Tablica liderów
Popularna zawartość
Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 04/04/22 we wszystkich miejscach
-
Jako że wchodzenie do tematów z polskimi znakami nadal nie działa, piszcie do mnie na PW lub na Discordzie na kanale Klubu Konesera Polskiego Fanfika, z czyich tytułów mam eliminować polskie znaki - mogę to zrobić, a problem zostanie dzięki temu... może nie usunięty, ale ominięty. Dziękuję @SPIDIvonMARDER za podsunięcie mi tego (jakże po fakcie oczywistego) rozwiązania. PS: Oczywiście możecie to zrobić również sami, edytując nazwę tematu w pierwszym poście. Do mnie ślijcie wiadomości, kiedy coś nie działa, lub akurat macie lenia Pozdrawiam.4 points
-
No i przyszła pora na opublikowanie swojego tekstu z Edycji Specjalnej Konkursu Literackiego. Tematem (gdyby ktoś nie wiedział ) byli, w dużym skrócie, antagoniści. Wpadł mi do głowy ciekawy pomysł, inspirowany kreskówką "z dzieciństwa". Do tego postanowiłem potrenować wczuwanie się w charaktery postaci kanonicznych, głównie Pinkie Pie, gdyż wiem, że często miałem z nią problemy. Jak wyszło? Oceńcie sami Aha, jeszcze coś. Względem edycji konkursowej jest jedna różnica - dodałem tag [Comedy], gdyż Dolar uznał tekst za śmieszny. Wcześniej nie byłem tego pewien Pinkie i Mózg Enjoy!1 point
-
Czasem wystarczy jedno spojrzenie albo dwuznaczna rozmowa. A czasem po prostu widzimy to, co chcemy widzieć, a nasze fantazje biorą górę nad logicznym myśleniem. Rarity też ma swoje słabości... Bez dłuższego wstępu, prezentuję wam kolejne tłumaczenie, tym razem jednego z klasyków shippingów. Shipping Goggles PL Oryginał A ja, naiwny, myślałem, że dramaty są ciężkie do przetłumaczenia... Wszelka krytyka, jak zawsze, mile widziana. Zapraszam do lektury! Edit: Haha, przepraszam wszystkich, zapomniałem udostępnić, już powinno wchodzić.1 point
-
Mała korekta: Teoria = najlepiej jak to tylko możliwe udowodniona, usystematyzowana wiedza określająca daną dziedzinę. Teoria to NIE JEST ''tylko teoria", nie jest to synonim hipotezy. Słyszałem zbyt wiele razy, że ewolucja to ''tylko teoria'', przyjdzie Cahan i zagryzie. Ja bym nie był taki pewien odnośnie grawitacji to też ''tylko teoria''. Nawiasem mówiąc - teoria względności też jest jedną z najlepiej udowodnionych.1 point
-
Szanowni Państwo, moi drodzy, nim przejdziemy dalej, pragnę wygłosić małe oświadczenie! Do autora tejże zacnej produkcji, @Kredke, a także do wszystkich zainteresowanych pisarzy, czytelników oraz komentatorów! Ponieważ sytuacja jest kryzysowa, a czas nagli, pragnę z góry bardzo, ale to bardzo przeprosić za to, co zaraz zakomunikuje, zaznaczając, iż jest to w całości wina tego, że pod względem taktyki, strategii, centralnego planowania i tym podobnych, jestem totalnym analfabetą, przez co przeznaczyłem zbyt dużo czasu na zbędną robotę, ograniczając sobie pole manewru. W związku z powyższym oznajmiam, że powróciwszy do "Królewskich Antyprzygód", ze względu na zbyt długą zwłokę i zaniechanie ciągłości komentowania, postanowiłem zaserwować od razu "Królewskie Antyprzygody" vol. II oraz "Królewskie Antyprzygody" vol. III Niestety, sytuacja sprawiła, że zostałem zmuszony zrezygnować z indywidualnych wstępów, a także zapowiedzianych Top3. Ukażą się one w... DLC, które wydam później Lecimy! „Kryzys” Jedenasty odcinek to głównie dialog między królewskimi siostrami, zwieńczony skromnym opisem, zawierającym w sobie wyjaśnienie tytułu historyjki i od razu powiem, że w tym przypadku kompozycja ta zdała egzamin na piątkę (skala studencka). Jeden z lepszych przykładów potęgi, która drzemie w formie drabble'a – prosty, ale przez to błyskotliwy pomysł, który, dzięki oszczędności słów, zostaje zrealizowany tak, by zmaksymalizować przekaz i utkwić w pamięci czytelnika. Myślę, że tak jest właśnie i tym razem. Coś więcej niż sympatyczna komedia i przedstawienie księżniczek w nie aż tak typowej sytuacji. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim fantastyczna rola dla Luny oraz kreacja, która nie tylko bawi i nastraja pozytywnie, ale jednocześnie wypada bardzo serialowo, zaś geneza opisywanej interakcji sięga początków serialu i w tym sensie jest to kolejne rozwinięcie oryginalnej fabuły. Stąd znajome wrażenie, jak gdyby była to usunięta scena, jakiś short, bonus dołączony do kolekcjonerskiego wydania DVD. Bardzo mi się to podobało ostatnim razem i bardzo się podoba teraz. Na kreację Luny składa się królewskie słownictwo, jakim się posługuje, co wypada zarówno wiarygodnie, jak i przekomicznie, w zestawieniu ze zmęczoną niekończącymi się pytaniami Celestią. W ogóle, w zaledwie kilka zdań autorowi udało się sprzedać nam tę ciekawską Lunę, która, dowiedziawszy się o ananasie w pizzy, natychmiast ogłasza dekret, który de facto oznacza zagładę tegoż owocu. No i może warzyw. Zależy. Ciasto to się zawsze zrobi, poszerzy się pola, nastawia wiatraków, nowych kurzych ferm, extra sery jakoś się znajdzie, to będzie ok, ale czy na planecie zostanie dość miejsca, by uprawiać ananasy, pomidory, w ogóle inne warzywka, grzybki? Przecież Luna ogłosiła, że ma to być pizza z ananasem, a skoro tak, możliwości personalizacji pizzy pozostają bardzo szerokie. Tak, to zdecydowanie wielki, ananasowy kryzys i zagłada tych owoców. Aż się boję co będzie, gdy Luna odkryje ptasie mleczko, kebab, Crêpes Marcie, desery lodowe, a w końcu pewnie i gry wideo, mangę i anime. Chyba nadchodzą wielkie zmiany społeczne i kulturowe Tekst jest napisany bardzo dobrze, nie znajduję w formie niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Znakomita robota, czytało mi się to przesympatycznie i lekko. Nie zabrakło serialowego klimatu oraz przyjemnych w odbiorze kreacji księżniczek, zaś pomysł, choć prosty, zrealizowany został po prostu świetnie. Nawet, jeżeli w tym rozdaniu drabble ten jakimś cudem nie zajmie podium, na pewno pozostanie mi w pamięci jako odcinek wyróżniony. „Wywiad” Tekst na prawie 3,5 zwykłego drabble'a (no bo 333 słowa), opis dość intrygujący, no to czytamy. No cóż, niestety forma, choć nadal bardzo solidna i ciesząca oko czytelnika, nie ustrzegła się przed kilkoma problemami. Dlaczego nie napisać po prostu: „uwolnili Celestię, Lunę oraz Cadance, z którymi odnieśli zwycięstwo”? Mniej spójników (oszczędność słów, choć zważywszy na to, że tekst nie miał mieć formy drabble'a jest chyba pozbawione sensu, ale co tam), no i nie trzeba kombinować ze zbyt wieloma przecinkami. Hm, od kiedy Celestia i Sombra są... >spogląda na tagi< Aha, rozumiem. Dobra, nieważne. W sumie, czy tylko mi się wydaje, że Storm King nagle ginie gdzieś między wierszami i z piątki robi się czwórka zjednoczonych złoczyńców, z czego później dwoje z nich się wyłamuje? Podwójna spacja. Co przed „oraz” robi przecinek? Przed „by” czegoś brakuje no i powtórzenie („zakończone”). Niby nic, ale rzuca się w oczy. A samo opowiadanie? Ciekawe alternatywne uniwersum, kompatybilne prawie ze wszystkimi sezonami, co daje szersze pole manewru. Ekspozycja, którą raczy nas autor, wypada barwnie i serialowo, w sensie, a co by było, gdyby X i Y się zreformowali i zmienili stronę. Przyznam, że czytało mi się to przyjemnie, a miarę pokonywania kolejnych fragmentów, zbliżamy się do zakończenia, które jest czym więcej jak przeniesieniem jednego z kultowych, słynnych wywiadów na realia kucykowe, postacie, które zostały obsadzone w poszczególnych rolach, chyba nie mogły być lepiej dobrane. I to właśnie dlatego, choć tekst ten słyszałem z milion razy, ta komediowa puenta nie zepsuła mi wrażeń (to znaczy, nie sprawiła, że tekst wybrzmiał wtórnie) i nawet mi podpasowała. Ostatecznie, wyszedł z tego całkiem sympatyczny, zabawny i luźny kawałek tekstu, no i jak na dopiero dwunasty odcinek, zostaliśmy uraczeni niejedną nową twarzą, co po prostu cieszy. Fajnie przeczytać cokolwiek o Cozy Glow, czy Chrysalis, jest to odświeżenie utartego księżniczkowego kanonu, któremu została poświęcona niniejsza seria, co na razie jeszcze nie było aż tak potrzebne, ale z drugiej strony, dzięki temu jest to coś zaskakującego. Zacieram zatem ręce i czytam dalej. „Gazeta” Powrót do klasycznej obsady, a do tego kolejna komedyjka, tym razem rozpisana na więcej niż dwa droubble. Czy też na dwa droubble i jednego dribble'a z hakiem. Nie to, by nietrzymanie się założonej formy jakoś szczególnie m przeszkadzało, lecz skoro autor zdecydował się traktować ją z dosyć dużym dystansem (na co wskazują dysproporcje między dłuższymi odcinakami, a regularnymi drabble'ami czy droubble'ami, tudzież stosunek w ilości poszczególnych tekstów), wówczas nurtuje mnie pytanie, po co zatem w ogóle było cokolwiek rozpisywać na 100 słów, zamiast od razu zadeklarować krótkich, acz nieregularnych form? Przychodzi mi do głowy kilka odcinków, między innymi „Pieśń o upadku” czy „Miłość rośnie wokół nas”, które mogłyby dużo skorzystać, gdyby tylko nie były ograniczone limitem słów... No, ale chyba nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ale czy znalazły się błędy, nad którymi można by, może nie zapłakać, ale po prostu się pochylić? Widzę o jeden przecinek za dużo, plus twarda spacja po zdaniu. Gdyby ten przecinek przed „i” stamtąd zabrać i dać przed „podnosząc”, byłoby git. Niepotrzebny ogonek, powinno być: „broniła”. Brakuje przecinka, no i ta wykrzykniko-kropka na końcu nie wygląda dobrze. Brakujący przecinek. Brakujący przecinek 2. Brakujący przecinek 3. Na tym etapie odpuściłem sobie co niektóre tego typu wpadki, ale generalnie miałem zamysł, by domknąć trylogię. W każdym razie, tekst to był lekki i zabawny, co pomimo dopiero trzeciego w tym rozdaniu odcinka sprawia, że pisząc niniejszy komentarz, czuję się troszkę jak zdarta płyta. Kredke nie zawodzi i póki co utrzymuje stały, całkiem dobry poziom, gdzie elementy serialowe przeplatają się z jego autorskimi, humorystycznymi wizjami księżniczek po godzinach/ kiedy nikt nie patrzy, od czasu do czasu serwując alternatywny spin na znane postacie oraz niej lub bardziej nietypowe wątki, gwarantując czytelnikowi przyjemną rozrywkę. Co mnie nieco zmartwiło, to gęstsze występowanie błędów interpunkcyjnych, niż zwykle, co mimo wszystko nie pozostało obojętne moim oczom. Stąd wydaje mi się, że sporo by pomogło, gdyby po prostu w tekstach dało się pozostawiać sugestie. W każdym razie, motyw jakoby brak Podmieńców zakłócił równowagę