Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    187
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. „Cesarski Bankiet” to fik, w którym przez większość czasu nie wiedziałem co się dzieje, ale było ciekawie. Przyznam, że jeśli fanfik bazuje na modzie do Hearts of Iron IV, noszącym tytuł Equestria AT War, to nie wiem nic o świecie gry. Przypuszczam tylko, że są te same rasy co w serialu a może nawet jest ich więcej niż w oryginale. Moją przygodę z serią gier zakończyłem na części trzeciej, która wydała mi się niepotrzebnie rozbudowana i przesadziła z mikrozarządzaniem. Najlepszym przykładem były dywizje, które dzieliły się na brygady i do każdej z nich mogło się przydzielić. I oczywiście dywizje mogły składać się z różnych brygad. Może to lepiej oddawało realizm zarządzania krajem prowadzącym wojnę, ale nie wpływało pozytywnie na grywalność. Jednak w fanfiku nie uświadczymy takich rozterek. Jest to przykład tego czegoś co sam lubię. Akcja dzieje się podczas balu, na który zjechali się gryfi arystokraci. Nie miałem pojęcia kto kim jest i jaką pełni funkcję, jakie są jego wpływy, ale dałem się ponieść autorowi w tany. Te spojrzenia, te gesty, ruchy twarzy (co prawda nie wiem jak gryfy mogą mieć twarz przez ten dziób), wszystko poruszało moją wyobraźnię. Urzekła mnie zwłaszcza jedna scena. Gdy bohater tańczy z dzieckiem, któremu podobają się jego wąsy. Jest to doprowadź tak ciekawie opisane, że czytałem z przyjemnością jak przebiegają pląsy tych dwojga. Chociaż nie wiedziałem dokładnie jakie są relacje uczestników balu, to dało się wyczuć panujące napięcie, odczytywać drobne gesty, czyli wszystko to co tak lubię w fanfikach o polityce. Tekst, a raczej jego tłumaczenie jest napisane poprawnie. Nie spodobało mi się tylko jedno zdanie: Co to jest niepodległy szlachcic? Przypomina mi to jakąś kalkę z języka niemieckiego coś jak Freiherr w średniowiecznych Niemczech. Ale to jedyne co mogę tekstowi zarzucić. Czy polecam? Tak, ale z tym zastrzeżeniem, że jeśli fanfik bazuje na grze a raczej na modzie o tytule Equestria at War to bez jej znajomości niewiele zrozumiecie z tego co się tutaj dzieje.
  2. „Fanfik, w którym Angel został zastąpiony bombą atomową” to bardzo zadawny fik. Nie wiem co tutaj można jeszcze napisać. Fabuła przypomina jeden z animowanych filmików od Folge Lorge i jest totalnie bzdurna. Jest ona jednak napisana w bardzo zabawny sposób. I nie widzę powodu, by streszczać fabułę, której tutaj w zasadzie prawie nie ma. Warto jednak zauważyć, że autor sam podchodzi do fanfika z dystansem, o czym świadczy wzmianka jego pobicia przez pewnego znanego członka naszej społeczności. Styl jest w porządku ale najważniejsze jest to, że się naprawdę uśmiałem, chociaż trwało to ledwie chwilkę. Polecam.
  3. „S.T.A.L.K.E.R. - Coś za coś” być może nie robiłby takiego złego wrażenia, gdyby autor nie udawał, że się zna na języku rosyjskim oraz broni. Jest to jeden z tych fanfików, gdzie pomieszanie wątków gry i MLP jest raczej mało skomplikowane. Dokładnie, to nie widzę tutaj nic innego ponad tym, że bohaterami są kucyki. Nie przekłada się to ani stosowanie przez nich magii czy też możliwości latania. O fabule natomiast nie można wiele powiedzieć, bo jest ona bardzo krótka. Poza tym jest to typowa misja stalkerska - przynieś, zabij i nie daj się zabić. Nic specjalnie skomplikowanego. Problemy zaczynają się, gdy autor próbuje pokazać jak to on się zna na broni i jego zwykle bywa, nie potrafi przełożyć angielskich terminów na język polski: Gauge, oznacza jakiego rodzaju amunicją się strzela ze strzelby. Nie używa się w języku polskim tego terminu, gdzie mierzymy amunicję wedle kalibru amunicji mierzonej w milimetrach, ewentualnie w calach. Natomiast co do Flechette to jest polski odpowiednik, którym są fleszetki. Autor użył angielskich terminów, gdyż zapewne brzmią bardziej uczenie. Wszak jeśli dorzucimy do fabuły odpowiednią ilość obsesyjnie szczegółowych informacji, to nasz prestiż u czytelnika wzrośnie. Zakrzyknie on: nie wiem co autor ma na myśli, ale używa takich mądrych, obcobrzmiących terminów, więc z pewnością ma rację! No i rosyjski... 12 lat pracy z tym językiem uświadomiło mi, jak bardzo Polak potrafi popełniać błędy, kiedy przenosi pewne konstrukcje znane z naszego języka na rosyjski. Polonizmy są prawdziwym utrapieniem. Ale gdy zobaczyłem to co wypisuje autor... Po pierwsze, dzierży a nie dzierżyj, co jest wspomnianym polonizmem. Poza tym skoro autor próbuje udawać, że staliongradzki to rosyjski to mógłby przynajmniej pisać całe zdania i dać tłumaczenie, albo nie pisać ich wcale, unikając błędów i zdając się na wyobraźnię czytelnika. Są błędy w transliteracji, autor najwyraźniej albo próbuje stosować akcent północnorosyjski z okaniem, gdy o jest nieakcentowane i dlatego pisze -Horasho by innym razem pisać Błędów tu jest tyle, że wyklucza to jakikolwiek sens używania języka obcego. Gry nie próbowali tłumaczyć na pseudorosyjski, używali polskiego lektora, zachowując oryginalny podkład dźwiękowy. Podsumowując, fanfik fabularnie jest najwyżej średni a klimatu przez błędy w języku rosyjskim i nie tłumaczeniu terminów angielskich na polski nie trzyma. Poza tym, te kucyki muszą być duże skoro: Zapewne nie dało się w prostszy sposób opisać karabinu M107, który jest bardzo praktyczny do chadzania po Zonie, wszak waży tylko 13 kg przed załadowaniem i ma siłę ognia, która pozwala niszczyć transportery opancerzone. Nie wiem co by wymagało takiej siły ognia w Zonie. Chyba tylko śmigłowiec szturmowy, bo nawet nie pseudogigant. Już RPG-7 jest bardziej praktyczny. Ale jak stwierdzam, autor lubi się popisywać swoją wiedzą o broni, niekoniecznie przekładając tę wiedzę na praktyczne zastosowanie w tak zmiennym środowisku jakim jest Zona. Czy polecam? Jeśli znasz język rosyjski to nie polecam. Jeśli lubisz Stalkera pomieszanego z kucykami to GrentoYTP i Gerlat of Poland napisali duże lepsze fanfiki.
  4. Nie rozumiem, co chciał przekazać autor „Popromiennych zawieruch”. Co prawda bohaterki, a raczej jedna z nich, nawija bez przerwy, ale zasadniczo o niczym co byłoby interesujące. Akcja fanfika dzieje się... gdzieś pod ziemią, jakieś 300 metrów pod ziemią, by być dokładnym. Jest to jedna z wielu bardzo dokładnych informacji, jakie podał autor, chociaż zasadniczo nie przybliżają nas one do poznania świata, w którym rozgrywa się akcja. Większość postapo zaczyna się mniej więcej od tego, dlaczego doszło do katastrofy. Czasami dzieje się to szybko, czasem później, ale jest to dość kluczowy element by wprowadzić czytelnika w klimat i wyjaśnić pewne sprawy. O tym co się stało, wiemy od autora we wstępie. I tyle. Dlatego kiedy w drugim rozdziale bohaterki nagle się orientują, że ktoś otworzył bramę do schronu i coś weszło do środka to nie wiemy co mogło wejść, co podejrzewają bohaterki i w ogóle nie wiemy nic. Dlaczego? Bo cały pierwszy rozdział miast przybliżać czytelnikowi świat, autor wprowadził jednym ciągiem na stronie czy dwóch masę postaci podczas zabawy z mydłem w saunie. To zaskakujące, że czytelnik prawie nie otrzymuje żadnych informacji o schronie, za to ma dokładny opis bitwy w saunie. To, że padają tu i ówdzie nazwy wyjęte z uniwersum Fallout średnio pomaga, a wręcz może nie pomóc wcale jeśli ktoś nie zna tego świata. Ale idźmy dalej. Przyczyną tego wszystkiego jest brak jakiejkolwiek wybiórczości w przedstawianiu informacji. Bohaterka nieustannie komentuje to co robi a autor najwyraźniej zakłada, że czytelnik ma poznawać świat jej oczami. I to jest dobry pomysł a w każdym razie to nie jest zły pomysł. Tylko, że bohaterka po prostu gada o tym co robi w danym momencie, ale nie czyni nic byśmy poznali coś co się dzieje w świecie. I wygląda przy tym jakby w jej życiu trwała jedna wielka impreza. Ona przypomina mi taką bardziej zwichrowaną Pinkie Pie, tylko że nie jest ona nawet w teorii śmieszna. Naprawdę nie widziałem nic śmiesznego w teście. Humor sytuacyjny prawie nie istnieje, język jakiego używa bohaterka przypomina młodzieżowy slang, którego 1/4 wymagała ode mnie zatrzymania się aby poszukać w odmętach pamięci co dane słowa mogą oznaczać. To wbrew pozorom sprawia, że tekst nie czyta się i nie przyswaja lekko. Owszem, nadaje to bohaterce harakteru, ale nie ułatwia zrozumienia tego co się dzieje dookoła niej. Nie pomaga nawet to, że tekst napisany jest w bardzo żywy sposób. Czy autor sobie robi jaja? Tak, tak miało być, ale tekst mutuje w taki sposób, że jest tutaj mnóstwo literówek, zdań rozpoczynających się z małej litery, fragmentów, które nic nie wnoszą o brakach w interpunkcji nie wspominając. Krótko mówiąc, tekst to coś bliskiego dna. Głównie dlatego, że autor opisuje wszystko co się dzieje dookoła nie wspominając nic o założeniach świata, zasadach panujących w krypcie, licząc tylko, że czytelnik zna Fallouta. Podsumowując, nie polecam tego słowotoku.
