Skocz do zawartości

Madeleine

Brony
  • Zawartość

    294
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    14

Wszystko napisane przez Madeleine

  1. Wiem, ale nie lubię, nie pochwalam i wolę niewygodne, tradycyjne komentarze nierobiące syfu w cudzych tekstach.
  2. Obiecałam komentarz, będzie komentarz. Na wstępie powiem, że poprawiłam ci przecinki. Cieszysz się? :3 (Ja na twoim miejscu bym się nie cieszyła. Braków było tak dużo, że teraz tekst wygląda okropnie. Radzę ci szybko to popoprawiać i pochować te komentarze.) Co do samego opowiadania… Mamy tutaj próbę pokazania emocji Luny, jej wewnętrznego konfliktu z Nightmare Moon i generalnie – jej wielkiej tragedii, jaką było wygnanie przez własną siostrę. Temat oklepany jak jasny gwint, ale nikt nie powiedział, że z banalnego konceptu nie może wyjść coś zjadliwego, a nawet dobrego. W tym przypadku „zjadliwy” jest chyba lepszym określeniem. Dobra, postaram się, żeby ten komentarz był treściwy jak twoja praca, wprowadzając w życie system podpatrzony u Cahan. Plusy: – podoba mi się to, że historię Luny poznajemy nie z jej perspektywy, tylko przez pośredników, jakimi są dalecy zstępni głównych postaci kanonicznych; – na ogromną pochwałę zasługuje postać staruszka: po pierwsze za to, że do samego końca nie zdradzasz jego tożsamości, po drugie za to, że jest tym, kim jest i po trzecie za to, że ten konkretny bohater IDEALNIE pasuje do roli największego wielbiciela księżniczki Luny; – zakończenie jest bardzo przyjemne, łącznie z ponownym odnalezieniem pamiętnika przez młodą klacz; bardziej chodzi mi jednak o ostatni wpis Luny, który sprawia, że opowiadanie jest miłą opowiastką ze szczęśliwym zakończeniem; – ten fragment: Bardzo to ładne; – sama idea skonfrontowania wizji Luny i Nightmare Moon w jednym pamiętniku. Odpowiednio wyeksponowany kontrast zawsze jest ciekawy. To mogłoby być naprawdę dobre, gdybyś bardziej się do tego przyłożył. Minusy: – strona techniczna. Wejdziesz w dokument, zobaczysz, że z interpunkcją nie jesteś za pan brat. Jesteś jeszcze młody, nie ma co się spinać, wyrobisz się, poduczysz, będzie dobrze. Na razie postaraj się wbić sobie do głowy, że przed „który, jaki, kiedy, gdzie, gdy, więc” stawiamy przecinek. To naprawdę ułatwia czytanie; w niektórych miejscach zdania brzmiały językowo nieporadnie. Polecam czytanie na głos – na pewno wyłapiesz, że nie powiedziałbyś tego w taki sposób; a skoro jesteśmy już przy polecankach, to łap też TO. Czytaj, odwiedzaj, ucz się; – sztampa. Nie ma co się oszukiwać, ten tekst jest banalny, opisuje znany problem i nie robi tego w sposób na tyle innowacyjny, żeby bić ci pokłony. Ponieważ ostatnio miałeś wątpliwości co do sensu publikowania fanfików opartych na wyświechtanym pomyśle, zaznaczę: problemem w tym przypadku nie jest fakt, że stan emocjonalny Luny po wygnaniu na księżyc opisany został w dziesiątkach fików. Problemem jest to, że w tych dziesiątkach fanfików zrobiono to lepiej i ciekawiej; – tekst jest przeciętny i nie zapada w pamięć; – opisy. Łoj, tutaj jest źle. Fik jest krótki, co samo w sobie oczywiście nie jest wadą, ale i tak potraktowałeś opisy po macoszemu. Sceny rozmów wnuczki i dziadka wypadają blado, natomiast wpisy Luny czyta się bez emocji. Brakuje w nich czegoś, co pozwoliłoby czytelnikowi wciągnąć głośno powietrze, przełknąć ślinę, uronić łzę – każdemu fanowi serialu to wszystko, co piszesz, jest doskonale znane. Żeby zaciekawić, wzruszyć, oszołomić potrzeba wejść głębiej. Podam ci tylko dwa przykłady z tekstu, ale możesz je mnożyć i mnożyć: wpis, w którym Nightmare Moon mówi, że Celestia będzie smażyć się na swoim słońcu za to, co zrobiła siostrze. Proszę bardzo: sugestywny akapit opisujący katusze Celestii płonącej na czerwonej gwieździe, opis jej bólu, niewyobrażalnych cierpień i braku możliwości śmierci. Drugi fragment: wpis, w którym Luna wspomina o księżycowych kamieniach. I tak: opis tego, jak Luna te kamienie zbiera, jak szykuje się, by ze sobą skończyć, wymienienie jej wątpliwości. Podsumowanie: – w niektórych miejscach widać, że starasz się nie podążać utartymi ścieżkami, ale jeszcze ci to nie wychodzi; – twój warsztat wymaga szlifowania, szlifowania, szlifowania; – niektóre twoje idee są naprawdę niezłe; – nie umiesz jeszcze pisać tak, by wyróżnić się wśród setek przeciętnych fanifków, ale to może się wkrótce zmienić. Gdybyś był starszy, komentarz byłby surowszy, ale przed tobą wciąż parę ładnych lat nauki. (Czy to ja mówiłam wczoraj, że wiek się nie liczy? Kłamałam .) Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  3. Bogowie, jakie to frustrujące, kiedy wiesz, o co chodzi, widziałeś w życiu dziesiątki przykładów w książkach, a jak przychodzi co do czego, za cholerę nie możesz sobie przypomnieć choćby jednego. A więc tak: powyższy zapis, czyli mała litera po znaku interpunkcyjnym, po którym powinno się postawić literę wielką, jest zabiegiem, który wykorzystuje się w literaturze. Najczęściej jest jednak stosowany w przypadku wielokropka. – Roman, co ci jest? – To tylko… pestka… ekhm, ekhm… nie… mogę… oddychać… Powyższy przykład jest tak tragicznie beznadziejny, że… o matko jedyna… nie mam słów. Warto zauważyć, że w tych zdaniach wielokropek nie kończy zdania, tylko je rozbija. Równie dobrze można by napisać: Powyższy przykład jest tak tragicznie beznadziejny, że, o matko jedyna, nie mam słów. Zdanie z kropkami daje jednak wrażenie, że osoba mówiąca aż musiała zrobić przerwę w środku, w trakcie której prawdopodobnie uczyniła efektownego facepalma, toteż zdanie to wydaje się bardziej emocjonalne. W przypadku innych znaków interpunkcyjnych też można pokusić się o ten zabieg, ale występuje on dość rzadko i niewiele się o nim mówi. Chodzi po prostu o to, żeby zdanie stanowiło całość mimo podzielenia go pytajnikami czy innymi paściami… Częściej spotykałam się chyba z małą literą po wykrzykniku. I już śnieg osuwa im się spod nóg, i już pędzą na sankach, hej! hej! prędzej, szybciej, w dół, w dół! Tym razem znów dałoby się to zapisać bez wykrzykników: I już śnieg osuwa im się spod nóg, i już pędzą na sankach, hej, hej, prędzej, szybciej, w dół, w dół! Przekaz wówczas jest słabszy. Można też oddzielić taką emocjonalną wstawkę myślnikiem i wtedy jest wyjątkowo poprawnie, a jednocześnie nie kłuje w oczy (choć mnie osobiście taki zapis nie kłuje). – Cholera, Gienek… Roman nie żyje. Roman – psia twoja mać! – matka mnie zabije, jak się dowie, że cię zabiłem! – Cholera, Gienek… Roman nie żyje. Roman, psia twoja mać! matka mnie zabije, jak się dowie, że cię zabiłem! W powyższym zdaniu słowo „matka” mogłoby być również zapisane wielką literą. Wtedy czytałoby się je tak: Roman, psia twoja mać! (przerwa na rwanie włosów z głowy) Matka mnie zabije i to będzie twoja wina, bo nie żyjesz! W obecnej formie „psia twoja mać” to wtrącenie porównywalne z naszym ulubionym narodowym wyrazem . No i jeszcze przykład z pytajnikiem (z literatury! Przypomniałam sobie!), który znają wszyscy, i który idealnie nadaje się do wytłumaczenia: I tęskniąc sobie zadaję pytanie: Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie? Mickiewiczowska „Niepewność”, jakby kto pytał. A więc (nie zaczyna się zdania od „a więc”): widzimy tutaj, że w drugim wersie słowo „czy” jest napisane małą literą. Pytanie: czy to jest błąd? Otóż nie. Chodzi o to, że cały drugi wers jest tak naprawdę… jednym zdaniem. Ten pierwszy pytajnik nie ma za zadanie kończyć kwestii, tylko dodać emocji, jest to znak prawdziwego zastanowienia się nad zagadnieniem. Trzeba sobie wyobrazić, jak brzmiałoby to zdanie wypowiedziane na głos: Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie? Tutaj mamy gotowe pytanie, w całości, tak, jakbyśmy mieli je przygotowane. Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie? Tutaj zastanawiamy się, czy to jest przyjaźń, a potem nagle robimy „ach!” i dopowiadamy sobie, zdumieni własnym odkryciem: „a może jednak kochanie?”. Podsumowując: mała litera po pytajniku, wykrzykniku lub wielokropku: – zwiększa emocjonalność przekazu; – sprawia, że zdanie, które jest całością, wygląda na porwane, czyli udaje mowę mówioną; przerwy wywołane nagłym pojawieniem się znaku „udają” prawdziwe reakcje u osoby mówiącej. Gwoli ścisłości: po kropce małej litery NIE STAWIAMY. I na koniec: istnieje jeszcze przypadek, kiedy w środku zdania możemy, niczym rasowy Szwab, wcisnąć wielką literę. Chodzi oczywiście o cytowanie. – Idę do matki, wiesz, powiedzieć jej o Romanie, w końcu to jej syn, a ona na to: „W sumie i tak go nie kochałam”. (Cholera, żal mi tego Romana :(.) Kiedy nie chcemy, by to, co jej w cudzysłowie, zburzyło nam kompozycję zdania, „rwąc” je na kawałki, możemy posłużyć się małą literą: Gdy szedłem wczoraj na zakupy, zaczepiła mnie Kasia; powiedziała: „Dzień dobry! Piękny dzień, prawda?”, a ja tylko wzruszyłem ramionami i wcisnąłem ręce do kieszeni. Gdy szedłem wczoraj na zakupy, zaczepiła mnie Kasia, pomachała, powiedziała „dzień dobry”, ale nie odpowiedziałem, bo strasznie nie lubię tego dziewuszyska. UWAGA NA ZAKOŃCZENIE. Absolutnie nie jest tak, że to, co napisałam wyżej, to są jakieś reguły. Nie trzeba ich stosować – można je stosować. Zresztą, to i tak w większości opiera się na zwykłym wyczuciu językowym, które przychodzi z czasem. Ot i wsio. Ja bym nie porównywała tych dwóch przypadków. To wyżej to jednak jest dialog i kwestia odnarratorska, zaś to, o czym mówiłeś na początku – zdanie wypowiedziane w całości albo przez bohatera, albo przez narratora. No nie wiem. Ja bardziej skłaniałabym się jednak ku dwukropkowi, bo średnik działa jak kropka i rozdziobie to zdanie na pół. I tak, wypowiedź jest rzeczywiście kijowa . No, to chyba naprawdę koniec wykładu. Nie jestem przekonana, czy czuję się po nim mądrzejsza . Pozdrawiam, Madeleine Wszechwiedząca PS Dec, ja też mam pytanie. Na plakacie napisane było: „Czy czyścisz zęby po każdym posiłku?”. Zarechotałem. Jeszcze czego! A jak je zmyję do kości? Podwójny znak w cytowanej wypowiedzi. Kończyć kropką, żeby było po bożemu, czy zostawić sam pytajnik, a po nim cudzysłów? I drugie pytanie: możnaby czy można by? trzebaby czy trzeba by? Bo ja już nie wiem -.-. PPS Jak ja cię uwielbiam za to, że powstał ten temat. I przepraszam, że jestem czternastą osobą odrywającą cię od serwera :(.
