Skocz do zawartości

Madeleine

Brony
  • Zawartość

    294
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    14

Wszystko napisane przez Madeleine

  1. Na samym początku pochwalę – to opowiadanie jest całkiem dobre. Przy czytaniu mocno kojarzyło się z „Końcem” Verlaksa (swoją drogą, polecam, bardzo dobry fik, refleksyjny, ma mocne fragmenty i przemyślenia bohaterów, które zapadają głęboko w pamięć) – tam również jest pustynia, bohaterka, która przemierza bezkres piachu, nie wie, co ze sobą począć i pragnie śmierci, ponieważ nic innego, lepszego, jej już nie czeka i ma tego świadomość. Tak mamy akurat Celestię, tutaj – Discorda. Kurcze, w sumie zabawnie się czytało to dzieło po tamtym. Jakoś w dziwny, subtelny sposób się uzupełniają, mimo że są tak bardzo różne. Ale wracając do twojego tekstu: jak na debiut jest bardzo dobrze. Grento zauważył, że krótkie formy są prostsze niż długie, rozbudowane wielorozdziałowce i w tej kwestii się z nim zgadzam, przede wszystkim łatwiej taki One-Shocik doprowadzić do końca, ALE… wybrałaś sobie dość trudną tematykę. Dużo refleksji, trudny „teren” – w sensie, mało akcji, fabuła oparta na wewnętrznym monologu bohatera… Nie powiem, ambitnie. I myślę, że wyszłam z tego obronną ręką. Nie będę zwracać uwagi na kwestie techniczne, skupię się już na samej fabule (z techniką się wyrobisz, w sumie nie jest źle). Mamy dwie siły, które walczyły ze sobą od wieków: Chaos oraz Harmonię. Te dwie siły ścierały się ze sobą, trwając w jako takiej Równowadze. I tutaj dochodzimy do sedna – czy ta Równowaga, czy sam fakt jej istnienie nie wyklucza Chaosu? Czy można o nim mówić, jeśli nie wynika z niego nic ponad to, że świat i tak trwa w stanie spokoju i jedności? Powiem ci, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam i refleksje głównego bohatera przemawiają do mnie – kiwałam głową przy lekturze, mrucząc pod nosem „prawda, prawda”… Rozumiem tego Discorda. I rozumiem też jego fascynację drugą stroną. Zakochał się w tym, co było dla niego zakazane, w pewien sposób zdradził „swoich”, zdradził również siebie i swoje ideały… Czy to było złe? Nie sądzę. Po prostu tak się stało. Serce nie wybiera, heh. Można się tylko domyślać, kto otworzył Discorda na inny niż chaos świat… ale odpowiedź jest chyba oczywista. Wreszcie: podobało mi się niezmiernie przeplatanie wątków teraźniejszych z pustynią i retrospekcji. To napędzało akcję, nie pozwalało czytelnikowi się zmęczyć, no a same sceny z pustynią… Pochwalę użycie narracji pierwszoosobowej oraz czasu teraźniejszego przy opisach tułaczki. Fragmenty o jedzeniu piasku, o fatamorganie, o pragnieniu śmierci, o skorpionach i innych pustynnych dziadostwach, o słabości ciała – wszystko odpowiednio sugestywne i na tyle dobrze opowiedziane, że można się wciągnąć i to poczuć. Bardzo, bardzo fajnie. No i wreszcie końcowy akapit, który wyjaśnia tak naprawdę, gdzie znajduje się Discord i co się właściwie stało… Miał być mocny i zaskakujący, i taki jest, ale uwierz, reszta tekstu również i nawet gdyby zakończenie wyglądało nieco inaczej, nie spowodowałoby to spadku jakości całego opowiadania. To się po prostu dobrze czytało. Masz talent i potencjał. Wybrałaś sobie bardzo trudną tematykę, trudną formę i obroniłaś się w świetnym stylu. Gratuluję. A teraz pora na coś dłuższego i bardziej przyziemnego, czyż nie? ^^ Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  2. To jest kolejny random, który komentuję dzisiaj. Boże, Boże, dlaczego ja to robię? Za mało mnie mózg boli? Ano, za mało. Pamiętam, jak po raz pierwszy toto przejrzałam. Pierwszy rozdział mi się bardzo podobał, nie dlatego, że był (jeszcze) mało randomowy – raczej chodziło o to, że od razu przyszła mi do głowy koncepcja zaprezentowana przez szanownego Marquise’a: że Sweetie Belle będzie bezczelnie i perfidnie wykorzystywana przez swoją siostrę jako „przedmioty” codziennego użytku, ale właśnie w taki sposób… ekhm, normalny. Taki, jak w pierwszym rozdziale. Przynieś, podaj, pozamiataj, wyobraź sobie, że jesteś podpórką pod książkę i stój tak przez osiem godzin. Idea taka wydała mi się zabawna i to, co mnie spotkało dalej, zaskoczyło mnie srodze. … ja naprawdę wszystko rozumiem, wszystko, ale do cholery jasnej, STRUGACZKA?! Nie, nie, nie, nie, nie, nie, o Boże, mój mózg, gdzie on jest, znowu się rozlał na podłodze. Trzeba być popieprzonym, żeby coś takiego wymyślić i w sumie nie dziwię się, że to opowiadanie obrosło taką legendą . Bo tak, herbatnik rzeczywiście jest już w fandomie legendarny. I niech sobie taki zostanie – ale taki rodzaj randomu nie każdemu przypadnie do gustu. Dla mnie można to wręcz uznać za ciąg przypadkowych liter ułożonych w zdania, tak, by zachowywały wrażenie, że mają sens… Ale powiedzmy, że rozumiem, że może się to komuś podobać. Powiedzmy. (Tak serio to nie rozumiem, ale lubię herbatniki, więc skłamię.) Pozdrawiam (a w barku mam herbatniki!), Madeleine
  3. Komentuję pod starym tłumaczeniem, mimo że czytałam tłumaczenie Dolara, żeby nie łamać Ślimakowi jego małego serduszka . W LOL-a oczywiście nie grałam (herezja!) i nie zamierzam (HEREZJA!!!), ale nie jest to konieczne, żeby zrozumieć treść tego tu, o, dziełka. W sumie jest ono całkiem zabawne… pocieszne… ale najbardziej dlatego że mimo iż od Crossoverów trzymam się na odległość kija (to jest bardzo długi kij), miałam niejasne wrażenie, że wszystko to już kiedyś czytałam. I o tym, że Jakiś Tam Zły Pan trafia do Ponyville i próbuje zrobić rozróbę, ale mu strasznie nie wychodzi, bo magia przyjaźni, jedzenie, ciastka, Pinkie Pie i jebut tęczą, i o tym, że Fluttershy w złym świecie brata się z Takim Strasznym Przerażającym Och Ach Stworzeniem Które Powinno Ogryźć Jej Łeb Ale Nie Robi Tego Bo Kamą Mowa O Fluttershy, i wreszcie o Twilight, która gra rolę naukowca w fartuchu i szuka rozwiązania na problemy, które nie istnieją… Czy ten tekst jest aż tak sztampowy, że nawet ja to widzę, mimo że nie czytam takich opowiadań? A może po prostu przestanę marudzić, bo prawda jest taka, że mimo wszystko się uśmiałam na tym i czytało się bardzo przyjemnie i nie musiałam myśleć, a to jest profit. A ja się nie znam, bo nie gram w LOL-a. Pozdrawiam, Madeleine
  4. A, tak uznałam, że skomentuję fiki, które przeczytałam wieki temu i do tej pory się za to nie zabrałam („Przeczytałeś – nie jedź!”… a nie, to jakoś inaczej szło). A więc króciutko: Doskonały random, milordzie. Najbardziej podobało mi się „Praise the Sun”, bardzo fajnie pokazana Celestia, taka właśnie, jaką ją znamy z fandomu, lubi lukier i ma duży tyłek (ej, ale to nie jest wada, że ktoś ma duży tyłek! To bezczelna dyskryminacja!). No i oczywiście ziewa i słońce robi dup. To głupie, ale uwielbiam ten motyw, jest taki zabawny, a reakcje Celki są jeszcze zabawniejsze ^^. Na tym opowiadaniu gęba mi się szczerzyła przez cały czas trwania, przemyślenia władczyni („Dobrze, że fizyka u nas nie działa!”) – warte świeczki. Fajnie, lekko, zabawnie. „Ślub poza Canterlotem” to już wyższy poziom absurdu. I NIE ZGADZAM SIĘ NA TAKI ŚLUB, BOULDER JEST SAMCEM ALFA, NIE MOŻESZ ROBIĆ Z NIEGO KAMYCZKI, NOPE NOPE NOPE!!! (I nieee, jednak nie, sorry, Baff, ale w kwestii kamieni na tym forum ekspertem jest ktoś inny, co pan zrobisz, nic pan nie zrobisz.) No wreszcie „Konspiracja…”, przy której również się uśmiechnęłam, bo lubię te postaci, lubię ich stereotypowy obraz, lubię to, jak je odmalowałeś w fiku i lubię ich burżujski akcent. A wegetariański kebab to prawie jak sucha woda. Dobry, lekki random idealny na wieczór po męczącym dniu. Polecam! Nie trzeba myśleć! Pozdrawiam, Madeleine
