Skocz do zawartości

Dolar84

Administrator Wspierający
  • Zawartość

    3975
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    110

Wszystko napisane przez Dolar84

  1. Udało się. Po wielkich molestacjach, niesamowitej ilości klątw, litaniach narzekań i tym podobnych rzeczy dokonałem wielkiego dzieła. Muszę przyznać, że jest to najtrudniejszy tekst z jakim miałem dotychczas do czynienia i szczerze mówiąc nie wiem cóż w nim takiego jest. Może słownictwo, które miejscami było dosyć... techniczne i sprawiało problem? Po prostu nie wiem. Wiem natomiast jedno - warto było odłożyć na bok inne projekty, żeby przetłumaczyć to opowiadanie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że znajduje się w moim osobistym Top 5, a jeżeli licząc czyste Slice of Life to ma medal koloru złotego. Panie i Panowie, z dumą i radością przedstawiam tłumaczenie opowiadania: Minuette's Lesson Naturalnie jak zwykle podaję również odnośnik do oryginału. Można znaleźć go tutaj. Mam nadzieję, że lektura będzie dla Was taką samą przyjemnością jak dla mnie i jak zwykle, liczę na komentarze i konstruktywną krytykę.
  2. Przeniesiony do archiwum na prośbę autora.
  3. Miskof nagrał coś z moich wytworów.... O ................[Tu wstaw dowolne wyrażające dziką radość inwektywy]. Teraz to ego poszło w górę i mogę się oficjalnie puszyć . DZIĘKI!!!!
  4. Przeczytane. Potencjał ogromny, historia wymyślona świetnie a opicy to poezja w postaci prozy. Jedyną rzeczą na jaką (tradycyjnie) leję beczkę jadu to słowo, a raczej jego odmiana czyli - "alicornica" Jak na razie 9/10 i czekam na zdecydowanie większą dawkę tego tekstu.
  5. Ze względu na poważną brutalność sceny w rozdziale drugim, opowiadanie zostaje przeniesione do działu MLN. Zalecam zapoznanie się z regulaminem dodawania opowiadań.
  6. Opowiadanie wędruje do MLN. Otrzymujesz warna za umieszczenie opowiadanie za sceną gore w dziale ogólnym.
  7. Dolar84

    Lista fanfików

    Konieczna - nie. Przydatna - owszem. Tak na wszelki wypadek, żeby była zachowana całkowita jasność i przejrzystość.
  8. Dolar84

    Lista fanfików

    Pomyłka poprawiona. Przepraszamy za usterki.
  9. Dolar84

    Lista fanfików

    Zapraszam do zapoznania sie z nową, ulepszoną wersją Listy Fanfików. Odpowiedni link i informacje znajdują się w pierwszym poście.
  10. Tak jakoś wyszło, że kolejne krótkie opowiadanie z bezkręgowcem znalazło się na moim radarze translatorskim. Jako, że jest bardzo krótkie, to postanowiłem w wolnej chwili je przełożyć. Zapraszam Was na przerażającą historię o wiele mówiącym tytule: Pinkie Pie and the Fly Jest to kolejne opowiadanie autora znanego jako Alpha Scorpi. Jeżeli ktoś ma chęć zapoznać się z oryginałem, to może znaleźć go tutaj. Życzę miłej lektury i zachęcam do komentowania i konstruktywnej krytyki.