w przyrodzie wydał mi się przemiodny, jeszcze bardziej spodobała mi się sugestia dlaczegóż to – no bo jeżeli Podmieńce będą mieli własny program kosmiczny, wówczas powstanie groźba, że prześcigną w czymś księżniczki Equestrii, a to doprowadzi do zaburzenia równowagi w tym sensie, że Equestria nie będzie już hegemonem i napatoczy się jaką nisza, którą wypełni dziurawa niczym ulubiony serek Chrysalis. Łapiecie? Bo Podmieńce mają dziury w ciele i wypełniają sobą luki? No cóż, do poczucia humoru Pani Nocy wiele mi brakuje, niemniej był to kolejny drobny szczegół, który poluźnił atmosferę jeszcze bardziej, ukazując jedną z władczyń od takiej bardziej infantylnej strony – w sensie, wzięła coś bez pytania, przesłała, zadrwiła sobie, narobiła kłopotów i zupełnie się tym nie przejmuje. Sposób, w jaki karci ją starsza siostra (niczym matka/ wychowawczyni/ facetka od wuefu) również wypada zabawnie i ubarwia całość. Mimo wielu (jak na taką rozpiętość tekstu) niedoskonałości w formie, przyjemny i całkiem dobry tekst, który bawi i pociesza w ciężki, nieciekawy dzień. A to chyba najważniejsze w pisaniu/ czytaniu fanfikcji. „Odwet” Kolejny nieco dłuższy odcinek i powrót Chrysalis. Zdaje się, że jedyna słuszna królowa Podmieńców na dobre zagościła w gronie stałej obsady „Królewskich Antyprzygód”, co mnie osobiście bardzo się podoba. Jakkolwiek uważam, iż z biegiem czasu stała się Friezą serialu o kolorowych kucykach i tak bardziej przepadam za nią niż za Thoraxem, no i czego by nie wymyślił Toriyama, bądź Toei, Friezę nadal uwielbiam, więc to chyba naturalne, że z Chrysalis jest u mnie podobnie. Zatem już na starcie mi się podoba, jakby fakt, iż jest to bezpośredni sequel poprzedniego opowiadania nie wystarczył, by mnie przekonać. Wzrost oczekiwań powoduje lekki dreszczyk, niczym obliczenia wytrzymałościowe, zatem nie przedłużajmy i sprawdźmy „czy wytrzyma”. Początkowo doskwiera brak przecinków w paru miejscach, potem chyba jest już ok. No i cóż, o ile opowiadanie na końcu okazało się kolejnym żartem, w którym motywem przewodnim był plot/ zadek/ cztery litery, o tyle próba wyobrażenia sobie ostatniej sceny zbiła wszelkie wrażenie wtórności, jakie mógłbym mieć. Eksplozja śmiechu, Luna otwierająca oczy, po czym następuje błyskawiczna przemiana w Nightmare Moon oraz odebranie Celestii narzędzia tortur gazety i atak na żłopiącą sobie w najlepsze herbatkę Chrysalis, wszystko w kreskówkowym stylu, w pełni wystarczyło, abym się uśmiechnął i mógł zarazem przyznać, iż sequel spełnił oczekiwania. Kolejny niedługi, lekki jak piórko, ale jakże przyjemny, sympatyczny i rozweselający odcinek, godny sequel „Gazety” i po prostu niezły tekst, który warto było przeczytać. Z formą było nieco lepiej, co również cieszy, no i cóż więcej mogę powiedzieć? Rzućmy okiem na trzecią część tejże trylogii i jak się to wszystko skończy. Ale już teraz powiem, że zwieńczenie „Odwetu” w pełni mnie satysfakcjonuje i nie sądzę, aby dało się wnieść cokolwiek jeszcze do tegoż wątku. Aczkolwiek nie zdziwię się, gdy autor zaskoczy, toteż bez zbędnych ceregieli przechodzę do kolejnego odcinka - „Miłości”. „Miłość” OK, powiem bez ogródek – to opowiadanie było... dziwne. W sumie, nawet nie wiem czemu, ale po namyśle chyba mogę wskazać dwie rzeczy, które są za to odpowiedzialne. Po pierwsze, zaobserwowałem dosyć niespodziewaną zmianę klimatu, bo zaczyna się w stylu poprzednich odcinków, a potem, im dalej brnie rozmowa między bohaterkami, tym robi się poważniej, powiedziałbym nawet że deczko filozoficznie, czemu ostatecznie towarzyszy coś kojącego, ale i wzbudzającego nadzieję. Zresztą, tłumaczenie Chrysalis ma całkiem dużo sensu i trudno jej odmówić racji w wielu aspektach. W ogóle, spodobała mi się jej inna kreacja. A scenka z przemianą w wąsacza oraz tekst o ośmiuset bitach i iluś tam jakach, które czekają na tę posadę, czysta RE-WE-LA-CJA Naprawdę, taka mała rzecz, a jak potrafi urozmaicić, jak cieszyć. Po drugie, relacja między bohaterkami została nakreślona w taki sposób, że nie potrafię pozbyć się wrażenia, jakoby między nimi autentycznie była jakaś chemia. Sam nie wiem, zupełnie jakby była między nimi jakaś niezałatwiona sprawa, jakiś bagaż emocjonalny, którego wcześniej Nightmare Moon przed nią nie zdradziła, a może po prostu tak mi się zdaje po tym, jak Chrysalis tłumaczy dlaczego zostawiła Podmieńców na księżycu, a sama powróciła do Equestrii, skąd się bierze prawdziwa miłość i jak się to miało w przypadku Celestii, gdy jej młodsza siostra tkwiła na wygnaniu itd. W ogóle, trudno się nadziwić jak z prostego, komediowego motywu, opartego na zadzie Pani Dnia, udało się autorowi zrobić coś poważniejszego, na swój sposób przejmującego, co jednocześnie wypada nieco dziwnie, ale także intrygująco. Nie spodziewałem się zastać takiej oto mieszanki w ramach „Królewskich Antyprzygód”, ale po namyśle przyznaję, że... to świetna sprawa. Coś innego. Niespodziewanego, a jednocześnie prostego w formie oraz realizacji. Ano, forma. Oczywiście, nie mogło być tak różowo. Gdzie się podział przecinek? O, znalazł się. Jest między „głowę”, a „królowej”. A ten wcześniejszy powinien być po „ciężko”. Spomiędzy, nie „z pomiędzy”! Przecinek po „nie” jest zbędny. Podobnie tutaj. A ten przecinek deczko się pospieszył, nie po „na”, ale po „coś”. No i samotna spacja po zdaniu. Zresztą, nie tylko tym. Zatem ponownie, forma mogłaby zostać lepiej dopracowana. Nie jest to wiele, ale rzuca się w oczy. Nie przeszkadza w czytaniu, ale nie daje po sobie zapomnieć. No i w sumie nie widzę powodów, by owe błędy odpuszczać, bo nie ma ich tak wiele i nie przeszkadzają, nie są też aż tak poważne (poza jednym ortem). Przeciwnie – właśnie dlatego, że to proste sprawy przecinkowe, zaś sam tekst do najdłuższych nie należy, nie rozumiem, dlaczego błędy te wciąż są w fanfiku. W każdym razie, jak „Odwet” okazał się godnym sequelem, tak „Miłość” wypadła niczym nie tylko godne, ale i na swój sposób nietuzinkowe zwieńczenie trylogii, gdzie nie zabrakło ani pocieszności, głównie w wykonaniu królewskich sióstr, ani transformacji, ani świeżych, nietypowych kreacji oraz relacji, gdzie przoduje królowa Chrysalis. A klimat? Nie brakuje go w żadnym momencie, chociaż nie da się ukryć, że jest to coś innego, ale to dobrze. W końcu nie samą komedią człowiek żyje, co nie? „Boli mnie głowa” Tak oto rozpoczynamy kolejny mini-cykl w „Królewskich Antyprzygodach”, tym razem, jak oceniam po tagach, z Cadance, Flurry Heart oraz Chrysalis w rolach głównych. Zaraz, zaraz, czy dobrze widzę, że wśród obsady przewinie się jeszcze Sombra? Interesujące, ale jednocześnie ryzykowne. Aczkolwiek, zważywszy na to, że ma to być komedia z pewną domieszką randomu, chyba można na dzień dobry podejść do tego z pewnym dystansem. Lecz z drugiej strony, poprzednie odcinki pozostawiły po sobie tak dobre wrażenie, że jednak mam pewne obawy, „czy wytrzyma”. No nic, nie uprzedzajmy faktów. Opowiadanie okazuje się dłuższe od poprzedników, wydaje mi się, że gabarytowo celuje w okolice „Betelgezy” tudzież „Nowej nadziei”, czyli pełne odejście od formy drabble'a, czyli fanfik nieskrępowany. Pod względem formy, widać poprawę i to sporą, chociaż gdzieniegdzie nadal przewijają się drobne błędy interpunkcyjne, np.: Ale tym razem tego typu rzeczy przewijają się sporadycznie i chyba je pominę. Zresztą, ile można pisać o przecinkach? Entuzjaści tychże znaków odpowiedzą zapewne: „WIECZNIE!”, ale chciałbym przejść do treści, która jest... ciekawa, fajna w odbiorze i dość zróżnicowana jak na pięciostronicową fanfikcję, aczkolwiek nie zaskakuje niczym nowym. Znajomy schemat, w którym główny bohater jest napalony, ale partnerka nie chce, więc ten szuka sposobu jak temu zaradzić, co przy okazji powoduje splot mniej lub bardziej absurdalnych wydarzeń, w wyniku których wszystkim się odechciewa albo następuje zmiana miejsc, niczym w bajce o żurawie i czapli. Niemniej, autor zrealizował wszystko z umiarem, bez przesady i w sumie dość logicznie, w związku z czym wrażenia z lektury okazują się pozytywne. Sporo pamiętnych scen, czy wstawek, takich jak chociażby samodzielny Shining Armor, który jest samodzielny, zaliczanie kolejnych knajp, na odnalezieniu Pegazopiryny oraz (nie)szczęśliwe zakończenie. Troszkę tego jest, a sprawne tempo sprzyja płynnej lekturze, przez tekst brnie się bezstresowo, chociaż... nie jest już tak zabawnie. Nie chcę powiedzieć, że została tu popełniona czysto rzemieślnicza robota, bo tak nie jest, ale w tym samym czasie trzyma się mnie przeświadczenie, że można było po autorze oczekiwać więcej. Zatem jest po prostu solidnie, klimatycznie, sprawnie niczym w komedyjkach o napalonym kwiecie amerykańskiej młodzieży, miejscami sympatycznie i bardziej imprezowo, gdzie indziej niby spokojniej, ale wciąż prędko i z werwą, tyko zabrane razem nie pozostawia spodziewanego, bardzo dobrego wrażenia, a jedynie dobre. Mimo wszystko, syty odcinek, wciągające otwarcie nowej mini-serii, gdzie nie brakuje humoru, komiksowości czy też przyjemnych szczegółów, które urozmaicają treść i które zapadają w pamięci. Czy to lokalny rarytas, czy też sposoby na ból głowy, a może nazwy kolejnych knajp, obok tego nie przechodzi się obojętnie. Plus niezły cliffhanger. Sprawdźmy zatem co nas czeka w kolejnych odcinkach, jednoczesnych kontynuacjach „Antyprzygód” oraz... tetralogii cadancowo-flurryowo-chrysalnej? „Śniadanie” Na samym początku mamy scenkę, która w bezpośredni sposób kontynuuje historię od miejsca, w którym zostawiliśmy ją ostatnim razem, natomiast potem przechodzimy do właściwej akcji sequela i od razu powiem, że było to przeklimatyczne, przemiłe otwarcie, gdzie – nie po raz pierwszy zresztą – nie zabrakło humoru, acz tym razem rzeczy odbywają się na spokojnie, bez pośpiechu, bez dziwnych, losowych rzeczy. Jest to po prostu typowe (Ale czy na pewno?) śniadanie królewskiej pary, które w pewnym momencie nabiera wyjątkowości, gdyż Flurry Heart wypowiada swoje pierwsze słowo. Cóż mogę powiedzieć – przesympatyczny moment, całkiem serialowy, było w tym coś ciepłego i rodzinnego, co mogę tylko pochwalić. A potem Flurry wypowiada swoje drugie słowo i... jeszcze jest ok, podoba mi się. Ale później wyskakuje trzecie i czwarte, no i cały czas wyjątkowości pryska, bo ona gada. W takim razie, autor musi nas szybko zabawić