-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
Orzeł zatrzepotał skrzydłami, a głowa Saskii się podniosła. Miała chwilę, bo zwierzęta zazwyczaj po takim pożyczaniu były chwilę zdezorientowane. Ona zresztą tak samo. - Zostań - zarządziła, wracając do siebie. - Po prostu przejdę do pokoju. Schowek to zły pomysł, bo przez drzwi nie mogę wrócić. Muszę widzieć siebie. Jest w zamku jakiś pokój z dostępem do okna, zamykany na klucz? - zapytała, usilnie starając się zwalczyć wrażenie smaku surowego zająca w ustach.
-
Tłum wkrótce się skończył, ale nie obeszło się bez przepychania. Kater poczuł falę chaosu i strachu, która emanowała od uciekających. Byli jak pędzone na rzeź zwierzęta, zwłaszcza ci, którzy spędzili w obozie długie miesiące. Kessel ogłupiało, zastraszało, a toksyczne opary robiły z mózgów sieczkę. Na szczęście Kater i jego towarzysze nie mieli podzielić takiego losu. Byli już całkiem niedaleko od płyty, gdy Sehtet gwałtownie się zatrzymała, zatrzymując siłą również Katera. Tese zahamował dopiero po paru krokach. - Co jest? Obiektem zainteresowania było dziecko. Chudy, mały, ludzki kościotrup o niezidentyfikowanej płci, zupełnie łysy. Mógł mieć pięć, siedem lat. Dziecko stało oparte o framugę budynku, szare od pyłu. Miało nienaturalnie wygiętą rękę i gapiło się pustym wzrokiem w przestrzeń przed sobą. Framuga, warto zaznaczyć, była jedyną częścią ściany budynku która nie uległa zawaleniu.
-
Popisywanie się było jednym z hobby Saskii, dlatego też wybór był oczywisty. Oparła łokcie o blat stołu i zaczęła szukać orła. Kiedy już go znalazła, przywołała go do siebie, wysilając umysł i starając się o skupienie. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko, głowa Saskii opadła na stół. Wyglądało to jak gwałtowne omdlenie, serce zwalniało znacznie, a oddechu niemal nie dało się wykryć. Dla niewprawnego oka, albo kogoś niecierpliwego wyglądało to tak, jakby padła trupem. W pierwszej kolejności zadbała o to, żeby poskromić chęć upolowania mewy krążącej niedaleko. Zaraz potem rozbiegane od szoku oczy skupiły się na otwartym oknie zamku, sprawdzając uprzednio, czy to odpowiednie okno. Trudno było przyzwyczaić się do zupełnie innego pola widzenia i innego odbierania bodźców. Ptak wylądował na parapecie, otrzepał się i wskoczył do środka, po czym przyczłapał do krzesła Patricka i spojrzał na niego typowym dla orłów złośliwym wzrokiem.
-
- Chcą pozyskać żołnierzy - zasugerował głębokim basem Tese. - Ale lepsze to, niż ten burdel. Po Trandoshaninie nie było widać szczególnych zmian po pobycie na Kessel. Trandoshanie mieli inny metabolizm niż rasy humanoidalne i z tego względu wolniej tracili na wadze. - Nie ma bezpiecznego miejsca, Kater. Ale pamiętasz jak mówiłam o dziurze w ogrodzeniu prowadzącej na lądowisko? - zapytała Sehtet, wskaując na kierunek przeciwny do biegu tłumu. - Cokolwiek, byle szybko. Nie wierzę, że zaraz nie wyślą... Kolejny huk. Grota prowadząca do największego kompleksu kopalnianego rozprysła się w chmurze pyłu i iskier. Skoro atakujący wysadzili tę część, zapewne w planach mieli też wysadzenie fabryki - to z kolei groziło potężnym pożarem i opadem toksycznego pyłu, bo narkotyk nad którym więźniowie pracowali był substancją wysoce niebezpieczną.