  5. „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Ponyville” to jeden z kilku obecnych na forum fanfików ponifikujących znaną grę... no dobrze, nawet nie nazwałbym tego sponifikowaniem gry od GSC Game World a raczej czymś, czego do tej pory nie próbowano. Fanfik próbuje bowiem opierać się na książce braci Strugackich „Piknik na skraju drogi”. Dziwne, ale jakoś niewielu twórców w ogóle wspomina o pierwowzorze gry wideo. Ja sam spotkałem się do tej pory z jedną polską grą fabularną, która nawiązuje do dzieła Strugackich z tej prostej przyczyny, że powstała na długo przed premierą gry. Ale poza tym, nic. Fanfik od Geralt of Poland przypomina czytelnikowi o tych prapoczątkach popularnego w Polsce uniwersum. Czyni to nawet mało subtelnie, gdyż główny bohater nazywa się Red Shoehart. Tym razem nie uświadczymy Monolitu (chociaż niewykluczone, że by się pojawił, wszak seria nie jest zakończona), ale nieśmiertelna elektrownia, jest nadal miejscem, od którego zaczęła się reakcja łańcuchowa, dzięki której powstała Zona. Akcja przedstawia nam nie zmagania potężnych sił o kontrolę na Zoną, jak to się działo u GrentoYTP, ale bardziej prozaiczne wydarzenia jak odkrywanie na nowo zdawałoby się poznanych już obszarów, wyprawy po artefakty oraz dużo opowieści innych stalkerów. Dlatego miałem wrażenie, że tym razem odbierałem Zonę inaczej. Było tutaj mniej akcji a więcej szacunku wobec niej. To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona, śpiewał Jacek Kaczmarski. Zona ma dla swoich badaczy niebezpieczeństwa, anomalie, mutanty ale też nagrody w postaci artefaktów. Jednocześnie autor przeniósł to wszystko na grunt MLP, wiarygodnie kreśląc powiązania świata zewnętrznego z Zoną. W grze wideo nie było jasne do czego potrzebne są artefakty, co się z nimi robi poza Zoną, tutaj są podane te powody. Cóż, mogę napisać? Oczywiście, że polecam zerknąć na „S.T.A.L.K.E.R.: Cień Ponyville”. Nie spodziewałem się niczego choćby odrobinę nowatorskiego, ale się mile rozczarowałem i w efekcie otrzymujemy inną opowieść o Zonie i kucykach niż zafundował nam GrentoYTP. A to się chwali. Niestety tekst ma niedoróbki, zauważalne są literówki, ale z drugiej strony nie ma ich aż tyle, by psuły wrażenie z lektury.
  6. „Historia łowcy” to interesujący fanfik. Najbardziej interesujące jest to, że jest taki nudny. Historia zaczyna się dość intrygująco i jak dla mnie świeżo. Otóż wśród dzieci powstaje moda na nowe zwierzątko, pastelowe koniki. Nie są one jednak, co jest skrzętnie ukrywane, wytworem hodowli, lecz są łapane... w innym wymiarze. Tak, dawno o czymś takim nie słyszałem. Chociaż motyw ten jest jakby wtórny, to sam prawie napisałem fanfika o ludziach, którzy przenosili się do Eqeustrii aby... ale ten fanfik już nie powstanie. Wróćmy zatem do tego, który przeczytałem. Historia przedstawiona jest z perspektywy tytułowego łowcy, który poluje na kucyki, głównie źrebięta i klacze, bo ogiery nie dają się łatwo złamać. Niestety, ponieważ kucyki w niewoli nie chcą się rozmnażać, trzeba cały czas wyprawiać się po nowe. Niestety, całość jest napisana bardzo suchym językiem. Nie czuć tutaj w ogóle emocji towarzyszących bohaterowi, który traktuje swoją pracę jak źródło dochodu i nic więcej. Jest to po prostu schemat zawodowca, pozbawionego uczuć względem swojej zdobyczy. Jakże to inne zjawisko niż pełne interesujących opisów polowania na afrykańskie zwierzęta przez europejskich myśliwych. I chociaż fanfik nie jest długi, to dłuży się niemiłosiernie. Może dlatego, że wbrew pozorom dużo się tutaj nie dzieje. Nie ma ciekawych opisów polowania, technik łowieckich, tylko suchy opis biznesu, lecz bez wdawania się w szczegóły, które mogłyby zainteresować bardziej dociekliwego czytelnika. Potem mamy pokazaną drugą stronę tego konfliktu. I w tym momencie, paradoksalnie, zaczęło się robić jeszcze nudniej. Akcja jakoś nie mogła się rozpędzić, wszystko wydawało się takie znajome, że aż wtórne. Jednak wizja, w której ludzie niszczą świat kucyków była jakże mnie depresyjna niż wizje z wszystkich TCB, jakie przeczytałem. Dlatego ten fanfik, przypominający filmy z rodzaju Uwolnić orkę, wydał mi się nie tylko bezpiecznie znajomy, że aż nudny, ale nie odrzucający w swej treści. Może na taki odbiór fanfika miał też wpływ styl. Bardzo suchy, pozbawiony emocji, ze zdaniami nieco przekombinowanymi, w dodatku z błędami: Literówek jest więcej, ale nie są aż tak liczne, by zniechęcić czytelnika do lektury. Ale cały czas miałem wrażenie, że tekst jest napisany drętwą polszczyzną. Oczywiście tłumacz musiał się wykazać i część dialogów jest zapisana tak jak to powinno być w języku polskim a potem zaczął używać angielskiego zapisu dialogów. Czy polecam. Nie wiem, ale raczej nie. Tekst jest nużący, nieco wtórny i nie budzący emocji.
  7. Miałem komentować fanfik Suna, ale komedia mnie nie rozbawiła. Żeby nie znajdować się w dziwnej sytuacji, gdy dowcip cię nie bawi, ale uważasz sam tekst za niezły i potencjalnie zabawny, postanowiłem na chybił trafił skomentować coś innego. Jakże to było zabawne. Kiedy czytasz takie zdanie na końcu drugiego rozdziału, to już wiedz, że jest źle. Niestety, jeśli już doszedłeś do końca tegoż, to widziałeś już wszystko co autor miał do zaoferowania w fanfiku „S.T.A.L.K.E.R – Equestria”. Zaczyna się interesująco... To znaczy od błędów w odmianie, pisaniu łącznym wyrazów i pisaniu w ogóle. I tylko te nawiasy angielskie są chyba poprawne, czy raczej byłyby, gdyby autor pisał po angielsku. Zresztą to krótkie wyliczenie błędów ze wstępu: Przekonuje nas do tezy, że autor tak właściwie nie umie za bardzo w polski. Zresztą, w opowiadanie historii też nie umie. Przez chwilę miałem wrażenie, że bohater zadaje sam sobie pytania i na nie odpowiada. Ale nie, rozmawia z nim jakiś pisarz. Niestety, autor co rusz przerywa akcję aby dorzucić takie właśnie fragmenty. W przejrzysty opis tego co postacie myślą i mówią, autor też nie umie: Aczkolwiek muszę oddać, że piszący umiał oddać raczej niską inteligencję postaci, względnie nieodpowiednie standardy edukacyjne w Equestrii jak np. powszechny analfabetyzm: Co ciekawe potrafi też przekazywać informacje o tym, kto grozi śmiercią żonie kogoś innego: Bo inaczej po co wspomnienie teścia? Najwyraźniej bił on lub groził śmiercią klaczy. Zabawne, ale autor potrafi też prowadzić jałowe spory między bohaterami. Czy ona sama próbuje siebie przekonać, że nie miała koszmarów? Czemu służy ta rozmowa, która ciągnie się przez 1/5 pięciostronicowego rozdziału. Podsumowując, „S.T.A.L.K.E.R – Equestria” to fanfik napisany chaotycznie, bez dbania o minimalne standardy poprawności pisowni czy interpunkcji. Owszem, widziałem fanfiki napisane gorzej, ale autor i tak musiałby jeszcze dużo poćwiczyć by jego teksty były jako tako godne zapamiętania z innych powodów, niż tylko brak chęci sprawdzenia pisowni w edytorze tekstu. Nie polecam.
  8. „Pinkamena – Przed Początkiem” to prolog do gry „Pinkamena The Origins”. Prolog, całkiem interesujący. Wspomniana wyżej gra jest autorstwa GrentoYTP, rozpoczyna się od tego, że Pinkie Pie się bawi. Bawi bardzo ostro. Każdy dzień pomiędzy starym a nowym rokiem w szkole Twilight jest suto zakrapiany alkoholem, mocnymi używkami i seksem. Imprezy kończą się bladym świtem a zaczynają po zachodzie słońca. Pewnego dnia... czy może raczej poranka, pewien ogier próbował do niej zagadać, ale Pinkie nie miała ochoty na zabawę. Była bowiem zbyt zmęczona po całonocnej bibie aby mieć siły na kolejną. Poza tym nieznajomy miał pewną wadę. Były nią rzędy zębów, przypominających szpilki, a to już całkowicie wykluczało chęć bliższej znajomości. Jednak następnego dnia mimo wszystko ją dopadł. GrentoYTP napisał fanfika dosadnego językowo, wulgarnego, ale nie przekraczającego pewnej normy, która sprawiłaby, że aspirowałby on do stania się czymś w rodzaju „Fall From Grace”, pozbawionym sensu słowotokiem o posuwaniu wszystkiego co się rusza. Na szczęście autor wie kiedy się zatrzymać i jak wykorzystać ekscesy Pinkie Pie dla swojej fabuły. Dzięki temu wszystko się bardzo ładnie składa w jedną całość. Nie będę jednak streszczał biegu wypadków, moim zdaniem czytelnik powinien zapoznać się z utworem osobiście. Jest ona jednak, moim zdaniem, dobrym wprowadzenie do gry, nad którą pracował autor. Stwarza wrażenie, że w Equestrii dzieją się teraz naprawdę ważne i straszne rzeczy. To idealny materiał na grimdark. Co do wspomnianego grimdarka, aż dziwię się, że fanfik nie dostał bardziej dorosłej kategorii, gdyż niektóre opisy są naprawdę sugestywne. Ogólnie jednak autor, jeśli używa dosadnego języka, czyni to aby podkreślić wymowę sceny a nie dla samego używania wulgaryzmów. Poza tym jednak postacie wysławiają się w sposób charakterystyczny. Nie uświadczyłem zbyt dużej ilości błędów a sam tekst czyta się płynnie i szybko. Podsumowując, „Pinkamena – Przed Początkiem” wydaje się być dobrym wprowadzeniem do gry, którą niestety widziałem tylko na kilku grograjach na You Tube.
