Skocz do zawartości

Obsede

Brony
  • Zawartość

    177
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    22

Wszystko napisane przez Obsede

  1. „Five Night’s at Pinkie Cupcake Pizzeria” to kolejny fanfik, który jest połączeniem MLP z grą video. Było ich całkiem sporo, aczkolwiek ten wyróżnia się tym, że został napisany po polsku (chociaż mam co do tej polszczyzny niemało zastrzeżeń). Fabuła fanfika jak i gry jest bardzo prosta. Oto pracownik tytułowej restauracji musi spędzić pięć nocy jako dozorca na nocnej zmianie. I tak jak w grze, życiu pracownika zagrażają krwiożercze animatroniki z wadliwym oprogramowaniem. Tym razem jednak owym pracownikiem jest księżniczka Luna, względnie Luna, która wysławia się jak księżniczka - w pierwszej osobie liczby mnogiej, co mnie w pierwszej chwili zaniepokoiło. Gdy się jednak okazało, że to Luna jest bohaterką uznałem, że nie jest to eksperyment formalny wzięty z kosmosu i przeszedłem nad tym faktem do porządku dziennego. Fabuła przypomina zapis gry, która straszy tzw. scare jumpami. I także autor próbuje nas nimi straszyć. Na szczęście Luna ma do obrony kilka rzeczy: latarkę, której blask resetuje oprogramowanie animatorników, pozytywkę oraz maskę Pinkie Pie. Używając ich w odpowiedniej chwili można uniknąć okrutnej śmierci. Zapewne wszystko działa tak jak w grze. Pod tym względem jest tutaj relatywnie niewiele z MLP:FiM, przykładowo nie wiemy dlaczego Luna nie może się posłużyć magią aby się obronić tylko musi polegać na metodach znanych z „Five nights at freddy's”. Czemu Celestia prowadzi ten biznes? Czemu, skoro najwyraźniej nie jest księżniczką mówi po królewskim głosem Canterlotu? Na odpowiedź na te pytania nie ma miejsca, chociaż sądzę, że autor sięgnął po lunę tylko dlatego, że to lubiana postać. Największym problemem jednak nie jest atmosfera strachu, która jednak jest wyczuwalna. Są nie błędy językowe. Zamiast „że regularnie znajdywałem „ze”, odstępy pomiędzy przecinkami były w nieodpowiednich miejscach a zamiast „... autor pisał „..” itd. Czasami autor opisywał coś, co chyba nie istnieje: Szukałem czym mogłaby być owa kokardka związana w mały czarny melonik, ale nie znalazłem tego jakże kunsztownego wiązania. Chociaż jest to zapewne wczesny utwór autora to jest on wcale przyzwoity, chociaż strona formalna wzbudza moje zastrzeżenia. Kolejną uwagą jest fakt, że jest to utwór krótki, obejmuje sobą tylko jeden dzień, ale sądzę, że to wystarczyło by pokazać z jakimi koszmarami się musiała mierzyć Luna a co więcej dzięki temu uniknięto niepotrzebnych powtórzeń pewnych sytuacji. Grunt, że wystarczyło to by wzbudzić w czytelniku nie tyle strach co pewne zaniepokojenie. Mi to wystarczyło.
  2. „Nacht der Untoten” jest bardzo nietypowym fanfikiem o ile można go tak nazwać. Jest on przedstawicielem niegdyś bardzo popularnych (na Zachodzie) tzw. gier paragrafowych. Zabawa polega na stawianiu gracza przed wyborami, które popychają lub kończą fabułę. Z opóźnieniem popularność gatunku wzrosła także w Polsce. Wbrew pierwszym skojarzeniom „Nacht der Untoten”, nie ma prawie nic wspólnego z filmem Johna Romero „Night of the Linving Dead”. Jeśli można porównywać go do czegokolwiek to najbliższe mi się wydaje porównanie z serią gier „Left for dead”. I fabuła bardzo przypomina ich założenia. Bohaterki na czele których stoi Twilight Sparkle co jakiś czas są zalewane przez falę Zombie. W międzyczasie spotyka kolejne przyjaciółki i znajduje sprzęt w rodzaju strzelby, kilofa, karabinu albo bagnetu. Growość fanfika podkreśla to, że odkrycia tych ostatnich nie są przypadkowe lecz skrzynia z nimi sama zaczyna się świecić a przedmiot sam z niej wylatuje po otwarciu. „Nacht der Untoten” posiada dwa zakończenia: dobre i złe. Jednak dróg do niego jest kilka, chociaż na końcu zawsze otrzymamy jedno z nich. Szkoda, że nie ma zakończeń częściowo dobrych. Być może wynika to z faktu, że sam tekst jest bardzo krótki, gdyby wziąć każdą ścieżkę odddzielnie to fanfika miałby może 1-12 stron A4. Z racji jednak na konieczność dokonywania wyborów, zabawa zajmuje czytelnikowi trochę więcej czasu. Postacie... cóż, są i nawet zachowują się jak te znane z serialu. Pinkie Pie nadal skacze niczym piłka, nawet w obliczu potworów a Apple Jack kopie wroga tylnymi nogami. Ogólnie tekst jest napisany w całkiem angażujący sposób, chociaż cały czas powtarza się schemat: Twiligt znajduje przyjaciółkę i/lub przedmiot i przy ich pomocy odpiera kolejną falę Zombie. I tak kilka razy. Być może jednak dobrze, że przy takiej powtarzalności tekst jest bardzo krótki. Szkoda, bo przy dłuższej formie, koncept paragrafówki mógłby rozwinąć skrzydła. Odnośnie języka i strony formalnej jest poprawnie, pomijając ,,-" na początku linii dialogowych i oddzielających je od didaskaliów oraz używanie angielskiego cudzysłowu zamiast polskiego. Poza tym jednak jest schludnie i czytelnie. Czy polecam „Nacht der Untoten”? Tak, to ciekawy przerywnik w morzu podobnych fanfików o linearnej fabule. Szkoda jednak, że jest tak krótki a przynajmniej nie jest bardziej urozmaicony. Oczywiście dłuższa forma bez urozmaiceń mogłaby pogorszyć odbiór fanfika a nie go polepszyć, jest to może zatem salomonowe rozwiązanie.
  3. „Awoken” to ciekawy przypadek fanfika, osadzonego w uniwersum „Rainbow Factory”, ale napisanego przez innego twórcę, noszącego ksywkę Syn3rgy. Jednak jest on duchem bliższy „Rainbow's Factory”, gdyż przedstawia obraz wydarzeń podczas buntu, którego prowodyrem była Scootaloo, z punktu widzenia szeregowego pracownika niesławnej Fabryki. Tym razem jest nim niedoszła ofiara Pegasus Device imieniem... no tak właściwie to jego imię pozostaje nieznane. A zatem po raz trzeci opisywana jest tam sama sytuacja? Zaczyna to trochę przypominac film „Obywatel Kane”, gdyż każda z relacji wnosi coś nowego. Relacja Scootaloo pokazywała jaką tajemnicą otoczona jest fabryka tęczy, opowieść Rainbow Dash ukazywała nam dokładnie relacje obu klaczy, a relacja... będziemy go nazywać pracownikiem X lub po prostu X, przedstawia bardziej szczegółowo pracę zakładu. Bo X wyróżnia się czymś czego brakowało ofiarom maszyny. Jest nią niepospolita agresja ale coś także dzieli go od pozostałej części personelu. Są nim... wyrzuty sumienia, o czym dalej. Po prawdzie fabuła kończy się kilka lat po śmierci Scootaloo, ale w gruncie rzeczy jej bunt jest tylko chwila, chociaż przełomowa w jego karierze zawodowej w fabryce. Zasadniczo X otrzymuje awanse, gdy przełożeni dostrzegają jak znęca się nad innymi. Przemoc, właściwie ukierunkowana jest dla Rainbow Dash czymś pożądanym. I z tego się składa spora część fanfika: w jaki sposób i kogo X zabił. Z każdą kolejną zbrodnią polepsza się jego sytuacja zawodowa i materialna. I sądzę, że pod tym względem fanfik się broni naprawdę dobrze. Jest on bowiem opisany konsekwentnie i przypomina „karierę” więźniów obozów zagłady w hitlerowskich Niemczech lub granatowych policjantów w gettach. Obserwujemy też dalszą degenerację Rainbow Dash, która zaczyna cierpieć na kompleks boga. Co prawda, już w komentarzu do „Rainbow's Factory” przedstawiłem pogląd, że Rainbow Dash była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką a Fabryka tylko przyspieszyła proces jej demoralizacji, ale ten (chyba) nieoficjalny spinoff-kontynuacja, zdaje się potwierdzać moją obserwację. Scootaloo była jej potrzebna tylko po to aby czuć się dobrze i nie uczyniła nic by ją uratować przed egzaminem, chociaż było to w jej mocy. W przypadku bohatera „Awoken” także wątek etyczny jest bardzo ważny. O ile jednak przedstawienie motywacji Rainbow Dash przez autora „Rainbow's Factory” była moim zdaniem chybione, tak tym razem mamy inny problem. Nie mogę się bowiem przekonać do moralnej przemiany X-a. Dzieje się ona zbyt szybko, właściwie pod wpływem jednego wydarzenia a z drugiej strony nie mogłem uwierzyć, że tak zdegenerowana moralnie istota, była w ogóle w stanie zdobyć się na taką refleksję. Co prawdy efekty tejże są ponownie fajnie przedstawione, ale mam wrażenie, że gdyby fanfik był dłuższy, można by to opisać bardziej wiarygodnie. Tłumaczenie fanfika jest napisane poprawnie i nie znalazłem tutaj zbyt wielu błędów, dziwnych zwrotów itd. Jeśli coś mnie tutaj raziło to nie tyle opisy przemocy co atmosfera brutalności jaką dało się wyczuć na kolejnych stronach. Coś sprawiało, że czytałem go dalej, chociaż w zasadzie czułem, że nie mam na to ochoty. Było to dziwne doświadczenie. Pomimo nadmiernego skrócenia kluczowego wątku „Awoken” spodobało się na tyle, na ile coś o podobnej treści mogło się spodobać. Nie będę do niego wracał, ale przekonał mnie on, że uniwersum Rainbow Factory rozwija się raczej we właściwym kierunku i zapewne będę je zgłębiał nadal. Dla fanów serii jest to pozycja obowiązkowa.
  4. Na pierwszy rzut oka „Rainbow’s Factory” jest utworem lepszym od „Rainbow Factory”. Mimo to, po przeanalizowaniu go, doszedłem do wniosku, że chyba autor sam nie wiedział za bardzo jak przedstawić postać Rainbow Dash, kierowniczki tytułowego zakładu. Tym razem komentarz będzie zawierał spojlery, gdyż sam fanfik pisany był z założeniem, że czytelnik zna pierwszą część. W dodatku jestem zmuszony zagłębić się w jego fabułę, gdyż na pierwszy rzut oka ten fik wydaje się zupełnie normalny... to znaczy jeśli pominiemy gore, sadyzm i cały wątek mielenia pegazów na tęcze. „Rainbow’s Factory” powtarza wydarzenia z „Rainbow Factory”, z tą tylko różnicą, że są on przedstawiona oczami Rainbow Dash. Dlatego nie będę tutaj opisywał fabuły, bo czytelnik już powinien ją znać. Dowiadujemy się za to nieco o samej Rainbow Dash. Została ona zdradzona, w bliżej nieokreślony sposób przez jej przyjaciółki. Dlatego podjęła pracę w fabryce pogody a dokładnie została dyrektorem tytułowej jej części. Jak wiemy z poprzedniego fanfika, Rainbow Dash ma pretensje do Scootaloo, że się nie przykładała do nauki. W tym zaś winą za to obarczyła młodego ogiera imieniem Orion. Młodzi byli ku sobie co bardzo nie podobało się Rainbow Dash i dlatego to jego pierwszego rozkazała przemielić. Wątek romansu był słabo podkreślony w „Rainbow Factory” i właściwie cały czas autor określał Scootaloo i Oriona jako przyjaciół. Nie zakochanych, tylko przyjaciół. Jednak nie można stwierdzić, że Rainbow tylko wydawało się, że źrebaki czują do siebie miętę. Nie, „Rainbow Factory” potwierdza, że młodzi się kochali, chociaż może nie uświadamiali sobie tego aż do końca. Zastanawiam się kiedy zaczął to sobie uświadamiać autor. Wspominam o tym, gdyż wątek ten wyskoczył nagle i nie posiadał odpowiedniego emocjonalnego wydźwięku. Dlatego dobrze, że komentowany fanfik wyjaśnia tę sprawę. Kim właściwie jest Rainbow by decydować o tym, kto zginie pierwszy? Jest dyrektorem fabryki. Zanim przejdziemy do tego co czuła Rainbow mordując Scootaloo wspomnijmy trochę o jej zadaniach, które autor określił następująco: Odnotujmy, że Rainbow daje łapówki. Jednak dowiadujemy się też nieco o warunkach pracy w zakładzie: Jak widać, Fabryka Tęczy, to zakład niedoinwestowany lub źle zarządzany (prawdopodobnie obydwa warianty są prawdziwe), gdzie nikt nie przejmuje się BHP ani naprawą usterek. Ma to następujący wpływ na Rainbow Dash: I teraz ciekawostka, jak Rainbow widziała przyszłość Scootaloo po (jakżeby inaczej) zdanym egzaminie: Czy rozumiesz, drogi czytelniku. Rainbow Dash, chciała aby Scootaloo zdała egzamin, żeby zatrudnić ją w miejscu, gdzie nie istnieją żadne standardy BHP, pracownicy nie mogą go opuszczać, boją się swej przełożone, a co więcej ta nawet nie stara się do nich przywiązywać! Tego chciała właśnie dla Scootaloo Rainbow Dash! Chciała tego świadomie a gdy ta nie spełniła oczekiwań jej i systemu, nazwała ją dziwką i zmieliła na tęczę. Wydaje mi się, że ocena autora z poprzedniego fanfika nie jest zatem trafna. Przypomnę jednak jak ona brzmiała: Sądzę, że Rainbow Dash z tego uniwersum nie kochała Scootaloo. Kochała samą siebie, zawsze i tylko siebie. Kto normalny chciałby bowiem zrobić taką karierę? Rainbow Dash posiada jakiś instynkt macierzyński, wypaczony to prawda., ale jednak. Chyba podświadomie nie chce też aby została zapomniana. Scootaloo, która miała powtórzyć jej drogę byłaby ostatnim dowodem, że nie tylko była ona słuszna, ale też, że w jakimś sensie zostawiła po sobie zdolnego do sukcesów potomka. Tylko tak mogę wyjaśnić ten fragment, niestety niezrozumiały: Po pierwsze, nie wiem czy w drugiej wypowiedzi, po „nie”, powinien być przecinek. Zmieniałoby to całkowicie sens wypowiedzi. Poza tym autor nie wyjaśnia co jest nie tak z adopcjami a sądzę, że to bardzo ważne. Rainbow mogła sprawić, by system nie zniszczył Scootaloo i uniknąć losu jaki zapewne by czekał Fluttershy, gdyby nie mieszkała poza Cloudsdale. Mogła dać łapówkę, mogła zniechęcić Scootaloo do bycia obywatelką Cloudsdale, ale nic z tego nie uczyniła, chociaż wiedziała, że to niepełnosprawne pegazy oblewają egzaminy najczęściej. A Scootaloo jest właśnie niepełnosprawnym pegazem. Moim zdaniem Rainbow Dash jest najbliższa prawdy kiedy krzyczy: Natomiast te słowa, wypowiedziane chwilę wcześniej, są samooszukiwaniem się: Drogi czytelniku, „Rainbow Factory” był trochę inny niż wiele grimdarków z wątkami gore, które przeczytałem lub wysłuchałem. Opowiadał on o chorym systemie i czymś co określał jak pegazi nacjonalizm. Lecz po przeczytaniu „Rainbow’s Factory”, mam wrażenie, że jest to raczej jakaś forma eugeniki, niedopuszczania słabych jednostek do rozmnażania się i psucia rasy. Pokazywał nam go z punktu widzenia jego ofiar. Natomiast Rainbow Dash nie jest tutaj tylko katem, katem naczelnym, dodajmy. Bynajmniej nie jest jego ofiarą z czystego przymusu. Ona, maskując to miłością, pragnie by Scootaloo powtórzyła jej ścieżkę zawodową. Gdyby była pozbawione zdolności krytycznego myślenia mógłbym to zrozumieć. Ale Rainbow Dash jest zdolna do krytycznego myślenia. Ba, nawet rozumie pojęcia dobra i zła. Nie jest zatem istotą amoralną. Świat to nie jest są dla niej różne odcienie szarości. Tak naprawdę, to Rainbow Dash jest wypaczona nie przez system, ale przez swój charakter. O ile jednak oskarżenia wobec systemu padają wprost, to autor, ani ustami jakiejś postaci ani też głosem narratora, nie chce zwrócić uwagi, że Rainbow była wykolejona jeszcze zanim została dyrektorką Fabryki Tęczy. System po prostu wymuszał na niej najgorsze cechy, ale tylko ten swoisty pegazi nacjonalizm i nieuświadamiany egotyzm, sprawiły, że się świetnie do niego dostosowała. A Scootaloo miała być potwierdzeniem jej życiowych wyborów. Gdybym miał to napisać bardziej obrazowo to przywołałbym odcinek o The Washouts, w którym Lightning Dust każe wykonać Scootaloo karkołomny (całkiem dosłownie) numer z rakietą i dwudziestoma płonącym powozami. Rainbow Dash z serialu uratowała Scootaloo. Rainbow Dash z „Rainbow’s Factory” pozwoliłaby jej zginąć. Podsumowując, „Rainbow’s Factory” jest utworem nieco chybionym, chociaż wyjaśnia kilka nieścisłości pozostawionych przez poprzedni fanfik. Gdyby jednak autor mniej skupił się na systemie i pegazim nacjonalizmie a więcej na charakterze Rainbow Dash mógłby uzyskać dużo lepszy efekt. Moim zdaniem jednak jest to lektura obowiązkowa dla kogoś, komu podobało się „Rainbow Factory”.