-
- Nie było łatwo się tego nauczyć, przyznam szczerze - odpowiedziała, nie kryjąc dumy. - Ale jak się spędza na czymś odpowiednio dużo czasu, to wszystko się da. I nie jest to coś, czym szczycą się zaawansowani czarodzieje. Tacy rozumiesz, akademiccy. To zostaje w kręgu działań mało pokazowych. Magowie wolą kule ognia - stwierdziła. - Skoro mam wolne do końca dnia, mogę iść i poćwiczyć. Jeśli pójdę do pokoju, mogę liczyć tylko na coś skrzydlatego, albo coś, co umie się wspinać po pionowych ścianach. I musi być otwarte okno - stwierdziła. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie zrobić króciutkiej próby teraz. Wyjrzała za siebie, sprawdzając, czy reszta służby nie patrzy, a potem odeszła aby otworzyć okno i wróciła do stołu. - Mogę? - zapytała, zaczynając już szukać najbliższego ptaka. To mogło być cokolwiek, nawet wróbel.
-
Claudio Helms Chitynowy chrzęst zaświadczył o tym, że pająki żywo wzięły się do pracy. Czasem, to prawda, bywały nieco upierdliwe. Miewały różne humory i dziwaczne przyzwyczajenia, ale nie można było powiedzieć, że są leniwe, a ktoś kto ma osiem kończyn szybko się uwija z pracą. - Jeśli dobrze pamiętam, tak. Tyle tylko, że komórkę urządził tam sobie Morris, a wiesz jak słusznych gabarytów jest. Może to skutkować - za przeproszeniem - martwymi myszami. Paskudne szkodniki - skomentował Harper, do wszelkiego rodzaju gryzoni żyjąc odrazę tak mocną i głęboko zakorzenioną, jaką czuli ludzie do pająków. Rozległ się niemały huk i poprzedzający go trzask drewna. Kiedy Claudio dotarł na miejsce, gdzie istotnie były kiedyś drzwi, stał w nich już wielkolud z niepocieszoną miną, trzymając w ręce kołatkę w kształcie lwa. W normalnych okolicznościach kołatka powinna tkwić w drzwiach, czyli obecnie na ziemi. - Wszystko naprawię - uprzedził. Teraz, kiedy Claudio widział go z odpowiedniego poziomu, na widok wyszło parę poważnych skaleczeń. Po pierwsze, lewa ręka niespodziewanego gościa wisiała bezwładnie u boku, bez napięcia mięśniowego. Po drugie, mężczyzna miał całe mnóstwo obrzęków, drobnych ran i siniaków po spotkaniu z ziemią, co nie zmienia faktu, że i tak trzymał się stosunkowo nieźle. - Proszę nie przyjąć tego za niewdzięczność... Sam nie wiem, mam wrażenie, że nie do końca panuję nad tym wszystkim. - Rozejrzał się po holu, kiedyś bardzo strojnym i kunsztownym, teraz składającym się głównie z pająków. - To pańscy przyjaciele? Morris będący pająkiem jeszcze bardziej okazałym niż Joe, a warto też zaznaczyć, że bardzo wiekowym, właśnie zbierał z ziemi kokon będący kiedyś myszą i klął pod szczękoczułkami. Rufus McGrub - Rufus! - dobiegł go znajomy głos, gdy wychodził z kopalni w poszukiwaniu papieru. Gdy krasnolud opuszczał grotę, odprowadziło go gniewne warknięcie wielkiego gada, ale nie dostał ogniem po plecach prawdopodobnie przez to, że smok sądził, że ma z natrętem spokój. I tak był stosunkowo spokojny jak na swoje domniemane możliwości. Przez tłum stojący znacznie bliżej niż gdy Rufus wchodził do środka przeszło poruszenie. A potem krasnoludy rozstąpiły się, a w stronę skryby zmierzał brodaty sześcian, będący jego ojcem. Birgir McGrub, o równe sto lat starszy od syna był postawny nawet jak na krasnoluda. Oblicze miał srogie, ale w oczach zawsze czaiły się dowcipne chochliki. Włosy miał - podobnie jak syn - rude i pod rękawami koszuli widać było granatowe wzory tatuaży. Parę lat wcześniej Birgir na wskutek urazu ramienia porzucił pracę przy wydobyciu kruszcu i zajął się zarządem kopalni, a polityka spodobała mu się tak bardzo, że wstąpił nawet do rady miasta. Często mawiał, że to zabawniejsze niż mordobicie. - Rufus, coś ty, zdurniał? Wszystko słyszałem, ze smokiem będziesz pertraktował? Tfu! Trza radę zebrać i może wysłać na pomoc tych z sąsiedniej wioski. Nie waż mi się tam z powrotem wciskać nosa - zarządził, dźgając młodego krasnoluda paluchem w pierś. Mówił jak najbardziej serio, a więc nie miało to odwołania. - Biurokracja biurokracją, ale miecz obosieczny ma te, no... Nieważne, zwołujemy chłopaków. Pół godziny na zabezpieczenie terenu, żeby żaden mądry tam nie wlazł. A potem hajda do ratusza na zebranie, jasne?