  5. Szczerze mówiąc, kiedy zasiadałam do tego opowiadania, spodziewałam się czegoś innego, zarówno na podstawie opisu jak i obrazka tytułowego… w sumie sama nie wiem, czego. Nie, żebym była specjalnie zawiedziona, ale jakoś… hm, dobra, postaram się napisać konstruktywny komentarz. A więc pomysł… Nie jestem pewna, czy to chodzi o to, że nie czytałam komiksu (czy nie czytanie komiksów to jest śmiertelny grzech?), ale byłam nastawiona bardziej na to, w jaki sposób Rarity zmienia się, zostaje opętana przez Zmorę i w efekcie staje się Tą Złą… A tu proszę, nic takiego nie dostałam. W zamian – o tym, jak Zła Rarity dochodzi do władzy i w jaki sposób terroryzuje wszystkich po kolei. Dziwnie mi się to czytało, szczerze mówiąc, naprawdę miałam w głowie jakieś wyobrażenie, a tu – coś zupełnie innego. Ale mniejsza. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, czyli bohaterów. No, tutaj mam dysonans. Rarity, główna bohaterka, oddana jest perfekcyjnie. Sun ma całkowitą rację – udało ci się zachować w Zmorze charakter Rarci. W opowiadaniu jest dokładnie taka, jaką ją znamy z serialu – wyniosła, próżna, piękna i powabna… Bardzo podobały mi się fragmenty, kiedy Rarity oddalała konkretne „sługi”, ponieważ ich grzywy nie harmonizowały z kolorem jej sierści. Bardzo typowe dla niej, że się tak wyrażę… I cieszę się, że nie zrobiłeś z niej kompletnej megiery i suczy, bo to nie byłoby fajne. Ot, Rarity jest, jaka być powinna. Podobały mi się również jej wewnętrzne rozmowy ze Zmorą, chociaż w sumie te fragmenty nie były tam aż tak potrzebne. Pierwsza scena, czyli o tym, jak Rarity przejmuje władzę nad Equestrią… Powiem szczerze, znudziła mnie. Nie jestem pewna, czy byłam po prostu zmęczona, zdekocentrowana czy inny diabeł, ale nie mogłam się na tym skupić i patrzyłam tylko, kiedy wreszcie ta przydługawa scena się skończy. Nie porwało mnie to totalnie. Aż chciałam przerwać czytanie w pewnym momencie, serio… ale na szczęście pięć stron później doszłam do zbawiennych trzech gwiazdek i potem było tylko lepiej. A więc sceny walki nie były dla mnie najlepszym, co mogło mnie w życiu spotkać, ale może po prostu tego typu teksty nie podchodzą mi w twoim wykonaniu. Ale za to kolejne strony czytałam z prawdziwą przyjemnością. O ile postać Rarity podobała mi się bardzo, tak samo jak Twilight oraz Trixie (o nich jeszcze wspomnę za moment, bo to, co z nimi zrobiłeś, jest pierwszorzędne, doskonałe, genialne!), o tyle inni bohaterowie, w tym reszta Mane 6… Kurcze, Hoffman, ja nie wiem, czy tak miało być, czy to był twój zamiar, ale sceny „piwniczne”, że tak to ujmę, wyszły strasznie… dziwnie. Serialowo, bajkowo, infantylnie. Domyślam się, że chodziło ci o takie wrażenie, że cóż, reszta tekstu jest mocna, brutalna i to tam naprawdę nie pasuje – zachowanie Rainbow Dash, głupie teksty Pinkie Pie, odzywki AJ… Po prostu nie i koniec. Czytałam i marszczyłam brwi: cholera, on to pisze w końcu na poważnie czy nie, weź się chłopie zdecyduj, ja nie wiem, jak mam na to reagować! Ale wracając do rzeczy dobrych: WYBITNA kreacja Twilight oraz Trixie. W ogóle motyw z ich przyjaźnią przemawia do mnie, wciągnęłam się od razu i cóż, to jest IDEALNE. One się uzupełniają w najlepszy z możliwych sposobów, czuć, że jednej na drugiej zależy, powiedziałabym nawet, że w ich relacji dominuje nie przyjaźń, a coś więcej… i mimo że nie cierpię homo shippów z klaczami, niespecjalnie mi to przeszkadzało. W każdym razie – najlepsza część? Oczywiście wędrówka Twi, Trixie i Spike’a w stronę Kryształowego Królestwa. Ich walki z Księżycowymi Stworami (nie jestem pewna, czy dobrze piszę, wybacz, nie chce mi się sprawdzać). Nie przypuszczałam, że można TAK DOBRZE opisać zmęczenie, chęć ucieczki, wykrzesywanie z siebie ostatnich iskier energii… Czytałam to i niemal czułam to wyczerpanie bohaterek, to, że za moment, za sekundę, padną w śnieg i nie wstaną… Rzucanie zaklęć, walka z własnymi słabościami, z własnym ciałem, które nie chce słuchać, bo jest skrajnie wypalone – majstersztyk. Wzniosłeś się na wyżyny talentu, brawo! Jest jeszcze jedna scena, która mnie wbiła w fotel. Pewnie się domyślasz, o którą dokładnie chodzi… Warto też wspomnieć o stylu. Wiesz, Hoffman, lubię twój styl. Jest nieco inny niż ten, do którego przyzwyczajają czytelników inni twórcy. Charakteryzuje się dużą liczbą opisów oraz tym, że akcję budujesz właśnie przez nie, a nie przez dialogi czy przemyślenia bohaterów. Coś się dzieje, a ty opisujesz to niby tak lakonicznie, niby z punktu widzenia obiektywnego narratora, a jednak czuć w tym emocje i nie mam wrażenia, że coś nie zostało dopowiedziane albo każesz czytelnikowi się domyślać. Nawet nie bardzo wiem, jak to opisać… U kogoś innego pewnie bym marudziła, że jest za mało uczuć i że wszystko jest takie suche, ale u ciebie to właśnie nie przeszkadza i nie mam pojęcia, jak to robisz, że wychodzi tak doskonale. Co do clue opowiadania… Nooo, trochę mnie zaskoczyłeś tym, co się stało. No i jeszcze ostateczna scena, czyli co się stało z Twilight… No, Hoffman, za to należy ci się niski pokłon i zamiecenie podłogi kapeluszem (wybacz, nie noszę). Pokiwałam głową z uznaniem. Bardzo, bardzo dobry pomysł, świetne wykonanie, a dzięki takiemu zakończeniu całość nabrała ciężkiej, mrocznej atmosfery. Nie powiem, że postać antagonisty jest najlepsza, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia, ale co jest fajnie – twoja Rarity nie jest bezmózgiem, tępakiem, ma własną osobowość (osobowość Rarity), a do tego nie jest bezsensownie okrutna, jak to czasem bywa. Chyba to mnie właśnie urzekło w niej najbardziej – brak głupoty i takiej egzystencjalnej pustki. „Bo to jest antagonistka i taka jest jego rola” – a guzik prawda! Dobry antagonista to taki, który budzi mieszane uczucia, bo z jednej strony należy go nienawidzić, a drugiej – zgadzać się z nim i mu współczuć. Tobie się to udało idealnie. I znowu twoja Rarity jako postać kanoniczna została oddana najlepiej spośród wszystkich, którzy się za to zabierali, masz do niej rękę ^^. Podsumowując: nie spodziewałam się czegoś takiego, ale to nie zmienia faktu, że opowiadanie jest bardzo, bardzo dobre. Nie wybitne, nie w całości – wybitne natomiast były fragmenty, wędrówka Trixie i Twilight (coś pięknego!), ostatnia scena, pewne drobne niuanse w zachowaniu Zmory… Początkowy fragment mnie znudził, ale nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie doczytała do końca. Twój styl, twoje postaci, twój sposób rozumowania i budowania akcji – jest wart drobnych dłużyzn. Bardzo mi się podobało. Pozdrawiam serdecznie, Made
