się spodobało. A dlaczego byłem sceptyczny, no bo nagle tempo przyspiesza, kolejne rzeczy po prostu się dzieją, a rezultat w sumie nie wydaje się aż tak satysfakcjonujący, ale z drugiej strony to ciekawy kontrast ze spokojnym, stonowanym początkiem, no i za drugim razem jakoś łatwej mi się to trawiło. Zakończenie stwarza nadzieję na kolejny sequel, który oczywiście powstał i do którego przejdę już niedługo, aczkolwiek kolejne, piąte słowo Flurry Heart wzbudziło jeszcze większe obawy, niż kiedykolwiek wcześnie w tym rozdaniu. Podobnie jak w przypadku poprzedniej mini-serii, po tej drugiej części człowiek czuje się usatysfakcjonowany, stąd dalsze rozwinięcie wydaje się niemałym ryzykiem, ale bez ryzyka nie ma przecież ani zabawy, ani zysku. Pochylając się nieco nad formą, jest naprawdę solidnie, chociaż – a jakże – brakuje kilku przecinków, bądź te znalazły się w niewłaściwych miejscach, poważniejszych powtórzeń nie uświadczyłem (jeśli były, to najwyraźniej wyleciały mi z głowy), generalnie zdania brzmią dobrze, a lektura jest lekka i przyjemna, a tempo, choć za pierwszym razem potrafi zaskoczyć, przy kolejnych czytaniach nie powoduje już zgrzytów, a wręcz komplementuje opisywane wydarzenia. Chyba nie muszę wspominać, że całość wypada na tyle komiksowo/ kreskówkowo, że wszystko, co się dzieje, idzie sobie wyobrazić w wybranej formie, a to zawsze miła, pozytywna rzecz. „Drugie śniadanie” No cóż, no i o ile „Miłość” okazała się ciekawym zaskoczeniem, łączącym w sobie różne rodzaje klimatu, wypadającym dziwnie i intrygująco, o tyle „Drugie śniadanie” wydaje mi się zbędnym rozwinięciem tego, co było solidną historyjką, ponadto, jak tak dłużej o tym myślę, wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek zasługiwało na ciąg dalszy, to były to relacje Flurry Heart z Chrysalis. Pierwsze wrażenie po zakończeniu lektury „Drugiego śniadania” było takie, iż opowiadanie powstało po to, by Flurry Heart mogła powiedzieć „SIOMBŁA”. Kilkukrotnie. Raz po raz dokładając do tego ekstra słówka. Tempo leci na łeb, na szyję, ale to akurat nie jest duży problem, gdyż nie jest to przesada, a akcja przypomina nieco krótki komiks. Za to problemem jest konkluzja, gdyż nie dość, że król Sombra został ośmieszony, to jeszcze samo zaskoczenie, ono było takie, że czytanie zakończyłem beznamiętnym „ok”. Myślę, że to mieszanka własnych wyobrażeń o postaci oraz tego, że na tym etapie mam za sobą sporo fanfików Malvagio, gdzie Sombra był konsekwentnie kreowany na postać poważną, mroczną, nawet w jakimś sensie skonfliktowaną, była wokół niego aura tajemniczości, ale i wielkości. I to jest coś, co mi bardzo do jego postaci pasuje i co uwielbiam. Nawet w „Kruchości Obsydianu”, jakkolwiek mało jest tam Sombry, to, co już jest, także kreuje postać władcy, który jest nie tylko władczy, ale także opisany cechami, które wzbudzają respekt, które budują wokół niego aurę wyższości, powagi oraz bezwzględności, a przy tym jest w nim coś takiego, że mimo tych negatywnych cech, ma się wrażenie, że w jego działaniach jest metoda i że powinno mu się powieść, bo tak wypada po prostu... sprawiedliwiej? Sam nie wiem, jest to intrygujący aspekt tejże postaci, a pewnością we właściwych rękach nie jest to ani generyczny, ani pozbawiony głębi, ani też nie taki, którego idzie pojąć od razu. Oczywiście – ja rozumiem, że nie każdy fanfik musi przedstawiać go w podobny sposób i że można sobie pozwolić na odrobinę komedii, niemniej nie wydaje mi się, a zwłaszcza po tym, co już miałem przyjemność czytać, iż jest to odpowiednia postać do tego typu perypetii. Żeby było śmieszniej, to nawet nie jest tak, że jestem jakimś wielkim jego fanem – po prostu w ramach „Drugiego śniadania” doszło do regularnej polewki z króla Sombry, który pojawia się znikąd i który zostaje natychmiast pokonany. Zapewne takie było zamierzenie, ale tak jak Sezon 9 niepotrzebnie przywrócił jego postać, tak i tutaj, po prostu go szkoda. Co gorsza, tempo wydarzeń jest takie, że czytelnik pędzi wraz z kolejnymi wydarzeniami, nie mając czasu nacieszyć się klimatem, którego zresztą bardzo brakuje. Autentycznie pożałowałem dwóch rzeczy. Pierwsza – iż zamiast Sombry nie wystąpił Tirek, czy wręcz Chrysalis, która mogłaby szarżować na Imperium z randomowym „Ha ha, to ja jestem prawdziwą Chrysalis!” na ustach, a ŁYSIALIŚ okazała się wytworem wyobraźni Flurry, który zmaterializował się i zaczął żyć własnym życiem, bo mała znalazła przypadkiem jakiś pradawny artefakt, którym dłuższa obierała ziemniaki. Przy okazji, byłoby to dość niespodziewane i starcie Real Chrysalis i Copy Chrysalis mogłoby być ciekawsze. No i lepiej wpasowało by się w klimaty komediowe, gdyż, jak mówiłem, Chrysalis stała się troszkę takim Friezą tegoż uniwersum. No i druga rzecz – że opowiadanie po prostu nie jest dłuższe. Że nie ma w nim więcej opisów, więcej wymiany zaklęć, no i że tempo nie jest lepiej wyważone, coby czytelnik mógł deko dechnąć i w międzyczasie rozkoszować się kolejnymi akapitami oraz komiksowością tekstu. Choć akurat ten ostatni aspekt nadal nam towarzyszy, przez co całość wypada sympatyczniej. To jednak nie starczy, by „uratować” to opowiadanie, toteż na dzień dzisiejszy, dla mnie wypada ono jak zbędne przedłużenie kolejnego mini-cyklu w ramach „Antyprzygód”. Czy było ono na siłę? Zaryzykuję stwierdzenie, że owszem. „Zemsta” Jednakże, nawet „Drugie śniadanie” nie wydało mi napisane na siłę tak bardzo, co „Zemsta”, o której nawet nieszczególnie wiem, co powiedzieć poza tym, iż jest to dalsze ujmowanie postaci Sombry i robienie z niego budzącego politowanie „złoczyńcy”, co akurat mnie, szczególnie po fanfikach, które czytałem, bardzo nie pasuje i co kojarzy mi się z „Fusion Reborn”, gdzie Frieza był na jednego strzała. Ale już niejeden raz wspomniałem kogo postrzegam za kucykowego odpowiednika tejże postaci i wobec kogo nie ma już niesmaku, bo upłynęło już troszkę czasu. To wcale nie znaczy, że „Zemsta”, jako krótki, komediowy przerywnik jest zła, ba, „Drugie śniadanie” tym bardziej nie jest złe – chodzi mi o to, że po prostu według mnie oba te teksty okazały się zbędnym ciągnięciem dalej wątku i popsuły postać króla Sombry, natomiast wrażenie to wynika głównie z tego, że miałem okazję zapoznać się z niejednym fanfikiem, który podszedł do jego postaci inaczej i na tym etapie po prostu utrwaliła mi się bardzo konkretna kreacja. Co nie oznacza, że nie można grzebać przy tej postaci – można, tylko dlaczego w takim kierunku? Aczkolwiek, „Zemsta” mimo wszystko, spełnia swoje zadanie jako komediowy short, no i bawią drobne niuanse, jak np. Daybreaker wymieniona w ramach wiązanki, którą król ciska na lewo i prawo, no i ogólny wydźwięk. Wciąż, przynajmniej dla mnie, szkoda, że po prostu rzecz nie dotyczyła innej postaci, którą jakoś lepiej bym sobie wyobrażał zastać w takiej oto sytuacji, natomiast, jeśli ocenić to jako kontynuację cyklu, to jednak wyszło to bardzo na siłę. Jakby powstało po to, by Flurry mogła jeszcze troszkę pogaworzyć. Czytanie zakończyłem beznamiętnym „aha”. Tak oto kończy się kolejny mini-cykl „Antyprzygód” no i powiem tak – do „Śniadania” nie mam zastrzeżeń i ogólnie podoba się, „Drugie śniadanie” wydało mi się troszkę na siłę, tempo akcji nieco zbyt prędkie, no i zabrakło jakichś urozmaiceń, które pomogłyby lepiej złapać klimat. Ale choć nie trzeba było, ostatecznie ok, niech będzie. No i nieszczęsna „Zemsta”, która wydała mi się już bardzo na siłę, niby wszystko z nią gra, ale w sumie zbyt wiele nie wniosła (poza informacją, że król przeżył starcie z Flurry) no i ogólne wrażenie było w moim przypadku niezbyt ciekawe – wątek pociągnięty za długo. Skończyłoby się cliffhangerem na „Śniadaniu” i byłoby w porządku. A tak, jest po prostu średnio. Ale to głównie z uwagi na moją specyfikę, jako czytelnika. „Pamięć” Po paśmie humoru, losowości oraz wielkich powrotów znanych i lubianych postaci, autor serwuje nam coś innego, jednocześnie udowadniając, że bez problemu odnajduje się także w innych klimatach – poważniejszych, mroczniejszych, o nieco większym nacechowaniu emocjonalnym. Zwłaszcza pod koniec. Jest jednak pewna kwestia, która mnie nurtuje, a mianowicie jest to skala rzeczy, którą musiała popełnić Celestia, by móc odzyskać siostrę. Konkretnie, chodzi mi o „liczbę ofiar”. Z jednej strony ukazuje to, jak bardzo zależy jej na Lunie, jednocześnie odpowiadając na pytanie stanowiące opis odcinka, z drugiej natomiast, z łatwością wywołuje u czytelnika niedowierzanie, choć nie na takim poziomie, że drapie się po głowie i zastanawia się, czy to, co czyta, jest na serio. Wydaje mi się, że to przez sposób, w jaki Celestia podnosi kill count, by osiągnąć swój cel. Myślę, że gdyby rzecz rozbijała się o kilkukrotne rzucenie skomplikowanego zaklęcia w specjalnie przygotowanej do tego komnacie, na masy wiernych kucyków różniące się liczebnością, wówczas motyw ten wyszedłby dużo, dużo lepiej, miałby w sobie więcej finezji i... tajemniczości? Wydaje mi się też, że taka zmiana nie oznaczałaby konieczności rozpisania się – zwięzłe, konkretne opisy rytuału oraz zaklęcia, przemieszane z bolesnymi wspomnieniami Celestii, związanymi z długimi i żmudnymi przygotowaniami do rzucenia czaru po raz kolejny, jednocześnie każdego dnia zdając sobie sprawę ilu kucykom odbierze ono życie i że niebawem będzie musiała wszystko zacząć od nowa, do skutku... To mogło by być naprawdę coś. Druga sprawa, to dodanie do opowiadania wątku Pear Butter oraz Bright Maca. Przyznam, że gdy ta pierwsza została wspomniana po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że to troszkę na doczepkę, ale potem, gdy wątek został rozwinięty (wprawdzie dość skromnie, ale akurat w tym przypadku naprawdę nie potrzeba wiele szczegółów), natychmiast zmieniłem zdanie, aczkolwiek nadal trzymało się mnie lekkie niedowierzanie, że nawet po tylu latach, gdy ma już wystarczającą „liczbę ofiar”, jest skłonna dodać do puli jeszcze parę kucyków. Ale ok, jestem w stanie przymknąć na to oko, gdyż opowiadanie okazało się... bardzo klimatyczne, w ciekawy sposób miksując różne wątki i motywy, głównie elementy SoL-owe, fantastyczne, smutne, nie zapominając o tajemniczości, której jednak mogło w fanfiku znaleźć się więcej, o czym już pisałem. Niemniej, opowiadanie czytało mi się naprawdę świetnie, pomimo tego, że jest dosyć krótkie, mam wrażenie, że znalazło się w nim sporo rzeczy, no i cały czas byłem ciekaw co będzie dalej. Natomiast zakończenie... chyba nie mogło być lepsze. Jest jednocześnie satysfakcjonujące i otwarte. Bardzo mi się podobało i równie dobrze podsumowało treść. Osobiście uważam, że metoda na wykorzystanie tytułowej pamięci, by odzyskać Lunę po powrocie z 1000 letniego bana, mogła zostać opisana inaczej i lepiej, wzmacniając fantastyczną domieszkę oraz atmosferę fanfika. W ogóle, motyw, że Nightmare Moon nie została pokonana pod koniec pamiętnego „Friendship is Magic Part II” i że wciąż siedziała w Lunie, uważam za prosty, ale na swój sposób zaskakujący zwrot akcji i sprawne plot device dla tego fanfika. Fakt, że prowadzi to do zacieśnienia więzi między siostrami, natomiast prawdziwa ostatnia walka z Nightmare Moon nabiera bardziej osobistego znaczenia w kontekście postaci Celestii, dodatkowo ubarwia opowiadanie. Zatem, mimo wszystko, włączając w to pewne niedoskonałości w formie, był to świetny odcinek serii, który nie tylko mnie zaskoczył, ale wciągnął i mam nadzieję, że wątek sióstr będzie kontynuowany, gdyż jest to przy okazji przyjemny dodatek do znanego z pierwszych epizodów lore. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. II) No to lecimy. Odcinek dwudziesty pierwszy, czyli „Narodziny”. Przeczytałem trochę opowiadań na zapas i wiem, że jest to początek kolejnej mini serii w serii, tym razem poświęconej księżniczce Lunie, powracającej z tysiącletniej banicji, na moment przed swoją koronacją. Hm, gdzie ja to już widziałem? Autor szczęśliwie nie koncentrował się na jednym wątku, na wzór starych, klasycznych historyjek takich jak chociażby niedawno przeczytane przeze mnie „Luna Takes a Shower” w polskiej wersji językowej, zamiast tego podszedł do sprawy bardziej ogólnie. Trochę tego, trochę tego, wszystko na wesoło i z przygodami. Szkoda, że w tymże wesołym pakiecie znalazły się błędy, ale dobrze, że to nadal nic tak poważnego... Chociaż niekiedy naprawdę mnie zastanawia szyk niektórych zdań a także nadreprezentacja przecinków. Specem nie jestem, ale gdzieniegdzie raczej są zbędne, a szyk zdania mógłby zostać zmodyfikowany, coby nie było wątpliwości. Ale domyślam się, że na tym etapie autor trzymał się planu codziennych aktualizacji, toteż potencjalnie mógł mieć mało czasu na dopieszczanie swoich antyprzygód. Z drugiej strony, włączyć sugerowania się nie dało? „I tak” mamy w zestawie powtórzenia. Sporadyczne bo sporadyczne, ale jednak. Oj tam, oj tam, o czym to jest? Celestia, jak na starsza siostrę przystało, zabiera młodszą Lunę na lot po nieboskłonie, chcąc pokazać jej co się zmieniło. Luna jest zachwycona, nie tylko natłokiem nowych rzeczy, ale także faktem, że stolica żyje nawet w nocy. Aż tu nagle zaczynają na nie świecić, niedługo po tym słychać strzały. Obrona antypegazia zadziałała. Szczęśliwie, Celestia szybko odzyskuje kontrolę nad sytuacją, a Luna otrzymuje okazję do skomentowania tego czy owego, unikając jednak starcia z biurokracją... Która została zaledwie wspomniana. Jakiś foreshadowing? Tak czy inaczej akcja zmierza do tego, że siostry kładą się spać. Tak po prostu. Jest to taki „awww...” moment, który przeczytałem z uśmiechem, lecz niedługo po tym zorientowałem się, iż tekst zmierza do końca. O co chodzi z tytułowymi narodzinami? Cóż, autor mnie zaskoczył. Luna zrodziła w krainie snów Tantabusa, do wystąpienia później, bodajże w piątym sezonie. Historyjka, jak większość antyprzygód, była przyjemna, lekka w odbiorze, choć forma nie ustrzegła się przez drobnymi błędami, nie rozpraszały one uwagi od głównego wątku, no i w sumie fajnie, bo na przestrzeni tych zaledwie pięciu stron, skończyłem lekturę z poczuciem, że w sumie sporo się wydarzyło. Mile czytało się strofowanie strażników przez Lunę (No tak, co to za wojsko, które w nią nie trafiło?), ta Raven była trochę na doczepkę, ale jak wspominałem, może miał to być foreshadowing czegoś, zobaczymy później. Bardzo przyjemne zakończenie. Odpowiedni nastrój? Oczywiście. Sprawne, wartkie tempo akcji? Jak najbardziej. Końcówka była lekkim zaskoczeniem, ciekaw jestem co będzie dalej. A raczej, byłem, no bo w momencie spisywania wrażeń byłem po kolejnej dyszce antyprzygód. Tekst oczywiście oceniam pozytywnie. Pozytywna, mała rzecz, która cieszy, sprawdza się jako lekki przerywnik, chociaż tematyka została już ograna, nie miałem wrażenia wtórności. Myślę, że to dzięki gabarytom opowiadania. Gdyby był to dłuższy tekst, możliwe, że jednak pokręciłbym nosem, bo ileż można opisywać powrót Luny i jej radość ze wszystkiego, co się nawinie, no bo za jej czasów kucyki załatwiały się do dziury w ziemi? Serio, serio. „Plotka” to króciutkie opowiadanie, które przedstawia jedynie to, jak licznym przekłamaniom uległa wieść o powrocie Luny, co w ostateczności doprowadziło do zniekształcenia jej postaci w umysłach kucyków. W porównaniu z poprzednim odcinkiem, ciągle mamy powtórzenia. Trudno mi napisać cokolwiek więcej ponadto, iż był to kolejny krótki, lekki i przyjemny przerywnik, może nie tak urozmaicony co „Narodziny”, ale spełniający swoje zadanie. Autor popisał się kreatywnością, może nie w detalicznym opisywaniu kolejnych wypaczonych wizji młodszej z sióstr (ależ oczywiście, że musiał się przewinąć nabór do królewskiego haremu), ale w ich mnogości i nietypowości owszem. Przez moment Luna przypominała groteskowego mutanta rodem z Resident Evil, chociaż ilość oczu to jeszcze nie wirus "G". Może "C". Zależy. W każdym razie, czytelnik oczekuje na zwieńczenie oraz kulminację komedii, co oczywiście następuje – zarówno pod kątem merytorycznym jak i w materii formy. Nie jest to nic odkrywczego, myślę, że na spokojnie szło przewidzieć czym popisze się Luna, ale zapewniam, że to jeszcze nic. Dlaczego? Odpowiedzi szukajcie w kolejnym odcinku. „Przemówienie” Mały spoiler, ale dla mnie to absolutnie najlepsza odsłona tejże mini serii i srogi konkurent, jeśli chodzi o Top 3 tej dziesiątki opowiadań. „Przemówienie” oszczędza nam... no, tytułowego przemówienia i przenosi nas od razu do momentu na gorąco po wygłoszeniu mowy i koronacji księżniczki Luny. Oczywiście uroczo rozentuzjazmowana Luna niecierpliwie oczekuje opinii starszej siostry (kurczę, naprawdę ujęło mnie to, że w tej scence nie wydają się rodzeństwem, tylko wygląda to tak jakby córka narobiła bałaganu na jakimś szkolnym przedstawieniu a teraz czekała na pochwały od matki jakby to była druga najlepsza rzecz pod słońcem zaraz po żółwiach ninja), która to w końcu wyznaje co sądzi o jej małym wybryku, przy okazji relacjonując nam, czytelnikom, co w trakcie tej przemowy się wydarzyło. No i muszę przyznać, ze takiej komedii to w antyprzygodach nie było już dawno. Wszystko naraz, ale w jakim stylu! Sam nie wiem, po prostu do mnie to dotarło. Żeby nie było – nie podoba mi się to, jak ta kluczowa wypowiedź Celestii rozwija się w ścianę tekstu, ale cóż, chyba nie można mieć wszystkiego. O, to przy okazji: Tutaj bez zarzutu, ale skojarzyło mi się ze sceną z „Lilo & Stitch”, w której bohater wypluwa deser z powrotem na talerz, układa go, jeszcze wisienkę z powrotem wydobywa i podsuwa go opiekunce, na co ta nie reaguje zbyt entuzjastycznie. Chyba powinno być „po snach swych poddanych”. Ale to takie tam, drobne błędy. W każdym razie, spróbowałem sobie wyobrazić wszystko to, co wymieniła po kolei Celestia. Cóż więcej rzecz, to trzeba przeczytać samemu i samemu to sobie zwizualizować. Miałem wrażenie, jakby cały ten fragment powstawał z jednym tylko zamysłem – a co by było, gdyby to Luna była najlepsza księżniczką? Zabawa na całego, kuce złapały falę i wszystkie razem ładnie się bawiły. Mega impreza. Kiedy już zacząłem podejrzewać autora o zmianę strony, wkroczyła Celestia, z komediowym punch-linem na ustach, rozkręcając zabawę od nowa. To było genialne w swej prostocie i naprawdę, śmiałem się z tej rozrywkowej Luny. A zaczęło się tak niewinnie, bo od nazwania poddanych „plebejuszami”, potem było strzelanie, poznaliśmy też kilka ksywek Celestii (niewykluczone, że przedawkowała naleśniczki), w międzyczasie Luna poczęstowała się potężnym słoneczniczkiem, było nawet wyzwanie wymagające potrzymania piwa przez kucyka trzeciego, a na koniec Luncia wykonała podwójną pełnię. Słowem, naboru do haremu nie było, ale i tak wyszło zaje... fajnie Lekturę uatrakcyjnił przyjemny, komiksowy klimacik, którego Kredke jest absolutnym mistrzem. A to dopiero... niech zerknę. Dwudziesty trzeci odcinek. Przyznam, że jeżeli o mnie