-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- Dobra, póki co czeka nas ostatnia przyjemność przed upragnionym powrotem do domu... Stypa. Na stypie wiele się nie działo. Oczywiście każdy z krewnych wymienił tradycyjne "co słychać?", jedzenie które zostało rozdano gościom i tak mineło ostatnie pożegnanie Magnolii Who. Niebawem Alexandra, Stephen oraz Ruby znaleźli się z powrotem w swoim domu na obrzeżach miasta. Mieszkali paręset metrów od wysokich klifów i półtorej godziny drogi od centrum miasta. Ruby siedziała więc w swoim pokoju z dużymi oknami, mając przed sobą widok na zachmurzone niebo, klify i może. Rodziców chwilowo nie było w domu, wrócić winni za godzinę. Pokój nie był wielki, ale całkiem wystarczający. Łóżko stało naprzeciwko okna, pod ścianą prostopadłą do drzwi. Wzdłuż kolejnej ściany stała biblioteczka, był też spory fotel i toaletka z kosmetykami, a nad łóżkiem znajdował się wielki zegar z kukułką.
-
Ojciec Ruby był mężczyzną postawnym i przystojnym. Nosił czarne, kręcone włosy i bródkę z wąsami, na nosie nosił okulary i melonik na głowie. Prezentował się bardzo poważnie w swoim czarnym płaszczu. Spojrzał na Ruby wzrokiem bez wyrazu. - Pragnę powiedzieć, że porozmawiamy o tym w domu. I to nie żadna magia, Ruby. Twoja babka i dziadek nazwali to klątwą, a to zwyczajna wada genetyczna. Wściekle zła i niesprawiedliwa, ale to się zdarza. I możesz się nie zgadzać, to oczywiste. Też bym się nie zgodził. Ale o nas chodzą plotki - przyciszył głos. -...Znalezienie kandydata na męża graniczy z cudem, moja droga. A takiego żeby ci się podobał to już w ogóle.
-
Pogrzeb Magnolii był całkiem okazały. było dużo krewnych, dużo łez i dużo białych kwiatów z przewagą lilii i róż. Niestety, jej imiennych kwiatów nie było. Jesienią magnolie kwitły z rzadka, a nikomu nie chciało się podejmować trudu ogołacania krzewów ogrodowych z kwiatów. Problem w tym, że nikt nie był zaskoczony zgonem ledwie dwudziestopięcioletniej kobiety. Cała rodzina byłaby zaskoczona, gdyby Magnolia umarła w wieku lat co najmniej sześćdziesięciu. Wszyscy wiedzieli, że to była klątwa. Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później się skończy. Wszyscy wiedzieli, ale nikt nie zapobiegał, bo i nie było jak. Magnolia oszalała. Z dnia na dzień traciła kontakt z rzeczywistością i bredziła bez ładu i składu o szarej istocie. Posunęła się do tego, by zaatakować nożem Andrew, jej męża, a potem doznała rozległego krwotoku mózgu. Nazywali to "ziarenkiem śmierci", które lęgło się w mózgu. Guzem przekazywanym genetycznie członkom rodziny Who, nie wszystkim. Dlatego też na ostatnim ze spotkań rodzinnych ustalono, że najlepiej, aby nie było już potomków. Najlepiej, aby Who wymarli, nie przekazując dalej morderczych genów. Wkrótce trumna opuszczona do dołu została zakopana i teraz tylko kopiec z ziemi wieńczył miejsce wiecznego spoczynku Magnolii. Za kilka tygodni, kiedy ziemia się ubije, postawią nagrobek. Ruby, która nie była szczególnie bliska Magnolii, stała w czarnej sukience tuż obok ojca, Stephena i matki, Alexandry. Judy, matka Magnolii, była siostrą Alexandry, toteż odejście kobiety bardzo dotknęło matkę Ruby. Dotknęło wszystkich bez liku. Pogoda była chmurna i zapowiadało się na deszcz. Cmentarz na obrzeżach Dublina pogrążony był w spokojnej ciszy, drzewa na pagórkach szumiały pod wpływem wiatru, a żałobnicy z wolna rozchodzili się w stronę domostw. - Chodź, Ruby - powiedział ojciec i pociągnął dziewczynę w stronę wyjścia, żelaznej bramy.