  4. Poniższy komentarz pisany był w trakcie czytania opowiadania. Zawiera spoilery, zajebiście dużo cytatów z tekstu, bla-bla-bla. Fik z alternatywnym zakończeniem odcinka o Akademii Wonderbolts? Super! Zapowiada się naprawdę interesująco i nie pozostaje nic innego, jak rozpocząć lekturę. Lecim na Szczecin. Ach, gdyby w polskich rodzinach obowiązywała ta zasada, nie trzeba by było przez kolejny tydzień dojadać po gościach i świat byłby taki piękny… Płaty drewna z balonu? To chyba jedynie z ładunku. Kosz balonu musi być wykonany z lekkich materiałów, żeby móc wzbić się w powietrze. Źródło. Najbardziej nieodpowiedzialne zachowanie EVER! Jeśli złamaniu uległ kręgosłup, tym jednym ruchem mogła zrobić z niego kalekę. A przecież jest kapitanem drużyny wyczynowych lotników, którzy narażeni są na wszelakie urazy – powinna wiedzieć takie rzeczy. Doktor sprawdza obecność tętna u PRZYTOMNEGO pacjenta. Czemu nie napisałeś, czy jest, teraz siedzę w takiej niepewności! NIE, NIE, NIE! Po pierwsze, przenoszeniem pacjenta z podejrzeniem urazu kręgosłupa zajmują się ratownicy. Po drugiej, bezwzględnie trzeba usztywnić głowę kołnierzem. Po trzecie, Spitfire powinna przyznać się do tego, że szarpała rannym, bo to mogło mieć naprawdę poważne konsekwencje. Już pomijając fakt, że kara jest nieadekwatna do czynu – Rainbow i Dust trwale okaleczyły ogiera. Czy na miejscu wypadku nie powinna zjawić się policja? Wyjaśnienie okoliczności zdarzenia, sprawdzenie, czy nie miały motywu, czy są zdrowe psychicznie… Eee… To ona mogła się na to ZDECYDOWAĆ? To nie był jej psi obowiązek? Podpowiadam: żądanie sprostowania, a w razie odmowy – pozew. Ojojojojoj. Wyjątkowo złe posunięcie. Zamykając Akademię, Spitfire jednoznacznie pokazuje, że to, co się wydarzyło, to nie był wypadek, który może zdarzyć się wszędzie. Podkulenie ogona spowoduje, że dziennikarze zaczną węszyć trzy razy bardziej, a brak możliwości rozmowy z panią kapitan skłoni ich do szukania informacji gdzie indziej, w niekoniecznie szczęśliwych dla Spitfire źródłach. I mogę cię zapewnić – jak już zaczną szukać, znajdą. Jednym słowem – najgorsze pijarowe posunięcie w dziejach. Nagłówki gazet jeden dzień po ich powrocie: „Przestępcy w szeregach Wonderbolts!”, „Prawie zamordowały pegaza. Wróciły do Akademii”, „Druga szansa czy kumoterstwo?”, „W co gra Spitfire?” itd. Czy w tej Akademii naprawdę nigdy wcześniej nie doszło do żadnego wypadku, że Spitfire nie ma świadomości, iż w ten sposób tylko rozbucha aferę na nowo? Jakoś dziwnie działają te equestriańskie media. Każdy normalny dziennikarz w pierwszej kolejności próbowałby porozmawiać z ofiarą wypadku. Być może dostanie się do Speeda faktycznie graniczyło z cudem, ale przynajmniej powinni czatować pod salą, nagabywać matkę… Szczególnie, że poszkodowany zwykle ma o wiele więcej do powiedzenia niż osoby bezpośrednio lub pośrednio odpowiedzialne za tragedię. Ooo, w to w życiu nie uwierzę. Gdy media kogoś szkalują, nawet niesłusznie (ale w tym przypadku słusznie; sorry, zrobiła z niego inwalidę), jest więcej niż pewne, że część osób da się przekonać. Poza tym argument AJ: „Wszyscy tu przecież wiedzą, że czasem zachowujesz się niewłaściwie” jest bez sensu, bo „niewłaściwym zachowaniem” może być na przykład deptanie trawników albo niesprzątanie po swoim psie, a nie łamanie innym kręgosłupów za sprawą totalnego braku wyobraźni. A może Rainbow powinna schować dumę do kieszeni i zamiast się zabawiać, pójść do szpitala i przeprosić? Prawdopodobnie i tak nie uzyskałaby przebaczenia, a następnie zostałaby wyrzucona z hukiem przez ogarniętych furią matkę i przyjaciela Speeda, ale przynajmniej zachowałaby się jak człowiek, tfu, kuc. Przede wszystkim na każdym kanale leciał minutowy materiał pokazujący, jak Spitfire zatrzaskuje drzwi do swojego gabinetu przed nosem reportera. I ona się dziwi, że pokazują ją w złym świetle? Sama sobie na to zapracowała! – Przykro mi, nie możemy udostępniać informacji o stanie zdrowia pacjentów osobom nieupoważnionym. Cyniczne jak cholera, ale muszę przyznać, że dobrze myśli. O shit, takiego perfidnego szantażu się nie spodziewałam. Spitfire naprawdę nieźle kombinuje, żeby zespół odzyskał dobre imię, ale to, co wyrabia, jest tak nieludzkie, że się w pale nie mieści. Argh! Co za dupy z tych dziennikarzy! Przecież to jest materiał na półgodzinny łzawy reportaż, a oni po prostu sobie wychodzą?! Na miejscu ich naczelnego dałabym im takiego kopa, że wylądowaliby w innej galaktyce. Zmarnować taką okazję! No dobra, pora na małe podsumowanie. Opowiadanie podoba mi się bardzo – niezwykle oryginalny pomysł, świeże spojrzenie na jeden z odcinków i rozwinięcie charakterów postaci znanych z serialu. Styl jest bardzo przyjemny, choć robisz sporo pierdółkowatych błędów (np. pisanie „ty, ciebie” wielką literą – tak to tylko w listach). Czyta się to szybko i z radością. Pewne wydarzenia mogłyby być przedstawione inaczej, ale nic z tego, co wymieniłam wyżej, nie jest niewybaczalnym przestępstwem. Wprowadzenie wątku z wypadkiem było absolutnie doskonałym posunięciem. Najbardziej jednak podobała mi się twoja Spitfire, która jest idealna jako postać, której się nie lubi. Zachowuje się nieodpowiedzialnie, jawnie faworyzuje RD i Dust, knuje, szantażuje i robi wiele rzeczy, przez które czytelnik w życiu nie obdarzy jej sympatią. Z drugiej strony, z biegiem czasu zdaje się coraz bardziej rozumieć swoje błędy, co oczywiście nie znaczy, że od razu zmienia się na lepsze – czego najtrafniejszym przykładem było uczynienie z Extreme’a zastępcy kapitana, by zamknąć mu usta. Spitfire jest cudownie niejednoznaczna i gratuluję, że miałeś odwagę poprowadzić ją w taki sposób. Podsumowując: fik nie jest może wybitny, ale sprawdza się doskonale jako wciągający Slice of Life. W skali szkolnej – mocne cztery plus. Nie wiem, czy choć odrobinę zmotywowałam cię do pisania, ale wiedz, że jak pojawią się kolejne części, przeczytam je z przyjemnością . Pozdrawiam ciepło, Madeleine
  5. Poniższa opinia zawiera w ogromnej ilości: spoilery i zjadliwe uwagi. Komentarz pisany był w trakcie czytania fika. Podsumowanie znajduje się – któż by się spodziewał – na końcu. W ramach wstępu, czyli o czym opowiadanie jest (w dużym skrócie): dzieło, zgodnie z tytułem, jest pamiętnikiem Luny, kiedy ta była młodą władczynią. Opisuje jej życie, marzenia, plany, fantazje i różne inne rzeczy z nią związane, ale robi to w bardzo kiepskim stylu. Opowiadanie jest shippem i skupia się przede wszystkim na rozwijającym się uczuciu między Luną a Sombrą, który był wówczas uczniem akademii. Dobra, jedziem z tym koksem. Luna, władczyni Equestrii, zachowuje się jak głupiutka, amerykańska, a nawet hAmerykańska nastolatka. Luna, władczyni Equestrii, nie ma żadnych obowiązków związanych z pełnioną przez nią funkcją. Na co dzień się nudzi i czeka, aż siostra podrzuci jej coś do roboty. Luna – hAmerykańska nastolatka, vol. 2. „Kuć” to ona powinna zasady poprawnej pisowni. A że to nastolatka, a nastolatki muszą pisać z błędami, bo taka już uroda nastolatek? Na tym forum był już jeden taki, co perorował, że błędy dodają tekstowi polskiego charakteru… Kolejny wpis jest poświęcony apaszce, którą Luna kupiła Sombrze w prezencie (ta, apaszka dla faceta. Okej, nie wnikam). A potem… Luna – hAmerykańska nastolatka, vol. 3. Siedzi jerzyk na wieży – własnym oczom nie wierzy. Obok wieży tam leży w niskiej trawie Pan Jeżyk! Więc, w przypadku tego opowiadania, jakiego charakteru dodają mu błędy? Luna – hAmerykańska nastolatka, vol. 4. Polecam Espumisan. A więc tak. Mamy Lunę na początku swej życiowej drogi, przed zamianą w Nightmare Moon, młodziutką. Mamy Sombrę przed popadnięciem w szaleństwo. Mamy czasy tuż po pierwszym pokonaniu