Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1154
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    40

Hoffman wygrał w ostatnim dniu 6 Luty

Hoffman ma najbardziej lubianą zawartość!

12 obserwujących

O Hoffman

  • Urodziny 3 Lipiec

Informacje profilowe

  • Płeć
    Ogier
  • Miasto
    To zależy. Mogę być wszędzie.
  • Zainteresowania
    Długo by wymieniać. Głównie to kino grozy, gry wideo, seriale animowane, lata osiemdziesiąte, działalność fanów dotycząca dowolnych marek i masa innych rzeczy. Po prostu, co mi w oko wpadnie i wyda się interesujące, godne uwagi.
  • Ulubiona postać
    Z głównych postaci - Twilight Sparkle.
    Applejack nie jest zła, gdyż w pracy się nie obija.
    Ze złoczyńców - Chrysalis. Po prostu.

Ostatnio na profilu byli

20681 wyświetleń profilu

Hoffman's Achievements

Stary koń

Stary koń (7/17)

721

Reputacja

  1. Widok kompletnej historii, to znaczy dostępnych wszystkich rozdziałów wraz z epilogiem, jest szalenie satysfakcjonujący. Jest to najdłuższe jak do tej pory opowiadanie Niki i zarazem najbardziej złożone, co widać zwłaszcza teraz, gdy mamy już pełen obraz tego, co sobie wymyśliła autorka. Rozpoczynając nietypowo, bo od małego podsumowania. Historia ta musiała być wymagająca w pisaniu i pewnie wiele razy się zmieniała, być może na etapie samych koncepcji, a może w trakcie powstawania, jedno jest pewne - podjęte zostało niemałe ryzyko, które moim zdaniem się opłaciło. Żadnym rozwiązaniem czy tajemnicą nie czuję się rozczarowany, wątki absorbowały od samego początku i trzymały w napięciu, a pod koniec, gdy tego napięcia zrobiło się najwięcej, gdyż przyszedł czas skonfrontowania się w prawdą, niekiedy człowiek nie wiedział co się zaraz stanie, co się okaże i dało się w tym wszystkim odczuć... Nie wiem czy szaleństwo jest tu najodpowiedniejszym określeniem, lecz to, jak realizowane były ostateczne interakcje między bohaterkami, jak wyglądała dynamika poszczególnych rewelacji i jak odpowiedziały one na postawione przed nami pytania dużo wcześniej, zdecydowanie, było to coś szalonego. A przy tym niezmiennie klimatycznego, zastanawiającego i niekiedy bardzo życiowego, nacechowanego silnymi emocjami, które towarzyszą każdemu i które najtrudniej, mam wrażenie, opanować. Jak zazwyczaj, tak i teraz, PRZESTRZEGAM PRZED SPOILERAMI DOTYCZĄCYMI PEŁNEGO ZAKOŃCZENIA HISTORII! Jeśli jeszcze nie czytaliście fanfika, gorąco zapraszam do lektury, a dopiero potem do niniejszego komentarza. Nie zapomnijcie, by zostawić własny A teraz przyjrzyjmy się rozdziałowi opatrzonemu dumnie siedemnastym numerkiem, który wieńczy dzieło i ukazuje nam o co chodzi z tym odbiciem Chrysalis, co jest grane z tą Imagination Dominą, co się stało z Twilight i kto jest odpowiedzialny za rzeczy, o których czytamy w opowiadaniu. Towarzyszący podczas czytania nastrój miał w sobie pewne vibe'y "Ewolucji gwiazd typu słonecznego", lecz przede wszystkim był to znajomy z pierwszych rozdziałów, mroczny, tajemniczy klimat, który uczynił ten finał niezapomnianym. Jednocześnie, nawet gdy czytelnik wiedział już o co chodzi, trzymał on w napięciu; była przy tym niezdrowa ciekawość wobec tego jak to się stało. Przyznam, że sam nie spodziewałem się tego, jak autentycznie Twilight