czymś nowym i rzeczywiście, z czwartego słowa przyszłej księżniczki (swoją drogą, znowu „czwórka”, a mnie się znowu przypomina typowa dla Azji tetrafobia) wynika zaskakująca rewelacja, a także niedługa sekwencja z akcją, którą czytało mi się świetnie i choć początkowo byłem dość sceptyczny, to ostatecznie opowiadanie bardzo mi się spodobało. A dlaczego byłem sceptyczny, no bo nagle tempo przyspiesza, kolejne rzeczy po prostu się dzieją, a rezultat w sumie nie wydaje się aż tak satysfakcjonujący, ale z drugiej strony to ciekawy kontrast ze spokojnym, stonowanym początkiem, no i za drugim razem jakoś łatwej mi się to trawiło. Zakończenie stwarza nadzieję na kolejny sequel, który oczywiście powstał i do którego przejdę już niedługo, aczkolwiek kolejne, piąte słowo Flurry Heart wzbudziło jeszcze większe obawy, niż kiedykolwiek wcześnie w tym rozdaniu. Podobnie jak w przypadku poprzedniej mini-serii, po tej drugiej części człowiek czuje się usatysfakcjonowany, stąd dalsze rozwinięcie wydaje się niemałym ryzykiem, ale bez ryzyka nie ma przecież ani zabawy, ani zysku. Pochylając się nieco nad formą, jest naprawdę solidnie, chociaż – a jakże – brakuje kilku przecinków, bądź te znalazły się w niewłaściwych miejscach, poważniejszych powtórzeń nie uświadczyłem (jeśli były, to najwyraźniej wyleciały mi z głowy), generalnie zdania brzmią dobrze, a lektura jest lekka i przyjemna, a tempo, choć za pierwszym razem potrafi zaskoczyć, przy kolejnych czytaniach nie powoduje już zgrzytów, a wręcz komplementuje opisywane wydarzenia. Chyba nie muszę wspominać, że całość wypada na tyle komiksowo/ kreskówkowo, że wszystko, co się dzieje, idzie sobie wyobrazić w wybranej formie, a to zawsze miła, pozytywna rzecz. „Drugie śniadanie” No cóż, no i o ile „Miłość” okazała się ciekawym zaskoczeniem, łączącym w sobie różne rodzaje klimatu, wypadającym dziwnie i intrygująco, o tyle „Drugie śniadanie” wydaje mi się zbędnym rozwinięciem tego, co było solidną historyjką, ponadto, jak tak dłużej o tym myślę, wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek zasługiwało na ciąg dalszy, to były to relacje Flurry Heart z Chrysalis. Pierwsze wrażenie po zakończeniu lektury „Drugiego śniadania” było takie, iż opowiadanie powstało po to, by Flurry Heart mogła powiedzieć „SIOMBŁA”. Kilkukrotnie. Raz po raz dokładając do tego ekstra słówka. Tempo leci na łeb, na szyję, ale to akurat nie jest duży problem, gdyż nie jest to przesada, a akcja przypomina nieco krótki komiks. Za to problemem jest konkluzja, gdyż nie dość, że król Sombra został ośmieszony, to jeszcze samo zaskoczenie, ono było takie, że czytanie zakończyłem beznamiętnym „ok”. Myślę, że to mieszanka własnych wyobrażeń o postaci oraz tego, że na tym etapie mam za sobą sporo fanfików Malvagio, gdzie Sombra był konsekwentnie kreowany na postać poważną, mroczną, nawet w jakimś sensie skonfliktowaną, była wokół niego aura tajemniczości, ale i wielkości. I to jest coś, co mi bardzo do jego postaci pasuje i co uwielbiam. Nawet w „Kruchości Obsydianu”, jakkolwiek mało jest tam Sombry, to, co już jest, także kreuje postać władcy, który jest nie tylko władczy, ale także opisany cechami, które wzbudzają respekt, które budują wokół niego aurę wyższości, powagi oraz bezwzględności, a przy tym jest w nim coś takiego, że mimo tych negatywnych cech, ma się wrażenie, że w jego działaniach jest metoda i że powinno mu się powieść, bo tak wypada po prostu... sprawiedliwiej? Sam nie wiem, jest to intrygujący aspekt tejże postaci, a pewnością we właściwych rękach nie jest to ani generyczny, ani pozbawiony głębi, ani też nie taki, którego idzie pojąć od razu. Oczywiście – ja rozumiem, że nie każdy fanfik musi przedstawiać go w podobny sposób i że można sobie pozwolić na odrobinę komedii, niemniej nie wydaje mi się, a zwłaszcza po tym, co już miałem przyjemność czytać, iż jest to odpowiednia postać do tego typu perypetii. Żeby było śmieszniej, to nawet nie jest tak, że jestem jakimś wielkim jego fanem – po prostu w ramach „Drugiego śniadania” doszło do regularnej polewki z króla Sombry, który pojawia się znikąd i który zostaje natychmiast pokonany. Zapewne takie było zamierzenie, ale tak jak Sezon 9 niepotrzebnie przywrócił jego postać, tak i tutaj, po prostu go szkoda. Co gorsza, tempo wydarzeń jest takie, że czytelnik pędzi wraz z kolejnymi wydarzeniami, nie mając czasu nacieszyć się klimatem, którego zresztą bardzo brakuje. Autentycznie pożałowałem dwóch rzeczy. Pierwsza – iż zamiast Sombry nie wystąpił Tirek, czy wręcz Chrysalis, która mogłaby szarżować na Imperium z randomowym „Ha ha, to ja jestem prawdziwą Chrysalis!” na ustach, a ŁYSIALIŚ okazała się wytworem wyobraźni Flurry, który zmaterializował się i zaczął żyć własnym życiem, bo mała znalazła przypadkiem jakiś pradawny artefakt, którym dłuższa obierała ziemniaki. Przy okazji, byłoby to dość niespodziewane i starcie Real Chrysalis i Copy Chrysalis mogłoby być ciekawsze. No i lepiej wpasowało by się w klimaty komediowe, gdyż, jak mówiłem, Chrysalis stała się troszkę takim Friezą tegoż uniwersum. No i druga rzecz – że opowiadanie po prostu nie jest dłuższe. Że nie ma w nim więcej opisów, więcej wymiany zaklęć, no i że tempo nie jest lepiej wyważone, coby czytelnik mógł deko dechnąć i w międzyczasie rozkoszować się kolejnymi akapitami oraz komiksowością tekstu. Choć akurat ten ostatni aspekt nadal nam towarzyszy, przez co całość wypada sympatyczniej. To jednak nie starczy, by „uratować” to opowiadanie, toteż na dzień dzisiejszy, dla mnie wypada ono jak zbędne przedłużenie kolejnego mini-cyklu w ramach „Antyprzygód”. Czy było ono na siłę? Zaryzykuję stwierdzenie, że owszem. „Zemsta” Jednakże, nawet „Drugie śniadanie” nie wydało mi napisane na siłę tak bardzo, co „Zemsta”, o której nawet nieszczególnie wiem, co powiedzieć poza tym, iż jest to dalsze ujmowanie postaci Sombry i robienie z niego budzącego politowanie „złoczyńcy”, co akurat mnie, szczególnie po fanfikach, które czytałem, bardzo nie pasuje i co kojarzy mi się z „Fusion Reborn”, gdzie Frieza był na jednego strzała. Ale już niejeden raz wspomniałem kogo postrzegam za kucykowego odpowiednika tejże postaci i wobec kogo nie ma już niesmaku, bo upłynęło już troszkę czasu. To wcale nie znaczy, że „Zemsta”, jako krótki, komediowy przerywnik jest zła, ba, „Drugie śniadanie” tym bardziej nie jest złe – chodzi mi o to, że po prostu według mnie oba te teksty okazały się zbędnym ciągnięciem dalej wątku i popsuły postać króla Sombry, natomiast wrażenie to wynika głównie z tego, że miałem okazję zapoznać się z niejednym fanfikiem, który podszedł do jego postaci inaczej i na tym etapie po prostu utrwaliła mi się bardzo konkretna kreacja. Co nie oznacza, że nie można grzebać przy tej postaci – można, tylko dlaczego w takim kierunku? Aczkolwiek, „Zemsta” mimo wszystko, spełnia swoje zadanie jako komediowy short, no i bawią drobne niuanse, jak np. Daybreaker wymieniona w ramach wiązanki, którą król ciska na lewo i prawo, no i ogólny wydźwięk. Wciąż, przynajmniej dla mnie, szkoda, że po prostu rzecz nie dotyczyła innej postaci, którą jakoś lepiej bym sobie wyobrażał zastać w takiej oto sytuacji, natomiast, jeśli ocenić to jako kontynuację cyklu, to jednak wyszło to bardzo na siłę. Jakby powstało po to, by Flurry mogła jeszcze troszkę pogaworzyć. Czytanie zakończyłem beznamiętnym „aha”. Tak oto kończy się kolejny mini-cykl „Antyprzygód” no i powiem tak – do „Śniadania” nie mam zastrzeżeń i ogólnie podoba się, „Drugie śniadanie” wydało mi się troszkę na siłę, tempo akcji nieco zbyt prędkie, no i zabrakło jakichś urozmaiceń, które pomogłyby lepiej złapać klimat. Ale choć nie trzeba było, ostatecznie ok, niech będzie. No i nieszczęsna „Zemsta”, która wydała mi się już bardzo na siłę, niby wszystko z nią gra, ale w sumie zbyt wiele nie wniosła (poza informacją, że król przeżył starcie z Flurry) no i ogólne wrażenie było w moim przypadku niezbyt ciekawe – wątek pociągnięty za długo. Skończyłoby się cliffhangerem na „Śniadaniu” i byłoby w porządku. A tak, jest po prostu średnio. Ale to głównie z uwagi na moją specyfikę, jako czytelnika. „Pamięć” Po paśmie humoru, losowości oraz wielkich powrotów znanych i lubianych postaci, autor serwuje nam coś innego, jednocześnie udowadniając, że bez problemu odnajduje się także w innych klimatach – poważniejszych, mroczniejszych, o nieco większym nacechowaniu emocjonalnym. Zwłaszcza pod koniec. Jest jednak pewna kwestia, która mnie nurtuje, a mianowicie jest to skala rzeczy, którą musiała popełnić Celestia, by móc odzyskać siostrę. Konkretnie, chodzi mi o „liczbę ofiar”. Z jednej strony ukazuje to, jak bardzo zależy jej na Lunie, jednocześnie odpowiadając na pytanie stanowiące opis odcinka, z drugiej natomiast, z łatwością wywołuje u czytelnika niedowierzanie, choć nie na takim poziomie, że drapie się po głowie i zastanawia się, czy to, co czyta, jest na serio. Wydaje mi się, że to przez sposób, w jaki Celestia podnosi kill count, by osiągnąć swój cel. Myślę, że gdyby rzecz rozbijała się o kilkukrotne rzucenie skomplikowanego zaklęcia w specjalnie przygotowanej do tego komnacie, na masy wiernych kucyków różniące się liczebnością, wówczas motyw ten wyszedłby dużo, dużo lepiej, miałby w sobie więcej finezji i... tajemniczości? Wydaje mi się też, że taka zmiana nie oznaczałaby konieczności rozpisania się – zwięzłe, konkretne opisy rytuału oraz zaklęcia, przemieszane z bolesnymi wspomnieniami Celestii, związanymi z długimi i żmudnymi przygotowaniami do rzucenia czaru po raz kolejny, jednocześnie każdego dnia zdając sobie sprawę ilu kucykom odbierze ono życie i że niebawem będzie musiała wszystko zacząć od nowa, do skutku... To mogło by być naprawdę coś. Druga sprawa, to dodanie do opowiadania wątku Pear Butter oraz Bright Maca. Przyznam, że gdy ta pierwsza została wspomniana po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że to troszkę na doczepkę, ale potem, gdy wątek został rozwinięty (wprawdzie dość skromnie, ale akurat w tym przypadku naprawdę nie potrzeba wiele szczegółów), natychmiast zmieniłem zdanie, aczkolwiek nadal trzymało się mnie lekkie niedowierzanie, że nawet po tylu latach, gdy ma już wystarczającą „liczbę ofiar”, jest skłonna dodać do puli jeszcze parę kucyków. Ale ok, jestem w stanie przymknąć