  9. „Do świtu” to ciekawy fanfik. Trochę niedorobiony koncepcyjnie, ale ciekawy. Nie, właściwie to przemyślałem, sprawę po drodze do ubikacji i stwierdziłem, że fanfik jest tak koncepcyjnie niedorobiony, że nie ma prawa być w jakikolwiek sposób wiarygodny. W Equestrii wybucha pandemia. Państwo się wali i prawdopodobnie cała gospodarka ulega faktycznej zagładzie. Wrócę do tego później. W tym miejscu mamy zapewne najciekawsze opisy, budujące atmosferę. Okazuje się, że opowieść opiera na dzienniku placówki stworzonej dla poddawania pacjentów kwarantannie. Już w tym momencie mamy zasugerowane, że placówka była źle kierowana albo też miała charakter wręcz eksperymentalny. Ze względu na braki w pożywieniu, Kierownik w porozumieniu z Księżniczkami uruchomił projekt TPM (Telepatyczny Posiłek Magiczny). Cztery jednorożce są zobligowane dostarczać część przesyłanych im przez obsługę iluzji posiłku do pozostałych Osadzonych znajdujących się na ich piętrze. Proces jest uruchamiany trzy razy dziennie. Osadzeni mają stały dostęp do wody pitnej. Czyli trochę jak Schrony w grze Fallout, będące z jednej strony schronami przed atakiem nuklearnym a z drugiej laboratoriami. Zastanówmy się teraz nad jedną rzeczą. Z tekstu nie wynika, a raczej wydaje mi się, że jest wręcz zasugerowane, że wszystkie posiłki, które otrzymują osadzeni to iluzja. Nie mają one zatem żadnym wartości odżywczych, pisząc banalnie one nie istnieją. I jak to w ogóle miało działać? Czy to miało sugerować pacjentom, że są najedzeni? Jeśli mowa o trzech posiłkach dziennie, to sugeruje to, że chodzi tutaj o wszystkie posiłki w ciągu dnia. W każdym razie autorka nigdzie nie stwierdza inaczej. Nie twierdzi przykładowo, że było pięć posiłków, gdyż wlicza do nich podwieczorek i drugie śniadanie. Do tego momentu można dojść do wniosku, że właściwie w kraju panuje głód, że gospodarka praktycznie przestała istnieć. Sugeruje to także, że państwo jest prawie na granicy upadku. Jeśli bowiem nie można wyżywić zamkniętych kucyków, to po co w ogóle ich zamykać i tracić na to zasoby, prawda? Czy może chodzi o to, że część osadzonych nie dostawała w ogóle posiłku, żywiąc metodą na suwak? Ale w takim razie po co zamykano więcej kucyków, niż można było wyżywić. I będę się tutaj upierał przy swoim. Jeśli ośrodek nie był jakąś formą eksperymentu, o czym nie wiedział nikt z obsługi a o czym nawet nie wie narrator, i jego celem była po prostu kwarantanna, to po co robić z niego trupiarnię? I proszę mi wierzyć, że wariant z eksperymentem byłby tutaj nawet logicznym rozwiązaniem. Byłby rozwiązaniem, które oszczędzałoby mi zadawania innych pytań. Odnoszę wrażenie, że kradli całą żywność, inaczej nie doszłoby do skutków jakie opisano na końcu. Jednak zastanawia mnie coś jeszcze. Poza tym nie wiem co za debil wymyślił, że pacjenci będą sami odpowiadać za dziele żywności. Było to coś, co nie było ukrywane, ale zarazem było tak głupie, że przez cały tekst mój mózg nie przyjmował tego do wiadomości. Są zasoby na zegary, ale... Nie ma natomiast możliwości sprawdzenia co się dzieje w celach? Czy jeśli nie ma możliwości izolacji kogokolwiek to po co gromadzić więcej kucyków, zmuszać je do przeniesienia się i rozsiewać tym samym wirusa czy co to tam było? Bo tutaj ewidentnie nawet nie było możliwości wejścia do celi, ba, sprawdzenia wzrokowego co tam się dzieje. Inaczej bowiem pacjenci byliby pod obserwacją i nie dochodziłoby do tego: A potem jest jeszcze lepiej: To jeden z najgłupszych fanfików jakie kiedykolwiek czytałem. Próbuje on przedstawić przymusową kwarantannę jako coś złego i tutaj można dyskutować, ale robi to tak niezdarnie, że powstaje jakaś parodia całego systemu. Już pomijając kwestię żywności, nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego nikt nie obserwował co się działo w tych celach? Czy to byłby aż taki wysiłek organizacyjny? Czy ma to podkreślić, jak zły był system który potrafi umieścić zegary na korytarzu, ale nie pozwala umieścić judaszy w drzwiach? Czy ten wirus roznosił się od patrzenia na kogoś? Serio? Mam w to uwierzyć? Nie jestem specjalistą, ale jeśli w ciągu dwóch tygodni wszyscy poumierali i doszło do aktów kanibalizmu, to żywności chyba nie otrzymywano... wcale. I pamiętajmy, że ktoś kto nie pracuje a właściwie cały czas leży to potrzebuje też żywności mniej niż przykładowo górnik. Po co ja to właściwie komentuję. Przecież tutaj nic się nie trzyma kupy. To nie jest żadna polemika z przymusową kwarantanną. To nawet nie jest opis źle działającego ośrodka. To jest opis... nie wiem czego, bo mam tak mało informacji o świecie, o chorobie, że odnoszę wrażenie, że tylko w głowie autorki wszystko co się tutaj dzieje ma sens. I jeszcze to jedno zdanie. Jest tak bezsensowne, że aż genialne bo pochodzi od jednej z uwięzionych. To jak mam to rozumieć, ona wiedziała, że karmi gryfa iluzją? I sama wiedziała, że to iluzja? I z tym nie ma problemów, ale dziwi się, że ją zaczyna żywcem zjadać gryf? Podsumowując, „Do świtu” to fanfik napisany tragicznie. Nie dlatego, że forma jest zła, ale wszystkie zalety z niej płynące grzebie nieprzemyślany świat, który nie wiadomo jak funkcjonuje. Nie tylko nie polecam. Odradzam, uszkodzicie sobie mózg, jeśli to przeczytacie.
  10. „Nekromanta z Ponyville II – Powrót śmierci” to kontynuacja fanfika „Nekromanta z Ponyville”. Tak ja tytuł przypomina tytuł jakiegoś filmu tak fabuła przypomina jakiś film. Film z rodzaju Deathstalker IV. Ale idźmy dalej Tym razem tekst nie jest zamieszczony w google.doc tylko na forum. Autor co prawda zamieścił go kiedyś w edytorze tekstu dysku google, ale sam plik zniknął. Rozumiem tę sytuację, gdyż faktycznie niejeden fanfik ukazał się od razu na forum w czasach fandomu łupanego. A fabuła? Cóż, na początku muszę zdradzić, że „Nekromanta z Ponyville II – Powrót śmierci” doprowadza do końca fabułę pierwszego, niedokończonego fanfika. Dziwne, że autor od razu napisał kontynuację, do czegoś, co było niedokończone. Nie wiemy zatem jak tytułowy złoczyńca nie tylko przegrał ale wręcz stracił życie. Co się stało z porucznik Pinkie Pie, ze zdradzieckimi władzami Manehattanu, czy Rainbow Dash została w końcu zdeprawoana? Nie wiemy. Wiemy tylko, że Luna przejęła władzę. W fanfiku dużo się dzieje. Dowiadujemy się o zasadzie, że potężny mag nie może być przywrócony do życia wbrew własnej woli. Znaczy się może, ale może nie chcieć, a nekromanta podobno nie chciał. Tak bardzo nie chciał, że zabił tych, którzy go wskrzesili! Ale potem najwyraźniej się rozmyślił, może nawet stał się dobrym nekromantą? Nie wiemy co autor miał na myśli, bo szybko skończył pisać i żadnego ze swoich pomysłów nie rozwinął. Wyjaśnia to tym, że jestem leniwy a poza tym nauka. Fajnie. ale fanfik leży od 2013 r. Został prawie całkowicie zapomniany, zwłaszcza, że w dziale My Little Necronomicon jednak łatwiej o bycie zauważony, niż w dziale ogólnym. Styl nie uległ poprawie. Błędów różnego rodzaju jest nadal zatrzęsienie. Niestety autor tym razem zapomniał o akapitach, wydzieleniu dialogów, więc oczy atakuje ściana tekstu. No i ten fragment: No kto tak zaczyna opowieść? Przecież to przypomina narrację stosowaną w filmach, serialach itd. Tam się to może sprawdza, nadaje klimatu, ale tutaj? Czy to jest jakiś żart? Przecież kiedy to czytałem, miast być wprowadzonym w atmosferę opowieści, to zacząłem się śmiać. Czy polecam? Gdybym był na bańce, to może bym napisał, że tak. Ale nie jestem. Fafik nie zapowiada się lepiej niż utwór, który ma kontynuować. Błędów w krótkim tekście jest istne zatrzęsienie. Ponadto formatowanie tekstu też chyba nie było mocną stroną autora, bo go atakuje nas istna ściana znaków. Czytać tylko dla beki i na własną odpowiedzialność.