chodzi, to ta mini seria spokojnie mogłaby zakończyć się tutaj, jednakże autor nie tylko serwuje nam ciąg dalszy, ale i pokazuje, że nie tylko w motywach komediowych odnajduje się jak posypana wiórkami kokosowymi Celestia w basenie karmelu. „Nowy wspaniały świat” to zwieńczenie tej już nie trylogii, a tetralogii lunarnej, utrzymane w dosyć zagadkowo poważnym... No, może bez przesady – poważniejszym stylu z domieszką elementów smutnych, domyślnie wywołujących u czytelnika współczucie. Oczywiście nie obyło się bez drobnych błędów. Na przykład: Odcinki są różne; raz przecinków jest za dużo, zdania mogły zostać spokojnie skomponowane wokół tego, by je trochę zredukować, a raz tych przecinków brakuje. Jak tutaj. No proszę. Czyżby nawiązanie do – wspomnianego wcześniej zresztą – „Luna Takes a Shower”? Miło. Poza powtórzeniem „by”, coś jest nie tak z tym zdaniem, „przegalopowanie z nim przez pół pałacu, by pokazując go Celestii i móc wyrazić (...)”, to nie brzmi ani dobrze, ani poprawnie. Możliwe, że byłoby lepiej, gdyby zrobić z tego dwa oddzielne zdania, a może po prostu dać: „(...) a potem przegalopowanie z nim przez pół pałacu, tylko po to, by pokazać go Celestii i wyrazić swój zachwyt dla (...)” W każdym razie, chcąc osiągnąć efekt, o którym przed chwilą wspominałem, autor zdecydował się na zastosowanie kontrastu, najpierw prezentując dziecięcy wręcz entuzjazm i ciekawość bohaterki, potęgowane przez jej ochotę do pomocy, nawet jeśli część rzeczy (np. latarkę, którą trzymała krzywo) widzi na oczy po raz pierwszy, z zachowaniem kulminacji tagu [Sad] na sam koniec, ujawniając tym samym pewien tragizm postaci Luny, oparty nie tylko na upływie czasu, ale i na tym, że księżniczka nie ma żadnych szans naocznego obejrzenia postępu, jaki dokonał się podczas jej nieobecności. Jednakże niebawem autor prezentuje nam coś jeszcze, co stawia protagonistkę w nieco innym świetle. Okazuje się, iż zdaje ona sobie sprawę z tego, że mało brakowało, a przez nią historia potoczyłaby się inaczej i nie byłoby tych wszystkich fajnych rzeczy, które odkrywała. I to powoduje u niej poczucie winy. Pomimo tego, że została... ocalona przed samą sobą. Opowiadanie rozciąga się na zaledwie dwie strony, ale autorowi udało się napisać akurat tyle, by dociekliwy czytelnik dopowiedział sobie resztę. Nastrój towarzyszący czytelnikowi przypomina coś pośredniego między klimatem poprzednich odcinków mini serii z Luną, a klimatem obecnym chociażby w „Pamięci”, ale najważniejsze, że daje się poczuć, istotnie czyniąc „Nowy wspaniały świat” nieco poważniejszym, smutniejszym, nie starając się przy tym wyciskać łez, a raczej zwrócić uwagę czytelnika na pozostałe aspekty postaci Luny. Jasne, jej tragizm nie jest niczym nowym w fanfikcji, ale jak na tak krótkie opowiadanie, trudno traktować to jako zarzut. No i najciekawsza rzecz – tak zmajstrowany nastrój powoduje, że trochę się waham, no bo teraz wypada mi wskazać najlepszą część tejże małej tetralogii. Myślę, że jednak pozostanę przy „Przemówieniu” z „Nowym wspaniałym światem” niedaleko w tyle, następne lokaty otrzymują kolejno „Narodziny” i na szarym końcu „Plotka”. „I'll be back” Oho, kolejny srogi konkurent Tym razem Kredke uraczył nas czymś nieco dłuższym, na momenci zostawiając Celestię i Lunę w spokoju, by dać nieco czasu antenowego Twilight Sparkle. Po tytule spodziewałem się do czego będzie to nawiązanie, natomiast nie spodziewałem się, że w tym odcinku angaż dostanie jedna z moich ulubionych postaci – Trixie – i to w jakiej roli! Jako Wielki i Potężny Trixienator. I to jeszcze w dwóch modelach! Opowiadanie to w telegraficznym skrócie maraton nawiązań do słynnej sagi z Arnoldem Schwarzeneggerem i chociaż... chyba w całości obejrzałem jedynie część pierwszą, to od razu złapałem różne smaczki, rzeczy odnoszące się do kolejnych części (głównie drugiej, acz całego cyklu nie obejrzałem, jedynie obiło mi się o uszy, że scenarzyści „puszczali oko” do fanów klasyków) zauważyłem dzięki kultowym scenom, memom, nawiązaniom w innych dziełach popkultury oraz... grom NESowym. Chyba. Tego już dokładnie nie pamiętam, poza tym, że nie były one najwyższych lotów. Jak większość starych licencjonowanych gier od LJN. Szkoda, że im nie wbudowano autokorekty „Z misją zabicia ciebie”, jak już. Niemniej, tym razem jakichś poważniejszych, rzucających się w oczy błędów czy niedoskonałości formy nie uświadczyłem, chociaż zapewne ktoś znający się na tych sprawach lepiej niż ja, zauważy fragmenty, które mogły zostać wykonane lepiej. W każdym razie, tym razem otrzymaliśmy nieco dłuższy tekst, łączący w sobie wiele różnych rzeczy. Oczywiście ukłon w stronę „Terminatora” to główny specjał i to, co zwraca uwagę czytelnika w pierwszej kolejności, lecz muszę przyznać, że w trakcie lektury miałem wrażenie jakby czytał coś dużo, dużo starszego, niż w rzeczywistości jest. Akcja pędzi do przodu szybko, ale nie za szybko, racząc odbiorcę opisami, które spełniają swoje zdania doskonale, tłumacząc to, co się dzieje, dostatecznie obszernie, bez sztucznego wstrzymywania akcji, a jedynie popychając ją do przodu, od czasu do czasu zarzucając jakimś żartem. Powiem też, że z uwagi na ogólne wrażenie i klimat, wygląda to na coś, co mogłoby spokojnie walczyć w jednej ze starszych edycji konkursu literackiego. Strzelając w ciemno, pomyślałbym, że obowiązkowym tagiem było [Sci-Fi], a może [Crossover], a może obydwa. Plus jakiś trzeci, dowolny. No to jak dowolny, to czemu nie [Comedy]? Wówczas wszystko składa się w całość i ma sens. A jednak jest to opowiadanie z bardziej współczesnych czasów, napisane jako kolejny, już dwudziesty piąty odcinek „Królewskich Antyprzygód”. Co wbrew pozorom może bardzo zmylić, gdyż księżniczek nie przewinie się tutaj zbyt wiele. To znaczy, prawdziwej Celestii tu nie uświadczymy, będzie za to Twilight, którą z jakiegoś powodu cały czas wyobrażałem sobie w formie jednorożca. Poza tym, najwięcej będzie tu Trixie, ale pojawi się i Rarity. Mniej księżniczkowo, a bardziej... plebejsko? Oczywiście postacie zostały odwzorowane bardzo dobrze, pojawiło się nawet charakterystyczne, znane bodajże z finału drugiego sezonu wykorzystanie Twilight jako miotacza magią. Może to przywodziło mi na myśl jakieś starsze klimaty? Możliwe. Żarty są w dużej mierze sytuacyjne, oparte o nawiązania do „Terminatora”, gdzie po prostu znajome kucykowe postacie otrzymały określone role, przypominające nam kino akcji i fantastyki naukowej z lat 80 i 90. Ale nie zabraknie starego, dobrego stylu śmieszkowania opartego na dialogach i tutaj za elegancki przykład służy nam zakończenie. Co tam jest? Nie powiem, sprawdźcie sami. Nie wspominając o tym, iż było to kolejne doskonale zrealizowane nawiązanie i title placement zarazem. Ale wszystko przesympatycznie, gratuluję! Tekst, jak na antyprzygodę przystało, czyta się lekko i wartko, z uśmiechem na twarzy, czytelnikowi cały czas towarzyszy odpowiedni nastrój, który Kredke praktycznie wyczarował jednym pstryknięciem palca natychmiast jak zaczął pisać i nie pozwolił mu nigdzie ulecieć aż do końca. Stąd, tekst ten mogę z czystym sercem polecić każdemu, nawet jeśli idea „Królewskich Antyprzygód” nie wydaje się szczególnie interesująca. A najlepsze jest to, że opowiadanie radzi sobie nie tylko jako kolejny odcinek serii, ale także jako w pełni samodzielny twór. Błagam, powiedzcie mi, że później jest coś podobnego, tylko na bazie „RoboCopa” Tak oto docieramy do „Dumy”. Nie jestem pewien, czy po tym „najpierw” powinien być przecinek. Raczej nie. No bo po co? Trzymając się jeszcze formy, tym razem niedługi tekst został poskładany wyłącznie z opisów o odpowiednio dobranej długości, autor zrezygnował z dialogów, które chyba rzeczywiście nie były tutaj potrzebne, jedynie zaburzyłyby klimat, w odróżnieniu od poprzednich odcinków, dosyć poważny, smutniejszy, co wydawało się nawiązywać do końcówki „Nowego wspaniałego świata”. Jasne, gdyby chciał, mógłby zawrzeć w tekście np. monologi albo wspomnienia Chrysalis – głównej bohaterki omawianego odcinka – ewentualnie urozmaicić tekst wspomnieniami, nigdy wcześniej nie widzianymi interakcjami z królewskimi siostrami czy kluczowymi wymianami zdań, które tym bardziej postawiłyby bohaterkę w innym, nowym świetle. Ale i bez tego jest bardzo dobrze, gdyż nie ma się wrażenia niedosytu, wszelkie niuanse pozostają do uznania wyobraźni odbiorcy. Wokół Chrysalis z czasem wyrosły przeróżne mity i teorie, odnośnie tego, skąd mogła się wziąć, jak wyglądała jej przeszłość i co takiego się stało, że zapragnęła być zła. Zwłaszcza po tym, jak się okazało, że Podmieńce jednak mogą mieć inne, bardziej family-friendly formy, takie ładne, kolorowe. O których w sumie nikt nie musiał wcześniej wiedzieć, ale to nieważne. W sumie, to nie wiem, czy autor podpiął się pod którąś z co popularniejszych teorii, a jeśli tak, to pod którą (tzn. skoro w tekście Chrysalis już raz padła, a potem powróciła, można przyjąć, że uznał ją za istotę nieumarłą, jak sam kiedyś myślałem, a może chodzi o taką metaforyczną śmierć, coś jak to, że zginął doktor Octavius, a narodził się doktor Octopus), jednakże jego wizja przeszłości tejże postaci przemawia do mnie i wydaje się interesująca. Zwłaszcza, że sporo szczegółów można sobie dopowiedzieć, oczywiście biorąc pod uwagę pozostawione w tekście poszlaki. Jak np. to, że swego czasu Celestia wygnała na księżyc „najbliższą jej duszę”. Ciekawi również motyw konfrontacji z siostrami Dnia i Nocy. Bo rozumiem, że to nie jest ta konfrontacja, którą widzieliśmy? Tak czy inaczej, tekst został solidnie zrealizowany, tym razem niedoskonałości w formie praktycznie nie było w ogóle, autor z łatwością stworzył poważniejszy nastrój, który sprzyjał, może nie nabraniu współczucia, jak miało to miejsce w przypadku Luny, ale jakiegoś pojęcia skąd ta przemiana Chrysalis i tego, jak długo się poświęcała, jak wielkie znaczenie miała jej rola. Póki broniła kucyki. Motyw upływu czasu i powolnej, bolesnej przemiany także daje się poczuć. Ogółem, chociaż były to zaledwie dwie stronki, tekst jest dobry, zrealizowany z pomysłem, wizją, nie brakuje mu ani klimatu, ani solidnej, niemalże bezbłędnej formy, dobrze się to czyta, no i co by nie mówić, jak na tak krótki odcinek, udaje mu się podziałać na wyobraźnię czytelnika. Bardzo dobrze. Oczywiście, zapewne przy innych założeniach odnośnie formy i innym planie wydawniczym, potencjał zawartych w „Dumie” mógłby rozwinąć skrzydła w ramach dłuższego tekstu, ale tak, jak jest teraz, jest w porządku. Nie ma niedosytu, jest poczucie kompetentnie zrealizowanego, małego fanfika Kolejny odcinek nosi tytuł „Koniec” lecz z całą pewnością nie będzie to koniec tej serii antyprzygód. Jak poprzednim razem, pozwolę sobie na wstępnie podjąć kwestię formy, która niby przypomina poprzedni odcinek, a jednak błędów jest więcej, są tez lepiej widoczne. Tak, tak – tekst dwukronie krótszy (jedna strona), a ma dwukrotnie więcej błędów (może ze dwa): Powtórzenie „jej” plus brak przecinka przed „zostawiając”. Nie no, nie mogę w to uwierzyć – dwa razy mniej stron, dwa razy więcej błędów. A co jeśli zgrzyty w formie są od początku serii planowane, a ich ilość sterowana przez autora, co jest niczym więcej jak wymyślnym trollingiem tych, którzy chorobliwie polują na wszelkiej maści niedoskonałości formy? W każdym razie, główny motyw opowiadania przywołuje wspomnienia. To znaczy, w tej chwili nie jestem pewien, co było pierwsze, wydaje mnie się, że autorka fanfika, który chciałbym przywołać, mogła mieć w głowie swój plan wcześniej, dużo wcześniej (Już latem 2017?), publikacja późniejszych, kluczowych fragmentów tegoż dzieła odbyła się po „Królewskich Antyprzygodach”, niemniej pomysł na przedstawienie w fanfiku śmierci słońca (jako gwiazdy) i zakończenie świata, bardzo dobrze kojarzy mnie się z „Ewolucją gwiazd typu słonecznego”, autorstwa Niki. No i w sumie jestem zaskoczony, że autorowi udało się to wszystko upchnąć w jedną stronę, poniżej dwustu słów, dając nam droubble'a. Podobnie, rzecz obserwujemy z perspektywy księżniczki, tym razem jest to Celestia. Nastrój nawiązuje do poprzednich, poważniejszych odcinków serii z powodzeniem, co czyni ten odcinek wyjątkowym. Niby jest to już trzeci w tym rozdaniu, lecz zważywszy na komedię i lekki random jako motyw przewodni całej serii, należy to zaznaczyć. Z uwagi na formę, opowiadani brakuje bardziej osobistego wydźwięku, interakcji z innymi postaciami nie ma praktycznie wcale. Ciekawe wydało mnie się wyjaśnienie tego, jak kucyki przetrwały śmierć starego słońca i co się z nimi stało, podobnie jak końcową wzmiankę o tym, że przez cały czas mogły obserwować śmierć swojego starego świata, a szczegół, jakoby tak naprawdę nigdy nie zapomniały o swoich księżniczkach, dodał do całości czegoś słodko-gorzkiego. Z jednej strony wzmocniło to smutną otoczkę, a drugiej z lekka rozgrzało serce, bo pamięć o kimś bliskim to szalenie ważna rzecz. Jest też w tym coś tajemniczego, no bo z treści wynika, że księżniczki, póki jeszcze żyły, były odwiedzane przez poddanych, którzy na ówczesnym etapie wędrowali sobie po galaktyce. Ustanie wizyt bynajmniej nie oznaczało, że nie były już nikomu niepotrzebne, ale co się stało? I dlaczego księżniczki nie zabrały się wraz z poddanymi? Na swój sposób jest to imponujące, jak wiele rzeczy realizuje opowiadanie rozpisane na mniej niż dwieście słów. Jest smutek związany z przemijaniem, ból utraty wszystkich i wszystkiego, nastrój sprzyjający refleksji, ale także pytania bez odpowiedzi, z pocieszającym akcentem na koniec. Znakomicie! Po takim opisie, „Zakupy” muszą być wagą ciężką w dziedzinie komediowych antyprzygód No i w sumie dużo się nie pomyliłem. No proszę, jakie przemiłe, ładne opowiadanie. Naprawdę, to było wprost urocze. Jedna strona, a jak cieszy. I ilość błędów pozostała konsekwentna! Brakujący przecinek, „jakiś” zamiast „jakichś”. Takie tam, idzie przywyknąć. Podobnie jak przy „Plotce” nie mam za dużo do napisania, niemniej wrażenia z lektury mam dużo, duże lepsze. Znów czułem się tak, jakbym odkopał jakieś stare opowiadanie konkursowe, ale to z tych pierwszych edycji, gdzie limity słów naprawdę były restrykcyjne, ograniczając uczestników do jakichś dwóch, może w porywach do trzech stron. A mimo to podczas lektury trzymało się mnie wrażenie kompletności, no i opisy zachowania Luny (żądanie monety, bo „taczki na zakupy” bidulka nie może zabrać ze sobą do marketu xD) sprawiają, że tego opowiadania nie da się nie lubić. A komediowy punch-line na sam koniec to istny majstersztyk i kiedy już myślałem, że autor odnajduje się w klimatach poważniejszych równie dobre, przybywają „Zakupy”, które na powrót nakazują mi sądzić, że nie, to komedia jest tutaj daniem głównym i tym, z czym realizowanie kolejnych pomysłów przychodzi z największą łatwością. Ogółem, kolejny zabawny kawałek tekstu, godny polecenia i przeczytania, na wolną minutkę. Nie da się do nie lubić. Ta ciekawska świata, wesoła Luna, której wszędzie jest pełno jest przeurocza. Po tytule kolejnego odcinka, domyślam się, że ma to być sequel do zakupów... A może i zwiastun nowej mini serii? W każdym razie, rzeczywiście, był to... prawie interquel, lecz nie rozgrywający się między dwoma kolejnymi częściami cyklu, a wewnątrz poprzedniego opowiadania. Dowiadujemy się bowiem jak wyglądały pierwsze zakupy Luny, zaraz po tym jak zgodnie ze swoim żądaniem otrzymała pieniążek, żeby wziąć taczkę na zakupy, a przed tym, jak powróciła do sklepu (w sumie, szkoda, że nie wybrała się do budowlanego) po cement dla siostry. Błędy się zdarzały, generalnie tej samej natury, co ostatnio. Na przykład: Bez tego drugiego „i” byłoby w porządku. W sumie, jak się teraz nad tym zastanawiam, im dalej, tym drobniejsze wydają się i tak sporadycznie występujące usterki. Bardzo dobrze, oby tak dalej. Bardzo fajnie, że opowiadanie czerpie z poprzednich części, co mimo randomowości poszczególnych odcinków i pojawiających się od czasu do czasu mini serii, nadaje całości większej spójności. Pamiętacie „Kryzys”? Słynne: „CZYMŻE TO JEST”? Pizza hawajska? Zatem miło mi oznajmić, że motyw ten powraca w „Zakupach”. A żart z nazwaniem kucy plebejuszami? Kolejny powrót. Zebry na kasie także przyprawiły o uśmiech na pysku. Oj, czemu te biedne zebry przeważnie są kojarzone z klasą robotniczą, ale takim jej naprawdę... niewdzięcznym (?) poziomem? Tempo akcji, jak na dwie strony, zostało zrealizowane w konwencji pościgu samochodowego rodem z filmu sensacyjnego. W ten sposób, dosyć prędko otrzymujemy wyliczenie różnych produktów do kupienia, których oczywiście Luna ani śmiała sobie odmówić. Chociaż są to proste przeróbki, tli się w tym coś kreatywnego – jest ta komediowa iskra, od której opowiadanie bardzo się podoba. Choc oczywiście najbardziej lśni sama protagonistka. W sumie, cieszy jej konsekwentna kreacja na przestrzeni ostatnich antyprzygód. Opisy spełniły swoje zadanie, był przyjemny, lekki, kreskówkowy klimat, no i ogólnie, dobrze się to czytało. Póki co, nie nudzi mnie ten styl humoru. Początek i Luna testująca drzwi świetna. PS: Z jakiegoś powodu, widząc tekst, pierwszym, co przyszło mi do głowy, był następujący obraz. Kamera ustawiona pod odpowiednim kątem, ukazująca kawałek automatycznych drzwi do marketu, ale tak tuż przy podłożu. Drzwi otwierają się, słychać kółka wózka. Po chwili w kadr wchodzi Luna, kręcona z dołu, tak, aby mieściła się głównie głowa. Rozgląda się uśmiechnięta, zafascynowana, jednocześnie leci „Ponymarket! Niskie ceny!” Idealna reklama. Sklep, w którym możesz spotkać Księżniczkę Podwójnego Zaćmienia Lunę, która sama ci kupuje pizzę hawajską? Tak oto kończę trzecie rozdanie opowiadaniem pod tytułem „Za siedmioma górami...”, które prawie okazało się drabblem. Prawie. Niestety, ale po tylu fantastycznych i udanych odcinkach, ten wydaje mnie się napisany na siłę. Nieźle się zaczyna, nic nie zwiastuje... no dobra, katastrofa to to nie jest, niemniej ten wpiórw Chrysalis na samym końcu, o ile ok, jest w tym coś humorystycznego, to jednak nic wartego zapamiętania. Odcinek nawet średnio wypada jako antyprzygoda, raczej jak próba adaptacji dowcipu. Takiego średniej klasy. Przynajmniej obyło się bez... Ech, a już miałem nadzieję. Przecineczek gdzieś uciekł. Ostatecznie, to chyba jedyny odcinek w tym rozdaniu, który nie przypadł mi do gustu i o którym nie jestem w stanie napisać nic więcej. Szkoda, jako że jest to koniec tej serii, ale z drugiej strony, nie można mieć wszystkiego. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. III) No i to by było na tyle, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Jeszcze raz najmocniej przepraszam za zaistniałą niedogodność i zapraszam do lektury nie tylko antyprzygód, ale i "WIELKIEGO BIAŁEGO KONIKA", którego już niebawem szybciutko skomentuję, bo jestem bardzo grzecznym recenzentem Pozdrawiam!