  6. Jest to absolutnie, niezaprzeczalnie najlepszy rozdział spośród wszystkich, jakie do tej pory napisałeś. Nie chodzi nawet o długość (w końcu nie sms! Jak dobrze! Jak miło! Ja wiele razy powtarzałam, że masz pisać dłużej, a ty mówiłeś, że liczy się jakość, a nie ilość, a ja przyznałam ci rację i mówiłam, że i tak masz pisać dłużej, i co, i miałam rację, u ciebie dłużej nie oznacza spadku jakości), ale po prostu o to, że to się zajebiście dobrze czytało. Genialnie budujesz napięcie i każda kolejna scena zakończona TYM JEDNYM ZDANIEM była lepsza niż poprzednia. A więc tak: oczywiście najbardziej podobały mi się wątki muzyków oraz – rzecz jeszcze bardziej oczywista – ostatnia scena z Fancy Pantsem oraz Fleur Dis Lee. Powiem tak: ta dwójka bohaterów ci się udała. Wiedziałam wcześniej, co ma być w tym rozdziale i co oni tam mają robić, ale nie spodziewałam się do końca czegoś takiego. Wyszło absolutnie przednio, Niklas, a rola, którą im powierzyłeś, pasuje do nich i-de-al-nie. No i powiem ci, sceny akcji (kufer!!!) czytało się z nieziemską przyjemnością. Perfekcyjnie odwzorowanie charakteru postaci, jak widać na załączonym wyżej obrazku, do tego dynamika tekstu, doskonała harmonia między dialogami i opisami, a do tego TO zdanie, które jest istną perłą nie tylko tego rozdziału, ale całego tekstu – to wszystko sprawia, że to jest po prostu najlepsza część. Powiesiłeś poprzeczkę tak wysoko, że następne komentarze prawdopodobnie nie będą takie entuzjastyczne… a może będą? W każdym razie, czekam na więcej, jestem zaskoczona tym, jak dobre staje się to opowiadanie, już nawet nie próbuję zrozumieć, kto z kim przeciw komu i dlaczego, bo wiem, że tutaj nie należy się zastanawiać – autor i tak zweryfikuje wszelkie domysły kilka-kilkanaście stron później. I to jest właśnie genialne. (Tak samo jak tytuł tegoż rozdziału. Geniusz w czystej postaci.) Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  7. No i przeczytane. Głupio tak przepisywać, skoro poprzednicy napisali już wszystko, co można było napisać – i o klimacie, i że jest to świetny dodatek do głównego „Save Me”, i o bohaterach… Wiesz, bester, fajnie, że to napisałeś (ooo, no proszę, zrobiłeś ostatnio coś konstruktywnego, gratulacje!). Bardzo to, hm, twoje, że się tak wyrażę. I tak, Maksa uwielbiam, ten bohater jest genialny, a jego przemyślenia na temat Świąt są prawdziwe i takie, że można się z nimi zgodzić (nawet jeśli jest się optymistą czy tam innym debilem, nie uwłaczając debilom). I bardzo dobrze oddany klimat galerii handlowej. Akurat jak byłam dzisiaj, to stoiska aż się uginały od słodkości, a jak przechodziłam koło Wedla, to nie wiedziałam, na co patrzeć, na te piękne złoto-brązowe pudełka (z czekoladą!), na wielkie słoje z ciasteczkami (czekoladowymi!), na puszki stojące na półce za panią sprzedawczynią (z kakao!), na pudełka z pralinami (z kremem czekoladowym!) czy wreszcie na pojemniki, w których nieprzerwanie wirowały mieszadełka rozrabiające... no, czekoladę. Dobrze, że nic nie czułam, bo bym pośliniła paniom ladę. Ech, katar, katar. Czy ja nie miałam mówić o opowiadaniu? A więc tak. Fajnie, że zakończenie jest mimo wszystko ciepłe i optymistyczne. Dzięki temu całość nabiera takiego właśnie świątecznego charakteru, ale nie w sposób przesadzony, że „o, Święta, ciesz się, gnoju, bo to jest czas, kiedy musisz” – raczej taki stonowany. Każdy czuł się kiedyś samotny. Każdy czuł kiedyś, że „magia Świąt” to tylko pusty slogan. I chyba każdy czuł też kiedyś, że może jednak nie jest aż tak źle. Trzeba mieć tylko przy sobie kogoś, kto uczyni te Święta wyjątkowymi. Geeeez, jak to pusto, infantylnie i patetycznie zabrzmiało! (Najlepiej nie czytaj tego komentarza. Jest tak mało merytoryczny, jak to tylko możliwe.) A przy okazji, dużo błędów tu jest. Nadal, bo mi się wybitnie nie chciało poprawiać. Korektorowi jakiemuś to mogłeś podsunąć, czy coś tam. Ale nieważne, w końcu to tylko kilka przecinków i ogonków. W każdym razie… No, o tym, że się wynosisz, wiedziałam już wcześniej, moje zdanie na ten temat znasz (SPIEPRZAJ I NIE WRACAJ, BUHAHAHA)… Pewnie kiedyś wrócisz, przecież wiem, że nie wytrzymasz długo bez tego grajdołka. Ale fajnie, że udało ci się wcześniej zgarnąć trochę tej sławy, bo, cholera, zasłużyłeś. Bardzo dobry tekst i aż mi się cieplej zrobiło, jak dotarłam do końca (chociaż to może dlatego, że piję na litry herbatę malinową). Miły prezent na tymczasowe zakończenie kariery. Wróć kiedyś. Made
  8. Tiaaa, miałam napisać komentarz już wcześniej, ale jakoś tak się złożyło, że opowiadanie czytałam o jakiejś… em, drugiej w nocy i na sklecenie kilku słów zabrakło mi siły. W każdym razie – zgadzam się w zupełności z psorasem, szczególnie w niektórych kwestiach: Miałam trochę wrażenie, że to, co ludziom kojarzy się negatywnie i co było w naszej historii epizodami wyjątkowo niechlubnymi, chciałeś upchnąć w jednym tekście, żeby jeszcze bardziej kucykom dowalić . Ale cóż, dobrze, że my nie jesteśmy czepliwymi historykami ^^. No i jeszcze zgadzam się oczywiście co do tożsamości najeźdźców. Ale ogólnie tekst jest bardzo, bardzo dobry. Co było najlepsze? 1. Postaci. Ech, znowu przepiszę po psorasie, już wcale własnego zdania nie mam… Dziadek jest postacią fenomenalną, bardzo dobrze oddaną. Jest ciepły, troskliwy, martwi się i wychowuje dzieciaki najlepiej jak potrafi, mimo że ma słabości. Tak, również podobała mi się jego słabość do alkoholu i to, że wnuczka musi chwilami przejmować za niego odpowiedzialność, odprowadzić na łóżko, wylać resztki wódki w śnieg… Ale ten typ pijaństwa, mimo że jawny i na oczach dzieci, jakoś nie razi aż tak mocno. W sensie, że dziadek jest postacią tragiczną, boryka się z tyloma problemami, że można go – może nie usprawiedliwiać – po prostu zrozumieć. I mu współczuć. 2. Emocje. Bardzo dobrze oddane przez takie zwyczajne scenki rodzajowe – „chleba nie ma”, „trzeba jeść, co jest”, „kupię z mamą watę cukrową”. Niby nic, a jednak człowiek kiwa głową i myśli sobie: Taaa, wiem, u nas też to kiedyś było, niech lepiej te czasy nie wrócą. Do tego ten mróz i generalnie atmosfera biedy i osamotnienia – może chwyt dość banalny, ale efekt skuteczny. 3. Zakończenie. I nie chodzi mi o tę scenę, tylko o ostatnie zdanie, a raczej dwa ostatnie zdania, które wręcz idealnie podsumowują tekst. Czytelnik pozostaje z myślą: No właśnie, co będzie… Dobre, mocne, a opowiadanie jest zamkniętą, zgrabną całością (chociaż ciężko stwierdzić jednoznacznie, czy taka ponyfikacja, czy raczej przełożenie ludzkich dziejów na losy Equestrian, nie sprawdziłaby się lepiej w formie wielorozdziałowca. Wiem, że miało być mocno, ale to jest temat, który można by doskonale rozwinąć. Ale nieważne, jako One-Shot też jest dobre.) Czytało się szybko i bez zgrzytów. Dobra obyczajówka, może nie smutna, ale… raczej życiowa, niestety życiowa. Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  9. Opowiadanie różni się od fika tym, że fik jest pisany na luzie bez spisania się, a opowiadanie zalicza się do kategorii "opowiadania wszystkich bronies"? Zresztą, nieważne, ja tylko zacytowałam regulamin: Ja tu tylko sprzątam! Masz to uznać za żartobliwo-przyjacielskie zwrócenie uwagi na fakt, że publikowanie bez przeczytania regulaminu nie jest mile widziane nie tylko tutaj, ale nigdzie, zwłaszcza kiedy regulamin działu ma jakąś stronę długości . Pozdrawiam! EDIT. O, widzę, że mnie Ylthin uprzedziła, ale niech już będzie. I dziewczęta, bez spinania, tutaj nic się nie dzieje!
