Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    177
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to fanfik, który zdaje się być etalonem twórczości początkującego pisarza. Ale w tym wypadku autorka nie spoczęła na „laurach”. Zastanawialiście się kiedyś nad pochodzenie królowej podmieńców? Cóż, w serialu ta kwestia została całkowicie pominięta, w komiksach podjęto próbę wyjaśnienia pochodzenia gatunku podmieńców. Jednak autorka fanfika także miała swoją koncepcję. I byłaby ona nawet niezła, gdyby nie pewien pośpiech w przedstawieniu wizji. Już pierwsza scena przypomina wystrzał z oblężniczego działa kolejowego. W tym momencie już się pogubiłem. To, że Flurry Heart, ta która zniszczyła wszystko, dorosła w ciągu roku, to najmniejszy problem. Ale jak u diabła, Chrysalis była na przyjęciu, by w momencie gdy Cadence rzuciła czas już być poza obszarem Kryształowego Królestwa? Żadna twarzodłoń, żadne przekleństwo w żadnym ze znanych mi języków, nie było dość silne by oddać to co poczułem, gdy przeczytałem ten fragment. Czy naprawdę muszę go dalej komentować? Nawet mój ulubiony Sivulecdako nie byłby w stanie napisać czegoś takiego. Ale idźmy dalej. Okazuje się, że mała Chrysalis była czarnym jednorożcem, problem w tym, że jej mama i tata byli różowymi pegazami. Dostało się jednak nie mamusi, dobry ojciec nawet nie rozważał możliwości, że żona została wykorzystana, sama o tym nie wiedząc, przez czarnego jednorożca, podczas najczarniejszej nocy, który rzucił zaklęcie niewidzialności. Nie, wszystkiemu winne było dziecko, które zostało wyrzucone z domu. Widzicie, cierpliwie czekali, aż źrebak będzie w stanie zrozumieć, że to jego wina, że jej czarna sierść, nie stała się różowa! To są dobrzy rodzice! A mamusia dalej była poza wszelkim podejrzeniem. Koniec końców Luna przygarnęła Chrysalis. Ale na tym problemy się nie skończyły. Bo jak ostatni podglądacze, Luna wraz z Chrysalis, wróciły do rodziców czarnej jednorożki i akurat natrafili na narodziny różowej pegazicy, którą nazwano Cadance! Był to kolejny dziwny zbieg okoliczności, ale tym razem mamusia była poza podejrzeniem. Tą opowieść można by ciągnąć, ale naprawdę nie widzę powodu. Co rusz zdarza się jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności. Czytelnik nie rozumie jakimi torami porusza się siła sprawcza tego fanfika, lecz co do jednego mam pewność. Efekt z każdym kolejnym fragmentem był coraz bardziej groteskowy. Pod koniec już nie potrafiłem w ogóle zrozumieć dlaczego coś się stało i gdyby autorka w tym momencie stwierdziła, że 2+2=5 nie oponowałbym. Wszak to, że 2+2=4 jest tak naprawdę rasizmu i białej dominacji w matematyce, który sprawia, że Afroamerykanie mają tak niskie stopnie w szkołach publicznych w USA. Teraz, mój drogi czytelniku rozumiesz już skalę problemów, które się tutaj nawarstwiają. Na szczęście czyni to fanfika zabawnym. Od strony formalnej nie jest aż tak źle, znaczy się nie jest dobrze ale widziałem teksty początkujących autorów z większą ilością literówek i napisane z większą pogardą dla zasad gramatyki i ortografii. Pod tym względem oddzielanie kolejnych fragmentów przy pomoc kilkudziesięciu łączników, jeden obok drugiego zamiast skorzystania z trzech gwiazdek. W tym wypadku rozpoczynanie dialogów tymiż łącznikami także nie dziwi. Podsumowując widać, że „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to utwór początkującej autorki. Zwłaszcza zauważalne jest ignorowanie relacji miejsca akcji do czasu w którym się ta rozgrywa. Nie pozwala to wytworzyć jakiegokolwiek napięcia czy podkreślenia, istotnym fragmentów. Na szczęście autorka, jak już napisałem na początku, nie zadowoliła się i zaczęła pisać nowego opowiadania. Chociaż niekiedy dalekie od ideału, były już one na wyższym poziomie.
  2. „Sekrety Sweet Apple” to bardzo pośredni fanfik. Fabuła jest prosta, lecz nie będę jej zdradzał. Jeśli jednak czytelnik liczy, że jest to jeden z tych fanfików, gdzie dokonują się na farmie rzeczy straszne... to w sumie będzie miał trochę racji. Ale nie jest to nic, co by mogło nasycić miłośnika ponurociemniaków. Jest wręcz zaskakująco bezpiecznie. Styl się nie wyróżnia. Zachowanie się postaci jest przewidywalne. Utwór jest za krótki by mógł stworzyć podwaliny pod coś większego, bardziej skomplikowanego i interesującego. Z drugiej strony nie jest to jeden z tych fanfików, który jest tak zły, że aż interesujący. Niektóre z nich to perełki, na których można uczyć nowych pisarzy jakich błędów należy unikać. Ten jest pod tym względem zaskakująco poprawny. Nawet początki zdań oznaczone są myślnikami. Niestety pseudoangielskie nawiasy psują ogólnie dobre wrażenie po obcowaniu ze stroną formalną tekstu. Czy polecam? Moim zdaniem ten fanfik jest tak średni pod prawie każdym względem, że nie tylko nie ma specjalnie sensu go czytać, ale wręcz zdziwię się, że jeśli zapamiętam go za coś innego niż angielski tytuł. Ten z całą pewnością wyróżnia go najbardziej, zwłaszcza na polskim forum, gdzie jakieś 95% fanfików, jeśli nie więcej, ma tytuły w języku polskim.
  3. „Pudełko” to fanfik, którym może bym się „jarał”, gdybym przeczytał go trzy lub cztery lata temu. Wtedy każdy fanfik, nieważne jak bzdurny przyciągał moją uwagę. Ale dzisiaj utwór ten wydaje się najwyżej średni. Historia przypomina mi fabułę jednego z odcinków serialu Opowieści ze strefy mroku, który z fanfikiem łączy motyw pudełka. Co prawda końcówka jest odmienna, ale ogólne wrażenie nie zniknęło przez cały czas obcowania z nim. Fabuła jest prosta i zasadniczo pozbawiona zwrotów akcji. Wszystko jest też przewidywalne. „Pudełko” to jedno z tych opowiadań, które bierze znane postaci i całkowicie zmienia ich charakter. Co prawda nie idzie tutaj tak daleko jak pewne znane utwory, ale nie oferuje wiele więcej. Mimo, że można się pokusić by określić go jako psychologiczny, to wszystko co się dzieje z Rarity musimy brać na wiarę. Pomysł by wszystko zapisać w pamiętniku jest nieco wtórny, ale do przyjęcia. Natomiast szkoda, że nie pokuszono się o ukazanie tego co się dzieje z Rarity z innej perspektywy. Wniosło by to nieco świeżości w zmierzającą w jednym kierunku fabule. Ponadto tajemnica otaczające pudełko jest tak wielka, że nic praktycznie o niej nie wiadomo. Autor nie podsyca jej, nie zwodzi, nie robi nic abyśmy chcieli poznać odpowiedź co jest w środku. Przez to wydaje się, że gdyby fanfik miał więcej stron, szybko zacząłby się robić powtarzalny i wręcz nudny. Taki się faktycznie stał pod koniec co zostało spotęgowane przez całkiem oczekiwane zakończenie. Prawdę mówiąc, fanfik przypomniał mi też inny utwór, „Ponybius”, który jest nieco podobny w swoich założeniach, ale znacznie lepiej napisany. Pozwala on czytelnikowi uchwycić odrobinkę tajemnicy aby utrzymać jego zainteresowanie. Tutaj tego nie ma. Nie mówię już o stronie językowej, która w przypadku „Pudełka” wypada mocno średnio. Podsumowując „Pudełko” to wytwór, który wyróżnia chyba głównie, to, że został napisany po angielsku. Natomiast nie mogę napisać, bym uważał to tłumaczenie za niezbędne.
  4. „Mroczna wieża” to fanfik, moim zdaniem, zasługujący na miano eksperymentalnego. W tym wypadku słowo eksperyment nie jest zamiennikiem słowa grafomania. Na wstępie poinformuję czytelnika, że nie wiem jak się ma fanfik do powieście Stephena Kinga o tym samym tytule. Opowiadanie Verlaxa opowiada o podróży Sir Swift Lancera w górę tytułowej wieży, gdzie śpi tyran Sombra. Podczas niej nie będą mu przeszkadzać strażnicy, ale przeciwnicy w inny sposób próbujący go odwieść lub też podsunąć prostsze rozwiązanie. Czyni to „Mroczną wieżę” opowieścią filozoficzną, opowiadającą nie o sile fizycznej, sprawności we władaniu orężem, ale o etyce, odpowiedzialności, sprawiedliwości. Z początku byłem zdziwiony takim obrotem sprawy, ale autor przemyślał dokładnie to co napisał. Wszystkie spotkania i wszystkie rozmowy jakie prowadzi Swift Lancer mają sens i pozwalają odpowiedzieć sobie na pytanie o jego motywację do bycia obrońcą kryształowych kucyków. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów ani intepretował co autor miał na myśli. Ten tekst zasługuje, aby czytelnik podszedł do niego ze świeżym umysłem i sam sobie odpowiedział na nurtujące go pytania. O ile do treści nie mam zarzutu, tak w tekście zdarzają się drobne błędy jak literówki oraz zdania, które brzmią dziwnie. Ale nie przeszkadza to w odbiorze tekstu, nie odwraca uwagi czytelnika. Poza tym styl jest nieco podniosły, miejscami patetyczny, co pasuje do charakteru opowieści i jej przekazu. Także to pozwala czytelnikowi wczuć się w jej nastrój, za co należy się autorowi uznanie. Podsumowując, „Mroczna wieża” to fanfik zasługujący na zainteresowanie. Polecam go wszystkim, którzy znudzili się schematycznymi opowieściami o Sombrze i Kryształowym Królestwie i szukają powiewu świeżości.