  11. Przewiduje przyszłość. Przewiduje przyszłość... no to fajnie. Kilka rzeczy stało się jasnych. Skoro tak, to należy przeciwdziałać. Cofnąłem się na swój skraj areny. Zamaskowałem rozłożone składniki, na różne sposoby, niektóre tak "skomplikowane" jak przysypanie ich piaskiem. Miałem chwilę czasu, gdy kończył moich żołnierzy. Efekt ich działań był zaiste żałosny. Mój pech, że ocaleli tacy, którzy mogli się nawzajem wykończyć. Wyjąłem z kieszeni lorgon pozwalający widzieć przez mrok i założyłem go na nos, po czym mruknąłem: - Nox minor. Otoczony niewielką sferą ciemności zacząłem szykować się do kolejnego uderzenia, kiedy zobaczyłem lecące bańki. Odpowiedni czar powiedział mi o nich wszystko, co musiałem wiedzieć. Magia międzywymiarowa. Zaiste męcząca rzecz. Podziwiałem niespożyte siły Edwina i umiejętności konieczne do posługiwania się tego rodzaju magią. Sam nie byłem w niej biegły, ale od czego odpowiednie wyposażenie? Już wcześniej odpowiednio podzieliłem przedmioty na te, które przetrwały antymagię i na nieużyteczny złom. Tego drugiego było nieco więcej, ale jeszcze trochę atutów mi zostało. Na przykład stosowne niebieskie pudełeczko w kształcie budki telefonicznej. - Penitus magna To dosyć męczące zaklęcie, ale opłacalne. Na wszeli wypadek otwarłem je i rzuciłem okiem do środka. - Hmm, it's bigger on the inside - mruknąłem, lekko chichocząc Wiedziałem już do jakiego wymiaru należą bańki. Kilka zdążyło już eksplodować, byłem więc świadom tego co potrafią. Należało się ich pozbyć. Stosownie zmieniwszy jego właściwości wprawiłem je w nieco chaotyczny lot i wysłałem poza chmurę ciemności. Nastrojone było tak, żeby przyciągną i wciągnąć w siebie wszystkie lecące maszynki do mielenia rzeczywistości. I udało się. Zajęło chwilę, ale się udało. Natychmiast pchnąłem je w barierę antymagiczną otaczającą arenę. Mocny rozbłysk, i potencjalne zagrożenie zostało wyeliminowane. Po co miałbym sam się męczyć, skoro organizatorzy byli łaskawi ułatwić mi zadanie? Rysował kolejne znaki. Niedobrze. Bardzo niedobrze. No ale nie należało narzekać, tylko działać: - Nox minima multitudo et sonus reddo. Po tym zaklęciu pojawiło się kilkanaście plam ciemności, które zaczęły rozłazić się po arenie, wydając dokładnie takie dźwieki jak ta oryginalna. Niektóre "biegły", inne przesuwały się kawałek, stawały w miejscu i ruszały dalej, a część kręciła sie w mojej okolicy. Naturalnie sam również nie pozostałem w bezruchu. Przyzwałem kilknaście z mniejszych przedmiotów i umieściłem je w wcześniej przygotowanych zaczepach na swoim okryciu. Teraz trzeba było kontratakować. Wcześniej umieściłem w jednej z ciemności-zmyłek sporą sakiwkę. Mieściła w sobie igły, szpilki i ostre gwoździe. Nie były duże, ale ich ilość oraz stopień naostrzenia z naddatkiem wyrównywały ten niedobór. Nadszedł czas na ich uruchomienie, przed zadaniem właściwego ciosu. - Ferrus Ventus! Zaiste był to żelazny wiatr. Z kuli wyleciało kilkaset ostrych metalowych przedmiotów lecąc prosto w mojego przeciwnika z zatrważającą szybkością. Żeby było śmieszniej same przedmioty były absolutnie pozbawione magii. Przy tej prędkości nawet jej usunięcie gwarantowało im kilkanaście do kilkudziesięciu metrów lotu. A że "przypadkiem" rozwinęły się dosyć szeroko, to zwykłe odsunięcie sie o kilka kroków nie zapewniało bezpieczeństwa. Naturalnie nie miałem zamiaru ryzykować i postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze lekko popchnąć Edwina w stronę lecącego żelastwa, a po drugie odrzucić go od jego wyrysowanych znaków. Przynajmniej tych na ziemi. Nadszedł czas na użycie mini portalu. Łyknąłem kolejną miksturę regenreującą i pod osłoną ciemności podniosłem solidny metalowy drąg i zacząłem go rozpędzać. Mocno rozpędzać. Następnie wystrzeliłem go prosto w siebie. Nie. Nie zamierzałem popełnić samobójstwa. W mojej dłoni małe lusterko zrobione z diamentu. W momencie gdy uderzenie było tuż tuż cichutko wyszeptałem zaklęcie: - Stilus ante portas! Lusterko rozbłysło i drąg zniknął w w przejściu. Fakt, to kosztowna magia, ale moje słowa były tylko aktywatorem - cały koszt pokrywał przedmiot. A gdzie podział się kawał rozpędzonego metalu? No cóż... Druga "brama" pojawiła się tuż za plecami Edwina. Nawet jeżeli go nie przetrąci ostatecznie, to na pewno wyśle w szybką i niekoniecznie dobrowolną podróż... wprost na spotkanie "żelaznego wiatru"...