  5. Są w naszym fandomie utwory, które doczekały się takiej popularności i rozgłosu, że na ich podstawie zaczęły powstawać dziełka innych pisarzy, będące nieoficjalnymi kontynuacjami, retelingami itd. Najsławniejszy z nich, „Cupcakes”, chyba nie trzeba przedstawiać a ilość fanfików napisanych na jego kanwie było znaczna, co więcej niektóre z nich były naprawdę dobre i doczekały się własnych kontynuacji. Mam tutaj namyśli m.in. „Silent Ponyville”. Mam pewną teorię, wcześni bronnies, nie chcąc się przyznać, sami przed sobą a tym bardziej przed światem, że spodobała im się bajeczka dla dzieci, postanowili ją trochę... powiedzmy, że... „udoroślić”. Można to zrobić w bardzo prosty sposób, dodając skrajną przemoc, przekleństwa, może jakiś seks. I powstało wiele utworów nie dla dzieci ale które niekoniecznie zadowoliłyby również ludzi dojrzałych. „Rainbow Factory” jest zapewne jednym z nich. Czyż trzeba przedstawiać fabułę „Rainbow Factory”? Pewnie trzeba, bo od czasu do czasu ktoś nowy przychodzi do fandomu i wie o tym utworze tyle co ja podczas Twilight Meeta w 2019 r. kiedy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Drogi Czytelniku, Cloudsdale nie jest takim wspaniałym miejscem jakim na pierwszy rzut oka się wydaje. Natomiast fabryka pogody w nim umiejscowiona ma również swoje bardziej mroczne oblicze. Pegazy również nie są takie przyjazne, oj nie. Te z nich, które nie zdadzą testu latania na zakończenie szkoły, czeka bardzo smutny los. I właśnie o tym smutnym losie opowiada „Rainbow Factory”. Spróbuję nie zepsuć czytelnikowi możliwej przyjemności odkrywania fabuły fanfika, gdyż opiera się on raptem na jednym zwrocie fabularnym, który w założeniach miał szokować. Bez niego czytanie fanfika trochę traci sens. Powiedzmy sobie jednak, że fanfik bardzo szybko styka się z problemem logicznym. Skoro bowiem pegazy, gardzą tymi, którzy nie zdali egzaminu z latania, to fakt, że Fluttershy nie miała problemów w ogóle nie uczęszczając do szkoły latania i nie podchodząc do egzaminu oznaczałby, że była jeszcze większym przegrywem niż ci, którzy jednak do niego podeszli. Ale może po prostu Fluttershy wymknęła się systemowi? Pod względem jego opisu fanfik jest bowiem bardzo oszczędny. Co nam jednak zostaje z fabuły, gdy pominiemy ów tajemniczy moment? Cóż, droga do niego, także pełna tajemnic, obrosła legendami. Dobrze, że autor postarał się nieco potrzymać czytelników w niepewności i nie najgorzej buduje napięcie przed odkryciem prawdy o fabryce pogody. Jest to zrobione dość kompetentnie, aczkolwiek bez przebłysków geniuszu. Wszystko się bowiem rozwija jak po nitce do kłębka. Po odkryciu wiadomej tajemnicy akcja przyspiesza. W tym momencie napędzają ją głównie postaci, może zatem opowiem o nich. Z oczywistych powodów, nie ma tutaj miejsca na rozwój postaci. A te, cóż, te mówią dziwne rzeczy, jakby wzięte z sufitu. Nie ma to jak dodawać wątki emocjonalne o wielkiej sile bez przygotowania. I zwracam na to uwagę, bo ten problem powtarza się często u początkujących autorów. Co my właściwie wiemy o Orionie i jego relacjach ze Scootaloo? A ile mogliśmy się dowiedzieć na kilkunastu stronach? Potencjalnie sporo, ale tak naprawdę nie dowiadujemy się wiele. Wszechobecny pośpiech mający nadać akcji tempa przeczy całej naszej wiedzy o postaciach nie tylko wyniesionej z serialu ale też z informacji z fanfika, gdy jedna z bohaterek lata kiedy jest to potrzebne a gdy trzeba zbudować odpowiednio podniosłą scenę poświęcenia już (znowu) latać nie może. Ponadto, mam wrażenie, że tworząc postać Rainbow Dash autor inspirował się nieco opowieściami Slavoja Žižka... no dobra, jaja sobie robię, ale ten kto czytał jego książki albo oglądał film o nim, być może zauważy pewne podobieństwa pomiędzy tym jak Scootaloo jest czymś co trzyma Rainbow Dash przy zdrowych zmysłach a tym, jak pewien mężczyzna zaczął opłakiwać zmarłą na raka żonę, dopiero gdy umarł jej chomik. Rainbow Dash przypomina natomiast bohatera japońskiego shounena, który ma siłę dlatego, że się wkurzył. Rainbow Dash jest trochę lepsza. Jej złość czyni niezniszczalną na podobieństwo pancernika (i nie mam na myśli zwierzaka). W natłoku wydarzeń może to czytelnikowi umknąć, ale przy drugim podejściu już raczej to powinien zauważyć. Tłumaczenie jest przyzwoite, chociaż kilka fragmentów jest dziwnych, jak przykładowo ten: Podsumowując, „Rainbow Factory”, o dziwo nie jest czymś złym, ot kolejny grimdark, który ukazał się odpowiednio wcześnie i dlatego mógł się przebić. Tekst jest napisany bez dopracowanych pomysłów, ale nie jest czymś łopatologicznym jak „Cupcakes”. Gdyby ukazał się później, sądzę, że by nie zrobił takiej furory. Czytałem lepsze grimdarki, czytałem gorsze, ten jest ok ale też napisano go bez polotu. Czy polecam? Niekoniecznie. „Cupcakes” zrobiło jednak znacznie większą furorę, gdyż jego prosta formuła mogła być zawarta w innych fanfikach, jako punkt wyjścia i czytelnik poznawał tego fanfika, nawet jeśli go nie czytał. Z „Rainbow Factory” nie był aż tak często cytowany. Być może kolejne lektury z serii odpowiedzą mi na pytanie dlaczego.
  6. Sivulecdako... ten nick przywodzi wspomnienia. Do tej pory skomentowałem pięć fanfików tego autora, z których tylko „Pirytowe serca” oraz „Płyn życia”, prezentowały w miarę przyzwoity poziom fabuły oraz kreacji postaci. „Prorok”, trzecia część przygód detektyw Red Stripe, doprowadził mnie do wybuchu frustracji. „Przemysł farmaceutyczny” powinien być pomocą dydaktyczną dla studentów prawa i administracji. „Mroczne proroctwa” w ogóle nie powinny się były ukazać w tym stanie. „Większe dobro” zaś, także nie powinno się ukazać bez poważnego przemyślenia sprawy przez autora. Niezależnie od rezultatów swoich prób, Sivulecdako z całą pewnością stara się nadać swoim fanfikom jakiś ważny motyw przewodni a wykreowana przez niego Equestria to miejsce przesiąknięte złem i niesprawiedliwością. Nie inaczej jest i tym razem. Wykładowca medycyny i chirurg o imieniu Blend zaczyna mieć nocne koszmary, które sprawiają, że przez brak snu załamuje się psychicznie i traci pracę oraz posadę na uczelni. Koszmary te cechuje jedno, w każdym z nich zabija kogoś ciosem noża w szyję. Po jednej z zakrapianych alkoholem imprez, będąc w stanie upojenia alkoholowego niechcące zbił klacz, tak jak w swoich snach. Zresztą, bohater myślał, że znowu śni i morderstwa dokonał bezwiednie. Jednak gdy poznał prawdę chciał się oddać w kopyta policji, ale wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Koszmary ustały a później jego przyjaciel zaproponował mu poprawienie wydajności transplantologii miejscowego szpitala. Miał on zabijać kucyki, które i tak by umarły, aby ratować te, którym przeszczep mógł pomóc. Nazywał on to „Większym dobrem”. „Większe dobro” to trzeci fanfik Sivulecdako i widać kolosalny postęp w porównaniu do „Mrocznych proroctw”. Przede wszystkim tempo fanfika jest bardziej równe, tak mnie więcej do połowy, kiedy znowu autor zaczyna się spieszyć i efekt nie jest wcale dobry. Właściwie to w mniej więcej połowie pewne działania bohaterów wydają się być bardzo przyspieszone. Przykładowo śledztwo, które prowadzi detektyw Solve jest bardzo pobieżne i właściwie rozgrywa się za kadrem. Ponadto to w tym miejscu fanfik przestaje być czymś, co można brać na poważnie. Nie mam tylko na myśli Drunkenlestii, która każe Lunie, którą nazywa (bez zachamowań, choć nie bez pewnego wysiłku fizycznego) psychopatką, zająć się sprawą mordercy wycinającego narządy. Sama Luna po przybyciu do miasta zaczyna grać na automacie, kompletnie nie interesując się sprawą. Najbardziej jednak wszelką wiarygodność zniszczył ten fragment: Rozumiesz, Drogi Czytelniku? Przed chwilą dwanaście kucy, które chyba nie były predystynowane do tego by wiedzieć o NTSJ się o nim dowiedziało a Solve zapewnia, że tajemnica jest z nią bezpieczna? Przecież to jest jakiś bełkot! Czy autor w ogóle przeczytał swojego fanfika, że nie zauważył tej logicznej sprzeczności? A czy jeśli ją dostrzegł to czemu jakoś nie napisał tego tak, żeby ta scena nie wyglądała jak wzięta z kosmosu? Jest to pierwsza tak duża wpadka niszcząca atmosferę fanfika. Kolejne kilka razy tworzy później Blend. Stopniowo przestaje się on przejmować swoimi zbrodniami, potrzebować dla nich usprawiedliwienia. W końcu zostaje złapany i skazany na dożywocie. Oczywiście odgraża się on Lunie i zapewnia, że popełniła wielki błąd. Tak, nie uprzedzając faktów Luna lub też wydający w imieniu księżniczek sąd skazuje go zaledwie na dożywocie. Wielokrotny morderca czuje się tym głęboko urażony. Z jakiegoś powodu autor daje mu jednak ciekawą motywację uzasadniającą jego zemstę na reżimie. Najgorsze jest to, że ten fanfik, zakrawający na parodię, jest napisany zupełnie na serio. W efekcie Blend, walcząc o sprawiedliwość, morduje bliżej nie określoną ilość kucyków. Jednym z nich jest Celestia. Opis zbrodni jest bardzo pobieżny, tak jakby autor nie wiedział ja to dobrze przedstawić. W tym jednak momencie Blend jest już postacią rodem z parodii. Nie tylko jego motywacja jest upośledzona. Wpierw mordował by ratować innych a potem mordował by się zemścić za to, że poniósł i tak nazbyt łagodną karę ale jeszcze dorzucił do tego walkę z nieprawością w państwie! I przez pobyt w więzieniu stał się prawdziwą maszyną do zabijania! Nieważne co się dzieje, ale musi mordować by nie mieć koszmarów, każdy powód jest dobry, ale autor jakoś o tym nie wspomina w odpowiedniej chwili. Nie, on mu daje pseudo cel. Ale to jeszcze nic. Końcówka zakrawa na komedię absurdu, której Mrożek by nie wymyślił. Oto Lunę przed Blendem ratuje ten sam kucyk, który namówił mordercę do jego czynów a potem tuszował jego zbrodnie! Rozumiesz, Szanowny Czytelniku? Luna idzie pić (i pewnie uprawiać seks) z kucykiem, który namawiał mordercę jej siostry do popełniania zbrodni i jeszcze tuszował jego poczynania. Zresztą on sam nie wierzył w tytułowe "większe dobro" i zrobił to tylko dlatego, że przyjaźnił się z kucem, którego przed chwilą zabił! Rozumiesz, szanowny czytelniku, potęgę ich przyjaźni? Dla czyjegoś dobra psychicznego uczynił z kogoś seryjnego mordercę, tuszował jego zbrodnie a potem zabił bo ten wymknął spod kontroli, ale i tak jest smutny, że ten nie żyje! I po tej deklaracji Luna idzie z nim na miasto! Czy to jest jakiś żart! Co za debil tak to zaprojektował! Czy muszę pisać o stronie językowej? Śmieszy mnie wręcz jak autor w duchu totalnej grafomanii opisuje proste rzeczy w maksymalnie skomplikowany sposób. Weźmy taki przykład: Nie „jednocześnie”, tylko „symultanicznie”! Bo „jednocześnie” jest dla jakichś pierwotniaków czy coś? Autor nie używa słów „śledztwo” tylko „inwestygacja”, nie kala się zwrotem „odwrócić uwagę”, tylko sięga po „dystrakcję”! A jednocześnie tekst jest usiany błędami tak oczywistymi, że wystarczyłoby go przeczytać by je zauważyć. „Ponad to" zamiast „Ponadto” to tylko jeden z wielu przypadków, gdy sposób zapisu całkowicie zmienia znaczenie słowa. Nie liczę przypadków prostych literówek jak „sie” „się”, gdyż słów bez polskich znaków jest tutaj całe zatrzęsienie. Nie piszę tutaj o czymś takim jak brak lub nadmiar przecinków, piszę tutaj o błędach, które można wykryć samemu, jeśli tylko przeczyta się uważnie tekst. Takie błędy wyłapie pierwszy lepszy korektor, nawet amator. Jednym słowem warstwa tekstowa to nieomal tragedia. Podsumowując, nie polecam fanfika „Większe dobro”. Jest on nie tylko źle napisany, ale wręcz pełen idiotycznych sytuacji, które zakrawają na parodię, chociaż są napisane całkiem na serio. Nadal podtrzymuję moją opinię, że tylko seria o przygodach Red Stripe jest cokolwiek godna uwagi moich szanownych czytelników.
  7. Uniwersum Warhammera zarówno Fantasy jak i jego odpowiednika Sci-fi, znanego jako Warhammer 40.000 są mi znane dość dobrze. Choć z racji braków środków, nie grałem nigdy w żadną z gier bitewnych to ochoczo traciłem pieniądze na książki, które były znacznie tańsze niż pojedynczy oddział, zwany fachowo regimentem. Jedną z serii, które dzięki temu poznałem były Duchy Gaunta autorstwa Dana Abnetta. Do dziś wspominam kilka z przeczytanych książek z tej serii jako kawałek porządnego militarnego sci-fi. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że Verlax tworzył swego czasu fanfika nie tylko do My Little Pony: Friendship is Magic, ale postanowił, go osadzić właśnie w mrocznej przyszłości gdzie istnieje tylko wojna. Nazywał się on „Pierwszy i jedyny z Equestrii”. Sam tytuł „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to oczywiste nawiązanie do pierwszej z książek serii o Duchach Gaunta pt. „Pierwszy i jedyny”. Już początek zdradza mnóstwo podobieństw w założeniach pomiędzy fanfikiem a popularnymi książkami. Zacznijmy od tego, że Equestria została odkryta przez Imperium Człowieka. Została odkryta i zniszczona, ale nie przez wrażliwych na punkcie walki z mutacjami Ordo Xenos, ale przez legiony Chaosu, atakujące ludzkość z bramy do innej rzeczywistości, zwanego Okiem Terroru. Ocalały tylko kucyki służące w powołanym do służby regimencie, Pierwszym z Equestrii. Tylko ten udało się sformować i tylko służące w nim kucyki przetrwały zagładę ich świata. „Pierwszy i jedyny z Equestrii” to dość wczesny fanfik Verlaxa, co zresztą łatwo dostrzec, jeśli porównamy go z napisanym trzy lata później „Krwawym słońcem”. Przepaść je dzieląca jest duża, ale już w tym utworze można odnaleźć kilka cech, które przypadły mi do gustu. Autor od razu wciąga nas w wir akcji. Dosłownie kilka stron po rozpoczęciu zostajemy przeniesieni na pole bitwy. Wojna jest brutalna, ale nie tak ekstremalnie brutalna jak w „Krwawym słońcu”. Jest również dużo mniej szczegółowo opisana. Co przez to rozumiem? Nie tylko to, że Verlax mając dostęp do odpowiedniej bibliografii mógł przedstawić nam dokładniej armie Chin czy Japonii w ich sponifikowanej wersji. Mam także na myśli to, że bitwy są przedstawione tak, jak wyglądają one w świecie Warhammera 40.000. Kucyki nie walczą na swój sposób. One walczą jak ludzie (i to nie Space Marines), jak Gwardia Imperialna. Od w inny sposób mocują karabiny, pegaz czasem przejmie kontrolę nad rakietą i zwróci ją w stronę wroga etc. Pegazy nie walczą we właściwy tylko im sposób jak to było w „Krwawym słońcu”. Nie uświadczymy tutaj rusznic przeciwlotniczych, Kumulonawisów, czerwonych od posoki chmur, z których na ziemię spływa krwawy deszcz. Nic z tego. Pegazy walczą tutaj jak cała reszta a szkoda. W ogóle opisy walk są bardziej pobieżne a różnice ograniczają się właśnie do tego jaką bronią włada kucyk albo jak zabija. Inaczej morduje heretyków Rarity a inaczej Big Macintosh. I to się chwali, ale to wciąż trochę mało. Brakuje tutaj opisów szyków, taktyki, strategii, tego wszystkiego czego było pełno w fanfiku o wojnie pomiędzy Nippony a Siną. Są natomiast niesnaski pomiędzy dowódcami, które... cóż, są one jakby znajome. Opis jednego z dowódców imperialnych wręcz jest jakby uproszczoną wersją identycznej sceny z „Pierwszy i jedyny”. Brakuje chyba tylko dopisku o tym ile to kawy zmarnowano. Oczywiście, wszystkie detale odnośnie uzbrojenia, rang i tak dalej są zgodne z uniwersum Warhammera 40.000. Dlatego jeśli Verlax pisze, że coś przypomina Leman Russa, to zakłada tak jak Dan Abnett, że czytelnik wie jak wygląda ten czołg. Ja wiem, ale dla innych ten minimalizmów opisów może być niedopuszczalny. Przejdźmy jednak do pewnej istotnej różnicy pomiędzy „Pierwszy i jedynym z Equestrii” i „Pierwszym i jedynym”. Ocaleni żołnierze z Tanith nie walczą o tak wysoką stawkę. Od ich przetrwania nie zależy los ludzkości. Za to od kucyków zależy los całego ich gatunku. Nie muszą zginąć wszyscy. Wystarczy, żeby ich pula genetyczna okazała się zbyt mała by mogli się rozmnażać bez chorób genetycznych. A kucyków ginie tutaj sporo. Natomiast warunek dla otrzymania własnego świata jest taki sam. Muszą oni go samodzielnie wyzwolić. Już w oryginalnej serii było to coś trudnego, tutaj zdaje się to być prawie niemożliwe. Dlatego zastanawia mnie jak długo Verlax miał zamiar kontynuować serię? Bo już w trzeciej powieści z serii Duchy Gaunta, Pierwszy z Tanith zaczął przyjmować w swe szeregi ludzi z kopca Vervun, na miejsce poległych towarzyszy broni ze zniszczonej planety. Kucyki nie mogą sobie chyba na to pozwolić. A mimo to walczą, walczą chociaż na dobrą sprawę to powinny sp... Gdyż dalsza walka skazuje ich tak czy inaczej na status wymarłego gatunku. Postaci są podobne do tych, jakie znamy z serialu. Może tylko zmieniła je trochę wojna. Najlepiej widać to po Rarity, która zabija w stanie niezdrowego podniecenia. Z mane six najlepiej chyba wypada Pinkie Pie. Nie dlatego, że tak dobrze się przystosowała. Raczej dlatego, że bardzo przypomina tę Pinkie, którą znamy i kochamy z serialu, łącznie z jej Pinkie zmysłem. Jest też komisarz Gaunt, ten sam Gaunt znany z powieści Dana Abneta. Tylko, że ten Verlaxowy jest pozbawiony wyrazu. To zupełnie inny typ postaci, nie tak przerysowany jak bohaterki serialu dla dzieci. Moim zdaniem nie tworzą oni w pełni udanego połączenia. Duży problem miałem ze stroną językową. Nie chodzi o błędy gramatyczne, raczej o braki polskich znaków albo o niezręcznie sformułowane zdania. Zdarzają się też anglicyzmy jak np. Jaki jest status. Przecież to dosłowne tłumaczenie brzmi naprawdę dziwnie i nie mogę uwierzyć, że korekta nie zwróciła na to uwagi. Podsumowując, „Pierwszy i jedynym z Equestrii” to fanfik, którego założenia nie są mi obce. Sam chciałem przenosić bohaterów moich ulubionych anime do innych lubianych przeze mnie światów. Połączenie kucyków i Warhammera 40.000 nie jest jednak najszczęśliwsze i pomimo olbrzymiej pracy aby jakoś umieścić kucyki w imperialnym systemie oceniania gatunków innych niż ludzie, to nadal te dwa światy się dla mnie gryzą. Moim zdaniem jednak fanfik miałby potencjał, gdyby nie został porzucony. Z pewnością jednak potencjał miał Verlax, co miał udowodnić już kilka lat później. „Pierwszy i jedynym z Equestrii” był etapem, bardzo ważnym etapem na drodze do „Krwawego słońca”.