na to oko, gdyż opowiadanie okazało się... bardzo klimatyczne, w ciekawy sposób miksując różne wątki i motywy, głównie elementy SoL-owe, fantastyczne, smutne, nie zapominając o tajemniczości, której jednak mogło w fanfiku znaleźć się więcej, o czym już pisałem. Niemniej, opowiadanie czytało mi się naprawdę świetnie, pomimo tego, że jest dosyć krótkie, mam wrażenie, że znalazło się w nim sporo rzeczy, no i cały czas byłem ciekaw co będzie dalej. Natomiast zakończenie... chyba nie mogło być lepsze. Jest jednocześnie satysfakcjonujące i otwarte. Bardzo mi się podobało i równie dobrze podsumowało treść. Osobiście uważam, że metoda na wykorzystanie tytułowej pamięci, by odzyskać Lunę po powrocie z 1000 letniego bana, mogła zostać opisana inaczej i lepiej, wzmacniając fantastyczną domieszkę oraz atmosferę fanfika. W ogóle, motyw, że Nightmare Moon nie została pokonana pod koniec pamiętnego „Friendship is Magic Part II” i że wciąż siedziała w Lunie, uważam za prosty, ale na swój sposób zaskakujący zwrot akcji i sprawne plot device dla tego fanfika. Fakt, że prowadzi to do zacieśnienia więzi między siostrami, natomiast prawdziwa ostatnia walka z Nightmare Moon nabiera bardziej osobistego znaczenia w kontekście postaci Celestii, dodatkowo ubarwia opowiadanie. Zatem, mimo wszystko, włączając w to pewne niedoskonałości w formie, był to świetny odcinek serii, który nie tylko mnie zaskoczył, ale wciągnął i mam nadzieję, że wątek sióstr będzie kontynuowany, gdyż jest to przy okazji przyjemny dodatek do znanego z pierwszych epizodów lore. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. II) No to lecimy. Odcinek dwudziesty pierwszy, czyli „Narodziny”. Przeczytałem trochę opowiadań na zapas i wiem, że jest to początek kolejnej mini serii w serii, tym razem poświęconej księżniczce Lunie, powracającej z tysiącletniej banicji, na moment przed swoją koronacją. Hm, gdzie ja to już widziałem? Autor szczęśliwie nie koncentrował się na jednym wątku, na wzór starych, klasycznych historyjek takich jak chociażby niedawno przeczytane przeze mnie „Luna Takes a Shower” w polskiej wersji językowej, zamiast tego podszedł do sprawy bardziej ogólnie. Trochę tego, trochę tego, wszystko na wesoło i z przygodami. Szkoda, że w tymże wesołym pakiecie znalazły się błędy, ale dobrze, że to nadal nic tak poważnego... Chociaż niekiedy naprawdę mnie zastanawia szyk niektórych zdań a także nadreprezentacja przecinków. Specem nie jestem, ale gdzieniegdzie raczej są zbędne, a szyk zdania mógłby zostać zmodyfikowany, coby nie było wątpliwości. Ale domyślam się, że na tym etapie autor trzymał się planu codziennych aktualizacji, toteż potencjalnie mógł mieć mało czasu na dopieszczanie swoich antyprzygód. Z drugiej strony, włączyć sugerowania się nie dało? „I tak” mamy w zestawie powtórzenia. Sporadyczne bo sporadyczne, ale jednak. Oj tam, oj tam, o czym to jest? Celestia, jak na starsza siostrę przystało, zabiera młodszą Lunę na lot po nieboskłonie, chcąc pokazać jej co się zmieniło. Luna jest zachwycona, nie tylko natłokiem nowych rzeczy, ale także faktem, że stolica żyje nawet w nocy. Aż tu nagle zaczynają na nie świecić, niedługo po tym słychać strzały. Obrona antypegazia zadziałała. Szczęśliwie, Celestia szybko odzyskuje kontrolę nad sytuacją, a Luna otrzymuje okazję do skomentowania tego czy owego, unikając jednak starcia z biurokracją... Która została zaledwie wspomniana. Jakiś foreshadowing? Tak czy inaczej akcja zmierza do tego, że siostry kładą się spać. Tak po prostu. Jest to taki „awww...” moment, który przeczytałem z uśmiechem, lecz niedługo po tym zorientowałem się, iż tekst zmierza do końca. O co chodzi z tytułowymi narodzinami? Cóż, autor mnie zaskoczył. Luna zrodziła w krainie snów Tantabusa, do wystąpienia później, bodajże w piątym sezonie. Historyjka, jak większość antyprzygód, była przyjemna, lekka w odbiorze, choć forma nie ustrzegła się przez drobnymi błędami, nie rozpraszały one uwagi od głównego wątku, no i w sumie fajnie, bo na przestrzeni tych zaledwie pięciu stron, skończyłem lekturę z poczuciem, że w sumie sporo się wydarzyło. Mile czytało się strofowanie strażników przez Lunę (No tak, co to za wojsko, które w nią nie trafiło?), ta Raven była trochę na doczepkę, ale jak wspominałem, może miał to być foreshadowing czegoś, zobaczymy później. Bardzo przyjemne zakończenie. Odpowiedni nastrój? Oczywiście. Sprawne, wartkie tempo akcji? Jak najbardziej. Końcówka była lekkim zaskoczeniem, ciekaw jestem co będzie dalej. A raczej, byłem, no bo w momencie spisywania wrażeń byłem po kolejnej dyszce antyprzygód. Tekst oczywiście oceniam pozytywnie. Pozytywna, mała rzecz, która cieszy, sprawdza się jako lekki przerywnik, chociaż tematyka została już ograna, nie miałem wrażenia wtórności. Myślę, że to dzięki gabarytom opowiadania. Gdyby był to dłuższy tekst, możliwe, że jednak pokręciłbym nosem, bo ileż można opisywać powrót Luny i jej radość ze wszystkiego, co się nawinie, no bo za jej czasów kucyki załatwiały się do dziury w ziemi? Serio, serio. „Plotka” to króciutkie opowiadanie, które przedstawia jedynie to, jak licznym przekłamaniom uległa wieść o powrocie Luny, co w ostateczności doprowadziło do zniekształcenia jej postaci w umysłach kucyków. W porównaniu z poprzednim odcinkiem, ciągle mamy powtórzenia. Trudno mi napisać cokolwiek więcej ponadto, iż był to kolejny krótki, lekki i przyjemny przerywnik, może nie tak urozmaicony co „Narodziny”, ale spełniający swoje zadanie. Autor popisał się kreatywnością, może nie w detalicznym opisywaniu kolejnych wypaczonych wizji młodszej z sióstr (ależ oczywiście, że musiał się przewinąć nabór do królewskiego haremu), ale w ich mnogości i nietypowości owszem. Przez moment Luna przypominała groteskowego mutanta rodem z Resident Evil, chociaż ilość oczu to jeszcze nie wirus "G". Może "C". Zależy. W każdym razie, czytelnik oczekuje na zwieńczenie oraz kulminację komedii, co oczywiście następuje – zarówno pod kątem merytorycznym jak i w materii formy. Nie jest to nic odkrywczego, myślę, że na spokojnie szło przewidzieć czym popisze się Luna, ale zapewniam, że to jeszcze nic. Dlaczego? Odpowiedzi szukajcie w kolejnym odcinku. „Przemówienie” Mały spoiler, ale dla mnie to absolutnie najlepsza odsłona tejże mini serii i srogi konkurent, jeśli chodzi o Top 3 tej dziesiątki opowiadań. „Przemówienie” oszczędza nam... no, tytułowego przemówienia i przenosi nas od razu do momentu na gorąco po wygłoszeniu mowy i koronacji księżniczki Luny. Oczywiście uroczo rozentuzjazmowana Luna niecierpliwie oczekuje opinii starszej siostry (kurczę, naprawdę ujęło mnie to, że w tej scence nie wydają się rodzeństwem, tylko wygląda to tak jakby córka narobiła bałaganu na jakimś szkolnym przedstawieniu a teraz czekała na pochwały od matki jakby to była druga najlepsza rzecz pod słońcem zaraz po żółwiach ninja), która to w końcu wyznaje co sądzi o jej małym wybryku, przy okazji relacjonując nam, czytelnikom, co w trakcie tej przemowy się wydarzyło. No i muszę przyznać, ze takiej komedii to w antyprzygodach nie było już dawno. Wszystko naraz, ale w jakim stylu! Sam nie wiem, po prostu do mnie to dotarło. Żeby nie było – nie podoba mi się to, jak ta kluczowa wypowiedź Celestii rozwija się w ścianę tekstu, ale cóż, chyba nie można mieć wszystkiego. O, to przy okazji: Tutaj bez zarzutu, ale skojarzyło mi się ze sceną z „Lilo & Stitch”, w której bohater wypluwa deser z powrotem na talerz, układa go, jeszcze wisienkę z powrotem wydobywa i podsuwa go opiekunce, na co ta nie reaguje zbyt entuzjastycznie. Chyba powinno być „po snach swych poddanych”. Ale to takie tam, drobne błędy. W każdym razie, spróbowałem sobie wyobrazić wszystko to, co wymieniła po kolei Celestia. Cóż więcej rzecz, to trzeba przeczytać samemu i samemu to sobie zwizualizować. Miałem wrażenie, jakby cały ten fragment powstawał z jednym tylko zamysłem – a co by było, gdyby to Luna była najlepsza księżniczką? Zabawa na całego, kuce złapały falę i wszystkie razem ładnie się bawiły. Mega impreza. Kiedy już zacząłem podejrzewać autora o zmianę strony, wkroczyła Celestia, z komediowym punch-linem na ustach, rozkręcając zabawę od nowa. To było genialne w swej prostocie i naprawdę, śmiałem się z tej rozrywkowej Luny. A zaczęło się tak niewinnie, bo od nazwania poddanych „plebejuszami”, potem było strzelanie, poznaliśmy też kilka ksywek Celestii (niewykluczone, że przedawkowała naleśniczki), w międzyczasie Luna poczęstowała się potężnym słoneczniczkiem, było nawet wyzwanie wymagające potrzymania piwa przez kucyka trzeciego, a na koniec Luncia wykonała podwójną pełnię. Słowem, naboru do haremu nie było, ale i tak wyszło zaje... fajnie Lekturę uatrakcyjnił przyjemny, komiksowy klimacik, którego Kredke jest absolutnym mistrzem. A to dopiero... niech zerknę. Dwudziesty trzeci odcinek. Przyznam, że jeżeli o mnie chodzi, to ta mini seria spokojnie mogłaby zakończyć się tutaj, jednakże autor nie tylko serwuje nam ciąg dalszy, ale i pokazuje, że nie tylko w motywach komediowych odnajduje się jak posypana wiórkami kokosowymi Celestia w basenie karmelu. „Nowy wspaniały świat” to zwieńczenie tej już nie trylogii, a tetralogii lunarnej, utrzymane w dosyć zagadkowo poważnym... No, może bez przesady – poważniejszym stylu z domieszką elementów smutnych, domyślnie wywołujących u czytelnika współczucie. Oczywiście nie obyło się bez drobnych błędów. Na przykład: Odcinki są różne; raz przecinków jest za dużo, zdania mogły zostać spokojnie skomponowane wokół tego, by je trochę zredukować, a raz tych przecinków brakuje. Jak tutaj. No proszę. Czyżby nawiązanie do – wspomnianego wcześniej zresztą – „Luna Takes a Shower”? Miło. Poza powtórzeniem „by”, coś jest nie tak z tym zdaniem, „przegalopowanie z nim przez pół pałacu, by pokazując go Celestii i móc wyrazić (...)”, to nie brzmi ani dobrze, ani poprawnie. Możliwe, że byłoby lepiej, gdyby zrobić z tego dwa oddzielne zdania, a może po prostu dać: „(...) a potem przegalopowanie z nim przez pół pałacu, tylko po to, by pokazać go Celestii i wyrazić swój zachwyt dla (...)” W każdym razie, chcąc osiągnąć efekt, o którym przed chwilą wspominałem, autor zdecydował się na zastosowanie kontrastu, najpierw prezentując dziecięcy wręcz entuzjazm i ciekawość bohaterki, potęgowane przez jej ochotę do