  12. Wkurzyłem go. To było widać po ilości tałatajstwa, jaką we mnie rzucił. Poza tym uruchomiło się jakieś tałatajstwo umocowane do mojej zbroi. Błyskawiczny skan ujawnił straszliwe niebezpieczeństwo tej malutkiej drzazgi. Skoro jednak miała cofać moje zaklęcia do mnie, to nie zostało mi wiele wyboru. I czasu. Należało zadbać o jego prawidłowe wykorzystanie i choćby minimalne powiększenie jego zapasu - Tempus lentus magna! W moim bezpośrednim otoczeniu czas zwolnił. Nie tak mocno jak powinien, ponieważ sporą część energii wchłonęła ta przeklęta metalowa drzazga. Dało mi to jednak kilka chwil na wykonaniu pewnych niezbędnych do przeżycia czynności. Po pierwsze wyłączyłem oba pierścienie - po co mam dodawać jej więcej energii? Następnie przyszedł czas na powiększenie dostępnego zaopatrzenia. Z mojego plecka wydobył się strumień dużych i małych przedmiotów i sakiewek. Edwin skutecznie przeczyścił Arenę, należało więc sięgnąć po zapasy. Miotałem się jak szalony wypychając i wykopując kolejnych kilkanaście kul poza obręb spowolnionego czasu. Na wszelki wypadek kilka z nich zatrzymałem przy sobie. Różnego typu udogodnienia zaścielały piasek za mną i pod moimi nogami. Na szczęściu proste czary telekinetyczne nie dawały tej drzazdze dostatecznie dużych ilości energii. A że korzystałem z nich bardzo krótko, większość moich niespodzianek upadała na ziemię, zamiast odbijać się ode mnie. Gdybym nie przeskanował wcześniej tego czaru już byłbym trupem - przyzwanie meteorytu czy gradobicia to poważne wydatkie energii magicznej i wystarczyłyby do opowiedniego naładowania tej przeklętej wybuchowej niepodzianki. Skoro nie można było zastosować potężnej magii, należało się uciec do czegoś prymitynego i subtelnego niczym punktowy cios młota między oczy. Na szczęście moje czary skanujące są całkiem niezłe i choć mogłem nie rozumieć wszystkiego co Edwin wymyślał, to moja niespodzianka miała dosyć informacji, żeby mu solidnie dokopać. Choć może nie tak jak się spodziewał. Uderzyłem w zgrubienie napierśnika, które otwarło się, ukazując cudnej piękności bursztyn, z wnętrza którego przebijało światło o barwie najgłębszej purpury. To była moja karta atutowa, mój rozpaczliwiec. Mogłem go użyć tylko raz, do jednego potężnego uderzenia - długotrwały proces ładowania praktycznie uniemożliwał ponowne uruchomienie w czasie jednego pojedynku. Dotknąłem go przekazując dane o magii mojej i mojego przeciwnika. Nie łudziłem się, że wszystkie moje wytwory przetrwają jego uruchomienie, ale czasem trzeba coś poświęcić. Kiedy przesył został zakończony złapałem w dłonie kolejne składniki, a z plecak wywołałem kilka pancernych płyt. Musiałem użyć więcej energii, żeby wysłać je poza obszar spowolnionego czasu i ustawić na drodze nadciągajacej chmury śmierci. Zanim zdołały do mnie wrócić i zmienić mnie w naleśnik aktywowałem bursztyn, jednocześnie wykrzykując zaklęcie: - Maleficium adnihilo! To było potężne. W jednej chwili z bursztynu wydostała się gigantyczna fala antymagii, niszcząca całą aktywną magię na swojej drodze. Utratę mojej tarczy odczułem niczym fizyczny cios. Mój plecak także trafił szlag, bo jeżeli unieruchomiłbym jego magię, to ciężar zgromadzonych w nim przedmiotów przebiłby dno areny. Teraz był tylko kawałkiem płótna zawieszonym na moich plecach. Drzazga Edwina odpadła od mojej zbroi, zmieniona w skrawek bezużytecznego metalu, to samo stało się z moim zaklęciem spowolnienia czasu. Fala szła dalej sięgając do wysokości dwudziestu metrów. Ach! Słowa