  8. Szukałem, a kto szuka ten znajdzie. Lecz nawet ja nie spodziewałem się, że „Nekromanta z Ponyville” okaże się aż tak złą pozycją, chociaż do przygód Krzysia Polaka, jeszcze mu daleko. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Do Ponyville przybywa nekromanta. Pinkie bardzo chce się z nim przywitać, ale Rainbow jej odradza, mówiąc, że gościu nie wygląda zupełnie normalnie. Rainbow Dash oczywiście miała rację, ale nie przeszkodziło to Pinkie próbować zaznajomić się z tajemniczym jegomościem. Niestety zły kucyk zamienił ją w nieumarłą... ją a potem całe Ponyville. Tak można streścić pierwsze dwa rozdziały z pięciu, liczące sobie jakieś...2 strony. Jak czytelnik widzi, dzieje się tam całkiem sporo a ilość miejsca poświęconego na opisy jest mniej niż symboliczna. Czasami to ograniczenie nie pozwala autorowi wyjaśnić drobnych nieścisłości, dlaczego nekromanta może zamienić kucyki w nieumarłych trafiając je zielona kulą magicznej energii, ale Rainbow Dash musiałby najpierw zdeprawować... przepraszam, „zdeprawoać”. Czyli Pinkie Pie była już wcześniej zdeprawona? A inne kucyki? A może tylko dla tego jednego zaklęcia potrzeba było kogoś zdeprawoać, a inni nie musieli być uprzednio zdeprawoani? Wybiórczości działania nekromancji autor już nie porusza. Nie można go zresztą winić, wszak skomplikował niby dość prostą sprawę na zaledwie dwóch stronach. Zresztą pewne sytuacje wymagające rozwinięcia aby zostały lepiej zrozumiane także nie są przybliżone w odpowiedni sposób. Przykładowo dlaczego Rarity jest księżną Manehattanu? Właściwie to cały fanfik jest napisany w telegraficznym skrócie. Ale powiedzieć, że jest tam tylko co ważne to nic nie powiedzieć. Tam nawet tego co ważne jest zbyt mało. Nigdy nie czytałem krótszego opisu zabicia kogoś tak ważnego dla serialu. Jak widać jednak można. Zresztą, prawie wszystkie opisy walk na stronach 3-5 są takie. Wcześniej, na stronach 1-2 jakby autorowi chciało się trochę bardziej. No, ale nie śmiejmy się. Fabuła to nie jest to, z czego się będziemy chichrać najbardziej. Ogólna wiedza o wyglądzie zapisu dialogowego w języku polskim? 2/10, za chęci. Umiejętność przekazywania informacji czytelnikowi w zrozumiały sposób? 2/10. Czy naprawdę muszę wskazywać, co w powyższym zdaniu jest nie tak? Problemów jest więcej. Najciekawsze jest jednak to, że czasami te rzeczy są napisane prawie poprawnie! Mógłbym się jeszcze doczepić używania dużych liter ponad miarę (tak jak wyżej), używania pseudo polskiego cudzysłowu z ,, oraz ". Mamy jeszcze duże litery po przecinku, przekręcanie imion w rezultacie czego raz mamy Crystalis a raz Chrystalis (wszystko na jednej stronie!), chociaż wszyscy wiemy, że piszę Chrysaliss i wzięło się to od poczwarki a nie ma nic wspólnego z kryształem albo Kryształowym Królestwem! Tak, autor pisał fanfika w 2013 r. Jeśli do tego doliczymy błędy w zapisie słów, notoryczne pomijanie polskich znaków jak ł czy ć, to otrzymamy obraz jednego z najgorzej napisanych fanfików jakie miałem okazję czytać w tym roku! Może autor ma dysleksję? Może ma dysortografię? Ja też mam, mnie się wolno przyczepić. Ale czepię się tego, że autorowi po prostu nie chciało się przeczytać tego fanfika i usunąć błędy, która można z łatwością wykryć samodzielnie! Podsumowując, nie polecam, nawet dla przysłowiowej beki. Ocena końcowa to 2/10.
  9. Jest to dość dziwne, ale w dziale My Little Necronomicon nie spodziewałem się znaleźć aż tyle porządnych fanfików! Co prawda wynika to zapewne z faktu, że za mało szukałem tych złych, ale jak na razie średnia jest i tak dość wysoka. Nieszczęściem w szczęściu będzie to, że „Izolacja” autorstwa Insanus. AD jest wyjątkiem od tej (dobrej) reguły. Nie znaczy to jednak, że jest źle. Oj nie. W „Izolacji” nie ma zbyt wiele fabuły, chociaż o dziwo, dzieje się tutaj dość dużo. Zaczyna się jak kolejny odcinek serii opowieści przy ognisku. Gdy jednak po nocy wstaje świt okolice obozowiska a nawet cały las spowija mgła... witajcie w Silent Ponyville... znaczy się w świecie „Izolacji”! „Izolacja” ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Jest nią atmosfera tajemniczości tego co się dzieje dookoła. Zaskakujące jest to, że jest to czynione stopniowo, pomimo faktu, że fanfik jest bardzo krótki. Co prawda ceną za ową tajemniczość na tak niewielkiej ilości stron jest brak odpowiedzi na nieomalże każde z pytań, stawiane przez czytelnika. Ja także nie będę ich stawiał w tym miejscu, gdyż podejrzewam, że komentowany fanfik jest oneshotem nie tylko z nazwy, ale dosłownie nie ma sensu do niego wracać po raz drugi. Właśnie, czemu bawiłem się dobrze? Może dlatego, że autor sięgnął po pewne znajome klisze z opowieści grozy? Z całą pewnością „Izolacja” nie pretenduje do miana oryginalnego utworu. Poza wątkami z Silent Hill, odnajdziemy też tutaj fascynację body horror i inne rzeczy, które skądś znam, ale nie pamiętam skąd. I w zasadzie te zalety w pewnym momencie przechodzą w wady. O ile fanfik zaczyna się dość spokojnie, atmosfera tajemnicy a potem grozy narasta stopniowo, tak później całość zaczyna przyspieszać. I pewnie nie to jest problemem. Problemem jest próba wyjaśnienia tego. Ma ona sens tylko w sytuacji, gdyby napisano kontynuację. Tej jednak brak. W efekcie końcówka, a tak właściwie ostanie trzy strony, są dość chaotyczne. Nie będę jednak dokładnie zgłębiał tego tematu. Problemem jest również forma. Zdarzają się powtórzenia a jedno zdanie brzmi dziwnie: Jednak nie jest też pod tym względem źle, sądzę, że nie jest to pierwszy fanfik autora, a jeśli jest to debiut to jest całkiem nieźle. Uważam „Izolację” za niezłego fanfika z problemami, wynikającymi z ograniczonej ilości stron. Podejrzewam jednak, że jest to fanfik na raz i czytelnik nie będzie chciał po niego sięgnąć po raz drugi. Jednak fanom gatunku może przypaść do gustu.
  10. Przeczytawszy „Ponybiusa” od Hoffmana od razu zapragnąłem sięgnąć po kontynuację „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”. Atmosfera i zarazem prostota tego fanfika mnie urzekła. Nie zawaham się w tym miejscu stwierdzić, że gdyby utwór doczekał się tłumaczenia na język angielski albo był napisany w tym języku to zapewne byłby jednym z tych, które ukazują się w jakichś antologiach najlepszych fanfików lub Scribbler lub Thelostnarrator zrobiliby nagranie z muzyką, efektami dźwiękowymi, amatorskimi ale bardzo oddanymi swojej pracy lektorami. W któryś październikowy lub listopadowy wieczór, leżąc w łóżku, przeniósłbym się do sennego miasteczka Ponyville, w którym otwarto gabinet z grami na automatach. A potem... a potem bałbym się sam przebywać w pokoju bez włączonego światła. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, to dobry fanfik. Mam jednak jedno duże zastrzeżenie, nie wiem czy z fabularnego punktu widzenia jest potrzebny, a z drugiej strony, także z fabularnego punktu widzenia, nie jestem pewien czy jest on właściwie zakończony. „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” jest kontynuacją i zaczyna się krótko po zakończeniu poprzedniego fanfika. Fabuła jest ponownie dość prosta a w zasadzie można stwierdzić, że kontynuacja oferuje więcej tego samego. Bohaterki poprzedniej części pełnią tutaj funkcję marginalną a akcja koncentruje się przede wszystkim na Twilight, Pinkie Pie i Fluttershy. Z nowości dodano wątek śledztwa, mającego wyjaśnić przyczyny zajścia, ale jest ono zaledwie wątkiem pobocznym. Moim zdaniem jego rozwinięcie i poprowadzenie mogłoby bardziej urozmaicić fanfika. Tymczasem wszystkie wątki tajemniczej organizacji kucyków w czerni urywają się zbyt nagle, zostawiając czytelnika tylko z przeżyciami bohaterek. W tym wypadku próżno szukać większych zmian. Opisy halucynacji są jednak dłuższe i bardziej szczegółowe, chyba nawet bardziej pomysłowe. Zajmują one nieraz po kilka stron ale wbrew pozorom nie są główną siłą fanfika. Są nim natomiast postacie bohaterek a dokładnie to jak przeżywają straszne wydarzenia. Owszem, każda odczuwa to w inny sposób, ale to jak próbują się chronić nawzajem i podtrzymują na duchu jest bardzo ciekawie pokazane. Te pełne czułości gesty i słowa dobrze oddają charaktery bohaterek. I chcę napisać teraz coś bardzo ważnego. Utarło się, że w bohaterki w fanfikach zachowują się często zupełnie inaczej niż w serialu. Przykładowo Pinkie Pie zostaje morderczynią, Rarity szyje sukienki ze skóry kucyków albo jest sadomasochistką, Fluttershy zabija zwierzęta itd. W przypadku „Ponybius. Terroru ciąg dalszy”, nie miałem wrażenia, że bohaterki mają innych charakter niż ten, którym zdobyły nasze serca. Twilight jest nadal dociekliwa, Fluttershy troskliwa a Pinkie Pie próbuje wszystkich rozweselić. Rarity i Applejack są na drugim planie, ale z racji na to, co spotkały ich siostry jest to zrozumiałe. Wątek Znaczkowej Ligi także jest z uzasadnionych powodów ograniczony do minimum. Charaktery bohaterek się nie zmieniły, po prostu zmieniły się okoliczności, które przerastają ich możliwości. Zwłaszcza dobre wrażenie zrobiła na mnie Fluttershy a konkretnie danie Pinkie pluszowej zabawki, w którą ta może się wypłakać i wyżalić co jest smutne lecz i wzruszające. Fluttershy cierpi psychicznie, ale nie dlatego, że grała w Ponybiusa, lecz dlatego, że cierpią jej przyjaciółki a ona nie może im pomóc. Ale to koszmary Pinkie są pokazane w najbardziej dosadny i tak jak ona zakręcony, bardzo mroczno-zakręcony sposób. Podsumowując, „Ponybius. Terroru ciąg dalszy” wywarł na mnie dobre wrażenie. Co prawda w kilku miejscach dobór słów jest nazbyt potoczny albo sformułowania brzmią nieco nie po polsku, ale nadal pod względem formalnym jest to bardzo starannie napisany fanfik. Lecz fanfik pozostawia również niedosyt, gdyż po pierwsze nie popycha wątku kucyków w czerni i Ponybiusa do przodu. Na końcu wiemy niewiele więcej niż to czego się dowiedzieliśmy z pierwszej części. Po drugie opowiadanie wydaje mi się w pewien sposób urwane. Nieznany jest dalszy los wielu bohaterek i aż się prosi ono o część trzecią. Po trzecie, nie wnosi on wiele nowego poza tym, że koszmarne przeżycia dotykają teraz innych członkiń Mane 6, co w sumie stawia pod znakiem zapytania potrzebę jego napisania. Jednak uważam, że fanfik spełnił większość moich oczekiwań, dlatego polecam go z całego serca. I gdyby pojawił się jakiś polski odpowiednik Scribbler albo Thelostnarrator, to bym chciał wysłuchać jego interpretacji tego fanfika.
  11. Przeglądając dział My Little Necronomicon spodziewałem się tam zastać wiele dziwnych fanfików. Jednak odkrycie, że jeden z nich popełnił znany wszystkim Hoffman było dla mnie zaskoczeniem. Z niemałym zainteresowaniem sięgnąłem po Ponybiusa i chociaż spodziewałem się tego co otrzymam, to nadal jestem zadowolony z lektury. Ponybius to oczywiście nawiązanie do miejskiej legendy z czasów szczytowej popularności gier automatowych w USA w latach 80-tych. Motyw ten jest do tej pory chętnie wykorzystywany do snucia teorii spiskowych oraz tworzenia creepypast. Pierwszą z nich jaką obejrzałem był program Angry Video Game Nerd nakręcony z okazji Haloween. Oczywiście film ten powiela dość dokładnie objawy jakie miała wywoływać gra. Warto jednak dodać, że fanfik Hoffmana powstał kilka lat wcześniej niż wspomniana produkcja AVGN. Fanfik Ponybius ma prostą fabułę i w zasadzie opisuje ona lęki jakie odczuwają bohaterki po zagraniu w grę. W tym wypadku są to Rainbow Dash i Znaczkowa Liga. Nie ma chyba tutaj sensu przytaczać treści fanfika, dość jednak napisać, że udało się autorowi uchować w tajemnicy przyczyny powstawania koszmarnych snów oraz uzależnienia od gry. Intrygujące są również zwidy, które ma Rainbow jeszcze przed zagraniem w Ponybiusa. Mając mało stron autor dba o to, by sygnalizować pewną nienormalność tworu z którym zetkną się nieświadome zagrożenia bohaterki. W ogóle mam wrażenie, że więcej strasznych rzeczy jest tutaj tylko sugerowanych, niż się faktycznie dzieje. Jednak groza jaką odczuwają postacie jest właściwa tylko im. Odnajdziemy tutaj nawet trochę czarnego humoru. I chociaż nie widzimy tutaj brutalności znanej z niesławnych Babeczek, to nadal opisy przemocy są bardzo sugestywne, nawet jeśli krótkie. To dobrze, bo nadmierne epatowanie przemocą czasami prowadzi do salw śmiechu a nie zamierzonego przez autora efektu grozy u czytelnika. Spodobał mi się język, jakim jest napisany fanfik. Jest on konkretny a zarazem nie ubogi. Co więcej cieszy mnie obecność takich drobnych detali jak myślnik na początku dialogów, polskie cudzysłowy, a nie jakaś zbitka dwóch przecinków i jednego cudzysłowu, względnie stosowanie cudzysłowów używanych w języku angielskim. To małe rzeczy a cieszą. Raziły mnie trochę powtórzenia w rodzaju przyjaciółek, ale przy pierwszym przeczytaniu nawet tego typu problemów nie zauważałem. Nie wiem czy jest to debiut Hoffmana, ale Ponybius jest lepiej napisany niż wiele całkiem dojrzałych dzieł z którymi mogłem się zetknąć w czasie trwania konkursu. Osobiście polecam i z chęcią sięgnę po kontynuację.