pomocy, nawet jeśli część rzeczy (np. latarkę, którą trzymała krzywo) widzi na oczy po raz pierwszy, z zachowaniem kulminacji tagu [Sad] na sam koniec, ujawniając tym samym pewien tragizm postaci Luny, oparty nie tylko na upływie czasu, ale i na tym, że księżniczka nie ma żadnych szans naocznego obejrzenia postępu, jaki dokonał się podczas jej nieobecności. Jednakże niebawem autor prezentuje nam coś jeszcze, co stawia protagonistkę w nieco innym świetle. Okazuje się, iż zdaje ona sobie sprawę z tego, że mało brakowało, a przez nią historia potoczyłaby się inaczej i nie byłoby tych wszystkich fajnych rzeczy, które odkrywała. I to powoduje u niej poczucie winy. Pomimo tego, że została... ocalona przed samą sobą. Opowiadanie rozciąga się na zaledwie dwie strony, ale autorowi udało się napisać akurat tyle, by dociekliwy czytelnik dopowiedział sobie resztę. Nastrój towarzyszący czytelnikowi przypomina coś pośredniego między klimatem poprzednich odcinków mini serii z Luną, a klimatem obecnym chociażby w „Pamięci”, ale najważniejsze, że daje się poczuć, istotnie czyniąc „Nowy wspaniały świat” nieco poważniejszym, smutniejszym, nie starając się przy tym wyciskać łez, a raczej zwrócić uwagę czytelnika na pozostałe aspekty postaci Luny. Jasne, jej tragizm nie jest niczym nowym w fanfikcji, ale jak na tak krótkie opowiadanie, trudno traktować to jako zarzut. No i najciekawsza rzecz – tak zmajstrowany nastrój powoduje, że trochę się waham, no bo teraz wypada mi wskazać najlepszą część tejże małej tetralogii. Myślę, że jednak pozostanę przy „Przemówieniu” z „Nowym wspaniałym światem” niedaleko w tyle, następne lokaty otrzymują kolejno „Narodziny” i na szarym końcu „Plotka”. „I'll be back” Oho, kolejny srogi konkurent Tym razem Kredke uraczył nas czymś nieco dłuższym, na momenci zostawiając Celestię i Lunę w spokoju, by dać nieco czasu antenowego Twilight Sparkle. Po tytule spodziewałem się do czego będzie to nawiązanie, natomiast nie spodziewałem się, że w tym odcinku angaż dostanie jedna z moich ulubionych postaci – Trixie – i to w jakiej roli! Jako Wielki i Potężny Trixienator. I to jeszcze w dwóch modelach! Opowiadanie to w telegraficznym skrócie maraton nawiązań do słynnej sagi z Arnoldem Schwarzeneggerem i chociaż... chyba w całości obejrzałem jedynie część pierwszą, to od razu złapałem różne smaczki, rzeczy odnoszące się do kolejnych części (głównie drugiej, acz całego cyklu nie obejrzałem, jedynie obiło mi się o uszy, że scenarzyści „puszczali oko” do fanów klasyków) zauważyłem dzięki kultowym scenom, memom, nawiązaniom w innych dziełach popkultury oraz... grom NESowym. Chyba. Tego już dokładnie nie pamiętam, poza tym, że nie były one najwyższych lotów. Jak większość starych licencjonowanych gier od LJN. Szkoda, że im nie wbudowano autokorekty „Z misją zabicia ciebie”, jak już. Niemniej, tym razem jakichś poważniejszych, rzucających się w oczy błędów czy niedoskonałości formy nie uświadczyłem, chociaż zapewne ktoś znający się na tych sprawach lepiej niż ja, zauważy fragmenty, które mogły zostać wykonane lepiej. W każdym razie, tym razem otrzymaliśmy nieco dłuższy tekst, łączący w sobie wiele różnych rzeczy. Oczywiście ukłon w stronę „Terminatora” to główny specjał i to, co zwraca uwagę czytelnika w pierwszej kolejności, lecz muszę przyznać, że w trakcie lektury miałem wrażenie jakby czytał coś dużo, dużo starszego, niż w rzeczywistości jest. Akcja pędzi do przodu szybko, ale nie za szybko, racząc odbiorcę opisami, które spełniają swoje zdania doskonale, tłumacząc to, co się dzieje, dostatecznie obszernie, bez sztucznego wstrzymywania akcji, a jedynie popychając ją do przodu, od czasu do czasu zarzucając jakimś żartem. Powiem też, że z uwagi na ogólne wrażenie i klimat, wygląda to na coś, co mogłoby spokojnie walczyć w jednej ze starszych edycji konkursu literackiego. Strzelając w ciemno, pomyślałbym, że obowiązkowym tagiem było [Sci-Fi], a może [Crossover], a może obydwa. Plus jakiś trzeci, dowolny. No to jak dowolny, to czemu nie [Comedy]? Wówczas wszystko składa się w całość i ma sens. A jednak jest to opowiadanie z bardziej współczesnych czasów, napisane jako kolejny, już dwudziesty piąty odcinek „Królewskich Antyprzygód”. Co wbrew pozorom może bardzo zmylić, gdyż księżniczek nie przewinie się tutaj zbyt wiele. To znaczy, prawdziwej Celestii tu nie uświadczymy, będzie za to Twilight, którą z jakiegoś powodu cały czas wyobrażałem sobie w formie jednorożca. Poza tym, najwięcej będzie tu Trixie, ale pojawi się i Rarity. Mniej księżniczkowo, a bardziej... plebejsko? Oczywiście postacie zostały odwzorowane bardzo dobrze, pojawiło się nawet charakterystyczne, znane bodajże z finału drugiego sezonu wykorzystanie Twilight jako miotacza magią. Może to przywodziło mi na myśl jakieś starsze klimaty? Możliwe. Żarty są w dużej mierze sytuacyjne, oparte o nawiązania do „Terminatora”, gdzie po prostu znajome kucykowe postacie otrzymały określone role, przypominające nam kino akcji i fantastyki naukowej z lat 80 i 90. Ale nie zabraknie starego, dobrego stylu śmieszkowania opartego na dialogach i tutaj za elegancki przykład służy nam zakończenie. Co tam jest? Nie powiem, sprawdźcie sami. Nie wspominając o tym, iż było to kolejne doskonale zrealizowane nawiązanie i title placement zarazem. Ale wszystko przesympatycznie, gratuluję! Tekst, jak na antyprzygodę przystało, czyta się lekko i wartko, z uśmiechem na twarzy, czytelnikowi cały czas towarzyszy odpowiedni nastrój, który Kredke praktycznie wyczarował jednym pstryknięciem palca natychmiast jak zaczął pisać i nie pozwolił mu nigdzie ulecieć aż do końca. Stąd, tekst ten mogę z czystym sercem polecić każdemu, nawet jeśli idea „Królewskich Antyprzygód” nie wydaje się szczególnie interesująca. A najlepsze jest to, że opowiadanie radzi sobie nie tylko jako kolejny odcinek serii, ale także jako w pełni samodzielny twór. Błagam, powiedzcie mi, że później jest coś podobnego, tylko na bazie „RoboCopa” Tak oto docieramy do „Dumy”. Nie jestem pewien, czy po tym „najpierw” powinien być przecinek. Raczej nie. No bo po co? Trzymając się jeszcze formy, tym razem niedługi tekst został poskładany wyłącznie z opisów o odpowiednio dobranej długości, autor zrezygnował z dialogów, które chyba rzeczywiście nie były tutaj potrzebne, jedynie zaburzyłyby klimat, w odróżnieniu od poprzednich odcinków, dosyć poważny, smutniejszy, co wydawało się nawiązywać do końcówki „Nowego wspaniałego świata”. Jasne, gdyby chciał, mógłby zawrzeć w tekście np. monologi albo wspomnienia Chrysalis – głównej bohaterki omawianego odcinka – ewentualnie urozmaicić tekst wspomnieniami, nigdy wcześniej nie widzianymi interakcjami z królewskimi siostrami czy kluczowymi wymianami zdań, które tym bardziej postawiłyby bohaterkę w innym, nowym świetle. Ale i bez tego jest bardzo dobrze, gdyż nie ma się wrażenia niedosytu, wszelkie niuanse pozostają do uznania wyobraźni odbiorcy. Wokół Chrysalis z czasem wyrosły przeróżne mity i teorie, odnośnie tego, skąd mogła się wziąć, jak wyglądała jej przeszłość i co takiego się stało, że zapragnęła być zła. Zwłaszcza po tym, jak się okazało, że Podmieńce jednak mogą mieć inne, bardziej family-friendly formy, takie ładne, kolorowe. O których w sumie nikt nie musiał wcześniej wiedzieć, ale to nieważne. W sumie, to nie wiem, czy autor podpiął się pod którąś z co popularniejszych teorii, a jeśli tak, to pod którą (tzn. skoro w tekście Chrysalis już raz padła, a potem powróciła, można przyjąć, że uznał ją za istotę nieumarłą, jak sam kiedyś myślałem, a może chodzi o taką metaforyczną śmierć, coś jak to, że zginął doktor Octavius, a narodził się doktor Octopus), jednakże jego wizja przeszłości tejże postaci przemawia do mnie i wydaje się interesująca. Zwłaszcza, że sporo szczegółów można sobie dopowiedzieć, oczywiście biorąc pod uwagę pozostawione w tekście poszlaki. Jak np. to, że swego czasu Celestia wygnała na księżyc „najbliższą jej duszę”. Ciekawi również motyw konfrontacji z siostrami Dnia i Nocy. Bo rozumiem, że to nie jest ta konfrontacja, którą widzieliśmy? Tak czy inaczej, tekst został solidnie zrealizowany, tym razem niedoskonałości w formie praktycznie nie było w ogóle, autor z łatwością stworzył poważniejszy nastrój, który sprzyjał, może nie nabraniu współczucia, jak miało to miejsce w przypadku Luny, ale jakiegoś pojęcia skąd ta przemiana Chrysalis i tego, jak długo się poświęcała, jak wielkie znaczenie miała jej rola. Póki broniła kucyki. Motyw upływu czasu i powolnej, bolesnej przemiany także daje się poczuć. Ogółem, chociaż były to zaledwie dwie stronki, tekst jest dobry, zrealizowany z pomysłem, wizją, nie brakuje mu ani klimatu, ani solidnej, niemalże bezbłędnej formy, dobrze się to czyta, no i co by nie mówić, jak na tak krótki odcinek, udaje mu się podziałać na wyobraźnię czytelnika. Bardzo dobrze. Oczywiście, zapewne przy innych założeniach odnośnie formy i innym planie wydawniczym, potencjał zawartych w „Dumie” mógłby rozwinąć skrzydła w ramach dłuższego tekstu, ale tak, jak jest teraz, jest w porządku. Nie ma niedosytu, jest poczucie kompetentnie zrealizowanego, małego fanfika Kolejny odcinek nosi tytuł „Koniec” lecz z całą pewnością nie będzie to koniec tej serii antyprzygód. Jak poprzednim razem, pozwolę sobie na wstępnie podjąć kwestię formy, która niby przypomina poprzedni odcinek, a jednak błędów jest więcej, są tez lepiej widoczne. Tak, tak – tekst dwukronie krótszy (jedna strona), a ma dwukrotnie więcej błędów (może ze dwa): Powtórzenie „jej” plus brak przecinka przed „zostawiając”. Nie no, nie mogę w to uwierzyć – dwa razy mniej stron, dwa razy więcej błędów. A co jeśli zgrzyty w formie są od początku serii planowane, a ich ilość sterowana przez autora, co jest niczym więcej jak wymyślnym trollingiem tych, którzy chorobliwie polują na wszelkiej maści niedoskonałości formy? W każdym razie, główny motyw opowiadania przywołuje wspomnienia. To znaczy, w tej chwili nie jestem pewien, co było pierwsze, wydaje mnie się, że autorka fanfika, który chciałbym przywołać, mogła mieć w głowie swój plan wcześniej, dużo wcześniej (Już latem 2017?), publikacja późniejszych, kluczowych fragmentów tegoż dzieła odbyła się po „Królewskich Antyprzygodach”, niemniej pomysł na przedstawienie w fanfiku śmierci słońca (jako gwiazdy) i