    1 point
  5. „Obecność”, całą serię, pożarłem w trakcie jednego posiedzenia, co nie zabrało zbyt wiele czasu, w związku z czym mogłem zabrać się na inne fanfiki, które sobie upatrzyłem. Za to całkiem sporo czasu zajęło mi obmyślenie tego, co powinienem tu napisać, czego w sumie się nie spodziewałem. Niniejsza seria jest w swej konstrukcji i złożoności dość prosta, lekka w odbiorze i w gruncie rzeczy nie powinna przysporzyć kłopotów w trakcie recenzowania. A jednak, rozmyślając nad tym, co czytam, wpadłem na coś, o czym wcześniej nie pisałem, a co możliwe, że pasowałoby do niejednego fanfika. W tym sensie, że już spotkałem się z czymś podobnym. „Obecność”, choć tagami zapewnia nas o znanym motywie Biur Adaptacyjnych (No właśnie – czy wtenczas tag [Human] jest w ogóle potrzebny?), w rzeczywistości jest czymś więcej. Jest to swego rodzaju meta-fanfik, czyli dzieło samoświadome, chętnie odwołujące się, nawiązujące do fandomu jako takiego, ale także wykorzystujące w narracji postać autora (włączając w to jego oryginalną, kucykową postać/ ponysonę (tu nie jestem pewien)), komentującą jego poprzednie tytuły (w tym przypadku jest to „Rise of Equestria”), o wpleceniu w fabułę innych postaci z realnego świata, występujących pod określonymi nickami nie muszę wspominać. Jakby tego było mało, cykl fanfików D.E.F.S.a nie próbuje być parodią, lecz stara się opowiedzieć konkretną historię. Ba, od czasu do czasu w tekście przewinie się postać Diany, która wydaje się spajać te opowiadania z resztą dorobku autora, tworząc coś w rodzaju... multiwersum? D.E.F.S.owego Cinematic Universe? Coś w ten deseń. Samo w sobie, jest to ciekawe i chyba rzadko spotykane w naszym fandomie. Podróżującą po różnych światach Dianę znam z „Kronik Diany”, co z kolei przypomina mi o „Kronikach Diany” - opowiadaniach pisanych raczej „na poważnie”. Dlaczego o tym wspominam? Mimo opisu, a także zestawu tagów na to nie wskazujących, w trakcie czytania niejednokrotnie zbierało mi się na serdeczny śmiech, nie tylko w związku z rzeczami, o których czytałem, ale za sprawą ogólnego nastroju, no i tego, że „Obecność” okazała się meta-fanfikiem. Zawierającym chyba niezamierzone elementy komediowe. Z całą pewnością było to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że najnowsze opowiadanie z serii, „ISS Celestia” prezentuje nagłą zmianę w tonie i tematyce, serwując nam coś poważniejszego i, zapewne w zamyśle autora, tragicznego, posępnego, choć i ten tekst nie ustrzegł się przed motywami komediowymi, i tym razem te musiały być niezamierzone. Aczkolwiek mogę się mylić. Opowiem dokładnie o co mi chodzi później. A na razie, przyjrzyjmy się po kolei poszczególnym odsłonom tegoż cyklu. „Obecność” rozpoczyna się dosyć niewinnie. Ot, poznajemy naszego bohatera, podobnie jak jego znajome, których ścieżki – a jakże – skrzyżowały się dzięki wspólnym zainteresowaniom, wypływającym oczywiście z pewnego serialu o kolorowych, magicznych kucykach. Dowiadujemy się o miejscu akcji, nie zabraknie przy okazji kilku nawiązań do szeroko pojętej twórczości fandomowej. Po zlocie angielskich Bronies, przychodzi pora się pożegnać i wrócić do siebie, lecz jedna z towarzyszek głównego bohatera, Diana, niespodziewanie dołącza do niego z prośbą, by ten ją u siebie przenocował. To, co dzieje się potem, istotnie jest dziwnym, niewyjaśnionym zjawiskiem i nie mówię tu o miłosnym zbliżeniu z nierealistycznie rekordowym czasem „akcji”. Zanim jednak to nastąpi, rozwinięciu ulega wątek biograficzny. Poznajemy imię autora-protagonisty, jego wiek, sprecyzowaniu uległo miejsce akcji (do poziomu miasta), poznaliśmy tez mocno skróconą historię autora, czyli jak znalazł się w fandomie i ile to dla niego znaczy. Uchylono tez rąbka tajemnicy odnośnie tego, co można znaleźć w jego mieszkaniu. Z jakiegoś powodu zwróciłem szczególną uwagę na Christie Monteiro... W każdym razie, nie streszczając całości, mamy dwa główne wątki. Pierwszym, otwierającym (i zamykającym chyba też, jako iż dowiadujemy się skąd wzięła się inspiracja na „Po drugiej stronie lustra”) opowiadanie, jest wspomniany wątek biograficzny, zaś drugi, to po prostu relacja Sebastiana z Dianą, której prawdziwa tożsamość nie powinna być tajemnicą. Przeróżne wątki poboczne, są to wydarzenia, które w gruncie rzeczy nadawałyby się albo na oddzielne opowiadania albo na rozszerzenie „Obecności”. Dowiadujemy się m.in. o tym, że Diana randkowała sobie z Sebastianem w najlepsze... mając męża i córeczkę. Dlaczego wybrała właśnie jego? A bo chłopak stał sobie na uboczu, trochę wycofany i przydaliby mu się przyjaciele. No dobrze, a jak ona w ogóle tu trafiła? Autorki wynalazek umożliwiający podróże między wymiarami. Jak się okazuje, Pinkie Pie to za mało, lecz Applejack z Equestrii również ma już męża, którym jednak jest Fire Sky. Ten sam Fire Sky, którego stworzył Sebastian. Masa rzeczy, masa wątków, która jednak zostaje nam tylko wspomniana w trakcie konwersacji między Dianą/ Pinkie Pie (Aha, z ludzkiej formy potrafi swobodnie przechodzić w formę kucykową.) Jest to materiał, który, jak już wspominałem, zresztą nie tylko ja, spokojnie starczyłby na więcej fanfikcji. Rozbudowaniu uległaby relacja głównego bohatera z Dianą, być może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o tym, co lubią robić, czym się zajmują na co dzień, jak spędzają wolny czas itp. Dzięki temu wątek ten stałby się nie tylko wiarygodniejszy, ale i scenka wyjawienia prawdy i rozstania mogłaby nabrać ciężaru emocjonalnego, realizując tag [Sad]. A tak, jak jest teraz... Kurczę, znowu! Rzeczy po prostu się dzieją, akcja leci na łeb, na szyję, wprawdzie otrzymujemy dużą dozę faktów, co pozwala nam ekspresowo poznać głównego bohatera, ale... no właśnie – ekspresowo. Nic nie wydaje się tu być wprowadzone do fabuły w sposób organiczny. O wątku Applejack oraz tym, co się dzieje w prawdziwej Equestrii nie wspomniałem, gdyż akurat to otrzymało swój kawałek fanfikcji. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ. „Po drugiej stronie lustra” przeczytałem. No i cóż, to prawda, że to tam znajduje się rozwinięcie niektórych wątków wspomnianych w „Obecności”, ale... Ech, ten tekst BARDZO potrzebuje remake'a, co najmniej tak samo, jak „Obecność” rozszerzenia. No, chyba, że już gdzie były te wątki opisywane, tylko ja tego nie znalazłem/ nie przeczytałem. No to przepraszam. Niemniej, zważywszy na to, w którym roku ukazało się „Po drugiej stronie lustra”, nie wspominając o „Rise of Equestria”, myślę, że jest to całkiem imponujące, jak bardzo autor czerpie z własnej twórczości i jak daleko sięga historia jego wielowymiarowe uniwersum. Muszę przyznać, że aż do teraz nie miałem tej świadomości. Szczęśliwie, opowiadanie jest napisane o niebo lepiej, niż wyżej wymienione dzieła, aczkolwiek do w pełni poprawnej formy jeszcze trochę brakuje. Zdaje się, że już się z tym spotykałem, bodajże przy okazji „Kronik Azumi”. Wielkie litery tam, gdzie nie powinno ich być, błędy interpunkcyjne, kropki nie tam gdzie trzeba, brakujące kropki, dywizy zamiast półpauz, brakujące wcięcia, te rzeczy. Wydaje mnie się, że autor, mając naprawdę ciekawe, wręcz świetne pomysły, chęci oraz wizję, nieustannie ma kłopot z wykonywaniem tychże pomysłów, zarówno pod kątem merytorycznym, jak i pod względem formy. Cieszy jednak fakt, że robi postępy. Powoli bo powoli, ale jednak. I bardzo dobrze! Ostatecznie, „Obecność” to jednocześnie klasyczny przykład niewykorzystanego potencjału, jak i przypadek chęci zrealizowania zbyt wielu rzeczy, w zbyt skromnej formie. Nieodpowiedniej formie. Niekoniecznie powinien to być wielorozdziałowiec, ale zbiór trzech tekstów, po 10-15 stron każdy? Początki Sebastiana i poznanie Diany, te +dwa miesiące spędzane razem, a na końcu wieczór rozstania i ujawnienie tego, co tu Diana porabia, kim jest i po co to wszystko. Moim zdaniem tak by było idealnie. Nie za długo, nie za krótko, w sam raz, by we wszystko wprowadzić czytelnika stopniowo, organicznie. Pozwolić mu poznać te postacie, uwierzyć w ich relacje, sprzedać uczucia, emocje, zgłębić poruszane problemy. A tak, jak jest teraz, mamy coś, co wydaje się być wyciągnięte z szerszego kontekstu i mocno okrojone. Niedosyt to za mało – po prostu czytelnik pozostaje skołowany z pytaniem nie o to, co właśnie przeczytał, lecz kiedy to się w ogóle wydarzyło. Gorąco zachęcałbym autora do rozważenia fanfika i napisania rozszerzenia, bo pomysły są dobre i ciekawe, mogłaby to być naprawdę wciągająca meta-fanfikcja – coś, czego na forum BARDZO brakuje. Aha, jedna rzecz, która powtarza się notorycznie, nie tylko tutaj: To jest Madeleine. M(A)d(E)l(E)in(E): A-E-E-E. Nie: A-E-A-E. Pora na „Powrót do Equestrii”. Generalnie, nie mam ochoty streszczać wątku, nie z lenistwa, bynajmniej, lecz przez to, że to w gruncie rzeczy niemalże to samo i w dodatku wedle podobnego schematu. Ot, mamy wątek biograficzny, dzięki któremu poznajemy głównego bohatera (najistotniejszą informacją wydaje mnie się tutaj timeskip, ale to można odczytać bezpośrednio po załadowaniu dokumentu Google), a potem wątek relacji z postacią żeńską,tym razem nie Dianą, a Dorotą. Która oczywiście okazuje się kimś innym, niż niby jest. Ciekawie się robi pod koniec, gdy jednak Diana przybywa z odsieczą (tak jakby), oczywiście w swoim DeLoreanie, opowiadając co nieco o tym, co porabiała, po czym zabiera bohatera w nieznane... W sumie, jak za zakończenie opowiadania, zabieg ów okazał się trafiony – no bo czytelnik ciekaw jest, co będzie dalej, dokąd zaprowadzi go wyobraźnia czytelnika, jak potoczą się losy bohaterów, a przede wszystkim, o co tutaj chodzi i dlaczego stało się to, co się stało. Jest to jednocześnie wyeksponowanie problemu, na który już natrafiłem, przy okazji czytania innych opowiadań autora. Mianowicie, wielokrotne powtarzanie informacji, o których już wiedzieliśmy. Dotyczy to głównie wątku biograficznego, aczkolwiek znajdą się jakieś nowe szczegóły, szczególiki (np. wspomnienie o matce Applejack, czyli Pear Butter),więc ostatecznie nie jest to tak duży problem. No i jak nietrudno się domyślić, podzielam zdanie mej przedmówczyni, że chyba miało być na serio, a wyszła krótka komedyjka, coś jakby wstęp do czegoś większego... Ale i tak okrojony. Podobnie jak w „Obecności”, akcja leci szybko, czytelnikowi prezentowane są kolejne fakty i wydarzenia, lecz nie wiemy co, jak i dlaczego. Nie wspominając o wrażeniu wtórności. Odniosłem też wrażenie, że autor troszkę za dużo uwagi poświęca samemu sobie. Nie zrozumcie mnie źle, dobrze, że chce się nam przedstawić, na pewno nie przeszkodzi to w zbudowaniu więzi z czytelnikiem, a tylko pomoże, ale co z pozostałymi postaciami? Z tego, co widzę, są dosyć istotne, a jednak potraktowane zostały po macoszemu. Znów muszę zgodzić się z Cahan. Myślę, że czytelnicy, którzy przebrnęli przez całą serię, z pewnością chcą poznać moje zdanie o „niegrzecznej” scence, którą uświadczymy w drugiej odsłonie cyklu Nie poczułem się niekomfortowo w żadnym momencie, wręcz przeciwnie – było zabawnie. To chyba ten moment komediowy, który mógł być zamierzony. Za pierwszym razem parsknąłem śmiechem, gdy ta zaczęła go całować i przykuwać do łóżka – wyobraziłem sobie Dumblydore'a, który wyważa drzwi (ewentualnie wychodzi zza winkla) z okrzykiem „WHAT THE HELL ARE YOU DOING YOU MOTHERFUKERS!” A za drugim razem jak sprytna Dorotka z niego schodzi i kradnie figurkę. Jak, dlaczego, po co? Tego nie wiem, ale było zabawnie. I sympatycznie. I jakoś tak... studencko? Co do formy, no to opowiadanie ma ten sam kłopot, co poprzednia część, plus brak justowania. No i niestety, muszę zgodzić się po raz trzeci, tj. opowiadanie niezbyt sobie radzi, ani jako sequel, ani jako samodzielny twór, wydaje się wyciągnięte z kontekstu, bez którego – niestety – nijak idzie ogarnąć co się dzieje i dlaczego, w ogóle, jaki jest tego cel. Otrzymujemy wprawdzie przebłyski pod koniec, lecz brak wrażenia, że historia ma jakiś jeden, główny cel, do którego będzie zmierzać z biegiem czasu. Jeśli jednak miałbym wybierać, powiedziałbym, że „Powrót do Equestrii (No właśnie – jaki powrót? Niczego takiego w opowiadaniu nie było.) wypada lepiej. Najzwyczajniej w świecie więcej się dzieje, no i jest zabawniejszy. W ten sposób docieramy do „Chip: Poniedziałek”. No i będę szczery – jak dotąd to chyba najlepiej i najkompetentniej napisane opowiadanie, lecz jednocześnie... jest to tekst, o którym mam najmniej do powiedzenia. Sam nie wiem, ale musiałem przypomnieć sobie treść nim przystąpiłem do komentowania tejże odsłony cyklu. Dlaczego, tego nie wiem. Wiem natomiast, że ciekawe i całkiem zabawne jest to, że w każdej części fabuła rozpoczyna się od tego, że główny bohater poznaje/ spędza czas z nową postacią żeńską. W „Obecności” była to Diana, w „Powrocie do Equestrii” Dorota, zaś w „Chip: Poniedziałek” mamy Angelę. Urocze. Jest to jednak jedyne, co zostało po formule z poprzednich opowiadań – wątek biograficzny praktycznie nie występuje, po prostu lecimy dalej z fabułą, bez powtarzania tego, co już było. Akcja toczy się w podobnym tempie, aczkolwiek tutaj nie mam tak silnego wrażenia wyrwania z szerszego kontekstu, co wcześniej, choć z drugiej strony rzeczywiście, opowiadanie przypomina zlepek kilku scenek, jakby w ogóle ze sobą niezwiązanych. Ale! Jeżeli wejść w to głębiej i wziąć pod uwagę wątki z poprzednich części... Do niczego konkretnego nie dochodzimy Co jest jednocześnie dobre i złe. Dobre, bo można sobie pospekulować, poteoretyzować, co to właściwie znaczy i o co chodzi. Złe, no bo poszlak jest za mało. Ostatecznie, podtrzymuję swoje zdanie, że poszczególnym opowiadaniom przydałby się rozszerzenia. Albo kolejne części serii, prequele. Na szczęście, w odróżnieniu od „Powrotu do Equestrii”, tekst radzi sobie jako samodzielne dzieło, a także jako sequel, choć tylko, jeżeli rzeczywiście pobudzimy wodze wyobraźni i spróbujemy dopowiedzieć sobie resztę. Wiemy, że bohater jest w kontakcie z Dianą... To znaczy, wie jak ją „przywołać”, a sama Diana może podróżować po różnych wymiarach i wydaje się wiedzieć, co jest grane i o co chodzi, jak sugeruje „Powrót do Equestrii”. Znała prawdziwą tożsamość Doroty oraz sprawiała wrażenie, jakby wiedziała doskonale dlaczego spryciara zawinęła akurat tę figurkę, a nie inną. I rzeczywiście – to chyba nie jest przypadek, że w „Poniedziałku” występuje Luna we własnej osobie (motyw z pierożkami świetny), ten święcący kot też na pewno coś znaczy. Niewykluczone, że i Angela ma swoja prawdziwą, kucykową formę, a może tym razem jest inaczej... Ale raczej nie. Wszystkie te poszlaki wydają się prowadzić do pojawienia się sfery, co oczywiście następuje, na końcu opowiadania. I tak, był to pełen powiew old schoolu, do tego zrealizowany bardzo, bardzo dobrze. Niestety, „na surowo”, nie wiemy kim jest Angela (jeśli miałbym strzelać, to z uwagi na te zwierzątka, postawiłbym na Fluttershy), co to za świecący kot (może jakaś magiczna forma Luny, a może to faktycznie był sen i ta raczyła wpaść odwiedzić w nim protagonistę), skąd się wzięła Luna w jego mieszkaniu oraz co to ma wspólnego z pojawieniem się sfery. Trzeba to sobie dopowiedzieć... A może poszukać wskazówek w pozostałych opowiadaniach, spoza „Obecności”, acz połączonych z nią poprzez postać Diany. Hm, a co jak ten koteł to był kręcący się koło Fluttershy Discord? Kwestia mówiona jest tylko jedna. I oczywiście są dywizy zamiast półpauz. Autorze, miałeś jedną wypowiedź... No i w jednym miejscu jest wielokropek składający się z czterech kropek. Ten znak interpunkcyjny jest za mały dla wszystkich kropek. Ale poza tym? Naprawdę dobrze, bez poważniejszych zastrzeżeń. Tekst jest wyjustowany, akapity pooddzielane od siebie, fragmenty wyśrodkowane i pisane kursywą zostały od reszty oddzielone tak, by nie zaburzyć kompozycji, wizualnie jest schludnie, dobrze się to czyta. Opisy robią robotę, jest tez odpowiedni, staroszkolny klimat. Widok postępów dokonujących się w twórczości danych autorów zawsze cieszy, toteż nie pozostaje mi nic innego jak złożyć D.E.F.S.owi gratulacje, no i pochwalić również za to, że tekst kończy się a taki sposób, że człowiek jest ciekaw ciągu dalszego i ma ochotę przeczytać więcej. Myślę, że zarówno jak na warunki serii, jak i wielorozdziałowca, to idealna perspektywa, by zatrzymać przy sobie czytelnika i sprawić, by tekst nie opuszczał jego myśli. Choć zaprezentowany tekst, sam w sobie, wydaje się być wewnętrznie... Hm, nazwijmy to „disjointed”, o tyle wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Wreszcie czuć, że autor miał kontrolę nad swoją wizją i że nic mu nie uciekło w trakcie pisania... a mimo to nadal wydaje się to jakieś rozstrzelone. Scenki są sfocusowane wewnętrznie, ale ze sobą nawzajem już nie bardzo. No nic, grunt, że był odpowiedni klimat, że czytało się to dobrze i lekko, no i że zakończenie zrealizowane zostało na tyle kompetentnie, że naprawdę mam smaka na ciąg dalszy. I w końcu dotarliśmy – jak dotąd najnowszy odcinek „Obecności”, czyli „ISS Celestia”. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, zaskoczyła mnie nagła zmiana w... formatowaniu. Pogrubienie i większe ilości naraz kursywy to jedno, ale co się stało z justowaniem? A już było tak dobrze. Oczywiście jeśli pominąć dywizy, wielkie litery nie tam, gdzie trzeba, interpunkcję, która utyka... Ale zaraz, zaraz, co się stało z akapitami? Jeden fragment najwyraźniej ma aspiracje, by zostać ścianą tekstu. Ech, niedobrze. A już chwaliłem autora za postępy. Jak to jest, że ma taki kłopot z utrzymaniem w miarę jednolitej technicznie formy dłużej niż jedno opowiadanie? Na szczęście, gdy już zatopimy się w lekturze, odkryjemy lekki, przyjemny w odbiorze styl znany z poprzedniej części. Co więcej, to opowiadanie rzeczywiście jest poważniejsze, co ma sens, zważywszy na to, że kontynuuje wątek sfery, która, jak się okazuje, nieustannie się powiększa, przez co ludzie albo są zmuszeni przejść ponyfikację, albo zginąć... Ewentualnie przenieść się gdzie indziej. I tutaj jestem ciekaw, czy autor mógł inspirować się filmem „Don't look up”, bo w sumie tak mi się skojarzyło. Tylko zakończenie okazało się nieco... lepsze (?) dla ludzkości. Ale czy na pewno? No chyba jednak nie, co zresztą zostało wcześniej oświadczone przez osoby, które w fanfiku wystąpiły. Z tego, co widzę, tak z zaskoczenia. Ciekawe, ciekawe, jak na meta-fanfikcję świetne. No i tak jak bodaj na początku zapowiadałem, to jest ten najprawdopodobniej niezamierzony efekt komediowy, który całość załamuje w krzywym zwierciadle, przez co mimo poważniejszej narracji, a także ogólnie przygnębiającego nastroju, trudno mi potraktować tekst zgodnie z zamysłem autora. W niedalekiej przeszłości miałem przyjemność poznać postacie występujące w opowiadaniu w prawdziwym życiu i to dwa razy jakby za pierwszym razem się nie nagrało. Stąd wiem jak oboje brzmią, jaką mają manierę mówienia, jaka towarzyszy temu mimika i gestykulacja, i jest to dla mnie wprost przezabawne, gdy czytam rzeczy, które autor opisał w swoim opowiadaniu, wiedząc doskonale, że to nie tak, że to out of character, ale mimo to próbuję to sobie wyobrazić i to jest... świetne Naprawdę. Nawet, jeżeli nie taka była intencja, to i tak świetnie się bawiłem. Odstawiając to na bok i udając, że ok, odbudowanie ludzkości z pomocą Cahan i Dolara byłoby możliwe, otrzymujemy porcję staroszkolnego [TCB], utrzymanego w nastroju nieuchronnej apokalipsy, przed którą ostatni ludzkości próbują się bronić, ze światełkiem w tunelu – czymś, co ma budzić nadzieję, a przy okazji nakręcić czytelnika na ciąg dalszy, który, z tego co widzę, ma nastąpić. Abstrahując od formatowania, pomysł został zrealizowany kompetentnie i to jest chyba najspójniejsza odsłona cyklu. Nic nie wydaje się wycięte z kontekstu, nic nie sprawia wrażenia jakby było z innej bajki, mało tego, fanfik jak najbardziej radzi sobie jako samodzielny twór, poza tym, że kontynuuje zakończenie „Poniedziałku” i robi to dobrze. Mimo poważniejszej otoczki, w którą ubrano treść, nadal jest ona lekka w odbiorze, no i działa na wyobraźnię. Na tyle, że czytając, cały czas miałem w głowie coś takiego, że opisywana rzeczywistość nie jest miejscem, do którego chciałbym trafić, zaś przedstawione wydarzenia nie są czymś, czego chciałbym doświadczyć na własnej skórze. D.E.F.S. napisał to nie tylko dobrze, ale i przekonująco. Dodatkowym urozmaiceniem jest także zabawa narracją – połączenie pierwszej osoby (fragmenty pisane kursywą) oraz trzeciej. Nadal nie rozumiem po co to pogrubienie, ale ok, przynajmniej konsekwentnie pogrubiony jest cały tekst. Dlaczego okładka nie jest wycentrowana na pierwszej stronie, tylko widnieje sobie gdzieś bliżej prawego, dolnego rogu strony, tego nie wiem. No, nie można mieć wszystkiego. Tym razem wątku biograficznego nie ma, ale mamy za to mocno skróconą historię fandomu; od premiery serialu poprzez inwazje internetu, na sferze oraz potwierdzeniu, że fanfikopisarze okazali się prorokami kończąc. Dalej jest już właściwa akcja. Ogółem, jak na razie muszę przyznać, że merytorycznie jest tutaj tendencja wzrostowa i pchanie akcji do przodu, zamiast powtarzanie znajomego z „Obecności” schematu, niestety forma pozostaje niejednolita – raz jest nawet dobrze, a raz wielu rzeczy brakuje. I co ja poradzę? Polecam znalezienie prereadera, a przede wszystkim korektora. Albo chociaż umożliwienie sugerowania w dokumentach. Konkludując, moje wrażenia są... jak najbardziej umiarkowanie pozytywne Wspominane wielokrotnie elementy komediowe, zamierzone czy nie, nie są dla mnie wymówką, by cokolwiek wyśmiewać, bo tak nie jest. Nie wyśmiewam niczego, komentuję po prostu gotowy produkt, a śmiech świadczy o tym, że dostarczył mi sporo rozrywki i dobrze spędziłem przy nim czas. Mimo zastrzeżeń, dostrzegam postępy oraz pomysł, dobry pomysł, a już samo to jest czymś pozytywnym. Wykonanie mogło być dużo, dużo lepsze, choć nie można odmówić „Obecności” lekkości odbioru oraz klimatu. Staroszkolnego klimatu. No i przyznam, że nie miałem świadomości tego, jak rozległe jest autorskie multiwersum D.E.F.S.a. Niestety, nie wydaje mnie się, by wykonanie poszczególnych opowiadań komplementowało ten, bądź co bądź, ambitny koncept. Szczęśliwie, wiele wskazuje na to, że wraz z kolejnym popełnionym opowiadaniem autor nabiera doświadczenia i uczy się lepiej pisać, może nie odbywa się to w zbyt imponującym tempie, ale ważne, że się dokonuje. To, że jest kłopot z utrzymaniem tejże lepszej jakości, to zupełnie inna bajka. Tu potrzebny jest korektor, a przynajmniej prereader, który będzie przypominać, że tekst powinien być wyjustowany, kiedy użyć małych, a kiedy wielkich liter, no i zwracać uwagę na zapis dialogowy. Pozostaje mi życzyć powodzenia w dalszym pisaniu oraz jak najwięcej weny. „Obecność” to zaledwie jeden z wielu tytułów, który potrzebuje rozszerzenia, a może i kompletnego reworku, by w pełni rozwinąć drzemiący w pomysłach autora potencjał. Pozdrawiam serdecznie!