-
- Kto do cholery śmie zakłócać mój spokój? - zapytał Izefet bojowo, niemal wyskakując ze statku z dziko rozwianym włosem i spojrzeniem sugerującym niepodejmowanie walki przez oponenta. Chwilę później przybiegła Sehtet z plecakiem. - Co jest, tłuczemy kogoś? - zapytała. - Kogo? Izefet stal tuż obok Katera i też się rozglądał. Powinien widzieć lepiej niż on. - No właśnie nie wiem. Kater, kogo mamy lać? Bo wiesz, he, he, widzę piasek. Obawiam się, że ma przewagę liczebną. Nie mogli go nie widzieć, a jednak nie widzieli. Postać stała nieruchomo, ale na pewno nie była posągiem. Postąpiła nawet krok do przodu i wyciągnęła rękę, zapraszając gestem do siebie. - Chodź do mnie. Tylko ty - powiedział, a głos zabrzmiał jakby ów człowiek, mężczyzna, stal tuż obok Zabraka.
-
- Więc trzeba czekać na rozwój kolejnych wypadków. Z jakiegoś powodu wydaje mi się Patricku, że wbrew temu co mówiłeś nie każdy jest pacyfistą. Pokusiłabym się nawet, że nie jest to większość - odpowiedziała Saskia. Uśmiechnęła się pocieszająco do kobiety. - Rany, mam nadzieję, że niedługo skończą. Właśnie! Jak to jest z tym jedzeniem? - zapytała, mając na myśli fakt, że będąc wampirami towarzystwo spożywało normalne pożywienie.
-
Saskia podobnie jak Patrick nie spodziewała się tłuczonego szkła. Spojrzała na niego, potem za siebie. - Chyba ktoś się zdenerwował - skomentowała, ale uznała, że tym problemem ktoś z pewnością się zajmie. - Co do dzieciaka... Ta dziewczyna, Vala, nie wygląda mi na pacyfistkę. Powiedz mi tylko, czego on tu szukał? Albo kogo, skoro przyszedł zabijać?
-
- Można iść - powiedział. - Lepiej teraz, niż za dnia. Musimy chyba przestawić się na tryb nocny - stwierdził. - Czekaj, pójdę tylko po torbę - powiedział i zniknął w głębi statku. - Ja też już idę! - krzyknęła Sehtet z głębi statku i rozległ się nerwowy tupot. Zapewne czegoś gorączkowo szukała. Zanim jednak pojawił się Izefet i Sehtet, Kater poczuł kolejne dźgnięcie Mocy. Widok z płaskowyżu był dobry, bo w okolicy nie było dużo iglic które by go zakłócały. I właśnie na piasku stała postać. Postać humanoidalna, okryta szatą rozwiewaną przez wiatr. Mimo że postać była daleko, Kater mógł być pewien, że go widzi.
-
- A co jeśli iluzją jest to, jak wyglądam teraz? - zapytała Patricka z całkowicie poważnym wyrazem twarzy. - Skrywamy jeszcze sporo, właśnie na takie okazje. Ale żałuję, że tak szybko odkryłam to - stwierdziła, a na przedramieniu na ledwie kilka sekund pojawiło się parę piór. Ot, jako lekkie zabezpieczenie - na wypadek, gdyby Patrick miał skłonność do paplania. Saskia wolała, żeby wampirze towarzystwo było przekonane, że tamto było jej prawdziwą postacią. - Ptaki nie były sztuczką - odparła. - Reszta też nie do końca. Ale możesz spać spokojnie - zapewniła Herona, odwzajemniając uśmiech.
-
Izefet najzwyczajniej w świecie wstał i wszedł do środka. Nie odmówił sobie zarechotania z czołgającego się Katera. Stwór zatrzymał się co prawda i zaczął nasłuchiwać, ale nim zareagował, statek już był w powietrzu, zostawiając wielką bestię z tyłu. - Czyli... Znowu szukamy - podsumowała Sehtet. - Wielki był, nie? Ciekawe jaki wielki jest z bliska. - Ja myślę, że wystarczająco. Tam jest kawałek płaskiego, Kater. Płaskowyż. Płaskowyż? Tak się nazywa ucięta góra? Nieważne, ląduj tam - powiedział. Rzeczywiście, w szybie pojawiła się sylwetka płaskowyżu, dość stromego żeby coś o fizjonomii Terentateka nie było się w stanie na nią dostać. Nie było też w pobliżu żadnych innych form życia, a przynajmniej nie było ich czuć.