pragnęła poznać tajemnice Chrysalis i stać się idealną następczynią, doskonałą królową roju. Może moje wrażenie jest mylne, ale w rozdziale siedemnastym nabrałem przekonania, iż owszem - wiele stało się za sprawą wstawiennictwa Celestii, plus uczucie, jakie Twilight żywiła do Thoraxa, lecz tutaj wydawało mnie się, że ona jednak nie robi tego dlatego, że taką role przewidziała dla niej Pani Dnia, ani po to, by w jakimkolwiek sensie być w pełni godną Thoraxa. Teraz faktycznie wyglądało to, jakby chciała tego... dla samej siebie. Jakby sądziła, że nie będzie kompletna, póki nie odkryje tego, jak być niemalże perfekcyjną kopią Chrysalis - taką, którą pokocha rój, ale zarazem taką, która rzuci cień na poprzedniczkę. Nie dla Thoraxa, nie po to, by uznał ją Pharynx, nie po to, by zabłysnąć przed Celestią, lecz dlatego, że tego chciała. Oczywiście późniejsza scena z Celestią zadaje kłam temu wrażeniu, ale pomyślałem, że o tym wspomnę. Zatem Twilight ostatecznie dostąpiła tajemnicy, nawiązała kontakt ze swoją prawdziwą, idealną formą - tak mnie się zdaje, że ten głos, który wewnątrz siebie usłyszała, pochodził od Imagination Dominy - i otworzywszy się, przeszła przemianę, a jej początkowe szczęście na tamtym etapie scementowało moje wrażenie, że ona chyba faktycznie tego pragnie. Ogółem wątek tej przemiany, to, jak Twilight próbowała się odnaleźć w swojej nowej, doskonałej formie - lepszej, silniejsze, piękniejszej i bezwzględniejszej - jakie pytania sobie zadawała, a także jakie nosiła w sercu obawy, to było jak dla mnie najbardziej absorbujące. Przez cały czas wydawała się przy tym bardzo opanowana i spokojna, no prawie jak nie ona. Rzeczywiście, to musiała być ta "lepsza" forma. I tutaj drugie moje wrażenie, które później zostało zniszczone przez scenę z Celestią - przez moment sądziłem, że gdyby Twilight miała to opanowanie, ten stonowany mindset Imagination Dominy dużo wcześniej, to masy problemów by nie było, wiele przykrości nie wydarzyłoby się w ogóle, pewnie asertywnie odmówiłaby Celestii i to nie jeden raz. Więc w tym sensie uwierzyłem, że to faktycznie musi być forma doskonalsza od Twilight. I moooże faktycznie, Celestia zorientowała się, że traci kontrolę nad swoją uczennicą, jakby nie było, na własne życzenie - okazało się, że nawet te czerwone skarpety, które jej podarowała, one już były dla Imago, a nie Twilight - więc skoro "stworzyła potwora", no to pora tego "potwora" gdzieś odesłać - tam, gdzie zwykle. To oczywiście nie tłumaczy tego, co robiły tam pozostałe bohaterki, ale znów - w tamtym momencie coś takiego sobie wyobrażałem. I ów czar Twilight, nawet jako Imago, chłodno kalkulującej, spokojnej, wyważonej, zadającej sobie trudne pytania i próbującej jakoś przewidzieć to, co się może wydarzyć, ostatecznie prysł, gdy ta odwiedziła Celestię. Poszczególne sceny ujawniły nam, iż to rzeczywiście ona stoi za kolejnymi zesłaniami na srebrny glob, podobnie jak w przypadku Cadance, a zwłaszcza Luny, poznajemy jej punkt widzenia oraz motywy, przez co idzie ją w takim czy innym sensie zrozumieć. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, nawet po wszystkim, że przez cały czas bardzo się bała, wszystkiego, co robiła. Wyobrażam sobie, jak prowadzi kolejne działania, jak wysyła na Księżyc jedną, drugą, trzecią księżniczkę, będąc przez cały czas przerażoną, może samą sobą, może świadomością wagi swego czynu. A może sama nie mogła tak do końca uwierzyć w to, do czego jest zdolna. Albo nie była niczego pewna, pewnie liczyła się z tym, że ktoś ją może zobaczyć. Ale! Z drugiej strony, to, że z Cadance, Flurry i Luną poradziła sobie w taki sposób, że wykorzystała swoją moc, by podkraść się blisko gdy te były pogrążone w śnie, może także świadczyć o dość tchórzliwym podejściu. No bo co? Nie miały jak zareagować. Z jednej strony jest to zapewnienie sobie potrzebnej przewagi, ale z drugiej wydaje się nie fair. Ale jak teraz o tym myślę, to mogły zajść naraz oba te scenariusze. Tchórzliwie zaczekała, aż jej "konkurentki" zasną, po czym zesłała je na Księżyc - wiedziała, jak to uczynić, gdyż zaklęcie pokazała jej Celestia - a gdy zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła i do czego jest zdolna, ogarnęła ją panika. I dlatego gdy przyszła pora na Celestię, zachowała się inaczej. Może tę chłoną, kalkulującą Imago na chwilę przebiła ta niestabilna, niezrównoważona, kierująca się emocjami Twilight Sparkle, która nie potrafi się postawić, popełnia głupie błędy, których potem nie potrafi rozwiązać w zdrowy sposób, ale o wszystko obwinia otoczenie. Bo to wyglądało tak, jakby chciała zostać powstrzymana. I wybuchła. I wygarnęła Celestii, co o niej myśli. A potem użyła zaklęcia. Tylko, że zbyt późno. Dała Celestii szansę, którą ta wykorzystała. W sumie, jeżeli Celestia wie jak kogoś zesłań na Księżyc, to chyba powinna też wiedzieć jak z niego "zejść", co nie? Jeżeli byłaby to prawda, to by oznaczało, że Celestia świadomie siedzi tam z nimi. A skoro tak, to z pewnością o coś jej chodzi. I tutaj przychylam się do twierdzenia Cahan: A jeszcze co do Twilight - chciała stać się Chrysalis, idealnym Podmieńcem. A wyszło na to, że nawet nie potrafiła być idealną... sobą. No przepraszam, jak ona sobie to wyobrażała? Stąd, jak wcześniej podejrzewałem, że to Celestia okaże się "tą złą", że będzie odpowiedzialną za to, co się stało... No i wyszło na to, że odpowiedzialna była, lecz za zupełnie inne rzeczy. I teraz, to zaczęła mi wyglądać na ofiarę Twilight Sparkle, która otrzymała możliwości, otrzymała "narzędzia", ale wszystko to zaprzepaściła, bo nie myślała w tym wszystkim o sobie, tylko o Celestii. I w tym sensie, poza tym, że to Twilight okazała się być tą, która zesłała większość księżniczek na Księżyc, to ona wydaje mnie się teraz "antagonistką". Kolejne świadectwo tego jak autorka potrafi umiejętnie bawić się emocjami czytelnika, wodzić go za nos, kreować zwroty akcji, szokujące rewelacje oraz zachowywać intrygujący klimat oraz emocje, przez które ciężko o tekście zapomnieć i przejść do porządku dziennego. Ale serio, Celestia z pewnością z nich wszystkich jest najstarsza - najwięcej widziała, najwięcej wie i najwięcej może. Ale i najwięcej wycierpiała. To jest totalnie inne wrażenie niż to, które miałem rozpoczynając lekturę. Chociaż... zastanawiam się jak przebiegły zaklęcia podczas ich konfrontacji. No bo scena sugeruje, że obydwie rzuciły zaklęcie zesłania, ale nie zrobiły tego jednocześnie. Może Celestia szybciej zakończyła rzucanie czaru i