  11. „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to fanfik, który zdaje się być etalonem twórczości początkującego pisarza. Ale w tym wypadku autorka nie spoczęła na „laurach”. Zastanawialiście się kiedyś nad pochodzenie królowej podmieńców? Cóż, w serialu ta kwestia została całkowicie pominięta, w komiksach podjęto próbę wyjaśnienia pochodzenia gatunku podmieńców. Jednak autorka fanfika także miała swoją koncepcję. I byłaby ona nawet niezła, gdyby nie pewien pośpiech w przedstawieniu wizji. Już pierwsza scena przypomina wystrzał z oblężniczego działa kolejowego. W tym momencie już się pogubiłem. To, że Flurry Heart, ta która zniszczyła wszystko, dorosła w ciągu roku, to najmniejszy problem. Ale jak u diabła, Chrysalis była na przyjęciu, by w momencie gdy Cadence rzuciła czas już być poza obszarem Kryształowego Królestwa? Żadna twarzodłoń, żadne przekleństwo w żadnym ze znanych mi języków, nie było dość silne by oddać to co poczułem, gdy przeczytałem ten fragment. Czy naprawdę muszę go dalej komentować? Nawet mój ulubiony Sivulecdako nie byłby w stanie napisać czegoś takiego. Ale idźmy dalej. Okazuje się, że mała Chrysalis była czarnym jednorożcem, problem w tym, że jej mama i tata byli różowymi pegazami. Dostało się jednak nie mamusi, dobry ojciec nawet nie rozważał możliwości, że żona została wykorzystana, sama o tym nie wiedząc, przez czarnego jednorożca, podczas najczarniejszej nocy, który rzucił zaklęcie niewidzialności. Nie, wszystkiemu winne było dziecko, które zostało wyrzucone z domu. Widzicie, cierpliwie czekali, aż źrebak będzie w stanie zrozumieć, że to jego wina, że jej czarna sierść, nie stała się różowa! To są dobrzy rodzice! A mamusia dalej była poza wszelkim podejrzeniem. Koniec końców Luna przygarnęła Chrysalis. Ale na tym problemy się nie skończyły. Bo jak ostatni podglądacze, Luna wraz z Chrysalis, wróciły do rodziców czarnej jednorożki i akurat natrafili na narodziny różowej pegazicy, którą nazwano Cadance! Był to kolejny dziwny zbieg okoliczności, ale tym razem mamusia była poza podejrzeniem. Tą opowieść można by ciągnąć, ale naprawdę nie widzę powodu. Co rusz zdarza się jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności. Czytelnik nie rozumie jakimi torami porusza się siła sprawcza tego fanfika, lecz co do jednego mam pewność. Efekt z każdym kolejnym fragmentem był coraz bardziej groteskowy. Pod koniec już nie potrafiłem w ogóle zrozumieć dlaczego coś się stało i gdyby autorka w tym momencie stwierdziła, że 2+2=5 nie oponowałbym. Wszak to, że 2+2=4 jest tak naprawdę rasizmu i białej dominacji w matematyce, który sprawia, że Afroamerykanie mają tak niskie stopnie w szkołach publicznych w USA. Teraz, mój drogi czytelniku rozumiesz już skalę problemów, które się tutaj nawarstwiają. Na szczęście czyni to fanfika zabawnym. Od strony formalnej nie jest aż tak źle, znaczy się nie jest dobrze ale widziałem teksty początkujących autorów z większą ilością literówek i napisane z większą pogardą dla zasad gramatyki i ortografii. Pod tym względem oddzielanie kolejnych fragmentów przy pomoc kilkudziesięciu łączników, jeden obok drugiego zamiast skorzystania z trzech gwiazdek. W tym wypadku rozpoczynanie dialogów tymiż łącznikami także nie dziwi. Podsumowując widać, że „Księżniczka Cadance i królowa Chrysalis” to utwór początkującej autorki. Zwłaszcza zauważalne jest ignorowanie relacji miejsca akcji do czasu w którym się ta rozgrywa. Nie pozwala to wytworzyć jakiegokolwiek napięcia czy podkreślenia, istotnym fragmentów. Na szczęście autorka, jak już napisałem na początku, nie zadowoliła się i zaczęła pisać nowego opowiadania. Chociaż niekiedy dalekie od ideału, były już one na wyższym poziomie.
  12. „Sekrety Sweet Apple” to bardzo pośredni fanfik. Fabuła jest prosta, lecz nie będę jej zdradzał. Jeśli jednak czytelnik liczy, że jest to jeden z tych fanfików, gdzie dokonują się na farmie rzeczy straszne... to w sumie będzie miał trochę racji. Ale nie jest to nic, co by mogło nasycić miłośnika ponurociemniaków. Jest wręcz zaskakująco bezpiecznie. Styl się nie wyróżnia. Zachowanie się postaci jest przewidywalne. Utwór jest za krótki by mógł stworzyć podwaliny pod coś większego, bardziej skomplikowanego i interesującego. Z drugiej strony nie jest to jeden z tych fanfików, który jest tak zły, że aż interesujący. Niektóre z nich to perełki, na których można uczyć nowych pisarzy jakich błędów należy unikać. Ten jest pod tym względem zaskakująco poprawny. Nawet początki zdań oznaczone są myślnikami. Niestety pseudoangielskie nawiasy psują ogólnie dobre wrażenie po obcowaniu ze stroną formalną tekstu. Czy polecam? Moim zdaniem ten fanfik jest tak średni pod prawie każdym względem, że nie tylko nie ma specjalnie sensu go czytać, ale wręcz zdziwię się, że jeśli zapamiętam go za coś innego niż angielski tytuł. Ten z całą pewnością wyróżnia go najbardziej, zwłaszcza na polskim forum, gdzie jakieś 95% fanfików, jeśli nie więcej, ma tytuły w języku polskim.
  13. „Pudełko” to fanfik, którym może bym się „jarał”, gdybym przeczytał go trzy lub cztery lata temu. Wtedy każdy fanfik, nieważne jak bzdurny przyciągał moją uwagę. Ale dzisiaj utwór ten wydaje się najwyżej średni. Historia przypomina mi fabułę jednego z odcinków serialu Opowieści ze strefy mroku, który z fanfikiem łączy motyw pudełka. Co prawda końcówka jest odmienna, ale ogólne wrażenie nie zniknęło przez cały czas obcowania z nim. Fabuła jest prosta i zasadniczo pozbawiona zwrotów akcji. Wszystko jest też przewidywalne. „Pudełko” to jedno z tych opowiadań, które bierze znane postaci i całkowicie zmienia ich charakter. Co prawda nie idzie tutaj tak daleko jak pewne znane utwory, ale nie oferuje wiele więcej. Mimo, że można się pokusić by określić go jako psychologiczny, to wszystko co się dzieje z Rarity musimy brać na wiarę. Pomysł by wszystko zapisać w pamiętniku jest nieco wtórny, ale do przyjęcia. Natomiast szkoda, że nie pokuszono się o ukazanie tego co się dzieje z Rarity z innej perspektywy. Wniosło by to nieco świeżości w zmierzającą w jednym kierunku fabule. Ponadto tajemnica otaczające pudełko jest tak wielka, że nic praktycznie o niej nie wiadomo. Autor nie podsyca jej, nie zwodzi, nie robi nic abyśmy chcieli poznać odpowiedź co jest w środku. Przez to wydaje się, że gdyby fanfik miał więcej stron, szybko zacząłby się robić powtarzalny i wręcz nudny. Taki się faktycznie stał pod koniec co zostało spotęgowane przez całkiem oczekiwane zakończenie. Prawdę mówiąc, fanfik przypomniał mi też inny utwór, „Ponybius”, który jest nieco podobny w swoich założeniach, ale znacznie lepiej napisany. Pozwala on czytelnikowi uchwycić odrobinkę tajemnicy aby utrzymać jego zainteresowanie. Tutaj tego nie ma. Nie mówię już o stronie językowej, która w przypadku „Pudełka” wypada mocno średnio. Podsumowując „Pudełko” to wytwór, który wyróżnia chyba głównie, to, że został napisany po angielsku. Natomiast nie mogę napisać, bym uważał to tłumaczenie za niezbędne.
  14. „Mroczna wieża” to fanfik, moim zdaniem, zasługujący na miano eksperymentalnego. W tym wypadku słowo eksperyment nie jest zamiennikiem słowa grafomania. Na wstępie poinformuję czytelnika, że nie wiem jak się ma fanfik do powieście Stephena Kinga o tym samym tytule. Opowiadanie Verlaxa opowiada o podróży Sir Swift Lancera w górę tytułowej wieży, gdzie śpi tyran Sombra. Podczas niej nie będą mu przeszkadzać strażnicy, ale przeciwnicy w inny sposób próbujący go odwieść lub też podsunąć prostsze rozwiązanie. Czyni to „Mroczną wieżę” opowieścią filozoficzną, opowiadającą nie o sile fizycznej, sprawności we władaniu orężem, ale o etyce, odpowiedzialności, sprawiedliwości. Z początku byłem zdziwiony takim obrotem sprawy, ale autor przemyślał dokładnie to co napisał. Wszystkie spotkania i wszystkie rozmowy jakie prowadzi Swift Lancer mają sens i pozwalają odpowiedzieć sobie na pytanie o jego motywację do bycia obrońcą kryształowych kucyków. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów ani intepretował co autor miał na myśli. Ten tekst zasługuje, aby czytelnik podszedł do niego ze świeżym umysłem i sam sobie odpowiedział na nurtujące go pytania. O ile do treści nie mam zarzutu, tak w tekście zdarzają się drobne błędy jak literówki oraz zdania, które brzmią dziwnie. Ale nie przeszkadza to w odbiorze tekstu, nie odwraca uwagi czytelnika. Poza tym styl jest nieco podniosły, miejscami patetyczny, co pasuje do charakteru opowieści i jej przekazu. Także to pozwala czytelnikowi wczuć się w jej nastrój, za co należy się autorowi uznanie. Podsumowując, „Mroczna wieża” to fanfik zasługujący na zainteresowanie. Polecam go wszystkim, którzy znudzili się schematycznymi opowieściami o Sombrze i Kryształowym Królestwie i szukają powiewu świeżości.