-
- Dzięki - odparła, wsuwając kolejne porcje ciasta. Próbowała sobie wmówić, że nadchodząca rozmowa wcale jej nie denerwuje, ale to nie było prawdą i sama Saskia sobie nie wierzyła. Z drugiej strony, pan Loren całkiem pozytywnie zareagował na to, co pokazała. I całkiem entuzjastycznie pozwolił wyrzucić tą durną szlachciankę przez okno, co musiało być przynajmniej kontrowersyjne dla reszty gosci. - Przepyszne, Patrick. Mam nadzieję, że mnie pan Loren wywali, bo inaczej zgrubnę na twojej kuchni. Robisz to specjalnie, prawda? Żeby ludzie byli grubi i nieszczęśliwi?
-
- A gdyby tak... Odlecieć? - zapytał. Sehtet nie wychyliła się ze statku, ale czekała na krawędzi i nawet się nie poruszyła. - Jest daleko. Jest szansa, że zdołamy uruchomić statek. Wiatr wieje w naszą stronę, więc jeszcze nas nie czuje. Mogę też teoretycznie założyć maskę i na chwilę... No, wpuścić go za stery. Możemy ruszyć na niego z mieczami jak idioci i spróbować zabić. Jest całe mnóstwo opcji.
-
Saskia przysunęła do siebie talerz z ciastem i zaczęła degustację. - Wiesz, Patrick, ty mnie chyba nie zaskoczysz. Zawsze to wszystko jest tak bardzo fenomenalne, że nie wiem co powiedzieć. Musieliby być głupi, gdyby tego nie docenili - stwierdziła, chociaż ostatnie zdanie wypowiedziała nieco ciszej. - Dzięki, Patrick. Nie wiem jeszcze jak się odwdzięczę, ale jakoś na pewno. Swoją drogą, szokuje mnie fakt, że nikt nie chciał wzywać egzorcysty. Raz mi się to zdarzyło - powiedziała, biorąc kolejny kęs. - Ciekawe kiedy będę mogła rozmawiać z panem Lorenem. Trochę się denerwuję.
-
- Sehtet, weź i zgaś światła - szepnął Izefet. -...iby jak? - padła odpowiedź. Izefet westchnął i ruszył do statku, żeby dezaktywować wszystkie systemy. Po chwili do uszu Katera dotarł dźwięk wyłączających się silników i charakterystyczny dźwięk systemu chodzenia. Izefet wylądował na piasku w pozycji leżącej. Nocą nie musiał mieć maski i korzystał z tego. - Połóż się - szepnął. I po dłuższej chwili Kater również zobaczył to, co widział jego kompan. Światło naturalnego satelity Korribanu ujawniło stwora, który kroczył od strony najbliższych iglic skalnych. Miał głowę tak wielką, że zaskakującym było w jaki sposób kroczył na dwóch łapach. Sylwetka była krępa i masywna, kończyny górne były większe niż te dolne. Stwór póki co nie zauważył statku, ani nie wyczuł Katera i Izefeta. Szedł zresztą kilkaset metrów od nich i kilka metrów poniżej ich poziomu. Terentatek.
-
Nie sposób było znaleźć krawędzi budynku, ani tym bardziej wejścia, bo piaskowa wydma niemal całkowicie go pożarła. Tylko coś bardzo gwałtownego mogłoby oczyścić budynek, albo lata kopania. Aż do końca dnia nie działo się nic nadzwyczajnego. Na Korribanie nawet w towarzystwie dwóch innych osób dało się odczuć koszmarne osamotnienie. Jakby byli daleko, daleko poza Galaktyką. Gwiazda Korribanu zachodziła bardzo szybko, a swoje odejście zaakcentowała efektownym zielonym promieniem i wkrótce zapadły ciemności. Na pustynnej planecie gwiazdy widać było znacznie lepiej niż z planet zamieszkanych przez rasy rozumne. Nie było smogu świetlnego, toteż nic nie zakłócało ich blasku. Czerń usiana więc była białymi punkcikami i to było zdecydowanie coś, co mogło uchodzić za piękne. Izefet i Sehtet byli w środku statku, ale właz pozostawał otwarty. Na klapie gromadziły się już drobinki piasku skupione w niewielkie grudki, ale jeszcze dzień czy dwa i trzeba byłoby się przeciskać. Temperatura znacznie spadła i było bardzo zimno. Pośród pustki i absolutnej ciszy, Kater nagle wyczuł, że coś się zbliża. Coś zdecydowanie żywego i coś, co zdecydowanie należało do Ciemnej Strony Mocy. Nie zmierzało wprost na statek, bo sygnał nie zbliżał się jednostajnie. Chwilę później na zewnątrz pojawił się Izefet. - Kater? Czujesz...?