nie są w stanie dobrze opisać tego co wydarzyło się w ułamku sekund. Wszystko co przeciwnik we mnie wysłał, cała napędzająca magia została zniszczona. Część rzeczy opadła bezużytecznie na ziemię, inne zostały zmiecione, lub z łomotem biły w pancerne płyty ustawione na ich drodze. A fala suneła dalej. Diamentowa chmura straciła swą twardość i zmieniła się w zwykły, delikatnie sunący obłok. A fala sunęła dalej. Ogniste koty Edwina skręciły się pZnikno jej dotknięciem, a syk wody uwalnianej z obłoku dokończył dzieła zniszczenia. Zniknęły. A fala suneła dalej. Dotarła do mojego przeciwnika, niszcząc jego czar i definitywnie zamykając mu dostęp do tego "falujacego powietrza" czy też "Opuszczonego Domu". Do tego było mi potrzebne wplecenie w bursztyn uzyskanych danych o jego magii. Poświęcając dobrze ponad połowę własnych świeżo wywołanych przedmiotów mogłem tak ją ukierunkować, żeby zniszczyła także to, co nie było w danej chwili aktywne. Poświęciłem dostęp do większości własnych wynalazków i musiałem ujawnić mój atut, ale dzięki temu przetrwałem, jego wściekły atak. Naturalnie mag tej klasy co Edwin mógł ponownie sięgnąć do swojego "kieszonkowego wrzechświata". Haczyk tkwił w tym, że musiałby poświęcić na to taką ilość energii życiowej, iż natychmiast padłby na ziemie. Nieprzytomny i wyłączony z gry na co najmniej kilka godzin. Niestety ograniczenie dotyczyło także mnie. Sprawdzałem to wielokrotnie tworząc kombinacje czarów i mikstur, mających udopornić mnie na ten efekt - bezskutecznie. Czar był mocny, potężny i długotrwały. Warto było wydać na ten bursztyn równowartość rocznych przychodów hrabstwa. Fala doszła do skraju areny, skoncentrowała się w maleńkich rozmiarów kulkę i wystrzeliła w niebo. Wiedziałem, że nie przestanie lecieć, aż w coś nie trafi. Już kilka tego typu... zasobników znajdowało się na Księżycu - skądś się brały nowe kratery, prawda? Tymczasem ja wiedząc dokładnie co się stanie, byłem gotowy do dalszego działania. Na wszelki wypadek polałem drzazgę kwasem - nie chciałem jej widzieć już nigdy więcej, jednocześnie reaktywując pierścień regeneracji (ten od elektryczności przestał działać) i rzucając dwa zaklęcia. - Scutum glaciae tempestas! - Legiones nascens! Pierwsze zaklęcie otoczyło mnie tarczą lodowej burzy. Nazwa o wiele bardziej imponująca od efektu. Ot fala wyjatkowo mroźnego powietrze, co kilka sekund bijąca lodowymi kolcami w mojego przeciwnika. Niezbyt mocnymi ale upierdliwymi ponad wszelkie pojęcie. Drugi czar spowodował, że z rozrzuconych kul powstali żołnierze. Tu spotkał mnie gorzki zawód - spodziewałem się, że falę przetrwa więcej niż sześciu. Po to wszak wplotłem do bursztynu dane o swojej magii. Na szczęście dla mnie każdy był stworzony z innego rodzaju materiału. Ogień, Kamień, Drewno, Stal, Woda, Kwas. Każdy z nich posiadał w sobie cząstkę tejże antymagicznej fali. Naturalnie odpowiednio mocne zaklęcia mogły ich zniszczyć, tak samo jak dobrze dobrana broń. Jeszcze nie udało mi się stworzyć naprawdę niepokonanego żołnierza, choć nie ustaję w wysiłkach. Mieli tylko jeden cel - pokonać przeciwnika tego, który ich uwolnił z kuli. Mój gest skierował ich prosto na Edwina. Teraz ruszyli na niego i wiedziałem, że nie spoczną, zanim go nie dopadną, chyba że zostaną wcześniej zniszczeni. Sam zamknąłem bursztyn z powrotem w uwypukleniu zbroi i też ruszyłem w stronę mojego przeciwnika. Zakrwawiony od ciosów tych pocisków, które przebiły się lub minęły płyty, ale nadal gotów do walki.