-
Trudno było określić wiek Devaronianina, bo ów - jak każdy przedstawiciel jego rasy - wyglądał jak złośliwy diabeł. Niemal każdy z nich miał zmarszczki mimiczne i nieustannie strzelające na boki oczka promieniujące podstępem. - Witam, witam - powiedział wesoło. Ten konkretny egzemplarz nie wyglądał na szczególnie knującego, ale wpasowywał się w klimat knajpy jak mało kto. Twi'lekanka na jego kolanach mrugnęła zachęcająco do Moba i wyszczerzyła się w ten specjalny, uwodzicielski i bardzo, bardzo nieprzyjemny sposób. - Wyobrażałem sobie, że będziesz nieco starszy - stwierdził Devaronianin, lustrując Moba jak zwierzątko w ogrodzie zoologicznym. - Ale wzrostu ci nie brak, co? Mniejsza kwestie urody. - Wyciągnął z torby metalową skrzynkę długości łokcia i podniósł wieczko gestem zawodowego iluzjonisty. Przed Mobem w skrzynce zaopatrzonej w czerwony aksamit leżała rękojeść miecza świetlnego. Metal był lekko poczerniały ze starości, co dowodziło jego wieku. Rączka oprawiona była w skórę uchwyconą rzemykiem, a konstruktor dla ozdoby dodał jeszcze dwa inne rzemyki powleczone koralikami z kości i kamieni. Był też zielony przycisk od aktywacji ostrza, świecący słabym, zielonym światłem. Broń emanowała energią, którą Mob odczuwał jako mrowienie w opuszkach palców. - Dzięki Jenruaxowi ostrze jest szybkie i zręcznie się je prowadzi, ale trzeba się wykazać umiejętnościami, żeby przypadkiem sobie nie poucinać łap. Pontyt zainstalowany jako kryształ skupiający. Jedna z pierwszych baterii wewnętrznych, nieco ciężka, ale wydajna. Soczewka syntetyczna, lepsza niż kryształowe. Emiter z manualną regulacją natężenia ostrza, o, tutaj. Ostrzegałem, nie jest co prawda odporny na wodę, ale to prawdziwy unikat. Szkoda by było, gdyby trafił w łapska kolekcjonerów i kurzył się na czyjejś półce. To historia, chłopcze. Bierzesz na siebie odpowiedzialność, chwytając to w dłoń. I tylko nie próbuj tego tutaj teraz włączać! - ostrzegł, rozglądając się wokół podejrzliwie.
-
- No więc właśnie o wiele łatwiej byłoby mi to zrozumieć, gdybyś mi opowiedziała całość, a nie tylko zdawkowymi wypowiedziami - odparła, prostując się z godnością i splatając ręce na piersi. Właściwie miała nawet rację - Ruby nie powiedziała jej wystarczająco, więc miała prawo być zagubiona. Isleen wrócił tymczasem do postaci pierzastej, która ledwo co mieściła się w pokoju.
-
- Czemu 'nie śliń'? - zapytała. I wtedy demon przybrał ludzką formę. - O mój Boże, Ruby, on jest nagi! - krzyknęła Judy, zasłaniając twarz rękami. - ...Ale to wiele ułatwia, bo możemy opracować sprytny plan. Słuchaj, zna się może na kulturze i innych? - zapytała, starając się nie patrzeć na Isleena o chwilowym przysposobieniu pogardliwym.
-
- To wszystko brzmi niewybaczalnie głupio - podsumowała, mierząc demona ponurym spojrzeniem. - I co teraz? Mam wymyślić, jak go ukryć? Umiesz wyglądać bardziej... - Tu wykonała kilka okrężnych ruchów rękami, najwyraźniej zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co chciała ubrać w słowa. - ...Prezencyjnie? Ludzko? Umie, Ruby? - zapytała.
