Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Posty napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. - Szukasz kogoś? - zapytał znajomy głos. Widle siedział na jednym z murków i wpatrywał się z uśmiechem w Al'Tharada. Prawdopodobnie. 

    -Jak tam spotkanie z Patrycjuszem? 

     

    Najemnicy byli na tyle zorganizowani, że mieli nawet swoje własne ramki. Wyjechali więc z Ankh Morpork jedną z bocznych bram i teraz przemierzali pola w poszukiwaniu odpowiedniej wioski i w końcu pojawiła się jedna na horyzoncie -niewielka, ale dobra na początek. Była otoczona drzewami, co stanowiło plus. Kilku wieśniaków przechadzało się z krowami. 

     

    Jak można się było spodziewać, Hana była zamkiem zafascynowana - najbardziej trójgłowym psem, którego nie omieszkała dotknąć i pogłaskać. Ten jednak nie wydawał się być tym specjalnie poirytowany i raczył nie odgryźć jej ręki.  

  2. - Pewnie tak - zgodziła się Hana. Niebawem stanęli przed siedzibą Gildii. Most nad fosą zawsze był otwarty, więc nie było problemu z wejściem. Do czasu. 

    - Ta pani jest członkiem Gildii? - zapytał goblin przy wejściu. 

     

    - W miastach zdarzają się pożary, powodzie i inne kataklizmy. Nie mogę zapobiec im wszystkim. I nie widzę sensu zapobieganiu, to jak walka z wiatrakami. Cała rzecz polega na tym, żeby eksplozje zdarzały się, bo wtedy nikogo to nie dziwi i nikt nie odważy się panikować. A jeśli spłonie jakaś część miasta, cóż... Odbuduje się ją. Nie powinniśmy przywiązywać się nazbyt do rzeczy materialnych, a ja nie muszę żyć w pałacu - odpowiedział Vetinari uprzejmie. 

  3. - Losowe zdarzenia istnieją, i cóż z tego? Tak jak pański eksplodujący troll. Ale nawet wypadki mają miejsce w pewnej normie zdarzeń. Mają swoje miejsce, bo wszystko powinno mieć swoje miejsce. I ma. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że mimo wszystkich kataklizmów to miasto wciąż stoi - odparł, rozkładając ręce. Wpatrywał się w szatę w ten sposób, że wewnątrz mackowatego coś zaczęło się łamać i pękać, choć fizycznie nie było takiej możliwości. Po raz pierwszy w życiu miał ochotę zacząć kogoś przepraszać. Co gorsza, nie wiedział za co. 

     

    - Hej, słyszałam. Spokojnie, nic nie zepsuję. Nie musisz się obawiać, nie będzie ze mną problemu. Umiem być dyskretna - dodała, nie tracąc dobrego humoru i wciąż poruszając się żywymi podskokami wokół Doxana. Hana zdawała się nie pasować do otoczenia Mroków. 

  4. - Zaprosiłem tu pana, ponieważ uznałem, że należy się panu parę dodatkowych informacji. Ankh Morpork to duże miasto. Nie jest miastem pięknym, sławnym, ani miastem z dobrą kanalizacją, ale funkcjonuje. I to jest w nim najważniejsze. Wiedza? Mam ogromny szacunek dla wiedzy. I nie śmiałbym jej ograniczać. Alchemików nikt nie ogranicza. To raczej zasady, które pozwalają istnieć tej gildii bez większego zagrożenia dla reszty miasta. Budynek często wylatuje w powietrze. Czy to źle? Nie. Nabierają doświadczenia. Dowiadują się, czego używać i jak, aby działało. Zdobywają zatem wiedzę. Co do kapłanów, religia także jest niezwykle ważna i dobrze mieć po swojej stronie społeczność wielce charyzmatyczną i wpływową. Rozumie pan? Miasto musi działać. Harmonia, oto czego potrzebuje. Nie zastanawia pana, dlaczego istnieją Gildie Skrytobójców, Złodziei, i Złoczyńców,  a nikt nie protestuje? - zapytał, wciąż uprzejmie się uśmiechając. Podczas wypowiedzi gościa słuchał z uwagą - wiedział, że to dezorientuje. 