  5. „Grota” to fanfik, o którym chciałbym powiedzieć, że mi się spodobał, ale pragnąłbym zobaczyć czy autor napisał więcej przygód dwóch sitek, gdyż czułem się tak, jakbym czytał środek jakiejś opowieści bez wyraźnego początku i zakończenia. Tak, nie doczekam się tego, gdyż fanfik jest kolejnym utworem napisanym na konkurs. Bardzo mi brakowało jakiegokolwiek rozwinięcia postaci czy nawet banalnego nadania jakiegokolwiek kontaktu pojedynku między mistrzynia a uczennicą. Oczywiście mam na myśli kontekstu w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ba, autor opisuje dokładnie statek, którego używa jedna z sithek, a jego nie ma nawet w google. A przecież Gwiezdne Wojny są znane z tego, że mają tak wierne grono fanów, którzy dokumentują wszystkie, nawet najbardziej idiotyczne pomysły twórców, w tym Legend i obecnego Kanonu. Czyżby autor go wymyślił. W charakterach lady sith nie sposób poznać iż są to Celestia i Twilight. Ba, po ich opisach można się tego od razu nie domyśleć. Nie ma tutaj dosłownie żadnych odniesień do MLP z wyjątkiem pokdreślania faktu, że bohaterki są kucykami i ich miecze mają kopytojeści. Poza tym postacie odwołują się rzeczy i osób, które nie występują w tym fanfiku. Mistrz Starkiller? Przecież to, że było to niedoszłe nazwisko Skywalkerów to nie ma niczego, co by go jakoś głębiej umiejscawiało w relacji do Twilight... a nie czekaj, ona miała na imię Nighfall i Celestii, tutaj lepiej znanej jako Eclipse. Podczas walki, bohaterki ochoczo rozmawiają. Odwołują się przy tym do pewnych wydarzeń, które są dla nich ważne, ale ponieważ dowiadujemy się o nich po raz pierwszym i praktycznie bez kontekstu, to wydają się one pozbawione znaczenia. Ba, jeśli ktoś nie wie czym jest zasada dwóch to też może nie wiedzieć dokładnie dlaczego w ogóle narodził się konflikt Eclipse i Nightfall i czemu ta pierwsza zerwała ich relację mistrzyni i uczennicy. W dodatku sądzę, że autor też nie potrafił oraz nie chciał oddać jednej rzeczy, dlaczego zasada dwóch w ogóle powstała i dlaczego Sith prawdopodobnie nigdy by nie powiedział: Sithowie, zanim Darth Bane ustanowił zasadę dwóch zwalczali się nieustannie. Jeśli zatem... ... to dlaczego w ogóle ta pierwsza zostawiła tę drugą na śmierć na planecie Hock IV aby wykończył ją mistrz Starkiller. I jeśli zasada dwóch obowiązywała, ale Nighfall nie była już uczennicą Ecplise, to dlaczego ta nie znalazła sobie nowego ucznia? Nightfall tak zrobiła, ale przecież pamiętamy co się stało, gdy Palpatine dowiedział się o tym, że Darth Maul posiada własnego ucznia? Scenariusz, który przedstawił nam autor jest nieco niewiarygodny. Moim zdaniem to raczej mistrzyni powinna szukać uczennicy aby ta nie rosła w siłę mając ucznia, podczas gdy ta ucznia nie posiadała. Poza tym prawie cały fanfik składa się z opisu walki na miecze świetlne i moc. Opis ładny, pełen zwrotów akcji ale tych kilka stron sprawiło, że straciłem kontakt emocjonalny z fanfikiem. Nie interesowało mnie kto wygra, gdyż nie wiedziałem praktycznie nic o walczących, autor nie uczynił niczego abym nawiązał z nimi jakąś emocjonalną wieź. Dlatego mam wrażenie, że fanfik powinien być obudowany dodatkowymi przygodami tej dwójki. Już nie mówimy o konkursie, ale w ogóle byłoby to dobre dla przejrzystości historii. Czy polecam? Dla ładnych opisów walki na miecze świetlne, być może. Ale poza tym nic mnie tutaj nie zainteresowało. A ja przecież lubię Gwiezdne Wojny.
  6. „Śledztwo zza grobu” to mógłby być bardzo interesujący fanfik. Mógłby, gdyby autor napisał coś więcej niż tylko prolog. W zasadzie nie będzie spojlerem, jeśli napiszę już na starcie, że fanfik jest właśnie o tym o czym informuje nas tytuł. Dokładnie owym śledztwem będzie się zajmować Rainbow Dash, która pewnego dnia odkryła, że nie oddycha, nie ma pulsu, ani nawet swego odbicia w kałuży, tylko noc. Z powodu pewnej gry nie jest to motyw nowy. Przewijał się on również w kinie jak również w literaturze, gdzie duchy zmarłych próbowały wskazać żywym, winnych swej śmierci. Czasem też nawiedzając morderców mściły się same. Niestety Rainbow Dash nie wie kto ją zabił. Akcja posuwa się szybko do przodu, być może nawet ciut zbyt szybko. Co więcej z nieznanych mi przyczyn autor robi znaki sugerujące znaczne przeskoki miejsca i czasu akcji. Są one moim zdaniem niepotrzebne, gdyż i tak śledzimy poczynania jednego bohatera a fabuła rozwija się linearnie. W efekcie bałem się, że czeka mnie tutaj powtórka z tematu Legendy lodowca. Poza tym nie można powiedzieć wiele o toku śledztwa, bo to się dopiero rozpoczęło. Jednak sposób w jaki autor przekazuje nam fakty, wykorzystując do tego zmysły (jeśli można powiedzieć, że duch ma zmysły) Rainbow Dash w sposób klarowny, czego nie psuje nawet fakt, że bohaterka sama nie wie co się z nią dzieje. Takie podejście dobrze rokowało na przyszłość. Co do stylu nie mam zastrzeżeń, jest klarowny i przesiąknięty typowym dla Rainbow Dash nastawieniem czy zachowaniami. Dzięki temu nie miałem wrażenia, że każdy mógł być na jej miejscu. A to ważna rzecz jeśli skupiamy się na przedstawieniu sprawy oczyma tylko jednej postaci. Oczywiście polecam sięgnąć po ten tekst, ale trudno nim się zachwycać czy nawet cieszyć, skoro powstał tylko jego prolog. A szkoda. Jest to jeden z tych nielicznych przykładów serii z jednym rozdziałem, który bym chciał przeczytać.
  7. Pisze to z żalem, ale seria „Tajemnica lodowca” to jest w dużej mierze nieudana. Winę ponosi przede wszystkim chaotyczna narracja. „Tajemnica lodowca” jest kontynuacją serii trzech fanfików pt „Legendy lodowca” a konkretnie „Skrzyształowanie”, chociaż pojawiają się też nawiązania do „Opowieści starego poszukiwacza”. Z kolei w samym temacie „Tajemnica lodowca” są trzy fanfiki: „Serce północy”, „Tajemnica lodowca” i „Miasto umarłych”. Ten ostatni jest najważniejszy i pozostałe dwie są prequelami do niego. Są one jednak umieszczone w różnych okresach czasowych, tak że skaczemy kilkanaście lat wstecz. W samym zaś „Miaście umarłych” przenosimy się tysiące lat wstecz i... Nie będę spojlerował, ale moim zdaniem to jest pierwszy akapit tego fanfika zabija na dzień dobry nie tylko całą tajemnicę ale wręcz uniemżliwia zakończenia utworu intrygującym zwrotem akcji. A potem, jeszcze w pierwszym rozdziale mamy jeszcze takie dwa przeskoki czasowe. Trzy takie zabiegi na pierwszych dwóch stronach. A rozdział ma efektywnie 5 stron. Nie wiem dlaczego wszystkie rozdziały mają tutaj na końcu jedną lub dwie niezapisane strony ekstra. Usuń je autorze. Przez następne rozdziały te komplikacje będą narastać. Dopóki mamy tylko Twilight i Lavender Craft nie jest jeszcze najgorzej. Owszem w tekście przewijają się członkowie ekspedycji Twilight, która zginęła jeszcze „Skrzyształowaniu”, ale naoczne dowody świadczą, że oni... mogą żyć! Potem nieustannie skaczemy pomiędzy stanami snu i jawy, bohaterami, przeszłością i przyszłością. Dochodzą nowe postacie, z których wszystkie chyba muszą mieć własny powód by brać udział w tej wyprawie. I to wszystko się zazębia. Nowe postacie mogą się wziąć za przeproszeniem znikąd, być wspomniane raz i już muszą mieć własną motywację do działania. I to wszystko w fanfiku, gdzie każdy rozdział ma po 6-8 stron. W pewnym momencie, gdy zaczęły się pojawiać nowe postacie, zaczynałem zastanawiać się czy przypadkiem gdzieś już o ich nie wspomniano, tylko ja po prostu przeoczyłem ten moment. Byłem jednak już tak bardzo zmęczony wszystkimi przeskokami, że w pewnym momencie przestałem rejestrować co się dzieje. Najciekawsze jest to, że wbrew pozorom to ten tekst wcale nie ma skomplikowanej fabuły. Jest ona jednak przedstawiona w bardzo fragmentaryczny sposób. Przejdźmy do postaci. O dziwo jak na tak krótki tekst są one nadspodziewanie rozbudowane. Zwłaszcza Lavender Craft, poszukiwaczka przygód na miarę Dzielnej Do... której nie dopisało szczęście i teraz jest pegazem bez skrzydeł. Podoba mi się, że autor nie uczynił z niej kogoś, kto po prostu wszystko wie lepiej, potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Lavender daje się ponosić emocjom częściej niż kieruje się rozsądkiem. Dopracowano także jej relacje z ojcem, które mają wyraźny wpływ na jej motywację. Jak na tak krótki tekst jest to moim zdaniem kawał dobrej roboty, zwłaszcza, że jest to chyba również debiut autorski. Lavender z pewnością mogłaby udźwignąć samodzielnie opowiadanie. Ba, autor dopracował nawet wartości jakimi kieruje się rodzina podróżniczki, oddał ich system wartości itd. W czasach selfinsterów i innych uproszczeń należy stwierdzić, że z dobrym skutkiem stworzył dopracowaną postać. Niestety, każdy kucyk przewijający się na kartach fanfka więcej niż raz, jest trochę jak Lavender Craft, nawet jeśli nie jest bohaterem opowiadania. Postacie były mi niekiedy nieznane, ale miałem wrażenie, że autor musiał je przybliżyć z jakiegoś sobie znanego powodu. I dla tych postaci znowu mamy skoki w czasie i przestrzeni co prowadzi do innego poważnego zarzutu. Moim zdaniem „Miasto umarłych” nie posiada właściwie klimatu. Jest to opowieść w założeniach będąca horrorem, raczej niż opowieścią podróżniczą, względnie podróżniczo-awanturniczą. Ale przez nieustanne zmiany narracji nie udaje się wytworzyć klimatu stopniowo budowanego napięcia. Czasem ono skacze, głównie w wizjach Twilight, ale przypomina to bardziej technikę skokostrachu niż np. „W górach szaleństwa” Lovecrafta. Jednak muszę przyznać, że czasami czułem niepokój. I te momenty są niezłe. Styl jest w porządku. Literówek jest miejscami niemało ale nigdy nie doprowadzono tego do sytuacji, gdy mieliśmy całe zdania napisane ze słuchu. Także pewne fragmenty brzmią dziwnie, cudzysłowy są nieprawidłowe, ale ogólnie jest znośnie. Język autora jest zrozumiały, nie ma on ciągot do tego by zapisać coś w sposób bardziej skomplikowany niż jest to konieczne dla zrozumienia tekstu. Należą się też autorowi słowa uznania za przedstawienie istot przypominających alikorny. Są one naprawdę nieprzyjemne i aż dziwi fakt, że nie zwróciły uwagi głównej bohaterki (bo tą chyba nie jest Twilight) już w momencie gdy ich obecność została ujawniona jej po raz pierwszy. Widać ma ciągoty bardziej do historii materialnej niż historii naturalnej. Można to zrozumieć. Owszem, inspirował się on chyba mocno postacią Slendermana (a może Slenderpony z Silent Ponyville?), ale pewne rozwiązania np. porozumiewania się kolorami przy braku narządów mowy i powoływanie się na takie same rozwiązania u zwierząt żyjących w ciemnościach, było dla mnie strzałem w dziesiątkę. Podsumowując, czy polecam serię „Tajemnica lodowca”? Mimo ciekawych założeń nie mogę dać jej pozytywnej oceny. Teksty mają kilka fajnych rozwiązań jak Lavender Craft czy wspomniane psuedoalikorny, ale ogólnie panuje w nim chaos. Nieustanne skoki w czasie i przestrzeni oraz zmiany postaci, której dotyczy narracja wzbudziły u mnie zamieszanie, wręcz niepewność tego co się działo. Moim zdaniem autor powinien się bardziej skupiać na ciągłości akcji i w miarę możliwości ograniczać ilość postaci do niezbędnego minimum. Bo poza narracją i brakiem skoncentrowania się na jednej czy dwóch wybranych postaciach, nie mam do tekstu innych zastrzeżeń.