  15. „Grota” to fanfik, o którym chciałbym powiedzieć, że mi się spodobał, ale pragnąłbym zobaczyć czy autor napisał więcej przygód dwóch sitek, gdyż czułem się tak, jakbym czytał środek jakiejś opowieści bez wyraźnego początku i zakończenia. Tak, nie doczekam się tego, gdyż fanfik jest kolejnym utworem napisanym na konkurs. Bardzo mi brakowało jakiegokolwiek rozwinięcia postaci czy nawet banalnego nadania jakiegokolwiek kontaktu pojedynku między mistrzynia a uczennicą. Oczywiście mam na myśli kontekstu w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ba, autor opisuje dokładnie statek, którego używa jedna z sithek, a jego nie ma nawet w google. A przecież Gwiezdne Wojny są znane z tego, że mają tak wierne grono fanów, którzy dokumentują wszystkie, nawet najbardziej idiotyczne pomysły twórców, w tym Legend i obecnego Kanonu. Czyżby autor go wymyślił. W charakterach lady sith nie sposób poznać iż są to Celestia i Twilight. Ba, po ich opisach można się tego od razu nie domyśleć. Nie ma tutaj dosłownie żadnych odniesień do MLP z wyjątkiem pokdreślania faktu, że bohaterki są kucykami i ich miecze mają kopytojeści. Poza tym postacie odwołują się rzeczy i osób, które nie występują w tym fanfiku. Mistrz Starkiller? Przecież to, że było to niedoszłe nazwisko Skywalkerów to nie ma niczego, co by go jakoś głębiej umiejscawiało w relacji do Twilight... a nie czekaj, ona miała na imię Nighfall i Celestii, tutaj lepiej znanej jako Eclipse. Podczas walki, bohaterki ochoczo rozmawiają. Odwołują się przy tym do pewnych wydarzeń, które są dla nich ważne, ale ponieważ dowiadujemy się o nich po raz pierwszym i praktycznie bez kontekstu, to wydają się one pozbawione znaczenia. Ba, jeśli ktoś nie wie czym jest zasada dwóch to też może nie wiedzieć dokładnie dlaczego w ogóle narodził się konflikt Eclipse i Nightfall i czemu ta pierwsza zerwała ich relację mistrzyni i uczennicy. W dodatku sądzę, że autor też nie potrafił oraz nie chciał oddać jednej rzeczy, dlaczego zasada dwóch w ogóle powstała i dlaczego Sith prawdopodobnie nigdy by nie powiedział: Sithowie, zanim Darth Bane ustanowił zasadę dwóch zwalczali się nieustannie. Jeśli zatem... ... to dlaczego w ogóle ta pierwsza zostawiła tę drugą na śmierć na planecie Hock IV aby wykończył ją mistrz Starkiller. I jeśli zasada dwóch obowiązywała, ale Nighfall nie była już uczennicą Ecplise, to dlaczego ta nie znalazła sobie nowego ucznia? Nightfall tak zrobiła, ale przecież pamiętamy co się stało, gdy Palpatine dowiedział się o tym, że Darth Maul posiada własnego ucznia? Scenariusz, który przedstawił nam autor jest nieco niewiarygodny. Moim zdaniem to raczej mistrzyni powinna szukać uczennicy aby ta nie rosła w siłę mając ucznia, podczas gdy ta ucznia nie posiadała. Poza tym prawie cały fanfik składa się z opisu walki na miecze świetlne i moc. Opis ładny, pełen zwrotów akcji ale tych kilka stron sprawiło, że straciłem kontakt emocjonalny z fanfikiem. Nie interesowało mnie kto wygra, gdyż nie wiedziałem praktycznie nic o walczących, autor nie uczynił niczego abym nawiązał z nimi jakąś emocjonalną wieź. Dlatego mam wrażenie, że fanfik powinien być obudowany dodatkowymi przygodami tej dwójki. Już nie mówimy o konkursie, ale w ogóle byłoby to dobre dla przejrzystości historii. Czy polecam? Dla ładnych opisów walki na miecze świetlne, być może. Ale poza tym nic mnie tutaj nie zainteresowało. A ja przecież lubię Gwiezdne Wojny.
  16. „Śledztwo zza grobu” to mógłby być bardzo interesujący fanfik. Mógłby, gdyby autor napisał coś więcej niż tylko prolog. W zasadzie nie będzie spojlerem, jeśli napiszę już na starcie, że fanfik jest właśnie o tym o czym informuje nas tytuł. Dokładnie owym śledztwem będzie się zajmować Rainbow Dash, która pewnego dnia odkryła, że nie oddycha, nie ma pulsu, ani nawet swego odbicia w kałuży, tylko noc. Z powodu pewnej gry nie jest to motyw nowy. Przewijał się on również w kinie jak również w literaturze, gdzie duchy zmarłych próbowały wskazać żywym, winnych swej śmierci. Czasem też nawiedzając morderców mściły się same. Niestety Rainbow Dash nie wie kto ją zabił. Akcja posuwa się szybko do przodu, być może nawet ciut zbyt szybko. Co więcej z nieznanych mi przyczyn autor robi znaki sugerujące znaczne przeskoki miejsca i czasu akcji. Są one moim zdaniem niepotrzebne, gdyż i tak śledzimy poczynania jednego bohatera a fabuła rozwija się linearnie. W efekcie bałem się, że czeka mnie tutaj powtórka z tematu Legendy lodowca. Poza tym nie można powiedzieć wiele o toku śledztwa, bo to się dopiero rozpoczęło. Jednak sposób w jaki autor przekazuje nam fakty, wykorzystując do tego zmysły (jeśli można powiedzieć, że duch ma zmysły) Rainbow Dash w sposób klarowny, czego nie psuje nawet fakt, że bohaterka sama nie wie co się z nią dzieje. Takie podejście dobrze rokowało na przyszłość. Co do stylu nie mam zastrzeżeń, jest klarowny i przesiąknięty typowym dla Rainbow Dash nastawieniem czy zachowaniami. Dzięki temu nie miałem wrażenia, że każdy mógł być na jej miejscu. A to ważna rzecz jeśli skupiamy się na przedstawieniu sprawy oczyma tylko jednej postaci. Oczywiście polecam sięgnąć po ten tekst, ale trudno nim się zachwycać czy nawet cieszyć, skoro powstał tylko jego prolog. A szkoda. Jest to jeden z tych nielicznych przykładów serii z jednym rozdziałem, który bym chciał przeczytać.