-
- Zacznę od tego, że... No, to była trochę sztuczka. Jednocześnie tak i nie. Ptaki przyleciały, bo je o to... Tak jakby poprosiłam - zaczęła, zastanawiając się, czy Patrick uwierzy. Cóż, jeśli widział to, co się stało ledwie chwilę wcześniej to powinien uwierzyć. - I to z ich uprzejmości. Nietoperzy nie zapraszałam, ale też miło z ich strony. A reszta niech zostanie moją tajemnicą. Tyle co mogę powiedzieć, to to, że moja rodzina jest normalna i to co zaprezentowałam to nie jest żaden osobny gatunek. To tylko... ja. Jedna z wersji mnie - odpowiedziała Patrickowi. - A wiesz, jeśli chodzi o pana Lorena, to nie zamierzam go prosić o zatrzymanie mnie w pracy. Jeśli postanowi żeby zakończyć współpracę, nie będę oponować. Nie mam ochoty dalej użerać się z tego typu potworami - dodała.
-
- Wszędzie mogę oddychać normalnie - odpowiedział słabym głosem. - Problemem jest wzrok. I teraz to ja już wiem. - Zaraz, kto będzie wiedział? To nie jest opuszczone? - zapytała Sehtet, odruchowo przesuwając się trochę do tyłu. Izefet tymczasem zebrał się z podłogi z niezadowoleniem na twarzy i założył swoją improwizowaną maskę. - Dobra, faktycznie stanie na widoku to kiepski pomysł - przyznał. - Ale jeśli staniemy na piachu, to pierwsza lepsza burza piaskowa... Są tu burze piaskowe? I nie wykopiemy się do następnego tysiąclecia. Może póki co zostańmy tutaj? Poczekajmy na zmierzch. Zobaczmy co się dzieje nocą i potem dopiero wychodźmy.
-
- Tak, jestem człowiekiem. Tak jakby - odpowiedziała, nie chcąc, żeby do wampirów trafiła informacja, że faktycznie jest tylko człowiekiem. Lepiej żeby nie wiedzieli. -... To znaczy... Moi rodzice są ludźmi, więc ja chyba też jestem. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. To się dzieje, kiedy zbiera się za dużo emocji - dodała. A potem przypomniała sobie o reakcji Felicji. Z jednej strony miała prawo się bać, z drugiej... Zareagowała inaczej niż reszta. Ciekawe... Saskia westchnęła ciężko. - Wydaje mi się, że już tu nie pracuję - szepnęła do nikogo konkretnego.
-
Kiwnęła głową, słysząc wypowiedź pana Lorena i wróciła wzrokiem do Vali. - Twój poziom jest niżej niż te talerze. Posprzątaj, a potem... Heron otwarł ci okno. Mam ci pomóc, pani? - zapytała, postępując jeszcze krok bliżej. Iluzję opuściła dopiero wówczas, gdyby Vala faktycznie wyszła. Nie tak od razu oczywiście, stopniowo, naturalnie, żeby myśleli, że faktycznie jest czymś nadprzyrodzonym. Schowała więc pióra, pazury i przywróciła oczom normalny wygląd. Podziękowała skrzydlatym gościom, za to, że uprzejmie chcieli się zjawić i wróciła do kuchni. Tochę obawiała się rozmowy z panem Lorenem, ale generalnie Saskia była całkiem zadowolona z obrotu spraw. Była też ciekawa reakcji współpracowników i miała nadzieję, że incydent sprzed chwili ich do niej nie zrazi. Weszła do kuchni spokojnie, uważnie obserwując swoich towarzyszy.