Discorda, wieki, WIEKI przed Equestrią znaną z serialu. I wreszcie – mamy język księżniczki, kolokwialny do bólu. O, znowu „wierza”. Przynajmniej jesteś konsekwentna. No proszę, nawet tutaj dotarł gender. Star Swirla. To się odmienia. Po drodze dowiadujemy się, że Celestia i Luna mają jeszcze dwie siostry wzięte z czterech liter. Na szczęście ani tajemnicza Crystal, ani zagadkowa Blue nie otrzymują wystarczająco czasu antenowego, żeby zawracać sobie nimi głowę. Reszty mi się nie chciało, więc zostawiłam w trawie. Wiem, o co chodzi, ale przez niefortunny dobór słów zdanie brzmi komicznie. Dlaczego, u diabła, Celestia ma to ogłaszać? Luna nie może sama? Jest ubezwłasnowolniona, czy co? A potem tżecia i czfarta, i pionta… Poziom opisów w tym dziele jest powalający. Uwielbiam twoje błędy. Są takie zabawne. I tak – to są twoje błędy, a nie nastoletniej Luny, co stroni od słownika. To nie jest stylizacja, to jest po prostu straszliwie kulejący warsztat. Skoro nie widzisz ortografu w słowie „drÓgi”… Czy ja wspominałam już coś o opisach? Czy ja coś mówiłam o… zresztą, nieważne. Tylko co on tam w ogóle robił? Przecież był studentem, a nie żołnierzem. Na dodatek pełnił funkcję jakiegoś tam medyka. Zaciągnął się na ochotnika? Wysłali mu wezwanie? Czy po prostu się przypałętał? A może ta bitwa to było tylko drobne natarcie niewielkiego gryfiego oddziału? W sumie dobrze by było, gdyby w tym miejscu pojawiły się jakieś obszerniejsze – hie, hie – opisy. Te filozoficzne, głębokie rozmyślania! Moralne rozterki! Liczne wątpliwości! Egzystencjalne refleksje! A to wszystko upchnięte w trzech zdaniach. Wersja instant? O, znów gender. To iście cudowne, w jaki sposób autorka radzi sobie z kolejnymi arcyważnymi dla fabuły wątkami za pomocą kilku słów. Minimalizm. Tak to się powinno robić, BYCZYS! Luna – hAmerykańska nastolatka, vol. 5. Ooo, jak najbardziej, z całą pewnością ci to grozi . Mi też jest tak dobrze, że aż widzę poodwójnie. Nie bardzo rozumiem. W jakim ty to programie piszesz, że ci tyle bubli przepuszcza? Większość edytorów tekstu podkreśla podstawowe błędy, serio. Chyba że po prostu lubisz, jak ci się strona w Wordzie świeci na czerwono. Podpowiem. Luno, patrz mi na usta, bo dwa razy powtarzać nie będę – nie musisz czekać na reakcję siostry. Ty to możesz zrobić. Wiem, że samodzielne myślenie boli, ale spróbuj, bo nic nie jest równie efektywne. Luna, ty weź się przefarbuj na platynowy blond. Naprawdę będzie bardziej adekwatnie. Luna – hAmerykańska nastolatka, vol. 6. I na koniec absolutna Perła przez wielkie P: Rozmnażanie z Sombrom . Przysięgam, wykaligrafuję sobie ten fragment, oprawię w ramkę i powieszę nad łóżkiem. Tylko najpierw muszę się pozbierać z podłogi. No dobra, pochichraliśmy się (a przynajmniej ja), pora na merytoryczny komentarz To opowiadanie jest złe. Bardzo złe. Główna bohaterka, Luna, to nierozumne dziecko żyjące w świecie srebrnych gwiazd, rumieńców, spacerów brzegiem jeziora i rozkazów Celestii. Właśnie, rozkazów – bo Luna nie ma własnej pracy, swoich obowiązków. Całymi dniami się nudzi i czeka, co też znowu do roboty wymyśli jej starsza siostra. Jej ulubionym zajęciem jest uganianie się za Sombrą (a czasem też jego bratem bliźniakiem, Sombrom) – w sumie jej się nie dziwię, władanie państwem jest takie uncool. Na wszystkie fakty patrzymy z perspektywy Luny, która pisze swój pamiętnik i dla której takie wydarzenia jak wojna z gryfami, zranienie Sombry i atak szału na polu walki, a także powtarzające się koszmary są na tyle mało istotne, że poświęca im mniej uwagi niż broszkom, naszyjnikom, sukniom i poziomowi błysku ogona. Sombra niby jest studentem, potem staje się książęcym medykiem (KOLO, KTÓRY NIE UKOŃCZYŁ STUDIÓW, BUGAGA), jest tak ważny, że w imieniu Celestii przekazuje wiadomości dowódcom gwardii (bądź mądry i podejmij decyzję – słuchać szczyla czy zachować się jak przystało na dowódcę i mieć kłopoty), a nawet walczy u boku księżniczek na wojnie (buhahaha). Opisy w tym opowiadaniu nie istnieją, a z każdą stroną, każdym wpisem jest z nimi gorzej i gorzej. Traktować opisy po macoszemu w pamiętniku – gatunku opartym na opisach – to jak zrobić tatar bez mięsa. Nie wiadomo, co to jest i nawet pies się nie tknie. Sprawozdanie z dnia Luny składa się z kilku krótkich zdań, wśród których obowiązkowo musi się znaleźć: „Idę spać”. Wiesz, ja też kiedyś pisałam takie dzienniczki: „W szkole pokłóciłam się z Ewą. Ona jest głupia. W domu zjadłam obiad. Były pierogi. Potem odrobiłam lekcje. Wieczorem poszłam spać”. Miałam wtedy dziewięć lat. Sam pomysł jest przyjemny, a shipping Luna-Sombrero mógłby się udać. Podobał mi się szalenie sposób odmierzania czasu przez młodszą księżniczkę – Luna nie mówi „za trzy dni”, tylko „za trzy wzniesienia księżyca”. W obliczu takich pięknych, poetyckich określeń tym bardziej nie rozumiem sensu wplatania psujących klimat kolokwializmów: „nie podlizuj się”, „co to za gadka” czy hit dnia – „rozsadza mnie”. To jest bardzo kiepskie, a fakt, że jesteś już po maturze, nie pomaga przy ocenie. W taki sposób mogą pisać dziewczynki z podstawówki napalone na shipping z ulubionymi bohaterami. W pewnym wieku takie coś już po prostu nie wypada. Że o morzu błędów wszelakiego kształtu i rozmiaru nie wspomnę. I tak, mam gdzieś, że to w założeniu miał być „pamiętnik nastolatki nieprzejmującej się gramatyką” (swoją drogą, jaki sprytny sposób, żeby czytelnicy nie dopieprzali się do warsztatu, jaka szkoda, że nie działa), bo wybacz, zwykła nastolatka nie jest księżniczką sprzed iluś tam wieków, nie włada państwem, nie bierze udziału w wojnach i innych wydarzeniach, przez które powinna dojrzeć szybciej. Przykro mi, twój argument jest inwalidą. A jeśli chcesz zobaczyć opowiadanie, w którym księżniczki są młode i nieporadne, ale wiarygodne, polecam „Hybris” Thara. Pozdrawiam, Madeleine
  6. „Koniec” – opowiadanie, w którym główna bohaterka przez dziesięć stron idzie przez pustynię. Wydawałoby się, że nic dobrego nie może z tego wyjść, a tu się okazuje, że fik jest nie tylko interesujący, ale też skłaniający do przemyśleń. Mamy tu do czynienia z typowym teatrem jednego aktora. Oto Celestia przemierza pustkowia w świecie, w którym nie ma już życia. Po drodze przemyśliwuje to, co spotkało ją w ostatnich tysiącleciach. Na uwagę zasługuje wyśmienita kreacja głównej bohaterki. Celestia nie ma już nic, co mogłaby kochać, czemu mogłaby poświęcać czas i uwagę. Wszędzie tylko piach i skały, i wiatr świszczący w uszach. Władczyni, niegdyś dumna i wielka, pierwsza wśród równych, teraz apatyczna, obojętna, pozbawiona królewskich atrybutów. Chyba najlepiej widać to w scenie, kiedy Celestia dostrzega coś pośród wydm, ale nie teleportuje się ani nie rozkłada skrzydeł, bo „czym są te zaoszczędzone sekundy w obliczu wieczności”. Wymowne i daje wyobrażenie o tym, co czuje osoba, które nie może umrzeć. Tak, to zdecydowanie musi być ogłupiające. W tekście jest kilka dobrych, mocnych fragmentów. W pamięć zapadło mi zdanie o brakującej konstelacji Siostrzyczek, akapit o tym, że sława nie jest nieśmiertelna (chociaż nie do końca się z tym zgadzam, bo imię nie musi przetrwać – wystarczy, że kolejne pokolenia zapamiętają nauki danej osoby, wartości, którymi kierowała się w życiu; pewna iskra, jakaś cząstka duszy istnieje dłużej niż imiona, bo nie potrzeba pamiętać, żeby kultywować – oczywiście wyłączając sytuację, kiedy wszyscy wyginęli ), a przede wszystkim – moment, w którym Celestia czyni siostrze wyrzuty, że ta na nią nie zaczekała. Strasznie smutne i wyjątkowo wymowne. No i wreszcie te trzy zdania, na których opiera się ład świata – o ciele, duszy i rozumie. Zwłaszcza to ostatnie w obliczu tego, co spotkało Celestię, staje się piękną metaforą – umysł nie jest nieśmiertelny, bo w całkowitej izolacji zawsze, prędzej czy później, traci się zmysły. Na koniec może jeszcze słowo o stylu. O tak, o stylu Verlaksa krążą legendy – że ciężki, że pompatyczny, że najeżony metaforami tak, gdzie trzeba i nie trzeba i generalnie o matko święta, co jasnej bronisz Częstochowy. Owszem, wyjątkowo lubiany przez autora szyk przestawny działał mi na nerwy, bo czynił tekst niepotrzebnie napuszonym, na siłę poetyckim. Można się sprzeczać, że do Celestii taka forma wypowiedzi pasuje – ja tak nie uważam, zresztą, wydaje mi się, że Verlax, przyzwyczajony do pisania po angielsku, nawet nie ma świadomości, że tak tego nadużywa. Poza tym, można to uznać za indywidualną cechę stylu, który nie wszystkim przypadnie do gustu, ale przynajmniej wyróżnia się z tłumu. To chyba tyle. Świetnie opowiadanie, nasuwa wiele przemyśleń o życiu i jego marności, a o to przecież chodziło. No i genialne pierwsze zdanie – idealny wabik do przeczytania reszty. Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  7. SPOILERY. Trochę ciężko powiedzieć cokolwiek na podstawie samego prologu, który jest bardzo krótki, ale zapowiada się w miarę ciekawie. Mamy Chrysalis, którą łączą jakieś dziwne stosunki z Celestią, Twilight, która szykuje coś tajemniczego i raczej niekoniecznie dobrego oraz zagadkowe zdarzenie sprzed dwóch lat, które zabrało Twi przyjaciółki. Wystarczająco, aby czekać na kolejny rozdział. Spoko zabezpieczenia, skoro Twi może sobie ot tak zniknął w kłębie magicznej mgły... … a podmieńce po prostu wlecieć do pałacu przed oblicze zszokowanych księżniczek. Ech, mówcie, że jesteście z poselstwem i przybywacie w pokoju, a nie stoicie jak debile. Może was nie zabiją. Syrena mogła pogorszyć sprawę, haha! Ta „syrena” powinna działać automatycznie, gdy ktoś niepowołany usiłuje się wedrzeć do pałacu. Co, jeśli księżniczki zostaną skrzywdzone na tyle, że nie dadzą rady wszcząć alarmu? Poza tym, kurde, to pałac, siedziba najwyższej władzy w państwie, a nie knajpa. Nikt z ulicy nie powinien móc dostać się do niego tak po prostu, w środku nocy. Jeszcze przed chwilą były trzy. Jeden poszedł na stronę? „O kurczę, Tia, skoro już ich puszczamy wolno, to może powiedzieć tym strażnikom, co czekają na zewnątrz z kuszami wycelowanymi w nasze okno, żeby jednak wstrzymali ogień?” „Coś ty, Luna, przecież wszyscy strażnicy pilnujący pałacu od tygodnia chleją w knajpie na Sadybie, bo się Zbychowi dziecko urodziło!” „A, no tak, zapomniałam. Zresztą, gdyby było inaczej, raczej nie wpuściliby tych podmieńców do środka.” „Nie byłabym taka pewna. Ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, jakie my ofermy zatrudniamy…” Z domieszką. Samo srebro jest za miękkie. Jeśli pojawią się kolejne rozdziały, chętnie przeczytam. Madeleine
  8. Ładne. Naprawdę ładne… chociaż urodę tego tekstu są chyba w stanie dostrzec jedynie ci, którym zdarzyło się tkwić godzinami z palcami na klawiaturze i pustym wzrokiem wbitym w ekran, w myślach przeklinając, na czym świat stoi . Praca konkursowa, więc króciutka. Na pewno dobrze dobrałeś temat – wstrzeliłeś się idealnie w Dolarowy limit, a tekst jest domkniętą całością. Dobry styl, świetne przedstawienie Weny, a jej słowa, powtórzone przy końcu przez bohatera: idealnie podsumowują to jakże cudowne i irytujące zjawisko, jakim jest twórcze natchnienie. A ja myślałam, że właśnie chodzi o to, by się od tej rzeczywistości oderwać… Tak serio – fajny akapit. Całkiem dobrze wyjaśniasz motywy, jakie pchają pisarzy do działania. To o budowaniu światów i byciu bogiem – wyjątkowo trafne. Tylko zakończenie wyszło mdło. Czegoś tam brakuje, jakiejś puenty, choćby banalnego podsumowującego zdania: „Zasnąłem spełniony, na stercie notatek, czując na szyi pożegnalny pocałunek odchodzącej Weny”. Ewentualnie mógł zapalić papierosa… If you know what I mean . Bardzo przyjemny tekst. Nic dodać, nic ująć. Madeleine
  9. Kolejny rozdział „Plasterka”! Cudownie! Na wstępie: Pommel . Adaś Miauczyński jak malowany! Aż mi się pamiętny kotlet z psa zmielony razem z budą przypomniał. Kolejny świetny rozdział. Doskonale przeplatasz wątki humorystyczne z tymi poważniejszymi. Z jednej strony mamy przemyślenia Coco Pommel, tak różne od ironicznych uwag cynicznej Octavii, z drugiej zaś – Lyrę, która boryka się nie tylko z rosnącym uczuciem do wiadomo-kogo, ale również z nieprzyjemnymi wspomnieniami z pewną brzydką panią i niefortunnym weselem w rolach głównych. No i w samym centrum Tavi na dyskotece – zadziorna, drapieżna i żądna zaliczenia pierwszego lepszego. Ona jest w tym fiku absolutnie, niezaprzeczalnie genialna. I tak, zapakowanie Octavii do środka miejskiej komunikacji to jest bardzo dobry pomysł. Niech się męczy :3. Czyta się to świetnie i czekam na kolejne rozdziały, Madeleine
  10. SPOILERY. Czytałam to opowiadanie dwa razy. Dalej go nie rozumiem. Lubię paradoksy czasowe, mieszanie w dziejach, podróże przez czasoprzestrzeń i skutki, jakie to wywołuje („Efekt motyla” widziałam już dziesięć razy i za każdym kolejnym obejrzeniem moje uwielbienie wzrasta)… ale tutaj to jest jakieś strasznie pokręcone. A może to wszystko dzieje się w dwóch równoległych, nakładających się na siebie czasoprzestrzeniach. Albo nie – przed podróże w czasie Ophis i Star Swirl stali się czterowymiarowi, podczas gdy jej młodsza wersja znajduje się wciąż w trójwymiarowej rzeczywistości. Chyba zmienię temat pracy licencjackiej. Wracając do opowiadania: fajna tematyka, pomysł mnie urzekł, ale wykonanie… nie powala, tak bym to ujęła. i nie chodzi bynajmniej o kulejącą interpunkcję (opuściłeś mnóstwo przecinków), ale raczej o formę, która jest dość monotonna. Bard wychodzi na scenę i gada, i gada, i gada, a w przerwach między gadaniem i gadaniem jeszcze trochę gada. To aż się prosi o jakąś retrospekcję. Ponieważ była to praca na konkurs, oczywistym jest, że obowiązywał limit (jak sam zresztą napisałeś), ale ten monolog jest nużący. Niby przetykasz go jakimiś reakcjami publiczności, ale równie dobrze możnaby je wyciąć, skoro ograniczają się do: „Tłum wstrzymał oddech w oczekiwaniu, co będzie dalej / pokiwał twierdząco na słowa ogiera”. Nuda. Błędu nie ma, ale zwykło się mówić „feralnego”. I chyba nie do końca rozumiem, jak Ophis podszywająca się pod Celestię mogła nie zostać zdemaskowana, skoro uroczy znaczek się nie zgadzał… Ogólnie rzecz ujmując, nie jest to opowiadanie złe. Pomysł jest wyśmienity – nie wiem, co to był za konkurs, ale nie dziwię się, że wygrałeś. Majstrowanie z czasem zawsze jest w cenie. Jedyny problem to wyraźny brak pomysłu na to, jak tę doskonałą ideę przedstawić, wobec czego wyszło dość… przeciętnie. Generalnie mi się podobało, ale bez zachwytów. Pozdrawiam! Madeleine
  11. SPOILERY. Podmieńce rozsiewające miłość w miasteczkach kucyków, by po latach czerpać energię z ich uczuć? No nie! Tego jeszcze nie grali! Świetny pomysł, a potraktowanie miłości jak nasion, które można rozrzucać – genialne. W ogóle podmieńce jako takie małe amorki są urocze. Wiadomo, że robią to tylko i wyłącznie dla własnych celów, ale są urocze i już. Bardzo fajna rola Discorda (chociaż mało znacząca) i zgrabne nawiązanie do pewnego głupiego fika ze zlewem w roli głównej. Plus za dwa ostatnie zdania – uśmiałam się. Szkoda, że to takie krótkie – jeszcze nic się nie wydarzyło, a już koniec. Smutno trochę, że nie ma czasu związać się z główną bohaterką, szczególnie, że to OC-ek. Ale z drugiej strony widać, że to miała być taka drobna scenka rodzajowa i jako taka spełnia swoje zadanie. Całkiem miło się to czytało. Madeleine PS. „Niebieszcz” – patrzę, mrugam, dziwię się, sprawdzam w słowniku, a tam niespodzianka – takie słowo istnieje. Jak to się człowiek przez całe życie uczy.