  10. Chodzi o tagi w tytule tematu. Wchodzisz w edycję pierwszego posta i dopisujesz do nazwy tematu tagi w nawiasach kwadratowych, w tym jeden z obowiązkowych [NZ], [Z] lub [One-Shot]. Eeee, czegoś tu nie rozumiem, skoro to nie jest fik, to co robi w dziale "Opowiadania wszystkich Bronies"?
  11. Brak tagów obowiązkowych. Zła forma zamieszczenia tekstu. Obrazki w tym dziale chowamy w spoilery. ... ... ... Dolar, tylko spokojnie, pamiętaj, że nie wolno bić ludzi za nieznajomość regulaminu!
  12. Ciągle nie rozumiem, dlaczego ten tekst jest jednocześnie w dwóch tematach w tym samym dziale, ale nie muszę wszystkiego rozumieć. W każdym razie – usłyszałam od Mala, że to opowiadanie pod względem stylu nie odbiega raczej od reszty jego prac, toteż powinno mi się spodobać. Owszem, podobało mi się, może nie wszystko, ale z pewnością jest to świetna praca. Na początek to, co mi się podobało nieziemsko: styl. Nie, nie jak zawsze, nie tym razem, bo chociaż czuć tutaj, że pisał to Malvagio, to jednak coś się zmieniło. Atmosfera jest gęsta, mroczna, wszystko jest na swoim miejscu… a dodatkowo ten tekst płynął, po prostu płynął. Fenomenalnie się to czytało, Mal, muszę to przyznać otwarcie, tak się wciągnęłam, że prawie zapomniałam wsiąść do swojego autobusu. Jakoś tak prędziutko mi przeleciały te strony, nawet nie wiem kiedy. Bardzo fajnie ci to wyszło. Dalej mamy fakt, że opowiadanie jest wyjątkowo intrygujące. Czytelnik, przeczytawszy pierwszą i drugą stronę, ma przemożną chęć poznać dalsze losy bohaterki. To się chwali. Nie patrzyłam na Lunę obojętnie, chciałam wiedzieć, co się z nią stanie, jak postąpi. Sam pomysł, a raczej główny motyw ze snem wydał mi się mocno banalny – wałkowano to już wiele razy. U ciebie mi to nie przeszkadza, jest to motyw wykorzystany dobrze, chociaż może nie do cna. Ci, którzy komentowali tekst przede mną, zwracali między innymi uwagę na fakt, iż Luna bardzo szybko dochodzi do prawdy i odnajduje odpowiedzi na kolejne zagadki. Z jednej strony to jest zarzut trafny i logiczny (bo skoro tak łatwo jej przychodziło „budzenie się” z każdego kolejnego snu, to czemu tak długo tkwiła w pierwszym?), z drugiej jednak – nie przeszkadzało mi to i nie zakłócało odbioru dzieła. Ot, przeszłam nad tym do porządku dziennego, w sumie nawet się cieszyłam, że akcja jest dynamiczna, bo naprawdę mnie wciągnęło i nie mogłam się doczekać kolejnych wydarzeń. Sama Luna – oddana bardzo dobrze. Dla mnie kanoniczna, poważna, majestatyczna, chociaż tak naprawdę przez większość czasu skupiasz się na jej działaniach niż budujesz jej portret psychologiczny. Dopiero pod koniec poznajemy nieco głębiej jej myśli… i wtedy opowiadanie się kończy. Co jeszcze było dobrego? Fajny, choć oklepany pomysł snu we śnie, na pewno wybitne wykonanie (no, tym razem przeszedłeś samego siebie, twoje opisy i twój klimat zawsze lubiłam, jednak tutaj to wszystko ma jakąś taką lekkość), dobra Luna, nieźli antagoniści, chociaż to nie oni byli ważni, więc ich wizerunek miał się jedynie „nie kłócić” z tym znanym z serialu… Wadą jest przewidywalność. Kolejnych kroków Luny i kolejnych wydarzeń można się domyślić niezwykle łatwo, ostateczne rozwiązanie sytuacji nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Liczyłam jednak na wielkie bum w zakończeniu, na coś, co mną wstrząśnie, bo przez całą lekturę czułam przechodzące po kręgosłupie mrówki pt. „na koniec zostanę wepchnięta w fotel”… i zawiodłam się nieco, bo nic takiego nie miało miejsca. Przy ostatnich akapitach aż się dziwiłam, że jeszcze tak mało tekstu mi zostało do przeczytania, skoro zakończenie powinno być takie cudowne i miażdżące, a tutaj akcja już się kończy… Nie, nie przekonuje mnie to, liczyłam na coś innego, mniej… oczywistego. Może głębszego? Spidi mocno reklamował całą „Antologię” jako zbiór tekstów filozoficznych i skłaniających do refleksji (i nie o grzybobraniu), no i się nastawiłam na nie wiadomo co. Jednakże. Pomijając rozwiązanie i zakończenie, które wydały mi się trywialne i takie mało ambitne, opowiadanie jest naprawdę doskonałe. Luna jest świetną postacią, atmosfera genialna, fanfik czyta się jednym tchem, płynnie i lekko, a twój świetny styl jest wyczuwalny jak nigdy, mimo że ten tekst jest trochę inny, choć trudno mi dokładnie określić, na czym jego „inność” polega. Nie żałuję ani jednej minuty poświęconej na lekturę, bo jak zwykle napisałeś coś dobrego. Pozdrawiam, Madeleine Madzia Coelho poleca się na przyszłość! ^^
  13. 2. Tutaj coś fajnego powinieneś znaleźć.