  17. Pisze to z żalem, ale seria „Tajemnica lodowca” to jest w dużej mierze nieudana. Winę ponosi przede wszystkim chaotyczna narracja. „Tajemnica lodowca” jest kontynuacją serii trzech fanfików pt „Legendy lodowca” a konkretnie „Skrzyształowanie”, chociaż pojawiają się też nawiązania do „Opowieści starego poszukiwacza”. Z kolei w samym temacie „Tajemnica lodowca” są trzy fanfiki: „Serce północy”, „Tajemnica lodowca” i „Miasto umarłych”. Ten ostatni jest najważniejszy i pozostałe dwie są prequelami do niego. Są one jednak umieszczone w różnych okresach czasowych, tak że skaczemy kilkanaście lat wstecz. W samym zaś „Miaście umarłych” przenosimy się tysiące lat wstecz i... Nie będę spojlerował, ale moim zdaniem to jest pierwszy akapit tego fanfika zabija na dzień dobry nie tylko całą tajemnicę ale wręcz uniemżliwia zakończenia utworu intrygującym zwrotem akcji. A potem, jeszcze w pierwszym rozdziale mamy jeszcze takie dwa przeskoki czasowe. Trzy takie zabiegi na pierwszych dwóch stronach. A rozdział ma efektywnie 5 stron. Nie wiem dlaczego wszystkie rozdziały mają tutaj na końcu jedną lub dwie niezapisane strony ekstra. Usuń je autorze. Przez następne rozdziały te komplikacje będą narastać. Dopóki mamy tylko Twilight i Lavender Craft nie jest jeszcze najgorzej. Owszem w tekście przewijają się członkowie ekspedycji Twilight, która zginęła jeszcze „Skrzyształowaniu”, ale naoczne dowody świadczą, że oni... mogą żyć! Potem nieustannie skaczemy pomiędzy stanami snu i jawy, bohaterami, przeszłością i przyszłością. Dochodzą nowe postacie, z których wszystkie chyba muszą mieć własny powód by brać udział w tej wyprawie. I to wszystko się zazębia. Nowe postacie mogą się wziąć za przeproszeniem znikąd, być wspomniane raz i już muszą mieć własną motywację do działania. I to wszystko w fanfiku, gdzie każdy rozdział ma po 6-8 stron. W pewnym momencie, gdy zaczęły się pojawiać nowe postacie, zaczynałem zastanawiać się czy przypadkiem gdzieś już o ich nie wspomniano, tylko ja po prostu przeoczyłem ten moment. Byłem jednak już tak bardzo zmęczony wszystkimi przeskokami, że w pewnym momencie przestałem rejestrować co się dzieje. Najciekawsze jest to, że wbrew pozorom to ten tekst wcale nie ma skomplikowanej fabuły. Jest ona jednak przedstawiona w bardzo fragmentaryczny sposób. Przejdźmy do postaci. O dziwo jak na tak krótki tekst są one nadspodziewanie rozbudowane. Zwłaszcza Lavender Craft, poszukiwaczka przygód na miarę Dzielnej Do... której nie dopisało szczęście i teraz jest pegazem bez skrzydeł. Podoba mi się, że autor nie uczynił z niej kogoś, kto po prostu wszystko wie lepiej, potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Lavender daje się ponosić emocjom częściej niż kieruje się rozsądkiem. Dopracowano także jej relacje z ojcem, które mają wyraźny wpływ na jej motywację. Jak na tak krótki tekst jest to moim zdaniem kawał dobrej roboty, zwłaszcza, że jest to chyba również debiut autorski. Lavender z pewnością mogłaby udźwignąć samodzielnie opowiadanie. Ba, autor dopracował nawet wartości jakimi kieruje się rodzina podróżniczki, oddał ich system wartości itd. W czasach selfinsterów i innych uproszczeń należy stwierdzić, że z dobrym skutkiem stworzył dopracowaną postać. Niestety, każdy kucyk przewijający się na kartach fanfka więcej niż raz, jest trochę jak Lavender Craft, nawet jeśli nie jest bohaterem opowiadania. Postacie były mi niekiedy nieznane, ale miałem wrażenie, że autor musiał je przybliżyć z jakiegoś sobie znanego powodu. I dla tych postaci znowu mamy skoki w czasie i przestrzeni co prowadzi do innego poważnego zarzutu. Moim zdaniem „Miasto umarłych” nie posiada właściwie klimatu. Jest to opowieść w założeniach będąca horrorem, raczej niż opowieścią podróżniczą, względnie podróżniczo-awanturniczą. Ale przez nieustanne zmiany narracji nie udaje się wytworzyć klimatu stopniowo budowanego napięcia. Czasem ono skacze, głównie w wizjach Twilight, ale przypomina to bardziej technikę skokostrachu niż np. „W górach szaleństwa” Lovecrafta. Jednak muszę przyznać, że czasami czułem niepokój. I te momenty są niezłe. Styl jest w porządku. Literówek jest miejscami niemało ale nigdy nie doprowadzono tego do sytuacji, gdy mieliśmy całe zdania napisane ze słuchu. Także pewne fragmenty brzmią dziwnie, cudzysłowy są nieprawidłowe, ale ogólnie jest znośnie. Język autora jest zrozumiały, nie ma on ciągot do tego by zapisać coś w sposób bardziej skomplikowany niż jest to konieczne dla zrozumienia tekstu. Należą się też autorowi słowa uznania za przedstawienie istot przypominających alikorny. Są one naprawdę nieprzyjemne i aż dziwi fakt, że nie zwróciły uwagi głównej bohaterki (bo tą chyba nie jest Twilight) już w momencie gdy ich obecność została ujawniona jej po raz pierwszy. Widać ma ciągoty bardziej do historii materialnej niż historii naturalnej. Można to zrozumieć. Owszem, inspirował się on chyba mocno postacią Slendermana (a może Slenderpony z Silent Ponyville?), ale pewne rozwiązania np. porozumiewania się kolorami przy braku narządów mowy i powoływanie się na takie same rozwiązania u zwierząt żyjących w ciemnościach, było dla mnie strzałem w dziesiątkę. Podsumowując, czy polecam serię „Tajemnica lodowca”? Mimo ciekawych założeń nie mogę dać jej pozytywnej oceny. Teksty mają kilka fajnych rozwiązań jak Lavender Craft czy wspomniane psuedoalikorny, ale ogólnie panuje w nim chaos. Nieustanne skoki w czasie i przestrzeni oraz zmiany postaci, której dotyczy narracja wzbudziły u mnie zamieszanie, wręcz niepewność tego co się działo. Moim zdaniem autor powinien się bardziej skupiać na ciągłości akcji i w miarę możliwości ograniczać ilość postaci do niezbędnego minimum. Bo poza narracją i brakiem skoncentrowania się na jednej czy dwóch wybranych postaciach, nie mam do tekstu innych zastrzeżeń.
  18. „Opowieść starego poszukiwacza” to fanfik z dreszczykiem za jakimi przepadam. Zwłaszcza, że ten fanfik jest bardzo dobry. O ile w przypadku „Kriostasis” narracja przeskakiwała pomiędzy różnymi bohaterami i odcinkami czasu, tak tutaj większość wydarzeń fanfika rozgrywa się w przeszłości. Czytelnik nie ma żadnym pytań o to jak się skończyły opisywane wydarzenia. Tracimy przez to możliwość zaskakującego zwrotu akcji pod koniec, ale to nie fabuła jest tym co sprawiło, że śledziłem fanfik z uwagą od pierwszego do ostatniego zdania. Autor chyba czytał Lovecrafta, albo kogoś kto lubił prowadzić narrację za pomocą opisów miejsc, listów, dzienników, pamiętników. Wspomnijmy chociaż „Draculę” Brama Stockera. Także i tutaj był zastosowany ten zabieg. Co prawda jest to krótki, ale bardzo nastrojowy fragment. Autor nie pokazuje horroru, on pozwala nam go sobie wyobrazić. Jest on świeży ale należy do przeszłości... i w każdej chwili może powrócić. Autor nie zagłębia się w motywy lub też nie próbuje wyjaśnić dlaczego coś zachowuje się w ten a nie inny sposób. Nie próbuje tego wyjaśnić rozumowo. Wszystko co wiedzą bohaterowie to obserwacje innych, często poczynione w stanie bliskim obłędu oraz legendy i podania. Nie będę jednak tego streszczał, gdyż pragnę aby czytelnik sam sięgnął po ten utwór i się z nim zapoznał. Znajomość „Kriostasis” i „Skryształowania” jest wskazana ale moim zdaniem utwór broni się sam. Podsumowując, jeśli lubisz narrację poprzez opisy miejsc czy też notatek, pamiętników itd. to jest to fanfik dla Ciebie. Ja się czułem jakbym czytał niektóre opowiadania Lovecrafta. I ten klimat. On jest rewelacyjny.
  19. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że nadmierne rozdrobnienie fabuły pomiędzy nazbyt dużą ilość postaci może doprowadzić do narracyjnego chaosu ale też nijakości samych postaci. Dwa fanfiki, które tutaj będę komentował pt. „Kriostasis” i „Skrysztalenie” będące fanfika w krótkiej serii, są tego najlepszym przykładem. „Skrysztalenie” jest pierwszym fanfikiem napisanym w serii. Fabuła jest przedstawiona krótko, ale nie oznacza to, że wydaje się wyczerpywać temat. Przedstawia on nieszczęśliwy koniec wyprawy badawczej, prowadzonej przez Twilight Sparkle. Po prawdzie nie dzieje się tutaj wiele, Twilight biega po lodowej pieczarze odnajdując członków swojej ekspedycji, zamarzniętych a jednak niepokojąco żywych. Siłą tego utworu nie jest jakiś zaskakujący zwrot akcji. Jest nim a klimat, zaszczucia, niepewności, obłędu jaki zaczyna ogarniać Twilight. A że fanfik ma tylko cztery strony to autor ma dość miejsca aby przedstawić swoją wizję a z drugiej strony nie ciągnie jej niepotrzebnie długo. Nie niszczy nastroju ani nie zabija go nudą wynikającą z powtarzalności czynności czy opisów. Te jednak nie są idealne: Jest to ogólnie fanfik dobrze napisany, skrywający pod prostą fabułą nutkę tajemnicy. Jakkolwiek nie jest to mistrzostwo, to nadal dzięki krótkości atmosfera i napięcie nie tracą na sile. Natomiast tych zalet w ogóle nie czuć w prequelu „Skrysztalenia” o tytule „Kriostasis”. Na kilkunastu stronach śledzimy losy nie tylko zaginionych członków wyprawy Twilight ale też drużyny poszukiwawczej. Efektem jest chaos. Nie mogę tego inaczej określić, bo przez cały czas nie wiadomo co się dzieje, gdyż skaczemy od jednej postaci do drugiej i to jeszcze pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Postaci są słabo zarysowane, niewyróżniają się niczym a namiastki charakteru autor próbuje im nadać w następujący sposób: Co nam daje ta informacja? Nawet jeśli przeczytaliśmy wcześniej „Skrysztalenie” będziemy wiedzieć tylko to jak postać ma na imię i kim była. Nie wiemy nic o jej charakterze, psychice, sposobie myślenia. A ten fragment wbrew pozorom nam nie pomaga? Dlaczego? Autor bowiem opisuje nam to co powinniśmy wiedzieć, natomiast nie daje możliwości dojść do tego wniosku samodzielnie, poprzez pokazanie kilku sytuacji, gdy postać faktycznie sama wprowadzała siebie w błąd. W efekcie ta postać nadal była dla mnie nikim. Kolejną niemą ofiarą... czegoś. Podsumowując o ile „Skrysztalenie” broni się samo, tak „Kriostasis” istnieje tylko po to by mu towarzyszyć i samodzielnie nie może funkcjonować. Dość powiedzieć, że wpierw przeczytałem „Kriostasis” a dopiero potem „Skrysztalenie”. To drugiej broni się dobrze samo, pierwsze bez drugiego nie ma prawa istnieć samodzielnie.