    1 point
  6. Ynabejyw fanfik, nie ma co Tylko proszę mi nie wlepiać warna, bo przecież napisałem wyraźnie, że ten fanfik jest po prostu prześwietny! A tak na serio, to jestem pewien, że po raz pierwszy usłyszałem ten tekst na kanale miśka200m, tylko nie jestem pewien kiedy to było. Jesień 2012? Chyba, chyba. Ale na pewno jeszcze nie byłem zarejestrowany na forum. Tak sobie słuchałem, z ciekawości. Miłe wspomnienia. Przede wszystkim, pomimo tego, że całość jest zbudowana na tym, że ta z pozoru niewinna, kreskówkowa postać, której imię widnieje zresztą w tytule historyjki, poznaje brzydkie słowo, po czym uradowana zaczyna się tym chwalić na prawo i lewo, nawet nie wiedząc, co ono tak naprawdę znaczy. Jak ci aspirujący nastoletni pisarze creepypast, którzy chcąc brzmieć poważniej używają zaawansowanego słownictwa, oczywiście nie mając pojęcia co oznacza jakieś 90% tych słów, które zresztą są użyte błędnie. Koniec końców, jest z tego masa śmiechu. Ale przyjaciółkom Pinkie – a przypomnijmy, Pinkie zna każdego kucyka w Ponyville – bynajmniej nie jest do śmiechu. To nie jest pół słownika, a zaledwie jedno słowo, za to o wielu znaczeniach. Kłopot w tym, że to „wiodące”, budzi wśród kucyków przeróżne skojarzenia, zaś kontekst potrafi niekiedy zasugerować... co najmniej niepokojące intencje głównej bohaterki. Prowadzi to do niejednej kuriozalnej sytuacji, gdyż ta, w swej słodkiej niewiedzy, intencje ma jak najlepsze. Zawsze. Efekt potęguje fakt, że wszyscy wokół Pinkie najwyraźniej znają nowe słowo doskonale, co zmusza mnie do zadania jednego, szalenie istotnego pytania – jakim cudem ona jedna się uchowała? To może od razu poruszę kwestię formy, czyli jedynej rzeczy, która mi zgrzyta, jednakowoż, z uwagi na datę publikacji niniejszego przekładu, jestem w stanie to wybaczyć... Tradycyjnie zamiast półpauz mamy dywizy, co ciekawe, kiedy w tekście przewijają się dialogi, wszystko jest w porządku, jeśli chodzi o wcięcia, nie wiem tylko dlaczego zabrakło ich przy zwykłej narracji. Aczkolwiek, niektóre akapity mają wcięcia. Na przykład na początku fragmentu z Applejack i Apple Bloom. Dziwna sprawa. Jeśli chodzi o sam przekład, no to oczywiście okazał się przemiodny do czytania, w trakcie tłumaczenia klimat nie stracił nic a nic, po tekście się płynie, czytanie to sama przyjemność. I muszę przyznać, że nawet dzisiaj, mimo tego, że pomysł nie jest już pierwszej świeżości (acz mając do czynienia z fanfikiem, nie musimy przejmować się cenzurcią, która przy co niektórych odcinkach klasycznych kreskówek jednak się pojawiała), uśmiechałem się podczas lektury. Śmiałem się. Tekst wciąż bawi i rozśmiesza. Doskonale! Muszę przyznać, że w sumie jestem zaskoczony tym, jak, mimo wszystko, tekst zachowuje w sobie szczyptę serialowego klimatu, co prawie... prawie czyni go materiałem na jakiś sekretny odcinek. Może jakiś, hm, wewnętrzny bonus, tylko dla oczu scenarzystów. Nie wiem, może mini odcinek, wykonany w charakterze prezentu urodzinowego dla głównego reżysera? Hm, gdzie już widziałem coś podobnego? Myślę, że to głównie za sprawą znakomicie, wiernie oddanych postaci kanonicznych. Nie tylko Pinkie, w ogóle, główne bohaterki, wypadają niemalże jak żywcem wyciągnięte z serialu. Ich interakcji prezentują się bardzo podobnie. Plus pewna schematyczność, polegająca na tym, że Pinkie spotyka po kolei wszystkie przyjaciółki, wraca do siebie, po czym powraca do niej klient, od którego wszystkiego się zaczęło, by dać nam puentę, ten komediowy punch-line, na który czekaliśmy. Coś, co robią tego typu animowane produkcje. Ostatecznie, doskonale było powrócić do tego tekstu... To znaczy, w reszcie zapoznać się jego wersją „do czytania”, bo tę „do słuchania” znam bardzo dobrze. Opowiadanie oczywiście polecam, nawet p tylu latach radzi sobie dobrze. Zajebiście dobrze
    1 point
  7. O, kolejne opowiadanie konkursowe. I również z 2013 roku! Jak widzę, nieskomentowane, ale czy było przeze mnie przeczytane? Nie było. Na to nadrabiam kolejne zaległości, tym wkraczając w niesamowity crossover kucykolandii z obszernym uniwersum Kapitana Bomby, choć crossover to wcale nie musi być właściwe słowo, mimo że to właśnie sugerują tagi. Wiemy, że Ziemia NIE leży w galaktyce Kurvix, ale czy leży w niej planeta, na której znajduje się Equestria? Czyżby Twilight, wysyłając Rainbow Dash ku nieznanemu (domyślnie miała to być przeszłość), nieświadomie doprowadziła do uratowania całej galaktyki przed kosmitami? A może, skoro to przeszłość, przyczyniła się do powstrzymania sułtana kosmitów, coby ludzie mogli przejąć całą galaktykę Kurvix, ale tylko po to, by potem ta została zdominowana przez kucyki, nim te powróciły do poziomu średniowiecza? Ech, tyle tu możliwości, a ja jeszcze się nie zabrałem za komentowanie Ogółem, historyjka wygląda tak, że Twilight rekrutuje znaną i uwielbianą przez wszystkich Rainbow Dash, na stanowisko MŁODSZY KRÓLIK DOŚWIADCZALNY, by przetestować swój najnowszy wynalazek, który ma tęczogrzywę wysłać w przeszłość, a potem samoistnie przywrócić ją do czasu obecnego. Haczyk jest taki, że nie wolno jej niczego zmieniać. Muszę przyznać, że od początku opowiadania miałem wielkie zaufanie do Twilight. Wiedziałem, że nie popełniła błędu i wszystko będzie zrobione bardzo dobrze. W ten sposób Rainbow Dash staje obok znanego polskiego bohatera narodowego – Tytusa Bomby – oraz dwóch Tępych Chu... Chuliganów – Sebastiana Bąka i Janusza Srama. Wspólnymi siłami wdzierają się do bazy sułtana kosmitów, by ostatecznie zakończyć wojnę!!!!!!! Pierwsza rzecz – dopisek „pełna wersja” sprawił, iż mimo wszystko po opowiadaniu spodziewałem się wiele. No bo jakby nie patrzeć, w uniwersum Bomby, zwłaszcza w roku 2013, wystąpiło mnóstwo przeróżnych, groteskowych gatunków kosmitów (oczywiście niezmiennie mają polskie imiona np. Bartek i Piotrek), których potencjał komediowy przy spotkaniu z inną groteskową istotą typu Rainbow Dash wydaje się dostatecznie szeroki, by zmontować z tego coś na kształt odcinka specjalnego tejże zacnej, paintowej produkcji. Gabaryty opowiadania nieco ostudziły mój entuzjazm, ale się nie poddałem. No i po skończonej lekturze... Kurczę, jest niedosyt, jest poczucie, że tego mogło być tam dużo, dużo więcej (zwłaszcza, że limit konkursowy nie powinien już obowiązywać), ale z drugiej strony... być może w takim wypadku nie byłoby takiego tempa. Ogółem, choć opisów nie ma zbyt wiele – akcja prowadzona jest głównie dialogami i przewijającymi się między nimi żartami sytuacyjnymi opartymi o Kapitana Bombę – akcja pędzi szybko, ale jeszcze nie za szybko, dając idealne wręcz wrażenie klasycznego, króciutkiego odcinka z Bombą. Bo te pierwsze, najpierwsiejsze odcinki, takie właśnie były. Małe shorty, charakterystyczna, paintowa kreska, absurd, groteska i oczywiście wulgaryzm wulgaryzmem na wulgaryzmie pogania. Plus genitalia. I gówienko do wąchania dla Kurvinoxów. No właśnie – chociaż protagoniści (nie zawsze umyślnie, co widać po poczynaniach Rainbow) bohaterko robią ser szwajcarski z niezliczonych zastępów Kurvinoxów, żaden z obcych nie zostaje przyłapaniu na wąchaniu stolca. Przecież tu się aż prosiło o Rainbow, która popuszcza pod wpływem potęgi laserowej dzidy i za moment lecą tam kosmici (różni, Domino, Mikołaj itd.), żeby spróbować zapachu prawdziwego, kucykowego g... Ano, to może ostrzegę przed małym spoilerem. Ale malutkim, takim tyci tyci. Już? OK. Uważam zatem, że o ile wyszło fajnie i dosyć wiernie względem crossoverowanego uniwersum, szybko, wartko, z charakterystycznym humorkiem, o tyle pełen potencjał tego pomysłu nie został wykorzystany, gdzieniegdzie znajduję fragmenty, gdzie to, co już jest, mogło być napisane nieco lepiej. Co do formy, to jest... Kurczę, niby nic takiego nazbyt poważnego, a jednak odnoszę wrażenie, że ona również mogła być dużo, dużo lepsza. O dywizach zamiast półpauz nie chcę już wspominać, bo jak na tamte czasy była to istna plaga, ale zwróciłem uwagę na interpunkcję. Zresztą, nie tylko interpunkcję – w tym zdaniu czegoś brakuje. Powaliła na ziemię, ale co? Ją. Tę istotę, o której chwilę temu była mowa w zdaniu. Tak, tak, będą dywizy. Poza tym, po „poirytowanej” powinna być kropeczka. Poprzednia wypowiedź zakończyła się wykrzyknikiem, a nowa, już po wtrąceniu, rozpoczęła wielką literą. Tu tak samo. To zdanie nie brzmi dobrze. A gdyby tak: „Upadł, a pegaz zauważyła stojących za nim trzech ludzi w mundurach.”? Mała zmiana, a już lepiej. A zatem, mamy tutaj zupełnie niezły fanfik, szybki i przyjemny, lekki i zabawny, klimatyczny i charakterystyczny, lecz nie ma co się oszukiwać. Pełen potencjał nie został wykorzystany (A może chodziło wyłącznie o możliwość wykonania hipotetycznych sequeli? Koncept, który, jak się domyślam, szybko upadł?), w dodatku opowiadanie, zwłaszcza poza konkursem, mogło zostać napisane lepiej. To po pierwsze. A po drugie, jest to humor i klimat, którego targetem docelowym są ci, którzy znają Kapitana Bombę i których produkcja ta śmieszy. Pozostali także mogą spędzić przy fanfiku kilka miłych chwil, spędzonych na głupiej, bezmyślnej rozrywce, lecz nie wydaje mi się, by zrozumieli zawarte w fanfiku żarty i odniesienia. Niewykluczone jednak, że opowiadanie zrobi im reklamę Bomby. Jeżeli im się spodoba, to ok, ale jeżeli nie, no to będzie z tego bardziej antyreklama. Nie wspominając o tym, że ci, którzy za Kapitanem Bomba nie przepadają, niczego tutaj nie znajdą. No, chyba, że starczy kolorowy kucyk i nagle wszystkie te absurdalne żarty oparte na genitaliach i fekaliach stają się śmieszne. Ale dla mnie, jako taka tam, lekkostrawna rozrywka na kilka minut, na przerwę, wolną chwilę, no to opowiadanie jak najbardziej daje radę. Jest w porządku, całkiem niezłe i w sam raz do pośmieszkowania ze starych żartów, przypomnienia sobie tej bomby na... Kapitana Bombę oraz kucyki. Opowiadanko na jeden raz. No i w sumie tyle
    1 point
  8. To opowiadanie pamiętam z V edycji Konkursu Literackiego. Była to pierwsza edycja, w której wziąłem udział, wierzę też, że „Alone in the Forest”, które zasłużenie ów konkurs zwyciężyło, było jednocześnie pierwszym opowiadaniem ze stajni Foleya, jakie przeczytałem. Biorąc pod uwagę kolejne, nowsze dzieła autora, powracając do tej historyjki można się nieco zdziwić – główne skrzypce gra nie Rainbow Dash, nie Daring Do, ale, ze wszystkich możliwych postaci, Fluttershy. Jak się okazuje, autor miał prosty, ale ciekawy pomysł i wytłumaczenie, skąd właśnie ona, a nie ktoś o bardziej... awanturniczo-przygodowej naturze. Opowiadanie nie bawi się w przydługie wstępy, od razu wrzuca nas w wir akcji. Wytłumaczenie, dlaczego Equestria wygląda tak, a nie inaczej, no i dlaczego Fluttershy zmuszona jest znów wziąć swój wierny karabin Ponyington P700, pistolet, a także zestaw granatów i jeszcze raz zawalczyć o przetrwanie, jest w gruncie rzeczy dość enigmatyczne, ale jak dla mnie przesympatyczne było to, jak autor wplótł w to nawiązanie do „Fabryki Tęczy”, powstrzymując się od wchodzenia w szczegóły tejże historii. Zresztą, to był 2013 rok. Opowiadania te były świeże i zdaje się, że cieszyły się nieco większą popularnością. Oczywiście, z biegiem czasu te – jak się to później utarło, „ponypasty” – straciły swój blask, publika dorosła i zaczęła zauważać różne głupawki, oczywiście o ile dawniej upatrywała w fabrykach babeczek cokolwiek, co szło nazwać „creepy opowiadaniem”. Tylko z kucykami. No, ale zagalopowałem się, wybaczcie. Jak po latach radzi sobie „Alone in the Forest”? Z przyjemnością muszę napisać, że opowiadanie zestarzało się naprawdę dobrze, chyba nawet po latach podoba mnie się bardziej. Fanfik składa się z dwóch scen, z których zdecydowanie dłuższa jest ta pierwsza – służąca nam jednocześnie za wstęp i rozwinięcie. Druga natomiast, jest zakończeniem, no i objaśnieniem, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Może nie jest to zwrot akcji stulecia, zapewne większość współczesnych czytelników zdąży odgadnąć puentę nim ta ukaże się ich oczom, lecz w żadnym wypadku nie obniża to radości z czytania. Jeżeli już, odgadnięcie zakończenia powinno przyprawić o uśmiech od ucha do ucha Tekst czyta się wartko, opisy skupiają się głównie na Fluttershy będącej w akcji, a ta biegnie w miarę jednostajnym tempem, bez nagłych przyspieszeń ani zwolnień. Choć tekst musiał zmieścić się w limicie słów, nie czuć, by czegokolwiek mu brakowało. Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, jako krótki przerywnik, wydaje się być kompletny. Oznacza to, że nie brakuje mu odpowiedniego nastroju, a także pewnego humoru, który oczywiście nie trafi do wszystkich, niemniej jest to ten charakterystyczny, foleyowski styl, który... chyba do ostatniej produkcji autora zachował w sobie tę nutę old schoolu. Forma jest w porządku, choć – szczególnie po tylu latach i w kontekście nabranego doświadczenia – uwierają trochę dywizy zamiast półpauz (Pamiętam swoje zdziwienie, gdy odkryłem, że w Wordzie liczone były jako oddzielne słowa, a prace konkursowe w Wordzie były sprawdzane. Ech, ile ja słów zmarnowałem...), interpunkcja momentami nie zaskakuje. Jak tutaj na przykład: Brakuje kropeczki na końcu zdania. A tutaj spacja gdzieś uciekła. Niemniej, nawet po tylu latach, tekst czytało mnie się dobrze, zestarzał się on w dobrym stylu i zarówno jako krótki przerywnik jak i przykład starej, dobrej twórczości, warto go sobie odświeżyć. Mała rzecz, a cieszy. Zwycięstwo oczywiście zasłużone. Fanfik godny złotej książeczki i pióra. Ech, kiedyś to było... Te piękne odznaczenia... No nic, autora pozdrawiam i życzę mu wszystkiego najlepszego, a tymczasem zabieram się za kolejne opowiadania, coby nie załamać się z tej nostalgii
    1 point
  9. Na wstępie przyznam, iż charakterystyczne tytuły ze złotem i wojnami kojarzę z przeszłości (zdaje się, że nawet pozwoliłem sobie na easter egga w jednym z własnych opowiadań), mam również wrażenie – zwłaszcza zapoznawszy się z opisem niniejszego opowiadania jak również jego treścią – że za tym wszystkim stoi jakaś fandomowa historia, której niestety nie znam, a która zapewne rozszerzyłaby kontekst, dlaczego Verlax popełnił to, co popełnił i dlaczego tak to wygląda. A tym, co popełnił autor, jest komedia, wprawdzie krótkometrażowa, powiedziałbym wręcz że w jakimś sensie jedyna w swoim rodzaju, co nie oznacza, iż nie znajdziemy w niej znaków rozpoznawczych dla jego obecnej twórczości. Tym razem, z powodu, o którym właśnie wspomniałem, wszelka polityka, strategia i wojna, są w niezwykle lekkim, przystępnym wydaniu, troszkę jakby w krzywym zwierciadle, a na pewno z dystansem, przymrużeniem oka. A może raczej z puszczeniem oka, lecz – znowuż – nie znam pełnej historii, więc zapewne nie wszystko wyłapałem. Zwłaszcza po tylu latach. No to od razu przyczepię się do kilku rzeczy. Złoto, złoto, złoto. Wspaniale, wprost wybornie. Mają tam wszystko – złote zbroje, złote kule, złoty oręż, złote filiżanki, kielichy, domyślam się, że w tym uniwersum nawet cholerne Gizmondo mieliby ze złota, z diamentowymi przyciskami. Ale najwyraźniej budżet już nie wytrzymał półpauz, toteż fanfik poratowano srebrnymi dywizami. Oprócz tego, raz czytamy o stopach, a za moment stabilnie mamy już kopyta. Interpunkcja niestety szwankuje i jak na tak krótki tekst, jestem zdziwiony, że do dzisiaj tak proste sprawy nie uległy naprawie. Literówki mordercze, bandyckie Natomiast, co do samej treści, to zacznę nieco nietypowo, bo od zakończenia, które było wprost fenomenalne – i wcale nie mam na myśli sponsorów, których traktuję jako pewien dodatek, suplement – genialne w swej prostocie i bezbłędne w wykonaniu. Szczerze przyznam, że o ile opowiadanie, jako całość, spodobało mi się, czytało się je lekko i przyjemnie, o tyle żarty oparte na złocie dosyć szybko zaczęły tracić świeżość, toteż w trakcie lektury każda kolejna wzmianka o tymże metalu była mniej fajna od poprzedniej, również pożytek dla danego zdania wydawał się mniejszy. Nie to, by w którymkolwiek punkcie tekst stał się zupełnie czerstwy, ale chyba był na najlepszej ku temu drodze. „Złote wiadomości!” były tym, co nie tylko nadało powiewu świeżości – o ironio, nadal opierając się na złocie – ale i podkręciło aspekt komediowy, prezentując politykę tego świata w krzywym zwierciadle. Nie żeby fanfik wcześniej tego nie robił – choć dużo bardziej skupiał się na sztuce wojennej aniżeli ekonomii – po prostu pod koniec było jakoś... inaczej. Był i Metal, Który Nie Istnieje, była wspomniana podwyżka gryfiej emerytury, bo przecież gryfy muszą mieć zapewnioną spokojną starość, przewinęła się giełda (co dało nam okazję poznać funkcjonujące w świecie przedstawionym waluty), że nie wspomnę o zapowiedzi kryzysu w Equestrii, przy której autor nie omieszkał wspomnieć o ichnim Parlamencie czy zaprezentować jakże zacnej postaci Ministra Finansów. Przepraszam, wróć! Ministra Złota! Nie zabrakło nawet prokuratury. Związki zawodowe? Czemu nie. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że o ile jest to przezabawne, sympatyczne i po prostu barwne (oczywiście na ile barwnymi można nazwać poszczególne odcienie złota), o tyle... aż nie mogę uwierzyć, że to mówię w kontekście opowiadania opatrzonego tagami [Comedy] [Random] [Złoto], ale jestem w stanie dostrzec w tym pewien autentyzm. W sensie takim, że „Złote wiadomości!” sprzedają tę nietypową wizję Equestrii jako twór, który jak najbardziej posiada cechy właściwe dla państwa, co z kolei powoduje iż ja, jako czytelnik, jestem gotów uwierzyć, że taka Equestria mogłaby funkcjonować. Jasne, w świecie komediowym, przerysowanym, obsypanym złotem, ale niezależnie od tego, co zostało napisane wcześniej, nie mogę tejże Equestrii odmówić państwowości. I to jest po prostu świetne. No dobrze, a co było wcześniej, zapytacie? Ano takie tam, standardowe rzeczy jak marsz ku kolejnej bitwie przeplatany rozprawą o tym który angielski jest lepszy i jak się nazywa się Shining, tj. czy Armor, czy Armour, później mamy odrobinę akcji, czyli pojedynek, chociaż bardziej przypomina to suchą relację aniżeli scenę batalistyczną, ale ok, zadanie swoje spełnia, następnie negocjacje, które prędko zostają zerwane, co doprowadziło do opisanego już przeze mnie zakończenia. I w sumie bardzo dobrze – krótko, zwięźle i na temat. Tempo sprawne, każdy kolejny fragment był krótszy od poprzedniego i też szybciej się go pokonywało, co stworzyło wrażenie, jakby akcja przyspieszała w miarę lektury, ogólnie dobrze zrealizowane dzieło, które dostarcza rozrywki, uśmiechu, no i które jakoś tam zapada w pamięci, ogólnie. Zero wrażenia niedosytu. Co nieczęsto mnie się zdarza, powiem nawet, że gdyby tekst był dłuższy, w końcu straciłby swój urok i został zapamiętany jako wielokrotne powtórzenie tego samego żartu. Nie wspominając o tym, że takie a nie inne gabaryty powodują, iż opowiadanie można przeczytać szybko, bezstresowo, w niemalże dowolnym momencie i miejscu. Bardzo dobrze. Jest to krótka, sprawnie zrealizowana historyjka, która spełnia swój cel i pozwala się rozerwać, jednakże zgrzyty formy są widoczne i niekiedy potrafią odwrócić uwagę od treści, lecz nie można powiedzieć, że rujnują doświadczenie. Warto rzucić okiem i przekonać się samemu. Jak to zazwyczaj bywa, nie mogę zagwarantować, że ten typ humoru podpasuje absolutnie każdemu, ale jak na tak krótki tekst, trudno o cokolwiek się gniewać