-
Na zewnątrz panował chaos. Gdy Sehtet i Kater wychodzili, widzieli jak strażnik puszcza serię z blastera w kierunku biegnących więźniów, którzy też zwęszyli szansę na ucieczkę. Jednak już po chwili został prawdopodobnie zdeptany pod tłumem, a ktoś troskliwy z okrzykiem triumfu zajął się jego blasterem. Niebo przecinały czerwone pociski z działek. Nad głową Katera i Sehtet z hukiem przeleciała smukła sylwetka X-Winga, który zatoczył szeroki krąg i zaatakował ponownie w wieżę strażniczą, która skutkiem tego wybuchła. Najwyższy Porządek nie korzystał ani z X-Wingów, ani z A-Wingów szalejących po niebie. Trzeba było uważać, żeby nie zostali stratowani. Obok nich pojawił się złowieszczo wielki kształt, będący Tese. W rękach Katera nagle znalazł się zdezelowany, ale wciąż sprawny blaster. To samo u Sehtet. Jaszczurowaty miał krwawiącą ranę nad łukiem brwiowym, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało.
-
Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech, zwłaszcza w stronę Wiktorii. - Dzięki. I, oczywiście zadbam o siebie - stwierdziła. Ta rozmowa skojarzyła jej się trochę z przekomarzaniem rodziców w domu. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę Patricka, w pełnym zapale bojowym. Miała niemal gonitwę myśli, ale już sobie to wszystko dobrze rozplanowała. Nie mogło się nie udać. - Jeśli mamy ich znaleźć, potrzebujemy czegoś co ma lepsze oczy niż ty i ja. Albo lepszy węch. W skrócie... - powiedziała, zniżając głos. - To działa tak, że mogę sobie "pożyczyć" ciało jakiegoś zwierzęcia, jak się odpowiednio skoncentruję. Psa, ptaka, kota... Nie, kota nie. To znaczy pewnie tak, ale to trudne. Rozumiesz, mogę nim kierować. Ale nie mogę w tym samym czasie kierować sobą, więc ja sobie pójdę do pokoju, wygonię wcześniej Liandrę i zamknę drzwi. Cholera, w drzwiach nie ma zamka. W takim razie położę się spać, żeby moje kości były bezpieczne. Muszę przy okazji zostawić otwarte okno. Potem pożyczę sobie po uzgodnieniu tego z właścicielem ciała jakieś zwierzę i w ten sposób będę ci towarzyszyć. Nie może się nie udać, plan jest perfekcyjny, jedz szybciej, Patricku - powiedziała na jednym tchu, czując się niemal jak pies, który zwęszył trop.
-
- Myślę, że jesteśmy potrzebni i prędzej czy później ktoś się po nas zgłosi - odpowiedziała. Skończyła się przebierać i wpakowała pod koc. - Dziwi mnie, że dopuszczają tu koedukacyjne kwatery, mówiąc szczerze. Mniejsza z tym. Dobranoc, Kater - powiedziała, chowając się pod kocem. Już następnego dnia Kater odkrył, dlaczego tak wielu więźniów umierało. Kopalnie nie były miejscem bezpiecznym. Ziemia była gliniasta, a teren grząski i chyba tylko cudem większość tuneli jeszcze się nie zawaliła. Jak się zresztą okazało, było to za sprawą owych tajemniczych pająków, po których "przyprawę" zbierano. Kopalnia nie została wykonana przez pracowników; w rzeczywistości był to kompleks jam i jaskiń po opuszczonym gnieździe pająków. Czasem ktoś więc topił się, kiedy nagle ziemia stawała się zbyt grząska i zalewała tunele błotem. Czasem gdzieś znalazł się zagubiony pająk, a te (co najmniej dwukrotnie większe od człowieka) były mięsożerne. Pominąć można wyczerpujący charakter pracy, stanowczo zbyt małe porcje żywieniowe i rany, do których przez środowisko pracy łatwo wdzierały się zakażenia. Skrystalizowana wydzielina pająków którą zbierali, również była toksyczna, a narzędzia do pracy rozpylały w powietrzu jej drobinki, trując w skutku układ oddechowy. Minęło półtora miesiąca. Zarówno Kater jak i Sehtet schudli znacząco i właściwie działo się coraz gorzej. Tajemniczy duch nie odezwał się ani razu. Jedynym pocieszeniem było snucie planów razem z Tese, góry był ich jedyną zaufaną osobą. Jak się wkrotce okazało, plany mimo wszystko się przydały. Wszystko zaczęło się od huku, który przerwał ciszę nocną i jasności jak za dnia. Sehtet poderwała się do pozycji siedzącej i podeszła do okienka, żeby wyjrzeć co dzieje się na zewnątrz. Ponieważ prawdopodobnie nikt się tego nie spodziewał, więźniowie nie zdążyli jeszcze wyjść z ciasnych domków, a strażnicy nie mieli pojęcia co się dzieje. Na horyzoncie pojawił się grzyb po wybuchu. Z kierunku wnioskować można było, że wysadzony został generator zaopatrujący kopalnię w energię. Na niebie co chwila śmigały czerwone światełka, ale przez dym nie sposób było stwierdzić, jakiego rodzaju statkami są.