  12. „Silent Ponyville 3” to fanfik, z którym, na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku. Jego problemy są tak subtelne, że wydają się kwestią subiektywnych preferencji. A jednak był to też jedyny fanfik z serii, który nie wzbudził we mnie większych emocji. „Silent Ponyville 3” nie powtarza w prosty sposób założeń poprzedniczek. Pod względem fabuły idzie własną drogą nie wiążąc bezpośrednio postaci Twilight, będącą główną bohaterką, z wydarzeniami, które doprowadziły do tego, że Ponyville tonie w morzu złowieszczej mgły a po jego ulicach krążą potwory. Fanfik wnosi pewne urozmaicenia względem pierwszej i drugiej części, gdyż opuszcza krainy snów i chociaż akcja dzieje się w realnym świecie a nie tylko umysłach bohaterów, to rzeczywistość jest znacznie bardziej względna. Dokładnie. Wszystko co działo się w śnieniu Pinkie Pie czy Fluttershy było koślawym odbiciem tego co się stało w ich przeszłości a czego wspomnienia wyparły. Tutaj każda z postaci postrzega wydarzenia inaczej. Nie jest to może całkiem oryginalne w kontekście serii, bo już część druga pozwalała stwierdzić, że każda z postaci przeżywa własny koszmar, ale tutaj jest to wielokrotnie podkreślone a nie incydentalnie. Mam pewien problem jak się do tego odnieść i jak to ocenić. Z jednej strony siła napędzająca koszmar bawi się kucykami i to powinno budzić grozę. Nie wiadomo co jest realne a co nie. Z drugiej strony, ta względność powoduje, że nie traktowałem koszmaru Twilight poważnie. Wszystko co widziała mogło się zdarzyć albo i nie. Szybko pozbyłem się wrażenia, że postaci z serialu giną definitywnie. Może giną a może nie. To kompletnie nic nie zmienia w odbiorze fanfika. Inna sprawa, że umierają też postacie drugoplanowe z poprzedniej serii i których właściwie nie jest czytelnikowi szkoda. Lecz to nie wszystko. Giną postacie, które są czytelnikowi w ogóle nieznane (pewnie były w fanfikach poprzedzających „Silent Ponyville 3”, ale te sam autor określił jako coś czego znajomość nie jest potrzebna, więc ich nie czytałem), których los go w ogóle nie obchodził bo usłyszał o nich po raz pierwszy. I to się dzieje kilka razy. W końcu przestałem zwracać na to uwagę. Świat „Silent Ponyville 3” jest subtelny. On wyniszcza bohaterów psychicznie nie pozwalając im odróżnić prawdy od kłamstwa. Dotyczy to także samej Twilight. Poświęca się jej sporo czasu, flashbacki jej przeszłości ciągną się nieraz po kilka stron. Ale Twilight nie jest kimś, kogo los by mnie martwił, nie tylko dlatego, że była takim nieformalnym antagonistą poprzednich części. Szybko okazuje się bowiem, że to co się z nią dzieje wcale nie musi się naprawdę dziać. Zacząłem więc zakładać, że jest ona w jakiś sposób chroniona pancerzem fabularnym. Zawsze bowiem się jakoś wyplącze z niebezpieczeństwa, wszak jest jednorożcem, włada magią, ma broń... Tak! Twiligt ma broń. I już to powoduje, że element zaszczucia słabnie. To, że ma broń i zabija nie jest jednak przeoczeniem. To świadomy zabieg, który pozwala nam pokazać jak bohaterka widzi świat i co może w nim czynić. Twilight może się bronić. Ale jak już napisałem wcześniej, może nie ma ma się przed czym bronić, może ma tylko zwidy? Nie jest to istotne chociaż pozornie jednak jest. Istotne jest to, że Twilight każde zabójstwo i każdy zgon traktuje z taką samą powagą. Nie ma znaczenia, że coś mogło spróbować ją zabić a ona nie wiedziała, że to coś mogło nie być tym co widziała i może nie próbowało jej zabić. Nie ma znaczenia czy giną jej przyjaciele czy kompletne randomy. Twilight zawsze reaguje tak samo! Albo ma wyrzuty sumienia... i żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że je ma to rozprawia o tym, że je ma... albo ryczy. Ryczy dużo. Może nie jest to coś niezwykłego ale czemu to się wciąż powtarza i czemu mam to tak samo przeżywać? Zacząłem się zastanawiać co za przewrażliwiony człowiek to pisał? Czy jest to ktoś kto za każdym razem zaczyna płakać jak ogląda wiadomości, gdy wspominają o czyjejś śmierci? Czy Twilight zawsze musi wygłaszać te patetyczne mowy kiedy widzi czyjąś śmierć? Raz czy dwa? Ale ona przeżywa to cały czas! I choć jednorożec zdaje sobie sprawę z tego, że to może nie być prawdą to i tak nic nie zmienia w jej zachowaniu. Nie mogę napisać, że autor nie miał pomysłu. Pomysł był świetny. Twilight najpierw myśli, że świat koszmarów ma jakieś zasady, potem się okazuje, że ich nie ma bo sam je tworzy na bieżąco. I to może niszczyć psychikę. Ale moim zdaniem autor przedobrzył. Wysyła czytelnikowi tyle sygnałów, nawzajem ze sobą sprzecznych, że po prostu zacząłem się męczyć kolejnymi rewelacjami. W przypadku Pinkie Pie i Fluttershy, czytelnik miał nieustannie wrażenie, że one mogą zginąć. Że ich rany się nie będą cudownie goić za każdym razem. To powodowało obawę o ich życie. W przypadku Twilight nawet coś, co może oznaczać jej koniec jest czymś odwracalnym, uznaniowym. To ona sama musi stwierdzić, że umiera by umrzeć. W efekcie... nie da się tutaj umrzeć jeśli tego się nie chce. Dodajmy, że Twilight sama sobie doskonale zdaje z tego sprawę, chociaż nie od razu. Świetna psychologiczna tortura? Tak. Ale działa to tylko na postać, nie na czytelnika. A jak już wyjaśniłem wcześniej, mam wątpliwości dlaczego to działa na główną bohaterkę w ten sam sposób za każdym razem. Wszystkie resety stanu zdrowia Twilight działają niszcząco na klimat zagrożenia. Fakt posiadania broni nie jest jest problemem. Problemem są przeskoki pomiędzy stanami zagrożenia i względnego spokoju przeznaczonego na budowanie napięcia. Są one zbyt częste, chociaż lepiej zasygnalizowane niż w drugiej części, gdzie pozytywka Fluttershy zaczynała wydawać odgłosy gdy właściwie było już za późno i musiało dojść do konfrontacji. Co najelpiej jednak niszczy napięcie? Otóż Twilight musi rozwiązywać łamigłówki. Nie takie jak Pinkie czy Flutterka! Nie, jakieś tam zagadki nie wystarczą! Umieszczanie znalezionych po drodze kamieni szlachetnych w różnych miejscach, też było dla słabych. Twilight, niczym w grze, musi znajdować różne rzeczy i umieszczać je w odpowiednich miejscach, które odwiedziła wcześniej. W grze nazywa się to chyba backtrackingiem. Czemu jednak autor uznał, że będzie dobrym pomysłem zastosować ten motyw w fanfiku? Przecież czytelnik nie bierze udziału w rozwiązywaniu zagadek. Czyta on tylko jak robi to Twilight ponieważ nie ma tej samej wiedzy co ona i nie widzi tego co ona. To jest kolejny problem fanfika, powiązany zresztą z poprzednimi dwoma akapitami. Czytelnik po prostu nie może się wczuć w postać, gdyż to co ona przeżywa jest zbyt względne. To co widzi Twilight dotyczy tylko jej, czytelnik nie ma się jak do tego odnieść. Są to detale bardziej intelektualne, ale brakuje im tej uniwersalności, którą mógłby zrozumieć czytelnik. Dla lepszego zarysowania posłużę się przykładem. Kiedy Pinkie Pie po raz pierwszy spotyka Slenderpony'ego, zaczyna uciekać. Każdy kiedyś przed czymś uciekał, wkładając w swój bieg jak najwięcej siły by się bał, że ktoś lub coś go złapie. Kolega z klasy, sąsiad albo jego pies. Nie jest to istotne. Istotne jest to, że wiemy co czuje Pinkie Pie. Strach w koszmarze działa inaczej. Przez jedną chwilę po przebudzeniu brakuje nam pewności czy naprawdę zły sen się skończył. Co do zasady jednak wiemy kiedy coś się dzieje naprawdę a co nie. Jednak we śnie czujemy te same emocje jakby coś się działo naprawdę. Strach w „Silent Ponyville 3” działa jeszcze inaczej. Twilight nie może się obudzić, ale jest świadoma tego co się dzieje. Dopiero gdy zdaje sobie sprawę, że nie ma jasnej granicy pomiędzy fikcją a prawdą zaczyna przeżywać koszmar w jeszcze inny sposób. Określiłbym go jako nieco Lovecraftowski, bardziej abstrakcyjny, niedostępny dla czytelnika w sposób emocjonalny. Jednym słowem niestraszny. Kolejnym problemem jest to, że poprzednie części dotykały indywidualnych postaci. Tutaj jest ich wiele... ale może ich nie ma, może Twilight tylko się wydaje, że są. Załóżmy jednak, że one istnieją. Koszmar Pinkie Pie i Fluttershy był pretekstem do odzyskania wspomnień. W przypadku Twilight takie flashbacki nie służą odzyskiwaniu przeszłości. Pokazują nam one zarówno wydarzenia z życia Twilight jak również Celestii i Luny. Chyba do rozwiązania zagadki ważne są te drugie, te pierwsze są potrzebne po to, by Twilight miała po co żyć albo żeby wiedziała, że ma za kimś płakać, bo czytelnik może tej wiedzy nie posiadać. Jednak wspomnienia nie prowadzą wprost do odpowiedzi na pytanie dlaczego stało się to co się stało. W efekcie ten prosty acz silny związek emocjonalny łączący postacie i ich przeszłość tutaj nie zachodzi albo jest on zepchnięty na dalszy plan. A to przecież było motorem napędzającym fabułę serii. Te potwory, które widziała Pinkie były odbiciem jej przeszłości. Jaki mają związek z przeszłością Twilight albo Celestii rycerze w zbrojach (którzy może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne), którzy chcą ją zamordować? Jaki mają związek z ich przeszłością wszystkie stwory w Ponyville (które może istnieją a może nie, dodajmy bo to bardzo ważne... a może i nie?) Nie mam pojęcia. Przywiązanie do tych detali znane z wcześniejszych części, gdzieś zniknęło. Mógłbym pisać jeszcze długo ten komentarz, ale po co? „Silent Ponyville” trzymał się w dużej mierze na entuzjazmie autora, który potrafił nadać prymitywnej formie ładunek emocjonalny, który uczynił z niego klasyka fandomu. „Silent Ponyville 2” próbował powtórzyć ten sukces i do pewnego stopnia mu się to udało, zawiodła jednak główna bohaterka, której wątek wydał mi się okrutnie przerysowany. „Silent Ponyville 3”, mimo że pod względem formalnym jest najdoskonalszym dziełem to wydaje się nie budzić u mnie silnych emocji. Nie sądzę, że autorowi zabrakło inwencji, moim zdaniem miał jej aż za dużo ale pomimo rozciągnięcia fanfika na wiele stron nie potrafił połączyć swych pomysłów w jedną, spójną całość. Otrzymujemy natomiast niespójny (w swej celowej niespójności) świat, miałką główną bohaterkę i dłużące się zagadki z backtrackingiem, które niszczą napięcie zaraz po tym jak zostaje one z mozołem zbudowane. Natomiast mnóstwo pytań pozostaje bez odpowiedzi, łącznie z najważniejszym: Po co Celestia rzucała zaklęcie na początku fanfika. Po jego przeczytaniu nadal tego nie wiem. Podejrzewam, że autor też nie. I na koniec: Ja zrozumiałem, że to przeszłość Celestii przebija się niechronologicznie. I poddanie się Acnologii było przed przybyciem Merlina. Niechronologiczność wspomnień jest też widoczna w części 2 fanfika.
  13. W każdym fandomie są dzieła będące kamieniami milowymi, które pokazują kolejne etapy jego rozwoju. Niektóre z nich zyskują legendarny status... inne kultowy, jeszcze inne zaś... powiedzmy, że słusznie o nich zapomniano. W przypadku Biur Adaptacyjnych nie mogę sobie wyrobić jednoznacznej opinii, gdyż dane mi było przeczytać tylko jeden (w chwili obecnej jedyny dostępny na stronie) z siedmiu rozdziałów. Jednak po lekturze mam wrażenie, że nie nazwałbym go ani legendarnym ani nawet kultowym. Inna sprawa, że kultowe są np. filmy Uwe Bolla i żołnierskie tornistry z okresu PRL. Biura Adaptacyjne to praca kooperatywna i to, że pisało ją kilka osób jest dostrzegalne, zarówno pod kątem postaci, poruszanych tematów jak i stylu. Fabuła opowiada o losach kilku bronnies, którzy otrzymali od Celestii i Luny list, w którym stwierdzono, że niebawem dojdzie do zderzenia Eqestrii i Ziemi, o ile bohaterowie nie zaczną propagować magii przyjaźni w czym ma im pomóc przemiana w kucyki. Drogi czytelniku, uwierz mi proszę, że kiedy to czytałem, to założenia fabuły nie brzmiały tak bełkotliwie. Może po prostu źle je oddałem? A może... Przejdźmy do konkretów. Moim zdaniem fanfik ten posiada obecnie wartość głównie historyczną. To nie tylko czas, gdy popularności nabiera motyw TCB ale zawiera on obraz fandomu z tamtego okresu. Kto nie chciałby przeczytać o tym jak ten postrzegał sam siebie, niemalże u szczytu swojej popularności? Nie będę się skupiał na fabule, gdyż w momencie zakończenie rozdziału dopiero zaczyna się kształtować i trudno powiedzieć, w jakim podąży kierunku. Mogę jednak zauważyć kilka tendencji, które zdominowały pierwszy rozdział. Pierwszą z nich jest przegadanie i powtarzalność pewnych sytuacji. Bo zanim bohaterowie się zbiorą to wszyscy muszą rozważyć czy wypiją eliksir czy też nie oraz czy komuś go dadzą a jeśli tak to gdzie i jak go przekonają do tego by stał się kucykiem. Tego typu rozważania brzmiały dla mnie nieco żenująco. Równie interesujące były zachowania rodziców czy też dziadków, którzy jakoś nie przejmowali się szczególnie tym, że ich pociecha zmieniła się w kucyka. Znaczy, trochę się martwią ale jakoś nie próbują nic z tym zrobić. I to wszystko odbywa się głównie za pomocą dialogów nie opisów i nie streszczeń wydarzeń. Są one co prawda zabawne, nie mogę im tego odmówić, ale potrafią niewiele wnosić. Są one bowiem dyskusjami nad planami co zrobić niż tym co będzie zrobione i jak. Odnajdziemy tu zatem rozważania o tym czy bohaterowie zjedzą kabanosa, z czego kabanos jest zrobiony i czy w ogóle mogą jeść mięso bo mogą nie mieć kłów. Słowem, mógłbym to uznać za zapis słowo w słowo z jakiegoś meeta, ale przecież w utworach literackich nie chodzi o to by pisać dużo, zalewać czytelnika nieistotnym informacjami tylko by być konkretnym. Opisy z kolei potrafią przedstawiać drobne, nieistotne elementy inne zaś to klasyczna grafomania, która mogłyby służyć przykładem do książki Galeria złamanych piór autorstwa Feliksa W. Kresa. Co do postaci, to mam wrażenie, że są tutaj tak naprawdę dwie: Dawid i cała reszta, których imion i to w co się zamienili nie mogę spamiętać. Chciałem wspomnieć o tych drugich, ale nie pamiętam dokładnie czym się wyróżniają, poza tym, że się zamienili w kucyki i teraz uczą się lqatać pomimo lęku wysokości lub czytać prognozy pogody dla lotników. Ich zmagania z rzeczywistością, w której potrzebne im są palce, a których teraz nie mają bo zastąpiły je kopytka, są na ogół śmieszne. Duża część tekstu jest o tym jak bohaterowie się adaptują do bycia kucykami. Jednak, jak napisałem wyżej, zlewają mi się one w jedną osobę. Tą drugą jest natomiast Dawid Husarski. Właściwie nie wiem czy potrzeba dokładnie go przybliżać. Uczynię to, ale starszym widzom może wystarczy pewne porównanie. Pamiętacie może Mariana Koniuszko z serialu Zmiennicy? Dawid jest takim właśnie Marianem... tylko, że napisanym przez autora zupełnie na serio. I efekt jest przekomiczny. Można go podsumować cytatem: Dawid ma pretensje do wszystkiego i o wszystko. Geniusz aktorstwa, któremu matka podcięła skrzydła i niszczy go tym, że ma w pokoju bałagan! A gdy krytykuje matkę i siostrę za to, że on ma wykształcenie, którego one nie mają to aż się prosi zacytować porucznika Borewicza odpowiadającego mężowi prawdopodobnej samobójczyni, który pouczał milicjanta o zakresie jego obowiązków (odcinek Ścigany przez samego siebie): Niestety nie podejrzewam autora fragmentów o Dawidzie ani o znajomość tych seriali, ani tym bardziej o świadomą parodię pewnego typu ludzi. Właściwie to jestem zadowolony, że nie dowiedziałem się o fandomie MLP z tego fanfika, gdyż miałbym o nim bardzo złą opinię. Styl jest zróżnicowany, interpunkcja wybiórcza a nawet tam gdzie jest podejrzewam, że nie musi być przykładem poprawnego użycia. Wydaje mi się jednak, że autorzy mieli już pierwsze próby literackie za sobą i nieco wyrobione pióro, bo poza bełkotliwą treścią, czyta się ten utwór dość szybko. Podsumowując pierwszy rozdział dam także odpowiedź czy warto sięgnąć po Biuro Adaptacyjne. Moim zdaniem jest on warty przeczytania tylko przez osoby, które interesują się historią fandomu. Jest tutaj bowiem zawarty jego autoportret. Przedstawia on ludzi niezrozumiałych i borykających się z odrzuceniem, choć nie mogę stwierdzić, że zupełnie bez własnej winy. Na ile on jest prawdziwy? Nie jestem tego w stanie dziś stwierdzić. Ponadto zwracają uwagę smaczki jak np. posługiwanie się komunikatorem Gadu Gadu czy forum zamiast Discordem czy Messengerem. Podoba mi się również ukazany tutaj entuzjazm wczesnego fandomu z którego wyrosły memy o tym, że po śmierci Rainbow Dash zabierze cię do Equestrii czy też odpowiadanie sobie na pytanie jakim byłbym kucykiem, jaka byłaby moja ponysona. Poza tym jednak, nie polecam.
  14. Silnet Ponyville miało wady. Wiele z nich zniknęło w słuchowisku (które chyba stworzył) Thelostnarrator. Polskie tłumaczenie Silent Ponyville 2 zdawało się bronić nawet bez dźwiękowej adaptacji. Tym bardziej jego upadek był dla mnie bolesny, że w budowaniu klimatu zaszedł on nawet wyżej od swojej poprzedniczki. Silent Ponyville 2 zaczyna się krótko po przygodach Pinkie Pie. Tym razem jednak dotknięta koszmarami jest Fluttershy. Ale jest rozwiązanie! Zna je Twilight Sparkle, która pomogła uporać się ze złymi snami Pinkie Pie. Ta, gdy się tylko dowiaduje, gdzie jej przyjaciółki zmierzają próbuje im wyperswadować korzystanie z pomocy lawendowej klaczy, ale ponieważ nie mówi dokładnie gdzie leży problem, to postanawia udać się wraz z Rainbow i Fluttershy do krainy snów. Do pokrytego mgłą, cichego Ponyville. Do piekła! Proszę mi uwierzyć, że Silent Ponyville 2 jest tekstem przez jakieś 80% stron naprawdę godnym polecenia. Odnajdziemy tutaj wszystko to co wypadało bardzo dobrze w pierwszej części i bardzo niewiele z tych słabości, które mogły psuć wrażenia z lektury. Mam tutaj na myśli ubogą warstwę literacką oraz powtarzających się nazbyt często schemat spotkań z potworami i rozwiązywania zagadek. Tekst jest tym razem znacznie dłuższy i autor wykorzystuje to z rozwagą. Nadal nie uświadczymy tutaj tego co można uznać za zbędne w przybliżeniu nam sytuacji bohaterek. Tajemnice przeszłości Fluttershy są ujawniane stopniowo, tak jak wcześniej w porządku niechronologicznym, lecz tylko zapoznanie się z całością tekstu pozwoli zrozumieć znaczenie tego co się wydarzyło wcześniej. O ile jednak historia Pinkie Pie była inspirowana niesławnymi Babeczkami co odcisnęło na niej swe piętno, tak opowieść Fluttershy, jest bardziej tajemnicza i lepiej, bardziej płynnie poprowadzona. Nie miałem wrażenia, że pewne rzeczy dzieją się tutaj byle szybciej popchnąć akcję do przodu, bo autor goni w piętkę z pomysłami. Wątek wspomnień wysuwa się na pierwszy plan, podczas gdy w pierwszej części był on nieco w tle spotkań z kolejnymi potworami. Owszem, starcia z nimi występują także tutaj. Są one również bardziej brutalne. Tutaj mam dwie uwagi. Po pierwsze dla Fluttershy zagrożenie stanowią nie tylko monstra, ale też np. dziwne zjawiska a po drugie same potwory, nadal bardzo symboliczne, są interesująco przedstawione. Tak, nadal są wiernie zaadoptowane z gier Silent Hill, ale ponownie ich wygląd i schemat działania, opiera się na doświadczeniach z zapomnianej przez Fluttershy przeszłości. Jednak jest tutaj pewien problem, drugi kroczek ku przepaści. W pierwszym Silent Ponyville Pinkie Pie nie otrzymywała poważnych obrażeń, ale czuć było obawę o jej życie. Natomiast Fluttershy, niczym z gry video, leczy się napojami leczącymi! Natomiast rany są bandażowane, niczym w jakiejś grze akcji. Przez to obawa o życie bohaterki nieco słabnie. Okazuje się przy tym, że Fluttershy ma wiele talentów i jest nie tylko zdolną weterynarką ale też potrafi zszywać rany itd. Oczywiście ta, nieznana widzowi serialu, wiedza skądś pochodzi i muszę pochwalić autora za umiejętne wplecenie uzasadnienia skąd bohaterka posiada tę wiedzę. Przemierzając budynek koszmarnej wersji szpitala w Cloudsdale i odkrywając prawdziwe znaczenie koszmarów czekałem na finał, klimatyczne zakończenie tej wędrówki. Ale to co otrzymałem to było... zbyt wiele. Drogi czytelniku. Miałem dwa duże problemy z Silent Ponyville 2. Pierwszy z nich, jest raczej subiektywny. Dla mnie Silent Ponyville 2 reprezentuje sobą jakiegoś wczesnego przedstawiciela woke culture. Nie będę objaśniał tego terminu, gdyż prawdopodobnie już się z nim zetknąłeś. Dość powiedzieć, że gdy zapoznałem się z tym fanfikiem kilka lat temu te wątki mi aż tak nie przeszkadzały, za to teraz odebrały mi niemałą część przyjemności z lektury. To był ten argument bardziej subiektywny. Poważniejszym jednak problemem jest przedawkowanie grimdarkowej atmosfery. Moim zdaniem grimdark powinien być niepokojący. Silent Ponyville 2 jest taki przez bardzo długi czas. Jednak w pewnym momencie zaczyna być tak przerysowany, że aż śmieszny. Relacje pomiędzy postaciami są czasami tak przejaskrawione, że zabijają to co w Silent Ponyville 2 było najlepsze. Klimat zaszczucia i tajemnicy. Również zakończenia nie są równie wzruszające jak te z pierwszego fanfika. Są one czasami (głupio)śmieszne, czasami żenujące, nieczęsto wzruszające. Podsumowując, Silent Ponyville 2 przez większą część, to godna kontynuacja pierwszej części. Lepiej łączy wątek odgadywania przeszłości z walką o przetrwanie. W dodatku warstwa literacka oraz sama jakość tłumaczenia stoi wyższym poziomie. Niestety autor w pewnym momencie uczynił historię opartą na niedopowiedzeniach tak przerysowaną, że zatraciła swe zalety. Dlatego nie mogę jej polecić z czystym sumieniem. Ponadto tekst zwyczajnie mnie drażnił w nazbyt wielu miejscach bym mógł stwierdzić, że kiedyś do niego wrócę. Silent Ponyville to klasyk, Silent Ponyville 2 to tylko pozycja kultowa. A nawet rzeczy lub utwory kultury pośledniej jakości mogą otrzymać takie miano, jeśli znajdzie się grupa ludzi gotowa tak go nazwać w artykule na Wikipedii lub w podobnym miejscu.