     

    - To wystarczy. Świetnie! - odpowiedziała i z uśmiechem czekała na wyjście ze sklepu. Co innego sklepikarz - bez uśmiechu czekał na zapłatę wynoszącą dwadzieścia pięć dolarów. 

     

    Zbóje czekali w ustalonym miejscu.Jeden z nich dłubał sobie w zębach, inny ostrzył nóż, dwóch grało w kości, a jeszcze inny ćwiczył podejrzane spojrzenie. 

    - no, widzę, że mamy tu do czynienia z prawdziwą, czarną eminencją - odezwał się Ald. 

  5. - Zapytam, czy Lord nie jest zbyt zajęty - odparł sekretarz. Wszedł przez dwuskrzydłowe wrota do komnaty Patrycjusza i po chwili zaprosił do środka mackowatego, zostawiając ich dwóch samych.

    Patrycjusz siedział za biurkiem i wpatrywał się wprost w gościa. Jego broda oparta była o splecione palce dłoni. W środku było tylko jego biurko i tylko on sam.

    Vetinari ubrany był w czerń. Ale nie była to czerń taka, jaką nosili skrytobójcy albo członkowie Gildii Złoczyńców. To była zakurzona czerń. Czerń kogoś, kto śpi tylko po to, aby zmienić ubranie. Mężczyzna był chudy, wysoki i szpakowaty. Gdyby istniały drapieżne czaple, Vetinari idealnie wpasowywałby się w ich wizerunek. Wyglądał jak ktoś, kto wie o swoim rozmówcy wszystko od momentu, w którym go zobaczy. Zachowywał pełen spokój i uśmiechał się pogodnie. To było najgorsze.

     

    - Nie miał. Miał ze sobą tylko kilka gołębi. Po raz pierwszy widziałam, żeby tworzyły szyk bojowy. Potem już nigdy nie widziałam niczego podobnego - odparła.

    Faktycznie, na skrzyżowaniu dwóch ulic było kilka sklepów z odzieniem dla kobiet. Ubrania przewidywały wszelkie odcienie czerni, gorzej było z innymi kolorami. Po dłuższej chwili Hanie udało się jednak znaleźć coś, co jej pasowało. Była to ciemnoczerwona, prosta suknia - nic skomplikowanego, ale rzecz całkiem funkcjonalna.

    - I jak? Nie mam pojęcia jaka moda obowiązuje w Ankh.

  6. Koń był niezwykle wprost spokojny. Co było dodatkowym plusem, był też majestatyczny i wielki. Elf wsiadł na białego rumaka, którego siodło sugerowało, że jest on stałym wierzchowcem elfa - było pokryte srebrnymi ozdóbkami.

    - To jak? W drogę? - zapytał.

     

    - To nie do końca tak działa. Nie rozmawiam z nimi. Kiedy karzę, robią co chcę. Ale założyć się mogę, że myślą na linii - jeść - kopulować - przeżyć - narobić na przechodnia. Raz spotkałam takiego, co to chciał uratować jakiś tam swój kraj na 'S', nie pamiętam. Mówił bardzo wyraźnie, był trochę większy i miał chyba trochę kompleksów. Do dzisiaj nie wiem, jak wcisnął się w złotą zbroję - odpowiedziała.

    - Na skrzyżowaniu Pomrocznej i Ślepej - wyjęczał bandyta, trzymając się za brzuch.

     

    - W sprawie? - zapytał sekretarz. Iowert oddalił się nerwowo, jakby bał się że pobyt w pałacu Patrycjusza może negatywnie wpłynąć na jego reputację. Sam pałac w środku był bardzo skromny. Wisiało tu kilka portretów, stało kilka ławek, i... nic poza tym.

  7. Ten, który został uderzony, zwijał się z bólu na ziemi. Reszta stwierdziła widocznie, że denerwowanie dziwnego przybysza nie jest dobrym wyjściem, toteż szybko wzięli nogi za pas i zaczęli wiać. Pierwsze co rzuciło się w oczy Doxana po fakcie szybkiej ucieczki, były gzymsy budynków, które w całości były pokryte gołębiami. Owe gołębie wgapiały się w niego z naturalnym dla siebie, skrajnie durnym wyrazem dziobów.