zakończenie świata, bardzo dobrze kojarzy mnie się z „Ewolucją gwiazd typu słonecznego”, autorstwa Niki. No i w sumie jestem zaskoczony, że autorowi udało się to wszystko upchnąć w jedną stronę, poniżej dwustu słów, dając nam droubble'a. Podobnie, rzecz obserwujemy z perspektywy księżniczki, tym razem jest to Celestia. Nastrój nawiązuje do poprzednich, poważniejszych odcinków serii z powodzeniem, co czyni ten odcinek wyjątkowym. Niby jest to już trzeci w tym rozdaniu, lecz zważywszy na komedię i lekki random jako motyw przewodni całej serii, należy to zaznaczyć. Z uwagi na formę, opowiadani brakuje bardziej osobistego wydźwięku, interakcji z innymi postaciami nie ma praktycznie wcale. Ciekawe wydało mnie się wyjaśnienie tego, jak kucyki przetrwały śmierć starego słońca i co się z nimi stało, podobnie jak końcową wzmiankę o tym, że przez cały czas mogły obserwować śmierć swojego starego świata, a szczegół, jakoby tak naprawdę nigdy nie zapomniały o swoich księżniczkach, dodał do całości czegoś słodko-gorzkiego. Z jednej strony wzmocniło to smutną otoczkę, a drugiej z lekka rozgrzało serce, bo pamięć o kimś bliskim to szalenie ważna rzecz. Jest też w tym coś tajemniczego, no bo z treści wynika, że księżniczki, póki jeszcze żyły, były odwiedzane przez poddanych, którzy na ówczesnym etapie wędrowali sobie po galaktyce. Ustanie wizyt bynajmniej nie oznaczało, że nie były już nikomu niepotrzebne, ale co się stało? I dlaczego księżniczki nie zabrały się wraz z poddanymi? Na swój sposób jest to imponujące, jak wiele rzeczy realizuje opowiadanie rozpisane na mniej niż dwieście słów. Jest smutek związany z przemijaniem, ból utraty wszystkich i wszystkiego, nastrój sprzyjający refleksji, ale także pytania bez odpowiedzi, z pocieszającym akcentem na koniec. Znakomicie! Po takim opisie, „Zakupy” muszą być wagą ciężką w dziedzinie komediowych antyprzygód No i w sumie dużo się nie pomyliłem. No proszę, jakie przemiłe, ładne opowiadanie. Naprawdę, to było wprost urocze. Jedna strona, a jak cieszy. I ilość błędów pozostała konsekwentna! Brakujący przecinek, „jakiś” zamiast „jakichś”. Takie tam, idzie przywyknąć. Podobnie jak przy „Plotce” nie mam za dużo do napisania, niemniej wrażenia z lektury mam dużo, duże lepsze. Znów czułem się tak, jakbym odkopał jakieś stare opowiadanie konkursowe, ale to z tych pierwszych edycji, gdzie limity słów naprawdę były restrykcyjne, ograniczając uczestników do jakichś dwóch, może w porywach do trzech stron. A mimo to podczas lektury trzymało się mnie wrażenie kompletności, no i opisy zachowania Luny (żądanie monety, bo „taczki na zakupy” bidulka nie może zabrać ze sobą do marketu xD) sprawiają, że tego opowiadania nie da się nie lubić. A komediowy punch-line na sam koniec to istny majstersztyk i kiedy już myślałem, że autor odnajduje się w klimatach poważniejszych równie dobre, przybywają „Zakupy”, które na powrót nakazują mi sądzić, że nie, to komedia jest tutaj daniem głównym i tym, z czym realizowanie kolejnych pomysłów przychodzi z największą łatwością. Ogółem, kolejny zabawny kawałek tekstu, godny polecenia i przeczytania, na wolną minutkę. Nie da się do nie lubić. Ta ciekawska świata, wesoła Luna, której wszędzie jest pełno jest przeurocza. Po tytule kolejnego odcinka, domyślam się, że ma to być sequel do zakupów... A może i zwiastun nowej mini serii? W każdym razie, rzeczywiście, był to... prawie interquel, lecz nie rozgrywający się między dwoma kolejnymi częściami cyklu, a wewnątrz poprzedniego opowiadania. Dowiadujemy się bowiem jak wyglądały pierwsze zakupy Luny, zaraz po tym jak zgodnie ze swoim żądaniem otrzymała pieniążek, żeby wziąć taczkę na zakupy, a przed tym, jak powróciła do sklepu (w sumie, szkoda, że nie wybrała się do budowlanego) po cement dla siostry. Błędy się zdarzały, generalnie tej samej natury, co ostatnio. Na przykład: Bez tego drugiego „i” byłoby w porządku. W sumie, jak się teraz nad tym zastanawiam, im dalej, tym drobniejsze wydają się i tak sporadycznie występujące usterki. Bardzo dobrze, oby tak dalej. Bardzo fajnie, że opowiadanie czerpie z poprzednich części, co mimo randomowości poszczególnych odcinków i pojawiających się od czasu do czasu mini serii, nadaje całości większej spójności. Pamiętacie „Kryzys”? Słynne: „CZYMŻE TO JEST”? Pizza hawajska? Zatem miło mi oznajmić, że motyw ten powraca w „Zakupach”. A żart z nazwaniem kucy plebejuszami? Kolejny powrót. Zebry na kasie także przyprawiły o uśmiech na pysku. Oj, czemu te biedne zebry przeważnie są kojarzone z klasą robotniczą, ale takim jej naprawdę... niewdzięcznym (?) poziomem? Tempo akcji, jak na dwie strony, zostało zrealizowane w konwencji pościgu samochodowego rodem z filmu sensacyjnego. W ten sposób, dosyć prędko otrzymujemy wyliczenie różnych produktów do kupienia, których oczywiście Luna ani śmiała sobie odmówić. Chociaż są to proste przeróbki, tli się w tym coś kreatywnego – jest ta komediowa iskra, od której opowiadanie bardzo się podoba. Choc oczywiście najbardziej lśni sama protagonistka. W sumie, cieszy jej konsekwentna kreacja na przestrzeni ostatnich antyprzygód. Opisy spełniły swoje zadanie, był przyjemny, lekki, kreskówkowy klimat, no i ogólnie, dobrze się to czytało. Póki co, nie nudzi mnie ten styl humoru. Początek i Luna testująca drzwi świetna. PS: Z jakiegoś powodu, widząc tekst, pierwszym, co przyszło mi do głowy, był następujący obraz. Kamera ustawiona pod odpowiednim kątem, ukazująca kawałek automatycznych drzwi do marketu, ale tak tuż przy podłożu. Drzwi otwierają się, słychać kółka wózka. Po chwili w kadr wchodzi Luna, kręcona z dołu, tak, aby mieściła się głównie głowa. Rozgląda się uśmiechnięta, zafascynowana, jednocześnie leci „Ponymarket! Niskie ceny!” Idealna reklama. Sklep, w którym możesz spotkać Księżniczkę Podwójnego Zaćmienia Lunę, która sama ci kupuje pizzę hawajską? Tak oto kończę trzecie rozdanie opowiadaniem pod tytułem „Za siedmioma górami...”, które prawie okazało się drabblem. Prawie. Niestety, ale po tylu fantastycznych i udanych odcinkach, ten wydaje mnie się napisany na siłę. Nieźle się zaczyna, nic nie zwiastuje... no dobra, katastrofa to to nie jest, niemniej ten wpiórw Chrysalis na samym końcu, o ile ok, jest w tym coś humorystycznego, to jednak nic wartego zapamiętania. Odcinek nawet średnio wypada jako antyprzygoda, raczej jak próba adaptacji dowcipu. Takiego średniej klasy. Przynajmniej obyło się bez... Ech, a już miałem nadzieję. Przecineczek gdzieś uciekł. Ostatecznie, to chyba jedyny odcinek w tym rozdaniu, który nie przypadł mi do gustu i o którym nie jestem w stanie napisać nic więcej. Szkoda, jako że jest to koniec tej serii, ale z drugiej strony, nie można mieć wszystkiego. (Po zakupieniu zawartości dodatkowej do pobrania, w tym miejscu ukaże się podsumowanie oraz Top3 odcinków omówionych w ramach "Królewskich Antyprzygód" vol. III) No i to by było na tyle, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Jeszcze raz najmocniej przepraszam za zaistniałą niedogodność i zapraszam do lektury nie tylko antyprzygód, ale i "WIELKIEGO BIAŁEGO KONIKA", którego już niebawem szybciutko skomentuję, bo jestem bardzo grzecznym recenzentem Pozdrawiam!1 point
-
„Obecność”, całą serię, pożarłem w trakcie jednego posiedzenia, co nie zabrało zbyt wiele czasu, w związku z czym mogłem zabrać się na inne fanfiki, które sobie upatrzyłem. Za to całkiem sporo czasu zajęło mi obmyślenie tego, co powinienem tu napisać, czego w sumie się nie spodziewałem. Niniejsza seria jest w swej konstrukcji i złożoności dość prosta, lekka w odbiorze i w gruncie rzeczy nie powinna przysporzyć kłopotów w trakcie recenzowania. A jednak, rozmyślając nad tym, co czytam, wpadłem na coś, o czym wcześniej nie pisałem, a co możliwe, że pasowałoby do niejednego fanfika. W tym sensie, że już spotkałem się z czymś podobnym. „Obecność”, choć tagami zapewnia nas o znanym motywie Biur Adaptacyjnych (No właśnie – czy wtenczas tag [Human] jest w ogóle potrzebny?), w rzeczywistości jest czymś więcej. Jest to swego rodzaju meta-fanfik, czyli dzieło samoświadome, chętnie odwołujące się, nawiązujące do fandomu jako takiego, ale także wykorzystujące w narracji postać autora (włączając w to jego oryginalną, kucykową postać/ ponysonę (tu nie jestem pewien)), komentującą jego poprzednie tytuły (w tym przypadku jest to „Rise of Equestria”), o wpleceniu w fabułę innych postaci z realnego świata, występujących pod określonymi nickami nie muszę wspominać. Jakby tego było mało, cykl fanfików D.E.F.S.a nie próbuje być parodią, lecz stara się opowiedzieć konkretną historię. Ba, od czasu do czasu w tekście przewinie się postać Diany, która wydaje się spajać te opowiadania z resztą dorobku autora, tworząc coś w rodzaju... multiwersum? D.E.F.S.owego Cinematic Universe? Coś w ten deseń. Samo w sobie, jest to ciekawe i chyba rzadko spotykane w naszym fandomie. Podróżującą po różnych światach Dianę znam z „Kronik Diany”, co z kolei przypomina mi o „Kronikach Diany” - opowiadaniach pisanych raczej „na poważnie”. Dlaczego o tym wspominam? Mimo opisu, a także zestawu tagów na to nie wskazujących, w trakcie czytania niejednokrotnie zbierało mi się na serdeczny śmiech, nie tylko w związku z rzeczami, o których czytałem, ale za sprawą ogólnego nastroju, no i tego, że „Obecność” okazała się meta-fanfikiem. Zawierającym chyba niezamierzone elementy komediowe. Z całą pewnością było to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że najnowsze opowiadanie z serii, „ISS Celestia” prezentuje nagłą zmianę w tonie i tematyce, serwując nam coś poważniejszego i, zapewne w zamyśle autora, tragicznego, posępnego, choć i ten tekst nie ustrzegł się przed motywami komediowymi, i tym razem te musiały być niezamierzone. Aczkolwiek mogę się mylić. Opowiem dokładnie o co mi chodzi później. A na razie, przyjrzyjmy się po kolei poszczególnym odsłonom tegoż cyklu. „Obecność” rozpoczyna się dosyć niewinnie. Ot, poznajemy naszego bohatera, podobnie jak jego znajome, których ścieżki – a jakże – skrzyżowały się dzięki wspólnym zainteresowaniom, wypływającym oczywiście z pewnego serialu o kolorowych, magicznych kucykach. Dowiadujemy się o miejscu akcji, nie zabraknie przy okazji kilku nawiązań do szeroko pojętej twórczości fandomowej. Po zlocie angielskich Bronies, przychodzi