  15. „Silent Ponyville”, ten tytuł budzi u mnie wiele wspomnień. Gdy nadchodzi jesień lubię posłuchać kucykowych creepypast lub grimdarków. Jednak niektórymi z nich raczyłem się więcej niż raz. Do „Silent Ponyville”, na potrzeby tego komentarza, ale nie tylko, powróciłem po raz trzeci, po raz pierwszy jednak w polskim tłumaczeniu. Z „Silent Ponyville” zapoznałem się dzięki słuchowisku na kanale na You Tube The Lost Narrator, w którym głos bohaterom podkładali amatorscy, lecz zaangażowani fani. Narracji towarzyszyły złowieszcze efekty dźwiękowe i muzyka. Razem stopiły się one w kwintesencję kucykowego horroru. Przesłuchałem je dwa razy, choć za drugim miałem wrażenie, że jego magia gdzieś ulatuje. Dlatego z pewną obawą podchodziłem do trzeciego podejścia, tym razem bez klimatycznej muzyki i znajomego odgłosu gramofonu, który miała na sobie Pinkie Pie. I niestety tłumaczenie to tragedia... ale może najpierw napiszę o czymś przyjemnym. „Silent Ponyville” to paradoksalny fanfik. Jest on napisany przez osobę, która była na wczesnym stadium swoich pisarskich umiejętności a pożywką jej działań był chyba czysty entuzjazm. Entuzjazm pierwszych lat istnienia fandomu My Little Pony: Friendship is Magic. By być bardziej konkretnym, pierwszego sezonu, w którym narodziła Pinkamena Diana Pie. A wraz z nią w głowie pewnego fana serialu zrodził się fanfik, który zmienił nasz fandom na zawsze. „Babeczki”, czy trzeba przypominać to niesławne dzieło? Chyba nie, bo od czasu jego napisania stał się on inspiracją dla wielku fanfików i komiksów, w ten czy inny sposób nawiązujących do jego motywu przewodniego. Jeden z nich, „Pie Killer”, miałem nawet okazję skomentować. Ale popularność w Polsce jest niczym w porównaniu z kultem, jakim cieszył się on w anglojęzycznej części fandomu. Dość powiedzieć, że przez pierwszy rok bycia w fandomie natykałem się na takie dziełka z zaskakującą regularnością. Jednak to do „Silent Ponyville” wracam najchętniej. Akcja zaczyna się, gdy Pinkie Pie, dręczona okrutnymi koszmarami zwraca się do Twilight o pomoc. Ta rzuca na nią zaklęcie, które powinno pomóc Pinkie dojść przyczyn jej złych snów. Co prawda Twilight uprzedza, że może być to nieprzyjemne, ale chyba nawet ona nie podejrzewała, że wysłała swoją przyjaciółkę do piekła na ziemi. W „Silent Ponyville” obowiązuje tylko jedna logika. Logika snu. Nie jestem pewien czy to paradoks czy też świadomy zabieg autora, ale sprawia to, że bez żadnych problemów przemykałem różnego rodzaju problemy logiczne, jakie zabiłyby każdego innego fanfika. Sen rządzi się bowiem swoimi prawami. Brakuje mu wyrazistości, ale zawsze wiemy co się dzieje, choć nie znamy przyczyny. Wiemy też co robimy, chociaż powód dla którego musimy coś uczynić jest dla nas mglisty. Rządzą nim emocje. Nie inaczej jest „Silent Ponyville”. Dlatego nie negujemy kolejnych poczynań Pinkie, nie zadajemy sobie pytań dlaczego tak łatwo domyśla się tego o czym my nie mamy pojęcia. A nie możemy go mieć, skoro wątek przeszłości bohaterki zostaje wzięty z przysłowiowego sufitu, bez niezbędnego w normalnych warunkach wprowadzenia czy też foreshadowingu, który nawet jeśli jest to bardzo nieoczywisty. Na szczęście autor wyjaśnia co oznaczają kolejne potwory napotykane przez ukochanego przez nas kucyka, ale czyni to w ramach spojlerów, zdradzających zakończenie fanfika. Potwory. To one były jedną z rozpoznawalnych części serii gier „Silent Hill”, a ich prawdziwe znaczenie odkrywane było z czasem. Pod tym względem autor podszedł do tematu nieco odtwórczo. W fanfiku można dostrzec nie tylko strachy z Cichego Wzgórza, ale też popularnej wtedy creepypasty o Slendermenie a nawet Dooma! Fakt, że udało się to zaadoptować w spójny sposób do świata kucyków, budzi we mnie odrobinę uznania. Bo owszem, jest odtwórczo ale nie jest to kopiuj/wklej. Natomiast fabuła... cóż, moim zdaniem jest ona bardzo prosta. W każdym rozdziale Pinkie Pie rozwiązuje zagadkę i spotyka nowe monstrum. Dziwne, że biorąc pod uwagę, że rozdziały są krótkie schemat ten powtarza się zaskakująco często, to dopiero teraz zaczęło mnie to razić. A jednak nadal z zapartym tchem czytałem te znane mi przecież fragmenty. Ból po stracie ukochanego aligatora, pierwsze spotkanie ze Slenderpony, nadal budzą we mnie silne emocje. Czy to nostalgia? A może po prostu tekst jest napisany aż tak dobrze? Otóż jeśli mogę o coś podejrzewać autora „Silent Ponyville” to nie są to zdolności literackie. Opisy są bardzo proste, co wynika też z faktu, że obracamy się w znanym miasteczku, chociaż wypaczonym na wzór gry, którą także znamy. To w zupełności wystarcza. Jednak emocjonalne fragmenty nadal brzmią dobrze. Lecz na Trygława i Swaroga, jeśli angielski oryginał nie grzeszył wyszukaną formą, ale dzięki oszczędności słów potrafił wprowadzać czytelnika w odpowiedni nastrój, to polskie tłumaczenie wzbudzało we mnie śmiech! To tylko wisienka na torcie składającym się z niewyobrażalnej ilości powtórzeń czy zapisu dialogowego wyjętego żywcem z angielskiego oryginału! Przecież to jakaś kpina! Tłumacz dokonuje przekładu bardzo dosłownie i powiela słowo w słowo idiomy nie próbując oddać ich znaczenia w języku polskim! Nie rozumiem, dlaczego nikt tego nie sprawdził! Większość tych błędów można zresztą poprawić samemu, gdyż trudno nie zauważyć, że jedno słowo powtarza się trzy raz w akapicie mającym trzy zdania! Literówki są, chociaż chyba nieliczne, o interpunkcję mnie zaś nie pytajcie. Uwierzcie mi jednak, że tłumaczenie, chociaż oddaje treść to jest żenująco słabe i w złym znaczeniu tego słowa tchnie oryginałem. Jednak nawet ono nie jest w stanie do końca popsuć przyjemności z lektury fanfika. Bo po jego przeczytaniu i zapoznaniu się z każdym z siedmiu zakończeń, nadal odczuwałem przyjemność. Powróciły wspomnienia czasów gdy każdy fanfik z kucykami był dla mnie przygodą, którą chłonąłem. Nie miało znaczenia, czy słuchałem go po angielsku czy po rosyjsku, gdyż w obydwu kręgach fanów podejście do swej pasji budziło mój szacunek. A poza tym, fanfik nadal się po prostu dobrze czyta, gdyż instynktownie wiedziałem, na co zwracać uwagę. Nie dlatego, że znałem treść, ale wiedziałem co było ważne w oryginałach, a co rozumiał także autor. Dlatego polecam „Silent Ponyville”, ale nie w ułomnym polskim przekładzie, tylko w interpretacji The Lost Narrator, nawet jeśli jest tam tylko jedno z siedmiu zakończeń. Jedno, ale to najbardziej klimatyczne. Warto jednak zapoznać się także z pozostałymi oraz opowiadaniem „Dzisiaj spotkałem boga”. Wszystkie one wnoszą nieco więcej informacji o bohaterach i tragedii Pinkie Pie.
  16. Nie wierzę w teorię, że książki, które do połowy nie wciągają czytelnika nagle zaczną to robić jeśli zajdzie się odpowiednio daleko. W przypadku „Wrednej szóstki na Dzikim Zachodzie”, mój zapał ostygł już po czterech częściach i w rezultacie nie skończyłem wszystkich opowieści. Nie będzie to jednak jednostronna krytyka, gdyż utwór z pewnością nie zasługuje na miano złego czy nawet średniego, wszak autor się bardzo starał. „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” to nie tylko Western. Można tutaj odnaleźć także elementy steampunku. Wydaje mi się jednak, że większy wpływ tego ostatniego hamuje pewna namiętność autora, jakże istotna dla fanfika a jakże mało znacząca dla steampunku. Jest nią zamiłowanie do broni palnej. A realizm technologiczny jest tym, co steampunk sobie ceni najmniej i nie będę w tym komentarzu więcej poruszał tego tematu. Western to interesujący gatunek, coś pomiędzy kinem przygodowym, podróżniczym, względnie podróżniczo-awanturniczym. Wyróżnia się on atmosferą, klimatem. Rzadko kiedy jest to typowe kino akcji a strzelaniny są urozmaiceniem a nie celem samym w sobie. To nie jest „Szklana Pułapka”. Wydaje mi się, że Sun także w ten sposób rozumie ten gatunek. Dlatego nie jedynymi strzelaninami „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” stoi. Jednak moim zdaniem nie są tym czymś podróże i niekoniecznie klimat. Dużą część tekstu wypełniają natomiast dialogi. Dużo dialogów. Być może dlatego uznałem, że czytany tekst dobrze sprawdziłby się jako scenariusz filmowy. Gdyż to właśnie z dialogami mam problem. Nie są one źle napisane i bardzo dobrze podkreślają charakter postaci. Słownik Twilight będzie całkowicie odmienny od Applejack. To olbrzymi plus, gdyż sposób wysławiania się pozwala odgadnąć wiele z cech postaci. Poza tym dialogi są pełne docinek, przekomarzania się przez co nieraz zaśmiałem się podczas czytania. Bo owszem, są one dobre, ale pojawiają się nazbyt często. Miałem wrażenie, że każda czynność musi być nimi okraszona co wcale nie popycha wydarzeń do przodu. Brakuje mi tutaj wewnętrznego monologu czy rozważań. Bo w gruncie rzeczy dialogi, chociaż tak zróżnicowane są dość podobne. Łączy je na ogół radosne opieprzanie się i grożenie sobie nawzajem. Co prawda pasuje to do charakteru fanfika, ale mam wrażenie że autor poszedł za daleko. Dialog powinien coś wnosić a nie być tylko nieustannym komentarzem do tego co się dzieje w tej chwili. A wiele z nich nosi taki charakter. Mam również problem z akcją. Nie mogę napisać, żeby było nudno. Mamy tutaj mnóstwo wybuchów, strzelanin... które czasami chyba się ciągną zbyt długo. W skrócie, nie wciągają. Nie jestem pewien dlaczego, ale mam wrażenie, że nie ma tutaj jakiegoś zawieszenia akcji, jakiegoś napięcia, które pozwoliłoby je uczynić takim przyjemnym urozmaiceniem. Jest śmieszkowato, nawet zabawnie, czarna komedia jest czymś autorowi nieobcym, ale gdy czytam po raz kolejny opisy jak postacie strzelają do siebie to brakuje mi właśnie emocji. Brakuje mi obawy o konsekwencje możliwego postrzału. Jakoś nieustannie zakładam, że życie bohaterek nie jest zagrożone. Nieważne jakiego ryzykownego manewru się podejmą to i tak wyjdą z niego raczej bez szwanku a jak coś to rany nie będą stanowiły problemu. Właśnie, postacie. Są to główne bohaterki serialu, tylko w wersji anthro i jakby do nich niepodobne. Pamiętacie pewnie odcinek o tym jak królowa Chrysaliss stworzyła z pnia drzew złe wersje bohaterek? Były one nie tylko ich przeciwieństwami. Były też dla siebie wredne. Sun nie poszedł tą drogą. Ale bohaterki nadal moim zdaniem nie łączy szczególna chemia czy więź. Razem napadają i rabują znęcając się psychicznie nad swoimi ofiarami, ale mam wrażenie, że nie łączy je coś ponad to. Pewnie mogłyby się nazywać inaczej, mogłyby być młodą szóstką i tak bym nie zauważył różnicy. Jedyne bowiem co je łączy z tymi Mane Six z serialu to sposób wysławiania się i czasami przywiązanie do pewnych wartości. Przykładowo dla Rarity będzie to doby smak i styl zaś Applejack nie lubi pasiastych czyli zebr, czyli... Zwrócę jeszcze uwagę na problemy stylistyczne. Niektóre fragmenty cierpią na zatrzęsienie powtórzeń a i literówki nie są im obce. Opisy zaś są pobieżne acz wystarczające. Z jednym wyjątkiem, jakim jest broń. Tutaj autor z lubością opisuje dokładnie nie tylko rodzaje pistoletów i karabinów, które używają bohaterki ale też ich zdobienia, grawerunek oraz mocne i słabe strony. Widać w tym pasję, co policzę za duży plus. Ponadto widać, że Sun przywiązuje należytą wagę do swego dzieła i pewne rozdziały posiadają dedykowane im rysunki. To bardzo dobrze o nim świadczy. Podsumowując, „Wredna szóstka na Dzikim Zachodzie” nie jest złym fanfikiem i widać, że autor włożył w niego niemało zapału. Jednak mam wrażenie, że krótka forma, przeładowana dialogami nie sprawdza się tutaj bez zarzutu. Przydałoby się lepiej ukazać relacje pomiędzy bohaterkami i stworzyć wrażenie, że tytułowa wredna szóstka może stać się wredną piątką, czwórką a może dwie wrednymi trójkami itd. Dłuższa forma pełna wydarzeń a nie tylko akcji i dialogów byłaby chyba tutaj lepsza. Bo w tym westernie brakowało mi właśnie klimatu i podróży, czyli tego za co lubię westerny.
  17. Są one zasilane magazynkami, którą wkłada się bezpośrednio do broni a amunicję z łódeczki się zsuwa a samą łódeczkę wyrzuca. Chińczycy używali obu rozwiązań, lecz Japonia tego drugiego. Przypuszczam jednak, że nie zmienia to nic w moim wywodzie, gdyż magazynek zajmuje więcej miejsca niż łódeczka. Autor o tym nie wspomina w żadnej z trzech powietrznych bitew. Zapewne jednak Nippończycy mogli zabijać Sińczyków aby na nich położyć skrzynki. Holowane lawety dla artylerii przeciwlotniczej były już znane podczas I Wojny Światowej, choćby 8.8 cm Flak 16. To pewnie nie były celowniki dla artylerii, ale spotkałem się z taką nazwą. Widziałem chyba amerykańskiego chyba Springfielda, który miał zamontowany prawdziwy celownik artyleryjski. Faktem jest, że umożliwiały one prowadzenie ostrzału pośredniego, który miał być skuteczny z racji na to, że żołnierze staliby blisko siebie. Możliwe zresztą, że obie rzeczy mi się zlały w głowie jako jedna, gdyż interesowałem się tego typu karabinami ładnych kilka lat temu.
  18. Skoro opracowali rusznice przeciwlotnicze i cumulonawisy, mogli też stworzyć sobie tego typu broń. Poza tym byłaby to też broń do walki z lotnictwem, głównie bombowcami. Nie wszystko jest przecież przeniesione 1 do 1 z armii japońskiej i naszej rzeczywistości. Przykładowo nie ma tutaj kawalerii, która przecież nadal stanowiła ważny komponent sił zbrojnych niejednego kraju zwłaszcza jeśli kraj ten miał problemy z zapleczem przemysłowym. W przypadku Japonii dochodziła jeszcze bardziej prozaiczna kwestia w postaci oszczędności benzyny.