  12. A podobno długość nie ma znaczenia... Tak serio - ważne, żeby było wiadomo, o co chodzi, formę można szlifować później.
  13. Dawno temu, w czasach zamierzchłych, bo w zeszłym roku, Foley wpadł na pomysł napisania historii znanej z „Rainbow Factory” wierszem – tak powstała „Reduta Oriona”. Ja tę koncepcję podchwyciłam i napisałam własną wersję, która nie jest poprawionym utworem Foleya, tylko całkiem nowym tekstem. Ponieważ bezczelnością byłoby przypisanie sobie tak wyśmienitej idei, zachowałam poprzedni tytuł. Tekst nie zawiera treści nieodpowiednich dla dzieci. Można czytać spokojnie. Dla porządku zaznaczę, że Foley zgodził się na publikację, a nawet był pierwszym czytelnikiem. Dla jeszcze większego porządku: Oryginał Foleyowski znajduje się TUTAJ. Oryginał Mickiewiczowski znajduje się w sercach i głowach (mam nadzieję!). Opis: Masakra w Fabryce Tęczy z punktu widzenia Oriona. Zrewitalizowana Reduta Oriona [One-Shot] [Poetry] [sad] Na marginesie: uznałam, że skoro „Rainbow Factory” jest powszechnie znane, pewne cięcia fabularne nie będą z mojej strony niewybaczalnym grzechem. Wszelkie komentarze mile widziane :3. Tym, co działa na kobietę, zapewniając jej podnietę, jest zabawa w wierszokletę. EDIT. Nie lubisz czytać? Brakuje ci czasów, kiedy mama czytała ci do poduszki? Możesz do nich wrócić za sprawą: „Reduty…” w doskonałej interpretacji Miśka Dziękuję, Misiek :*. Twoi słuchacze z YT (ci milczący również) będą na ciebie czekać. A może wolisz wsłuchać się w męski, inkwizytorski głos Dolara? Bardzo dziękuję, Dolar .
  14. SPOILERY. W sumie nie jestem pewna, od czego zacząć. Z jednej strony nie podobały mi się wszystkie fabularne zagrywki, ale z drugiej czytało się to tak dobrze, że za samo to należą ci się pokłony. Początek jest mocno ograny – Brony trafia do Equestrii, ląduje w samym środku jedynego słusznego lasu, kieruje swe kroki ku jedynemu słusznemu miasteczku, a potem okazuje się, że jedyna słuszna szóstka klaczy musi go schwytać, bo jest przerażającym, niebezpiecznym potworem zagrażającym całemu ponyversum. Dość typowe, ale mając przed oczami nick autora, czytałam spokojnie, pewna, że jeszcze się zdziwię. Nie pomyliłam się. Zanim przejdę do bardziej szczegółowego komentarza, muszę powiedzieć jedno – to opowiadanie wciąga jak cholera. Zaczęłam czytać z myślą, że pewnie mi się nie spodoba (subiektywne paranoje, nie przejmuj się), a godzinę później mrugałam w szoku, że już się skończyło. Styl może nie jest mistrzostwem świata (czasami brakuje równowagi między opisami, dialogami i kwestiami odnarratorskimi, jak np. w przypadku kłótni Szymona i Andrzeja przy księżniczkach czy też rozmowy negocjacyjnej z władcą gryfów – przeciągnięte didaskalia), ale na pewno jest powyżej przeciętnej. Zresztą – sposób zapisu traci na znaczeniu przy fabule, przez którą człowiek zapomina o bożym świecie. W tym miejscu powinnam przejść już do kluczowej części fika, czyli retrospekcji, ale zanim to zrobię… Nie zamknął drzwi do sklepu i poszedł w miasto, a kiedy w końcu ruszył dupę i wrócił do roboty, okazało się, że utarg się nie zgadza – ale na plus. Spoko, domyślam się, że Twi faktycznie mogłaby się obsłużyć sama (być może nawet nie zauważyła braku ekspedienta), ale – jak to mawia Marcela z „Miłości na bogato” – zaskoczę ciebie: Twi nie mieszka w miasteczku sama. Wkurza mnie robienie z kucyków takich aniołków grzechem nieskalanych. Zwłaszcza, że w odcinku z zawodami cukierniczymi ktoś bezczelnie podpier… Pinkie ciasto. Możliwe, że jesteś „jednym z największych zagrożeń Equestrii, które sama księżniczka kazała schwytać w trybie natychmiastowym. Ponadto owo zagrożenie ma gadane, więc mamy przezwyciężyć ewentualną sympatię, jeżeli to ktoś, kogo znamy i przyprowadzić go przed oblicze Celestii. Nie wiem, co robić, więc chyba będzie najlepiej, jak ci to wszystko powiem, żebyś poznał nasze plany i mógł bezpiecznie spierd… Element zaskoczenia i tak jest przereklamowany. A Celka się nie zna. Albo nie – po co masz uciekać, skoro mogę cię puścić wolno. Walić Celkę. Prawdziwa władza nie istnieje, trzeba robić melanż i się nie przyzwyczajać. No dobra, przejdźmy do części z retrospekcją, która wszystko wyjaśnia i… spełnia oczekiwania. Dopiero teraz poznajemy głównych bohaterów – Andrzeja i jego brata Szymona. Chłopcy trafili do Equestrii w dość tajemniczych okolicznościach, co nie jest ciekawe. Ciekawe jest to, z czym tam trafili – a konkretnie chodzi o moc spełniania życzeń. Skąd to się wzięło, z czym to się je i dlaczego akurat oni – nie zostało wyjaśnione. Nawet jeśli nieco ograniczyłeś tę magię jedynie do przypadków „zdroworozsądkowych”, nawet jeśli bohaterowie nie do końca nad tym panują i w efekcie oni sami stają się ofiarami tego złośliwego czegoś – i tak są trochę overpower (zwłaszcza scena na polu walki i szkolenie pt. „Nie można mnie drasnąć, a mój wierny Excalibur wchodzi w wasze miecze jak w masło”). Z drugiej strony… zupełnie mi to nie przeszkadzało. Absolutnie. Po prostu tak zżyłam się z tymi pociesznymi druhami, że na pierwszy plan wysunęły się ich przygody. Dalej – kreacja księżniczek. Nie są zbyt rozgarnięte, delikatnie mówiąc. Nie potrafią poradzić sobie z problemami, ich państwo ma znaczne braki we… wszystkim (rozwaliła mnie Celestia, która na prośbę zebrania wojsk odparła z zakłopotaniem: „To może być problematyczne”) i generalnie chwytają się wszelkich środków, by utrzymać się na powierzchni. Pewnie w innym przypadku pozwoliłabym sobie na uszczypliwy komentarz dotyczący robienia z władczyń idiotek, ale tutaj jest to jak najbardziej na miejscu. Państwo jest młodziutkie, a one dopiero się uczą. Popełniają masę błędów i nijak nie mogą się odnaleźć wśród groźnych, krwiożerczych sąsiadów. I to jest super. Podoba mi się zabawa fabułą – najpierw zmuszasz bohatera do powiedzenia czegoś, czego powinien żałować, a potem robisz wszystko, by faktycznie żałował. O ile motyw wojny wywołanej nieporozumieniem bardzo mi się podobał, o tyle główny wątek z bratobójstwem wydał mi się mało finezyjny. Chyba spodziewałam się czegoś więcej niż po prostu kłótni i niefortunnego dźgnięcia… Brakło mi jakiegoś, nie wiem… elementu zaskoczenia. Czegoś, po czym mogłabym powiedzieć: „Tożeś do…”. Ale to moje subiektywne fantazje. Pozostaje jeszcze kwestia zakończenia. To chyba oczywiste, że konieczność poniesienia najwyższej kary przez istotę nie tylko przepełnioną dobrymi chęciami, ale w gruncie rzeczy niewinną klątwy, która ją dotknęła – wywołała we mnie wewnętrzny bunt. Rozumiem jednak, że to było jedyne możliwe rozwiązanie. Cholernie niesprawiedliwe, ale jedyne. Albo do Hogwartu. A konkretniej – do dormitorium Dracona Malfoya. Tutaj trochę się zdenerwowałam na te księżniczki, co nie potrafią uzyskać posłuchu wśród WŁASNYCH PODDANYCH. Młode nie młode – z jakiegoś powodu otrzymały władzę. Stereotypowe, ale urocze i do tego konkretnego tekstu dziwnie pasuje. Podsumowując – doskonały, wciągający, niebanalny HiE z nieprzesłodzonym zakończeniem. Madeleine PS Dlaczego, u diabła, hybris?