  13. Wychodzi więc na to, że najpierw przeczytałem dopełnienie... No nic, to obliguje do zapoznania się z Łowcą Dusz. Zacznę od minusów: - trochę literówek - uparte pisanie "nie ma" jako "niema" Koniec łajania. Co prawda samego meritum nie znam, ale to co przeczytałem wzbudziło moją ciekawość. Napisane jest dobrze i z pomysłem. Również forma nie pozostawia żadnych zastrzeżeń. Osobiście kojarzyło mi się z książkę "KrFotok", choć tam forma była nieco inna, jednak poruszone tematy wpłynęły na odbiór. Są brutalne sceny, ale nic przekraczającego granicę, a różnice między bohaterami podkreślone są tak dobrze, że nie musimy znać ich imion, żeby wykreować sobie w myślach obrazy poszczeczególnych ofiar głównego bohatera-reportera. Zaiste doskonałe - takich więcej.
  14. Dolar84

    Fanficki

    Ze swojej strony dodaję jeden z najlepszych fanfików, jakie mam/miałem zaszczyt czytać - Background Pony. Opowieść jest ciężka, ryje mózg aż miło, a do jej poznania i docenienia potrzebna jest wyśmienita znajomość języka angielskiego. Choćby żeby to czytać, warto się tegoż dialektu nauczyć.
  15. Proszę o udostępnienie opowiadania. Musiało się coś przestawić w gdocs, ponieważ na chwilę obecną dostęp jest zabroniony.
  16. Na pewno mnie nie ustrzelisz, bo wtedy nie będzie kontynuacji . Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem to będzie gotowe do niedzieli.
  17. Akurat jeżeli chodzi o dialogi, to tam powtórzenia mogą co jakiś czas występować. Wszak to zapis rozmowy, czyli mowy potocznej. Siłą rzeczy podczas mówienia może się zdarzyć wielokrotne użycie tego samego słowa - choćby nieświadome. Naturalnie można nad tym panować, ale nie jest to sprawa najłatwiejsza, tym bardziej, że zwykle tego nie zauważamy. Jasne - nie powinno się przesadzać i ładować powtórzenia za powtórzeniem, ale jeżeli pojawi się w rozmowie od czasu do czasu, to niebo nikomu na głowę spaść nie powinno.
  18. Udało się. Kopułę trafił szlag, ale mój przeciwnik nie sprawiał wrażenia ogłuszonego. Coś musiało pójść nie tak z kamertonem. Nieważne, Zobaczyłem, że leczy rany, które otrzymał i uznałem to za niegłupi pomysł. Moje iluzje trafił szlag, kiedy nastąpiła eksplozja, więc nie mogłem liczyć na rozproszenie Edwina. Szybko łyknąłem dwie mikstury leczące i jedną wzmacniającą energię magiczną - sporo mi jej ubyło, a nie da się cały czas liczyć na przedmioty. Pomimo tego uruchomiłem również dwa z moich pierścieni. Pierwszy miał pewne właściwości regenerujące, zaś drugi sprawił, że po moim pancerzu zaczęły przebiegać delikatne wyładowania. Już raz mnie podszedł, więc na wszelki wypadek postanowiłem zastawić kolejną pułapkę. Teraz jeżeli się zbytnio zbliży, lub mnie dotknie, poczuje się niczym w uścisku węgorza elektrycznego. Mój adwersarz uśmiechnął się, tupnął nogą i nagle na arenie wyrósło pełno roślinych różnych maści i rodzajów. Rozpoznałem kilka z nich - miały niezłe właściwości leczące i mogłyby się przydać, gdyby nie jeden drobiazg. Stworzył je Edwin, więc użycie któregokolwiek z nich byłoby wysoce skomplikowaną formą samobójstwa. Kilka sekund rozważałem nową sytuację. Widoczność spadła, więc mógłby się teoretycznie do niego podkraść, jednak coś mi mówiło, że zagłębianie się w tą puszczę nie jest najlepszym pomysłem. Kto wie, jakie ptaszki, zwierzątka i inne rojące się w mchu plugastwo może mnie zaatakować. No i nie warto zapominać o potencjalnym bojowym użyciu pnączy, tudzież lian. Wychodziło na to, że należy pozbyć się roślinności i to raczej definitywnie. Narzucającym się