zrównała się z oponentką, ale wciąż... coś mi tutaj nie gra. Bo chyba żeby czar został doprowadzony do końca, to któraś z nich musiała być pierwsza i zostać na Ziemi, żeby ta druga mogła trafić na Księżyc. Czy nie? Bo inaczej nie powinny się te zaklęcia "nałożyć na siebie" i wzajemnie rozproszyć? W ogóle, skąd wiemy, że Celestia użyła tego samego zaklęcia? Może pod wpływem chwili rzuciła cokolwiek, o czym wiedziała, że będzie skuteczne i zadziała szybciej, zanim Twilight dokończy swój czar? A co jeżeli Celestia - pewnie niechcący - naprawdę pozbawiła Imago/ Twilight życia, tam w pałacu? I niedługo po tym zdała sobie sprawę, że pozostałych księżniczek już nie ma i domyśliła się, że są na Księżycu? Że to zaszło za daleko? Ale przecież Twilight nadal była dla niej ważna, była jej bliska, więc nie mogła tak po prostu jej zostawić... A zarazem wiedząc, że miała w tym swój udział, postanowiła przywrócić jej życie i wraz z nią udać się na Księżyc, gdzie już były pozostałe księżniczki (minus Starlight), by miały szansę przepracować relacje między sobą zanim mogłyby powrócić? Myślę, że Celestia miałaby taką moc. Może nawet potrafiła wpływać na wspomnienia. Albo je kreować. Ja tak teraz o tym myślę, ona masę rzeczy potrafi. Musi być z nich najpotężniejsza, chociaż niezbyt to okazuje. Lecz mimo całej swej potęgi, poniosła porażkę w tym, że jeżeli naprawdę pragnęła dla Twilight tego, by była najlepszą sobą, no to jej uczennica chyba znalazła się tak daleko założonego celu, jak to tylko możliwe. Nikt nie jest idealny. No i okazuje się, że Cadance jednak mogła ją widzieć, gdy brała kąpiel jako Chrysalis. To wciąż creepy, ale rzeczywiście, Cadance musiała coś podejrzewać. A może za dużo wypiła i udzieliła jej się jakaś przedziwna... perwersja? Ale o co konkretnie mi chodzi? Wczytajcie się dokładnie - Cadance w poprzednich rozdziałach wspomina, że bez arcordii nie może się przemienić w Podmieńca, który nie potrzebuje żywić się miłością, a nie, że nie mogę się przemieniać w ogóle. Więc to ona mogła być tym motylkiem No ok, ale skoro tak, to nie mogła chociaż przybrać formy takiego dobrego Podmieńca? Może nie miałaby jego "właściwości", ale mogłaby chociaż wyglądać jak on? No cóż, Cadance wspomina o swoim wybrakowaniu i podejrzewam, że taka zabawa tylko pogrążyłaby ją w przekonaniu, że jest "wadliwa", że jest "niesprawna", że jest w jakimś sensie "imitacją". Trochę jak Twilight, która pragnie być Chrysalis - sam wygląd nie wystarczy, forma to też nie to, bo Chrysalis jest jedna. Tylko że Twilight ma większy problem z tym, by uznać swoje braki. Cadance z kolei ma problem, by je zaakceptować. Czy w tym sensie są siebie warte? Zdecydowanie. Teraz to widzę. Twilight zniszczyła gramofon, a Cadance rozwaliła biedną szałamaję. Niemalże jak lustrzane odbicie. To wydaje mnie się fascynująca teorią. Może nie sama szałamaja, jako taka, ale "Sonata Lunarna"? A może po prostu jest to muzyka, na którą reagują Podmieńce? W ogóle, może tak oddziałuje na nie muzyka, jako taka? Twilight ostatnio zareagowała tak, jak zareagowała, bo wtedy była przekonana, że na pewno nie jest Podmieńcem, na pewno nie jest Chrysalis. A Cadance mogła zareagować podobnie, gdyż przypomniało jej to o tym, kim naprawdę jest. Możliwe, że był