  15. Bo Dolar to taki duży, puchaty miś - musi chwalić, taka praca . Ale skoro jego komentarze ściągają do tematu ciebie, to może przechodzić w stan płynny ile tylko chce. Jeszcze mu ogień większy zrobię. Niezupełnie. Zrobiłam to ze względu na nietypową narrację, która w wersji dłuższej niż tych kilka stron byłaby nie do zniesienia (sam przyznałeś, że cię zirytowała, i wcale się nie dziwię, bo narracja drugoosobowa - którą ja z kolei darzę uwielbieniem - przeznaczona jest dla miniatur, a nawet miniatur bardzo). Uprzedzając ewentualne pytanie - inna nie mogła być. Trzecioosobowa z oczywistych względów, zaś pierwszoosobowa w moim wykonaniu oscyluje gdzieś pomiędzy "o matko" i "totalna kaszana", o czym być może niedługo się przekonasz . Dzięki za uwagi, również pozdrawiam, a ty, Baff - łap huga za ośmielenie Niklasa . Nikuś, każdego mężczyznę da się zadowolić - po prostu w przypadku Bafflinga nie odkryłam jeszcze czułego punktu .
  16. Miałam na myśli coś innego, beste..., ekhm, ekhm, DRAQUESIE .
  17. Dobra, rozumiem. Zemsta za besterowanie? Hoffmanie: Powód jest bardzo prosty... ja tak robię [wstyd] . Uznałam, że spodziewanie się niespodziewanego jest lepsze niż popsucie wszystkiego jednym głupim rzutem oka... co w tym przypadku jest kwestią ułamka sekundy. Zresztą, wydaje mi się, że ww. spodziewanie się niespodziewanego nie jest takie złe, pod warunkiem, że zawartość tego niespodziewanego wynagradza fakt spodziewania się . Co, mam nadzieję, ma miejsce tutaj. (Czy ten akapit ma jakikolwiek sens?) Nie widziałam. Naprawdę nie widziałam. Dzięki, że mi mówisz. Serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze i za miłe słowa, jesteście kochani :*. Johnny, niech cię bogowie bronią...
  18. UWAGA. OPOWIADANIE NIE JEST PRZEZNACZONE DLA MŁODSZYCH CZYTELNIKÓW. Uprasza się o nieprzejeżdżanie suwakiem na ostatnią stronę przed zapoznaniem się z poprzednimi oraz o niespoilerowanie w komentarzach. Pre-readerem był Dolar84. Opis: Tytułowa bohaterka dostrzega szansę zdobycia serca ukochanego. Długość: 6 stron. Klacz w czerwonym kapeluszu [One-Shot] [+16] [slice of Life] [sad] [Romans] Wszelkie komentarze mile widziane :3. Epic: 1/10 Legendary: 1/50
  19. Liczenie na konstruktywną krytykę (wyłączając tę Dolarową przy ogłaszaniu wyników) w temacie z konkursem literackim nie jest marzeniem specjalnie trafionym, bo ludzie tutaj raczej wrzucają prace, a nie oceniają już wrzucone. Polecam założyć dla opowiadania osobny temat (oczywiście nie teraz dla tego konkretnego tekstu, dopiero po zakończeniu konkursu, żeby nie było, że kuszę cię do złego). EDIT. Shit, zacytowałam to samo, co Dolar. Sorry .
  20. To dlatego, że cię nie znam, mój drogi, więc twoje możliwości twórcze są mi jeszcze obce. I to jest absolutnie jedyny powód! No dobra, dałam się nabrać. Zrób to tak, żeby było dobrze, a jak mnie nie zadowolisz, to dam temu wyraz . Ja też je uwielbiam, ale co za dużo i tak dalej . Jednak podczas lektury powoli, powoli przyzwyczajałam się do twojego stylu, aż gdzieś na przełomie pierwszego i drugiego rozdziału wsiąkłam całkowicie i nie zwracałam już uwagi na obszerność i szczegółowość. Tylko ten prolog mi nie podszedł... pierwsze zetknięcie z czymś nieznanym . Ale skoro mówisz, że tam są UKRYTE ZNACZENIA, to wierzę i czekam na wyjaśnienie. Trudno. Przełknę. Wszystko dla Whiskey Jara . Cebula . Podpisuję się oboma ręcoma! Zapomniałam o tym wspomnieć w swoich wypocinach. Też mi się spodobała ta przeróbka, chociaż gdyby "las" zastąpić "puszczą" zgadzałoby się rytmiczne z oryginalnym przysłowiem. Pozdrawiam wszystkich panów (i panią) powyżej, Madeleine
  21. SĄŻNISTE SPOILERY. * Uwaga do ludu: komentarz, który widzisz, jest niebotycznie szczegółowy, niesłychanie długi i nieziemsko nudny, a to dlatego, że pisany był z myślą o autorze. Jeśli nie jesteś Johnnym, nie czytaj go, bo umrzesz. * Uwaga do autora: pewna doza złośliwości zawarta w poniższej opinii nie jest wymierzona w ciebie. Pewnie, że duma cierpi, ale wiem po sobie, że nie ma lepszego sposobu, by człowiek dostrzegł swoje błędy. Poszczególne części, nie wyłączając samego prologu, są wyjątkowo rozbudowane (jak na fanfikowe standardy), więc uznałam, że najlepiej zrobię, jeśli każdy fragment skomentuję osobno. Prolog. Przed przystąpieniem do lektury przeglądnęłam sobie komentarze moich poprzedników. Z niektórymi kwestiami w nich poruszanymi się zgadzam, z innymi niekoniecznie, ale na pewno muszę pochwalić pomysł. To prawda, że stworzyłeś od podstaw własny, nowy świat fantasy. Przyznam, że bardzo podoba mi się to uniwersum, choć fantastykę omijam szerokim łukiem, jak ci już napisałam w wiadomości. W każdym razie fajnie, że ci się chciało i że nie podążasz utartym schematem, że jak MLP, to kilka sławniejszych miasteczek z wiecznie przeludnionym Ponyville na czele, księżniczki i Mane 6. Tutaj mamy coś zupełnie nowego – świat dawny, nieokiełznany i dziki, obwarowany murami i porośnięty puszczami zamieszkałymi przez rasy, których w serialu się nie uświadczy. Bardzo mi to odpowiada. Jeśli chodzi o samych bohaterów – na pierwszy plan wysuwają się, rzecz jasna, ieleni. Świetna myśl, innowacyjne podejście, a uczynienie z tej konkretnej rasy strażników lasu – genialne. Stworzenie od zera nowego gatunku nie jest wcale proste, trzeba mieć pomyślunek, a ty go masz. Skoro już jestem przy postaciach… W prologu poznajemy zaledwie kilka – ielenia Weratyra, łanię Oski, kupca Whiskey Jara oraz paru zbłąkanych podróżnych. To prawda, że wszyscy są dobrze odrysowani i wyraziści, ale że – cytując Cahan – czytelnik instynktownie ich lubi, wcale bym nie powiedziała. Weratyr, główny bohater prologu, jest tym, przez którego charakteryzujesz rasę ieleni… a on jest totalnym fanatykiem i po prostu strasznym bucem. W porządku, jestem w stanie zrozumieć zamysł – ielenie to strażnicy pilnujący, by nikt nie zakłócał spokoju przedwiecznej puszczy. Chronią ją, tak jak ona chroni ich. Istnieje zakaz przekraczania granicy terytorium ieleni przez kucyki, które bezczeszczą las i generalnie są jak wrzód na tyłku, nieposłuszne, swawolne i interesowne – na dodatek za cholerę nie chcą się podporządkować naturalnej harmonii przyrody. Dramatyzmu dodaje fakt, że ielenie są z lasem powiązane nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie i duchowo (ale o tym później). Ja to naprawdę rozumiem, szanuję koncept, zresztą, takie plemiona będące wielkimi przyjaciółmi przyrody to nie pierwszyzna (nawet Pocahontas ballady do ucha nucił kolorowy wiatr… czy jakoś tak)… ale ten Weratyr nie jest postacią, którą mogłabym polubić. Miał być silny, niezależny, dumny, wierny… a ja widzę w nim jedynie nieprzyjemnego buraka, w dodatku takiego, który jest totalnie psychologicznie niewiarygodny (o tym za chwilę). Powróćmy do motywu związku ieleni z lasem. Zwierzaki nie tylko w nim mieszkają, nie tylko żyją dzięki jego darom, ale wręcz z nim rozmawiają, pławią się w jego życzliwości i giną pod wpływem gniewu. Wobec powyższego uczynienie z drzew niemal żywych osób, uczłowieczenie ich, mówienie o ich płaczu, bólu i krwawieniu – było posunięciem doskonałym. Ponadto mamy jeszcze tajemniczy, magiczny proces, w trakcie którego wybraniec staje się po wieczność częścią puszczy. Bardzo fajne, baśniowe, a choć fantastyki nie czytam, wiem, że dobrze wpisuje się w konwencję. Przyjemną postacią jest Oski. Wydaje się o wiele bardziej roztropna od swego ukochanego i wzbudza (przynajmniej we mnie) większą sympatię. Może dlatego, że nie zachowuje się jak fanatyczny szaleniec łamane przez Weratyr… Wracając do niego: nie podoba mi się ostatnia scena z nim. Z początku taki oddany puszczy: tylko po to, by pod koniec wpaść w szał i rozrąbać drzewo z powodu przyszłego rozstania z ukochaną. Jego przemyślenia, że „nagle dotarło do niego, że las rozdzielił dwa kochające się serca” kompletnie mnie nie przekonują. Mimo że cała scena jest dość długa, miałam wrażenie, że Weratyr jak za wciśnięciem magicznego guzika przestawił się z uwielbienia do lasu na nienawiść wobec niego. Wydawało mi się, że nie radzisz sobie z opisywaniem emocji, w związku z czym wychodzi… sucho. No właśnie też się zastanawiam. W kwestii postaci to już chyba wszystko – może poza końcową sceną. Przeczytałam ostatnie zdanie prologu i zrobiłam minę pod tytułem: „ale, co, jak, dlaczego?”