  19. Gdy zacząłem czytać Krwawe Słońce Verlaxa miałem duże oczekiwania wobec tego fanfika. Nawet w najśmielszych z nich nie sądziłem, że będzie aż tak dobry. O tym jednak napiszę w komentarzu całości. W tym skupię się na omówieniu obu części rozdziału siódmego, przedstawiającego moim zdaniem, najlepszą bitwę, jakiej opis mogłem przeczytać do tej pory w fanfikach MLP:FiM. Dlatego też postanowiłem podzielić się moimi wrażeniami z niej. Przede wszystkim bitwa pod, czy raczej nad wioską Heihe, jest częścią wielkiej nippońskiej ofensywy przeciwko Sińczykom, ofensywy noszącej dumną nazwę Sina 4. Kryptonim ten nie jest przypadkowy, gdyż wymowa liczby 4 w języku chińskim (którym jednak dialekcie) jest podobno do słowa śmierć. Trudno o lepsze przedstawienie jak dokładnie autor obmyślił swego fanfika. Jako zwolennik dokładnego riserczu, jestem dumny z tego co on napisał. Ale zachwyca mnie nie tylko przeniesienia historycznych faktów do fanfika o magicznych koniach. Zachwyca mnie kreatywność w tych miejscach, gdzie o żadnych inspiracjach nie mogło być mowy. Bitwa pegazów i tylko pegazów opiera się nie na historii II Wojny Chińsko-Japońskiej, ale jest wierna naszej wiedzy o tych kucykach z serialu. Miast ostrych manewrów wielkich formacji lotniczych które potem zmieniłyby się w serię pojedynków, rodem z bitew powietrznych znanych z czasów II Wojny Światowej, mamy tutaj coś bliższego... Wojnie Secesyjnej? Sięgnąłbym nawet dalej w przeszłość, lecz wielkie bitwy poprzedzające I Wojnę Światową często kończyły się atakiem na bagnety, którego powodzenie rozstrzygało o jej losach. Natomiast historia Wojny Secesyjnej zna przypadki, gdy strony stały naprzeciw siebie, nieustannie się ostrzeliwując, powodując tym samym wielkie straty, lecz nie rozstrzygając bitwy. Wynikało to być może z charakteru amerykanów, którzy mając dostęp do broni i będąc z nią obeznani, nie byli jednak dość karni by atakować wroga na bagnety. Podobne sytuacje miały miejsce prawie pół wieku później podczas II Wojny Burskiej, gdy posiadające już wtedy zasięg ponad kilometra karabiny były używane podczas potyczek. Także tutaj strony potrafiły zadawać sobie straty bez zdecydowanego rozstrzygnięcia starcia. A zatem są inspiracje, gdzie zatem widzę kreatywność? Cóż, sama bitwa toczy się na chmurach, po których pegazy mogą chodzić. Manewry nie odbywają się poprzez latanie, ale poprzez przemieszczanie tych platform przez inne pegazy! Dzięki temu pozostałe mogą wykorzystać je jako oparcie podczas strzelania. I jest to genialny pomysł. Co prawda kłóci się z nippońskim duchem prowadzenia wojny w tej kampanii, ale dobrze podkreśla specyfikę pegazów. Siły są nierówne. Liczebną przewagę, mniej więcej o 1/4, posiadają Sińczycy, ale nippońskie pegazy są lepiej wytrenowane. Daje się to zresztą odczuć, gdyż żołnierze Tenno strzelają szybciej, celniej i lepiej manewrują. W bitwie pegazów karabiny maszynowe odgrywają mniejszą rolę, gdyż wszystko co nie jest pegazem natychmiast spada przez chmury. Dlatego muszą się one opierać na dwóch pegazach. W efekcie obsługa karabinu maszynowego liczy czterech a nie dwóch żołnierzy. Jednak, w przeciwieństwie do walki na ziemi, w chmurach nie można znaleźć osłony przed pociskami czy odłamkami. To tutaj zacząłem się zastanawiać. Z jednej strony specyfika walki pegazów jest znakomicie podkreślona. Również przyczyny zastosowania takiej a niej innej strategii są wyjaśnione. Nippończycy chcą wykorzystać swą przewagę w sile ognia do wybicia Sińczyków, którzy mają więcej pegazów, ale 1/4 z nich to cywile, zaś ledwie 1/3 to przeszkoleni na wzór gryfoński (czyli zachodni a konkretnie Niemiecki) żołnierze. Są to tzw. zmodernizowane dywizje. Jednak warto zauważyć jedną rzecz. Karabiny maszynowe, w każdym razie nie karabiny systemu Maxima, nie zostały zaprojektowane tylko do strzelania ogniem bezpośrednim. Kiedy wprowadzano je na wyposażenie wojsk, uważano je bardziej za rodzaj artylerii niż broń wsparcia piechoty, tak jak dzisiaj. W związku z tym ich obsługi były szkolone do strzelania ogniem pośrednim. Lufa jest wówczas kierowana do góry i strzela pod kątem do przeciwnika, który może nie być nawet widoczny. Nie jest to tylko specyfika tej broni. Karabiny piechoty z początku konfliktu były także bardzo długie a w dodatku posiadały celowniki artyleryjskie. Można było nimi prowadzić ogień pośredni, który byłby skuteczny jeśli przeciwnik stał lub maszerowałby w zwartych kolumnach. Dopiero przejście wojny do fazy okopowej sprawiło, że karabiny stawały się coraz krótsze a przez to bardziej praktyczne. Celowniki artyleryjskie zniknęły zaś z karabinów piechoty. Ale karabiny maszynowe systemu Maxima nie zmieniły się aż tak. Posiadały one zasięg około dwóch kilometrów i mogły spokojnie strzelać nad głowami Sińczyków. Nie znam dokładnie przyczyny dlaczego tak się nie stało. Być może jednak żołnierze nie byli już w ten sposób szkoleni. Efekt jednak byłby niszczący w przypadku trafienia. Jak jednak pisze Verlax, w starciu tym Sińczycy mają mniej amunicji i być może dlatego oszczędzają. Podstawową bronią w tym starciu są zatem karabiny piechoty. Nippończycy mają nieokreślony model Arisaki, zaś Sińczycy w ogóle nie mają swojej broni nazwanej. Mogło być to, zgodnie z prawdą historyczną, gdyż używali oni właściwie wszystkiego, włącznie z karabinami na proch dymny. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że autor niemalże 1 do 1 przenosi uzbrojenie stron z II Wojny Japońsko-Chińskiej do świata magicznych koni. Stąd nazwy jak Maxim, Arisaka itd. są tutaj bardzo wierne. Nie ma wzmianek o poprawkach na wielkość pegazów a co za tym idzie rozmiary broni czy używanej amunicji. Przyjmijmy zatem, że są one wielkości ludzi i ludzkich odpowiedników. Dlaczego? Dlatego, że cumulusy występują na wysokości 600m do 2,5 kilometra. Pociski, z broni używanej przez kucyki sięgające do kolana byłyby zatem zbyt małe by celnie razić wroga, z racji na wiatr panujący na tej wysokości. Zresztą autor sam wcześniej podawał dokładne wymiary pocisków. Walka toczy się poprzez manewry platform z chmur na dystansie 400 do 600 metrów. Są to wartości gdy można prowadzić skuteczny ostrzał z tego rodzaju broni. Karabiny o skutecznym zasięgu około 200 metrów rozpowszechniły się podczas II Wojny Światowej. Będąc przywiązany do detali, autor nawet podaje średnią strzałów oddanych przez Nippończyków i Sińczyków. Ci pierwsi osiągają od 12 do 15 na minutę, ci drudzy zaś do 10. Są to duże różnice, podkreślające przewagę wyszkolenia po stronie najeźdźców. Jednak coś wywoływało moje wątpliwości. Podczas Kampanii Wrześniowej polski piechur miał przy sobie 90 nabojów do karabinu. Były one umieszczone w ładownicach w tzw. łódkach nabojowych. Karabiny wprowadzone pod koniec XIX i na początku XX wieku można było ładować w ten sposób, że spychano pociski ułożone jeden nad drugim właśnie z takiej łódki do środka karabinu. Dzięki temu, nie trzeba ich było ładować pojedynczo. Arisaka ma mniejsze pociski niż Mauzery. Może zatem nippoński żołnierz mógł mieć ich więcej, ale wciąż musiałby być nimi obwieszony by prowadzić ogień w tym tempie. Warto tutaj wspomnieć, że faktycznie mniejszy pocisk sprawiał, że mógł być on bardziej podatny na siłę wiatru, ale o to mniejsza. Jednak bitwę w chmurach i bitwę na lądzie dzieli jedna różnica. To co nie jest pegazem spada. A zatem nie można na chmurze zrobić magazynu amunicji. Trzeba było tę amunicję dostarczać nieustannie z ziemi. Dostarczać ją od razu gotową do załadowania, w łódeczkach. Już to zwiększa ilość miejsca zajmowaną przez amunicję. Co więcej, pegaz musi trzymać tę amunicję przy sobie aż ktoś jej nie weźmie, nie może rzucić na chmurę bo wtedy spadnie na ziemię. Czyli Pegaz musi zlecieć z chmury, przelecieć pewną odległość, wziąć amunicję w łódeczkach a potem wrócić. I ten proces musiałby praktycznie powtarzać przez 4 godziny nieustannie, gdyż bitwa zaczęła się przez ósmą raną a skończyła po południu. W bitwie tej strzelało z nippońskiej strony po kilkanaście tysięcy pegazów jednocześnie. Ile zatem pegazów musiało im dostarczać amunicji i było wyłączonych z walki? Weźmy pod uwagę, że gdy pada rozkaz by pegazy, manewrujące do tej pory chmurami, także zaczęły strzelać, to siła ognia Nippończyków wzrasta o 30%. Nie będę jednak zgadywał ile pegaz mógł zabrać tej amunicji. Za pewne usprawiedliwienie zasługuje fakt, że żołnierze strzelali a potem się wycofywali by ich miejsce zajęli inni oraz to, że chmury przybliżały się a potem oddalały aby uniknąć odpowiedzi Sinczyków. Pod tym względem ci mieli przewagę. W ich szeregach było mnóstwo cywilów, którzy nie nadawali się do niczego poza manewrowaniem chmurami jak również donoszeniem amunicji. A sądzę, że kilka godzin nieustannego jej donoszenia musiało być męczące. Byłoby mi to jednak łatwiej określić, gdybym wiedział jaką pegazy musiały pokonać odległość. Nie wiemy jak głęboko na terytorium pod kontrolą Sińczyków, rozegrała się bitwa. A miałoby to znaczenie z jeszcze jednego powodu. W bitwie tej, jeśli rozegrała się na wysokości do 2,5 kilometra, mogła wziąć udział artyleria strzelająca z ziemi. Właśnie tak! Wystarczy spojrzeć na donośność armat przeciwlotniczych (albo podwójnego przeznaczenia) z tamtego okresu. Już 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała maksymalny zasięg prawie 11 km. A piszę celowo o zasięgu maksymalnym a nie skutecznym. Użycie ich na początku bitwy przeciwko ciasno ustawionym pegazom mogłoby zmusić je do zmiany pierwotnego (nieznanego Nippończykom) planu bitwy. 8 cm/40 3rd Year Type naval gun miała szybkostrzelność do 20 strzałów na minutę. Można by je choćby zamontować na ciężarówkach albo innych ruchomych platformach. Jeszcze ciekawiej wypada Type 10 lub 12 cm/45 10th Year Type naval gun. On także był produkowany w dużych ilościach. Nie wspominam o innych, bardziej wyspecjalizowanych rodzajach uzbrojenia przeciwlotniczego lub po prostu podwójnego przeznaczenia, gdyż ludzcy Japończycy używali ich w tej roli przez całą wojnę. A skoro pojawiły się w Krwawym Słońcu rusznice przeciwlotnicze to Nippońscy generałowie mogliby rozważać użycie artylerii przeciwpegaziej. Przedstawione wyżej wątpliwości przyszły mi do głowy jednak dopiero po lekturze rozdziału VII. Podoba mi się jednak to, że żadna ze stron nie jest pokazana jako ta gorsza, walczą one na miarę swoich możliwości i wykorzystują wszystkie przewagi. Choć bitwa kończy się strategicznym zwycięstwem Sińczyków to ich straty sięgają prawie połowy wszystkich walczących. Nippończycy stracili jedną trzecią swych sił. W bitwie, pomimo, że zajmuje ona ponad 60 stron nie odnalazłem dłużyzn. Charaktery postaci są wyraziste pomimo faktu, że niektóre poznajemy po raz pierwszy. Ponadto dowódcy obu stron myślą o tym co robią nawet jeśli zwycięstwo jest niemożliwe. A opisy chmur zmieniających barwę na czerwoną za dnia i padającym krwawym deszczu są pięknym podkreśleniem podniebnej bitwy. Verlax napisał coś niesamowicie klimatycznego a zarazem oryginalnego.
  20. Jestem wielce zobowiązany ludziom, którzy ostrzegli mnie, że w Kruchości Obsydianu niewiele się dzieje. Może nie użyli dokładnie takich słów ale mniej więcej to mieli na myśli. Dzięki temu mogę z czystym sumieniem napisać, że fanfik ten mnie nie rozczarował tak bardzo jak by mógł. Jednak nie mogę napisać, by mnie zachwycił. Właściwie pozostawił mnie prawie kompletnie obojętnym. Muszę się w tym miejscu przyznać, szanowny czytelniku, że z początku nie miałem pojęcia co napisać w tym komentarzu, aby nie był on banalny i ogólnikowy. - Autorze komentarza, może streścisz akcję? - podpowie uważny czytelnik. Proszę bardzo. Ni stąd ni z owąd do Kryształowego Królestwa zaczynają przybywać sługi pokonanego króla Sombry. Są oni z początku unieszkodliwiani z mniejszym lub większym wysiłkiem. Dzieje się tak do momentu, gdy do miasta przybywa postać, której nie można tak po prostu stłuc na kwaśne jabłko. Była nią księżniczka Obsidian, córka króla Sombry i dziedziczka tronu. Jednak miast ją zatrzymać i uwięzić, Twilight Spark podjęła inną, być może ryzykowną decyzję. Postanowiła ją wychować. Tyle można napisać niczego nie spojlerując, zresztą spojlerowanie tutaj niewiele zaszkodzi. Proces wychowywania trwa całe dzieciństwo i młodość, może nawet dorosłość. I tak też się dzieje w przypadku Obsidian. Jej wychowywanie trwa! Fabułę można też przybliżyć posługując się przykładem. Weźmy sobie książkę Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Wyjmijmy z niego trolla, mecz quidicha, Puszka, grę w szachy czarodziejów, to paskudne coś co się boi światła no i pojedynek z Voldemortem. Co nam pozostanie? Nic? Błąd! Pozostanie nam opowieść o nauce i przyjaźni z mroczną przeszłością w tle. I o tym z grubsza o tym jest Kruchość Obsydianu. To opowieść o adaptacji do współczesnego świata klaczy wychowywanej przez tyrana na swą następczynię. I w tym miejscu muszę pokusić się o kilka uwag. Po pierwsze, nie mam pretensji o to, że w fanfiku się niewiele dzieje, dlatego że popychać akcję do przodu można w różny sposób. Nie trzeba zawsze prowadzić do konfrontacji, można się zadowolić bardziej subtelnymi metodami. Tutaj są one bardzo subtelne i wprowadzane bardzo powoli. Nie jestem jednak pewien czy można dodać, że rozważnie, raczej kunktatorsko. Informacje kluczowe są tak rozmyte poprzez informacje o świecie, że zaczynają niknąć w natłoku opisów potraw, rutynowych czynności czy też rozważań o rzeczach trywialnych. Weźmy taki przykład: Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, czy te informacje są potrzebne, czy też bez nich świat przedstawiony straci na wyrazistości? Czemu? Jeśli mamy przykładowo pogawędkę o systemie politycznym, to przecież może być część wprowadzania Obsydian do nieznanego jej świata. Nie można przecież zaprzeczyć, że Sombra był despotą i należy pokazać Obsydian, że metody jej ojca nie są jedynymi dostępnymi. W efekcie jednak miałem wrażenie, że część informacji od autora stoi w sprzeczności ze sobą. I Tak Equestria jest monarchią absolutną, gdzie Celestia panuje, ale nie rządzi, bo kraj jest demokratyczny, co oznacza, że rządzi nim kolektyw alikornów, które są tak długowieczne, że ich żywota rozciągają się na wiele cyklów wyborczych. Jednocześnie jednak mają one dzieci, które nie mogą liczyć, że kiedykolwiek zastąpią swoje matki o ile nie dojdzie do tragedii. W związku z tym wartość bycia księciem lub księżniczką zanika. Ja się pogubiłem a co dopiero Obsidian? Ogólnie mam wrażenie, że wszyscy są tak zachwyceni panujących ustrojem, że w ogóle nie zwracają uwagi na doświadczenia Obsidian. Nie mam wrażenia, że próbują skłonić ją do przemyśleń poprzez porównania tego jak rządził Sombra a tym jak się rządzi teraz. Kolejne porównanie jakie mi się nasuwa, to fakt, że Obsidian jest bardzo dorosła jak na swój wiek i ambitna, chociaż nie wydaje mi się, by był to samorodny talent jak Starlight czy Twilight. Raczej wszelkie braki nadrabia lekturą, samokształceniem. Czułem do niej respekt i nieustannie miałem wrażenie, że jej zatknięcie z może bardziej nowocześnie wykształconymi ale mniej poważnymi rówieśnikami raczej doprowadzi ją do regresu. Wszak ona sama posiadła wykształcenie przestarzałe ale obejmujące takie dziedziny jak choćby sztuki walki. Uczyli ją nauczyciele, których darzyła szacunkiem i nieraz była karana za swoje niepowodzenia. W efekcie zrodził się w niej niezwykle silny i destruktywny samokrytycyzm, zasilany strachem ale też ambicją. Nie widzę by te cechy panowały powszechnie w Equestrii, co najlepiej tłumaczy jej ustrój. W porównaniu z nią nawet niektóre zachowania Twilight wydają się dziecinne, jak np. zakradanie się do komnaty Obsidian pod zaklęciem niewidzialności. Oj, był to zabawny fragment, Jerzy Kontent, ale był w jakimś sensie niepoważny. Obsidian to postać na której miałem się koncentrować i tak też czyniłem. Ale miałem wrażenie, że jej życiowe doświadczenia są deprecjonowane, poleca się jej z nimi zerwać. Lubisz historię? Sądzisz, że pomoże ci się odnaleźć w nowym świecie? Olej to, poczytaj książkę Mane 6, tam jest wszystko. Tak można streścić rozmowę Joy (chyba córki Discorda i Fluttershy) z Obsidian. Jakże to przypomina te wszystkie poradniki w rodzaju jak zostać kimś tam w weekend itd. Myślałem, że padnę jak to przeczytałem. Owszem, to bardzo w duchu serialu, ale trochę mi się kłóciło z bardziej poważnym tonem opowieści. W fanfiku jest dużo nowych postaci. Autor umiejętnie rozwinął wizję znaną z serialu dodając wiele szczegółów i nawiązań. Uniknął przy tym umraczniania uniwersum na siłę. Wszystko naprawdę wygląda tak jak by to mogło być w MLP:FiM i czuć zgodność z jego duchem. Od strony formalnej nie mam wielu zastrzeżeń, może poza tym, że niekiedy dobór słów jest zbyt kolokwialny i nie zawsze ma to miejsce w dialogach. Psuje to nieco odbiór tekstu. Podsumowując czy Kruchość Obsydianu mi się spodobała? To nie jest tekst zły sam w sobie, ale to chyba nie jest mój gatunek. Okruchy życia same w sobie mnie nie pociągają, choć stanowią urozmaicenie jeśli się je doda do innych gatunków. Tutaj jednak prawie nie ma akcji, tajemnicy jest może i sporo, ale jej odkrywanie ginie w natłoku rutynowych czynności. Humor jest w porządku, ale tekst nie jest komedią i śmiałem się sporadycznie, jednak chyba wtedy kiedy autor zamierzał osiągnąć taki efekt. Czy jest to tekst zły? Nie sądzę. Czytałem wiele złych fanfików, wszak te się najłatwiej komentuje, a tutaj nie mogę zarzuć braków w logice (łącznie z ustrojem, który jest zgodny z duchem znanego z serialu), masy błędów, naciąganej psychologii postaci, fekaliów itd. Nie mogę nawet z czystym sumieniem powiedzieć, co bym wyciął, gdyż wiele z pozornie nieistotnych opisów nabiera znaczenia w kontekście Obsidian. Ograniczę się zatem do stwierdzenia, że to nie jest gatunek, za którym przepadam. Przez bogactwo wykreowanego świata jest on zapewne jednak dobry wśród tych o podobnej tematyce.