    1 point
  10. Miłe zaskoczenie. Ostatnimi czasy zacząłem się skłaniać ku kreacjom Celestii władczej, zdecydowanej, wymagającej, czyli władczyni kompetentnej, opanowanej, silnej i bezwzględnej. Wicie, tak na poważnie Zaglądając do niniejszego wątku, obawiałem się, że tekst najwyraźniej prezentujący Celestię zgoła inaczej średnio przypadnie mi do gustu, ale jednak nie, bardzo mi się spodobał, no i samo to, że podczas wyliczania kolejnych wpadek Pani Dnia zachowywała śmiertelną wręcz powagę (aż do końca, kiedy to wreszcie przyznaje, że nigdy z nikim nie wygrała), było zabawne, w sam raz na poprawę humoru. W tym wszystkim cieszy rola Luny, która wypada nie tylko jako ta, która sarkastycznie wypomina starszej siostrze stare kompromitacje, rzuca aluzje i wzbudza wstyd, nie tylko wydaje się być tą młodszą i denerwująca siorką, której wszystko się udaje, w fanfiku występuje także jako postać, która finalnie próbuje pomóc Celestii wziąć się w garść i podjąć jakąś decyzję, jak odważnie podejść do swojego pasma porażek i wreszcie znaleźć sposób na poprawę swojej wartości bojowej. Niuansami zostało nam nakreślone to, że Luna, o ile potrafi być zadziorna, cyniczna, wypominająca i szydząca, o tyle wie, jak podnieść na duchu i nawet jeżeli zachowuje się uszczypliwie, to czyni to tylko po to, by coś uświadomić, by sprawić, że w starszej siostrze dokona się zmiana na lepsze. Czyli jak najbardziej ma dobre intencje. I to jest bardzo pozytywne, dopełnia efektu Wiadomo, biorąc pod uwagę kolejne wpadki oraz rezultat finałowego starcia z własnymi słabościami, można odnieść wrażenie, że ta Celestia jest troszkę niczym były zawodowy „mistrz” Europy K-1 federacji WKU, El Cholesterol. W sumie, coś w tym jest, natomiast, gdy przeczytałem następujący dialog: Aż mi się skojarzył fragment legendarnego Hejt Parku z udziałem El Tosta, w którym to pokazywał on redaktorowi Borkowi pokonanych rywali, aż pan Borek zwrócił uwagę, że oni wszyscy mają ujemne rekordy, z czego jeden ma więcej porażek, niż wszyscy pozostali razem wzięci zwycięstw (ale to akurat był już inny program). Koniec końców, Celestia nigdy nie była w stanie nawiązać prawdziwej walki z klasowym rywalem, stąd jeżeli akurat nie pokonała ichniego buma, to po prostu stała sobie gdzieś z boku, od czasu do czasu próbując wykazać swoją wątpliwą moc, co zwykle kończyło się kompromitacją. W tekście mamy wymienione między innymi starcie z manekinem służącym do ćwiczeń, które... no, spoglądam do mediów społecznościowych i jutuby, budzi to skojarzenia z jednym z filmików, którego "bohaterem" jest uprzednio wymieniony pan, a w którym to ten rozprawia się z manekinem w parterze... co nie wygląda groźnie, ani przekonująco. Równocześnie kojarzy się to z walką Rafatusa z drzwiami, tamta walka również zakończyła się zaskakująco (drzwi sprowadziły znanego patostreamera do parteru i ubiły go na ziemi). Wiadomo, to tekst zagraniczny, a Coldwind zaserwował nam przekład (bardzo dobry zresztą, wszystko brzmiało po polsku świetnie i tak też się czytało, z ciągłym zaciekawieniem oraz uśmiechem, bardzo przyjemne doświadczenie), stąd raczej trudno posądzać autora oryginału o nawiązania do polskich internetowych celebrytów, ale wciąż, na naszym podwórku tekst potrafi wzbudzić podobne skojarzenia, co... sprawia, że fanfik zachowuje aktualność (w pewnym sensie), tym bardziej śmieszy i się podoba. Kolejna ciekawa rzecz związana z tymże tytułem Hm, może do jednej rzeczy bym się przyczepił, mianowicie, w jednym (chyba) momencie mamy wymienione plecy zamiast grzbietu, a z kontekstu jasno wynika, że w danej scenie biorą udział wyłącznie kucyki, co nie zawsze ma miejsce. Wcześniej przytoczyłem fragment, w którym wspomniane zostają smoki, ale w podobnym stylu mamy nawiązanie do rasy gryfów oraz zatargach z tymże jakże dumnym gatunkiem, we własnej osobie przewijają się też minotaury (w charakterze barbarii, która atakuje Equestrię), z którym to dowódcą księżniczka oczywiście przegrywa po ciosie, ale na szczęście gwardia prędko opanowała sytuację, gdy już rozgorzała bitwa... W sumie, chyba najbardziej zaskakujący fragment – gwardia królewska nareszcie na coś się przydaje i odnosi bezstratne zwycięstwo z trzykrotnie liczniejszą armią, podczas gdy trenerzy i cutmani usiłują (zapewne, tego nie ma w tekście, ale tego się domyślam) przywrócić znokautowaną Celestię do stanu funkcjonalności. Ciekawe, ciekawe, możliwe, że mieli w charakterze dowódcy zastępczego maga znającego zaklęcia, przede wszystkim oślepienie oraz wskrzeszenie, oczywiście na poziomie mistrzowskim, coby wskrzeszone jednostki po walce nie zniknęły. Sporo wiedzy musiał mieć, no i mocy, to bez dwóch zdań. W ogóle, ciekawi mnie jego zestaw umiejętności. Chyba złupił z kilka Smoczych Utopii, zanim przystąpił do walki Ucinając osobiste projekcje związane ze starciem z minotaurami, wspomnę o zatargach między siostrami, gdy te jeszcze były znacznie, znacznie młodsze. Ogółem, miło, że mimo komediowej otoczki, lekkiej formy oraz prześmiewczego podejścia do skądinąd szalenie istotnej i ważnej persony, jaką jest Celestia, fanfik próbuje wnieść co nieco do przeszłości Equestrii, mało tego, za każdym razem robi to dobrze, z polotem oraz humorem, toteż rzeczy nie nie odstają od głównego wątku opowiadania. No i miło było wyobrazić sobie małe księżniczki, gdzie starsza naraża się młodszej, na co ta odpowiada dźwignią założoną na nogę, powodując poddanie walki. Autor pomyślał zatem nie tylko o porażkach dyplomatycznych, taktycznych, ale także siostrzanych. W sumie, na dworze też jakoś nieszczególnie szło tej naszej Celestii. Zastanawialiście się kiedyś, do jakiej wpadki mógłby przyczynić się mały, praktycznie świeżo narodzony Blueblood? Przeczytajcie, a się dowiecie Co prawda nie była to najbogatsza w fajerwerki wtopa, ale jej wyobrażenie także dało masę uciechy. Wydaje mi się, że to dzięki kompetentnemu wykreowaniu postaci Celestii i Luny, ten bądź co bądź nietypowy, ale mający to i owo wspólnego z kanonem (W końcu kto podczas słynnego ślubu w Canterlocie został zoneshotowany przez Chrysalis?), posiada coś urokliwego i przede wszystkim zapewnia masę humoru, poprzez ukazanie koronowanej głowy nie tyle w krzywym zwierciadle, nie tyle jako kogoś niekompetentnego, co kogoś, kto rozpaczliwie próbuje, komu się nie udaje, ale mimo to uparcie sprzedaje swój wizerunek jako kogoś, kto cokolwiek może i kto odniósł sukcesy. W połączeniu z rolą oraz zachowaniem Luny, jak również przytoczonymi wcześniej skojarzeniami, daje to kreację, która nie trąci żenadą, nie wzbudza negatywnych emocji, gdyż kłóci się z określonymi wyobrażeniami księżniczki Celestii, ale po prostu się podoba i bawi, bo udała się w barwny, sympatyczny sposób. Ostatecznie, treść okazała się całkiem urozmaicona. Cały czas oczom czytelnika ukazuje się coś nowego, jakieś nowe wspomnienie, nowa wpadka, natomiast fakt, że rzeczy te są przeplecione z dialogiem obu sióstr (prowadzonym całkiem dynamicznie zresztą), powoduje, że nie ma miejsca na nudę, a wyobraźnia pracuje, starając się zwizualizować ten lekki jak piórko, pełen humoru fanfik, który w żadnym momencie nie zawodzi. Cóż, nie pozostaje mi zatem nic innego jak gorąco polecić ów fanfik. Mnóstwo humoru, księżniczki trochę na poważnie, a trochę w krzywym zwierciadle, między wierszami udało się wnieść co nieco do lore, przekład czytało się znakomicie, lekko jak piórko, było po prostu przesympatycznie. Nie wspominając już o rewelacyjnej atmosferze towarzyszącej czytelnikowi przez calutki tekst. Księżniczce Celestii oczywiście życzę wszystkiego dobrego i może Adam Małysz na następnego rywala
    1 point
  11. Dzisiaj krótka forma, zaledwie siedem stron. Trochę rozmyślań i wspomnień pewnego kuca w pewnym miejscu. O czym rozmyśla i co wspomina dowiecie się z samego tekstu, zapraszam do lektury: Czwarta trzydzieści
    1 point
  12. Najwyższa pora podjąć próbę skomentowania tego fanfika. Przyznam, że czytałem to opowiadanie niedługo po premierze i powracałem do niego nie jeden raz, w zależności od nastroju, no i swojej obecnej sytuacji. Zatem już na wstępie pragnę zaznaczyć, że owszem, tekst podejmuje tematy trudne, życiowe, takie, które w mniejszym lub większym stopniu dotykają chyba każdego z nas, a już na pewno obił się nam o uszy taki ktoś, komu przydarzyło się coś podobnego. Skutki tej zjeżdżającej w dół spirali mogą być różne, od powrotu na szczyt po zjazd jeszcze niżej, od odbudowy samego siebie i odmiany życia, po jego tragiczne zakończenie. Muszę przyznać, że zgadzam się zarówno z głosami krytyki, jak i opiniami, które są fanfikowi przychylne. Sam mam dosyć... sprzeczne odczucia względem treści, co chyba idealnie nawiązuje do tego, że choć wielokrotnie podchodziłem do napisania komentarza, jakiegokolwiek, zwykle nic z tego nie wychodziło. Zresztą, opinia także mnie się zmieniała, zacząłem z czasem dostrzegać nowe rzeczy, a znane już detale nabierały nowego wymiaru. W tym sensie, tekst jest płynny, co w połączeniu z trudną, życiową, powiedziałbym wręcz że boleśnie wiarygodnie zrealizowaną tematyką, sprawia, że „Czwarta trzydzieści” nie pozostaje odbiorcy obojętna. Tekst rozpoczyna się dosyć... standardowo, by nie powiedzieć, że sztampowo. Ot, zastajemy głównego bohatera, będącego jednocześnie narratorem tejże smutnej historii, w trakcie refleksji, oczywiście nad kieliszkiem czystej (Dobrze zapamiętałem?), rzecz rozgrywa się w barze, obowiązkowo o późnej godzinie. W tej materii nic nadzwyczajnego. Z jednej strony miałem takie edgy wrażenie, coś jak przy oryginalnej „Exanimie”, a drugiej jednak, o ile wydawało mnie się to sztampowe, o tyle trudno odmówić temu realizmu – o ile ktoś nie jest abstynentem, gdyby spotkało go coś podobnego, zapewne sam zajrzałby do kieliszka, niekoniecznie w barze, być może w domowym zaciszu, samotnie, ale jednak. Zatem otwarcie to jest nieco sztampowe, ale realistyczne. No bo człowiek w sumie jest słaby, zwłaszcza w obliczu dramatu, tym bardziej jeśli dotyka go bezpośrednio, wymuszając podjęcie decyzji, których nie chce podjąć w ogóle. Autor z czasem wyjawia nam, co tak bardzo trapi głównego bohatera, dlaczego to sprawa osobista, skąd jego przemyślenia i załamanie, no i dlaczego stara się to wszystko utopić w alkoholu. Okazuje się, że jego bliskiego przyjaciela, który jest dla nieco niczym rodzony brat, spotkał wypadek, w wyniku którego ten stracił wszystko, włączając w to chęci do dalszego życia. Ponieważ pozostał mu tylko ów przyszywany brat, najlepszy przyjaciel, zwraca się do niego o pomoc, lecz ten, jak czytamy, nie potrafi zdecydować. To znaczy, bardzo długo nie potrafi zdecydować, aż w końcu przychodzi tytułowa godzina czwarta trzydzieści, kiedy to narrator stwierdza, że jednak podjął decyzję. Jaka to decyzja? Nie mam pojęcia, albowiem w tym miejscu opowiadanie się urywa, zostawiając nas z otwartym zakończeniem oraz wyobraźnią. Wygląda na to, że autor chciał nas skłonić do refleksji, abyśmy spróbowali wczuć się w sytuacje protagonisty, wejść w jego myśli i skórę, by ostatecznie wyjść z własną decyzją i własnym rozwiązaniem dramatu, o którym czytaliśmy przez te bodajże siedem stron. Aha – a co to za dramat, to nie chcę spoilerować... Jeszcze? Przede wszystkim, muszę pochwalić formę oraz wykreowany klimat, za sprawą którego tekst wydaje się „ludzki”. Jakby to nie były te wesołe, kreskówkowe postacie będące kucykami, tylko z autentycznymi problemami, ale prawdziwi ludzie, z prawdziwymi, ludzkimi problemami, zachowujący się w sposób zrozumiały tylko dla ich samych, bo tylko oni wiedzą, jak to jest i jak się z tym czują. Bo najlepiej samych siebie znają tylko oni. Utrzymuje się to przez całe opowiadanie, zgrzyta mi jedynie to, jakim cudem bohater pozostał przy trzeźwym umyśle, ba, najwyraźniej nieźle sobie radził z funkcjonowaniem/ poruszaniem się, pomimo – jak rozumiem – spożytego mocnego alkoholu, którego przecież musiało się przelać dosyć dużo. No nic, taki nitpick z mojej strony. Nie wchodząc w szczegóły i też nie chcąc urządzać tutaj mini wykładu odnośnie własnej sytuacji życiowej, prywatnych odczuć i problemów, muszę zaznaczyć, że w żadnym momencie nie poczułem się ani trochę urażony, nie miałem też myśli, że autor porywa się na pisanie o czymś, o czym nie ma pojęcia. Tekst w paru miejscach jest trochę edgy, lecz nie osiągając przy tym poziomu przesady, po którym rzeczywiście mógłby się okazać obraźliwy, czy to dla osób cierpiących na depresję, czy rozważających w przeszłości samobójstwo. Wręcz przeciwnie – uważam, że Bester jak najbardziej ma warunki, by takie problemy podejmować w swojej fanfikcji, wie jak o tym pisać, by brzmiało to realistycznie i życiowo, poważnie, ale z domieszką tego... „pieprzu”, który może symbolizować nerwy, powodowany bezsilnością gniew, to nieznośne uczucie upływającego czasu tudzież poczucie beznadziejności. Stąd nie rozumiem ani trochę, dlaczego postanowił to rozpisać na zaledwie siedem stron. Historię poznajemy tylko z jednej perspektywy, co nie ma wpływu na to, że nie wiemy nic a nic o tych postaciach. Nie widzimy ich interakcji, jedynie wspomnienia, lecz tylko głównego bohatera, a przecież co kuc, to opinia. Każda ze stron może przeżywać ten dramat inaczej i każda potrafi upatrywać wyjścia z trudnej sytuacji w czymś innym, bo jest ciężko, ale możliwych rozwiązań jest cała masa. Jedne bardziej przyziemne, drugie nietypowe. Jedne logiczne, drugie pozornie zupełnie od czapy. Ale dla każdego z osobna, wszystko może mieć różne znaczenie i tak samo różna może być hierarchia wartości. Stąd uważam, że w tak krótkiej formie, ów pomysł wiele traci. Chciałbym wniknąć także w myśli wspomnianego najlepszego przyjaciela, a może i jego rodziny. Chciałbym wiedzieć więcej o tym, jak było przed wypadkiem, a jak zaraz po nim. Jak zareagował każdy z nich na złe wieści. Jak początkowo sobie z tym radzili. Czy próbowali walczyć, jakoś żyć normalnie, a może działo się coś zupełnie innego? Możliwości na realizację zarówno [Slice of Life] jak i [Sad] jest tutaj od groma. Ale autor nie zdecydował się nam ukazać problemu z innych perspektyw. Dlaczego nie? Z drugiej strony, to, że nikogo nie poznajemy z imienia, ma tę zaletę, że w tym kontekście mógłby to być każdy, co współgra z prawdziwym życiem. Przecież znamy takie osoby. Mijamy je codziennie na ulicy, widujemy w okolicy, w sąsiedztwie, nie zawsze trzeźwych, lecz gdybyśmy wiedzieli z czym muszą się zmagać, być może nabralibyśmy zrozumienia. Albo sami spróbowali pomóc. Może przestaliby być dla nas bezimienni. No właśnie – to wszystko zawsze zależy od wszystkiego, jest niejednoznaczne i może być postrzegane różnie, ale autor po prostu nam tego nie opisuje. Wielka szkoda. Nie wspominając o tym, że część wymienionych zdarzeń wydaje się następować... trochę za szybko. Powiedzieć, że jest niedosyt, to jak nic nie powiedzieć, chociaż w kontekście podejmowanej tematyki, to chyba nie jest odpowiednie słowo. Forma zawiodła, nie uciągnęła koncepcji, nie poradziła sobie z ukazaniem pełnego spektrum możliwości i emocji, po czym my, odbiorcy, pozostalibyśmy naprawdę skołowani, bo w sumie nie mielibyśmy pojęcia jak postąpić, chyba, że w dniu lektury mielibyśmy bagaż podobnych doświadczeń. Czego nikomu nie życzę. I to chyba właśnie mój największy zarzut, a może po prostu nie zrozumiałem, co autor miał na myśli. Nie chodzi o to, by zastanowić się, a jak postąpilibyśmy my, lecz by nakreślić sytuację z pozoru bez wyjścia, a potem subtelnie zwrócić uwagę, że wszystko jest niejednoznaczne i że każdy przeżywa to po swojemu, nie skłaniając do wyboru, ale do przemyśleń pod takim kątem, że... stajemy się uczuleni na pewne problemy rodzinne, osobiste dramaty. Nie potrafimy wybrać, ale potrafimy rozpoznać, że ktoś może pewne rzeczy rozumieć inaczej i chcieć czegoś innego. Wskazać jedynie, że warto próbować i rozmawiać. Nie oceniać wszystkiego po swojemu, ale umieć postawić się w czyjejś sytuacji. Poszukać pola wspólnego. Cokolwiek. Tak jak byłem skonfliktowany od lat, tak jestem skonfliktowany i teraz. Nie do końca jestem zadowolony ze swojego komentarza, ale jakbym miał pisać dalej, to bym pisał i pisał, aż całkowicie rozmyłoby się to, że chodzi tutaj o ocenę pewnego fanfika. Na swój sposób ważnego, na swój sposób refleksyjnego, zwracającego uwagę na coś, co niestety współcześnie jest codziennością, a na co wciąż tak wielu bywa ślepym. Włączając w to grono również najbliższych. O tyle istotnego, że często problem jest kompletnie niezrozumiany i pomoc nie przychodzi albo w ogóle, albo w nieodpowiedniej formie, albo za późno. W jakimś sensie ponadczasowego, bo podobne, trudne do przełknięcia rzeczy przytrafiały się kiedyś, przytrafiają teraz i zapewne będą przytrafiać się dalej. Niezwykle trudno mi polecić opowiadanie komukolwiek, nie dlatego, że jest ono słabe, ale dlatego, że jest trudne i życiowe, lecz nie rozwija przy tym pełni swoich możliwości, ucząc nas czegoś. Albo po prostu przypominając o czymś. Bester miał świetny pomysł, najlepsze ku temu warunki oraz styl, lecz wybrał formę, która po prostu tego nie uciągnęła. Oceniając na chłodno, powiedziałbym, że to poważny średniak skłaniający do przemyśleń, podejmujący trudny temat w sposób całkiem odważny, acz szanujący czytelników. Na gorąco... powinno być tego więcej. Problem, choć ukazany z powagą, został według mnie nieco... spłycony? Sam nie wiem. Ostatecznie, jest to tekst, który trudno ocenić, ale który chyba jednak warto przeczytać samemu i na spokojnie się zastanowić. No właśnie – samo to, że ma on swoich zwolenników, jak i przeciwników, a także odbiorców, którzy czują się tak gdzieś pośrodku, świadczy o tym, że podejmowany w opowiadaniu problem nigdy nie jest jednoznaczny, najczęściej sprawa jest wielowymiarowa, a skoro tak, to jeszcze ma nie jednego uczestnika, a całą ich grupę, z której każdy może widzieć wszystko inaczej. Czuć się odpowiedzialnym albo nie. Bo nie ma dwóch takich samych uczestników danej sprawy. To, czego nie ma w fanfiku (a powinno być), chyba znajduje odzwierciedlenie w komentarzach. I chyba można to odebrać jako pewien sukces. Sukces, którego ofiarą stało się to opowiadanie.