  8. „Opowieść starego poszukiwacza” to fanfik z dreszczykiem za jakimi przepadam. Zwłaszcza, że ten fanfik jest bardzo dobry. O ile w przypadku „Kriostasis” narracja przeskakiwała pomiędzy różnymi bohaterami i odcinkami czasu, tak tutaj większość wydarzeń fanfika rozgrywa się w przeszłości. Czytelnik nie ma żadnym pytań o to jak się skończyły opisywane wydarzenia. Tracimy przez to możliwość zaskakującego zwrotu akcji pod koniec, ale to nie fabuła jest tym co sprawiło, że śledziłem fanfik z uwagą od pierwszego do ostatniego zdania. Autor chyba czytał Lovecrafta, albo kogoś kto lubił prowadzić narrację za pomocą opisów miejsc, listów, dzienników, pamiętników. Wspomnijmy chociaż „Draculę” Brama Stockera. Także i tutaj był zastosowany ten zabieg. Co prawda jest to krótki, ale bardzo nastrojowy fragment. Autor nie pokazuje horroru, on pozwala nam go sobie wyobrazić. Jest on świeży ale należy do przeszłości... i w każdej chwili może powrócić. Autor nie zagłębia się w motywy lub też nie próbuje wyjaśnić dlaczego coś zachowuje się w ten a nie inny sposób. Nie próbuje tego wyjaśnić rozumowo. Wszystko co wiedzą bohaterowie to obserwacje innych, często poczynione w stanie bliskim obłędu oraz legendy i podania. Nie będę jednak tego streszczał, gdyż pragnę aby czytelnik sam sięgnął po ten utwór i się z nim zapoznał. Znajomość „Kriostasis” i „Skryształowania” jest wskazana ale moim zdaniem utwór broni się sam. Podsumowując, jeśli lubisz narrację poprzez opisy miejsc czy też notatek, pamiętników itd. to jest to fanfik dla Ciebie. Ja się czułem jakbym czytał niektóre opowiadania Lovecrafta. I ten klimat. On jest rewelacyjny.
  9. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że nadmierne rozdrobnienie fabuły pomiędzy nazbyt dużą ilość postaci może doprowadzić do narracyjnego chaosu ale też nijakości samych postaci. Dwa fanfiki, które tutaj będę komentował pt. „Kriostasis” i „Skrysztalenie” będące fanfika w krótkiej serii, są tego najlepszym przykładem. „Skrysztalenie” jest pierwszym fanfikiem napisanym w serii. Fabuła jest przedstawiona krótko, ale nie oznacza to, że wydaje się wyczerpywać temat. Przedstawia on nieszczęśliwy koniec wyprawy badawczej, prowadzonej przez Twilight Sparkle. Po prawdzie nie dzieje się tutaj wiele, Twilight biega po lodowej pieczarze odnajdując członków swojej ekspedycji, zamarzniętych a jednak niepokojąco żywych. Siłą tego utworu nie jest jakiś zaskakujący zwrot akcji. Jest nim a klimat, zaszczucia, niepewności, obłędu jaki zaczyna ogarniać Twilight. A że fanfik ma tylko cztery strony to autor ma dość miejsca aby przedstawić swoją wizję a z drugiej strony nie ciągnie jej niepotrzebnie długo. Nie niszczy nastroju ani nie zabija go nudą wynikającą z powtarzalności czynności czy opisów. Te jednak nie są idealne: Jest to ogólnie fanfik dobrze napisany, skrywający pod prostą fabułą nutkę tajemnicy. Jakkolwiek nie jest to mistrzostwo, to nadal dzięki krótkości atmosfera i napięcie nie tracą na sile. Natomiast tych zalet w ogóle nie czuć w prequelu „Skrysztalenia” o tytule „Kriostasis”. Na kilkunastu stronach śledzimy losy nie tylko zaginionych członków wyprawy Twilight ale też drużyny poszukiwawczej. Efektem jest chaos. Nie mogę tego inaczej określić, bo przez cały czas nie wiadomo co się dzieje, gdyż skaczemy od jednej postaci do drugiej i to jeszcze pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Postaci są słabo zarysowane, niewyróżniają się niczym a namiastki charakteru autor próbuje im nadać w następujący sposób: Co nam daje ta informacja? Nawet jeśli przeczytaliśmy wcześniej „Skrysztalenie” będziemy wiedzieć tylko to jak postać ma na imię i kim była. Nie wiemy nic o jej charakterze, psychice, sposobie myślenia. A ten fragment wbrew pozorom nam nie pomaga? Dlaczego? Autor bowiem opisuje nam to co powinniśmy wiedzieć, natomiast nie daje możliwości dojść do tego wniosku samodzielnie, poprzez pokazanie kilku sytuacji, gdy postać faktycznie sama wprowadzała siebie w błąd. W efekcie ta postać nadal była dla mnie nikim. Kolejną niemą ofiarą... czegoś. Podsumowując o ile „Skrysztalenie” broni się samo, tak „Kriostasis” istnieje tylko po to by mu towarzyszyć i samodzielnie nie może funkcjonować. Dość powiedzieć, że wpierw przeczytałem „Kriostasis” a dopiero potem „Skrysztalenie”. To drugiej broni się dobrze samo, pierwsze bez drugiego nie ma prawa istnieć samodzielnie.
  10. Nie mam żadnej wątpliwości, że fanfik „Obiekt 102” jest zepsuty, ale nie jest to coś, co od razu rzuca się w oczy. Trixie źle się poczuła i została odwieziona do szpitala. Odwiedziła ją Starlight, (która w tym fanfiku jest różowa), która zaczęła dochodzić czy przypadkiem nie otruł jej któryś z antyfanów, których Trixie miała sporo. Kiedy powróciła następnego dnia aby ją odwiedzić, jej przyjaciółka zniknęła a ją samą wyrzucono za drzwi kiedy zaczęła jej szukać. I tyle jest fabuły. Dosłownie, mam wrażenie, że nabiera ona rozpędu przez jeden rozdział, autor tworzy atmosferę tajemnicy i grozy a potem... wszystko szlag trafia. Następne dwa rozdziały są o tym jak Stalight otwiera zamki w niedostępnych na co dzień częściach szpitala. Dosłownie, tyle jest fabuły na kilkudziesięciu stronach. A co jest? Tajemnica? Tak, ale z czasem zacząłem zauważać, że to czego szuka Starlight, to głównie rzeczy, które wydają się dość zwyczajne i jedyne co dziwi to kompleksowość zabezpieczeń. Opisy pokonywania tych ostatnich są następujące: Tylko po to by: No ale bez trzech akapitów opisywania bezcelowego działania to się nie obędzie. I co to za zwrot: przełknąć dumę? W języku polskim funkcjonują zwroty: schować swoją dumę do kieszeni albo przełknąć gorzką pigułkę. Ale idźmy dalej. Generalnie niewiele się tutaj dzieje, a raczej dzieje się, ale w umyśle Starlight. Starlight rozważa wszystkie opcje, kreśli wizje szpitala, jego personelu i pacjentów, Starlight zastanawia się co znajdzie w kolejnych pomieszczeniach, Starlight rozważa co zrobić gdy coś znajdzie, a potem zastanawia się jakie to może mieć znaczenie... dosłownie to jest sedno. Cała atmosfera nie wynika z opisów miejsca, zachowań personelu, jakichś dziwnych zjawisk, nie, wszystko to rozgrywa się w głowie Starlight. Autor chyba sugeruje nam, że pobyt w Wiosce Równości odcisnął trwałe piętno na jej psychice. Ma dziwne sny itd. Byłoby to ciekawe, gdyby nie utknęło i nie straciło rozpędu w szpitalnych korytarzach. Powiedzmy sobie szczerze. Autor ma zamysł, jest on sztampowy ale jest. Jednak nie potrafi go przekazać. Nie wie co zrobić aby chodzenie po szpitalu przez Starlight było naprawdę zajmujące. Jego efektem jest tylko narastająca frustracja jednorożca i brak oczywistych dowodów, że dzieje się tam coś może nie podejrzanego, ale z pewnością nielegalnego. Autor ma jednak inwencję w innej kwestii: Gdyby autor używał jeszcze słów oczywiście przestarzałych w tekście, który próbuje być stylizowany to bym to zrozumiał, ale tutaj, mam wrażenie autor po prostu próbuje się popisywać swoją erudycją. Niestety stojących w poczekalni nie nazwiemy błagalnikami, bo ten termin oznacza coś innego. Ale to nie wszystko. Po co takie słowa? Kto tak pisał? Bolesław Prus? Czy to naprawdę musi się tutaj znaleźć? Czy po prostu autor szukał słowa, którego czytelnik prawie na pewno nie zna i zaraz popędzi spytać wujka Google o pomoc. Niestety tekst zawiera też literówki, przez co wydaje mi się, że uwaga autora była dość wybiórcza kiedy go pisał. Podsumowując, „Obiekt 102” próbuje stworzyć atmosferę tajemnicy, ale największą z nich, jest dobór archaizmów, konkretnie przyczyna dla której musiały się tutaj znaleźć. Widać, że autor czuje potrzebę pisania ale jeszcze musi poćwiczyć. Próbuje on swoich umiejętności i dlatego sięga po słowa przestarzałe, aby pokazać swoją wiedzę. Sam przechodziłem przez ten etap i przypuszczam, że po napisaniu większej ilości opowiadań wyrobił by sobie styl i sposób prowadzenia narracji. Wtedy takie koszmarki jak ten: Pójdą w zapomnienie.