rozwiązaniem była kula ognia, ale jakoś nie odpowiadało mi robienie kolejnego pożaru, w którym sam bym się znalazł. Chemia była pomocna, lecz defolianty działają zbyt długo, poza tym są słabe w niszczeniu traw. Westchnąłem i przywołałem z plecaka jeden ze swoich najpotężniejszych artefaktów. Cóż zrobić? Będę go musiał po pojedynku naładować. Przede mną stanął metrowej wysokości stożek. Z daleka wyglądał niczym pokryty szronem. Nie zakładałem, że Edwin nie widzi co robię - już okazał się pod tym względem zabójczo kompetentny. Przyłożyłem do niego ręce, nakazałem ignorować wszystko, co na arenie zostało, a było umiejscowione przeze mnie i wydałem polecenie. Pięciokrotnie. - Frigidus penetralis Unda magna! Ze stożka uderzyły fale skoncentrowanego zimna. Dokładnie pięć. Znałem ich zasięg i wiedziałem, że obejmą całą przestrzeń areny. A taka ilość gwarantowała, że zamrożą wszelkie roślinki od najwyższych liści, po najgłębsze korzenie. I to nie tak prymitywnie, żeby zamienić je w sople lodu. Nie, nie, nie. Wszystko co nie zdołało się osłonić, zamarzło od wewnątrz. Stojąc przy ścianie, wywołałem z plecaka trzy płyty z przeroczystego aluminium (oglądanie ludzkich seriali na coś się jednak przydaje), dzięki którym byłem osłoniety przed najgorszymi skutkami tego co miało się stać z wszelką roślinnością. Szybko uzupełniwszy zapasy składników (z których część obłożonych czarem niewidzialności, złożyłem na arenie, a niektóre z nich nie były takie małe) raz jeszcze sięgnąłem po kamerton, uderzyłem nim w ścianę, po czym cisnąłem w najbliższe drzewa. Wzmocnione magicznie drgania doprowadziły do jednoczesnej eksplozji wszystkich zamarznietych roślin, a Arena wypełniona została setkami latających na wszystkie strony większych i mniejszych drzazg. Byłem naprawdę zainteresowany, jak też poradzi z nimi sobie Edwin.
  19. Spokojnie obserwowałem jak ogień pokrywa cała kopułę. Coś było nie w porządku. Przeciwnik nie wybiegał, ale z pewnością miał dosyć czasu na założenie stosownej osłony. Chodziło raczej o to, że płomienie były mniej intensywne, niż należało się spodziewać. Jakby coś je... wchłaniało? Znając moje szczęście, jeszcze użyje tego przeciwko mnie... - pomyślałem i wzdrygnąłem się. Czułem się... obserwowany? Nie mógł mnie przecież zobaczyć, przez całą ta ziemię, prawda? Znowu byłem czegoś pewny i znowu się myliłem. Dowiedziałem się tego, kiedy wyczułem czar skanujący i ustaliłem jego źródło. Sześcian. Sześcian wbity w ścianę. Sześcian, o którym zupełnie zapomniałem. Błyskawicznie skupiłem myśli na staranniejszym ukryciu części niespodzianek. Przy gargantuicznej dozie szczęścia wykrycia uniknęło 5, no może 10%, ale nie mogłem być tego zupełnie pewny. Byłem za to pewny innej rzeczy. Z całą pewnością czekało mnie coś bardzo przykrego, więc natychmiast sięgnał po składniki jednego z moich silniejszych czarów defensywnych. Na pewno przeskanował moję tarczę i wiedział do czego jest zdolna, należało więc zabezpieczyć się dodatkowo. Nawet nie wiedziałem, jak dobre miałem przeczucie. Nagle wszelkie kule, których z takim trudem uniknąłem poderwały się i ruszyły prosto we mnie. Tylko we mnie, nie w moje iluzje. Albo jego czar skanujący był najwyższej klasy, albo dostroił je do mojej magii. Jakby nie było należało przeciwdziałać. I to szybko. Zawczasu wyjęte składniki mogły być jedynym, co uratuje mi życie. - Vaccum circulos! Aer scutum et Flamma recuso! W promieniu metra do mojej tarczy pojawiła się próźnia doskonała. Wyssane zostało wszystko, czy to piach, czy powietrze, a