-
- Nie, Kater. To musi być fizyczne miejsce, bo to Dolina w której są groby. I ciała złożone w tych gronach. Nie mam pojęcia, jak to znajdziemy... Podobno są tam wielkie posągi i piramida. Formacja okazała się być dachem budynku wbudowanego w skałę. Trudno jednak było określić dawne jego przeznaczenie, bo jedynie dach, a też nie cały, wystawał spod piasku. Wystarczało więc miejsca na lądowanie, a prócz tego wokół rozciągała się olbrzymią przestrzeń z pomarańczowymi skałami wystającymi niby kły prastarej bestii. Tak prezentował się Moraband. Warto dodać do niego suche, gorące powietrze które szturmem wdarło się do środka statku po otwarciu włazu i oślepiające światło gwiazdy Korribanu. Trafili na sam środek dnia, a na Izefecie zrobiło to takie wrażenie, że musiał zatoczyć się do tyłu. Zapomniał włożyć maski. Dla samego Katera upał nie był czymś obcym, ale gorący wiatr niosący drapiące drobinki piasku był faktycznie uciążliwy. - Piasek. I co teraz? - zapytała Sehtet.
-
- Nie wiem. Oby nikt nie znalazł nas - odparł. Po kolejnych trzech dniach w szybie kokpitu pojawiła się brązowo-pomarańczowa kula. Korriban z oddali nie prezentował się okazałe, ale był w końcu miejscem zapomnianym. Podróż nie do końca odbyła się bez przeszkód. W pewnym momencie trzeba było przerwać lot w prędkości naświetlnej, bo statek wpadł w mgławicę. Innym razem leciał niebezpieczne blisko czarnej dziury, co zmieniło tor lotu. Ostatecznie jednak okazał im się Korriban. Nie było żadnych nadnaturalnych sygnałów, uderzeń Mocy ani nawet ech. Nie było czuć w ogóle energii planety, więc albo była objęta silnymi zabezpieczeniami z dziedziny Mocy, albo była definitywnie martwa. - Kater... - zaczął Izefet, stojąc w kokpicie. Stała tam też Sehtet i notowała coś zaciekle. - Nie mam pojęcia, gdzie wylądować. To miejsce które szukamy to Dolina Mrocznych Lordów, ale nie mam współrzędnych. Widzę tam jakąś formację, ale szczerze wątpię,czy to jest to - stwierdził. Rzeczywiście, statek znalazł się w atmosferze i widać było odblaski światła odbijające się od czegoś, co było prawdopodobnie metalem. Nie było jednak widać więcej szczegółów.
-
- Obraziłaś gospodarza, który cię ugościł, jego gości i obraziłaś mnie. Wiecej: zrobiłaś bałagan. Spójrz! - Wskazała szponiastą łapą na talerze leżące na ziemi, czy też może raczej ich szczątki. - Nie dotknę cię, bo się tobą brzydzę, ale one mogą to zrobić. Ptaki nie lubią złych ludzi... I nie tylko ludzi. Przeproś. A potem to posprzątaj. W przeciwnym wypadku... Niektóre z nich są głodne i niektóre nie pogardzą mięsem. Daję ci wybór, Valo. Masz pięć sekund - wystosowała Saskia, nie do końca czując jeszcze smak zwycięstwa. Spodziewała się potencjalnego ataku ze strony wampirzycy, ale na pewno nie spodziewała się reakcji pana Lorena. Nie spodziewała się też, że ptaki przybędą tak tłumnie i ze pojawią się nietoperze, za co w myślach serdecznie im podziękowała.
-
- Po tym co zrobił kilka minut temu, jest to niezły pomysł - odparł Kage. Holokron leżał na półce, w sporym oddaleniu od niego, a sam Izefet zdążył doprowadź się do porządku, poza przecięciem na kości policzkowej. - Może i nie było to ładnie, ale w takim wypadku nie trzeba było się wymądrzać na temat, o którym nic nie wie. Zanim zapytasz: hipnoza. Coś w tym guście. Umiem uśpić każdego, kto nie jest w stanie przeciwstawić się przez skupienie. Każdego, kto w danym momencie jest słaby albo chce zasnąć. Jak ręka? - zapytał, zwlekając się z kanapy.