  14. SPOILERY. A mnie się z kolei bardzo to opowiadanie podoba. Na początek odniosę się do wszystkich zarzutów poprzedników: faktycznie, to dzieło nie zachwyca treścią. Nie będę się kłócić. Przede wszystkim jest dość... dziwaczne pod tym względem. Mamy Scootaloo, mamy jakiegoś randoma i mamy wreszcie ich osobliwą aktywność, jaką jest coś w rodzaju ekstremalnego parkouru na dachach miejskich wieżowców. Po co to robią? Cholera ich wie. W sumie z początku pomyślałam, że ma to związek z niepełnosprawnością Scoots (o, i kolejna zagadka - czemu bohaterowie nienawidzą, gdy ktoś używa ich pełnych imion? To mógłby być fajny wątek, a nie został wykorzystany), co zresztą było kilka razy wspomniane - że ten "sport" ma stanowić dla pegaza-nielota namiastkę latania... i tak chyba było, jednak tekst jakoś tego nie rozwija i ten wątek jest taki... urwany. Zresztą, w tym dziele dużo jest niedomówień i, nie bójmy się tego słowa, niedoróbek. Dajmy na to tajemniczego fagasa głównej bohaterki. W sumie nawet nie pamiętam jego imienia... Nie zapadł mi w pamięć, nie mam pojęcia, kim on jest, skąd się wziął, nic o nim nie wiem i na dodatek nie zrozumiałam, o co chodzi z tym, że on niby nie chce się dzielić tym, co robią, a ona chce, bo to uszczęśliwi innych, ale tak naprawdę to ją, bo jest egoistką... Nooo, zbyt lakoniczne jest to wszystko i z całej fabuły zrozumiałam mniej więcej tyle, że sobie skaczą po wertepach, ocierają się o śmierć, która potem jedno z nich dopada i Scoot się przyznaje do zbrodni, której nie popełniła, bo nie można było napisać, że jej przyjaciel popełnił samobójstwo, bo wtedy jego śmierć przeszłaby bez echa, a nikt by nie uwierzył, że nie popełnił samobójstwa, tylko zwyczajnie się rozkwasił o glebę, bo... bo nie wiem co. Tak więc motyw z przesłuchiwaniem Scoot jest trochę bez sensu, a to jej "przyznanie się" jest, ekhm, z dupy, po prostu. JEDNAK. Opowiadanie mimo wszystko mnie ujęło i to ujęło w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może treściowo jest to wydmuszka, zgadzam się z Ylthin - jednak forma mnie osobiście powaliła. To. Jest. Piękne. Autor ma fenomenalny styl, potrafi trzymać w napięciu, potrafi wywoływać u czytelnika konkretne emocje, potrafi nim manipulować. Z pewnością dzieło to było bardzo ciekawe pod względem translatorskim i stanowiło nie lada wyznawanie, patrząc po ilości dziwnych metafor, jakich w nim użyto... Owszem, powtórzę za Ylthin - może spora część z nich jest przesadzona, przerysowana, przeintelektualizowana i generalnie prze-, jednak nie zmienia to faktu, że są równocześnie piękne i misternie utkane. Ten tekst jest ciekawostką pod względem formy. Tym, co mnie urzekło najbardziej, były doskonałe w swojej prostocie, a jednocześnie innowacyjne (nie spotkałam się jeszcze z czymś takim!), opisy "myślnikowe", "rwane". Coś wspaniałego, w życiu bym na to nie wpadła, a efekt jest doskonały. No i jeśli chodzi o samo tłumaczenie, to widać po nim umiejętności aTOMa. Umiesz tłumaczyć takie "popieprzone" rzeczy, po prostu umiesz. Ten tekst, mimo że trochę pusty fabularnie, czyta się nieziemsko, płynie wręcz przed oczami i język polski ani przez chwilę nie sprawiał wrażenia "narzędzia w rękach tłumacza", tylko po prostu był nierozerwalną częścią historii. Brawo, aTOM. (Dla mnie również wyraz "bieg" jest nieco pozbawiony ikry.) Świetny tekst do "obejrzenia", "przestudiowania" i "podziwiania". Podoba mi się bardzo, chociaż o fabule zapomnę za kilka dni (ale i tak było warto, bo tego specyficznego stylu nie zapomnę, czasem można coś uwielbiać tylko dlatego że jest ładne). Pozdrawiam, Madeleine
  15. Powinieneś to prędziutko nadrobić, "Wielka draka o motyla" to opowiadanie naprawdę niesamowite, w pierwszej chwili trudno uwierzyć, że można napisać coś tak uroczym, bajkowym stylem i to jeszcze w taki sposób, żeby nie wydawało się ani infantylne, ani naiwne, tylko po prostu właśnie... słodkie, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. (No i stanowi ono kolejny istny popis translatorski aTOMa, jak zawsze, heh.) Co do "Going Up!" - owszem, czuć w tym tekście lekkie podobieństwo o "The Big...", ale tylko niewielkie. Styl jest przesłodki, szalenie podobała mi się ta narracja z narratorem obecnym w każdym akapicie, narratorem-bajarzem, narratorem, który puszcza do czytelnika oko. Słodkie, zabawne, lekkie. Już nawet nie sama treść jest ważna, ot, zwykłe opowiadanko o "magii przyjaźni", o Derpy, o Carrot, że jedna drugiej pomaga, że druga przez to coś rozumie, a pierwsza się cieszy, a druga spełnia marzenia i tak sobie rozmawiają i coś razem robią. Fajne, ten pomysł z bańkami i lataniem też (akurat to był element, który najbardziej skojarzył mi się z "The Big...", tam pod koniec też była scena z jaką machiną latającą czy czymś tam), chociaż szczerze powiedziawszy kompletnie nie ogarnęłam, jak niby miała wyglądać ta konstrukcja do ich robienia i ta cała "procedura"... Nie umiałam sobie tego wyobrazić. Chyba autor jednak trochę za bardzo pojechał z tym opisem... a może to po prostu mój brak wyobraźni ^^. W każdym razie: język opowiadania jest faktycznie świetny, zabawny, w ogóle całość jest przesiąknięta humorem, a długie zdania i wstawki odnarratorskie tylko to wrażenie pogłębiają. Czyta się to tak, jakby ktoś to opowiadał... i jakby ten ktoś nie był do końca trzeźwy . I oczywiście znów aTOM popisał się tłumaczeniem. Specjalnie wybierasz opowiadania o niecodziennej formie, żeby szlifować swoje umiejętności? Bardzo przyjemna, zabawna obyczajówka z wyrazistą formą i ciepłą, miłą, słodką i puchatą niczym wata cukrowa fabułą. Faktycznie, podobieństwo do "Wielkiej draki..." jest, istnieje i ma się dobrze ^^. I tak, Alb dobrze to ujął, zwyczajnie-niezwyczajne i wielkie w swojej nie-wielkości. Pozdrawiam, Madeleine
  16. No dobra Nicz, z tym to ja się w życiu nie zgodzę. Z mojej perspektywy to wygląda tak: 1. Widzę opowiadanie autora, którego opowiadania już czytałam i mi się podobały - czytam, komentuję. 2. Widzę opowiadanie, pod którym są komentarze osób, o których wiem, że podobają im się podobne dzieła co mi - czytam, komentuję. 3. Widzę opowiadanie, pod którym są komentarze osób "udzielających się na forum" - zaglądam, obczajam. 4. Widzę opowiadanie osoby, którą znam i lubię - może przeczytam, może nie. 5. Widzę opowiadanie osoby, której nie znam, nic o niej nie wiem, nie zamieniłam z nią ani słowa - może przeczytam, może nie. 6. Widzę opowiadanie osoby, która skomentowała kiedyś mój tekst - może przeczytam, może nie (taaa, nie czuję przymusu "wymieniania się komentarzami" i też parę razy powtarzałam, że fakt, iż zostawiłam u kogoś komentarz, absolutnie NIE OBLIGUJE go do tego samego u mnie). 7. Widzę opowiadanie, pod którym nie ma wcale merytorycznych komentarzy albo są w b. ograniczonych ilościach - dopisuję sobie do listy "skomentować" i zazwyczaj to robię. A tak poza tym: Jeśli widzę opowiadanie Albericha, u którego zazwyczaj gromadzi się wielu komentujących "znanych", to mam nie komentować tylko dlatego że dostał już dużo komentarzy od "tych tam ważnych z góry"? Na Boga, Nicz, ja uwielbiam twórczość Alba i nie widzę powodu, żebym nie skomentowała jego pracy tylko dlatego że zrobiło to przede mną pięciuset innych użytkowników. Mam sobie ustalać granicę, że tematy do 50 odpowiedzi mogę komentować, a powyżej już "nie wypada", bo inni czekają w kolejce? Kiedy właśnie mnie ten popularny tekst zainteresował i chcę go skomentować, tak samo jak czasem mnie zainteresuje tekst całkowicie niepopularny, no! Podoba mi się, czytam, nie podoba się, nie czytam, mam ochotę, komentuję, nie mam ochoty, nie komentuję, to jest naprawdę proste, nie doszukujmy się w tym jakichś podtekstów, podteksty to są w erotyku, a nie w komentowaniu.