  21. Drogi czytelniku, ja też sobie zadaję jedno pytanie po lekturze Aleo He Polis. Jak ta cała rebelia była zorganizowana? Aleo He Polis uchodzi za jednego z klasyków polskiego fandomu MLP:FiM. Dlatego miałem wobec niego bardzo wysokie oczekiwania. Niestety niektóre nie zostały spełnione, chociaż w swoim czasie ten fanfik musiał być jednym z najlepszych. Dowodów na to jest dużo. Aleo He Polis przypomina mi tekst napisany w myśl książki Feliksa W. Kresa o tytule Galeria złamanych piór. Jedną z myśli w niej zawartych, było iż pisarz powinien wiedzieć o czym pisze. Zakładało to zbieranie i zapoznanie się z materiałami dotyczącymi tematyki poruszanej przez piszącego. Nie jestem ekspertem w historii starożytnej a im więcej wiem tym bardziej sobie uświadamiam ile jeszcze mogę się nauczyć. I Dolar napisał fanfika o kucykowym Bizancjum jakim miało być Kryształowe Królestwo. Można z niego czerpać wiedzę garściami! Co prawda dotyczy to głównie dziedziny militarnej, ale nawet wtedy szczegółowość opisów, uzbrojenia oddziałów, taktyk, formacji i tak dalej jest na poziomie godnym serii Historyczne Bitwy od Bellony. Aleo He Polis mógłby w licznych fragmentach zahaczać o tekst popularnonaukowy. A moim zdaniem mógłby wejść w skład wspomnianej serii jako Smarágdipolis 1453. I nawet ta data nie byłaby przypadkowa, gdyż w roku tym, jednak naszego obecnego kalendarza, upadło Bizancjum. Państwo to konało setki lat ale wywodząc swe początki od założenia miasta Rzym, było jedyną zachodnią(?) cywilizacją, które przetrwało grubo ponad tysiąc lat! Żeby poddać krytyce Aleo He Polis trzeba mieć wiedzę daleko wykraczającą poza to co oferują szkolne podręczniki. Być może trzeba być studentem historii albo lubić historię na tyle, by zostać samoukiem. Dlatego komentarz może składać się z takich uwag. Mam ten sam problem w tworzeniu mojego własnego fanfika. O ile jednak Persowie aż do czasów Seleucydów nie słynęli z ciężkiej kawalerii (którą przejęli i rozwinęli z królestw hellenistycznych), a opierali się raczej na konnych łucznikach (za panowania dynastii partyjskiej stosunek kawalerzystów-łuczników do kawalerzystów używających do walki kontosu był jak 10:1), tak dla Bizancjum kataphraktoi byli jedną z najważniejszych formacji. Byli to zawodowi żołnierze, służący wcześniej w innych formacjach konnych. I tu się pojawia problem? Czy w armiach kucyków lub ogólnie istot czworonożnych, może istnieć kawaleria w naszych rozumieniu tego słowa? W Euqestrii istniały rydwany, ale miały one bardziej charakter ceremonialny, chociaż dla jednorożca być może byłoby to jakieś wyjście. Zresztą rydwany były już przestarzałe za czasów Aleksandra Macedońskiego, chociaż używano ich jeszcze w wojnach diadochów. Poza kataphraktoi są jeszcze scutati, czyli tarczownicy/włócznicy słowem formacja znana od tysiącleci. Jest to jednak formacja piesza. Czym się zatem różniły te formacje? Obie używają włóczni, obie noszą ciężkie zbroje. Kataphraktoi są zatem bardziej obciążeni i w zasadzie nie jest jasne dlaczego nie pełnią funkcji czegoś w rodzaju triari z czasów Republiki Rzymskiej. Byliby zatem najlepiej wyćwiczoną formacją weteranów, którzy włączali się do walki gdy bitwa stawała się naprawdę zażarta. Z drugiej strony przychodzą mi na myśl sarissoforoi (prodromoi), gdyż tak nazywano w armiach macedońskiej i innych armiach hellenistycznych żołnierza uzbrojonego w krótszą lub dłuższą włócznię, zarówno piechura jak i konnego. Ogólnie, idea kucyków z przytwierdzonymi na sztywno włóczniami jakoś do mnie nie przemawia. W innym wypadku można by nazwać scutati clibanari, chociaż są rozbieżności czy nie było to po prostu inna nazwa kataphraktoi. I scutati i być może clibanari nosili krótsze lub dłuższe włócznie oraz mniejsze lub więcej tarcze i tak dalej. Tak właśnie mógłby wyglądać ten komentarz, tylko że książki z serii Historyczne Bitwy od Bellony mają jeszcze jedną cechę. Cechę, która czyni nazwę serii trochę bez sensu. Są one często streszczeniem kilkudziesięciu lat walk a na tytułową bitwę przeznaczają niekiedy kilkanaście stron. Owszem, są wyjątki jak np. Las Teuroburski 9 r. n.e. ale Kanny 216 p.n.e. czy Ipsos 301 p.n.e. to te niechlubne przykłady. Jednak dzięki temu czytelnik otrzymuje historyczny kontekst wydarzeń. I moim głównym zarzutem jest właśnie brak kontekstu zachodzących wypadków. Powoduje to, że przez ponad trzy rozdziały siedziałem przed monitorem i zadawałem sobie pytanie: Tak czy inaczej, cały czas miałem wrażenie, że rebelia rozwija się z jakąś szaloną prędkością a Sombra jest kimś, komu nawet Aleksander Wielki, Hannibal, Cezar nie mówiąc o zaliczonym w poczet bogów Oktawianie Auguście, nie są godni bić pokłonów. Wszystko jest tak perfekcyjnie zorganizowane, maszyny oblężnicze na miejscu, oficerów jest w bród, żywność jest dostarczana tak regularnie, że nie trzeba z początków mieć taborów. I wiecie co, nie wiem czy było gorsze to czy wyjaśnienie skąd się to wzięło. Wizja mega super tajnego spisku, rodem z...bo ja wiem, Protokołów Mędrców Syjonu? Czy może byli to Iluminaci? Sam nie wiem. Spisek, który był tworzony przez niejedno pokolenie i nikt nie zwrócił uwagi na jego turbo rozmiary jest chyba najsłabszą częścią tego fanfika, z którego się można uczyć o wojskowości bizantyjskiej. Skąd się wzięły inspiracje? Może z historii rosyjskich partii rewolucyjnych, finansowanych także przez... Rotszyldów? Nic innego mi nie przychodzi do głowy. Ale nawet wtedy tempo zaorania państwa jest niewiarygodnie szybkie. Już nawet nie będę pytał skąd Sombra miał kwalifikacje by dowodzić takimi masami. Aleksander też młodo zaczynał, ale on był synem króla i też z racji tego dopuszczono go do dowodzenia kawalerię macedońską podczas bitwy pod Heroneją. Ale jak już napisałem, Sombra zawstydza każdego wodza starożytności. Gdyby Sombra był generałem, zwycięzcą kampanii, który zwrócił żołnierzy przeciwko władcy mógłbym to zrozumieć. Tak przecież doszedł do władzy Septymiusz Sewer a nawet Julian (wtedy jeszcze nie) Apostata. Albo gdyby Sombra był dowódcą jakiegoś odpowiednika Pretorian, który wpierw wchodzi w spisek z kimś i wynosi go na tron (jak podobno było to z Klaudiuszem po zabiciu Kaliguli, którego przestraszonego znaleziono w skrzyni) a potem by go również zamordował? Też bym uwierzył? Tak się zdarzało. Tak było, jak mawia mój kolega Neij! No i pamiętajmy, że mamy do czynienia z podbojem kraju, który był silny, a nie zniszczony wojną. Zresztą sama motywacja, w swej sile naiwna, nie daje mi spokoju. Jak Sombra dowodził masami cywili? Czy używał magii znanej z serialu? Ma to olbrzymie znacznie, bo jeśli była to magia, to takie wypadki mają jakieś uzasadnienie. Ale jeśli był to tylko efekt propagandy, tak wielkiej, że aż zignorowanej przez władze, to nie, to jest po prostu słabe. Weźmy przykład: Jeśli Sombra używał magii, to dlaczego nie mógł użyć jej na nomadach? A na armii? No bo ja nie wierzę, że cywile rzucają się na wojsko z pianą na pyskach dlatego, że ktoś im przez 50 lat truł, jaki to bazyleus jest zły. Takie procesy trwają niekiedy 50 lat, ale są sprzężone z nieefektywnością władzy i zubożeniem ludności, czego tutaj nie było. A może, podążamy za myślą, że rewolucje wybuchają kiedy sytuacja się poprawia ale nie dostatecznie szybko? Ale to już konkluzja z czasów po Rewolucji Francuskiej. W ogóle nie zdziwiłbym się, gdyby Sombra sam rozpuścił plotki o półwiecznej mega konspiracji. I przejdźmy do Sombry. Jest go tutaj bardzo mało. Bardziej przypomina symbol, niż wodza. A ja chcę narad, raportów, podejmowania na bieżąco trudnych decyzji. Tekstowi by to nie zaszkodziło, zwłaszcza, że jest on pisany jako relacja a nie jako przypowieść, która może sobie pozwolić na pewne nieścisłości. A jego armia? Jest duża, szybka i w ogóle, ale nie opisano jej równie dokładnie jak wojsk Bazyleusa. Wiemy tylko, że mają w (wulgarne słowo) wszystkiego. Słowem nie wyglądają jak tłuszcza tylko jacyś profesjonaliści, których nawet bez tłuszczy są tysiące. Dolarze, czy ty przewidziałeś zielone ludziki? Podsumowując, czy fanfik mi się podobał? Pod względem opisów bitew i wojsk bardzo. Pod względem całej reszty mam zastrzeżenia. Postacie są w porządku, mają przeszłość ale są tylko trybikiem historii. Akcja biegnie zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza na początku. Brakuje punktów odniesienia w geografii królestwa więc trudno ustalić zależności w niektórych manewrach wojsk. Wreszcie sama historia rebelii jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia. Przekombinowana jest totalnie i nazbyt opierająca się na teoriach spiskowych. Ten fanfik mi się spodoba kiedy Dolar napisze dodatkowe 150 stron o przygotowaniach do rebelii (choć to jest w sumie zamach stanu) i jak Sombra ją rozpoczynał. Bez tego fanfik ten ma dla mnie wartość historyczną i poznawczą, nie fabularną. Dolarze, dodaj 150 stron, których nie zamieściłeś!
  22. W odkrywaniu przeszłości fandomu sięgnąłem po kolejną fascynującą pozycję pod tytułem Dla TAtusia. Jest to fanfik krótki, krótki a zarazem na swój sposób interesujący, by nie powiedzieć, że szalenie interesujący. Ale ponieważ nie mogę napisać, tak po prostu dlaczego jest to fanfik, który powinniście przeczytać, to spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie: czym jest krytyka literacka i dlaczego jest ona tak ważna dla szanującego się pisarza. Widzisz, drogi czytelniku, każdy mój komentarz jest o innym fanfiku ale tak naprawdę każdy z nich jest trochę o mnie i zawierają w sobie cząstkę mnie. I tym razem nie może być inaczej, bo fanfik ten jest tak krótki, że nie ma tam w sumie wiele rzeczy do skomentowania. Ale do brzegu, jak mawiał kapitan Titanica. Jeśli piszecie fanfika i chcecie aby czymś się wyróżniał, nie tylko musicie się wysilić aby unikać sztampy i tym samym stworzyć jakość samą dla siebie. Warto też aby ktoś liczący się, podpowiedział innym dlaczego coś jest godne ich uwagi. Weźmy przykład z powieści Aleksandra Czernyszewskiego o tytule Co robić? która, choć nudna, dzięki ówczesnej krytyce literackiej stała się popularna wśród młodzieży w Imperium Rosyjskim w II połowie XIX wieku. Jednym z jej gorących zwolenników był Włodzimierz Lenin. Czy muszę wspominać co było później? Albo weźmy inny przykład. Mój fanfik, Trucizna w naszych żyłach, zyskał bardzo wiele dzięki przychylnym komentarzom Cahan. Teraz na mnie spoczywa obowiązek reklamowania czegoś co może być interesujące. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na ciekawą rzecz, rzecz rzucającą się w oczy jest przyznanie autora, że tekst nie posiada żadnych ambicji artystycznych, że jest on grafomanią, przepraszam, glafomanią. Ktoś napisał, że nurt w sztuce zwany kampem, jest nim tylko wtedy, gdy autor lub autorzy tekstu kultury nie uświadamiają sobie, że coś jest kampem, zresztą poczytajcie sobie Notatki o kampie niejakiej Susan Sontag. Grafomania, jeśli ktoś nieironicznie przyznaje, że coś nią jest, może nią jednak nie być ale z całą pewnością takie określenie czegoś, znosi wszelkie pretensje do bycia czymś wartościowym. A jednak ta odważna deklaracja podnosi symbolicznie jego wartość. Interesująca jest sama treść, która przywodzi na myśl selfinserty, które były kiedyś bardzo popularne w początkach fandomu. Jednak tym razem jest to jedna z dziecięcych fantazji, nie skażona fizycznym pożądaniem ciała ulubionego kucyka lub kucyków. Bohaterka, imieniem Dżesika, udaje się do świata fantazji, do miasteczka Ponyville... a nie, przepraszam, bo udaje się do Ponyvil. Nie jest ona jednak człowiekiem ale smokucem (twarz kucyka a ciało smoka). Dżesika znalazła tam przyjaciółki... a nie, przepraszam, znalazła tam pszyjaciółki i oddawała się tam niewinnym rozrywkom. Oczywiście, co to byłaby za fabuła? Jakieś tam okruchy życia? To za mało! Potrzeba trochę akcji! Dalej się robi naprawdę ciekawie! Gdy czyta się to bez kontekstu, to przychodzą na myśl różne świństwa, ale przecież wcześniej autor pozbawił swój tekst wszystkich kontekstów, pisząc: Zresztą, biorąc pod uwagę bezpośredniość i naiwność dziecięcego postrzegania świata faktycznie może być to fanfik o przemocy domowej, wszak opis jaskini smoka jest bardzo konkretny i niepokojący: A wspominałem już o fascynującym słowotwórstwie autora? Słowo o laserowaniu z oczu przypomniało mi mojego germanistę, który stwierdził, że dzieci mają fascynującą zdolność tworzenia słów na określenie rzeczy, które już posiadają swoje nazwy? Jak się nazywa człowiek naprawiający rzeczy? Naprawca! Mój ojciec zdał mi relację o dwóch dzieciach, które stworzyły dla siebie własny język i trzeba je było uczyć języka polskiego od podstaw! Jak zatem podsumować ten fanfik? Może na początek przestanę sobie robić jaja z szanownego czytelnika. Nie wiem jak wyglądają inne utwory autora, ale napisał ten fanfik zupełnie świadomie, robiąc sobie dowcip z okazji Prima Aprilis. I faktycznie, śmiałem się gdy czytałem tego, napisanego śmiesznie nieporadnym językiem, fanficzka. Nazwy angielskie napisane po polsku rozbawiły mnie. Tak miało być i tak się stało. Lecz co jeśli ten fanfik wcale nie jest taki śmieszny jak się może wydawać na pierwszy rzut oka? Widziałem przez kilka miesięcy wiele napisanych tylko trochę mniej nieporadnie utworów, które były całkiem na serio. Ubogie i pełne błędów słownictwo i brak jakiejkolwiek interpunkcji także nie są mi obce. Próby udoroślania na siłę oraz czynienia bohatera niemalże bogiem i sprawcą wszelkich dobrodziejstw dla kucyków także wydają się znajome. Dla mnie ten fanfik jest ostrzeżeniem. Dlatego moja konkluzja będzie następująca: autorze, jeśli masz wątpliwości czy napisałeś coś godnego publikacji, przeczytaj tego, napisanego dla jaj fanfika i porównaj ze swoim. Jeśli wydadzą się wam choć trochę podobne, to porzuć swój zamiar i lepiej popracuj dłużej nad swoim dziełem.