ja unosiłem się w niej swobodnie. Wcześniej nałożona tarcza dawała mi solidny zapas tlenu. Natomiast, żeby utrzymać rzeczoną próżnię na jej zewnętrzną część nałożyłem tarczę powietrzną z wplecionym odpychaniem płomieni. Znowu miałem szczęście, choć na początku przeklinałem własną głupotę, kiedy eksplozje zaczeły wydzielać jedynie gazy. Zmieniłem zdanie szybko. Dokładnie kiedy opar dotarł do płomieni... Poczułem, że latam. Dosłownie. Eksplozja i piekło ognia, które się rozpętało wystarczyłoby do zawstydzenia dorocznego konwentu smoków. Przez kilka chwilą miotało mną niby korkiem. Niby tarcza powinna była płomienie odpechnąć, ale chodziło raczej o kilka kul ognistych, a nie o taką pożogę. Tyle dobrego, że kiedy ją trafił szlag, wywołana próżnia powstrzymała resztę wybuchu. No... prawie całą. Kiedy nieco się uspokoiło odkryłem, że znajduję się niedaleko tego sześcianu, przez który Edwin mnie zobaczył. Przez unoszący sie pył ujrzałem kopułę ziemi. Stała tam, a jakże. Może nieco mniejsza, ale nadal funkcjonalna. Trzeba było podziękować odwdzieczyć się przeciwnikowi za to, że próbował mnie rozerwać. Może by tak z użyciem wrzątku? Albo prądu? Po krótkim namyśle zdecydowałem się na nieco inne rozwiązanie. Szybka lustracja terenu ujawniła, że z moich niespodzianek sporo zostało zniszczonych. Nie wszystkie, ale sporo. Na niebie znajdowało się tylko kilka wcześnie spreparowanych chmur - większość została rozegnana wybuchem. Dobra... siedzisz w kopule, zobaczymy więc jak zareagujesz na obrócenie Twojej taktyki przeciwko Tobie. Z bocznej kieszeni wyciągnąłem magicznie wzmocniony kamerton. Chwila koncentracji i dostosowałem go do magii Edwina nadal wykrywalnej w sześcianie. I jak nie pierd..... znaczy nie walnę nim w sześcian! Efekt w zamkniętej przestrzeni musiał być zaiste... głośny. Poza tym to całe gorąco dawało mi jeszcze jedną ciekawą opcję. Jak wiadomo ziemia i minerały pod wpływem takiej temperatury staje się dosyć krucha. Dlatego po uprzednim polaniu sześcianu fiolką kwasu i wzmocnieniu tarczy, zrzuciłem na kopułę jeszcze jedną diamentową chmurę. Efekt powinien przypominać potraktowanie ciasteczka młotem. Parowym.
  20. Do takiej sytuacji nie dojdzie. Mimo wszystko stosujemy się do zasady: "Znaj proporcję, Mocium Panie!"
  21. Ciemność opadła, a ja zobaczyłem górkę w miejscu, gdzie wcześniej stał mój przeciwnik. Teraz już wiedziałem, dlaczego nie słyszałem charczenia spowodowanego palenim kwasu. No nic. Trzeba było sprawdzić, ze jakim materiałem mamy tu do czynienia. - Secretum prodo! Ledwo zdążyłem wypowiedzieć i skierować czar, kiedy znowu zaczęło dziać się źle. Poczułem cios, który poważnie zagroziłby potencjalnemu założeniu własnej dynastii, gdyby nie fakt, że miałem tam przewidująco umieszczony stosowny fragment pancerza. Cios był jednak na tyle mocny, że odczułem go aż w kręgosłupie... Zacząłem w myślach miotać klątwy na mojego przeciwnika. Jak na razie punktuje mnie jak i gdzie chce - pora z tym skończyć. Jednocześnie starałem się nieco pohamować swój temperament - uświadomiłem sobie, że podbiegnięcie do kopuły celem okładania jej młotem, byłoby z mojej strony objawem czystego zidiocenia. Tym bardziej, że czar skanujący pokazał ciekawy skład schornienia Edwina. Przeważała ziemia i spore ilości minerałów. Kilka było nieprzydatnych dla moich celów, ale niektóre wręcz przeciwnie. Szczególnie te, które dobrze przewodziły ciepło... - Quarto Palae vocare! Cavare orbis acceleratio! Na komendę z mojego niezastąpionego plecaka wyskoczyły cztery