    1 point
  13. Oto i jest, kolejna superprodukcja od Bestera! Po inspirowanych faktami, przepełnionych dramatyzmem, refleksją o obecnym stanie naszego społeczeństwa oraz troską o przyszłość „Wspomnieniach Korektora”, pora na ugryzienie podobnego tematu, tym razem od strony lektorów – tych nie aż tak cichych bohaterów dnia codziennego, dzięki którym nasze opowiadania ożywają, a napisane przez nas postacie przemawiają, co prawda słowami, które sami wcisnęliśmy im w usta, lecz nie zawsze pozostając w domyślnym spektrum emocjonalności. Myśleliście, że macie w głowie swoje historie? Poczekajcie na autentyczny lektorat – nie macie pojęcia, jak to brzmi i jak jest naprawdę A jak jest naprawdę, to próbuje nam przybliżyć niniejszy tekst. Lektorowanie nie okazuje się bowiem takim lekkim kawałkiem chleba. Już nie pamiętam, jak to było poprzednim razem (a jestem zbyt leniwy, żeby sprawdzić) ale przy „Byliśmy Lektorami” wyobrażam sobie, że narratorem, osobą mówiącą w tekście, jest sam Bester, dzięki czemu całość nabiera nowego, osobistego wymiaru. A przy okazji jest jeszcze więcej śmiechu. Przede wszystkim, niczego nie można robić porządnie bez należytego uzbrojenia pracy. Wybór sprzętu, software'u jest bardzo szeroki, wszystko ma swoje osiągi, plusy, minusy, ale także cenę. Z opowiadania możemy dowiedzieć się, że wybór odpowiedniego mikrofonu, miksera itd to nie jest wyłącznie kwestia wydania określonej sumy, niekiedy jest to prawdziwa wojna, choć rozgrywająca się w internecie, na Discordzie. W tekście przewija się nieśmiertelna i chyba od lat kultowa Elektroda, zaś okrzyki bojowe zwolenników danego sprzętu przypominają stare wojny konsolowe/ komputerowe. Coś podobnego do „Sega does what Nintendon't”, ale i przywodzącego na myśl nasze polskie „Atarowca wal z gumowca”. Tak, tak, wiem, było też „Komodorowca”. Było i tak, i tak Lecz to tylko wierzchołek góry lodowej. Chcąc zdobyć środki na sprzęt najwyższej jakości, aspirujący lektor musi być gotowy na szereg wyrzeczeń, oczywiście opisanych w opowiadaniu. Musze przyznać, że poczułem nostalgię. Papier toaletowy za złoty czterdzieści dziewięć? Kilo paróweczek za trójkę? Ech, ale to wszystko kiedyś było tanie... Położenie swojego własnego, amatorskiego, kameralnego studia nagrań też nie jest bez znaczenia. Przez pewien czas na tym właśnie skupia się humor opowiadania – uroki nagrywania w bloku. Wraz z wrzeszczącym pupilem (biedny ten kotek, tak swoją drogą), udziela się sąsiedztwo, nie tylko koneserzy napojów wyskokowych czy testerzy denaturatu, ale i monitoring osiedlowy, nie zabraknie sąsiada uprawiającego dzikie walenie w grzejnik, na co protagonista nie zostaje obojętny. A to dopiero początek. Wszystko przeplatane jest wspomnieniami z wielu innych, nie tylko tych codziennych zdarzeń, w wyniku których profesja lektora, nawet amatorskiego, urasta do rangi czegoś, za co należy się order Virtuti Militari. Jedni mają za powstanie, drudzy za teściowe, jeszcze inni za lektorowanie Dosyć długo ma się wrażenie, że tekst jest oderwany od... może nie fandomu – wszakże dwukrotnie zostają wplecione fragmenty z kucykowej fanfikcji – ale od naszego środowiska, toteż bardzo się ucieszyłem, gdy w końcu został wspomniany legendarny Misiek200m, a potem Dex czy Wilczke, przy której nie zabrakło małej teorii spiskowej Oczywiście wszystko przedstawione z humorkiem i szacunkiem, bardzo sympatycznie. FlutterFana niestety nie kojarzę w ogóle. Ale jest w tekście. Opowiadanie w zasadzie się urywa, ale zostało to wyjaśnione fabularnie. Serio myśleliście, że ten fundusz mikrofonowy to z oszczędności na jedzeniu i komunikacji? ;P Tekst nie jest długi, czyta się go wartko i z uśmiechem, chociaż nie każdemu ten typ humoru podpasuje. Jest bardzo... no, po polsku – jest to nasza rzeczywistość z blokowiska wzięta, z całą swoją wulgarnością, impulsywnością i groteską. Ktoś powie, że wszystko opiera się o stereotypy, że te czasy już minęły, ktoś inny odpowie, iż w zeszłym tygodniu pani Halinka go skrzyczała z okna. Ma to swój urok i klimat. Taka tam, szara, osiedlowa rzeczywistość, fajnie zestawiona z marzeniami o zostaniu prawdziwym spikerem radiowym i autentycznej karierze, której jednym z wielu symboli mogłoby być spotkanie z Wielką Trójcą Polskiego Lektorstwa. W zasadzie, nawet nie trzeba siedzieć w naszym fandomowym półświatku, by załapać o co chodzi. Oczywiście warto, wówczas wiadomo kim jest np. taki Dex, ale i bez tego przekaz jest jasny jak słońce. Wszystko wydaje się przerysowane ponad miarę, jednakże jakby to rozważyć na chłodno, zachowanie narratora, jak i jego reakcje, nie powinny wzbudzać zdziwienia. Sama lektura, z perspektywy twórcy, który pisze teksty do lektorowania oraz słuchacza tychże (i nie tylko) czytań, była lekka, przyjemna, zabawna i w żadnym momencie nieprzesadzona. Wbrew pozorom, przerysowanie to nie to samo co przesadzenie z czymś i gdyby opowiadanie przeciągnęło się, to podejrzewam, że te przerysowane, ale wiarygodne żarty w końcu zaczęłyby mnie nużyć, a tak jak jest teraz, autor osiągnął idealny balans. Nie za dużo, nie za mało. Forma jest lekka i potoczna, co pasuje, no bo w tego typu tekstach jakieś wyszukane słownictwo tudzież zabiegi stylistyczne niekoniecznie są czymś pożądanym. Nie jest zaburzone flow czytania, może poza kilkoma onomatopejami, które nieco się przeciągają. Ale poza tym, jest w porządku. Wprawdzie Midday Shine zaróżowiła swego czasu poszczególne partie tekstu, ale poza tym, poważniejszych błędów nie uświadczyłem. No i nie ma co ukrywać, tekst jest takim duchowym następcą „Wspomnień Korektora”, co jest sympatyczne i się podoba, po prostu. Ciekawe co zmajstruje autor, kiedy przyjdzie mu domknąć trylogię „Byliśmy Lektorami” z pewnością okaże się ciekawe samym lektorom, jak również osobom aspirującymi, choćby do otrzymania rangi głosu na Kąciku Lektorskim. Niewykluczone, że zwykłym pisarzom czy korektorom także wyda się to przyjemną, lekka komedyjką. Co do reszty potencjalnych odbiorców, to naprawdę zależy, ale myślę, że warto rzucić okiem, ot, dla rozrywki
    1 point
  14. A zakończę ten mały maraton pierwszym tłumaczeniem ze stajni Arjena, oryginał jak widzę pochodzi z 2012, czyli sprzed dekady. Młody fandom, zamierzchłe czasy, zatem pozostaję w poprzedniej epoce. Zresztą, czego niby miałbym się spodziewać, przeskakując z „nowszych” przekładów do tego pierwszego? Oj tak, istna machina czasu. Opowieść o Fluxie to nic innego, jak kolejna historia o tym jak do Equestrii trafia pewien człowiek, nie poznajemy jego prawdziwego imienia, ale istotnie jest to tytułowy Flux, no zupełnie szczerze muszę przyznać, że pomysł, by powiązać tę „ksywkę” z nadzwyczajną właściwością jego kucykowej formy jest sam w sobie dosyć ciekawy. Co jednak nie zmienia faktu, że jest to kolejny odcinek z sagi „Oglądałem serial MLP, potem trafiłem do Equestrii i zostałem alikornem!” Spokojnie, spokojnie, to nie koniec klisz. Jak się okazuje, nasz bohater cierpi na zanik pamięci (ale coś nie do końca, o tym trochę później), ale nie ma strachu, bo księżniczki i Mane6 są tuż obok, by we wszystko go wprowadzić, pokazać mu Ponyville, zapoznać się, a przy okazji nauczyć magii i wdrożyć w zwykłą codzienność. W tle oczywiście przewija się Discord, który ma w zanadrzu mhroczny i złowieszczy plan, bynajmniej nie jest dziełem przypadku to, że Flux trafił do Equestrii i stracił pamięć. Ale jaki to plan? Tego najprawdopodobniej już nigdy się nie dowiemy. Autor, z tego co widziałem na FiMFiction, porzucił opowiadania, a Arjen przetłumaczył całą dostępną w ramach tego tytułu zawartość. Czego w sumie nie żałuję ani trochę, bo o ile zaczęło się zwyczajnie, o tyle im dalej, tym trudniej mi się to czytało. Nie tylko z uwagi na formę (za momencik opiszę co jest nie tak w tej materii), ale i treść, może jest to trochę nie fair z mojej strony, no bo opowiadanie ma już swoje lata, niemniej uważam, że akurat ta historia nie zestarzała się najlepiej, nie okazała się tak wciągająca co inne, podobne fanfiki pisane naokoło roku 2012, no i gdyby nie to, że wypisywałem sobie co ciekawsze cytaty, mógłbym mieć kłopot z wyłapaniem z niej czegokolwiek. Ale jakoś się udało. Opowiadanie, niestety, jest takie, o którym można zapomnieć (ang. forgettable), a szkoda. Zawsze szkoda, kiedy autor próbuje, ale tekst sobie nie radzi, tym bardziej po upływie czasu. A skąd wiem, że próbował? Z jego notek, które Arjen był łaskaw przetłumaczyć A tekście przewinie się jeszcze trochę typowych dla młodego fandomu klisz, ale to jeszcze nie jest takie najgorsze. W końcu to stara historia. Pierwszy rozdział trochę mnie zmylił, bo na pierwszy rzut oka, o ile zamiast półpauz zobaczyłem dywizy, o tyle tekst był wyjustowany i nawet miał akapity, co pozwoliło mi łudzić się, że forma jeszcze jako tako da radę. Zacząłem czytać i szybko zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Cóż, nie mam szczęścia do wykopków, co zresztą objawiło się przy poprzednim evencie komentarzowym i ostatnich wykopaliskach, które sobie urządziłem „Się nie była zbyt przyjemna”. To jeden z wieeelu błędów, na jakie natrafimy w trakcie lektury. Poza tym, „odruchowo pomyślała”? Prędzej to chyba instynktownie, ale to przekład, więc niewykluczone, że to kwestia tego jak został napisany oryginał. Ewentualnie tłumaczowi zabrakło lepszych określeń. Jeden z wielu przykładów jakiegoś przedziwnego wariantu wielokropka – ze spacją przed i po nim. Poza powtórzeniami, to zdanie nie brzmi dobrze. Rzekłbym, że wręcz jest niezrozumiałe, wewnętrznie sprzeczne. Naprawdę, nie wiem co miał na myśli autor/ tłumacz. Czegoś w tym zdaniu brakuje. Albo nie dość, że czegoś brakuje, to jeszcze coś poszło nie tak z odmianą. Powtórzenia, one są wszędzie „Nie mogłybyśmy”, tam są same postaci żeńskie „Tę” sugestię. I znowu powtórzenie! Jeżeli na miejscu był korektor, to z całą pewnością on nie był niczego świadomy. Abrakadabra, to czary i magia! Dla niezorientowanych - chodzi o powtórzenia. Więcej magii się nie dało? „Wyrazie”, no i powtórzone „się”. No co jest? Co robi przecinek przed „i”? Jedynym „i” w zdaniu? „Znikał, gdy się z nią stykał” brzmi jak wers z jakiej piosenki typu disco-polo. Powtórzone „się”. Poza tym, raz jest „traci”, za chwilę „zbliża”, a potem „znikał”. Pomieszanie czasów Pomijając te nawiasy, ta interpunkcja to iście intrygujący artefakt. To brzmi bardzo źle. I brakuje literki. Widzicie gdzie? No proszę. Społeczność potrafi spierać się o kucykową anatomię, czy się tego trzymać, a jeżeli tak to do jakiego stopnia, a tu nagle okazuje się, że konie mają skrzydła z aksamitu. A teraz jest „ono” Wszystkie powyższe kwiatki pochodzą z rozdziału pierwszego. Mało? A co, jeśli powiem Wam, że nawet jak na moje oko (a nie jestem korektorem), jest to zaledwie jakaś ćwiartka tego, co się wyprawia w tekście? Jeszcze mało? No to uwaga – to dopiero połowa rozdziału. Połowa! Co nas czeka potem? Tym razem na skromnie, no bo jakbym miał pokazać wszystkie przykłady, prościej byłoby zacytować cały fanfik. Albo odesłać do pierwszego posta. Zbiorczo – w rozdziale drugim brakuje akapitów, interpunkcja padła ofiarą zuchwałej napaści, tylko kilka przecinków przeżyło, półpauzy poszły spać, brakuje kropek, zwroty do poszczególnych postaci bywają rozpoczęte wielką literą jakby była to korespondencja, plus różne niezrozumiałe dla mnie zabiegi w formatowaniu, sam nie wiem, czy to wyszło przypadkiem, czy było celowe. To mi wygląda na jeden z wielu tych, no... wpadek fleksyjnych? Pamięta nazwę planety, jej podział (z grubsza), skąd się wziął... Wiadomo, najlepsza amnezja to taka, po której to i owo można zapamiętać. Służby. Meteorologiczna. Nie-wiadomo co się stało z kropką. Rozdział trzeci to też niezły numer. Zwłaszcza te sporadyczne, losowe pogrubienia dywiz. No i wzywanie Boga na daremno. Jednak kuce w coś wierzą, ciekawe. Oczywiście akapitów i takich tam nie uświadczymy, bo po co. Ano, zapomniałbym. Chociaż bohater jest w Ponyville pierwszy dzień, dopiero co się zmienił w kucyka, oczywiście uczy się magii w błyskotliwym, zawrotnym tempie, aż sama Twilight (przypomnijmy – wybitnie uzdolniona, wyjątkowa, ucząca się wiele lat pod okiem Celestii) jest zaskoczona. Oczywiście, że tak! Dawno nie było błędów. „Ze Twilight, Applejack...” no i ten, Spajkeejem. Ten apostrof przy „Armor” i ten przypis od tłumacza. Gdyby był to felieton czy coś w tym rodzaju, to spoko, ale to fanfik. Literatura. Może by tak przypis? Mógłbym wymieniać, cytować jeszcze długo, ale myślę, że nie ma takiej potrzeby. Forma po prostu nie istnieje. To znaczy, istnieje, ale akapity, półpauzy, znaki interpunkcyjne, polszczyzna, to wszystko są pojęcia abstrakcyjne, co notorycznie odwracało uwagę od treści. Przez co mocno stracił klimat. Którego zresztą nie szło poczuć. Cóż, pierwsze tłumaczenie Arjena, wybaczamy Natomiast, jak sobie przypomnę pozostałe przekłady, to chyba „I Love You, Princess Luna” prezentuje się najlepiej. Co jednak... nie jest zbyt imponujące, gdyż tamten tekst przecież też miał swoje problemy. Szkoda, że w pewnym momencie te przekłady się skończyły. Bo widać, że tłumacz zdobywał doświadczenie, jakoś sobie to szło. Ciekawe, jakby się to rozwinęło, gdyby tłumaczył dalej, a może i pisał. Ogółem, dobrze się tego nie czyta, ale plusy swoje ma. Na przykład, pomysł, by Applejack mówiła śląską gwarą, uważam za dobry, w praniu wyszło to całkiem sympatycznie, no i jakichś szczególnych problemów ze zrozumieniem jej wypowiedzi nie uświadczyłem. Miało to swój klimat, nie powiem, że nie. Zwłaszcza gdy to usłyszałem uszami wyobraźni. Zresztą, sam innym razem popełniłem coś podobnego, chociaż postawiłem na coś typowo góralskiego. No i charaktery Mane6... Co by nie mówić, po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw”... są w porządku. Naprawdę. Jest parę naiwnych, kreskówkowych, ale uroczych momentów, które próbują zbudować nastrój. Zresztą, jeżeli już coś da się poczuć, to jest to ten stary, niewinny fandom, nad którym zdaje się ciążył jeszcze cień „kapkejksów” i takich tam. To jest fajne, mimo wszystko. Ostatecznie, trudno mi wyobrazić sobie miejsce dla tego fanfika we współczesnym fandomie, może on się wydać... ciekawy jako relikt z dawnych czasów, ale nawet dzisiaj, kiedy od czasu do czasu powstaje coś podobnego, coś na podobnych motywach... Może pod kątem formy czy ogólnej kompozycji jest lepiej, ale tej iskry old schoolu brakuje. I to jest chyba największy atut niedokończonej historii Fluxa, jak na współczesne czasy. Nic więcej nie da się na ten temat powiedzieć.