  23. Był taki czas, kiedy noce spę­dza­łem na słu­cha­niu strasz­nych kucy­ko­wych fan­fi­ków na You Tube. Zwłasz­cza jesień obfi­to­wała w takie sesje. Oczy­wi­ście były to fan­fiki w języku angiel­skim, bo pierw­sza próba wysłu­cha­nia pol­skiego tłu­ma­cze­nia fan­fika, Fabryka tęczy prze­ko­nała mnie, żebym pozo­stał przy angiel­skich ory­gi­na­łach. Tak wysłu­cha­łem kilku inte­re­su­ją­cych pozy­cji: , ,,Roc­ket to insa­nity” ,,Story of the blanks” czy, ,,Cream and Sugar” (któ­rego wysłu­cha­łem wio­sną i który w sumie nie jest hor­ro­rem ale i tak pole­cam) oraz, ,,Unmar­ked” (o nagra­niu tak fatal­nej jako­ści, że rozu­mia­łem piąte przez dzie­siąte, ale może ktoś wysłu­cha i powie mi czy było warto, zresztą zapy­taj­cie Dolara). Był pośród nich także utwór znany jako ,,Fore­ver Fait­ful”. Nie wyróż­niał się on z pozoru niczym i bazuje zapewne na jakiejś cre­epy­pa­ście, któ­rej nie znam. W każ­dym razie szybko o nim zapo­mnia­łem, wszak na hory­zon­cie mia­łem kilka kucy­ko­wych fanow­skich komik­sów z rosyj­skim dub­bin­giem. Minęło kilka lat i kiedy piszę te słowa biorę udział w kon­kur­sie komen­ta­tor­skim. Prze­ko­na­łem się, że w każ­dym z nas drze­mie kapi­tan Kirk lub Picard (lub Sisco lub Jane­way) i posta­no­wi­łem wziąć udział w wykop­kach, w któ­rych celuje Sun. Uda­łem się tam, gdzie odna­la­złem fan­fiki nie komen­to­wane od lat. Odna­la­złem tam, ,,Fore­ver Fait­ful” i posta­no­wi­łem dać mu szansę. Oj, był­bym nie­szczery, chcia­łem ten fan­fik zbesztać za nadmierną zwięzłość i zmarnowany pomysł, ale gdy skoń­czy­łem go czy­tać zrozu­mia­łem, że mam do czy­nie­nia z dzie­łem abso­lut­nego geniu­szu, z dzie­łem czło­wieka, który prze­wi­dział naj­waż­niej­sze punkty roz­woju fabuły serialu My Lit­tle Pony: Friend­ship is Magic! Dosłow­nie czy­ta­jąc to krót­kie dzieło, wie­dzia­łem, że autor, niczym Ste­fan Siara Sia­rzew­ski, wszystko obmy­ślił i wszystko prze­wi­dział! Na począ­tek fabuła. Twi­li­ght umiera, wszy­scy pła­czą, Pony­ville, ba wszyst­kie kucyki, wyglą­dają niczym wyjęte z pio­senki, ,,Paint it Black!”. Rain­bow Dash, nie­po­mna, że tak wła­ści­wie kon­cen­truje się głównie na sobie (nawet rodzice tak śred­nio ją obcho­dzą) i będzie pod­słu­chi­wać zebra­nia wła­snego fanc­lubu, krzy­czy brze­mienne słowa: Naj­wy­raź­niej nie wie­działa co się zda­rzy na końcu 9 sezonu, na końcu koń­ców! Ale to nie jest naj­waż­niej­sze, wszak posta­cie, które nie zacho­wują się jak posta­cie znane z uko­cha­nego przez nas serialu są dość nor­malne dla tego serialu. Pamię­ta­cie jak Cele­stia w odcinku, ,,Horse Play” nagle stra­ciła połowę swego IQ i uwie­rzyła Twi­li­ght, że jest świetną aktorką? Oto tego typu sytu­acja. Punkt dla ,,Fore­ver Fait­ful’’! Ale szybko oka­zuje się, że słowa Rain­bow Dash były brze­mienne w skut­kach! Twi­li­ght nie umarła tak do końca. W kra­inie śmierci zaczęła two­rzyć swoje wła­sne impe­rium i zapeł­niać je kucy­kami. W pierw­szej kolej­no­ści tymi, które były jej przy­ja­ciół­kami. Na naszych oczach Twi­li­ght staje się zła i zimna jak lód. Te słowa cudow­nie współ­grają z odcin­kiem ,,Horse Play”, „Les­son Zero” z fil­mem z 2017 r. wresz­cie z odcinka o par­ku­rze pytań. Twi­li­ght w osta­tecz­no­ści zapo­mni o wszystkim czego się nauczyła, jeśli uzna, że to przy­nie­sie korzyść ogó­łowi czy komuś innemu (choć i jej samej nie wyłą­cza­jąc). Kolejny punkt dla, ,,Fore­ver Fait­ful”, kolejny pokaz dale­ko­wzrocz­no­ści autora! Warto pod­kre­ślić stop­nio­wa­nie nara­sta­nia paniki u Cele­stii i Luny, bez­owocne próby zara­dze­nia kosz­ma­rowi. Jed­nak i tym razem autor fan­fika prze­wi­dział taki roz­wój charakteru tej postaci i jej zna­cze­nia dla fabuły serialu: Ktoś by pomy­ślał, że to błąd w tłu­ma­cze­niu, że frag­ment powinien brzmieć tak: Istotne jest to, że nawet w takiej chwili sio­stry dro­czą się ze sobą! Pamię­ta­cie odci­nek o Day­bre­aker? Jak Luna nie mówiła Cele­stii, jakie są jej potrzeby, czym mogła dopro­wa­dzić do kry­zysu w pań­stwie? Oto przy­kład dale­ko­wzrocz­no­ści autora i kolejny punkt dla, ,,Fore­ver Fait­ful”! A zresztą spójrz­cie na ten frag­ment… Autor prze­wi­dział nawet, że Luna nie da sobie sama rady w rzą­dze­niu pań­stwem! Zro­bił to na jakieś 6–7 lat przed tym jak Has­bro przy­znało, że jest to prawda! Czego jesz­cze potrze­bu­je­cie by uznać, że obcu­je­cie z dzie­łem geniu­szu?! Czy ten frag­ment o Rarity cze­goś nie przy­po­mina? Prze­cież to wypisz wyma­luj Rarity z odcinka w któ­rym traci grzywę albo cierpi z powodu kry­tyki po uka­za­niu się Dzien­nika Przy­jaźni! W tym kon­tek­ście nie prze­szka­dza nawet sprzecz­ność w listach Twi­li­ght: Naj­pierw chce jej dać wię­cej czasu na zna­le­zie­nie opie­kunki dla sio­stry, a potem uznaje, że Che­eri­lee się na taką nadaje! Ktoś by pomy­ślał, że autor fika ma pamięć zło­tej rybki, ale… nie wiem jaki ale napewno jest w tym jakiś głęb­szy sens. I wresz­cie ostatni dowód geniu­szu. Dla­czego w ogóle Twi­li­ght ma takie moce? Takie ni z gru­chy ni z pie­tru­chy? Autor prze­wi­dział ist­nie­nie cze­goś podob­nego do Otch­łani zna­nej z ostat­nich odcin­ków 7 sezonu! Ale to nie wszystko! Pier­wia­stek magii ma powo­do­wać, że Twi­li­ght nie jest tylko szep­czą­cym cie­niem jak inni zmarli. Jakim spo­so­bem? A zasta­na­wia­li­ście się jakim spo­so­bem Cadence została ali­kor­nem? A zasta­na­wia­li­ście się jakim spo­so­bem Twi­li­ght została ali­kor­nem? A zasta­na­wia­li­ście się dla­czego Cadence uro­dziła Ali­korna co się ni­gdy nie zda­rzyło w Equ­estrii? I jak w pią­tej gene­ra­cji wymy­ślono całą kra­inę ali­kor­nów, o któ­rej ni­gdy nie wspo­mniały Cele­stia i Luna i ni­gdy nie pró­bo­wały pro­sić tam o pomoc? A zasta­na­wia­li­ście się kie­dyś dla­czego w jed­nych odcin­kach Twi­li­ght orga­ni­zuje mega imprezy a w innych nie potrafi zor­ga­ni­zo­wać łabę­dziej gali? Albo dla­czego raz do Appa­lo­osy jedzie się przez całą noc a osiem sezo­nów póź­niej można tam doje­chać w kilka godzin? I gdzie się podziały te wszyst­kie bizony? Albo dla­czego Cele­stia, skoro włada słoń­cem a Luna księ­ży­cem, nie mogą zatrzy­mać utraty magii po trzech dniach, skoro mogą po pro­stu je zatrzy­mać? A jeśli nie mogły ich zatrzy­mać to po co w ogóle suge­ro­wano, że robią to codzien­nie i są bar­dzo ważne? Rozważ­cie zatem jedną kwe­stię poru­szaną w tym fan­fiku: Skoro Cele­stia nic nie wie­działa to czemu nagle Luna zaczyna podej­rze­wać, że ele­ment magii ma coś wspól­nego z nowymi mocami Twi­li­ght? Nie wia­domo dla­czego Twi­li­ght ma te moce. Ona ma te moce bo tak i już. This is not a love song, śpie­wał Ram­m­stein w pio­sence ,,Ame­rika" a ten komen­tarz nie jest by­naj­mniej pisany, przez więk­szą część, na serio. W tym fan­fiku widać jak na dłoni wszyst­kie pro­blemy serialu. Tylko serial two­rzył zespół liczący setki ludzi, nie­kiedy nie mają­cych poję­cia o posta­ciach i świe­cie w któ­rym dzieje się akcja. Pro­blemy nara­stały przez 9 sezo­nów, two­rząc w efek­cie świat w któ­rym wszystko może i zara­zem nie może być zali­czone do kanonu. Wszyst­kie pro­blemy wystę­po­wały w ,,Fore­ver Fait­ful” na długo przed zakoń­cze­niem MLP: FiM, ale wystę­pują one na 8 stro­nach A4 i były spi­sane przez jedną osobę. Zna­la­złem tego fan­fika na pierw­szej stro­nie forum MLPPol­ska. Na pierw­szej, gdzie można zna­leźć fan­fiki nie komen­to­wana od lat. I pew­nie nie zwró­cił­bym na niego uwagi, gdy­bym go nie znał. To jak głę­boko musia­łem, ,,kopać” w forum naj­le­piej poka­zuje z jak pośled­nim utwo­rem mamy do czy­nie­nia. Utwo­rem, cał­kiem słusz­nie zapo­mnianym przez histo­rię.
  24. Tym komentarzem kończę moją przygodę z fanfikami autora o pseudonimie siwulecdako. Autora moim zdaniem mającego nieraz niezłe choć czasem też gorsze pomysły, na ogół mającego jednak problemy z ich realizacją. Jego twórczość przeszła jedna zaskakującą ewolucję, gdyż po pierwszym fanfiku ,,Mroczne proroctwa’’, które chyba nigdy nie powinny się ukazać, napisał dużo lepsze ,,Pirytowe serca’’. Jakaż to była przepaść! Niestety był to też chyba szczyt możliwości autora, który stopniowo obniżał loty. ,,Przemysł farmaceutyczny’’ to fanfik, który cierpi na kilka poważnych problemów, będąc modelowym przykładem tekstu, który został opublikowany chyba zbyt wcześnie. W każdym razie sądzę, że to raczej dopracowany szkic i gdyby przepisać go jeszcze raz rozbudowując motywację kluczowych postaci, mógłby być jednym z najlepszych utworów siwulcadako. Zanim przejdę do krytyki, napiszę co mi się spodobało. Była to pewna znajomość tematu przez autora. Pewna ale bez pseudonaukowego bełkotu ale też bez przybliżenia czytelnikowi problemu, przed którym stawali twórcy broni biologicznej. Owszem, myślę teraz życzeniowo, ale podobny wstęp w warunkach Equestrii byłby ciekawy. Po drugie tekst jest napisany bez dłużyzn, a jeśli już to raczej stwierdzę, że jest tutaj zbyt wiele telegraficznych skrótów. Chociażby życie kucy podczas pandemii mogłoby być przedstawione bardziej szczegółowo. I… to wszystko. Fabuła się nie broni, gdyż napędzają ją działania postaci a motywacja tych jest doprawdy kuriozalna. I tak główny bohater, Bright, nienawidzi pegazów i jednorożców, tworzy więc wirusa by je wymordować ale jednocześnie by zarobić na ich leczeniu. Ponadto wirus oszczędza ziemskie kucyki, być może dlatego, że Bright jest jednym z nich. O ile przyczyny do nienawiści do jednorożców są przybliżone, tak do pegazów chyba już nie. Tych zdaje się nienawidzić nawet bardziej, bo morduje je nawet przed uwolnieniem swego wirusa. Zresztą Bright nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Nic też nie kocha. W ogóle jego nienawiść jest wręcz tak naiwna, tak nihilistyczna, tak przerysowana, że aż przesłania sobą błędy interpunkcyjne: Można wywnioskować, że jego rodzina zginęła bo Bright obchodził urodziny. Pewnie nie to autor ma na myśli, ale tak napisał i nic nie poprawił. W ogóle w Brighcie najgorsza nawet nie jest jego nihilistyczna motywacja, tylko to, jak łatwo może zmienić zdanie: Rozumiesz, szanowny czytelniku? Dawna przyjaciółka, która przyszła do niego w wymiernym celu, przeprasza go, co doprowadza do procesu totalnego rozklejenia się postaci. Może to nawet nie jest problemem (ale pewnie się mylę), ale fakt, że postać tak zacietrzewiona by mordować niewinnych w ilościach hurtowych, nawet nożem, nawet przed pandemią, postanawia zmienić swoje postępowanie. Brakuje mi tutaj czegoś. Brakuje mi iluś tam stron, które wyjaśniły by taką zmianę. Brakuje mi przygotowania, brakuje mi konfliktu wewnętrznego. Bo Bright nie ma konfliktu wewnętrznego, gdy go poznajemy. Nawet nie jestem pewien czy to, że wirus miał nie tykać jego rasy było spowodowane czymś więcej niż to, że sam był kucykiem ziemskim. Jak zresztą widać, także kucyki ziemskie mu mocno zaszkodziły. I nic? Nie zasłużyły na ,,nagrodę’’? Nic nam nie sugeruje, że Bright jest jakimś supremacjonistą, który chce wybić inne rasy przez ich szkodliwy wpływ albo eksploatację jego rasy. Nie mógł zatem przygotować leku tylko dla siebie a i to aby patrzeć jak świat umiera? Bo jak już napisałem, Bright jest nihilistą, nawet jego wygody nie są dla niego istotne: Ten bohater nie ma pozytywnych bodźców, nie ma pozytywnych celów. Dlatego jest on po prostu postacią bez sensu! Tak, bez sensu! Skoro nienawidzi przedstawicieli wszystkich ras to czemu nie robi wirusa mordującego ziemskie kucyki? Skoro nie chce zarobić to po co tworzy antidotum? Żeby ratować tych, których nienawidzi? Taka postać powinna zrobić antidotum dla samego siebie i całkowicie ignorować innych, ale nawet to nie jest pewne. Bo skoro nie byłoby już tych, których nienawidził, to powinien się w końcu zabić. Faktycznie, gdy zanika owa nienawiść de fakto popełnia coś takiego. Ale to nie Bright, którego z pewnym wysiłkiem uznałem za bezsensownie napisaną postać sprawił, że ,,Przemysł farmaceutyczny’’ zadał mi ból. Jest nim księżniczka Luna. Luna, co by dużo nie pisać, bredzi jak potłuczona! Wbrew pozorom, Luna nie zadała sobie tyle trudu by ratować siostrę, oj nie. Ona zadała sobie tyle trudu, by rozwalić państwo od środka! Tak! Luna przejęła władzę i zaczęła grozić, że jeśli ktoś inny po tę władzę sięgnie i spróbuje cokolwiek zrobić w czasie pandemii to mu przeszkodzi! Jak, skoro chwilę potem następuje fragment?: Rozumiesz drogi czytelniku? Luna nie ma siły stać, ale będzie przeszkadzać każdemu, kto by miał czelność próbować ratować sytuację! Pomimo zapewnień, że...: ...ja z całą mocą stwierdzam, że Luna zachowuje się jak skończona maniaczka! Czyż nikt jej nie powiedział, że kuce ziemskie nie chorują i ma jeszcze kim rządzić? Nie zamierza ich wykorzystywać do walki z pandemią? Przecież Luna bredzi! Dosłownie, 90% jej wypowiedzi to bredzenie! Nawet różne końcówki tego nie są w stanie zmienić! Ta zła: I ta ,,dobra’’: Oczywiście, nie muszę chyba wspominać, że żadna z księżniczek nie skojarzyła faktów, że akurat ten kuc, który miał lekarstwo na chorobę akurat w jej trakcie zaczął sobie budować fabrykę dla jego produkcji?! Najwyraźniej w Equestrii, mimo istnienia mikroskopów molekularnych, nie ma innych zakładów, które są w stanie produkować lekarstwa. Wszystko musi robić jedna firma, bo księżniczki nie mogą nakazać przekazania wiedzy potrzebnej do rozpoczęcia produkcji innym zakładom! Już pomijam fakt, jak Luna mogła dokonać zamachu stanu, znieść swoją władzę a potem wydawać rozkazy?! ‘’Przemysł farmaceutyczny’’ to nie jest po prostu zmarnowany pomysł. W obecnym stanie ten tekst nie można nazwać inaczej niż bełkotem. Bełkoczą od rzeczy księżniczki. Główny bohater nienawidzi wszystkich, ale chce zamordować tylko niektórych, ale nie chce ich zamordować, bo tworzy dla nich lek, który ma mu co prawda pozwolić zarobić, ale tak naprawdę pieniądze go nie interesują! A wisienką na torcie jest przyczyna jego przyznanie się do wywołania pandemii przed wszystkimi kucykami! Przecież tu się nic nie trzyma kupy! O tragicznej stronie gramatycznej, ortograficznej nie ma chyba co wspominać… albo co mi tam! Lecimy! Podsumowując, nie czytajcie! Szkoda waszego czasu i nieuchronnego uszkodzenia mózgu!
  25. ,,Pie Killer’’ autorstwa Niclasa to być może jeden z bardziej znaczących fanfików wczesnego fandomu. Dość powiedzieć, że nigdy nie widziałem tylu głosów na EPIC. Niewątpliwie w swoim czasie był to utwór dość ambitny, choć nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że całość trzyma się przysłowiowej kupy. ,,Pie Killer’’ to fanfik powstały jako kolejna wariacja na temat niesławnych ,,Babeczek’’. Wpływ tego utworu na fandom był nieproporcjonalnie duży, biorąc pod uwagę jego formę i treść. A jednak ilość opowiadań nawiązujących do niego jest zauważalna. Są to nie tylko fanfiki ale nawet fanowskie komiksy. Większość z nich jest na szczęście lepsza niż ,,Babczeki’’. Nie inaczej jest z ,,Pie Killer’’, który ponownie przypomina mi ,,Rocket to Insanity’’. Nie jest tak dlatego, że fabuła jest w jakikolwiek sposób podobna do tamtego komiksu, ale pewne jej elementy i świata są zbliżone. ,,Pie Killer’’ to utwór pod kilkoma względami ciekawy fanfik. Po pierwsze nie ma tutaj głównego bohatera a jest on, że tak stwierdzę, przechodni. Ma to wpływ na sam charakter opowieści. Początek zaczyna się jak opowiadanie noir, w którym samotny (duchowo) detektyw pragnie dopaść mordercę. Potem jednak jego rola nie tylko spada, ale wręcz zanika prawie całkowicie. Jego miejsce zastępują inne postacie jak Twilight Sparkle, Cloud Kicker, księżniczki Celestia i Luna itd. Każda z nich popycha rozwiązanie tajemnicy na miarę swoich możliwości. Detektyw zdolnościami logicznego rozumowania, Cloud Kicker (chyba) siłą a Twilight wiedzą magiczną. Jest to ciekawe rozwiązanie, zwłaszcza że ,,Pie Killer’’ nie jest zbyt długim utworem. Mimo to postacie mają wyraźne charaktery i ich przeszłość, a nawet przeszłość ich rodzin ma wpływ na poczynania tychże. Co prawda zastanawiam się dlaczego czasami postacie muszą dawać się ponieść swojemu charakterowi tak bardzo, że zaczyna to wyglądać równie niepoważnie co przygody Red Stripe. Oto przykład, gdy Cloud Kicker szuka zaginionego pegaza do czego potrzebuje świadków: Oczywiście Kicker można trochę zrozumieć: po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest żołnierzem i wie jak stosować przemoc, zagrożone jest życie jej przyjaciółki a grupka ogierów chce się popisać przed kolegami w niedojrzały sposób. Dodajmy do tego, że rodzina Kicker jest mocno osadzona w systemie politycznym Equestrii. Czy jest to komentarz społeczny? Wątpię. Czy ten fragment naprawdę był potrzebny? Co on pokazuje? Nic nie pokazuje bo następnie pojawia się ktoś lepiej poinformowany: Ten, oraz poniższy fragment mają chyba uczynić świat jeszcze bardziej mrocznym, noir albo szczeniackim a w każdym razie jest to przednia schiza: ,,Wulgaryzmy’’ typu ,,piórwa’’, zapiórwiście’’ pod koniec są tak częste, że w zestawieniu z wyżej przywołanymi (i tymi nie przywołanymi też) fragmentami, sprawiają, że tekst wygląda jak dzieło kogoś, kto dopiero teraz może sobie swobodnie kląć i robić rzeczy, które jak się uważa, mogą robić (bezkarnie?) osoby dorosłe. Fanfik moim zdaniem traci na takim hiperrealiźmie. Zanim przybliżę postać głównego złego, poruszę sprawę gatunkowego zaklasyfikowania. ,,Pie Killer’’ nie jest kryminałem noir, jest to occult detective czyli sprymityzowana wersja wspomnianego. Po fakcie wiedza potrzebna do rozwiązania sprawy jest wiedzą tajemną, do której czytelnik nie ma dostępu. Ma ją tylko autor. I autor niewątpliwie swobodnie porusza się pomiędzy sztuczkami magicznymi mordercy i innymi magicznymi arkanami. Czytelnik nie ma tak lekko. Czasami zalewała mnie taka ilość informacji, że po prostu wyłączałem myślenie, ciesząc się, że tekst jest napisany tak lekkim językiem, bo słowo daję, że gdyby nie był, to ocena nie byłaby pozytywna. Nie pomaga również fakt, że choć fanfik napisano z perspektywy trzeciej osoby, to otrzymywane informacje nieustannie podważane przez wszechwiedzącego (?) narratora. Nie wiemy bowiem czy bohaterowie naprawdę widzą lub słyszą to co widzą lub słyszą. W każdym razie ja często miałem wątpliwości, gdzie się kończyła jawa a zaczynał sen/magiczna iluzja. I to co opisałem powyżej, dobrze oddaje postać mordercy. Mordercy, który nie tylko bawi się zdrowiem psychicznym swoich ofiar ale wręcz sam jest ofiarą wypadków i to w znacznie bardziej złożony sposób niż się może początkowo wydawać. Powiedzmy, że tak jak fabuła skupia się na różnych bohaterach go ścigających tak też ścigany przez nich morderca jest za każdym razem inny. Tylko zanim nazwę to geniuszem, a tekst nosi chyba nieco jego śladów, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że być może sam autor nieco improwizował. Mogę napisać, że całość ujęta przeze mnie w ten sposób jest bardziej poukładana, niż tekst zdaje się być w rzeczywistości. Czy polecam ,,Pie Killer’’? Nie mogę zaprzeczyć, że autor dysponował już wtedy niemałym doświadczeniem pisarskim i miał wyrobiony warsztat, który jednak zalatuje jeszcze zagrywkami godnymi nastolatka, który nie wie jak zaimponować rówieśnikom więc nawija o seksie i rzuca przekleństwami. W czasie kiedy on się ukazał miał prawo uchodzić za dobry, gdyż pod wieloma względami prezentuje się wprost rewelacyjnie w porównaniu z wieloma fanfikami epoki fandomu łupanego. Autor nie tylko ma pomysł i chęć, ma także możliwości by go zrealizować. Niestety chyba czasem aż nadto daje się ponosić inwencji. Jednym słowem brakuje mu chyba dyscypliny. Natomiast po dziesięciu latach jest on nadal przyzwoity, chociaż wydaje mi się, że istnieje bardziej jako kolejna wariacja na temat ,,Babeczek’’ niż samodzielnie dzieło.
×
×
  • Utwórz nowe...