to bait ze strony Luny. Po prostu poprzednim razem Twilight zniosła to... mniej beznadziejnie. Widać Pani Nocy nie lubi udawanych rzeczy i zależy jej na prawdzie. Ale miło, że szałamaja została odratowana Podobnież, chociaż to akurat o ostatnim rozdziale, miło, że podczas ratowania rannej Cadance, Flurry otrzymała swój znaczek. Taki ciepły, serialowy akcent, światełko w tunelu, coś na rozluźnienie i pokrzepienie. Fajna rzecz, jak dla mnie bardziej ubogacająca klimat, aniżeli w niego godząca. Wracając, podobały mnie się dwa creepy motywy w ostatnim rozdziale. Mianowicie, Imago otwierająca wrota i znajdująca martwą Cocoon, lecz jak się okazuje, jeszcze do niedawna mogła żyć. Zastanawiam się jak wyglądały jej ostatnie chwile. Co porabiała przez ten czas? Co sobie myślała? Jak się czuła? Jak przebiegała ta, w moim domyśle, powolna i wyjątkowo przygnębiająca śmierć w samotności? Po drugiej stronie szali - Change, która powinna być tam, gdzie Nightmare Moon ostatnim razem ją zostawiła, aczkolwiek, gdy chce pokazać ją Twilight (znakomicie budowane napięcie, swoją drogą), okazuje się, że jej tam nie ma. Może Luna ją sobie wymyśliła, a może jednak nie? Co jeżeli Change wydostała się i była gdzieś tam, z nimi na Księżycu? I obserwowała? Co czuła, czy zdawała sobie sprawę, że powstała z przeistoczenia? A może na satelicie, gdzie nikt nie pała do siebie szczególną miłością, zaczęła zmieniać się w coś... innego? Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku, bardzo, ale to bardzo podoba mnie się to, że NIE WIADOMO Tyle niełatwych rzeczy pozostawionych zostało wyobraźni czytelnika, a z racji kontekstu, niekiedy w głowie pojawiają się nie tyle mroczne, co straszne scenariusze. Uwielbiam to ^^ Epilog był krótki i treściwy. Miał w sobie coś pokrzepiającego, gdyż był to swoisty kalejdoskop możliwych scenariuszy i marzeń, o tym jak wszystkie mogłyby wrócić na Ziemię. Wydaje się, że mimo trudnych chwil, rzeczy nareszcie zaczynają zmierzać ku... spokojowi. Względnemu. Lecz na samo zakończenie mamy pytanie o to, ile już minęło czasu od wygnania, skoro to wcale nie były dwusetne urodziny Cadance. Załóżmy, że Celestia jednak nie potrafi wraz z nimi powrócić na planetę dzięki magii, ale któryś z wymienionych scenariuszy mógłby naprawdę zaistnieć. Pytanie tylko - kiedy? Jeżeli minęło o wiele mniej czasu niż te dwieście lat, wówczas może to oznaczać, że okres długiego, trudnego w związku ze swoim towarzystwem oczekiwania na cud dopiero przed księżniczkami, ale z drugiej, jeżeli upłynęło go więcej, to być może... Gdyby jakiemuś marzeniu było pisane się spełnić, to najprawdopodobniej już by się to stało. Jeżeli nie, wówczas... może zostaną tam już na zawsze? Zatem mimo pewnego ciepła i pokrzepiającej nadziei, pozostaje nuta niepewności, wręcz groźba, że już tam zostaną. I być może nigdy nie przepracują swoich relacji, nie zakończą spraw, nie wyjaśnią sobie przeszłości. A Celestia będzie się temu wszystkiemu bezradnie przyglądać. OK, mają wielką moc, choć nie wystarczającą, by móc wrócić do domu, ale mają wszelki czas we wszechświecie, by usiąść i załatwić między sobą niesnaski z przeszłości. I mimo tego, nie mogą tego uczynić. Taka wizja współgra z ogólną tajemniczością i na swój sposób przytłaczającą