  11. Nie wiem dlaczego w fantomie MLP:FiM powstają takie teksty jak „Obecność”. Ale o ile od początku żadne TCB nie było w stanie spróbować abym je polubił, tak dzisiaj zrozumiałem dlaczego tak jest. TCB należy do gatunku, za którym nie przepadam. TCB, to zakamuflowane pre, now lub postapo… No dobrze kłamię, lubię Mad Maxa, uniwersum Metro 2033, „Piknik na skraju drogi”, ale te opowieści coś łączy. Jakby nie były mroczne, jest w nich nutka nadziei. W wielu TCB nie ma żadnej nadziei, nie dla ludzkości. Wiecie, kiedy przeczytałem „Babeczki”, „Fabrykę tęczy” albo „Ostatni z Equestrii” to zastanawiałem się jakie wszeteczne umysły mogą napisać takie rzeczy. Pomijam, że nie wszyscy z nich umieli pisać a niektórzy to chyba nawet z czytaniem mieli problemy. Nie tylko ze zrozumieniem, ale tak w ogóle. Ale potem zacząłem czytać „The Conversion Berau”, „Smak arbuza” czy teraz „Obecność” naprowadziły mnie na straszną myśl. Że kucyki, które nas połączyły ponad podziałami, chcą tak naprawdę zagłady ludzkości. Są niczym… tak, użyję tego porównania, są niczym Genokrady, które są forpocztą inwazji Wielkie Pożeracza, roju Tyranidów… jeśli nie wiecie kim są Genokrady albo Tyranidzi spytajcie Verlaxa. Wiecie, kucyki nie są jako takie złe. Ona uważają się być może za dobre, współczujące istoty, ale tak naprawdę ludzkość po kontakcie z nimi zaczyna się kurczyć. Nie brakuje użytecznych idiotów, ale najgorsi są fanatycy, którzy sami nie wypiją eliksiru ponifikacyjnego tylko jeszcze będą się zastanawiać jak to przekonać innych by wypili i zostali taboretami. Oj tak, „The Conversion Berau” odrzuciło mnie nie tylko dlatego, że pojawił się tam Dawid Husarski, wybitny, dwudziestoletni aktor, mający maturę za pasem i matkę, która kazała mu sprzątać pokój. Zbrodnia. Ale również jego koledzy, typki, które gadały o jedzeniu kabanosów mnie odrzucały. Dziwiłem się ojcu, który wnosił to coś było jego synem, ten taboret na górę, bo sam nie mógł chodzić na swoich czterech nogach. Wiedziałem już, że z TCB jako gatunkiem jest coś nie w porządku. Jakby wartości w nim były odwrócone na opak. A potem był „Smak arbuza” z bohaterką, która została zebrą w wyniku akcji jakichś terrorystów. I co było potem? A potem marudziła, że nie ma kabanosów i to ją przejmowało tak bardzo jak ten list do rodziny, którego nie mogła nadać. Oj, wtedy sobie poużywałem. Nawet się zdziwiłem, kiedy autorka przyznała mi rację, że jej fanfik jest straszny. Bo był przerażający. I „Obecność”, moje ostatnie TCB, klnę się na... a nie, to byłoby bluźnierstwo, więc nie będę przeklinał. Moje ostatnie TCB, zaczyna się niewinnie. Bohaterowie, bronnies doświadczają spotkań z kucykami. Są one często słodko-gorzkie. A to okazuje się, że Pinkie Pie ma męża i dzieci albo, że Luna wyjadła im zawartość lodówki. Potem jest jeszcze gorzej. Osoby, które widzą kucyki mają problemy w pracy, uważane są za wariatów, co jest w sumie racjonalne. Potem kucyki zaczynają działać otwarcie i tutaj mam jedną uwagę: Autorze, gdyby nie dostarczyłaby im zaświadczenia, to by w ogóle nie rozpatrywali jej kandydatury, ponieważ jest to warunek formalny. Takie zaświadczenie wydaje sąd i powinno być wskazane w wymaganych dokumentach. Swoją drogą mają surowe wymagania, bo zazwyczaj wystarcza oświadczenie a zaświadczenie jest potrzebne na późniejszych etapach rekrutacji. Zresztą zapytanie w tej sprawie też jest osobną procedurą administracyjną... tak czy inaczej, „Obecność”, tak jak wcześniej „Smak arbuza”, ponownie pokazuje, że fanfików nie pisały osoby, które zrobiły odpowiedni risercz prawny. Ale w przypadku „Smaku arbuza” miałem jednak więcej uwag. Dlatego, autorze, pamiętaj aby sprawdzać takie rzeczy. Postępuj tak jak radził mój mistrz Feliks W. Kres, a zajedziesz daleko i żaden Obsede cię nie przyłapie. Idźmy jednak dalej. Potem doszło do ataku nuklearnego na kucyki, który nic nie dał, ale przynajmniej ludzkość próbowała coś zrobić. I większość „Obecności” jest właśnie opisem tego postępującego upadku ludzkości. Magiczne promieniowanie zabijające ludzki gatunek skłaniało do wypicia eliksiru ponifikacyjnego. A bronnies, mój własny fandom się przyłączył do tej akcji. Autor dość oszczędnie opisuje ten wycinek ich psychologii. Kolejne fanfiki z serii są utrzymane w bardzo mrocznym tonie, zaryzykuje, że są równie depresyjne co filmy Piotra Szulkina. Ale w przeciwieństwie do fanfika „Smak arbuza”, ludzi jeszcze można zrozumieć. Przecież walczyli, stawiali opór. Tam, byli jakby zadowoleni... o jakże mnie to irytowało! A tutaj, wszystko jest cokolwiek zrozumiałe. Prowadzenie narracji z perspektywy kilku postaci pozwala uchwycić różne punkty widzenia. Tę beznadzieję, niepewność jutra i pewność własnej zagłady. Niestety w tekście jest sporo literówek i nawiasów pseudoangielskich. Także mam zastrzeżenia do czcionki kursywą. Chodzi o to, że czasami ponad połowa rozdziału jest nią napisana co sprawia, że staje się ona niepotrzebna. A przecież powinna podkreślać ważne informacje. A tak nie jest. Poza tym nie mam innych zastrzeżeń odnośnie formy. Sądzę jednak, że taki temat powinien otrzymać dłuższą formę. Czy zatem polecam „Obecność”? To trudne pytanie. Ja nie znoszę TCB, nie znoszę tego co się z nim wiążę. Nie znoszę selfinsertów, które są dla mnie drogą na skróty w tworzeniu psychologii postaci. Nie mówiąc już o tym, że niektórzy wierzą we wszystko co przeczytają i zaczynają myśleć, że owe ponifikacje to najszczersza prawda. Nie lubię tego ukazywania fandomu jako ludzi, którzy są zaszczuci, wszyscy bez wyjątku, przez społeczeństwo. Wielu z nas jest twórczych, nie narzeka na los a kucyki lubi z innych powodów niż tylko płytki eskapizm. Nie znoszę tego czym się stały TCB. Miast być radosnymi opowieściami o tym jak ludzie i kucyki się dogadują stały się opowieściami o przemocy, niezrozumieniu, dominacji zapewnionej przez siłę a nie przez racjonalne argumenty. Stały się one dystopiami, przy których klasyki gatunku wydają się całkiem optymistyczne. W przypadku „Obecności” jest ten rąbek nadziei. Kucyki, tak jak napisałem na początku nie są przecież złe. Z drugiej strony mam wrażenie, że są trochę podobne do istot z prozy Lovecrafta. Tak jak one były przed ludzkością, będą i po niej. Tylko, że one się ładnie uśmiechają. Ponawiając pytanie, czy polecam „Obecność”? Jeśli lubicie TCB tak jak opisałem je w powyższym akapicie to i ten fanfik powinien Wam przypaść do gustu.
  12. Nie wiem co mam sądzić o fanfiku „Jesienny koszmar”. Żaden z tych, które przeczytałem, nie zmienił swego tonu i przekazu tak szybko, by nie powiedzieć, że uczynił to w ciągu jednego zdania. Historia nie jest powiązana bezpośrednio z „Kronikami Azumi” czy też „Kronikami Diany”, ale wydaje się być czymś co rozgrywa się przed nimi. Przedstawia ona wydarzenia, które mogłyby się wydarzyć jeśli dojdzie do pewnego zaniedbania a przyjemność wygra z obowiązkiem. Po prawdzie wszystko co się tutaj dzieje wydaje się być z początku mało ważne by nagle nabrało potężnego znaczenia, tyle że w przyszłości a i niekoniecznie musiałoby się to zdarzyć naprawdę. Wszystko w tym fanfiku jest tak naprawdę możliwością, w dodatku nie popartą żadnym twardymi dowodami. Rodzi to z początku chaos, nie miałem pojęcia co i dlaczego to coś się dzieje. Dopiero ostatnie akapity naprowadziły mnie na odpowiedź. Muszę przyznać, że pomysł autora był prosty, ale zarazem genialny. Przypominał mi trochę stare bajki, gdzie starsi pouczają dzieci aby coś lub czegoś nie czyniły, a te ignorując ich rady, skazywały siebie na olbrzymie ryzyko. Czułem także podobny nastrój co w filmie Donny Darko, może Efekt Motyla, gdzie granica między jawą a snem czy skutkiem i przyczyną się zaciera. Uzyskanie czegoś takiego i w tak wyrazistej formie wymagało niemało rozeznania. Pod względem językowym jest dobrze, ale można zauważyć angielskie nawiasy, nadmiarowe spacje (a czasami nawet brak spacji po kropce), dialogi zaczynające się od nieprawidłowych znaków. Autorze, nadaj możliwość komentowania i ktoś to poprawi za Ciebie. Polecam „Jesienny koszmar”. Żaden utwór nie sprawił, że w jednej chwili czułem lęk a potem nagle zacząłem się śmiać.