    1 point
  15. No i w końcu dotarłem. Opowiadanie, które, jak sądzę, pamiętam z 2013... i które po latach czytałem powtórnie, w związku z jednym z fanfików, przy którym miałem przyjemność pomagać. Chodziło o szybką analizę porównawczą i odpowiedź na parę pytań, nic więcej. A teraz przeczytałem znów i tym razem nie ma już ucieczki – trzeba to skomentować W fabule tej nie aż tak długiej historyjki pierwsze skrzypce gra księżniczka Luna. Jak się okazuje, autor nie wybiegł w przyszłość zbyt daleko i od jej powrotu nie upłynęło zbyt wiele czasu, stąd kucyki doskonale pamiętają jej poprzednią formę oraz zło, do jakiego próbowała się dopuścić. Przez to Luna czuje się nie tylko odrzucona, ale i niekochana, ba, niezdolna do miłości. W typowo romantycznym stylu, w tekście pojawia się wzmianka, że jej serce jest skute lodem. Ale oto na horyzoncie pojawia się ktoś, kto żywi do niej prawdziwe uczucie. Początkowo księżniczka nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz w miarę jak poznaje swojego adoratora, zaczyna rozumieć, że potrafi kochać i sama może być kochana, dzięki czemu wyzbywa się poczucia bycia gorszą, skażoną, skazaną na samotność. Jak zapewne zdążyli się Państwo domyślić, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Jeżeli ktoś jeszcze się łudził, część druga – „Ostatnie myśli” – powinna definitywnie pozbawić wątpliwości. Okazuje się, że w księżniczce Lunie skrycie podkochiwał się pewien gwardzista, którego wprawdzie nie poznajemy z imienia – jedynie z poprzedniej profesji – czego jednak nie traktuję jako minus. W ten sposób, to mógł być każdy, co zdaje się dobrze współgrać z głównym przekazem tej opowieści. O tym nieco później. Jednakże nasz bohater nigdy nie wyjawił księżniczce tego, co do niej czuje. Stąd też, ta nie miała o niczym pojęcia, dopóki pewien żołnierz – przyjaciel tegoż gwardzisty – przekazuje koronowanej głowie jego dziennik, wspominając jedynie tyle, że on by tego chciał. Tak oto Luna zagląda w myśli ogiera, który się w niej zakochał, odkrywając, że uczucie, jakie do niej żywił, było autentyczne i szczere. Nie mija wiele czasu, zanim je odwzajemnia... z jakiegoś powodu. Chociaż jest za późno. Wraz z kolejnymi wpisami, Luna odkrywa tego gwardzistę również jako poetę i filozofa, jednakże tym, co zwraca uwagę czytelnika, jest to, że ów jegomość przez całą służbę toczył wewnętrzną walkę, ostatecznie wybierając poświęcenie i obowiązki ponad płonące w jego sercu uczucie... Hm, naprawdę to napisałem? Być może zapytacie, ale skąd ten żołnierz miał osobisty dziennik zakochanego w Lunie gwardzisty, w ogóle, co się z nim stało? Jak już pisałem, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Luna pewnie i tak by przeżyła swojego adoratora, lecz ten zdecydował się poświęcić własne życie, by osłonić księżniczkę przed błyskawicą wyczarowaną przez pewnego nieznajomego, który najwyraźniej nienawidził Luny tak bardzo, że postanowił ją wykończyć, niż ta na powrót zdążyłaby przybrać formę Nightmare Moon. Myślę, że opowiedziałem już dosyć. Pozostały jeszcze niuanse, ale te możecie poznać sami, o ile zdecydujecie się na lekturę. Swoją drogą, pierwsze wrażenie nie jest zbyt dobre, aczkolwiek to nie wina tekstu – po latach różne osoby skaszaniły tekst dziwnymi sugestiami, ale na szczęście tylko na etapie prologu i da się temu błyskawicznie zaradzić, wybierając opcje wyświetlania, do czego oczywiście namawiam. W każdym razie, jest to całkiem ładne opowiadanie, pisane najgłębszymi emocjami, skupione mocno na przemyśleniach wewnętrznych zarówno tajemniczego gwardzisty, jak i księżniczki Luny, sama relacja zaś, jest klasycznie oparta na tym, jak wiele tych dwoje dzieli, by na samym końcu okazało się, że gdyby rzeczy potoczyły się inaczej, zapewne byliby razem. Nic nowego, nic odkrywczego. Opowiadanie głównie eksploruje uczucia Luny i stara się ukazać, jak miłość jest w stanie odmienić kuca – zwłaszcza, gdy ten, zważywszy na trudną przeszłość, nie ma nadziei na to, że będzie w stanie odnaleźć się pośród innych. Z tym aspektem kreacji głównej bohaterki jednocześnie mam problem i nie mam problemu. Problem polega na tym, że wydaje mnie się to mocno naciągane, skrajnie wręcz naiwne, że odwzajemniła uczucie (notabene do kogoś, kogo w sumie w ogóle nie znała) po tym, jak przeczytała osobisty dziennik – uznając, że na tej podstawie jest w stanie jego właściciela pokochać, zrozumieć, że go poznała i wie, co czuł. Natomiast problemu nie mam o tyle, iż domyślam się, jakie było zamierzenie autora – Luna przekonana o tym, że już nikt jej nigdy nie zaufa, nikt jej nie docenia, nikt nie pokocha, tak bardzo potrzebowała podobnej formy wsparcia, że nie patrzyła na to, czy faktycznie tego kogoś w ogóle kojarzy wizualnie, czy tego kogoś znała jakoś bliżej, bo wystarczyło samo wyznanie miłości. Dowód na to, że jednak może być kochana i że warto żyć dalej. W tym kontekście, nie traktowałbym relacji z jej strony jako czegoś... autentycznego, ale raczej jako wyolbrzymioną, łzawą formę podziękowania za napisane w dzienniku słowa. Wątek znajduje swoją kulminację w dwóch ostatnich częściach, gdzie nawet przewinie się Celestia. Relacje między siostrami zostały opisane oszczędnie, ale wiarygodnie i całkiem klimatycznie, Lunie da się współczuć, a do Celestii zapałać sympatią za to, jak wspiera siostrę. Jednocześnie odnosi się wrażenie, że w tej pierwszej dokonała się jakaś przemiana. Wydawała się jakaś taka... szczęśliwsza? Spokojniejsza? Pogodzona? Klimat jak najbardziej jest i muszę przyznać, iż był to kolejny powiew old schoolu, natomiast jeśli oceniać to na chłodno, to najbliżej mi do opinii Testara. Opowiadanie z całą pewnością kreowane było na „wyciskacz łez”, tekst romantyczny, sentymentalny i refleksyjny zarazem, co przy takie formie w sumie się udało, choć dla mnie osobiście opowiadanie było w paru miejscach mdłe. Chyba głównie za sprawą słownictwa. Na przykład: Co swoja drogą trochę kontrastuje z fragmentami, które na pewno były pisane na poważnie, lecz przez memy czy swe brzmienie okazały się nieco... nie chce powiedzieć śmieszne, ale na pewno trąciły groteską. A ja wiem, jak wygląda kredens. Wiem też, jak dobrze nadaje się do rzucania. Każdy kiedyś umrze. A rodzice i starsza siostra to pies? No i jeszcze jedna rzecz: Co do artystycznej duszy gwardzisty zapewne zdania będą podzielone, lecz jeśli chodzi o jego filozoficzne oblicze, to jestem nieco skołowany. Czy coś przeoczyłem? Gdzie, gdzie to jest? Serio, nie widzę. Czy Luna wysnuła ten wniosek na podstawie wpisów, których my, jako czytelnicy, nie poznaliśmy, czy po prostu, ech, na intuicję wiedziała, że ów ktoś oprócz niej umiłował sobie mądrość? W sumie, motyw z gwiazdami na koniec był sztampowy. Ale przynajmniej zrealizowany zwięźle i w odpowiednim nastroju. Niech będzie. Całkiem ładne. Pozostała jeszcze forma, która jak na swoje lata trzyma się naprawdę nieźle, choć bolą powtórzenia (zarówno „Cię”, „Ciebie” jak i dosyć częsty title placement), czy brakujące znaki interpunkcyjne, głównie przecinki, lecz i paru kropek tez zabraknie. Plus rzeczy w stylu: Zleceniodawczyniami jak już. Niemniej, nie znalazłem w tekście niczego, co skutecznie odwracałoby moją uwagę od treści, która, jak na to, czym jest, chyba do dziś się broni i daje się lubić. Jest to prosta, całkiem ładna historyjka, pisana „na poważnie”, zgłębiająca emocjonalną stronę Luny, starająca się nam ukazać jak rozbita i załamana była to postać, aż niespodziewanie okazało się, że jednak może być uwielbiana, kochana. Przekaz jest prosty, ale zawiera się w szeroko pojętej konwencji bajkowej w tym sensie, że promuje miłość, szczerość, poświęcenie wyższym wartościom itd. Chociaż tekst miejscami za bardzo usiłuje przyprawić czytelnika o łzy w oczach (u mnie bez powodzenia, zamiast tego miałem lekkie mdłości), jest to dzieło, do którego można powrócić nawet po latach i przy którym w sumie miło się spędza czas. Nie mam nic do tego typu historii, ale osobiście wolę, gdy obok wątku romantycznego przewija się na równych zasadach np. tajemniczość, najlepiej przyprawiona mrokiem. Jak w "Grzechach księżniczki Cadenzy". Aha – dlaczego uznałem, że uczynienie tego gwardzisty bezimiennym służy przekazowi opowiadania. Ano dlatego – i o tym wspomina sama Luna – że w tym wypadku jest to po prostu zwykły kucyk (taki jak ona), jakich wiele. Jest to każdy. Co oznacza, że każdy może zapałać uczuciem do Luny, niekoniecznie tym najwyższym, ale w ogóle. Księżniczka, mimo swojej przeszłości, może być lubiana, może być kochana, może być zaakceptowana, przez każdego. Jest to miłe, rozgrzewające serce, pozytywne, no i odpowiada bajkowej konwencji, o której wspominałem. Jestem skonfliktowany, czy nadaje się to na pełnoprawny morał, ale myślę, że pomysł zdaje egzamin, zwłaszcza w tak krótkiej formie.
    1 point
  16. Czas na kolejną klasyczną opowiastkę, oczywiście z gatunku „Luna does X”, tym razem zobaczymy jak sobie poradzi z pójściem spać, korzystając z jednej z tych nowoczesnych, królewskich sypialni przeznaczonych dla księżniczek alikornów. Wygląda na to, że totalnie pokićkałem kolejność wydawniczą, bowiem znów trafiłem na tekst niewyjustowany, pozbawiony akapitów, o dywizach czy niezaakceptowanych przez lata sugestiach nie będę już wspominać. Mamy za to jedno absolutne novum – ściany tekstu! Normalne, prawdziwe ściany tekstu, narracja rozciągnięta na całe strony, w tym jeden z tak oto napisanych akapitów zlany z wtrąceniem przy kwestii mówionej, na stronie bodaj czwartej. Same atrakcje! Opowiadaniu dosyć blisko jest do „Luna Takes a Shower”, z tym, że jest ono nieco dłuższe i tak też napisane – z jakiegoś powodu nie była to aż tak lekka lektura, niekiedy miałem wrażenie, jakby ciągnęła się, choć nieznacznie. I całe szczęście, bo udało się uniknąć dłużyzny. Niemniej... muszę przyznać, abstrahując od tego, czy to było zamierzone czy nie, że w tym tekście stworzyło to odpowiedni klimat „zasypiania”, w ogóle, obrana tematyka jest czymś, z czym łatwiej się utożsamić i co łatwo sobie wyobrazić z autopsji. Kolejne próby wygodnego ułożenia się, bezowocnego oczekiwania na sen, męczenie się przekręcaniem z jednej strony na drugą, wszystko naraz wraz z upływem czasu robi się uciążliwe i jeszcze bardziej męczące. W trakcie czytana (dosyć późną porą, warto dodać), chyba to poczułem Czytałem, czytałem i frustracja związana z niemożnością zaśnięcia, zmęczenie kolejnymi nieudanymi próbami wproszenia się w objęcia Morfeusza, udzielało mi się im bliżej zakończenia byłem, oczywiście na ile możemy mówić o fanfikowej immersji. Oczywiście wyobraźnia działa, komedia opiera się w znacznej mierze na opisach, toteż czytelnik dopingowany jest, by kolejne ruchy księżniczki wizualizować sobie, może w stylistyce serialowej, może w jakiejś innej, co domyślnie ma przyprawiać o uśmiech na twarzy, no i ogólną poprawę humoru. W tej materii... jakiegoś spektakularnego sukcesu nie ma – poprzednie teksty wydały mnie się pod tym względem skuteczniejsze, zabawniejsze. Jednakże – i to w sumie można powiedzieć także o nich – czytając sobie „Luna Tries To Sleep” miałem wrażenie, jakbym wyobrażał sobie w głowie jakąś extra scenkę czy też fragment autentycznego odcinka, bonusową animację. Wydźwięk też okazał się dla mnie całkiem oficjalny. Takie efekty – czasem zamierzone, a czasem przypadkowe – powodują, iż opowiadanie z miejsca nabiera kucykowego, serialowego nastroju, zważywszy na rok napisania, czuć także dużą dozę nostalgii. Ilu rzeczy jeszcze wtedy nie było... Jasne, poprzednie opowiadania również miały ów walor, jednakże problemy z zaśnięciem mają według mnie wyższy... nazwijmy to, „stopień prawdopodobieństwa”, jako coś, co mogłoby znaleźć się w serialu. Wojny intergalaktyczne to nie do końca ten klimat, z kolei zalanie wrzącą wodą wydaje mnie się zbyt ryzykowne. Może to głupie, ale możliwe, że cenzorzy by się na to nie zgodzili, bo jeszcze jakiś dzieciak spróbowałby zrobić komuś psikusa na podobnej zasadzie, co zapewne skończyłoby się tragicznie. Znaczy się, na poważnych poparzeniach. Ale „Luna Tries To Sleep”? Gdzie tam. W stu procentach bezpieczny, bezstresowy family-friendly koncept, z którego można wycisnąć zaskakująco dużo scenek, więc nawet gdyby materiału było za mało na pełnoprawny odcinek, zawsze da się z tego zrobić filler czy dać to do jakiejś książeczki, cokolwiek. Tutaj wszystko ok. To, co nie było według mnie tak do końca ok, to końcówka. Do samego końca, czyli tego, co ukazuje się oczom czytelnika jako ostatnie, nie mam zastrzeżeń. Jest ten punch-line, no i podobnie jak cały fanfik, stało się coś, co chyba każdy zna z autopsji, więc tutaj wszystko gra. Chodzi mi o rozwiązanie problemu, czyli wytłumaczenie, dlaczego Luna nie mogła zasnąć i co robiła źle w materii obsługi łóżka. Rozwiązanie tejże zagadki wydało mnie się dosyć... rozczarowujące. Sam nie wiem czego się spodziewałem, ale liczyłem na coś kreatywnego. A przynajmniej coś, co postawiłoby wszystko to, o czym czytałem, w innym świetle. No nic. Dobrze, że przynajmniej dowiedzieliśmy się jak śpią księżniczki i po co mają wielkie łoża w swoich komnatach. Ostatecznie, myślę, że było to najmniej atrakcyjne opowiadanie komediowe z Luną, z tych trzech, które przeczytałem w tejże serii. Co nie oznacza, że było złe. Historyjka, sama w sobie, zestarzała się dobrze i nie jest ona zbyt długa, zachowuje lekkość w odbiorze, no i ma odpowiedni klimat, a to przecież najważniejsze. W sumie, to jestem zaskoczony tym, jak wiele wspólnego mają te opowiadania, pomimo różnych autorów. Podobny klimat, podobna formuła, nawet podobne gabaryty i... styl? W porządku, tutaj może zadziałał ten sam, znajomy tłumacz, ale wciąż, wydaje mnie się to dosyć ciekawe. Kolejne klasyczne opowiadanie, które warto znać. Dobre na krótki przerywnik, dostarczające rozrywki, całkiem zabawne i pozytywne, jeśli wyobrazić je sobie w serialowej stylistyce. Nie jest to jednak nic ponadto. I w sumie nie musiało niczym takim być – autor wiedział, co robi i to zrealizował
    1 point
  17. Pora na kolejne klasyczne opowiadanko z księżniczką Luną w roli głównej, oczywiście przybliżające nam niedaleką przyszłość zaraz po jej powrocie do Equestrii i starcie ze współczesnym światem. Jasne, wesołe nadrabianie tysiącletnich zaległości zwykle wychodzi zabawnie, barwnie i pozostawia po sobie miłe wspomnienia, jednakże w tym przypadku... jestem nieco skonfliktowany. Ale po kolei. Przyznam, że już na tym etapie zauważyłem pewien schemat. Nie mam tu na myśli samej konstrukcji typu: „Luna does X”, gdzie pod „X” podstawiamy jakąś codzienną czynność, dla nas rutynową, oczywistą i banalnie prostą, lecz dla Luny będącą nowością i wyzwaniem. Ten motyw chyba do dzisiaj cieszy się pewnym powodzeniem i jest przyjmowany dobrze, mimo odtwórczości, no i ogólnego wrażenia, że „to już było”. Osobiście uważam, że spektrum jest bardzo szerokie i nawet najlepszy pomysł można popsuć, zaś najsłabszy, najbardziej odtwórczy wykonać tak, by zapewnić odbiorcy maksimum rozrywki. Ale to dygresja. Mimo różnych autorów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakbym czytał coś podobnego, nawet bardzo podobnego, napisanego przez tę samą osobę. Nie mam tutaj na myśli tłumacza, gdyż po raz kolejny jest nim Arjen i po raz kolejny wywiązał się z zadania dobrze (w sumie, przekład brzmi dużo lepiej), bardzo cieszy mnie to, że nie zabrakło justowania, ogólnie, akapity są tam, gdzie trzeba, tekst jest zwarty, dobrze wygląda, gdyby jeszcze zamiast dywiz przy dialogach znalazły się półpauzy, wówczas już niczego bym się nie czepiał. Tym razem Luna staje przed wyzwaniem kąpielowym, w końcu co to za księżniczka, która nie myje kopyt, grzywy, no i w ogóle o siebie nie dba, co nie? No dobrze, lecz na czym polega wyzwanie, zapytacie? Szkopuł w tym, że w ciągu ostatniego milenium kucyki dokonały niesamowitego skoku technologicznego, przesiadając się z wanien na prysznice. Jeden z tychże wynalazków ma u siebie Celestia, która nie omieszkała użyczyć go siostrze, póki robotnicy nie zainstalują czegoś podobnego u niej. Jak nietrudno się domyślić, obsługa tak skomplikowanej maszynerii to nie jest prosta sprawa i tylko interwencja Pani Dnia ratuje zamek królewski przed zatopieniem. Myślę, że już teraz widać pewien schemat. Nie mogę być pierwszym, który zwraca na to uwagę, to jest coś tak oczywistego, że w internecie musiało zostać wspomniane z milion razy. Zazwyczaj historie tego typu przebiegają według formuły takiej, że jest coś, co istnieje, a czego Luna nigdy wcześniej nie widziała, z czym wchodzi w interakcję, co kończy się mniejszą lub większą katastrofą, z której musi ją wyratować starsza siostra. Oczywiście sprawny pisarz będzie wiedzieć jak wziąć tego byka za rogi i np. Kredke pobawił się formułą w taki sposób, że w jedenastym odcinku „Królewskich Antyprzygód” Luna odkrywa pizzę z ananasem (hie, hie), którą jest zachwycona na tyle, że od następnego dnia ma ona być wszędzie, pod każdą strzecha, bo ona tak każe Jednakże niniejsza historia tego nie robi i w sumie nie było powodu, również dawno, dawno temu, by cokolwiek zmieniać. Po prostu otrzymaliśmy więcej tego, co lubimy. Podobnie jak w poprzednim fanfiku, „Luna, There's Sentient Race Inside Your Mane”, kluczem są reakcje i zachowanie Luny w obliczu zaistniałego problemu, choć tutaj rola wyobraźni wydaje się być większa, zważywszy na narrację. Dialogów jest mniej, choć raz po raz Luna wyda rozkaz główce prysznicowej. Czytelnik musi sam sobie wyobrazić kolejne ruchy protagonistki, próby zapanowania nad temperaturą wody czy jej przepływem przez przewód, na czele z próbą uratowania się przed nieokiełznanym żywiołem. Z jednej strony wygląda to komicznie, jak na warunki kreskówkowe czy komiksowe można się uśmiechnąć pod nosem (zwłaszcza, że Luna do wszystkiego podchodzi na serio), lecz z drugiej, brakuje nietypowości, jaką zaserwowało poprzednie opowiadanie, które czytałem. Wiem, wiem, nie ma co ich porównywać, to dwa odrębne dzieła, ale po prostu pomysł na intergalaktyczną wojnę międzyplanetarną toczoną przez rozumną rasę, która wyewoluowała w grzywie Luny, jako koncept, oceniam wyżej, niż perypetie bohaterki ze zwykłym prysznicem. Pomysł dobry, ale taki dosyć... podstawowy. Szału nie ma. A i jego wykonanie wydaje się „tylko” solidne. Jak wiadomo, przy komediach (acz niekoniecznie za każdym razem) należy nabrać pewnego dystansu, przymknąć oko na logikę, nie doszukiwać się sensu czy wiarygodności, a przyjąć historię taką, jaką ona jest... i ocenić, czy było zabawnie. Mimo tej myśli, ciężko mi się to czytało od momentu, w którym czytelnik otrzymał informację, że łazienka jest zalewana gorącą wodą z prysznica, najwyraźniej aż po sam sufit, wypełniając całą przestrzeń i tylko zaniepokojenie Celestii ocaliło Lunę przed utonięciem. No właśnie – przed utonięciem, a nie od poparzeń, które mogły być śmiertelne. Zaznaczam, że z opowiadania nie wynika, że była to tylko ciepła woda, lecz gorąca, parząca, mająca najwyższą możliwą temperaturę, jak na zestaw prysznicowy przeznaczony do królewskiej łazienki. Jasne, można by naciągać, że wcześniej woda była za zimna i to się jakoś „po drodze” wymieszało i zrobiło letnie, ale... nie, to nie te proporcje. Poza tym, do samego końca pojawiała się informacja, że leci gorąca woda. Przepraszam, wróć! WRZĄCA woda. Specjalnie sprawdziłem. Ktoś powie: oj tam, może tłumacza poniosło. No przecież piszę, że specjalnie sprawdziłem: Jako suplement dorzucam wcześniejszy cytat: OK, OK, ochłońmy trochę. Niemniej, skoro woda wypełniała konsekwentnie całe pomieszczenie, od podłogi, aż po sufit, jak to możliwe, że ani trochę cieczy nie wyciekło spod drzwi prowadzących do łazienki? Podchodząc bliżej, Celestia nie poczuła niczego mokrego pod sobą? W ogóle, pukając nie zorientowała się, że pukanie brzmi jakoś inaczej, bo przestrzeń po drugiej stronie jest wypełniona? Niestety, nawet chwilowo uznając wszelką logikę za pojęcie abstrakcyjne, nabierając pełnego dystansu, wszystko, by komedie odciążyć z konieczności zachowywania jakichkolwiek pozorów, że to, o czym czytamy, jednak funkcjonuje wedle jakichś zasad i jest to czymś ograniczone, wciąż trudno mi to strawić. OK, ta druga sprawa jeszcze przejdzie, ale zalewanie wrzącą, gorącą wodą, na objętość całej łazienki, jest to coś, co nawet scenarzystom „Piły” się nie śniło (ok, to nie do końca prawda, ale wtedy to i tak nie była woda o temperaturze wrzenia, zresztą nawet nie umieli tego nakręcić ) i czego żaden gracz nie ma prawa przeżyć. Nawet jeśli to sama księżniczka Luna. Na szczęście tekst kończy się punch-linem, którego zabrakło poprzednim razem. Oj tak, jej majestat jest wykąpany. I wyparzony. Tak wyparzony, że żadna cywilizacja w grzywie tego nie przetrwa Mało tego, w trakcie lektury towarzyszył mi nieco lepszy klimat. Nie wiem czemu, ale mimo wszystko, było jakoś tak bardziej... serialowo. Nawet poziom absurdu przypomniał mi o próbach rozkminiania kanonicznego lore, co na dłuższą metę jest nie do zrobienia, jeśli wszystko wziąć na poważnie. Bardzo przyjemna lektura, choć trzymało się mnie wrażenie lekkiej odtwórczości, a nawet rzemieślniczej pracy. Nic szczególnego, ale było to zabawne, no i lekko się czytało. Rozrywki nie zabrakło, a w końcu to jest najważniejsze. Aha, byłbym zapomniał – jest jeszcze jedna rzecz, która zdaje się łączyć fanfiki/ przekłady tego typu, zwłaszcza jeżeli mają już swoje lata. Niezaakceptowane sugestie to jedno, ale te sensacje obrazkowe, które witają czytelnika zaraz po otwarciu dokumentu, to kolejny poziom tego zjawiska. Luna raz jest, potem jej nie ma, a potem znowu jest. I te kolorowe ramki i „iksy”... Tak czy inaczej, można rzucić okiem. Tekst nie jest długi, ma klimat, sprawnie i lekko się go czyta, no i kończy się w dosyć satysfakcjonujący sposób. Może się podobać, choć zgrzytów nie brakuje. Nie ma też fajerwerków, ale nie samymi efektami specjalnymi człowiek żyje, prawda?