    - I co z nim teraz zrobisz? - zapytała Hana.

     

    - To co powinien pan wiedzieć... Trzeba wyjątkowego umysłu, by rządzić miastem takim jak Ankh Morpork. I Lord Vetinari jest bardzo wyjątkowym człowiekiem, z bardzo wyjątkowym umysłem. Przede wszystkim, pomniejsi możnowładcy już dawno zrezygnowali z planów zamordowania go i postanowili walczyć między sobą. Lepiej nie grozić Lordowi Vetinariemu, bo to zazwyczaj źle się kończy. Na przykład utratą palca, którym się groziło - odpowiedział młodzian. - A zwracać się proszę z szacunkiem, to wszystko - dodał. I odprowadził go do głównego holu pałacu. tego, który był dostępny dla gości. Na ławkach było pusto, a przy ogromnym biurku siedział sekretarz i pisał coś, znudzony.

  8. - Dlaczego tak? - zapytała, chłonąc wszystko co tylko zobaczyła w otoczeniu. Ludzie nie zwracali zbytniej uwagi ani na Doxana, ani na dziewczynę, mimo iż wyróżniała się trochę z tłumu - na przykład brakiem obuwia. Sam Doxan wyróżniał się swoimi czerwonymi oczami, ale ze względu na mieszankę rasową jaka panowała w Ankh Morpork, nikogo ten widok specjalnie nie dziwił. W Ankh Morpork w ogóle rzadko cokolwiek kogokolwiek dziwiło. Dotarli w końcu do dzielnicy Mroków i właściwie pierwszym co spotkało ich zaraz na wstępie był nóż wymierzony w brzuch smoka.

    - Prosimy o sakwę, jaśniepanie. Inaczej będziemy zmuszeni postąpić agresywnie - odezwał się zbój, herszt trzyosobowej bandy. Byli wyposażeni w długie, rzeźnickie noże, a ich pancerz składał się z utwardzonej skóry. Jeden tylko miał kolczugę.

     

    - Poszerzanie wiedzy poszerzaniem wiedzy, ale fundamenty lubią być w całości. Patrycjusz ma siedzibę w pałacu niedaleko rynku. Zaprowadzi cię młodszy brat Iowert. Iowercie! - zawołał. Do rozmówców zbliżył się pryszczaty młodzieniec w zbyt długiej szacie i skłonił się w pół. Chodził szybko i nerwowo.

    - Tak, wyższy kapłanie?

    - Zaprowadź tego jegomościa do patrycjusza.

    Na twarzy młodego mnicha pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, a może i niedowierzanie. Spojrzał na Al'Tharada, potem na kapłana i znów na Al'Tharada.

    - Tak jest - rzekł. I znów się skłonił. Swoim szybkim, nerwowym ruchem zaprowadził mackowatego przez bogatsze dzielnice, aż do pałacu Patrycjusza. Pałac był spory i wyglądał jak budowla obronna, choć architekci starali się to zatuszować dodając całe mnóstwo ozdób, gargulców, a nawet fasadę.

     

  9. Mnich zamrugał oczami ze zdziwieniem.

    - To... to waść nie wiesz? Patrycjusz jest najwyższą władzą w Ankh Morpork, wybraną oczywiście w pełni demokratycznie i głosem ludu - dodał szybko. - Współpraca niby wchodzi w grę, ale nie mamy wspólnych interesów - stwierdził kapłan.

     

    - Hm, to by było cudowne! Tam nie miałam możliwości, a tak... o, nie mogę się doczekać! Witaj wielkie miasto, witaj przygodo! - wykrzyknęła. Niebawem zaczęły pojawiać się powozy, a ruch na drodze zagęszczać. Wtedy też Hana trzymała się nieco bliżej Doxana, onieśmielona ruchem.

     

    W oczach najemników dostrzegł wyraz pełnej aprobaty. Pokiwali głową.

    - Dajmy na to, tutaj. Za dwie godziny przybądź, lordzie Hiacyncie! - odparł herszt. Cała reszta zaczęła szeptać między sobą.