-
- Idę zapytać. Mogę się też dla niepoznaki wymknąć nocą i sprawdzić. Mogę się w ogóle nie wymykać i towarzyszyć ci w lepiej widzącej postaci. Ale to uzgodnimy zaraz. Dzięki, jak zwykle pyszne - powiedziała, wstała od stołu, odłożyła naczynia i ruszyła do Herona, w głowie układając już sobie plan. Nieco ryzykowny, ale warto było spróbować. - Heronie, chciałam zapytać, czy będę jeszcze dzisiaj do czegoś potrzebna, czy też istnieje możliwość, że wymknę się na krótki spacer - wygłosiła, nie siląc się na żadne dziwne wytłumaczenia.
-
- Wydaje mi się, że Izefet wcześniej cię obrabował, więc to wszystko powinno być bezpieczne. Mnie też mówił, że wrócę na Nal Hutta. Co bardziej niepokojące, powiedział, że da mi wskazówki gdzie go szukać. Właściwie całkiem miły gość... Teraz nie patrz, będę się przebierać - powiedziała, okrężnym ruchem ręki nakazując Katerowi się odwrócić.
-
- Nie no, skąd. Jestem sprzątaczką Patricku, co też pleciesz - odpowiedziała Saskia tonem tak teatralnym, żeby Patrick wiedział, że kręci. Mrugnęła do niego. - Znam swój zakres kompetencji, oczywiście. Na pewno nie wchodzi w niego włóczenie się po wioskach i szukanie ludzi. Przecież... No, tak nie można. I wzięła kolejny kęs jedzenia z diabelskim uśmiechem kogoś, kto knuje coś niedobrego i nawet nie stara się tego ukryć. - Gdzie i kiedy? Kto pójdzie to zbadać? - zapytała konspiracyjnym szeptem.
-
Bar podzielony był na trzy sale. Wzdłuż ścian usytuowane były wnęki wyposażone w kanapy pokryte syntetyczną, czerwoną skórą i stoliki umocowane do ścian. W wolnej przestrzeni kanapy były okrągłe bądź półokrągłe, a naprzeciwko wejścia znajdowało się stanowisko barmana i gęsto oblegane stołki kuchenne. Właściciel lokalu nie odmówił sobie luksusu posiadania dwóch tancerek erotycznych na podwyższeniach, ale ponieważ obie były skrajnie niezachęcające i można było podważyć w ich wykonaniu zarówno "taniec" jak i "erotyczny", nikt nie zwracał na nie uwagi i równie dobrze mogłoby ich nie być, a lokal zyskałby na estetyce. Umocowane w suficie panele świetlne bombardowały oczy różem, fioletem i błękitem, ale nie przeszkodziło to Mobowi w znalezieniu swojego rogatego sprzedawcy, który zajmował miejsce na okrągłej kanapie. Na Devaronianinie z kolei miejsce zajmowała Twi'lekanka, która siedziała mu na kolanach. Wyglądało na to, że całkiem nieźle się bawią.
-
- I... Jeszcze jedno - powiedziała, kiedy już usiadła na łóżku. W trakcie mówienia spojrzała na Katera niemal karcąco. - Rozmawiałam z tym twoim kimś. Twierdzi, że w jej wizji, to znaczy w tego wizji, bo chociaż próbowałam odkryć jakiej jest płci to nie podołałam, wrócisz do swojego dawnego mistrza. Na chwilę i mówiąc szczerze, nawet nie na naukę, ale jeśli spróbujesz oponować to, cytuję, "jeszcze nie wie jak to zrobi, ale przyjdzie i pokaże ci, dlaczego masz się słuchać, a twój". Zdaje się, że nie lubi Bane'a, bo twierdzi, że już więcej się nauczysz tutaj niż od niego i i chyba ma jakiś rodzaj poczucia humoru. To chyba u was rzadko spotykane, co? - zapytała, zabierając z łóżka coś, co pewnie było nocną wersją kombinezonu. Na łóżku Katera też leżała jedna sztuka, złożona w kostkę.