    1 point
  18. A zatem to drugi fik na mojej bardzo niespodziewanej, acz też w sumie bardzo krótkiej liście. Cahan jest płodną fandomową pisarką z dużym warsztatem, dlatego nie spodziewam się znaleźć nic do czego mógłbym się przyczepić w stylistyce czy innych takich ważnych fandomowych słowach jeśli chodzi o pisarstwo. No i jak tutaj widać, nie zaskakuję się. Pod względem czysto technicznym jest bardzo dobrze, akapity są strawne, wypełnione możliwie najbardziej informacjami i opisami. Na te drugie nie mam co narzekać. Jest zachowana równowaga między kwiecistą mową, jaką ja sam reprezentuję, a czymś normalnym, codziennym, czymś co mogłoby powstać w głowie jako pojedyncza myśl. Czuć tutaj styl komedii, w samych opisach. Ten kawałek: "Przez chwilę zastanawiał się, czy otworzyć przebierańców, po czym doszedł do wniosku, że pediatrą i tak nie zostanie, więc równie dobrze może im otworzyć", bardzo mnie rozbawił. Już chciałem poprawiać błąd a tu proszę. Bardzo miły smaczek, szanuję humor. Cieszę się, że jest obecny nie tylko w tym zdaniu, ale tak ogólniej, szerzej, w całym fanfiku. Jako niegdysiejszy ścisłowiec, biolog dokładnie, szanuję nawiązania do rzeczy, które zapewne dopiero bym w pełni poznał, gdybym kontynuował swoją edukację. Trochę lżej szanuję nawiązania do dzisiejszego świata i techniki, ale to czysto osobiste, ponieważ sam umieszczam Equestrię gdzieś około końca Długiego Wieku XIX i pierwszej wojny. Ot, temporal dissonance. Komedyjka w swych początkach dobrze ukazuje stereotypowo widziane - choć pewnie nie do końca, zważywszy na to, kto jest autorką - studenckie życie w jedną z ważniejszych nocy w roku kucykowym. Przychodzą przebierańcy, a biedny kuc może nie tyle chce, co po prostu musi się uczyć. I tutaj zaczynają się niespodzianki, które może dało się wyczuć w początkowych wersach. Podoba mi się, jak gość podchodzi do problemu i decyduje się połączyć przyjemne z pożytecznym, świętowanie z załatwieniem tak ważnej kwestii. Dziwi mnie jednak trochę wybór stroju, którym jest Ogólnie rzecz biorąc całość jest napisana jaki tako bardzo niecodzienny side quest w czyimś jak najbardziej codziennym, choć z pewnością nie przyziemnym życiu. Idealnie na komedię, która nie bez powodu - którego nie zdradzę - ma tag dark. Zakończenia się nie spodziewałem, choć szczerze mówiąc ma dużo sensu zważywszy na to kim jest ten - ha, tfu! - jednorożec. Ogólnie wystawiam tutaj dobre 8/10. Dobra rzecz do czytania, przyjemna i wbrew pozorom dość lekka lektura. Nie jest to idealnie mój humor, ale podoba mi się ta pewna doza absurdu.
    1 point
  19. Z rozpędu przeczytałem kolejny rozdział Wiedźmy. Co już samo w sobie świetnie pokazuje, że “Wiedźma” Zodiaka naprawdę wciąga. Ale cóż tym razem mamy? Zacznę od tego, że co do zasady, wszystkie wspomniane powyżej zalety cały czas występują. Z wadami jest ciekawa sprawa. Jedna z nich znikła, ten rozdział nie dzieje się w znaczącej mierze w mieście, więc natężenie “ekstremalnego syfu” naturalnie spadło. I w ogóle opisy lasu, czy to jego mroczniejszej części jak i tej bardziej łagodnej były bardzo miłe dla czytającego oka. Natomiast z jakiegoś niezrozumiałego powodu zacząłem dopiero w drugim, a nie pierwszym rozdziale dostrzegać błędy - literówki oraz zgubione słowa (jak np. zdanie bez czasownika, gdzie ten powinien być). Dziwna rzecz - ale osobiście nie odjęło mi to przyjemności od lektury. Natomiast pal licho akapit powyżej, to nie jest ważne. Najważniejsze jest co się wydarzyło w samej fabule i tutaj teraz lecimy do spoilera… Rozdział 1 i 2 stanowią razem niesamowity opening dla tego wielorozdziałowca i muszę Zodiakowi straszliwie pogratulować. To było niesamowicie efektywne z perspektywy fabuły i jeśli już po rozdziale pierwszym nabrałem ochoty by czytać dalej, to po drugim to już jest właściwie pewne, że zamierzam Wiedźmę przeczytać w całości. Nie mogę jeszcze na tym etapie dać głosu na Epic z pełną szczerością. Nie dlatego, że uważam, że nie zasługuje - to co przeczytałem mnie wgniotło tym jak dobre to było. Po prostu by być uczciwym muszę jednak przeczytać nieco więcej. Ale jeśli forma i jakość fabuły się utrzyma dalej, to jest to pewniak. Jest chyba powód dla którego Wiedźma jest takim klasykiem. Ja zacząłem ją czytać okropnie późno, in hindsight. Stąd też tym bardziej ją polecam wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji. PS.
    1 point
  20. Oryginalnego Wiedźmina (opowiadania i sagę) przeczytałem w gimnazjum, wielokrotnie. "Wiedźma" ma świetną reputację jako naprawdę doskonały fanfik. A mimo tego, jakoś się złożyło, że nigdy poważnie się za niego zabrałem. Próbowałem pisać do niego spin-offa na konkurs, czytałem i komciałem inne spin-offy do Wiedźmy, a dalej nie poznałem się z "fanfikiem-matką". Nieco wstyd, nieco niefortunny splot zdarzeń. Wreszcie po takim czasie przeczytałem rozdział I (części I) Wiedźmy. I jak wrażenia? Jak najbardziej pozytywne. Przede wszystkim, Chromia jako bohaterka wypada naprawdę ciekawie, taki głupawy detal z paleniem tytoniu dodaje jej postaci bardzo dużo smaku, jej dialogi z Veks to złoto, z innymi postaciami też wypada dobrze, jej przemyślenia są ciekawe. Opisy (otoczenia, emocji postaci, walki) są również wykonane naprawdę dobrze. Wreszcie, mamy nasz wątek główny, nasze główne śledztwo i te czyta się świetnie - jestem bardzo ciekawy jak to się rozwinie. Mamy nieco tajemnicy, nieco przypuszczeń. W opowiadaniu są póki co "szczątki" światotworzenia, które nie są kopią z Sapkowskiego, ale nawet te szczątki są bardzo ciekawe i dają do myślenia co takiego konkretnie się stało, że świat wygląda jak wygląda. Pomysł, żeby to było "fantasy post-apo" uznaje za miodny. Forma, as far as I am concerned, jest bezbłędna. To nie tak, że jestem jakimkolwiek autorytetem w kwestii formy i poprawności tekstu... aj waj. Co do wad, spotkałem się często z opinią na temat Wiedźmy, że "wczesna Wiedźma to kopiuje z Sapkowskiego mocno". Szczerze? Nie zgadzam się, a przynajmniej, nie po pierwszym rozdziale. Można niby rzucić tym argumentem, że ten "wjazd do miasta i pobicie trzech bandziorów w karczmie" to nic tylko zrzynka z oryginalnego opowiadania "Wiedźmin". Tak, ale to nie ma szczerze znaczenia, bo kontekst za tym jest kompletnie inny. Powiedziałbym coś innego, przynajmniej w pierwszym rozdziale to nie czuć Sapkowskim tylko raczej stereotypami o Sapku. Nie chodzi mi nawet o piruety (przebolejmy, pal licho). Chodzi przede wszystkim o opisy syfu. Że miasto jest obrzydliwe, że dziwki, że bandziory, że szczyny, że brud, że dziwki, że choroby, że ściek, że złodzieje, że korupcja, że dziwki, że rasizm, że okrucieństwo, że dziwki... i dziwki. W pewnym momencie się po prostu mentalnie wyłączyłem. Nie chodzi mi tu o czepianie się, że u Sapkowskiego tego nie było aż tak dużo, ani że jest to kompletny ahistoryczny mit, którzy historycy od średniowiecza obalają, tylko, że chociaż ta edgy konwencja jest spoko, to po prostu nastąpiła przesada. Nic więcej. Nie uznaję tego nawet za dużą wadę, bo takie edgy rzeczy to ja nawet lubię. Po prostu trzeba uważać na przesadę. I tutaj dochodzimy do ciekawego clue. Moje uczucia po pierwszym rozdziale są pozytywne, zgrzyty są raczej niewielkie. Jednocześnie, znając opinię innych osób co całe opowiadanie czytały, "im dalej tym lepiej". Jeśli tak... to zapowiada się świetnie. Jeśli to co przeczytałem to jest ta "słabsza" część, to znaczy, że naprawdę rozdziały dalej muszą być super. To niesamowicie zachęca do czytania. Biorąc pod uwagę jak bardzo jestem zajęty własnym pisaniem i ogólnie swymi sprawami życiowymi, nie mogę zagwarantować, że będę w stanie szybko przeczytać resztę. Ale jedno jestem pewien - to, że taka myśl "może poczytałbyś Wiedźmę, to jest naprawdę dobre" będzie mi ciągle wierciła w tyle głowy.
    1 point
  21. "Przepowiednia" za mną i nie wiem, co o niej myśleć. Bo podobało mi się, naprawdę mi się podobało. Ale mimo wszystko to opowiadanie ma sporo wad. Zwłaszcza w kwestii formy. W skrócie: powtórzenia, zbite bloki tekstu wielkie jak budownictwo PRL, mieszanie czasów, Zekora, błędy zapisu dialogowego, problemy z wielkością liter i inne. Dobra korekta by to naprawiła. A to główny i największy zarzut do "Przepowiedni". A jakie są pozostałe? Tekst jest nieco za krótki i nieco za chaotyczny, przydałoby się jakoś inaczej oddzielić od siebie te przeskoki między scenami. Nie jest to aż tak widoczne jak w wielu innych Twoich fanfikach, tu jest to dość mały problem, ale istnieje. Mimo że zgadzam się z @Hoffman, że "Przepowiednia" może być niezrozumiała jako samodzielne opowiadanie, to nie uważam tego za wadę. Ba, nawet to, że jest na początku serii mi się podoba. To trochę jak z grami From Software, w których dostajesz na początku jakieś dziwne lore i na tym etapie nie wiesz o co chodzi, ale jak czytasz dalej i poskładasz to do kupy, to jest ekstra. Dlatego sądzę, że jako część serii jak najbardziej tak. Enigmatyczność na plus. Ale jakby to był twór oderwany od pozostałych tekstów, to już raczej nie. A co jest dobre? Cała reszta. Jest klimat, który nieco niszczy forma, ale nie aż tak by go zaorać. Już sam wstęp wystarczy żeby chwycić. Jest historia, która może wydawać się nieco dziwna, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do końca (tekst ma 4 strony, czyli długo nam to nie zajmie), ale kiedy ją zrozumiemy, to staje się naprawdę fajna i ciekawa. Podobnie jak postać Vangi, która podąża za wolą bogów, nawet jeśli zna ich konsekwencje. Pra Matka zna swoje miejsce w szeregu i rozumie czym jest przyszłość. Że jest czymś, z czym nie można walczyć... ani zdradzić. Trzeba ją zaakceptować, bo tym są wizje zesłane przez bogów, czyż nie? Sama perspektywa do czego doprowadzi (albo i nie - ale o tym za chwilę) z pozoru nieistotna decyzja Azumi, młodej, zakochanej klaczy, która po prostu chce wieść normalne, szczęśliwe życie... Mrok. Ale czy na pewno decyzja Azumi ma aż takie znaczenie? Czy do wydarzeń na Wzgórzu Ognia doszło z jej winy, pośrednio lub bezpośrednio, czy może to tylko część wizji, ponieważ jej losy były z nimi jakoś splecione? Czy wiemy, czy nigdy by do nich nie doszło gdyby tego nie zrobiła? Sądzę, że nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Poza bogami. A oni zdradzają tyle, ile chcą. Bo przecież... To nie było ostrzeżenie. To nie dar, to przekleństwo i błogosławieństwo w jednym. Bo ile możesz zrobić, szczególnie, kiedy to cudzy los? Mimo wszystko, wierzę, że bogowie pokazali, że Azumi odrzucając ich ścieżkę, sama skazała się na cierpienie. Choć pewnie też i na radość. Świat nie jest prosty. I choć z początku zastanawiałam się po co tu tyle jej losów po apokalipsie, to doszłam do wniosku, że właśnie dlatego. Bo ona skrzywdzi głównie siebie. Ciekawe jest też to, że Zebrice poradziło sobie z plagą dużo lepiej niż Equestria. Naprawdę dobre opowiadanie, tylko na miłość Bogini, zatrudnij korektora. Jeśli chodzi o "Noc Koszmaru", to nie sposób nie odnieść się do jej poprzedniej wersji, czyli "Jesiennego Koszmaru". Na początku moje odczucia były złe. I to podwójnie złe. Pamiętasz te wszystkie zarzuty odnośnie formy? Te, które dotyczą też chociażby "Przepowiedni". Tu też są. I to jeszcze gorsze. No i cała pierwsza scena jest skopiowana z "Jesiennego", więc jak to zobaczyłam to miałam takie "o nie". Ale na szczęście, cała reszta jest nowa. Cała fabuła jest nowa. I jest milion razy lepsza. Jest całkiem dobra, wręcz przyjemnie prosta. Łączy Samhain 2018 z serialowością i wiemy już, że koszmar nie był do końca koszmarem. W dużej mierze tak, ale nie w pełni. Trochę dziwi mnie pojawienie się Luny poza snem. Mimo wszystko Luna jest księżniczką i to taką w miarę poważną, a nie jak Twilight, która nadal pracuje w bibliotece i nie dostała zamku. Trochę mało prawdopodobne by zjawiła się by osobiście powitać jakąś młodą zebrę, zachęcać ją do wyjścia z piwnicy i poznania przyjaciół. No i nieco skisłam przy tym, że wyskoczyła przez okno. Uważam, że lepiej by było gdyby to dalej był sen, tylko Luna go przerwała projekcją czegoś normalniejszego i spokojniejszego. Nieco też bawi mnie też Twilight, która pomaga Azumi w podrywie. Ale nie bawi, bo jest złe, ba, to nawet do Twi pasuje. Po prostu jest uroczo zabawne. Generalnie - zmiany zdecydowanie na plus, ale matko, za tę formę to należy się karne żarcie lukrecji, marcepanu i seitanów z posypką z tofu. "Siedem Pieczęci" też ma mnóstwo błędów. Nawet większości tej samej maści, choć znajdzie się parę nowych. Chociażby rzeczowych - co za magiczne USG oni mają w tej Equestrii, że widzą na nim takie rzeczy? I to na tym etapie ciąży? Końska ciąża trwa 11 miesięcy, zostało im jeszcze 6 do rozwiązania, a to znaczy, że Azumi jest w 5 miesiącu. Znaczy, lekarz może coś tam widzi, ale nasza zakochana parka? Zepsuty telewizor. I czemu zebry i kuce to różne podgatunki, a nie gatunki? I jeden z moich ulubieńców "Zecora jednak nie dawała im nawet cienia szansy na ożenek.". Ona po prostu wiedziała, że Three Weed nie może się ożenić, bo Light Wright jest ogierem. Ogółem tam jest wiele dziwnych rzeczy - chrześcijańskie kucyki (choć w sumie, czemu nie?), liczą na to, że ślubu udzieli im Celestia (trochę dziwne, jest główną władczynią Equestrii i na pewno ma dużo ważniejszych obowiązków). Swoją drogą - pamiętam, że czytałam kiedyś to opowiadanie, bo pamiętam fabułę. Nie jest zła, nawet ma okej konstrukcję, choć forma strasznie tu wszystko niszczy. No i czasami brakuje opisów. Zwłaszcza na koniec i podczas rozmowy z sennym demonem. Ale nie powiedziałabym by Light Wright był dobrym kucem. Powiedziałabym wręcz, że był idiotą. Zaufał jakiemuś sennemu demonowi by uratować ukochaną, zamiast z nią szczerze o tym porozmawiać (swoją drogą, na jej miejscu, to jakbym się dowiedziała, że doktorek zataił takie informacje przede mną, ale podzielił się nimi z moim partnerem, to dokonałabym na doktorku opóźnionej aborcji). Poza tym, Three Weed dało się uratować, aborcją właśnie. Normalny ogier postąpiłby tak: 1. Powiedział ukochanej o tym czego dowiedział się od lekarza. 2. Poszedł z nią do innego lekarza. 3. Podjęliby decyzję o ewentualnej terminacji ciąży. Aborcja nie jest lekkim tematem, jest bardzko kontrowersyjna, ale jednak tu mamy sytuację, w której chodzi o ratowanie życia matki. Dlatego zastanawia mnie, czy Light nie zrobił tego, ponieważ wtedy posypałby mu się cały związek. Bez źrebaka nie byłoby ślubu, a Zecora mogłaby go dalej nie znosić. W sumie trudno jej się dziwić, koleś okazał się mordercą, zwabił swoją ex, z którą utrzymywał przyjacielskie stosunki i ją poświęcił w mrocznym rytuale na cześć jakiegoś demona. No co mogło pójść nie tak... Myślę, że jakby to nie tylko skorygować, ale i porządnie rozwinąć, to wyszłoby lepiej - pociągnąć ten wątek, może niech okaże się, że faktycznie, w tym momencie cały związek idzie do odstawki, życie mu się wali, czas się kończy, bo Three Weed idzie zaraz do kolejnego lekarza... A ten demon go dręczy i zaburza mu świadomość i ogląd sytuacji? Końcówka jest dobra. Ładna, klimatyczna. Lubię też powrót księgi, którą znamy z "Kręgu". Dobrze też wiedzieć, kto odpowiada za koniec świata. Choć sądzę, że bez Lighta potwór znalazłby sobie innego wykonawcę rytuału. Myślę też, że chciałabym dostać więcej slice of life i dowiedzieć się czemu dokładnie Zecora go nie lubiła. Poza tym, że zrobił jej krewniaczce nieślubne dziecko. "Czerwona Wstęga" również nie jest pozbawiona błędów, ale jest ich tu zdecydowanie mniej. Zresztą, znowu mamy do czynienia z naprawdę dobrym opowiadaniem. I również kiedyś czytałam to opowiadanie lub jego fragmenty. Nie pamiętam spotkania Zecory z Glacial, chociażby. Ogółem chciałabym się dowiedzieć więcej o Glacial i w ogóle poznać więcej lore. Czemu demonica jest związana z zebrami, czy ma problem z linią Zecory czy to jakaś sprawa z przeszłości. W ogóle wszystko ładnie łączy się w jedną całość. Cała seria ma formę, w której przeplata się przeszłość, teraźniejszość, notatki i opowieść, etc. I to działa. Jest tajemniczo, ale to jedna całość. Nie pamiętam, czy czytałam to w takiej wersji, czy nie, ale... Jestem naprawdę zainteresowana tym, co się tu dzieje, jako całością. Aż chciałoby się dowiedzieć, co będzie dalej i czy może dla tego świata jakimś cudem ostała się iskierka nadziei? Mamy tu niezły, posępny klimat i całkiem przyjemne, ładne opisy, ciekawą historię. Bardzo podobało mi się to, że Luna wie, co zrobił Light Wright, ale uznaje, że jego egzekucja już niczego nie zmieni, a żywy się przydaje. To, że nadzieja żyjących została zgaszona w taki, a nie inny sposób. Również narada wojenna, w ramach której pojawia się czysty pragmatyzm - musimy zostawić najsłabszych, bo to nasza jedyna nadzieja. Czuć desperację, kiedy trio z naszego kwartetu decyduje się udać na północ (czy to crossover z Twoją inną serią?). Mamy też więcej Applejack i choć nie lubię za bardzo jej wątku, to jest prowadzony naprawdę nieźle. Szczególnie scena z umierającą Granny Smith. Była moc. Light Wright dalej nie powala inteligencją - nie zabił RD jak miał okazję. Ani za pierwszym, ani za drugim razem. Duży błąd, szczególnie jak na doświadczonego łowcę. W ogóle zastanawiam się, co by się stało, gdyby powiedział Zecorze o Glacial zamiast zabijać Esme. Jak potoczyłaby się wtedy cała historia. Z rzeczy, które mi się nie podobało: określanie dorosłych klaczy mianem "klaczek". To trochę jak mówienie "dziewczynki" na dorosłe kobiety. "Czerwona Wstęga" to moim zdaniem póki co najlepsza odsłona serii, zaraz obok "Przepowiedni".
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...