  13. Trudno napisać coś konkretnego o fanfiku „Terror”, gdyż posiada on pewien potencjał. Niestety jest ledwie napoczęty. Nie ma sensu streszczać tutaj fabuły. Ta jednak dzieje się w dwóch miejscach, w pałacu i w gabinecie psychologa. Tak czy inaczej kolejne rozdziały przenoszą nas pomiędzy tymi przestrzeniami. Autor zamyślił sobie, że każda z nich będzie oferowała czytelnikowi inne doznania. Pałac zapewni mu dreszcz emocji, niepokój i tajemnicę, gabinet zaś refleksję, niepokój i tajemnicę. Czy wydarzenia z tych miejsc zaczęłyby się zazębiać? Czy może są one jakoś oddzielone upływem czasu? A może mają wobec siebie jeszcze jakieś inne relacje? Nie wiadomo. I już się zapewne nie dowiemy. Dość powiedzieć, że nie chcę tutaj zdradzać zbyt wiele, aby czytelnik sam odkrył, co przygotował dla niego Verlax. Jak to zwykle u niego akcja rozwija się stopniowo i trzeba poczekać aż zacznie się dziać coś konkretnego. Także tym razem budowanie napięcia jest całkiem udane. Niestety, korekta była chyba niewystarczająca bo tekst nie zawsze brzmi jakby był pisany po polsku a wręcz jak jakieś tłumaczenie z języka angielskiego, gdzie niektóre anglicyzmy pozostały. To chyba jednak jedyna wada jaką zauważyłem. Niestety, tekst chyba nigdy nie zostanie dokończony. A szkoda, gdyż tajemnice się gromadzą, akcja ledwo co zaczęła rozpędzać a tymczasem nowych rozdziałów nie przybyło od 8 lat. Mimo wszystko polecam, bo teksty Verlaxa jeszcze nigdy mnie nie rozczarowały.
  14. „Hunt For Demon's Head” to... symbol klęski naszego systemu edukacji. Właściwie nie ma się sensu rozpisywać o fabule. Jest kucyk, który poluje na demony i o tych polowaniach powinny być kolejne rozdziały, które nigdy się nie ukazały. Wystarczy zresztą przeczytać prolog by wiedzieć dlaczego. Ponadto mamy problemy z kropkami na końcu zdania: Z nadmiarowymi spacjami: Nie mówię już o literówkach, gdyż w co drugim zdaniu jakaś się trafi. Dialogi są drętwe i nic nie wnoszą do fabuły, wszak główny bohater chce zabić demona a nie gadać z Mane6, ale zanim to nastąpi każdej z nich powie swoje imię: To wszystko jest w jednym rozdziale. W dodatku prawie jedno po drugim z minimalnymi odstępami. Milo to polski jazzman greckiego pochodzenia ma na imię Milo. Wiedzieliście? A co to ma wspólnego z tym komentarzem? Nic. A co, nie mogę o tym wspomnieć? Fanfik powstał w 2012 r. Wtedy były trochę inne czasy, ale naprawdę, zostawić tekst w takim stanie jest dla mnie zbrodnią. Nie żeby poprawa błędów mu wiele pomogła, tekst jest ledwie mocno niedopracowanym szkicem, ale mimo wszystko, coś by z tym należało zrobić. Choćby usunąć. Nie polecam, chyba, że moim znajomym dla beki.
  15. „Demony przeszłości” to zapewne nie jest zły fanfik. Ale fakt, że zaraz po przeczytaniu miałem problemy z podsumowaniem tego co się stało a nawet zapamiętaniem tytułu nie świadczą o nim dobrze. Starlight miała kiedyś wioskę. Jednak gdy nawróciła się na stronę dobra, jeden z jej zwolenników założył sektę. Nazywał się Devil Marks (zapewne skojarzenia z Karolem Marksem są wskazane) natomiast celem jego organizacji był podbój Equestrii. Wiem też co nieco z końca, jak się ten plan rozwijał i jak zakończyła próba jego rywalizacji. Ogólnie jednak fabuła jest dość miałka. Miałem wrażenie, że sceny, nawet te dynamicznie napisane, jakoś nie tworzą razem jakże pożądanej, dynamicznej całości. W efekcie całość po prostu zaczęła mnie nudzić i przestałem przywiązywać wagę do tego ci się dzieje w opowiadaniu. Odhaczenie kilku punktów bądź co bądź w zupełności mi wystarczyło i bez żalu, że to koniec pożegnałem się z tym dziełkiem. Naprawdę, żadne wydarzenie z wyjątkiem przemowy na początku, walki psów nie zapadło mi w pamięci na tyle, żebym mógł je odtworzyć w tym komentarzu. Jednak wspomniana walka psów jest dynamicznie napisana i raczej dobrze świadczy o umiejętnościach pisarskich autora. Niestety sposób plecenia siatki akcji już mu tak dobrze nie wychodzi. I jest to już któryś fanfik autora w którym powtarza się ten problem. Może jest tak dlatego, że mamy narrację z kilku punktów widzenia. W tym wypadku jesteśmy świadkami poczynań trzech grup. I skaczemy co kilka stron lub nawet częściej, pomiędzy nimi. W rezultacie ich poczynania nigdy nie mogą nabrać kompleksowości. Zresztą i tak byłoby to trudne zważywszy, że fanfik ma jakieś 25 stron. Naprawdę, spisek Devil Marksa mógłby być bardziej dopracowany a co za tym idzie akcji mogłoby być więcej a stawki wyższe. Pochwalę jednak imię i nazwisko głównego antagonisty. Budująca Wioskę Równości, Starlight jakby odwoływała się do podstawowego hasła komunizmu, natomiast tytułowe demony pasują do jego imienia, Devil. Tylko czemu nazywa się on Marks, przecież to spolszczenie nazwiska, a kucyki nazywają się z angielska. Czyżby autor trochę się pogubił? Powinien się on zatem nazywać Devil Marx. Podsumowując, „Demony przeszłości” mnie wynudził a przecież wcale nie jest on długi. Nie jest on jednak źle napisany tak jak zazwyczaj to rozumiemy. Nie ma też tutaj dużej ilości błędów a są one raczej nieliczne. Dlatego ani nie zachęcam ani nie odradzam. Autor ma bowiem swoich fanów na MLPPolska.
  16. „Biała Pani Złych Czasów” zapowiada się ciekawie, ale w sumie to nie jest wybitny fanfik. Equestria wyciągnęła wnioski po kolejnej inwazji i stworzyła służby mające przeciwdziałać zagrożeniom. Zasadniczo skupiają się one jednak na prześladowaniu kucyków. Organizacja o nazwie Libero, skupiająca bojowników o wolność. Jednym z nich i dodajmy najlepszym, był towarzysz Zwycięzca. Jego największym wrogiem, agentka reżimu imieniem Rarity. Fanfik przypomina mi metodą narracji nieco zapomnianą powieść o podobnej tematyce pt. „Żelazna pięta” (The Iron Heel) autorstwa Jacka Londona. Oba utwory są pisane w jakimś sensie spoza czasu, w narracji przypominającej pamiętnik i pierwszoosobowej w którym rozgrywa się akcja i poruszają podobną tematykę. Na tym jednak, mimo wszystko uderzające podobieństwa się kończą. Kończą się również moje porównania. Niestety „Biała Pani Złych Czasów” to utwór przewidywalny i w dużej mierze sztampowy. Nie będę jednak go streszczał, gdyż skłamałbym, że nie czekałem z niecierpliwością, jak rozwiąże się zagadka. Dzieje się tak dlatego, że wtórna historia jest poprowadzona w tak zajmujący sposób. Narracja jest żywa, emocjonalna i zarazem przejrzysta. Autor dba o to by główny bohater był zrozumiały dla czytelnika tak pod względem wyrażania się jak też psychologii postaci. Niestety zabrakło mi tutaj zwrotów akcji. Wszystko rozwija się jak po sznurku. Dosłownie są tutaj zastosowane rozwiązania fabularne jak z filmów noir, tylko że bohaterowie z filmów noir jednak byli inni niż bohater fanfika. I naprawdę nie można opisać psychologii postaci nie zdradzając fabuły. Mogę tylko zauważyć, że w ciasnych schematach bohaterowie są przedstawieni wiarygodnie. Jest to jednak fanfik a więc Rarity nie zachowuje się jak Rarity z serialu. Pod względem formy jest dobrze, ale też bez rewelacji. Forma ma tutaj za zadanie przekazać pewną treść a nie cieszyć widza dodatkowo ozdobnikami, opisami przyrody itd. Ogólnie sugeruję sięgnąć po ten tekst, nawet jeśli fabuła was rozczaruje. Jest on bowiem napisany w sposób wciągający a tego czasami nie mogę znaleźć w chwalonych powszechnie fanfikach.
  17. „Uciekinier” to całkiem interesująca historia. Chociaż ta forma nazywana jest drabblami, to raczej było to gotowe opowiadanie przerobione na drabble. Trudno tutaj opisywać fabułę aby nie popsuć odbioru czytelnikowi. Po przeczytaniu fanfika zasadniczo wszystko staje się jasne i nie pojawiają się żadne dodatkowe pytania. Pomimo krótkiej formy, autor wykorzystuje ją do maksimum, koncentrując się tylko na tym co istotne, co popycha fabułę do przodu. Pomimo tego samoograniczenia nie traci on klimatu, trzymają czytelnika do końca w niepewności. Jest to sztuka trudna, gdyż wielu piszących nie potrafi nie tylko nadać swoim krótkim tekstom jakichkolwiek wartości artystycznych, ale wręcz nie potrafi przedstawić zaplanowanej fabuły w odpowiedniej ilości znaków. Mnóstwo tego typu koszmarków nawiedza MLPPolska. Ale „Uciekinier” do nich nie należy. Od strony formalnej jest dobrze, nie zauważyłem błędów składniowych, ortograficznych, interpunkcyjnych itd. Gorąco polecam tego fanfika. Dyscyplina, którą narzucił sobie autor procentuje, dając czytelnikowi treściwy utwór, niestety raczej jednorazowego użytku.
  18. Jak mawiał pewien wpływowy duchowny: Wiedz, że coś się dzieje. I kiedy czytałem fanfik „Ogród” wiedziałem, że coś się dzieje. Nie wiedziałem tylko dlaczego. Zacznijmy od tagów. Moim zdaniem są one błędne. W żadnym razie nie widzę tutaj miejsca dla tagu adventure ani light, co najwyżej dark się zgadza. Oprócz tego utwór trudno nazwać oneshotem, gdyż sugeruje on wyraźnie, że powinien mieć jakąś kontynuację. Jeśli taka jest to czemu nie ma do niej odnośnika w temacie? Powstanie takowej uważam za konieczne z racji zawieszenia fabuły w takim a nie innym momencie. Podstawową wadą fanfika jest to, że jest zbyt krótki. Wydaje się on prologiem a nie jednolitą całością, posiadającą początek, rozwinięcie i zakończenie. Nie będę jednak streszczał fabuły, gdyż fanfik ma pewien potencjał i szkoda go psuć w zarodku. Napiszę zatem, że fanfik ten opiera się na śledztwie, chociaż i to należałoby dać w cudzysłowiu. Pod koniec dowiadujemy się, że sprawa pożaru w ogrodzie to dopiero wierzchołek góry lodowej. Lecz w tym, najlepszym, najbardziej zaskakującym momencie fabuła się urywa. Przypomina mi to bardziej jakiś serial niż skończone opowiadanie. Od strony formalnej jest raczej w porządku. Nie rzuciły mi się w oczy ani poważniejsze błędy. Jak na ten okres rozwoju fandomu stoi ona na przyzwoitym poziomie, bez wodotrysków, ale napisane w zrozumiały sposób. Czy polecam. Tak. Czy czytałbym kontynuację? Tak. Nie mam jednak pojęcia czy takowa powstała. W takiej sytuacji opowiadanie pozostawia więcej pytań niż daje odpowiedzi. A w oneshotach to na ogół nie jest dobre.