pora się pożegnać i wrócić do siebie, lecz jedna z towarzyszek głównego bohatera, Diana, niespodziewanie dołącza do niego z prośbą, by ten ją u siebie przenocował. To, co dzieje się potem, istotnie jest dziwnym, niewyjaśnionym zjawiskiem i nie mówię tu o miłosnym zbliżeniu z nierealistycznie rekordowym czasem „akcji”. Zanim jednak to nastąpi, rozwinięciu ulega wątek biograficzny. Poznajemy imię autora-protagonisty, jego wiek, sprecyzowaniu uległo miejsce akcji (do poziomu miasta), poznaliśmy tez mocno skróconą historię autora, czyli jak znalazł się w fandomie i ile to dla niego znaczy. Uchylono tez rąbka tajemnicy odnośnie tego, co można znaleźć w jego mieszkaniu. Z jakiegoś powodu zwróciłem szczególną uwagę na Christie Monteiro... W każdym razie, nie streszczając całości, mamy dwa główne wątki. Pierwszym, otwierającym (i zamykającym chyba też, jako iż dowiadujemy się skąd wzięła się inspiracja na „Po drugiej stronie lustra”) opowiadanie, jest wspomniany wątek biograficzny, zaś drugi, to po prostu relacja Sebastiana z Dianą, której prawdziwa tożsamość nie powinna być tajemnicą. Przeróżne wątki poboczne, są to wydarzenia, które w gruncie rzeczy nadawałyby się albo na oddzielne opowiadania albo na rozszerzenie „Obecności”. Dowiadujemy się m.in. o tym, że Diana randkowała sobie z Sebastianem w najlepsze... mając męża i córeczkę. Dlaczego wybrała właśnie jego? A bo chłopak stał sobie na uboczu, trochę wycofany i przydaliby mu się przyjaciele. No dobrze, a jak ona w ogóle tu trafiła? Autorki wynalazek umożliwiający podróże między wymiarami. Jak się okazuje, Pinkie Pie to za mało, lecz Applejack z Equestrii również ma już męża, którym jednak jest Fire Sky. Ten sam Fire Sky, którego stworzył Sebastian. Masa rzeczy, masa wątków, która jednak zostaje nam tylko wspomniana w trakcie konwersacji między Dianą/ Pinkie Pie (Aha, z ludzkiej formy potrafi swobodnie przechodzić w formę kucykową.) Jest to materiał, który, jak już wspominałem, zresztą nie tylko ja, spokojnie starczyłby na więcej fanfikcji. Rozbudowaniu uległaby relacja głównego bohatera z Dianą, być może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o tym, co lubią robić, czym się zajmują na co dzień, jak spędzają wolny czas itp. Dzięki temu wątek ten stałby się nie tylko wiarygodniejszy, ale i scenka wyjawienia prawdy i rozstania mogłaby nabrać ciężaru emocjonalnego, realizując tag [Sad]. A tak, jak jest teraz... Kurczę, znowu! Rzeczy po prostu się dzieją, akcja leci na łeb, na szyję, wprawdzie otrzymujemy dużą dozę faktów, co pozwala nam ekspresowo poznać głównego bohatera, ale... no właśnie – ekspresowo. Nic nie wydaje się tu być wprowadzone do fabuły w sposób organiczny. O wątku Applejack oraz tym, co się dzieje w prawdziwej Equestrii nie wspomniałem, gdyż akurat to otrzymało swój kawałek fanfikcji. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ. „Po drugiej stronie lustra” przeczytałem. No i cóż, to prawda, że to tam znajduje się rozwinięcie niektórych wątków wspomnianych w „Obecności”, ale... Ech, ten tekst BARDZO potrzebuje remake'a, co najmniej tak samo, jak „Obecność” rozszerzenia. No, chyba, że już gdzie były te wątki opisywane, tylko ja tego nie znalazłem/ nie przeczytałem. No to przepraszam. Niemniej, zważywszy na to, w którym roku ukazało się „Po drugiej stronie lustra”, nie wspominając o „Rise of Equestria”, myślę, że jest to całkiem imponujące, jak bardzo autor czerpie z własnej twórczości i jak daleko sięga historia jego wielowymiarowe uniwersum. Muszę przyznać, że aż do teraz nie miałem tej świadomości. Szczęśliwie, opowiadanie jest napisane o niebo lepiej, niż wyżej wymienione dzieła, aczkolwiek do w pełni poprawnej formy jeszcze trochę brakuje. Zdaje się, że już się z tym spotykałem, bodajże przy okazji „Kronik Azumi”. Wielkie litery tam, gdzie nie powinno ich być, błędy interpunkcyjne, kropki nie tam gdzie trzeba, brakujące kropki, dywizy zamiast półpauz, brakujące wcięcia, te rzeczy. Wydaje mnie się, że autor, mając naprawdę ciekawe, wręcz świetne pomysły, chęci oraz wizję, nieustannie ma kłopot z wykonywaniem tychże pomysłów, zarówno pod kątem merytorycznym, jak i pod względem formy. Cieszy jednak fakt, że robi postępy. Powoli bo powoli, ale jednak. I bardzo dobrze! Ostatecznie, „Obecność” to jednocześnie klasyczny przykład niewykorzystanego potencjału, jak i przypadek chęci zrealizowania zbyt wielu rzeczy, w zbyt skromnej formie. Nieodpowiedniej formie. Niekoniecznie powinien to być wielorozdziałowiec, ale zbiór trzech tekstów, po 10-15 stron każdy? Początki Sebastiana i poznanie Diany, te +dwa miesiące spędzane razem, a na końcu wieczór rozstania i ujawnienie tego, co tu Diana porabia, kim jest i po co to wszystko. Moim zdaniem tak by było idealnie. Nie za długo, nie za krótko, w sam raz, by we wszystko wprowadzić czytelnika stopniowo, organicznie. Pozwolić mu poznać te postacie, uwierzyć w ich relacje, sprzedać uczucia, emocje, zgłębić poruszane problemy. A tak, jak jest teraz, mamy coś, co wydaje się być wyciągnięte z szerszego kontekstu i mocno okrojone. Niedosyt to za mało – po prostu czytelnik pozostaje skołowany z pytaniem nie o to, co właśnie przeczytał, lecz kiedy to się w ogóle wydarzyło. Gorąco zachęcałbym autora do rozważenia fanfika i napisania rozszerzenia, bo pomysły są dobre i ciekawe, mogłaby to być naprawdę wciągająca meta-fanfikcja – coś, czego na forum BARDZO brakuje. Aha, jedna rzecz, która powtarza się notorycznie, nie tylko tutaj: To jest Madeleine. M(A)d(E)l(E)in(E): A-E-E-E. Nie: A-E-A-E. Pora na „Powrót do Equestrii”. Generalnie, nie mam ochoty streszczać wątku, nie z lenistwa, bynajmniej, lecz przez to, że to w gruncie rzeczy niemalże to samo i w dodatku wedle podobnego schematu. Ot, mamy wątek biograficzny, dzięki któremu poznajemy głównego bohatera (najistotniejszą informacją wydaje mnie się tutaj timeskip, ale to można odczytać bezpośrednio po załadowaniu dokumentu Google), a potem wątek relacji z postacią żeńską,tym razem nie Dianą, a Dorotą. Która oczywiście okazuje się kimś innym, niż niby jest. Ciekawie się robi pod koniec, gdy jednak Diana przybywa z odsieczą (tak jakby), oczywiście w swoim DeLoreanie, opowiadając co nieco o tym, co porabiała, po czym zabiera bohatera w nieznane... W sumie, jak za zakończenie opowiadania, zabieg ów okazał się trafiony – no bo czytelnik ciekaw jest, co będzie dalej, dokąd zaprowadzi go wyobraźnia czytelnika, jak potoczą się losy bohaterów, a przede wszystkim, o co tutaj chodzi i dlaczego stało się to, co się stało. Jest to jednocześnie wyeksponowanie problemu, na który już natrafiłem, przy okazji czytania innych opowiadań autora. Mianowicie, wielokrotne powtarzanie informacji, o których już wiedzieliśmy. Dotyczy to głównie wątku biograficznego, aczkolwiek znajdą się jakieś nowe szczegóły, szczególiki (np. wspomnienie o matce Applejack, czyli Pear Butter),więc ostatecznie nie jest to tak duży problem. No i jak nietrudno się domyślić, podzielam zdanie mej przedmówczyni, że chyba miało być na serio, a wyszła krótka komedyjka, coś jakby wstęp do czegoś większego... Ale i tak okrojony. Podobnie jak w „Obecności”, akcja leci szybko, czytelnikowi prezentowane są kolejne fakty i wydarzenia, lecz nie wiemy co, jak i dlaczego. Nie wspominając o wrażeniu wtórności. Odniosłem też wrażenie, że autor troszkę za dużo uwagi poświęca samemu sobie. Nie zrozumcie mnie źle, dobrze, że chce się nam przedstawić, na pewno nie przeszkodzi to w zbudowaniu więzi z czytelnikiem, a tylko pomoże, ale co z pozostałymi postaciami? Z tego, co widzę, są dosyć istotne, a jednak potraktowane zostały po macoszemu. Znów muszę zgodzić się z Cahan. Myślę, że czytelnicy, którzy przebrnęli przez całą serię, z pewnością chcą poznać moje zdanie o „niegrzecznej” scence, którą uświadczymy w drugiej odsłonie cyklu Nie poczułem się niekomfortowo w żadnym momencie, wręcz przeciwnie – było zabawnie. To chyba ten moment komediowy, który mógł być zamierzony. Za pierwszym razem parsknąłem śmiechem, gdy ta zaczęła go całować i przykuwać do łóżka – wyobraziłem sobie Dumblydore'a, który wyważa drzwi (ewentualnie wychodzi zza winkla) z okrzykiem „WHAT THE HELL ARE YOU DOING YOU MOTHERFUKERS!” A za drugim razem jak sprytna Dorotka z niego schodzi i kradnie figurkę. Jak, dlaczego, po co? Tego nie wiem, ale było zabawnie. I sympatycznie. I jakoś tak... studencko? Co do formy, no to opowiadanie ma ten sam kłopot, co poprzednia część, plus brak justowania. No i niestety, muszę zgodzić się po raz trzeci, tj. opowiadanie niezbyt sobie radzi, ani jako sequel, ani jako samodzielny twór, wydaje się wyciągnięte z kontekstu, bez którego – niestety – nijak idzie ogarnąć co się dzieje i dlaczego, w ogóle, jaki jest tego cel. Otrzymujemy wprawdzie przebłyski pod koniec, lecz brak wrażenia, że historia ma jakiś jeden, główny cel, do którego będzie zmierzać z biegiem czasu. Jeśli jednak miałbym wybierać, powiedziałbym, że „Powrót do Equestrii (No właśnie – jaki powrót? Niczego takiego w opowiadaniu nie było.) wypada lepiej. Najzwyczajniej w świecie więcej się dzieje, no i jest zabawniejszy. W ten sposób docieramy do „Chip: Poniedziałek”. No i będę szczery – jak dotąd to chyba najlepiej i najkompetentniej napisane opowiadanie, lecz jednocześnie... jest to tekst, o którym mam najmniej do powiedzenia. Sam nie wiem, ale musiałem przypomnieć sobie treść nim przystąpiłem do komentowania tejże odsłony cyklu. Dlaczego, tego nie wiem. Wiem natomiast, że ciekawe i całkiem zabawne jest to, że w każdej części fabuła rozpoczyna się od tego, że główny bohater poznaje/ spędza czas z nową postacią żeńską. W „Obecności” była to Diana, w „Powrocie do Equestrii” Dorota, zaś w „Chip: Poniedziałek” mamy Angelę. Urocze. Jest to jednak jedyne, co zostało po formule z poprzednich opowiadań – wątek biograficzny praktycznie nie występuje, po prostu lecimy dalej z fabułą, bez powtarzania tego, co już było. Akcja toczy się w podobnym tempie, aczkolwiek tutaj nie mam tak silnego wrażenia wyrwania z szerszego kontekstu, co wcześniej, choć z drugiej strony rzeczywiście, opowiadanie przypomina zlepek kilku scenek, jakby w ogóle ze sobą niezwiązanych. Ale! Jeżeli wejść w to głębiej i wziąć pod uwagę wątki z poprzednich części... Do niczego konkretnego nie dochodzimy Co jest jednocześnie dobre i złe. Dobre, bo