Wigilia klasowa, jak ja jej nienawidziłem. Przede wszystkim już samo miejsce akcji było tak dobrane, że równie dobrze można by świętować w prosektorium. Nie dość, że to była szkoła, to jeszcze przeważnie salki od matematyki. Zamiast myśleć o świętach, myślałem o stresującej codzienności. I jeszcze ta atmosfera mroku, bowiem jedna przepalająca się jarzeniówka, to za mało na całą salę. Rozumiem, że na co dzień szkoła musi oszczędzać, ale może warto by pomyśleć o tym, by chociaż ten jeden dzień w roku miał mniej depresyjną otoczkę.
Kolegów z klasy miałem różnych. Jednych nienawidziłem, tak więc tylko pozazdrościć świętowania z takimi osobami. Innych bardzo lubiłem, ale w obecności nauczycieli i tak nie mieliśmy o czym gadać. Poza tym czy naprawdę ludzie w liceum potrzebują by nauczyciele i rodzice organizowali im "kids-party"? To było strasznie poniżające, już lepiej by było samemu zorganizować sobie jakieś chlanie.
I jeszcze problem jedzenia. Co jeśli ktoś np. nie chce czegoś jeść i czuje się nieswojo? Albo jest zrzuta i akurat rodzina ma trudny okres i jedyne co możesz przynieść to mandarynki? No i te stoły (zazwyczaj zwane ławkami), oklejone gumą do żucia i gilami z nosa...
Kolęd i opłatka nie pamiętam, choć na pewno były, tylko moja psychika zablokowała mi te wspomnienia.