  19. „Koszmar Pinkameny” nie jest złym utworem. Określiłbym go raczej jako jako niedorobiony średnio-słaby utwór. Przy czym jest to utwór śmieszny tam gdzie nie próbuje nim być a żenujący gdy sięga po pewne dowcipy. Historia zaczyna się od tego, że nikt nie przychodzi na imprezy Pinkameny. Zorientowany czytelnik nie tylko nie będzie miał tego nikomu za złe, ale wręcz pomyśli, że w Ponyville zabrakło kucyków. W miarę rozwoju wypadków być może przyjdzie mu do głowy, że posługiwanie się zwrotem Pinkamena to taki wymysł autora, bo przecież nikt w Ponyville nie może wiedzieć, że Pinkie jest seryjną morderczynią, prawda? Tak czy inaczej, widać, że tekst został napisany zaraz po drugim sezonie, kiedy nie było wcale jasne, że Discord zostanie sojusznikiem kucyków. Ponieważ akcja pędzi na łeb na szyję, nie zastanawiałem się, jak to było możliwe, że nikt nie zauważył, zniknięcia Discorda? Przecież działał on już jakiś czas tworząc demoniczną pułapkę. Zostawię to na razie bez komentarza. Poza tym, ten plan mógłby się udać, gdyby jego celem była Pinkie Pie. Pod tym względem mogę oddać autorowi sprawiedliwość. Gdyby... ale idźmy dalej. Pinkamena zaczyna odwiedzać swoje przyjaciółki. Wystarczy słowo aby wróciły do normy. Działa to na Apple Jack, na Twilight, ale Rainbow Dash... Czy autor uprawia trolling? Skoro konduktor wie, co oznaczają cupcakes to znaczy, że to jest ta Pinkamena. Potem okazuje się, że: Czyli one wiedziały cały ten czas? Autor nie przejęzyczył się i uznał, że może sobie robić żarty z tego materiału? Czy jest to trollowanie Discorda? Przyjaciółki, ba, cały kraj wie, że jest ona seryjną morderczynią i chodzi sobie do niej na przyjęcia? I dopiero magia Discorda sprawia, że zaczynają do niej czuć obrzydzenie? Czy to jest jakiś żart czy ja o czymś nie wiem? A może z tekstu zniknął fragment o tym, że Pinkamena morduje wrogów reżimu na rozkaz księżniczki Celestii? Sądzę, że autor nie przemyślał sprawy. Pod względem formy mamy standard fandomu łupanego. Autor, niczym tłumacz podręczników do gier fabularnych Coriolis albo Fabula Ultima, odkrywa nowe zasady rządzące językiem polskim. Nie uznaje on prawie wcale akapitów, więc cały tekst wygląda jak jakiś blok, gdzie opisy zlewają się z wypowiedziami w jedno. Literówek, podwójnych kropek, psuedopolskich cudzysłowiów już nie liczyłem. Ogólnie jest jednak tragicznie. Oczywiście mam na myśli, że nie jest tragicznie jak na czasy kiedy ten fanfik powstał. Przynajmniej wiadomo co się dzieje i nie mamy tutaj powtórki z „Roztańczonych kucyków”. Podsumowując, jeśli to trolling Discorda i społeczeństwa Equestrii, które tolerowało cały czas psychopatycznego mordercę, to moim zdaniem pomysł był naprawdę rewelacyjny. Zabrakło tylko bardzo dużo, aby powstał jeden z bardziej interesujących fanfików w fandomie. Jeśli natomiast był to tylko nieprzemyślany pomysł autora, to jest on nieco żenujący. Jeśli to miało być w jego założeniach śmieszne, to przestało być w momencie, gdy okazało się, że Pinkamena to ta Pinkamena! Umiarkowanie nie polecam. Ale jeśli masz pomysł, szanowny czytelniku, jak rozwinąć to co mógł mieć na myśli, to pisz, z chęcią przeczytam.
  20. „Żółte oblicze strachu” to interesujący przykład opowiadania, które, nawet gdyby nie odrzucało czytelnika wątkami fekalnymi, to i tak byłoby nie do uratowania. Akcja rozgrywa się zaraz po opowiadaniu „Owies na tysiąc sposobów”, po stłumionym buncie w obozie 144. W tym czasie... no, coś się działo w tym fanfiku. Do tej pory zasadniczo się zastanawiam nie tylko co, ale czy w ogóle pchnięto jakoś fabułę do przodu. Na wstępie, skoro „Żółte oblicze strachu” jest kontynuacją „Owsa na tysiąc sposobów” to nie wiem czemu nie tworzą jednego utworu. Sam fakt, że istnieją dwa wzbudza zamieszanie, zwłaszcza, że utwory są w różnych tematach na forum. Dobrze byłoby przynajmniej, gdyby były w jednym temacie. To jest pierwszy problem. Drugi problem jest taki, że utwór jest po prostu obrzydliwy: Nie da się pokazać nawyków wyrobionych w więzieniu w mniej obrzydliwy sposób? No cóż, trzeba się przyzwyczaić. Zapewne już wiecie, czemu za każdym razem, gdy piszecie fanfika to nie wstrzymujecie akcji aby napisać, że ktoś się musiał wypróżnić. Naprawdę zadziwia mnie brak inwencji u autora. Podejrzewam wręcz, że ma on jakąś niezdrową manię na tym punkcie. Ale nawet gdyby tego nie było, moim zdaniem utwór byłby nie do odratowania. Ale może zanim do tego przejdę, dowiadujemy się trochę o tym, jak Fluttershy została dyktatorką. Okazuje się, że złol, który zmusił księżniczkę Celestię do ukrywania się coś powiedział i Mane6 się pokłóciło. Potem discord zapytał o coś Fluttershy i ta została dyktatorką. Wnosi to w sumie więcej zamieszania niż daje odpowiedzi. Poza tym stwierdzam, że totalitarna dyktatura Fluttershy rodzi patologie, dlatego, że jest totalitarna. Wręcz czyni patologicznymi organy wcielające totalitarną władzę w życie! Zastanówmy się teraz, dlaczego ten fragment jest tak bezsensu. Z poprzedniego opowiadania wiemy, że zamknięci w obozie nie zostali formalnie skazani. Natomiast naczelnik musi zgodnie z formalnymi procedurami pozbawić Twilight skrzydeł. No, dlaczego Fluttershy każe zamykać kucyki za nic a potem wymusza formalne działania. Zamykanie bez formalnych podstaw rodzi duże naprężenie w systemie, ponieważ nie działają procedury selekcyjne. Tak się czasem robi przy dużych robotach, i bierze się ludzi z łapanki. Tutaj natomiast są oni wywożeni do obozów eksterminacyjnych. Nie robią w nich jednak nic poza tym, co mogliby robić normalni więźniowie. Do takich obozów wywozi się ludność naturalnie wrogą i z racji na swą masę wymagającą znacznych sił do kontroli. Zamknięta w takim obozie może być Twilight albo Rainbow Dash lub Pienkie Pie. Dlaczego? Bo one jako naturalni wrogowie polityczni stanowią zagrożenie. Z przytoczonego fragmentu wiemy, że była tam komora gazowa. To narzędzie przemysłowego zabijania. Wynika z tego, że Fluttershy, wsadzając do obozów kucyki z łapanki, nieskazane nawet w jej wypaczonym systemie sprawiedliwości, jednocześnie tworzy przeszkody dla swoich nadzorców w trzymaniu kucyków w ryzach. Spotkałem się z opiniami, że od tego typu urzędników oczekuje się nie tylko sumienności ale wręcz kreatywności. Dlatego system Fluttershy jest podwójnie sprzeczny. Niby oddaje to charakter jej elementu harmonii, ale na litość, ona czyni system, którym rządzi niewydolnym z własnej winy. Rozumiem bowiem, że komorę gazową zbudowano z inicjatywy administracji obozu. Skoro już wyjaśniliśmy, że autor nie przemyślał dogłębnie sprawy działania systemu totalitarnego i tworzy coś po prostu idiotycznego, to przejdźmy dalej. Największym problemem fanfika jest rozbita narracja. Naliczyłem, że przez 45 stron przewijają się fragmenty poświęcone Pinkie Pie i Yell, Cande i CMC, samej Rainbow Dash, Rainbow Dash i CMC i Cande oraz tropiącej zbiegłe kucyki zebrze jak również dyrektorowi obozu. Ile tego jest? Pięć? Na ogół taki fragmencik trwa jakieś półtorej strony a czasami i mniej, posuwając akcję do przodu maluśkimi, takimi tycimi tycimi kroczkami. Kucyki odpoczywają, jedzą owoce lasu, albo coś przebąkują o jedzeniu mrówek. CMC robią ruch oporu, Cande odpowiada na ich pytania. Pinkie i Yell drą się na siebie, czy o czymś zapomniałem? Tak! Tak, jest jeszcze Trixie, która wspomina swoją przyjaźń z nieżyjąca Starlight. Czyli to już sześć wątków na 45 stronach opowiadania. A Rainbow Dash? Cóż, to zabrzmi paradoksalnie, ale o ile ten wątek mnie obrzydził najbardziej, tak też uważam go za najciekawszy. Rainbow Dash ma bowiem tak zszargane nerwy, pod wpływem jakichś tortur, że nie może trzymać moczu. Te opisy są naprawdę głębokie, dlatego przytoczmy jeden z nich: I to jest cały fragment tekstu oddzielony porucznikami. Pokazuje to jak bardzo łatwo urywa się tutaj narracja, nie dając czytelnikowi czasu na przemyślenia. Natychmiast jest on kierowany na nową postać. I to czyni ten tekst bardzo złym w odbiorze. „Żółte oblicze strachu” to paradoksalnie mógłby być całkiem interesujący fanfik. Niestety autor próbuje chwycić zbyt wiele srok za ogon w efekcie opowieść ta nie należy tak naprawdę do żadnego z bohaterów. Postępy w narracji są małe, biorąc pod uwagę, długość tekstu. Natomiast nie drażnią tutaj błędy ortograficzne. Były też literówki ale w niewielkiej liczbie, co pokazuje że korekta wykonała swoja pracę dobrze. Podsumowując, tak jak nie polecałem „Owsa na tysiąc sposobów” tak jeszcze bardziej nie polecam „Żółtego oblicza strachu”. Są to fanfiki napisane w sposób pozostawiający wiele pytań odnośnie świata jak również trudnej do śledzenia a przede wszystkim zrozumienia narracji.