-
Saskia zamilkła na chwilę, kiedy mówił o Aleksandrze, w specyficzny sposób akcentując "sprzątanie". Oparła widelec o talerz i wolno przeżuwając, podniosła brew w podejrzliwym wyrazie twarzy. - To nie brzmi ani trochę dobrze. Brzmi jak... Jak jakieś romantyczne ekscesy, a już ja wiem dobrze, że to się wszystko potem źle kończy - stwierdziła z entuzjazmem równym starej raszpli ze wsi i podobną miną. Udawanie to jedna strona, a druga, że kiedy emocje opadły Saskia zaczęła się poważnie zastanawiać i teraz już nie była pewna. Kwestia różnicy wieku była mimo wszystko dosyć monstrualna. zaraz potem jednak usłyszała tą część wypowiedzi, która ją zainteresowała. To brzmiało jak sprawa, w którą można wepchnąć ciekawski nos i pogrzebać, co z racji specjalizacji było w pewnym stopniu hobby Saskii. - O. O, to brzmi już lepiej. Ale równie dobrze to mogły być jakieś wilki, nie? Co żyje nad morzem? Macie tu przecież wilki i wilkołaki i wampiry i nawet klify. Jeśli to wina klifów, to już chyba się ich nie znajdzie, jak się zdaje. Są tu rekiny, Patrick? Rekiny brzmią ciekawie, a przed wyjazdem kłóciłam się z moją siostrą, że na pewno tu są i mają gdzieś, że jest zimna woda. Widziałeś kiedyś rekina?
-
- Sześć dni. Tese musimy wziąć ze sobą, bo dowiaduje się rzeczy razem ze mną. Poza tym, jego zdolności regeneracyjne są naprawdę niesamowite, jak mi opowiadał. Jeśli chodzi o ucieczkę... Trudno będzie, Kater. Kessel wygląda jak złomowisko i burdel, ale oni tu przeżyli niejedną ucieczkę, a jeszcze więcej udaremnili. Rozumiesz? Lądowisko jest najsilniej strzeżone. Wszędzie mają holoodbiorniki, kamery i droidy. To samo jest z magazynem broni. Nie widziałam go, ale znajduje się w jakiejś bazie daleko od kopalni i strefy mieszkalnej. Jeśli blaster, to tylko od żołnierza. Inna sprawa, że żołnierze schodzą tu tylko po to, żeby wprowadzić nowych i żeby odprowadzić ich do sektora medycznego, bo wiedzą, że to niebezpieczne. A takie kwiatki jak ty już tu się podobno zdarzały, więc może i wyglądają na zardzewiałych, ale nie można ich bagatelizować - powiedziała poważnie. Pocałunek w czoło owocował lekkim zdziwieniem, ale najwyraźniej nie uznała tego tym razem za coś nieodpowiedniego. - Mam też mapę. Narysowałam ją po konsultacji z tym staruszkiem z parteru. Już nie żyje, swoją drogą. Zmarł przedwczoraj.
-
Poczekała oczywiście, wciskając do ust kawalki mięsa. Była bardzo, bardzo głodna, zwłaszcza po leśnej gonitwie za wilkołakami. I późniejszych wydarzeniach. - No. Szczególnie dużo do sprzątania nie było, wyczuwam, że to jakiś rodzaj testu. Nie wiem. Potem sprzątałam ramy obrazów, a teraz jestem tutaj. Ot, cały mój dzień. Słyszałam od Regusa, że byłeś na targu - powiedziała w przerwie między jedzeniem. A kiedy już zjadła, wstała od stołu... I usiadła z powrotem. - Nie będę się chyba spieszyć.