  20. Nie mam żadnej wątpliwości, że fanfik „Obiekt 102” jest zepsuty, ale nie jest to coś, co od razu rzuca się w oczy. Trixie źle się poczuła i została odwieziona do szpitala. Odwiedziła ją Starlight, (która w tym fanfiku jest różowa), która zaczęła dochodzić czy przypadkiem nie otruł jej któryś z antyfanów, których Trixie miała sporo. Kiedy powróciła następnego dnia aby ją odwiedzić, jej przyjaciółka zniknęła a ją samą wyrzucono za drzwi kiedy zaczęła jej szukać. I tyle jest fabuły. Dosłownie, mam wrażenie, że nabiera ona rozpędu przez jeden rozdział, autor tworzy atmosferę tajemnicy i grozy a potem... wszystko szlag trafia. Następne dwa rozdziały są o tym jak Stalight otwiera zamki w niedostępnych na co dzień częściach szpitala. Dosłownie, tyle jest fabuły na kilkudziesięciu stronach. A co jest? Tajemnica? Tak, ale z czasem zacząłem zauważać, że to czego szuka Starlight, to głównie rzeczy, które wydają się dość zwyczajne i jedyne co dziwi to kompleksowość zabezpieczeń. Opisy pokonywania tych ostatnich są następujące: Tylko po to by: No ale bez trzech akapitów opisywania bezcelowego działania to się nie obędzie. I co to za zwrot: przełknąć dumę? W języku polskim funkcjonują zwroty: schować swoją dumę do kieszeni albo przełknąć gorzką pigułkę. Ale idźmy dalej. Generalnie niewiele się tutaj dzieje, a raczej dzieje się, ale w umyśle Starlight. Starlight rozważa wszystkie opcje, kreśli wizje szpitala, jego personelu i pacjentów, Starlight zastanawia się co znajdzie w kolejnych pomieszczeniach, Starlight rozważa co zrobić gdy coś znajdzie, a potem zastanawia się jakie to może mieć znaczenie... dosłownie to jest sedno. Cała atmosfera nie wynika z opisów miejsca, zachowań personelu, jakichś dziwnych zjawisk, nie, wszystko to rozgrywa się w głowie Starlight. Autor chyba sugeruje nam, że pobyt w Wiosce Równości odcisnął trwałe piętno na jej psychice. Ma dziwne sny itd. Byłoby to ciekawe, gdyby nie utknęło i nie straciło rozpędu w szpitalnych korytarzach. Powiedzmy sobie szczerze. Autor ma zamysł, jest on sztampowy ale jest. Jednak nie potrafi go przekazać. Nie wie co zrobić aby chodzenie po szpitalu przez Starlight było naprawdę zajmujące. Jego efektem jest tylko narastająca frustracja jednorożca i brak oczywistych dowodów, że dzieje się tam coś może nie podejrzanego, ale z pewnością nielegalnego. Autor ma jednak inwencję w innej kwestii: Gdyby autor używał jeszcze słów oczywiście przestarzałych w tekście, który próbuje być stylizowany to bym to zrozumiał, ale tutaj, mam wrażenie autor po prostu próbuje się popisywać swoją erudycją. Niestety stojących w poczekalni nie nazwiemy błagalnikami, bo ten termin oznacza coś innego. Ale to nie wszystko. Po co takie słowa? Kto tak pisał? Bolesław Prus? Czy to naprawdę musi się tutaj znaleźć? Czy po prostu autor szukał słowa, którego czytelnik prawie na pewno nie zna i zaraz popędzi spytać wujka Google o pomoc. Niestety tekst zawiera też literówki, przez co wydaje mi się, że uwaga autora była dość wybiórcza kiedy go pisał. Podsumowując, „Obiekt 102” próbuje stworzyć atmosferę tajemnicy, ale największą z nich, jest dobór archaizmów, konkretnie przyczyna dla której musiały się tutaj znaleźć. Widać, że autor czuje potrzebę pisania ale jeszcze musi poćwiczyć. Próbuje on swoich umiejętności i dlatego sięga po słowa przestarzałe, aby pokazać swoją wiedzę. Sam przechodziłem przez ten etap i przypuszczam, że po napisaniu większej ilości opowiadań wyrobił by sobie styl i sposób prowadzenia narracji. Wtedy takie koszmarki jak ten: Pójdą w zapomnienie.
  21. Nie wiem dlaczego w fantomie MLP:FiM powstają takie teksty jak „Obecność”. Ale o ile od początku żadne TCB nie było w stanie spróbować abym je polubił, tak dzisiaj zrozumiałem dlaczego tak jest. TCB należy do gatunku, za którym nie przepadam. TCB, to zakamuflowane pre, now lub postapo… No dobrze kłamię, lubię Mad Maxa, uniwersum Metro 2033, „Piknik na skraju drogi”, ale te opowieści coś łączy. Jakby nie były mroczne, jest w nich nutka nadziei. W wielu TCB nie ma żadnej nadziei, nie dla ludzkości. Wiecie, kiedy przeczytałem „Babeczki”, „Fabrykę tęczy” albo „Ostatni z Equestrii” to zastanawiałem się jakie wszeteczne umysły mogą napisać takie rzeczy. Pomijam, że nie wszyscy z nich umieli pisać a niektórzy to chyba nawet z czytaniem mieli problemy. Nie tylko ze zrozumieniem, ale tak w ogóle. Ale potem zacząłem czytać „The Conversion Berau”, „Smak arbuza” czy teraz „Obecność” naprowadziły mnie na straszną myśl. Że kucyki, które nas połączyły ponad podziałami, chcą tak naprawdę zagłady ludzkości. Są niczym… tak, użyję tego porównania, są niczym Genokrady, które są forpocztą inwazji Wielkie Pożeracza, roju Tyranidów… jeśli nie wiecie kim są Genokrady albo Tyranidzi spytajcie Verlaxa. Wiecie, kucyki nie są jako takie złe. Ona uważają się być może za dobre, współczujące istoty, ale tak naprawdę ludzkość po kontakcie z nimi zaczyna się kurczyć. Nie brakuje użytecznych idiotów, ale najgorsi są fanatycy, którzy sami nie wypiją eliksiru ponifikacyjnego tylko jeszcze będą się zastanawiać jak to przekonać innych by wypili i zostali taboretami. Oj tak, „The Conversion Berau” odrzuciło mnie nie tylko dlatego, że pojawił się tam Dawid Husarski, wybitny, dwudziestoletni aktor, mający maturę za pasem i matkę, która kazała mu sprzątać pokój. Zbrodnia. Ale również jego koledzy, typki, które gadały o jedzeniu kabanosów mnie odrzucały. Dziwiłem się ojcu, który wnosił to coś było jego synem, ten taboret na górę, bo sam nie mógł chodzić na swoich czterech nogach. Wiedziałem już, że z TCB jako gatunkiem jest coś nie w porządku. Jakby wartości w nim były odwrócone na opak. A potem był „Smak arbuza” z bohaterką, która została zebrą w wyniku akcji jakichś terrorystów. I co było potem? A potem marudziła, że nie ma kabanosów i to ją przejmowało tak bardzo jak ten list do rodziny, którego nie mogła nadać. Oj, wtedy sobie poużywałem. Nawet się zdziwiłem, kiedy autorka przyznała mi rację, że jej fanfik jest straszny. Bo był przerażający. I „Obecność”, moje ostatnie TCB, klnę się na... a nie, to byłoby bluźnierstwo, więc nie będę przeklinał. Moje ostatnie TCB, zaczyna się niewinnie. Bohaterowie, bronnies doświadczają spotkań z kucykami. Są one często słodko-gorzkie. A to okazuje się, że Pinkie Pie ma męża i dzieci albo, że Luna wyjadła im zawartość lodówki. Potem jest jeszcze gorzej. Osoby, które widzą kucyki mają problemy w pracy, uważane są za wariatów, co jest w sumie racjonalne. Potem kucyki zaczynają działać otwarcie i tutaj mam jedną uwagę: Autorze, gdyby nie dostarczyłaby im zaświadczenia, to by w ogóle nie rozpatrywali jej kandydatury, ponieważ jest to warunek formalny. Takie zaświadczenie wydaje sąd i powinno być wskazane w wymaganych dokumentach. Swoją drogą mają surowe wymagania, bo zazwyczaj wystarcza oświadczenie a zaświadczenie jest potrzebne na późniejszych etapach rekrutacji. Zresztą zapytanie w tej sprawie też jest osobną procedurą administracyjną... tak czy inaczej, „Obecność”, tak jak wcześniej „Smak arbuza”, ponownie pokazuje, że fanfików nie pisały osoby, które zrobiły odpowiedni risercz prawny. Ale w przypadku „Smaku arbuza” miałem jednak więcej uwag. Dlatego, autorze, pamiętaj aby sprawdzać takie rzeczy. Postępuj tak jak radził mój mistrz Feliks W. Kres, a zajedziesz daleko i żaden Obsede cię nie przyłapie. Idźmy jednak dalej. Potem doszło do ataku nuklearnego na kucyki, który nic nie dał, ale przynajmniej ludzkość próbowała coś zrobić. I większość „Obecności” jest właśnie opisem tego postępującego upadku ludzkości. Magiczne promieniowanie zabijające ludzki gatunek skłaniało do wypicia eliksiru ponifikacyjnego. A bronnies, mój własny fandom się przyłączył do tej akcji. Autor dość oszczędnie opisuje ten wycinek ich psychologii. Kolejne fanfiki z serii są utrzymane w bardzo mrocznym tonie, zaryzykuje, że są równie depresyjne co filmy Piotra Szulkina. Ale w przeciwieństwie do fanfika „Smak arbuza”, ludzi jeszcze można zrozumieć. Przecież walczyli, stawiali opór. Tam, byli jakby zadowoleni... o jakże mnie to irytowało! A tutaj, wszystko jest cokolwiek zrozumiałe. Prowadzenie narracji z perspektywy kilku postaci pozwala uchwycić różne punkty widzenia. Tę beznadzieję, niepewność jutra i pewność własnej zagłady. Niestety w tekście jest sporo literówek i nawiasów pseudoangielskich. Także mam zastrzeżenia do czcionki kursywą. Chodzi o to, że czasami ponad połowa rozdziału jest nią napisana co sprawia, że staje się ona niepotrzebna. A przecież powinna podkreślać ważne informacje. A tak nie jest. Poza tym nie mam innych zastrzeżeń odnośnie formy. Sądzę jednak, że taki temat powinien otrzymać dłuższą formę. Czy zatem polecam „Obecność”? To trudne pytanie. Ja nie znoszę TCB, nie znoszę tego co się z nim wiążę. Nie znoszę selfinsertów, które są dla mnie drogą na skróty w tworzeniu psychologii postaci. Nie mówiąc już o tym, że niektórzy wierzą we wszystko co przeczytają i zaczynają myśleć, że owe ponifikacje to najszczersza prawda. Nie lubię tego ukazywania fandomu jako ludzi, którzy są zaszczuci, wszyscy bez wyjątku, przez społeczeństwo. Wielu z nas jest twórczych, nie narzeka na los a kucyki lubi z innych powodów niż tylko płytki eskapizm. Nie znoszę tego czym się stały TCB. Miast być radosnymi opowieściami o tym jak ludzie i kucyki się dogadują stały się opowieściami o przemocy, niezrozumieniu, dominacji zapewnionej przez siłę a nie przez racjonalne argumenty. Stały się one dystopiami, przy których klasyki gatunku wydają się całkiem optymistyczne. W przypadku „Obecności” jest ten rąbek nadziei. Kucyki, tak jak napisałem na początku nie są przecież złe. Z drugiej strony mam wrażenie, że są trochę podobne do istot z prozy Lovecrafta. Tak jak one były przed ludzkością, będą i po niej. Tylko, że one się ładnie uśmiechają. Ponawiając pytanie, czy polecam „Obecność”? Jeśli lubicie TCB tak jak opisałem je w powyższym akapicie to i ten fanfik powinien Wam przypaść do gustu.