  21. Zanim zacząłem bawić się w kucyki, bawiłem się w anime. Jedną z najczęściej wznawianych były te z serii „Fate/Stay Night”, oparte na popularnej visual novel autorstwa Kinoko Nasu pod tym samym tytułem. Ich sukces był tak duży, że marka rozrosła się o inne gry, książki a nawet, jak widać, fanfiki. Nie spodziewałem się jednak, że będą to fanfiki z kucykami. „Fate/Equestria: Święta Wojna” jest jednym z nich. Historia rozpoczyna się na miejscu wykopalisk. Lily Fantast przybyła tam z pewnym przedmiotem i pewnym celem. Lily bowiem była kucykiem ziemnym, który brał udział w wojnie. Bardzo starej wojnie czarodziejów. Wojnie o Świętego Graala. Miała się w niej posługiwać swym magicznym sługą, duchem dawno poległego bohatera. Powiedzmy sobie szczerze, że warunkiem koniecznym by zrozumieć o czym mówią bohaterowie i do czego się odnoszą jest znajomość gry Fate/Stay Night lub anime, względnie któregokolwiek z ich odsłon pobocznych. Miałem to szczęście, że przed laty namiętnie oglądałem ten serial, jego alternatywne wersje, prequell i... w sumie tyle ale też tyle wystarczyło by zrozumieć co autor ma na myśli. Jeśli nie macie takich podstaw, zamieszczono odnośnik do artykułu o podstawa tzw. Nasu-verse, ale moim zdaniem lepiej znać źródło niż bryka. Drugim warunkiem koniecznym aby się cieszyć fanfikiem jest wiedza o pewnym konwencjach szeroko stosowanych w anime. Jedną z nich jest walka potrafiąca trwac cały odcinek, przerywana tylko (albo i nie) dialogiem oponentów. Sądzę, że ta informacja jest bardzo ważna, gdyż pozwala wyjaśnić dlaczego przez cały fanfik bohaterowie głównie walczą i jednocześnie prowadzą egzystencjalne rozważania. Tych jednak nie będę streszczał, gdyż moim zdaniem fanfik zasługuje na przeczytanie. Podoba mi się przeniesienie świata Fate/Stay Night do uniwersum kucyków. Dość powiedzieć, że autor rozumie jakie były różnice pomiędzy mistrzami walczącymi w wojnie o Świętego Graala, gdy ci byli lub też nie byli czarodziejami. A była ona znaczna. Wreszcie autor wie jak przenieść na grunt kucyków pewne dylematy z jakimi zmagali się bohaterowie za życia. Niestety, próg wyjścia wskazał już wcześniej, gdyż w przeciwnym razie czytelnik może niewiele z tego zrozumieć. Pod względem stylu jest dobrze, chociaż zastanawia mnie czemu autor używa myślników jako znaku rozpoczynającego kwestia dialogowe. Opisy walk są ciekawe, pełnie życia, chociaż nie wydaje mi się by były realistyczne. Biorąc jednak pod uwagę, że walczą ze sobą duchy bohaterów i samą konwencję pierwotnej gry, nie wydaje mi się, by to miało znaczenie. Co więcej fanfik jest bardzo treściwie napisany, jest w nim tyle ile powinno być, by czytelnik się dobrze bawił. Podsumowując, nie mogłem zdradzić wiele, gdyż być może zabiłbym sens przeczytania fanfika. To nie jest wielowymiarowa historia, która człowiek czyta i analizuje. To kawałek dobrze napisanego tekstu rozrywkowego. Moim zdaniem gdyby autor zaczął pisać dłuższego fanfika osadzonego w tym uniwersum miałby szanse powodzenia, ponieważ pokazał, że rozumie zasady którymi to się kieruje. Potrafi także tworzyć sympatyczne postacie o których przygodach aż chce się czytać. Czy polecam? Tak, zdecydowanie!
  22. Nasłuchałem się wiele dobrego o serii „Kresy” autorstwa Hoffmana. Dlatego gdy nadarzyła się okazja postanowiłem skonfrontować oczekiwania z rzeczywistością. W przypadku „O szyby deszcz dzwoni” mam jeden czy dwa dość istotne zarzuty. Akcja fanfika, pierwszego z wielu z serii osadzona jest Ĉevalonii krainie znajdującej się na południe od Equestrii i, o ile Equestria jest wzorowana na USA, tak mi kraina w której zaczyna się akcja kojarzyła się z innymi Stanami Zjednoczonymi. Konkretnie Meksykańskimi Stanami Zjednoczonymi. Nie wiem czy są to poprawne skojarzenia. Fanfik skupia się na kilku postaciach, pozostawiając tło wydarzeń na drugim planie. Ĉevalonia i miasto, w którym rozgrywa się akcja są opisane raczej pobieżnie. Wiemy, że jest to obszar ubogi o niskim standardzie życia. Wzmianki o klimacie, innych miastach, komunikacji, gospodarce itd. są bardzo zdawkowe. Nie wiemy wiele o architekturze, strojach itd. Jednym słowem, Ĉevalonia zaprezentowana w tym pierwszym fanfiku z serii, nie ma niczego co by ją wyróżniało od Equestrii lub też jednego z wchodzących w niej skład krain. Skupiamy się, jak już napisałem, na relacjach kilku postaci, będących członkami jednej rodziny. Są to Fenrir, jego ojciec (którego imienia nie pamiętam a skończyłem czytać fanfika przedwczoraj), ciocia Henrietta, wujek Albert oraz kuzyni Gleipnir i jego siostra, której imienia też nie pamiętam. Jeśli nie pamiętam ich imion, to chyba znaczy, że nie będą ich dotyczyły kolejne akapity. Podoba mi się to, w jaki sposób autor nakreślił charaktery postaci, tworząc pomiędzy nimi sieć wzajemnych powiązań emocjonalnych. Poznajemy też dzięki nim kulturę Ĉevalonii, nacechowanej jawną niechęcią wobec pegazów oraz tych jednorożców, które miast pracować wolą studiować sztuki magiczne. Jest to bowiem kraj, gdzie niski poziom życia zmusza kucyki do pracy od dziecka. Ogólnie portret biedy został tutaj nakreślony umiejętnie, bardzo obrazowo. Przychodzi mi zatem porównywać „O szyby deszcz dzwoni” z prozą Dickensa. Zwłaszcza interesujące są relacje między Henriettą i jej dziećmi a Fenrirem. Są one pełne ciepła i czasami wręcz wzruszające. Autor nie tworzy wyrazistych charakterów, dając bohaterom jakieś niepospolite cechy. One się kształtują właśnie poprzez ukazanie całości relacji między nimi. Niestety efekt jest moim zdaniem nieco daleki od pełni potencjału gdyż zarówno ojciec Fenrira jak i jego kuzynka są nieco w tle. Natomiast postać wuja bohatera jest moim zdaniem, wręcz przerysowana. Dlaczego, czy takich ludzi jak Albert nie ma naszym świecie? Są, ale prawdopodobnie możemy dojść co ich takim uczyniło. W przypadku Alberta, nieco mi tego tła brakuje. Rysuje się on zatem jako kucyk niezwykle ograniczony, bez cech które by go w jakikolwiek sposób rehabilitowały. Przykładowo, żali się on, że gdyby był dobry dla innych, wówczas by mu wbito nóż w grzbiet. Przy czym autor nie podaje nam informacji o prawdziwości jego słów. Więcej, ku mojemu zaskoczeniu w Ĉevalonii nepotyzm nie jest akceptowany, jeśli nie ogranicza się on do najbliższego otoczenia pracodawcy. Serio? W rodzinnej firmie? Czy też może miał to być jakiś wytrych autora aby lepiej zrozumieć niechęć Alberta do swego brata? Oczywiście nepotyzm nie jest dobry, ale akurat uzasadnienie nietolerowania go jest, moim zdaniem, naiwne. Jeśli Albert jest lokalnym szefem wszystkich szefów, i może wymusić na innych by ignorowali Fenrira, pozwalając mu prawie umrzeć z głodu, to dlaczego miałby się przejmować ich niechęcią do nepotyzmu? Może ja czegoś nie doczytałem, może coś źle zrozumiałem, ale już ten fragment jest moim zdaniem przedobrzony. Jeśli czegoś bym się spodziewał po Ĉevalonii to właśnie potężnego nepotyzmu, wyjaśniającego dlaczego kraj jest biedny i zdezorganizowany. W efekcie Albert jest postacią prawie karykaturalną, despotyczną, która tępi inaczej myślących we własnej rodzinie. Nie wydaje się on pragmatyczny, natomiast chętnie nadużywa alkoholu i krzyczy na innych. Innym zarzutem jest to co pokazał nam autor a co przedstawił bardzo pobieżnie. Relacje pomiędzy Fenrirem, jego ojcem a wujem i odpowiednio pomiędzy tymże a jego rodziną są pokazane na kilku przykładach, które jednak prowadzą nas do tego samego wniosku i jasno wskazują kto jest ofiarą a kto sprawcą nieszczęść. Ja odniosłem wrażenie, że jest tego aż nadto i że dla większego zróżnicowania, niedługiego przecież tekstu przydałoby się albo pokazać inną perspektywę wydarzeń. Boli to tym bardziej, że skutki kluczowej decyzji bohatera i reakcje jego krewnych są przedstawione bardzo pobieżnie, nieomalże ledwie streszczone. W efekcie fabułę całego fanfika można sprowadzić do jednego zdania: wuj Albert znęca się nad synem swego brata bez żadnego racjonalnego powodu, kierując się tylko uprzedzeniami swoimi oraz rodaków. W efekcie powstaje fanfik napisany bardzo jednostronnie. Choć strona językowa jest nienaganna, tekstowi jednak brakuje zróżnicowania wydarzeń. Jest on przez to powtarzalny, nie motywujący racji Alberta w żaden sposób poza jego widzimisię. Pomimo kilku wzruszających momentów, nieco głębszego (aczkolwiek chyba nadal niewystarczającego) zarysowania Ĉevalonii, miałem duże problemy by się zmusić do dokończenia czytania tego tekstu. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że mnie trochę znudził. Czy polecam? Nie mogę teraz odpowiedzieć na to pytanie. Wbrew tego co sugerują tagi, ten jednostrzał nie jest takim znowu jednostrzałem, niezależnym od pozostałych części opowieści. Być może te uzasadniają jego przeczytanie i nadadzą wydarzeniom w nim pokazanych więcej kontekstu.