. Może mi ktoś wytłumaczyć, co się stało, że umarł? Zabiła go furia puszczy czy o co chodzi? Na początku pomyślałam, że przypadkiem rzucił się w siekierą na swoją ukochaną pod postacią drzewa, ale ona się wtedy jeszcze nie przemieniła. Potem przyszło mi do głowy, że to ona go zabiła, nie mogąc znieść zbrodni Weratyra, a było to wtedy, kiedy stali przytuleni… ale też nie. Ostatecznie nie wiem, co się wydarzyło. Sama akcja prologu jest bardzo przyjemna. Mamy przybliżoną rasę ieleni, ich zwyczaje i przekonania, spotkanie z kupcem, wstęp do świętowania przemiany Oski… Trochę fantastyki, trochę dobrej obyczajówki. Brak zastrzeżeń. Uwierz, Grento, że tak miało być. Johnny w ten sposób buduje klimat i moim skromnym zdaniem, wyszło mu przednio. Okej, żeby nie było tak cukierkowo, pora na obiecaną zjebkę. Zgadzam się, że styl sprawia wrażenie profesjonalnego… No właśnie. Tylko sprawia. Powiem więcej – jeżeli Sapkowski naprawdę tak pisze, to cieszę się, że nie ruszyłam jego książek, bo podczas lektury cały Acard bym ojcu zechlała. Ten styl jest… ciężki. Opisów mrowie i to się chwali, ale całość jest przegadana. Niektóre akapity nic by nie straciły, gdyby były o połowę krótsze… no i jeszcze ta wszechobecna łopatologia. Usilnie wyjaśniasz to, czego każdy normalny człowiek domyśli się z dialogu bądź zachowania bohaterów. Postaram się zobrazować ten problem przykładami: Najpierw Oski wygłasza tyradę, że Weratyr powinien oszczędzić część podróżnych i dlaczego, a akapit dalej wyżej wspomniany powtarza niemal słowo w słowo kwestię łani w swojej głowie ustami narratora. Kasia weszła do pokoju i rzuciła w kąt plecak. Zzuła buty i uwaliła się na kanapie, odruchowo sięgając po pilota. Zastygła jednak z ręką wyciągniętą w stronę stołu, gdyż z sąsiedniego pokoju dobiegło ją radosne szczekanie. Z poprzedniego akapitu ciężko to wywnioskować, więc dla jasności wyjaśnię – to szczekanie to stąd, że Kasia ma psa. Jestem narratorem i moim obowiązkiem jest cię, czytelniku, nastawić psychicznie na to, że zaraz dowiesz się o kolejnych talentach sprytnego kupca. Nie mogę po prostu przejść do opisywania sytuacji, w której on te talenta w praktyce wykorzystuje, bo byłbyś zaskoczony i pewnie nawet byś nie zauważył. Dalej: scena, w której Weratyr natyka się przypadkiem na oszczędzoną przez niego klaczkę. Czy on naprawdę musi tak szczegółowo rozważać wszystkie możliwości ZA. KAŻDYM. RAZEM? Nie wiem, po co jest ta scena z hałasem czy tam innym tałatajstwem, które sprowokowało Weratyra do wzmożonej czujności, skoro koniec końców żadnego zagrożenia nie było. Wiele jest zdań, które mogłyby być krótsze, ale niepotrzebnie je rozwlekasz. Każdy opis ubarwiasz masą ozdobników – przymiotników, przysłówków – nawet te, które aż się proszą o odrobinę dynamiki. Weratyr w przypływie szału wbił siekierę w najbliższe drzewo. Korona zaskomlała z bólu. Na leśne poszycie posypały się drzazgi, gdy ostrze z impetem orało roślinę. Kolejna rana, kolejny zamach – płat kory upadł na ziemię, a pień spłynął żywiczną krwią. Ogier siłą wyrwał z niego ostrze i zamachnął się do ponownego ciosu. Nie wiem, czy jest lepiej, ale na pewno część przymiotników nie była tam potrzebna, a imiesłowy warto zamieniać na czasowniki, które czynią tekst bardziej dynamicznym. Parafrazując Irwina: prolog może nie ssie, ale również nie zachwyca. Kolejne części recenzji będą sporo krótsze – styl przecież diametralnie się nie zmienia, a powtarzać się nie mam zamiaru. Rozdział 1. Miłe zaskoczenie. O wiele lepszy niż prolog, czytało się przyjemnie, chociaż znów miałam wrażenie, że przeciągasz. Wszystko opisujesz tak dokładnie, podczas gdy najważniejszym fragmentem rozdziału była końcówka i spotkanie głównej bohaterki z naszym ulubionym kucykowym antagonistą. Z drugiej strony, po tym rozdziale widzę, że po prostu masz taki, hmm, bogaty styl. Tym razem jednak było lepiej. Albo zaczynam się przyzwyczajać, albo w prologu faktycznie z tym przegiąłeś. Kolejny raz rozdział kończy się mocnym akcentem – bardzo fajnie. Akcja również mi się podobała – ot, zwykły dzień z życia bohaterki. Właśnie, bohaterka. Inches to kolejna dobrze odmalowana postać. Udało mi się ją polubić – mimo że jest urodzoną pisarką, zdaje się twardo stąpać po ziemi. Jest rozsądna, ma poczucie humoru, z łatwością zaskarbia sobie sympatię mieszkańców miasta, odznacza się wieloma talentami, chociaż czasem zachowuje się jak źrebak („Miałam w sumie iść do domu, ale taka ze mnie gapa, że o tym zapomniałam” – doprawdy urocze). Podobały mi się bardzo fragmenty opisujące jej wieczorno-nocne twórcze rytuały – takie drobiazgi jak totalne zatracenie poczucia czasu albo zasypianie na otwartym notesie i budzenie się z drukiem odciśniętym na policzku budują tę postać jako lekko rozkojarzoną artystkę. Fajna jest też jej nieposkromiona ciekawość. Hie, hie. Wolę nie wiedzieć, jak smakowały te bułeczki grzane cebulową parą . Zapachy się mieszają, nawet jeśli blacha jest lita. Nie ma za bardzo się do czego przyczepić. Cytując Irwina – za pierwszy rozdział masz okejkę. Rozdział 2. O nie, znowu ten z fajką, co jak upośledzony poeta prawi… A już miałam nadzieję, że był tylko epizodycznym (BARDZO epizodycznym) błaznem. Trudno, jakoś go ścierpię. Zresztą, przy odrobinie dobrej woli można uznać za zaletę, że umiesz uczynić postaci na tyle wyrazistymi, że albo się je kocha, albo nienawidzi. Dobra, przeczytałam całe i… o cholera, to jest świetne. Z rozdziału na rozdział lepsze, a tutaj było arcyciekawie i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Doszła nam nowa postać, a kilka znanych z poprzednich rozdziałów zyskało nielichą charakterystykę. Time Turner, solidny rzemieślnik smalący cholewki do Inches, jest uroczy i budzi sympatię, jednak absolutnym hitem tej części okazał się Whiskey Jar, kupiec i – nie oszukujmy się – krętacz, co to własną matkę opchnąłby za mieszek złota. Polubiłam go straszliwie – jest swawolny, figlarny, bezczelny, a jego teksty wywołują radosny wyszczerz. No piękne. Po prostu piękne. A scena z targowaniem się o cenę kamienia to istny majtersztyk. Uwielbiam tego starego kanciarza. O Sombrze na razie niewiele wiemy, poza tym, że jest egzotyczną ciekawostką z dalekiego kraju, ma słabość do kamieni szlachetnych (czyli kanonicznie) i sprawnie włada nie tylko magią, ale też językiem (w sensie, że jest dobrym dyplomatą. Serio, właśnie o to chodziło. NAPRAWDĘ). Powoli zawiązuje się też jakaś konkretna akcja – do gry powraca osierocona, tajemnicza klaczka z równie tajemniczą (choć już nie osieroconą) chorobą. Domyślam się, że w najbliższej przyszłości możemy się spodziewać również ponownego pojawienia się chamskich i złośliwych dumnych i potężnych ieleni. Konkluzja lub, jak mówi dzisiejsza młodzież, wersja tl;dr: Opowiadanie jest lepsze z rozdziału na rozdział. Ma interesującą fabułę oraz stworzony od podstaw świat z niesztampowymi postaciami. Autor odznacza się niezłym stylem (na prolog spuśćmy zasłonę milczenia) i raczy czytelnika gargantuiczną ilością opisów. Jeśli ktoś lubi fantastykę, lektura na pewno dostarczy mu samych przyjemnych wrażeń, a jeśli – jak ja – nie lubi… to też mu dostarczy. Godne polecenia. Czytać, zanim wystygnie. Pozdrawiam i czekam na kontynuację, Madeleine
  22. Napisano w ogłoszeniu o XI edycji konkursu literackiego, a także w ogłoszeniu o edycji II, III... V, VI... IX, X... Więc tak, zdaje się, że sprawdzają w Wordzie .