świadomością ciemnoty królewskich serc. Nawet jeżeli nie są aż tak kochane przez kucyki, może mogłyby pokochać siebie nawzajem, w sensie, zaakceptować się takimi, jakimi są, docenić siebie i się zmienić. Może to by coś zmieniło. Ale na to się nie zanosi. Ale ostatecznie wszystko jest kwestią czasu. Czasu, który leczy rany. Ogółem było to bardzo ładne zakończenie, godnie wieńczące historię. Podobało mnie się, zapadło w pamięci i dostarczyło materiału do refleksji, pola do interpretacji oraz powodów do zaskoczenia. Cieszyło klimatem, satysfakcjonowało sposobem konstrukcji poszczególnych rozdziałów, gdzie autorka bez wzbudzania zagubienia u czytelnika ani mącenia przekazu, swobodnie żonglowała wydarzeniami na księżycu i retrospekcjami, zachwycało bezkompromisowością i odwagą w kreowaniu bohaterek, nie obawiając się dotykać kwestii bardziej intymnych czy zmysłowości. Elementy te są odpowiednio stonowane, więc czytelnik nie powinien czuć się nimi "atakowany", wszystko współgra ze sobą bardzo dobrze, nie można oprzeć się wrażeniu wykonanej pracy w sposób przemyślany, kompletny, jest tu intrygujący koncept, jest serce, jest zamysł, by opowiedzieć coś więcej, coś innego; bo teoretycznie można to sprowadzić do kolejnego fanfika, w którym ktoś okazuje się Podmieńcem bądź do historii o miłości. Ale nawet w tym wypadku, wszystko jest napisane inaczej, więc opowiadaniu nie można odmówić oryginalności. Ma mnóstwo walorów, którymi się broni, a które sprawiają, że historię tę, w całości mogę POLECIĆ każdemu, kto szuka czegoś innego. Czegoś wciągającego. Czegoś, co okaże się podróżą z nagrodą na końcu. Nie jest to chowaniec w pudełku, ale nowe, świeże spojrzenie na Twilight Sparkle oraz relacje między księżniczkami, przyprawione ciekawym światotworzeniem ukierunkowanym na społeczność Podmieńców, co stwarza wrażenie, że jest coś poza Equestrią i kucykami. Historia ta okazała się absolutnie FAN-TAS-TYCZ-NA i mimo kilku wątków, które określiłbym mianem "niewystarczająco wykształconych", jak np. wspomniana przez moją przedmówczynię Arcordia, chciałbym, powołując się na ten, jak i na poprzednie moje komentarze, oddać głos na tag [EPIC], gdyż uważam, że jest to kolejny "modern classic" od Niki, który zasługuje na uwagę oraz to wyróżnienie Na zakończenie, kilka odpowiedzi z mojej strony Bardzo mi miło, zadanie to nie było straszne ani trochę, to była ogromna przyjemność i cieszę się, że mogłem pomóc Jak wspominałem, ta historia zasługuje na uwagę, w tym na najlepszą możliwą formę, aczkolwiek bez zbytniej ingerencji w stylistykę, gdyż tę uważam za element Twojego stylu, rozpoznawalnego stylu. Jednocześnie żałuję, że nie mogę okazać się zbyt skuteczny w materii tłumaczenia na język angielski, ale ile będę w stanie, tyle postaram się pomóc, ale tak czy inaczej życzę wytrwałości oraz powodzenia w tłumaczeniu Co do rysunku - nie ma za co, cieszę się, że Ci się spodobał. Jednakże prawdopodobnie to jeszcze nie koniec Opowiadanie posiada klimat nacechowany pewną mrocznością oraz typowe dla tego tagu elementy, lecz osobiście miewam kłopoty z oceną "czy już starczy". Więc wybacz, ale musze to pozostawić do Twojego uznania, gdyż bez niego może być, z nim również. Nie czuję przekroczenia bądź nieprzekroczenia