  23. Zabierałem się do przeczytania „Pewnej podróży” trzy razy. Dopiero za trzecim razem udało mi się ukończyć ten tytuł w całości. Jest to tekst tak dziwny, że mam duże wątpliwości czy powinien się ukazać na stronie niepoświęconej szeroko rozumianej awangardzie literackiej. Historia rozgrywa się w tzw. Monie a jej bohaterami są trzy kuce, Sta, Nihil i Linka. Nieprzypadkowo napisałem to w tej właśnie kolejności. Mona to swoiście rozumiana zona, która może pod pewnymi względami przypominać tą z „Pikniku na skraju drogi” lub gry S.T.A.L.K.E.R: Cień Czarnobyla. Muszę tutaj oddać autorowi to, że nie pomimo inspiracji stworzył coś zupełnie innego. Zarazem Mona jest czymś co kojarzy się z czymś czytelnikowi ale tym nie jest. I to jest dobre podsumowanie charakteru tego utworu. Bo fanfik tak naprawdę cały czas rozprawia o tym co czymś się wydaje a czym być nie musi. Mnie „Pewna podróż” przypomina nieco anime Ergo Proxy względnie gatunek literacki nazywany powieścią filozoficzną. Problemem jest to, że utwór się bardzo ciężko czyta. Nie dlatego, że styl autora jest zły czy też tekst posiada olbrzymią ilość błędów ortograficznych. Nie, tych jest tutaj niewiele, nawet linie dialogowe i didaskalia zaczynają się od półpauz. Nawet tutaj jednak znalazł się eksperyment formalny w postaci łacińskiej składni. Ale jest ich tutaj dużo, dużo więcej. Właściwie cały tekst jest eksperymentem. Czasami autor daje się ponieść strumieniowi myśli, przechodząc od jakiegoś faktu do porównania, ciągnąc je zaskakująco długo: Tego rodzaju przykładów jest więcej. Dobrze, jeśli nie wychodzą one poza świat kucyków. Bo dzieje się to bardzo często: Powoływanie się na bohaterów literackich też się zdarza: Gwoli ścisłości, Roland, wraz z towarzyszem wytłukli kilkaset tysięcy Saracenów. Nikt ich nie sprzedawał. Jednak stwierdzam, że są one właściwie niepotrzebne. Nic nie wnoszą do utworu, spowalniają jego tempo i sieją chaos w umyśle czytelnika. Poza tym pojawiają się też tutaj inne postacie. Z powieści, historyczne itd. Do tej pory nie doszedłem jaką rolę w historii odgrywa hrabia Aleksander Wielopolski. Jednym z problemów tekstu jest częste zwracania się autora do czytelników. Innym porównania do całkowicie nieznanych kucykom technologii: Są też inne rozważania, bardziej ogólne: Nie trzeba wiele by autor, zaczął je snuć. Czasem wystarczy po prostu wzmianka, że: A one idą cały czas. W efekcie tych opisów, bardzo mało wiemy o Monie. Widzimy w głowie Zonę, ale... ona jest bardzo słabo opisana. Nic ją nie wyróżnia, poza mgłą niczym z Silent Hill, którą nie są w stanie przepędzić potężne wiatry. Anomalie są, ale nie zabijają, potwory są, ale w sumie też nie grożą naszym bohaterom. Jedna scena walki z monstrum dzieje się we śnie. I jest to sen tak opisany a przejście do przebudzenia jest tak gwałtowne, że czytelnik prawie na pewno się pogubi. Jeśli Mona nie przypomina Zony, to każde inne słowo także traci na znaczeniu: Każde nasze doświadczenie jest w Monie kwestionowane, chociaż głównie przez autora a nie przez jak ona działa. Odnoszę bowiem wrażenie, że Mona żyje wedle jakichś zasad, ale tylko autor je zna. Bardzo też niechętnie się nimi dzieli. W efekcie świat się wydaje taki ubogi. Akcji tutaj jest bardzo mało, wiele z tego co się dzieje może się zaś nie dziać, być tylko wytworem umysłów bohaterów. Co zresztą o nich wiemy? Mają bardzo niekucykowe imiona. Nihil i Sta się łączą w słowo Nihilista a Sta i Linka w... Stalinka? To chyba taka rosyjska wódka, ale nie jestem pewien. O dziwo są oni raczej słabo zarysowani. Linka jeszcze posiada jakiś charakter, ale Sta i Nihil wydali mi się trochę nijacy. To ciekawe, że posiadają oni dopracowaną przeszłość czy marzenia ale bardzo rzadko wykazują się jakimiś cechami charakteru. Wspomnę jeszcze, że samą ich motywację do działania i wejścia do Mony uważam za pretekstową. Jak wspomniałem na początku „Pewna podróż” jest powieścią filozoficzną. Nie widzę jednak systemowego podejścia do autora, względnie widzę ale polega ono na kwestionowaniu znaczenia słów lub rozszerzania ich znaczenia aż je tracą. Sądzę, że przykładem tego ostatniego jest wspomniane drzewo i zapałka. Sądzę, że myśli te można by zapisać jako anegdotki i wcale nie potrzebują opowieści o trzech kucach w Monie by istnieć. Czy polecam? Jako wstęp do twórczości Ziemniakforda? Nie! To utwór, mam wrażenie, mający przetestować najdalej posunięte granice autora w formułowaniu myśli a nie opowiedzieć jakąś historię. Lepiej będzie sięgnąć na początek po „Jak podbić Equestrię”.
  24. Przyznam, że gdybym miał zęby w gorszym stanie, to bym je wszystkie stracił podczas czytania „Moja opiekunka jest wampirem!”. Tak bardzo nimi zgrzytałem. Historia jest prosta jak drut, albo kawałek szyny, którą zbieracze złomu przynieśli do skupu. Mała Twilight potrzebuje opieki i tym razem zadanie to spada na Sunset Shimmer. Poniewczasie okazuje się, że Sunset Shimmer jest Dhampirem, czyli półwampirem. Oczywiście mała Twili wpada w panikę i zaczyna uciekać gdzie pieprz rośnie. Ale Sunset ją dołapała i... wyjaśniła, że ta... fiolka krwi w jej torebce to coś zupełnie normalnego. Doprowadziła tym samym klaczkę do tego, że sama chciała aby w torebce Sunset znajdowała się krew... jej krew! I tyle fabuły. A potem, raczej w międzyczasie mamy ekspozycję. Sunset wyjaśnia Twili, że są dobre wampiry, że jej mama zginęła bo ją zostawili na śmierć, ale Celestia dała jej własną krew i ona przeżyła... znaczy się Sunset, mama nadal zginęła. W ogóle pomiędzy wampirami i kucykami panuje sielanka, banki krwi pracują jak... fabryka czołgów w kraju prowadzącym wojnę! Pełną parą! Ale dla tych wampirów, które by nie chciały żyć w zgodzie i chłeptać krew, którą mają z banków krwi, jest Inkwizycja i Zakon Świtu. Sugeruje to, że jednak niemała część wampirów jednak nie chce jałmużny, chce sama zdobyć pokarm. A Celestia oddają krew robi dobrą minę do złej gry. Ma za to kolejny powód by jeść ciasta! Dużo ciast! Bo kiedy oddajesz krew to dostajesz czekoladę! A ponadto masz bezpłatny przejazd komunikacją miejską! Serio, miejscami śmiałem się kiedy czytałem ten tekst. Bo co mogła znaleźć Twilight w torebce dorosłej klaczy? Jest mnóstwo możliwości. Zostawię to jednak waszej pomysłowości. A gdy się dowiedziałem, że krew w fiolce jest księżniczki Celestii to zacząłem sobie zadawać pytanie... czy krew alikorniej dziewicy smakuje lepiej niż po prostu krew alikorna, która jest przepyszna! W pewnym momencie przestałem ten tekst traktować poważnie. Wszystko stało się dla mnie powodem do żartów albo zgrzytania zębami. Owszem strona formalna jest w porządku, nawet są półpauzy rozpoczynające dialogi, autorowi ktoś zrobił korektę, co nie jest normą w naszym fandomie. Jest to natomiast godny pochwały wyjątek! A najbardziej mnie rozbawiło dlaczego, kucyki nie lubią wampirów. Najwyraźniej wszystkie sposoby trzymania ich w ryzach metodami pokojowymi jednak nie działają, skoro potrzebna jest inkwizycja i Zakon Świtu. W tej sytuacji najprostszym sposobem jest samosąd miast czekanie aż władze rozwiążą problem. Niepopieram samosądów... ale rozumiem. Mam poza tym wrażenie, że czytałem fanfika, który jest niejako wcześniejszym odcinkiem „Moja opiekunka jest wampirem!”, gdyż opis tego co się stało z mamą Sunset Shimmer jest bardzo podobny. Nie jestem jednak pewien czy tam nie zamordowały jej wampiry, te które nie chcą polegać na pomocy państwa kucyków. Czy polecam? Sam tekst nie jest zły, ale w pewnym momencie przestałem odbierać go poważnie. Nic dziwnego, że Twilight uciekła przed Sunset, skoro nikt jej nie uprzedził, że nie wszystkie wampiry są złe, a temu można ufać, wszak czyni to sama księżniczka Celestia. Zamiast tego ukrywano to przed nią. Sunset, a być może i sama Celestia, doprowadziły ją do tej reakcji, do ucieczki w której mała mogła stracić życie. Robienie z zaniedbań innych motywu do opowieści o tolerancji nie jest dla mnie dobrą wymówką. I z tym zastrzeżeniem kończę ten komentarz.
  25. „Pinkie i Mózg” to bardzo przyjemny, przywołujący wspomnienia fanfik. Kiedy byłem nastolatkiem popularna była bajka Pinkie i Mózg. Niestety nie oglądałem go namiętnie, a prawdę mówiąc prawie wcale. Jednak po latach dorobił się on statusu dzieła kultowego. I oto miałem okazję zapoznać się ze sponifikowaną wersją przygód bohaterów tej animacji. Chociaż nie znałem dobrze oryginału to pewne zwroty z niego przeniknęły do kultury masowej i żyją teraz własnym życiem. Stąd też znam je i ja. Pomysł na scenariusz jest bardzo typowy dla serii. Twilight i Pinkie Pie chcą, tak jak każdego dnia, przejąć władzę nad światem i w tym celu postanawiają skopiować elementy harmonii. Niestety trzeba zdobyć coś co należy do każdej z powierniczek klejnotu harmonii. Przyjaciółki-spiskowcy wyruszają na polowanie. Fabuła jest zabawna, ale przeszkody na drodze bohaterem są nierównomiernie rozłożone. Tak jakby autorowi nie chciało się ciągnąć dłużej tekstu niż jest to absolutnie konieczne. A szkoda, bo pomysły ma bardzo dobre i budziły one mój szczery śmiech. Przyczyniły się do tego przesadzone reakcje Twilight rodem z epizodu o parkurze pytań. W ogóle dowcip słowny jak i sytuacyjny, stoi tutaj na dość wysokim poziomie. Pod względem formy nie mam tutaj nic do zarzucenia, może poza ćwierć pauzami na początkach dialogów i przed didaskaliami, ale to raczej norma niż odstępstwo. Tekst jest sformatowany schludnie i nie dostrzegłem błędów pomimo tego, że nie dostrzegłem również pseudonimu korektora tekstu. Czy polecam? Oczywiście. Sam podbój Świata może nie być zabawny ale jego próby są jak najbardziej.
×
×
  • Utwórz nowe...