  22. Nie wiem co mam sądzić o fanfiku „Jesienny koszmar”. Żaden z tych, które przeczytałem, nie zmienił swego tonu i przekazu tak szybko, by nie powiedzieć, że uczynił to w ciągu jednego zdania. Historia nie jest powiązana bezpośrednio z „Kronikami Azumi” czy też „Kronikami Diany”, ale wydaje się być czymś co rozgrywa się przed nimi. Przedstawia ona wydarzenia, które mogłyby się wydarzyć jeśli dojdzie do pewnego zaniedbania a przyjemność wygra z obowiązkiem. Po prawdzie wszystko co się tutaj dzieje wydaje się być z początku mało ważne by nagle nabrało potężnego znaczenia, tyle że w przyszłości a i niekoniecznie musiałoby się to zdarzyć naprawdę. Wszystko w tym fanfiku jest tak naprawdę możliwością, w dodatku nie popartą żadnym twardymi dowodami. Rodzi to z początku chaos, nie miałem pojęcia co i dlaczego to coś się dzieje. Dopiero ostatnie akapity naprowadziły mnie na odpowiedź. Muszę przyznać, że pomysł autora był prosty, ale zarazem genialny. Przypominał mi trochę stare bajki, gdzie starsi pouczają dzieci aby coś lub czegoś nie czyniły, a te ignorując ich rady, skazywały siebie na olbrzymie ryzyko. Czułem także podobny nastrój co w filmie Donny Darko, może Efekt Motyla, gdzie granica między jawą a snem czy skutkiem i przyczyną się zaciera. Uzyskanie czegoś takiego i w tak wyrazistej formie wymagało niemało rozeznania. Pod względem językowym jest dobrze, ale można zauważyć angielskie nawiasy, nadmiarowe spacje (a czasami nawet brak spacji po kropce), dialogi zaczynające się od nieprawidłowych znaków. Autorze, nadaj możliwość komentowania i ktoś to poprawi za Ciebie. Polecam „Jesienny koszmar”. Żaden utwór nie sprawił, że w jednej chwili czułem lęk a potem nagle zacząłem się śmiać.
  23. Trudno napisać coś konkretnego o fanfiku „Terror”, gdyż posiada on pewien potencjał. Niestety jest ledwie napoczęty. Nie ma sensu streszczać tutaj fabuły. Ta jednak dzieje się w dwóch miejscach, w pałacu i w gabinecie psychologa. Tak czy inaczej kolejne rozdziały przenoszą nas pomiędzy tymi przestrzeniami. Autor zamyślił sobie, że każda z nich będzie oferowała czytelnikowi inne doznania. Pałac zapewni mu dreszcz emocji, niepokój i tajemnicę, gabinet zaś refleksję, niepokój i tajemnicę. Czy wydarzenia z tych miejsc zaczęłyby się zazębiać? Czy może są one jakoś oddzielone upływem czasu? A może mają wobec siebie jeszcze jakieś inne relacje? Nie wiadomo. I już się zapewne nie dowiemy. Dość powiedzieć, że nie chcę tutaj zdradzać zbyt wiele, aby czytelnik sam odkrył, co przygotował dla niego Verlax. Jak to zwykle u niego akcja rozwija się stopniowo i trzeba poczekać aż zacznie się dziać coś konkretnego. Także tym razem budowanie napięcia jest całkiem udane. Niestety, korekta była chyba niewystarczająca bo tekst nie zawsze brzmi jakby był pisany po polsku a wręcz jak jakieś tłumaczenie z języka angielskiego, gdzie niektóre anglicyzmy pozostały. To chyba jednak jedyna wada jaką zauważyłem. Niestety, tekst chyba nigdy nie zostanie dokończony. A szkoda, gdyż tajemnice się gromadzą, akcja ledwo co zaczęła rozpędzać a tymczasem nowych rozdziałów nie przybyło od 8 lat. Mimo wszystko polecam, bo teksty Verlaxa jeszcze nigdy mnie nie rozczarowały.
  24. „Hunt For Demon's Head” to... symbol klęski naszego systemu edukacji. Właściwie nie ma się sensu rozpisywać o fabule. Jest kucyk, który poluje na demony i o tych polowaniach powinny być kolejne rozdziały, które nigdy się nie ukazały. Wystarczy zresztą przeczytać prolog by wiedzieć dlaczego. Ponadto mamy problemy z kropkami na końcu zdania: Z nadmiarowymi spacjami: Nie mówię już o literówkach, gdyż w co drugim zdaniu jakaś się trafi. Dialogi są drętwe i nic nie wnoszą do fabuły, wszak główny bohater chce zabić demona a nie gadać z Mane6, ale zanim to nastąpi każdej z nich powie swoje imię: To wszystko jest w jednym rozdziale. W dodatku prawie jedno po drugim z minimalnymi odstępami. Milo to polski jazzman greckiego pochodzenia ma na imię Milo. Wiedzieliście? A co to ma wspólnego z tym komentarzem? Nic. A co, nie mogę o tym wspomnieć? Fanfik powstał w 2012 r. Wtedy były trochę inne czasy, ale naprawdę, zostawić tekst w takim stanie jest dla mnie zbrodnią. Nie żeby poprawa błędów mu wiele pomogła, tekst jest ledwie mocno niedopracowanym szkicem, ale mimo wszystko, coś by z tym należało zrobić. Choćby usunąć. Nie polecam, chyba, że moim znajomym dla beki.
  25. „Demony przeszłości” to zapewne nie jest zły fanfik. Ale fakt, że zaraz po przeczytaniu miałem problemy z podsumowaniem tego co się stało a nawet zapamiętaniem tytułu nie świadczą o nim dobrze. Starlight miała kiedyś wioskę. Jednak gdy nawróciła się na stronę dobra, jeden z jej zwolenników założył sektę. Nazywał się Devil Marks (zapewne skojarzenia z Karolem Marksem są wskazane) natomiast celem jego organizacji był podbój Equestrii. Wiem też co nieco z końca, jak się ten plan rozwijał i jak zakończyła próba jego rywalizacji. Ogólnie jednak fabuła jest dość miałka. Miałem wrażenie, że sceny, nawet te dynamicznie napisane, jakoś nie tworzą razem jakże pożądanej, dynamicznej całości. W efekcie całość po prostu zaczęła mnie nudzić i przestałem przywiązywać wagę do tego ci się dzieje w opowiadaniu. Odhaczenie kilku punktów bądź co bądź w zupełności mi wystarczyło i bez żalu, że to koniec pożegnałem się z tym dziełkiem. Naprawdę, żadne wydarzenie z wyjątkiem przemowy na początku, walki psów nie zapadło mi w pamięci na tyle, żebym mógł je odtworzyć w tym komentarzu. Jednak wspomniana walka psów jest dynamicznie napisana i raczej dobrze świadczy o umiejętnościach pisarskich autora. Niestety sposób plecenia siatki akcji już mu tak dobrze nie wychodzi. I jest to już któryś fanfik autora w którym powtarza się ten problem. Może jest tak dlatego, że mamy narrację z kilku punktów widzenia. W tym wypadku jesteśmy świadkami poczynań trzech grup. I skaczemy co kilka stron lub nawet częściej, pomiędzy nimi. W rezultacie ich poczynania nigdy nie mogą nabrać kompleksowości. Zresztą i tak byłoby to trudne zważywszy, że fanfik ma jakieś 25 stron. Naprawdę, spisek Devil Marksa mógłby być bardziej dopracowany a co za tym idzie akcji mogłoby być więcej a stawki wyższe. Pochwalę jednak imię i nazwisko głównego antagonisty. Budująca Wioskę Równości, Starlight jakby odwoływała się do podstawowego hasła komunizmu, natomiast tytułowe demony pasują do jego imienia, Devil. Tylko czemu nazywa się on Marks, przecież to spolszczenie nazwiska, a kucyki nazywają się z angielska. Czyżby autor trochę się pogubił? Powinien się on zatem nazywać Devil Marx. Podsumowując, „Demony przeszłości” mnie wynudził a przecież wcale nie jest on długi. Nie jest on jednak źle napisany tak jak zazwyczaj to rozumiemy. Nie ma też tutaj dużej ilości błędów a są one raczej nieliczne. Dlatego ani nie zachęcam ani nie odradzam. Autor ma bowiem swoich fanów na MLPPolska.
×
×
  • Utwórz nowe...