-
Nawet gdyby gwiazda Coruscantu obecnie górowała na niebie, nie docierałaby tam, gdzie był Mob. Nad jego głową wznosiły się budynki przechodzące w ogromne sklepienie, budowane jeden na drugim. Niektóre już zlały się w całość z innymi, inne zaś stały samotnie, zbyt chwiejne, by można było cokolwiek wokół nich budować. Dolny Coruscant był cudem architektury improwizowanej. Kiedy sztuczna powierzchnia planety pięła się wyżej i wyżej, tu dodawano tylko wzmocnienia do kolosalnych filarów. Poza budynkami, w Dolnym Coruscancie rosły też korupcja, przemysł narkotykowy i wszelakie inne brudne interesy. Tu, w kwiecie i stolicy Republiki Galaktycznej. Nie pomagała nawet obecność Świątyni Jedi. Owszem, na górze panował porządek. Ale na dole sprawy miały się z grubsza inaczej. Najlepszym na to dowodem była właśnie obecność Moba, ucznia Vessel, dawnej Mistrzyni Jedi. Przemierzał chwiejne, durastalowe chodniki, a jego oczy nieustannie bombardowane były przez jaskrawe światła neonów. Neony były nie tylko modne, ale i praktyczne w miejscu pozbawionym właściwie światła dnia. Poza nimi na krajobraz składały się też brudne ściany budynków, wyziewy z co poniektórych szybów wentylacyjnych, a także ćpuny i drobni pijacy. Przestępczość w Dolnym Coruscancie też miała się całkiem nieźle, swoją drogą. Mob miał się dostać do baru (w istocie speluny) o wdzięcznej nazwie "Chichot losu". Wściekłe różowy szyld sprawiał, że nie dało się go ominąć. W środku czekać miał na niego Devaronianin z bardzo cenną przesyłką.
-
- Połam ręce kopalni i przetwórni Kessel - odpowiedziała. - A czego się dowiedziałam? Mam notatki. Nawet nie wiesz, jak trudno było zdobyć papier. Zmiana warty na wieżach jest trzy razy dziennie. O ósmej, szesnastej i o północy. W kopalniach pilnują nas droidy, emerytowane B-2. Wiesz, te przestarzałe, wojenne z czasów klonów. Pracujemy dwanaście godzin. Niektórzy tylko w kopalniach, niektórzy w przetwórni, a niektórzy tu i tu. Dowiedziałam się od paru więźniów, że strażnikami zostają ci najwredniejsi więźniowie, a więc standard jeśli chodzi o tego typu miejsca, tak jest zawsze. Co jeszcze... Czasem zdarzają się bunty, dlatego wśród więźniów są kable i spiskowanie jest wybitnie ciężkie. Zaufany jest Tese, Trandoshanin. Przyleciał tu razem z nami. Jest wredny, ale to dobry gość. Pokażę ci notatki. A ty? Co z tobą? Jesteś już cały? Jak rana w brzuchu? - zapytała, trzymając Katera za ramiona w przypływie energii i entuzjazmu.
-
"Dziewczynko". Zastanawiała się, dlaczego przedstawicielki płci pięknej wampirów miały tak ogromny kompleks większości. Cóż, jeśli ktoś lubił tak bardzo akcentować swój wiek, proszę bardzo. Saskia w swojej złośliwości doceniła fakt, że niewiasta specjalnie się do niej pofatygowała żeby wymruczeć swoje trzy grosze. Co zaś się tyczy ubioru... Jej sprawa w czym chodzi. Tyle, że jeśli ktoś nie był kurtyzaną i obnosił się w ten sposób to poczuwała się w obowiązku czuć do niego niechęć. Do kurtyzan oczywiście nic nie miała. Bywało, że te przejezdne miały całkiem interesujące historie. Po skończeniu działania odniosła wszystko do schowka i ruszyła w stronę pokoju wspólnego na obiad, mając nadzieję że rzeczywiście będzie to kasza z gulaszem.
-
Uśmiechnęła się pod nosem. No, tak było znacznie lepiej. - Pan Loren całkiem nieźle płaci - odparła. - A wiedząc kim ja jestem i wiedząc o tym, że nie jestem standardowym człowiekiem, odpowiedź na pytanie nasuwa się sama. Poza tym, sprawa wyglądałaby inaczej gdybyście nie panowali nad waszymi odruchami. A przecież nie jesteście bestiami, prawda? W każdym razie nie wszyscy. Zupełnie jak z ludźmi. Są źli i dobrzy ludzie. Od ludzi nie ucieknę, od was też nie zamierzam.