można sobie pospekulować, poteoretyzować, co to właściwie znaczy i o co chodzi. Złe, no bo poszlak jest za mało. Ostatecznie, podtrzymuję swoje zdanie, że poszczególnym opowiadaniom przydałby się rozszerzenia. Albo kolejne części serii, prequele. Na szczęście, w odróżnieniu od „Powrotu do Equestrii”, tekst radzi sobie jako samodzielne dzieło, a także jako sequel, choć tylko, jeżeli rzeczywiście pobudzimy wodze wyobraźni i spróbujemy dopowiedzieć sobie resztę. Wiemy, że bohater jest w kontakcie z Dianą... To znaczy, wie jak ją „przywołać”, a sama Diana może podróżować po różnych wymiarach i wydaje się wiedzieć, co jest grane i o co chodzi, jak sugeruje „Powrót do Equestrii”. Znała prawdziwą tożsamość Doroty oraz sprawiała wrażenie, jakby wiedziała doskonale dlaczego spryciara zawinęła akurat tę figurkę, a nie inną. I rzeczywiście – to chyba nie jest przypadek, że w „Poniedziałku” występuje Luna we własnej osobie (motyw z pierożkami świetny), ten święcący kot też na pewno coś znaczy. Niewykluczone, że i Angela ma swoja prawdziwą, kucykową formę, a może tym razem jest inaczej... Ale raczej nie. Wszystkie te poszlaki wydają się prowadzić do pojawienia się sfery, co oczywiście następuje, na końcu opowiadania. I tak, był to pełen powiew old schoolu, do tego zrealizowany bardzo, bardzo dobrze. Niestety, „na surowo”, nie wiemy kim jest Angela (jeśli miałbym strzelać, to z uwagi na te zwierzątka, postawiłbym na Fluttershy), co to za świecący kot (może jakaś magiczna forma Luny, a może to faktycznie był sen i ta raczyła wpaść odwiedzić w nim protagonistę), skąd się wzięła Luna w jego mieszkaniu oraz co to ma wspólnego z pojawieniem się sfery. Trzeba to sobie dopowiedzieć... A może poszukać wskazówek w pozostałych opowiadaniach, spoza „Obecności”, acz połączonych z nią poprzez postać Diany. Hm, a co jak ten koteł to był kręcący się koło Fluttershy Discord? Kwestia mówiona jest tylko jedna. I oczywiście są dywizy zamiast półpauz. Autorze, miałeś jedną wypowiedź... No i w jednym miejscu jest wielokropek składający się z czterech kropek. Ten znak interpunkcyjny jest za mały dla wszystkich kropek. Ale poza tym? Naprawdę dobrze, bez poważniejszych zastrzeżeń. Tekst jest wyjustowany, akapity pooddzielane od siebie, fragmenty wyśrodkowane i pisane kursywą zostały od reszty oddzielone tak, by nie zaburzyć kompozycji, wizualnie jest schludnie, dobrze się to czyta. Opisy robią robotę, jest tez odpowiedni, staroszkolny klimat. Widok postępów dokonujących się w twórczości danych autorów zawsze cieszy, toteż nie pozostaje mi nic innego jak złożyć D.E.F.S.owi gratulacje, no i pochwalić również za to, że tekst kończy się a taki sposób, że człowiek jest ciekaw ciągu dalszego i ma ochotę przeczytać więcej. Myślę, że zarówno jak na warunki serii, jak i wielorozdziałowca, to idealna perspektywa, by zatrzymać przy sobie czytelnika i sprawić, by tekst nie opuszczał jego myśli. Choć zaprezentowany tekst, sam w sobie, wydaje się być wewnętrznie... Hm, nazwijmy to „disjointed”, o tyle wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Wreszcie czuć, że autor miał kontrolę nad swoją wizją i że nic mu nie uciekło w trakcie pisania... a mimo to nadal wydaje się to jakieś rozstrzelone. Scenki są sfocusowane wewnętrznie, ale ze sobą nawzajem już nie bardzo. No nic, grunt, że był odpowiedni klimat, że czytało się to dobrze i lekko, no i że zakończenie zrealizowane zostało na tyle kompetentnie, że naprawdę mam smaka na ciąg dalszy. I w końcu dotarliśmy – jak dotąd najnowszy odcinek „Obecności”, czyli „ISS Celestia”. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, zaskoczyła mnie nagła zmiana w... formatowaniu. Pogrubienie i większe ilości naraz kursywy to jedno, ale co się stało z justowaniem? A już było tak dobrze. Oczywiście jeśli pominąć dywizy, wielkie litery nie tam, gdzie trzeba, interpunkcję, która utyka... Ale zaraz, zaraz, co się stało z akapitami? Jeden fragment najwyraźniej ma aspiracje, by zostać ścianą tekstu. Ech, niedobrze. A już chwaliłem autora za postępy. Jak to jest, że ma taki kłopot z utrzymaniem w miarę jednolitej technicznie formy dłużej niż jedno opowiadanie? Na szczęście, gdy już zatopimy się w lekturze, odkryjemy lekki, przyjemny w odbiorze styl znany z poprzedniej części. Co więcej, to opowiadanie rzeczywiście jest poważniejsze, co ma sens, zważywszy na to, że kontynuuje wątek sfery, która, jak się okazuje, nieustannie się powiększa, przez co ludzie albo są zmuszeni przejść ponyfikację, albo zginąć... Ewentualnie przenieść się gdzie indziej. I tutaj jestem ciekaw, czy autor mógł inspirować się filmem „Don't look up”, bo w sumie tak mi się skojarzyło. Tylko zakończenie okazało się nieco... lepsze (?) dla ludzkości. Ale czy na pewno? No chyba jednak nie, co zresztą zostało wcześniej oświadczone przez osoby, które w fanfiku wystąpiły. Z tego, co widzę, tak z zaskoczenia. Ciekawe, ciekawe, jak na meta-fanfikcję świetne. No i tak jak bodaj na początku zapowiadałem, to jest ten najprawdopodobniej niezamierzony efekt komediowy, który całość załamuje w krzywym zwierciadle, przez co mimo poważniejszej narracji, a także ogólnie przygnębiającego nastroju, trudno mi potraktować tekst zgodnie z zamysłem autora. W niedalekiej przeszłości miałem przyjemność poznać postacie występujące w opowiadaniu w prawdziwym życiu i to dwa razy jakby za pierwszym razem się nie nagrało. Stąd wiem jak oboje brzmią, jaką mają manierę mówienia, jaka towarzyszy temu mimika i gestykulacja, i jest to dla mnie wprost przezabawne, gdy czytam rzeczy, które autor opisał w swoim opowiadaniu, wiedząc doskonale, że to nie tak, że to out of character, ale mimo to próbuję to sobie wyobrazić i to jest... świetne Naprawdę. Nawet, jeżeli nie taka była intencja, to i tak świetnie się bawiłem. Odstawiając to na bok i udając, że ok, odbudowanie ludzkości z pomocą Cahan i Dolara byłoby możliwe, otrzymujemy porcję staroszkolnego [TCB], utrzymanego w nastroju nieuchronnej apokalipsy, przed którą ostatni ludzkości próbują się bronić, ze światełkiem w tunelu – czymś, co ma budzić nadzieję, a przy okazji nakręcić czytelnika na ciąg dalszy, który, z tego co widzę, ma nastąpić. Abstrahując od formatowania, pomysł został zrealizowany kompetentnie i to jest chyba najspójniejsza odsłona cyklu. Nic nie wydaje się wycięte z kontekstu, nic nie sprawia wrażenia jakby było z innej bajki, mało tego, fanfik jak najbardziej radzi sobie jako samodzielny twór, poza tym, że kontynuuje zakończenie „Poniedziałku” i robi to dobrze. Mimo poważniejszej otoczki, w którą ubrano treść, nadal jest ona lekka w odbiorze, no i działa na wyobraźnię. Na tyle, że czytając, cały czas miałem w głowie coś takiego, że opisywana rzeczywistość nie jest miejscem, do którego chciałbym trafić, zaś przedstawione wydarzenia nie są czymś, czego chciałbym doświadczyć na własnej skórze. D.E.F.S. napisał to nie tylko dobrze, ale i przekonująco. Dodatkowym urozmaiceniem jest także zabawa narracją – połączenie pierwszej osoby (fragmenty pisane kursywą) oraz trzeciej. Nadal nie rozumiem po co to pogrubienie, ale ok, przynajmniej konsekwentnie pogrubiony jest cały tekst. Dlaczego okładka nie jest wycentrowana na pierwszej stronie, tylko widnieje sobie gdzieś bliżej prawego, dolnego rogu strony, tego nie wiem. No, nie można mieć wszystkiego. Tym razem wątku biograficznego nie ma, ale mamy za to mocno skróconą historię fandomu; od premiery serialu poprzez inwazje internetu, na sferze oraz potwierdzeniu, że fanfikopisarze okazali się prorokami kończąc. Dalej jest już właściwa akcja. Ogółem, jak na razie muszę przyznać, że merytorycznie jest tutaj tendencja wzrostowa i pchanie akcji do przodu, zamiast powtarzanie znajomego z „Obecności” schematu, niestety forma pozostaje niejednolita – raz jest nawet dobrze, a raz wielu rzeczy brakuje. I co ja poradzę? Polecam znalezienie prereadera, a przede wszystkim korektora. Albo chociaż umożliwienie sugerowania w dokumentach. Konkludując, moje wrażenia są... jak najbardziej umiarkowanie pozytywne Wspominane wielokrotnie elementy komediowe, zamierzone czy nie, nie są dla mnie wymówką, by cokolwiek wyśmiewać, bo tak nie jest. Nie wyśmiewam niczego, komentuję po prostu gotowy produkt, a śmiech świadczy o tym, że dostarczył mi sporo rozrywki i dobrze spędziłem przy nim czas. Mimo zastrzeżeń, dostrzegam postępy oraz pomysł, dobry pomysł, a już samo to jest czymś pozytywnym. Wykonanie mogło być dużo, dużo lepsze, choć nie można odmówić „Obecności” lekkości odbioru oraz klimatu. Staroszkolnego klimatu. No i przyznam, że nie miałem świadomości tego, jak rozległe jest autorskie multiwersum D.E.F.S.a. Niestety, nie wydaje mnie się, by wykonanie poszczególnych opowiadań komplementowało ten, bądź co bądź, ambitny koncept. Szczęśliwie, wiele wskazuje na to, że wraz z kolejnym popełnionym opowiadaniem autor nabiera doświadczenia i uczy się lepiej pisać, może nie odbywa się to w zbyt imponującym tempie, ale ważne, że się dokonuje. To, że jest kłopot z utrzymaniem tejże lepszej jakości, to zupełnie inna bajka. Tu potrzebny jest korektor, a przynajmniej prereader, który będzie przypominać, że tekst powinien być wyjustowany, kiedy użyć małych, a kiedy wielkich liter, no i zwracać uwagę na zapis dialogowy. Pozostaje mi życzyć powodzenia w dalszym pisaniu oraz jak najwięcej weny. „Obecność” to zaledwie jeden z wielu tytułów, który potrzebuje rozszerzenia, a może i kompletnego reworku, by w pełni rozwinąć drzemiący w pomysłach autora potencjał. Pozdrawiam serdecznie!1 point
-
Tekst z XIII edycji Dolarowego Konkursu Literackiego. W tej wersji jest to, czego brakowało w tamtej... jakieś dodatkowe 1500 słów. (Dolcze, limity słów to zło. Hm, czy ja już tego nie mówiłam jakieś... pięć miliardów razy? A, to powiem jeszcze raz: Dolcze, limity słów to ZŁE ZŁO.) Sok pomidorowy [sad] [slice of Life] [Confession] [One-Shot] Opis: W pubie Iron Horse zjawia się gość, dla którego rozmowa z barmanem staje się okazją do osobistej spowiedzi. Liczba słów: >3000. Liczba stron: 7 Wszelkie komentarze mile widziane .1 point
-
Szukałem dzisiaj dobrego, krótkiego shippingu. Moje życzenie spełniło się. ^^ EDIT: “why do we always give secs?” Jak to tłumaczenie często zabija humor, gierki słowne itp. ;p1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+01:00