Dziś czytałam dobry artykuł, który w sporej części porusza zagadnienie wrażeń po rzekomej śmierci. Przynajmniej na 2 pierwszych stronach. http://www.focus.pl/czlowiek/smierc-ktorej-nie-ma-8232
Według mnie po śmierci nie ma już niczego, ale w najlepszym razie mogę sobie to wyobrazić jako bezkresną czarną przestrzeń w której nie ma nic. To jest właśnie problem umysłu- nie potrafi sobie wyobrazić jak to jest nie istnieć. To nie jest tak, że wyobrażam sobie czerń w której jestem. Mnie tam nie ma. Nawet tej czerni tam nie będzie. Ludzie często boją się takiej wizji i uciekają do ładniejszych. Dla mnie ta jest czymś normalnym, co należy przyjąć ze spokojem. Trzeba do tego dojrzeć i dojść se sobą do wewnętrznego spokoju i porozumienia- to właśnie zabiera nam całe życie. Niestety większość ludzi wykorzystuje je na hodowanie w sobie lęku lub wymyślanie historyjek "ładniejszych niż rzeczywistość". Nie samej śmierci się boję lecz sposobu w jaki umrę lub, że stanie się to za szybko, zanim do czegoś w życiu dojdę, nacieszę się związkiem itp... Potem to już będzie mi wszystko jedno.
Po śmierci dzieje się z nami całkiem sporo, choć trudno to nazwać życiem. Dla mnie piękne jest to naukowo-romantyczne podejście które akcentuje, że choć nasz umysł już nigdy nie powróci, nasze ciało stanie się domem dla innych organizmów a wszelka energia jaką wyprodukował nasz organizm, drgania powietrza jakie wytworzył nasz głos nigdy nie zanikną a będą obecne we wszechświecie aż do jego końca i kto wie dokąd zawędrują i jakie zakątki kosmosu odwiedzą. Również to, kto i jak nas wspomina oraz owoce naszej pracy za życia są dla mnie w pewnym sensie naszym sposobem na "życie po śmierci". Jest w tym swoisty urok... ^^
Bardzo podobają mi się doniczki zaprojektowane specjalnie tak, aby z naszych prochów, ziemi i nasion wyrosło drzewko. Sama chętnie zostałabym takim drzewkiem po śmierci, zamiast gnić w grobie, zabierać miejsce i jeszcze zużywać drewno na trumnę. Ludzie, mi będzie wszystko jedno w czym leżę, więc nie wydawajcie na to masy pieniędzy! Zamiast zużywać na mnie drewno... zasadźcie mnie! Przydam się jakoś, a kto wie jakie ptaszki na mnie zamieszkają, albo kto będzie kiedyś odpoczywał w moim cieniu. Lub skrobał mi tandetne serduszka na korze. Heh. ^^" A może jakieś dzieci zrobią sobie na mnie huśtawkę linową i będą się dobrze bawić. Może nawet będą to moje wnuki. Tak, zdecydowanie dobrze bym się czuła wiedząc, że moje życie w pewnym sensie będzie trwało dalej w takiej drzewkowej formie.
Nigdy nie bałam się bycia tylko małą iskierką, której życie jest czymś krótszym niż mrugnięcie wszechświata. Być może jest tak dlatego, że patrzę na siebie jako na malutką cześć czegoś wielkiego- nie na osobne życie, niepowiązane z niczym innym. To jak bycie jedną z miliona gwiazd na niebie, które tak kochamy obserwować. Nie potrafimy ich rozróżnić gołym okiem i one też umierają. Ale są piękne dopóki trwają i być może gdzieś wokół nich też powstało życie. Jeśli dojdą do końca swojego życia i wybuchną, czy ujmie im to uroku i roli odegranej w naszym świecie? Absolutnie nie. Tak samo jest z ludźmi, którzy -swoją drogą- są w pełni wytworem gwiazd. Dlatego ta metafora wydaje mi się bardzo odpowiednia. I dlatego śmierci należy oczekiwać tak, jak przyjaciela- nie nadchodzi aby nas skrzywdzić.