  17. Moi poprzednicy zwrócili już uwagę na wszelkie aspekty techniczne, dlatego ja tylko króciutko o treści. Mamy tutaj do czynienia z opowiadaniem poruszającym bardzo trudny temat – śmierć. Jaka jest, każdy wie – nie zawsze dobra, spokojna, we śnie i ze starości. Właściwie śmierć o wszystkich tych przymiotach trafia się dość rzadko. Niektórzy umierają w cierpieniach, a jeszcze inni… zanim zdążą dobrze poznać życie. To zawsze boli, kiedy umierają dzieci. Co do tekstu: zacznijmy od pomysłu. Taaak, wybrałaś sobie naprawdę ciężki temat, trudno się pisze o takich sprawach, mając dziewiętnaście lat i dopiero wchodząc w dorosłość, czyż nie? Mogę jednak stwierdzić, że poradziłaś sobie bardzo dobrze. Powiem tak: nie wiem jak innym, ale mnie „Hospicjum” mocno skojarzyło się z „Oskarem i panią Różą”. Nie wiem, czy tym się inspirowałaś i czy znasz tę pozycję, ale podczas lektury tego i tamtego dzieła towarzyszyły mi podobne emocje. Co prawda „Oskara…” nie lubię ze względu na infantylność, ale całkiem dobrze pokazuje problem i u ciebie jest podobnie. Tak, warsztatowo to jeszcze nie jest poziom Himalajów, ale nie jest również bardzo źle – może błędy, niekiedy dość nieporadne zdania, zmiana perspektywy albo drobna lakoniczność trochę zakłócały odbiór, ale nie na tyle, by nie móc skupić się na treści. A treść… Mnie się podobało bardzo, szczególnie główny bohater, Violin, który jak na swój wiek jest bardzo dojrzały. To opowiadanie mogłoby być infantylne do bólu, ale takie nie jest, gratuluję. Mogło być też naiwne, a również udało ci się tego uniknąć. Może trochę brakowało mi tej atmosfery hospicjum, wszystko wydawało mi się nieco zbyt spokojne, zbyt radosne jak na takie miejsce, zaś przeskoki w nastrojach bohatera (poczucie niesprawiedliwości – pogodzenie się z losem – przerażenie incydentem z dogorywającą klaczką – ponowny spokój), jak na mój gust, odrobinę zbyt szybkie i czasem nie do końca ugruntowane psychologicznie. Ale i tak emocje są oddane bardzo dobrze, polubiłam tego Violina i mocno mu współczułam. Sam fakt, że ogierek grał pięknie na skrzypcach skojarzył mi się znowu z inną pozycją, ale nie przyznam się jaką, bo to siara mówić, że się czytało cokolwiek pióra Paulo Coelho (o nie, powiedziałam to na głos, Boże, czeka mnie ekskomunika z grona szanujących się czytelników!). W każdym razie – bardzo, bardzo fajny szczegół, pozwala bardziej wczuć się w emocje dziecka. Kolejnym elementem jest Biała Bogini. Cahan ma rację, została przez ciebie doskonale oddana, jest enigmatyczna, ale ciepła i przyjazna, jest matką, opiekunką i nauczycielką. Wskazuje drogę i głaszcze, kiedy jest źle, przytula, kiedy ogarnia cię smutek i ociera łzy bólu. Cudowna kreacja i w ogóle ta bohaterka bardzo ładnie tam pasuje. Jest czymś, co pomaga chłopcu przetrwać trudne chwile, ale czymś „żywym”, „namacalnym”, „widocznym” (oczywiście wszystkie te słowa muszą być w cudzysłowie, każdy po przeczytaniu domyśli się, dlaczego). Mamy również postać siostry Mallow, która z początku mogła wydawać się główną bohaterką, ale okazało się, że była wyłącznie obserwatorką, tkwiła gdzieś na uboczu, miała za zadanie przekazać historię dalej. Świetnie sprawdziła się jako łączniczka między oniryzmem Białej Bogini i realnością rzeczywistości hospicjum. Może całość pozostawia pewien niedosyt, może jest trochę niedopracowana (a raczej: mogłaby być bardziej dopracowana), może tekst mógłby być nieco dłuższy, skupić się lepiej na wewnętrznej przemianie w duszy głównego bohatera… Ale to nieważne. Dwa fragmenty windują to dzieło wyżej o kilka stopni w moich oczach – początek oraz scena ostatniego koncertu. Weźmy na warsztat to pierwsze – zwykle nie lubię tak zaczętych opowieści, że spotyka się dwójka bohaterów i jeden mówi: „Opowiem ci historię…”, ale tutaj to po prostu.. pasuje. I to idealnie. Natomiast jeśli chodzi o ostatnie granie… wow. Coś pięknego. Scena śmierci Violina opisana została fenomenalnie, tak prosto, bez udziwnień, a jednak są w tym emocje i można się wzruszyć. Brawo! Podsumowując: I jeszcze: I więcej nie trzeba dodawać. Pozdrawiam serdecznie! Madeleine
  18. Ledwo weszłam w dokument, już zaczęłam się śmiać jak kretynka ^^. Tak, wiem, że ten rozdział wisi tutaj już od wieczności… I że to z mojej strony nieładnie, że komentuję dopiero teraz… Em, przepraszam? W każdym razie: rozdział przeczytałam z przyjemnością (jak zawsze albo prawie zawsze, jeden był chyba taki, co mi się gorzej czytało, ale nie wracajmy do tego), pośmiałam się, a końcówka mnie mocno zaintrygowała. Ale po kolei: nie było, co prawda, mojego ulubionego wątku z detektywem, ale nieważne, dostałam dwa inne, które okazały się niezwykle interesujące. Na początek o podziale w magicznym świecie naukowym. Nie powiem, naprawdę ciekawa sprawa – z jednej strony stateczni czarodzieje z Kongregatu, prawdziwi profesorowe, oblatani w teorii, z drugiej – nieposkromieni i szaleni naukowcy, co to każdy czar potrafią doprowadzić do wybuchu, czyli Machinatorzy-obłąkani praktycy. Nie muszę mówić, którzy zdecydowanie bardziej przypadli mi do gustu? ^^ Z pewnością podobał mi się (jak zawsze) humor, z którym opisałeś obie grupy. W ogóle lubię twój humor, nie jest zbyt nachalny i widać, że pisanie tego sprawia ci przyjemność. Tak, właśnie dlatego ich tak uwielbiam ^^. Naprawdę urocze, naprawdę, hm, życiowe, o ile można to tak nazwać . Wszak nie można stwierdzić, że coś nie działa tylko dlatego że wybuchło… Właśnie podziałało idealnie, tylko nie tak, jak naukowiec by sobie życzył ^^. Lubię też, jak przemycasz takie wstawki do twojego opowiadania. To jest przyjemne, lekkie, humorystyczne, ale, kurde, głębokie i prawdziwe, niestety, ach, jak prawdziwe. Taki tam śmieszny błąd. Arachidowych. A teraz to, co mi się podobało naj-najbardziej, czyli… wątek Twilight. Do tej pory było tego dość mało i nie porwało mnie tak jak inne wątki w danym rozdziale… Tym razem Twi i Spike wiedli prym. Od drugiej części tekstu nie mogłam się oderwać – te opisy z punktu widzenia Twilight są fenomenalne. Wiadomo, że chodziło ci o efekt, że nasza ulubiona Panna Jednorożek kompletnie zbzikowała… i wyszło przednio. Przed-nio. No i wreszcie to, co mnie zaciekawiło, zaintrygowało i trzymało do ostatniego wyrazu w napięciu – TAJEMNICA. Istota z wymiaru, do którego nikt nie trafia żywy (poza popieprzoną, nieradzącą sobie z magią uczennicą Celestii i jej podnóżkiem, tfu, sługą, TFU, pomocnikiem i zasłużonym przyjacielem), jest absolutnie boska i wprowadza do komedii trochę innej barwy. Fajnie, fajnie. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że samego Twilota czarne moce przerobią na demona-nie-umiem-wyraźnie-artykułować-ale-jestem-groźny-tak-czy-siak-więc-się-mnie-bój-dla-własnego-dobra… (nie, żeby mi to specjalnie przeszkadzało). Podsumowując: czekam na kolejny rozdział na nowo rozpalona… twórczo, oczywiście! Pozdrawiam serdecznie (przepraszam, że tak długo mi to zajęło), Madeleine PS Taaaak, kolejne rozdziały postaram się komentować nieco szybciej niż - o Matko Boska - w półtora miesiąca.