    Elf tymczasem zaprowadził chłopaka do stajni, w której to stał już jakiś dziwny rycerz, siodłający ognistego rumaka. Było ich kilka do wyboru - od karych, po białe, przez lodowego i nieumarłego.

  10. - Wyjaśnienie jest proste, mój drogi gościu. Choćby nie wiem co robili, zawsze wylatują w powietrze. Kiedy ostatnio eksperymentowali na zewnątrz, zawaliło się pół świątyni. A oni są niereformowalni. Zawsze coś wyleci w powietrze. Wolimy zatem, żeby w powietrze wyleciał ich budynek, niż nasza świątynia. Poza tym, sam patrycjusz kazał im przeprowadzać swoje podłe działania w środku - wyjaśnił mnich, równie uprzejmie. Widle od dłuższej pory się nie odzywał.

     

    - Och, całe życie! Wiesz, jak to jest. Chce się iść samej, ale albo nie pozwalają, albo po drodze powstają różne przeszkody, a mnie samej trudno byłoby walczyć z czymkolwiek. Krzepy to ja nie mam, ot co. A że droga wiedzie głównie przez las, a czasy są niebezpieczne... Tak wyszło. No i nie miałabym co robić w Ankh. Ani pisać, ani czytać... Moja kuzynka stwierdziła, że jak pójdzie do miasta to zostanie bogatą kurtyzaną. Chyba jej się powiodło.

     

     

  11. - Witaj, tajemniczy przybyszu - odezwał się jeden z mnichów, wpatrując się uprzejmie w szatę bez twarzy. Przez chwilę krążył wokół Al'Tharada i obserwował to, ale widać że wcale się z tym nie krył. - Czego tu szukasz? Jak mogę ci pomóc?

     

    - Zrobiłam go dla ciebie! Chyba, że sobie nie życzysz... Oczywiście, zrozumiem - powiedziała i szybko zdjęła wianek z głowy Doxana. Szli jeszcze kilka godzin. To znaczy smok szedł, a jego towarzyszka pląsała i skakała. Wyszli z leśnej ścieżki na trakt prowadzący prosto do Ankh Morpork.

     

    Siodło wisiało na skraju zagrody rumaka, który uważnie przypatrywał się swojemu jeźdźcowi. Frank klapnął na stołku i zaczął zszywać nogę z resztą ciała. Szybko i sprawnie szło mu owe rękodzieło dratwą i grubą igłą. 

     

    - Musimy wrócić do zamczyska. Ale wiesz chyba, że wstęp tam mają tylko kadeci i członkowie gildii? - zapytał, patrząc znacząco na nowych towarzyszy Hiacynta. Towarzysze spojrzeli znacząco na elfa. Znaczące spojrzenia były głównym orężem w niemej walce między jedną, a drugą stroną.

  12. - No, teraz już tylko zawładnąć światem. Zacznijmy od objęcia panowania w jakiejś wiosce. Odpowiedniej, oczywiście. Wokół Ankh Morpork jest ich całe mnóstwo. To jak? Czas na zwiad? Podpowiedź: prawdziwy mroczny władca powinien mieć wierzchowca.

    Zbóje spojrzeli nieufnie nie elfa.

     

    - Nie masz pojęcia, jak to jest tak nagle się wyrwać z nudy. Nie miałam tam rodziców, wiesz? A ci co mnie wzięli czuli się trochę zaniepokojeni faktem, że rozmawiam z kurami. Ogólnie mało mnie tam lubili. A teraz, przygody czekajcie na mnie! To wspaniałe, no jakby mi zdjęli z grzbietu ciężar! - Podczas gdy Doxan szedł w miarę prostą linią, Hana biegała ciągle wokół, przewracała się na trawę, zrywała kwiatki i tańczyła. W pewnym momencie na jego głowie wylądował nawet wianek.

     

    Mnisi ubrani byli w szare szaty, raczej kontrastujące z jasnością. Wszędzie widniały wizerunki bożka - postaci z wstęgą na oczach i mnóstwem gałek ocznych wokół niej. Budowla zbudowana była na planie centralnym. Pośrodku osadzona była spora kopuła, a od głównego korpusu odchodziły przedsionki z prostymi fasadami.