-
Tego się nie spodziewała. Moment w którym spoliczkowała Saskię był tym, w którym dziewczyna zdecydowała, że rzuca tę pracę. Wolała wrócić do domu, niż dać się bić, pomiatać... Niż dać się zabić przez humanoidalną pijawkę z przerośniętym ego. I nie liczył się już ani pan Loren, ani Felicja, ani Patrick ani Heron. Nie liczyła się nawet duma nie pozwalająca wcześniej na powrót do ciotki. Spadły wszystkie ograniczenia i Saskia zdecydowała, że złamie postanowienie o nieużywaniu swoich umiejętności. - Tatuś za rzadko przytulał cię w dzieciństwie? Dlatego taka jesteś? - zapytała, ocierając policzek z krwi. Zacisnęła dłonie. Jeśli Vala się wewnątrz gotowała, Saskia była wulkanem. - Dam ci więcej, niż jeden powód. Najpierw postanowiła zmienić nieco swój wygląd. Nocą było to bardziej efektowne, bo Saskia umiała wpływać na otoczenie. Tym razem musiała poprzestać na iluzji siebie. Jej oczy zaszły czernią i przypominały oczy ptaka. Włosy Saskii zamieniły się w pióra, które w wersji lotek wyrosły też z przedramion, a dłonie zaopatrzyła w czarne, długie szpony. Kiedy się uśmiechnęła, Vala mogła zobaczyć rząd ostrych, trójkątnych zębów. A wszystko to było iluzją. - Przykro mi, panie Loren, że nasza współpraca była tak krótka, ale nie dam sobą pomiatać. To pierwszy powód, Valo. Chcesz poznać następne? - zapytała, postępując krok w stronę oponentki. Była mocno wkurzona, więc starała się jednocześnie poprosić o pomoc istoty latające. Nie chciała wiele - nie oczekiwała ataku, a jedynie pojawienia się ptaków na parapetach i drzewach za oknami. Żeby widzieli i żeby przedstawienie było kompletne. Żeby tylko siedziały i patrzały. - Chcesz?
-
Najpierw w zasadzie nie mogła się doczekać, aż przyjęcie się skończy i będzie mogła wrócić do kuchni. Kochany Patrick... A potem padła ta śmieszna wymiana zdań, po której zapadła niezręczna cisza. Saskia nie mogła. Nie mogła powstrzymać się nie tyle od komentarza, co od rozbawienia. Trzeba było być poważnym zawodnikiem, żeby przy tej ilości kryształków, tiulów, drogiego materiału i całkiem nienagannej urodzie tak bardzo pieklić się ze względu na zwykłą służącą. Cóż, skoro cała reszta na to stwierdzenie nie zareagowała szczególnie entuzjastycznie, to widać ani Saskia ani Heron jednak podludźmi nie byli. Nie odmówiła sobie szybkiego obiegnięcia wzrokiem po gościach, a potem, nim zabrała jeszcze talerze, spojrzała w twarz arystokratki i... Prychnęła, a potem od razu zaczęła sztucznie kaszleć, kryjąc dłonią uśmiech. Trwało to ledwie kilka sekund nim zdołała zetrzeć pobłażliwy grymas. Miało to w założeniu wyglądać tak, żeby wszyscy wiedzieli, że prychnięcie nie było przypadkowe i żeby nikt nie mógł jej nic zarzucić, bo przecież tylko kaszlała. Nie można zabronić ludziom kaszleć. - Przepraszam najmocniej - odezwała się cicho. Była pewna, że mimo to wszyscy ją słyszeli. - Jestem uczulona, coś chyba pyli na zewnątrz. Zabrała talerze i ruszyła do kuchni, pozwalając sobie na powrót uśmiechu, kiedy już nikt jej nie widział. Czekała, aż spotka Herona i będzie mogła sobie pożartować z tego biednego, znerwicowanego stworzenia.
-
- Po prostu do tego nie wracajmy - odparła z zakłopotanym uśmiechem, unosząc lekko dłonie w obronnym geście. - Izefet jest u siebie i próbuje rozgryźć metalową piramidę. Przed chwilą próbował robić to tutaj, ale kiedy byłam w toalecie coś wybuchło, a on wyszedł z kokpitu wściekły i chyba bardziej czarny niż zwykle - odpowiedziała Sehtet. Stała jeszcze przez chwilę, a atmosfera napięcia była aż nazbyt wyczuwalna. - Będę u siebie - rzuciła i wyszła, zostawiając Katera samego w kokpicie z komputerem pokładowym i rozmazanymi gwiazdami za oknem. Rzeczywiście, na ścianach w niektórych miejscach były osmalone plamy, ale trzeba było się uważnie przyjrzeć, aby je zauważyć.