  23. SPOILERY. Przeczytałam resztę Czterogodzinek. Krótkie toto, a czas szybko leci, gdy lektura jest przyjemnością. Na pierwszy ogień pójdzie „Opowieść wigilijna”. Za oknem dopiero jesień się ściele, a mi się zachciało świątecznego klimatu… Czy udało mi się go poczuć? Hmm. Jeszcze nie wiem. Może po tym komentarzu będę wiedziała. A więc, co dostaje czytelnik w „Opowieści wigilijnej”? Cóż – opowieść wigilijną . Historia znana, wielokrotnie przerabiana, adaptowana, do tego do granic możliwości wyświechtana. Może to nie jest najlepszy czas na ocenianie tego typu utworów – podobno nieuchwytne i prawdopodobnie nieistniejące zjawisko zwane magią świąt umożliwia dostrzeżenie w tekstach o tarzaniu się w śniegu i byciu dobrym dla dzieci i innych zwierząt więcej, niż są one w stanie zaoferować . Wracając jednak do fika – mamy klasyczną opowieść wigilijną w klimatach TCB. W roli Scrooge’a – FOL-owiec, co to kuców nienawidził. Marley – również były FOL-owiec, obecnie martwy, zastrzelony podczas akcji przez wyżej wymienionego pana S. Mamy także obowiązkowego młodzieńca, który do Scrooge’a mówi „wujku” oraz trzy zjawy, wyłączając ducha dawnego partnera, który – no proszę! – opleciony jest po śmierci łańcuchami jak czarny raper i jojczy o niewoli, w jaką sam się wpakował. Jednym słowem wszystko doskonale znamy, nawet poszczególne próby i obrazy mające na celu przekonanie Scrooge’a do kucyków, bo granie na emocjach za pomocą rodziny i przyjaciół również występuje w ilościach hurtowych w oryginale. Chyba po prostu czytałam / widziałam zbyt wiele różnych wersji opowieści o Scrooge’u, by ta wydała mi się czymś nowym. Wiem, że nie miała taka być, ale zdecydowanie wolę pierwotny twór Dickensa. Czytało się jednak bardzo przyjemnie. Masz nienaganny, lekko humorystyczny styl, a opowiadanie posiada fantastyczne elementy komediowe, jak na przykład wątek z lataniem oraz to: Wreszcie prawidłowa reakcja na upiorny, tfu, królewski głos Luny . Z błędów zauważyłam stawiane nagminnie wielkie litery w dialogowym „krzyknęła, powiedział” oraz to: Zalecam wizytę u stomatologa . Zęby nie drżą – można nimi co najwyżej szczękać. A ja mu się wcale nie dziwię. Przecież to jest tak, jak ze zmianą płci – przez trzydzieści lat miałeś ojca, nagle masz dwie matki. To oczywiście nie znaczy, że takich ludzi trzeba od razu likwidować… ale sorry, każdy by był w szoku. Albo miał, za przeproszeniem, wku.wa. Całkiem normalne. Chociaż forum o utopijnej krainie z barwnymi gadającymi zwierzakami raczej nie jest miejscem na tego typu uwagi . Przy tym tekście znów miałam wrażenie, że pod koniec akcja mocno przyspiesza. Widać to zwłaszcza przy spotkaniu z kucykową ferajną: po tych wszystkich przykrościach ze strony Scrooge’a rozwaliło mnie zdanie „Nadeszło wzruszające pojednanie rodziny”. A gdzie policzkowanie, wrzaski i ciężkie przedmioty lecące w kierunku głowy pana S.? Nie ogarniam ich – jak można zaprzepaścić taką okazję? (A owo „pojednanie” nie ma nóg, więc powinno „nastąpić”, a nie „nadejść” .) Ostateczne zakończenie jest genialne – „JAK TO ***** NIE MA KAWY?!” Podsumowując: nie wywołało to u mnie jakichś specjalnych refleksji, ale czytało się arcymiło przy kubku kakao (wiem, sprawdzałam). FUUUUUUJ! „Anonimowi Frontoholicy”. Spłakałam się ze śmiechu . Doprawdy urocze – ci wszyscy duzi, groźni ludzie zamknięci w nieporęcznym oczojebnym opakowaniu knujący nad zniszczeniem Equestrii . Piękna kpina z tego durnego jak prawy but z lewej nogi motywu, że po przemianie w kuca nie można przeklinać, czynić zła i mieć brudnych myśli. No i zakończenie, które mówi wszystko . Bogowie, jacy oni są słodcy ^^. „Ostateczny koniec”. Kolejna doskonała komedia, choć dużo bardziej subtelna niż poprzednie. Według mnie to opowiadanie, mimo lekkości, jest o wiele bardziej refleksyjne niż „Opowieść wigilijna”, która w założeniu chyba miała taka być. Bardzo dobry pomysł z tym „końcem świata” – na zaledwie kilku stronach zdołałeś zawrzeć całą gamę emocji, które zapewne towarzyszyłyby ludziom (kucom) po czekającym ich rychłym zgonie. Tekst jest króciutki, ale nie mam wrażenia, że można by coś jeszcze dopisać, rozwinąć. Wszystko jest idealnie domknięte. Kocham takie humorystyczne wstawki . Czo?! My chyba nie na tym samym świecie żyjemy – w moim sprzedawcy podnieśliby ceny alkoholu o tysiąc procent. Ludzie ogłupieni wizją końca świata i tak by kupili, a zawsze jest opcja, że jednak nie pierdutnie, zaś kaska zostanie . A nawet jeśli nie, to jak to mówią – lepiej płakać w BMW niż w maluchu. Myślę, że dałoby się to podciągnąć również pod umieranie . Wiesz, co jest smutne? Że trafiłeś w sedno. Trzeba nam rozwalić kraj, rodzinę albo zdrowie, żebyśmy zaczęli działać jak przystało na istoty rozumne. Pocieszający jest jedynie fakt, że jednak od czasu do czasu człowieczeństwo zwycięża. Bardzo, bardzo dobry fik. Komediowy, refleksyjny, doskonały pomysł, a za ostatnie zdanie masz propsy. Tylko tytuł mi się nie podoba. W porównaniu z innymi jest mało zachęcający. No i na koniec, w charakterze wisienki na torcie, zostawiłam sobie „Gorycz”. Powiem tak... Cieszę się, że przeczytałam ten tekst na końcu, bo po nim nie dałabym rady wziąć się za żadną komedię. To jest… cholera, nie wiem, co powiedzieć. Ten fik ściska w gardle i szczypie w oczy jak dym papierosowy. Poczułam wszystkie emocje, które zawarłeś na tych czterech stroniczkach – poczucie beznadziei, bezradność, zobojętnienie, rozgoryczenie… I jeszcze ten główny bohater, który walczy, chociaż sam już nie wie, po co… Nie ma nic gorszego niż walka bez celu. Po „Raporcie przy śniadaniu” przez dziesięć minut siedziałam w milczeniu, nie wiedząc, co napisać. Tytuł idealnie oddaje istotę tego tekstu. Idealnie. Nie wiem, co zrobiłeś, że „Gorycz” jest taka dobra, ale zrobiłeś to bezbłędnie. Skłaniam głowę. Wybacz, że ten komentarz nie jest zbyt konstruktywny, ale innego chyba nie jestem w stanie napisać. Mogę jedynie stwierdzić, że na pewno nie zapomnę tego tekstu. Pozdrawiam i czekam na więcej, Madeleine PS Mogę z całą stanowczością stwierdzić, że dla mnie najlepszą Czterogodzinką jest ta, którą czytałam jako ostatnią.
  24. To może zrobić za autora korektor. Fika za niego jednak nie napisze... Bo wcześniej to było bardzo złe.
  25. Dożynki się pisze przez ż. Zaufaj mi, jestem ze wsi . Powiem tak: może nie jest idealnie, ale z pewnością jest trzy razy lepiej niż na początku. Akcja nieco zwolniła, dodałeś sporo opisów (lubię to!), poprawiłeś błędy, które wytknęli ci czytelnicy... Ładnie, ładnie. Masz mój szacunek - mnie by się nie chciało . Dzięki rozbudowaniu opowiadanie bardzo dużo zyskało - przede wszystkim jest śmieszniejsze. O wiele. Cieszę się, że dodałeś kilka zdań opisujących niepewność Fluttershy w barze. TAK! Właśnie czegoś podobnego mi brakowało w poprzedniej wersji. Niby nic, a jednak mamy pewność, że w tym barze, przed tą sceną, w kusej kiecce siedzi Drżypłoszka, a nie jakaś anonimowa klacz. No i Celestia mówiąca do Twilight, że mogła ją zaprosić. Bardzo fajne. Niby nic, a cieszy. Właśnie takie uwagi rzucane mimochodem przez bohaterów albo ich przemyślenia budują klimat, a w tym przypadku śmieszą. Wystarczyło tak mało, by znacząco podnieść wartość dzieła. Miło mi, że włożyłeś moją kwestię w usta Applejack . Nawet jeśli nie, to na przykładzie tego tekstu widać, że warto pracować nad warsztatem. W starej wersji było z nią duuużo gorzej . Widzisz, Nightmare Sun? Nie należy bać się opisów. Nie wiesz, co szlifować - szlifuj opisy. Dobre opisy to propsy . Pozdrawiam, Madeleine
×
×
  • Utwórz nowe...