     

  13. - Hiacynt? - zapytał z niedowierzaniem najniższy. Pozostali zaczęli dusić śmiech. - No, dobra Hiacynt, zły lordzie. Jesteśmy na twoje usługi. Ja jestem Ald. Ten wysoki i chudy to Jen, ten najbrzydszy i najgrubszy to Vorgel, a ten największy to Baffin - przedstawił resztę swojej szajki. Cała czwórka pomachała do Hiacynta przyjaźnie. Elf zaklaskał w dłonie, ale wojowie postanowili go zignorować.

     

    - Już, mogę iść. - Zerwała się szybko z ziemi i strzepała z białej sukienki resztki trawy. Przypominała nieco szczeniaka i pewnie też była w wieku szczenięcym. Uśmiech na twarzy Hany był tak szeroki, że można byłoby się zakładać kiedy skóra zacznie pękać.

     

    - A dobra, wstępnie umówmy się, że zgoda. Nawet jeśli masz mój przyjacielu jakiś niecny plan, to i tak zawsze znajdzie się gorszy od ciebie - odpowiedział i machnął ręką. - No, działaj. Świątynia Ślepego Io jest tam - wskazał ręką biały budynek z kolumnami, który promieniował światłością i świętością.

  14. Spojrzała na swój strój i skrzywiła się.

    - Masz rację. Chociaż może właśnie o to chodzi? Mogłabym udawać damę w potrzebie! No bo spójrz tylko, tobie przemiana zajmuje kilka minut. Gdyby trafił się co bardziej rozgarnięty woj, mógłbyś mieć problem, a tak... Nie ma problemu! A zresztą, nieważne. Inne ubrania też się nadają. Jestem wolna! Wolna! Mogę biegać i skakać i zrywać kwiaty! - pisnęła Hana i zaczęła biegać wokół Doxana tylko po to, żeby potem rzucić się na trawę i turlać  w pełnej radości.

     

    Alchemik zastanowił się chwilę.

    - Muszę to skonsultować z braćmi alchemikami. A czego chcesz w zamian, mój przyjacielu? - zapytał. Szkło powiększało znacznie jego oczy, co sprawiało dość komiczny efekt. Tym bardziej, że mężczyzna starał się przybrać na twarz podejrzliwość.

     

    - To brzmi jak dobry biznes! - zarządził najniższy, zapewne przywódca. Nastrój zmienił się jeszcze bardziej, teraz pozostała czwórka zaczęła wiwatować. Koło ucha Hiacynta przeleciał topór.  - No, to jak się mamy zwracać do swojego pracodawcy?

  15. - Trochę narowisty jest, ale jak się go odpowiednio potraktuje, to posłuszny. W zasadzie on tylko wyglądać ma strasznie - powiedział Frank. Podszedł do drewnianych wrót stodoły i otworzył je, wpuszczając do środka trochę bladego światła z dziedzińca zamczyska.

     

    Alchemik westchnął. Zdjął okulary w iście fachowy sposób, przetarł je kawałkiem fartucha i założył z powrotem.

    - To nie jest takie proste. Do niektórych rzeczy należy po prostu się przyzwyczaić, przyjąć z pokorą. Na zewnątrz nie możemy, bo zaraz zwalają się kapłani Świętego Io i protestują. Mamy pewien konflikt. A przy ostatniej próbie tworzenia niezniszczalnej sali, cóż... Nastąpiła eksplozja. Jeden z naszych potknął się przy niesieniu nitrogliceryny. Dwa dni go sprzątaliśmy - odparł.

     

    Wzruszyła ramionami i wstała po chwili z podłoża.

    - A daleko jest gildia? Mogłabym zobaczyć. A zresztą, pójdę tam gdzie ty! Jesteśmy kompanami, kamratami! Podoba mi się. Wszystko, byle tylko nie musieć więcej słuchać marnych propozycji matrymonialnych. - Ruszyła dziarsko leśną ścieżką. - A właśnie, w którą to stronę?