  19. A więc (nie zaczyna się zdania od "a więc"). Opowiadanie czytałam już wcześniej, dlatego wyłącznie w ramach bezczelnej reklamy... Czytelniku! Potrzebujesz rozrywki? Chcesz czegoś lekkiego, co dobrze i szybko się czyta? Pragniesz, by na twoje usta wpełznął uśmiech, a oczy zaświeciły się z radości? Mam na to sposób - "Grzeszny wieczór Rarity". Co w środku? Bardzo dobre, "Hoffmanowe" opisy, Rarity w pełnej krasie wraz z wszystkimi jej wadami przymiotami, a także pomysł, który sprawi, że wyszczerzysz zęby. Nie boisz się sugestywnych scen? Jesteś już wystarczająco duży, żeby przyjąć do wiadomości obsceniczne obrazy? Masz czasem ochotę lekko poświntuszyć i przeczytać coś nieprzyzwoitego? Jeżeli choć na jedno pytanie odpowiedziałeś "tak" (wiem, że tak było!) - to opowiadanie jest właśnie dla ciebie! Kilkanaście minut doskonałej rozrywki, a jeśli czytasz wolno, to jeszcze więcej! Długie rozwinięcie pozwala wczuć się w nastrój, a zakończenie wywoła salwy śmiechu! Nie czekaj, już dziś uzyskaj dostęp, wystarczy przelać wystarczająco wysoką kwotę na konto Madeleine kliknąć w link podany przez Hoffmana. Daj się porwać! Już dziś grzeszna Rarity obnaży przed tobą wszystkie swoje tajemnice! (Wkrótce w teatrach.)
  20. SPOILERY W ILOŚCIACH ŚLADOWYCH. Rzeczywiście mocno randomowe ^^ Powiem tak: limity zabiły to opowiadanie. Mało opisów, przez co akcja leci na łeb na szyję, ciężko poczuć jakiekolwiek emocje, nawet ciężko się połapać, o co chodzi. Miejscami tekst jest tak chaotyczny, że trudno to ogarnąć, ale nawet nie w sensie, że coś jest niezrozumiale, po prostu wszystko dzieje się zdecydowanie za szybko. Czytelnik ledwo zacznie czytać, opowiadanie już się kończy. Taaak, to zdecydowanie wymaga rozbudowania. W przeciwieństwie do Johnny'ego (swoją drogą, dzisiaj jakoś zaciekle odwołuję się do twoich słów, mój drogi i w ogóle piszże te "Ścieżki...", pieroński leniu), nie wydaje mi się, by wprowadzenie jeszcze więcej randomu było dobrym pomysłem. W sumie nawet zmieniłabym to w taki sposób, by czytelnik przez kilka stron miał przemożne wrażenie, że mimo absurdu sytuacji to wszystko dzieje się naprawdę. Wówczas końcówka byłaby o wiele bardziej randomowa i zostawiłaby czytelnika nie tylko z WTFem wymalowanym na twarzy, ale również z szerokim uśmiechem, a tak... no, od początku się czegoś takiego człowiek spodziewał. Ale podoba mi się pomysł z zakładem, świetny jest powtarzający się motyw z kwestią "udowodnię ci" i w ogóle, genialny w swej prostocie tytuł. Ogólnie - opowiadanie oceniłabym jako całkiem dobre, chociaż niedopracowane i zamordowane brutalnie i krwawo przez Dolara limity słów. Pozdrawiam! Madeleine
  21. „Foley, u siebie morduj wszystkich jak leci, w swoim opowiadaniu nie tknę ani jednej postaci, wara!!!” A na temat opowiadania wypowiem się króciutko, bo tematy poruszane w nim zdecydowanie mi nie leżą, ale lubię cię, Foley, więc przeczytałam. A więc tak: zgadzam się przede wszystkim z opinią MaciejaKamila. Tekst jest lekturą obowiązkową dla wszystkich miłośników militariów i wojen w szerokim tego słowa znaczeniu (nie, żeby ktokolwiek był miłośnikiem WOJEN, tak, to wyjątkowo niefortunnie zabrzmiało). Bardzo dobrze oddałeś klimat i co tu dużo mówić - dużo Foleya jest w tym opowiadaniu (nie, nie będę tego odmieniać tak, jak ty sobie tego życzysz, bo to jest forma NIEPOPRAWNA). Mamy dramatyzm, mamy patriotyzm w ilościach hurtowych (chociaż przez chwilę cisnęło mi się na klawiaturę słowo "fanatyzm", zwłaszcza po końcówce z wysadzaniem czołgów i ukrywaniem się z bronią w "oczekiwaniu na czas, kiedy wezwie ich Jedyna Właściwa Księżniczka"), mamy wreszcie sceny batalistyczne. Ciężko mi jednoznacznie ocenić ich jakość, ale jako laik mogę powiedzieć: dobra robota. Wczułam się w tę atmosferę, w ten ogień po obu stronach. Fajnie, fajnie. Zresztą, twoja tematyka, zawsze będzie ponadprzeciętnie ^^. Bardzo podobało mi się jedno zdanie powtórzone w tekście dwa razy. Ty wiesz, o które zdanie chodzi... Piękne podsumowanie fika i daje do myślenia. W ogóle podoba mi się zamysł. Taaak, przyjmuję do wiadomości uwagi MaciejaKamila, że Solarni tak nagle zapragnęli sojuszu, ale staram się na to patrzeć w kategoriach, hm, uniwersalnych. Wyszedł z tego po prostu bardzo fajny dylemat moralny - tyle walk, tyle starań, a tu się okazuje, że to wszystko bez sensu, bo ktoś nad nami zdecydował, że kolejnych starć nie będzie, że nie warto, że się nie opłaca. Rozumiem frustrację głównego bohatera, każdy by się poczuł na jego miejscu, hm, oszukany? I jeszcze słowo o stronie technicznej: w sumie nawet nie odczułam tak bardzo tych "lakonicznych" opisów. Jakoś tak szybko mi się to przeczytało, szybko i bezboleśnie. To chyba dobrze ^^. Na pewno trochę widać, że napisałeś to w dwie doby po opublikowania ogłoszenia o konkursie (swoją drogą, ale z ciebie leń, żeby od razu wysyłać to Dolczemu i nawet nie poprawić solidnie po napisaniu, wstyd, panie, wstyd!), ale jakoś tym razem nie szukałam słabych stron, heh, ciesz się . Dobre opowiadanie o tematyce militarnej, fajny pomysł i świetne zakończenie. A podium się należało ^^. Pozdrawiam, Madeleine
  22. FOOOOOLEY, dlaczego przeczytałam to opowiadanie dopiero teeeeeeraz, zamiast przeczytać go w dniu publikacji i pozwolić, żeby mój dzień stał się piękniejszy już wtedy? To. Jest. Mega. Coś cudownego! Pomysł rzeczywiście jest tak oczywisty, że nikt o zdrowych zmysłach by na takie cudo nie wpadł. Nie cierpię Crossoverów, ale to jest piękne! I śmieszne! Dawno się tak nie uśmiałam, a to tylko głupie pięć stron. No i jest Julian, weeeee, największa zaleta tego tekstu, Juuuuulian *.* Zaraz zacznę piszczeć z zachwytu. Nasz ulubiony król, znaczy, TFU, KRUL jest absolutnie Julianowy, Twilight Twilightowata, wszystko na swoim miejscu, tekst jest taki fajny i lekki i pocieszny i można z niego cytować i cytować i cytować... Foley, to jest boskie, Foley, to jest wspaniałe, Foley, pisz tego więcej. Ja proszę, ja żądam, ja wymagam! (A tego komentarza tak naprawdę nie ma. Nic tutaj nie widziałeś, jasne?!) Zrobiłeś mi dzień, dziękuję, Madeleine