odpowiednio zaklęte łopaty, które błyskawicznie zaczęły okopywać rzeczoną kopułę. Jeżeli pomyślał o osłonięciu się od dołu - na to też były sposoby, a jeżeli nie, to nie chciałbym zaraz znaleźć się w jego skórze. - Cupae exvolare! Tym razem w powietrzu pojawiły się trzy beczki, wypełnione doskonale pasującymi do sytuacji substancjami. Były zaiste ogromne, więc ich lewitacja była nieco męcząca. Jednak przewidując efekt... Kiedy znalazły się na wyznaczonych pozycjach, zostały otwarte a do świeżo wykopanej "fosy" i na całą kopułę wylane zostało kilkaset litrów nafty i innych wysoce łątwopałnych produktów. kiedy dolewitowałem do nich kilka sakiewk siarki i magnezji, to efekt końcowy powinien wyglądać niczym piekło pieca z muffinkami. A jeżeli Edwin nie zabezpieczył się od dołu, można było oczekiwać maga w sosie własnym. Jednak na tym nie poprzestałem. Mógł mnie co prawda wyczuć, na co wskazywałą niezwykła precyzja kamiennych słupków. ale widzieć nie powinien. Dlatego miotnąłem w niebo nieco więcej diamentowego pyłu, tym razem doprawionego odłamkami kruszonego szkła i pewną ilością piorunianu rtęci. Z pewnością domyśli się, że niebiosa mogą mu spaść na głowę, ale jeżeli spróbuje manipulować chmurami, to spotka go przykra niespodzianka. Na dodatek rzuciłem w różne miejsca areny kilkanaście, piaskowej barwy, lasek dynamitu z wyjątkowo krótkimi lontami. Ot tak na wszelki wypadek. Czas było również zadbać o ochronę własne przypalonej i "jasno oświeconej" skóry. Dlatego nie mieszkając wypowiedziałem dwa kolejne zaklęcia. - Scutum maximus! - Magicae abnego! Teraz otoczony potężną tarczą, w którą wplotłem odsyłanie magii innej niż moja do źródła mogłem poczuć się w minimalnym stopniu zabezpieczony. Co prawda naprawdę potężny czar przebiłby się przez nią, a odbicie wystarczy góra na kilka-kilkanaście ciosów, ale i tak powinno konkursowo zatruć życie mojego przeciwnikowi. Tym bardziej, że bardzo starałem się mówić naprawdę cicho, nie wiedząc ile może słyszeć ukryty w swoim kopcu. Rzuciłem zapalonego papierosa na kopiec i obserwowałem jak w niebo uderza potężny płomień. Przyszło mi do głowy, że mogłem nieco przesadzać, ale miałem dosyć ryzykowania. Jeżeli będę musiał, to użyję takiej ilości różnych umiejętności, żeby wysłać go w podróż z azymutem na Zanzibar czy inne Cloudsdale.
  22. Silnika nie przeceniłeś, ale nie doceniłeś mojego wysoce konserwatywnego podejścia do tematu. Poza tym z całym szacunkiem dla możliwości dodawania tagów, te wypisany przy tytule są zdecydowanie bardziej czytelne.
  23. Deca właśnie należy gromko za rzeczony pomysł chwalić - nie dość, że ułatwi to robotą Jury, to ludzie będą pisać poprawniej. Sam chętnie przyjrzę się rzeczonym zasadom i zastosuje w starciu z moim prywatnym interpunkcyjnym demonem...
  24. Osobiście musze stwierdzić, że nie odczułem klimatu, który autor chciał niewątpliwie zawrzeć w opowiadaniu. Uważam, że wyszło to nieco... sztucznie i (z braku lepszego określenia) płasko. Może sytuację zmieniłoby zamieszczenie nieco większej liczby sugestywnych opisów? Kto wie? Samo opowiadanie jest dobre, ale nie uznałbym go za przejmująco smutne. Jednak skoro to tylko próba, to z pewnością każde kolejne będzie zdecydowanie bardziej klimatyczne.
  25. Powiedziałbym, że tytuł dosyć adekwatny jeżeli chodzi o stronę techniczną prologu - zdecydowanie przydałaby się interwencja korektora. Pomijając jednak ten szczegół wydarzenia zapowiadają się ciekawi i możemy być tu świadkami naprawdę interesującej historii.
×
×
  • Utwórz nowe...