  16. Obiekt Vlada leżał zawinięty w białą pościel w łóżku. Ciemnowłosa, blada szlachcianka o idealnej posturze - nada się perfekcyjnie, gdyby tylko nie ten dziwny, drewniany trzonek w jej zaciśniętej dłoni...

    - No, podejdź tylko, ty poczwaro piekielna! 

     

    - Nie śpiewam. Wykonują moje polecenia - sprostowała. - A bohater to ja wiem, co oni tam wszyscy chcą. Moja ciotka, Liz, wyszła za bohatera i mi to odradzała. 

  17. - Zadziwiające. Zadziwiające!  Wybuchające trolle,  no, no... - zapisał coś w górnym rogu swojej kartki. 

    - Tak. Myli się pan. Mamy Gidlię i wspaniałe ona prosperuje! Tylko że średnio raz na miesiąc wybucha, ale to ryzyko zawodowe. 

     

    Nastroje zmieniły się. W zbójach zaczęli budzić się biznesmeni. Ich umysły pracowały teraz na pełnych obrotach. 

    - A co byśmy mieli robić? 

     

    - To znaczy co? Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała z dozą podejrzliwości. - Wydaje się to dziwne, czy jak? 

  18. - Można się przyzwyczaić. A ten akurat jest całkiem dobrze wyszkolony, idealny do nocnych wypadów. To jak? Może mała przebieżka? - zapytał. Ognisty, czarny rumak odwrócił łeb w stronę Oskara. Jego ślepia również płonęły.

     

    - Później! HA! A dowód na to, że nie zostaniemy oszukani? - zabrał znowu głos niski. Wszyscy wbijali wzrok w Hiacynta, widocznie domagając się wyjaśnień. 

     

    - Mnie to tam średnio interesuje czynienie zła. Ale może... Może mogę ci pomagać, co? Błagam, ja tu nie mogę zostać. Chcę wyjść z tej wioski, jest straszna i ludzie są też straszni, to znaczy niby nie aż tak, ale tam jest nudno na śmierć! - Hana rzuciła się do stóp Doxana i uczepiła się jego łydki. 

     

    Alchemik przez chwilę mruczał coś pod nosem i liczył, zapisując obliczenia na kartce. Dopiero potem zwrócił uwagę na mackowatego. Poprawił okulary, wywarł dłonie o fartuch i wstał. 

    - Słucham, w czym mogę pomóc? - zapytał. 

  19. - Oferujemy kilka dobrych rumaków. Są ogniste, są szkielety, nieumarłe, mamy nawet jednego lodowego, ale ten jest trochę nieruchawy. - Otworzył drzwi, które okazały się być drzwiami stajni. I faktycznie, był koń,  który płonął, jeden składający się z kości i kilka zwykłych, żywych, o różnym umaszczeniu. 

     

    - Ja jestem Hana. Jaka gildia? - zapytała. - A z tym respektem to bym uważała. Pewnie już zdążyli zapomnieć. 

  20. - Jasne. Pytałam czysto teoretycznie - odpowiedziała dziewoja, starając się przybrać na twarz przekonujący uśmiech. - To co? Mam tu teraz siedzieć tak bez sensu? Wiesz, nie spieszy mi się specjalnie żeby wracać, ale jednak trzeba byłoby mieć jakiś plan.

     

    - A zatem alchemicy w pierwszej kolejności! Wykształceni i ekscentryczni, dzisiaj chyba wciąż zajęci są odbudowywaniem siedziby Gildii po czwartkowym wybuchu - odpowiedział i ruszył w centrum Ankh Morpork.

    Faktycznie, alchemicy byli w trakcie odbudowy zniszczonego budynku. W ziemi znajdował się płytki krater, najbliższy z alchemików siedział na ławce i rozpracowywał jakieś plany architektoniczne. Miał bujne, rozczochrane włosy, okrągłe okulary i był w wieku średnim, a odziany był w laboratoryjny fartuch.

     

    - A to zależy kto pyta i co ma do zaproponowania oprócz swojej sakiewki i życia - odburknął i splunął Hiacyntowi pod nogi, budząc salwy śmiechu swoich towarzyszy. Elf był zażenowany.

     

     

×
×
  • Utwórz nowe...