  23. Em, Johnny... A tak poza tym, to się w większości kwestii zgadzam z moim szanownym poprzednikiem. Opowiadanie jest króciutkie, ale na tych czterech stronach udało ci się zawrzeć właściwie wszystko, co było potrzebne. Pomysł jest mocno wtórny, niestety, wręcz wyciśnięty do granic możliwości. Nie, żeby nie dało się z tego czegoś jeszcze ugrać... Cóż, mamy tutaj historię trudnej miłości, która nie skończyła się zbyt dobrze. Johnny oczywiście dobrze myśli z tymi bohaterkami, to aż nazbyt oczywiste, ale w sumie nie ma w tym nic złego. Motyw shippowania tych dwóch postaci jest tak strasznie banalny, ech... Ale dobrze, skupmy się na opowiadaniu. Czyli generalnie mamy ładne, krótkie opowiadanie obyczajowe z dość miałkim, muszę się przyczepić, zakończeniem, bardzo ładnym motywem samotnego drzewa (dlaczego do cholery tytuł jest po angielsku, od kiedy zmieniłam miejsce zamieszkania i nawet o tym nie wiem i dlaczego ludzie nadają angielskie tytuły tekstom, którym ni ch... nie jest to potrzebne?), dramatyczną miłością dwóch klaczy... Pochwalę narrację pierwszoosobową. Całkiem dobrze ci wyszła, naturalnie i tekst gładko płynął w głowie czytelnika. Emocje też były całkiem wyraziste (bardzo dobry pomysł z pogrubianie niektórych fragmentów, nierzadko się z tym spotykam i bardzo mi się to podoba), chociaż zawsze może być lepiej. Generalnie opowiadanie nie jest może wybitne (przewodni motyw jest zbyt oklepany), ma trochę błędów interpunkcyjnych (gubisz stanowczo za dużo przecinków), ale jest fajne, napisane w lekki sposób (dziś już czytałam jedno, przez które ledwo przebrnęłam, więc twoje było miło odmianą) i po prostu dobrze się to czyta. Staraj się szukać na przyszłość tematu nieco oryginalniejszego, wyjdzie ci to tylko na dobre... a narrację pierwszoosobową szlifuj, umiesz w niej pisać, a nie wszyscy to potrafią. Pozdrawiam serdecznie, Madeleine
  24. No proszę, wyrobiłam się, zanim doprowadziłeś do tego, by tekst trafił do archiwum. Jednak mam refleks. (Chociaż nie powinieneś tego robić, a tym bardziej go kasować, ale co ja tam wiem.) Hm… Szczerze mówiąc, nie wierzę, że właśnie ty to mówisz, Mordecz. Ty, ze swoimi poglądami, że twórca powinien być twardy, nastawiony na brak odbiorcy, że z każdej porażki można wynieść coś dla siebie, że nie można się załamywać, że trzeba się rozwijać i na przekór wszystkim robić swoje… Mordecz, ja nie wiem, co się stało, ale trochę się martwię, bo jeżeli nawet ciebie ta sytuacja zaczyna przerastać i skoro nawet ty potrafisz się załamać, to ja już nie mam w co (i w kogo) wierzyć. Ale wracając do samego opowiadania. Powiem ci szczerze, że nie miałam zamiaru go czytać. Nie lubię twojego stylu. Nie lubię i już. Nie pasuje mi. Czytałam kilka twoich tekstów, jakichś tam krótkich, też z Małego Fanfika chyba i kurde, nie przeboleję, te fanfiki są za bardzo nie-moje. Tym razem jednak uznałam, że skoro skomentowałam już wszystkie opowiadania z najnowszej edycji MMF, to zostawienie twojego bez odpowiedzi byłoby czystym buractwem… a jak przeczytałam twoją odpowiedź na komentarz StyxDa, to już wiedziałam, że muszę napisać to, co za chwilę przeczytasz. Przede wszystkim – ten tekst nie jest zły. Z pewnością nie jest to twój najlepszy, ale cóż, nie czytałam wszystkich twoich dzieł, nie mogę stwierdzić na pewno. Jednak Mordecz – nazywanie tego ekskrementem to lekka przesada (sama kiedyś zostałam za takie coś złajana i wiesz co? Nie mam zamiaru teraz tobie na takie pieprzenie pozwolić, bo to nie fair wobec twoich czytelników, których podług własnych słów obrzucasz ekskrementami). Sama historia jest dość… nie wiem nawet, jak to nazwać. Dziwna? Chaotyczna? Nierówna? Przyznam, że trudno byłoby mi się przez to przebić. Jak mówiłam na początku – twój styl i mój gust znajdują się po przeciwnych stronach skali. Ale kiedy już się przyzwyczaiłam, jakoś poszło. I wiesz, podobał mi się nawet ten narrator, rzadko spotyka się taki typ narracji i podziwiam cię. Humorystyczne wstawki z początku opowiadania naprawdę wywołały uśmiech na mojej twarzy i masz za to dużego plusa. Spotykam się z tak fajnym, frywolnym wykorzystaniem postaci narratora na tyle rzadko, że trzeba to pochwalić. Chociaż z drugiej strony odniosłam wrażenie, że im dalej, tym jego rola się zmniejsza. Ponadto po przeczytaniu całości okazuje się, że początkowy „humor” narratora nie do końca pasuje do całości opowieści, która jest przecież dość dramatyczna i, co by nie mówić, smutna. A więc mamy dobrego, niepasującego, ale ciągle dobrego narratora i w następnej kolejności mamy styl, bardzo Mordeczowy i charakterystyczny… i mamy błędy. Niestety, zgadzam się ze StyxDem, zgadzam się z Dolarem, to nie są błędy-błędy, to wygląda tak, jakbyś nagle zapomniał, jak się pisze po polsku. Jakbyś wrócił z dalekiej zagranicznej podróży... albo przynajmniej się schlał. Niektóre sformułowania brzmią tak niezgrabnie i okropnie, że nie wiem naprawdę, w jaki sposób przeszły ci przez klawiaturę. Nie wiem, Mordecz, jak ty to pisałeś, nie wiem, dlaczego nie zapaliła ci się ani razu czerwona lampka. Deadline, zmęczenie, problemy osobiste, obniżenie nastroju – ja to wszystko rozumiem, ale w takim stanie pisać po prostu… nie należy. W końcu ten tekst, zamiast rozładować frustrację, przyniósł jeszcze więcej trosk, skoro sam widzisz, jak bardzo jest niedorobiony, czyż nie? Główna bohaterka nawet mi się podobała, chociaż zdecydowanie bardziej na początku niż pod koniec. Przez pierwszych kilka stron była pewna siebie, buńczuczna, zawadiacka, trochę bezczelna i arogancka. Pod koniec stała się zagubionym dzieckiem wysławiającym się infantylnym językiem. Nie wiem, czy przypadła mi do gustu ta zmiana… chyba nie. I też zwróciłam uwagę na utratę skrzydła, strasznie to niewiarygodne, że się po takiej ranie tak szybko pozbierała i że nie kojfnęła na miejscu od utraty krwi. Dalej mamy to, o czym również wspomniano przede mną – realizację tematu. Mordecz, ta praca nie jest na temat. Zgadzam się, że piosenka mająca być motywem przewodnim została wciśnięta na szybko, bez pomyślunku, bez sensu. Opowiadanie mogło się obyć bez niej, co oznacza, że nie poradziłeś sobie z tym. Jednak nie jest to jakiś niewybaczalny błąd – po prostu zakończenie nie zagrało, bo musiałeś coś zrobić, żeby wcisnąć tam piosenkę, bo bez niej fik nie przeszedłby selekcji Kredkego. Motyw z pozytywką jest z dupy, po prostu. Dobry, ale z dupy. Bez niego opowiadanie byłoby o czymś, a tak jest o czymś do momentu. To może jeszcze o rozwinięciu. Akcja w budynku – czytało się średnio dobrze. Powiem wprost – napisałeś to tak chaotycznie, że ciężko się połapać. Niby słowa układają się w zdania, niby te zdania są po polsku, ale czytałam czasem po kilka razy i nie umiałam sobie tego wyobrazić. No i nie rozumiem, jak Racy mogła się nabrać na takie tanie sztuczki, skoro ponoć była doskonała w swoich fachu… (Swoją drogą, ten sam problem miałam z główną bohaterką Katastrofa Masaqry, ale tam forma stała o jakieś trzy poziomy niżej niż twoja.) W tym miejscu powinno nastąpić chyba jakieś podsumowanie, ale zamiast tego powiem ci tylko, żebyś się nie przejmował. Mordecz, nie ma co tracić nerwów na pewne rzeczy, to nie pomaga, nie przystoi, nie wypada. Serio. Pozdrawiam ciepło, nie zamartwiaj się, Madeleine PS Bardzo fajny tytuł.
×
×
  • Utwórz nowe...