granicy. Tu najlepiej podpowie ktoś, kto regularnie korzysta z FimFiction, ale wydaje mnie się, że [Mature] będzie tu obowiązkowy. Plus/ Albo jakieś [+16], jeżeli coś takiego mają. Jeżeli zagraniczna publika jest wrażliwsza, to [Dark] może być bardziej na miejscu, aniżeli w przypadku publiki rodzimej. Może [Violence]. [Slice of Life]/ [SoL] jak najbardziej. [Romance] również. Moooże jeszcze [Sad]? No i może tagi odnoszące się do występujących postaci, jeżeli takie tam są? Główna historia jest kompletna, ale chciałbym przeczytać jakieś opowiadania poboczne, więc jak najbardziej jestem na TAK Mnie się bardzo podobało, starałem się wszystko opisać w moich komentarzach. Warto było przeczytać, świetne opowiadanie, podobnie jak pozostałe Twoje dzieła. Także, jeżeli masz chęć, jeżeli masz lub będziesz miała ciekawy pomysł... Jasne! Ja bym chciał bardzo Pozdrawiam serdecznie! Zapraszam do lektury!
  2. Wielka chwila, wielki rozdział, ale czy takie wielkie zaskoczenie? Rozdział szesnasty w całości został poświęcony urodzinom Cadance, do których nieuchronnie zmierzała cała fabuła i przed którym autorka konsekwentnie budowała napięcie. Mając za sobą tenże odcinek "Nowoczesnej baśni o Księżycu", trudno mi oprzeć się wrażeniu, że opisana "celebracja" ma w sobie coś realistycznego, coś życiowego, z czym niejeden odbiorca mógłby się utożsamić. Oczywiście nie mam na myśli tego w sposób dosłowny, chodzi mi o schemat - zbliża się jakaś okazja, za sprawą której w jednym miejscu gromadzi się pula osób, z których część ma ze sobą na pieńku, część ma jakieś tajemnice, początkowo nie wygląda to źle, ale z czasem złość wychodzi na wierzch i spotkania nie da się już spędzić spokojnie, cały nastrój, pominąwszy ogólne napięcie/ dyskomfort, pryska i ogółem jest nieprzyjemnie. Tu w roli takiego krewnego, który mimo wszystko się zjawia, chociaż miało go nie być, a z którym solenizantka ma problem, wystąpiła księżniczka Luna. Twilight natomiast, obsadzono w roli tej, która początkowo jest dobrej myśli, ale bardzo szybko spotyka ją szok, rozczarowanie, a Celestia jest tą, która zorganizowała większość przyjęcia, ale po tym jak wybucha awantura, wychodzi zażenowana. A Flurry jest tą gościnią, która siedzi i patrzy jak się rodzinka żre między sobą i milczy jak mumia. Wszystko poszło nie tak. Goście, włącznie z solenizantką, bardzo szybko zapomnieli o tym, że to miały być urodziny. Także co by nie mówić, nastrój był typowo rodzinny. Generalnie rozdział spełnił moje oczekiwania wobec zapowiadanych przez cały fanfik urodzin. Obawiałem się, że te wielkie zapowiedzi mogą okazać się częściowo daremne (no, że w całości okażą się puste to fanfika nie podejrzewałem) w sensie, że cokolwiek, co się na tym etapie stanie, nie sprosta budowanym u czytelnika oczekiwaniom. Wątek najzwyczajniej w świecie mógł "nie dowieźć" potencjału. Ale "dowiózł". Długo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że największym zaskoczeniem jest fakt, iż autorka wyjątkowo wyjawiła rozwiązania większości zagadek tak prosto z mostu, głównie ustami Pani Nocy, chociaż Cadance także wiele nam zdradzi. Zwykle wysyłane są nam znaki, tekst pisany jest w taki sposób, by nic nie było pewne, by czytelnik musiał użyć wyobraźni, poszukać wskazówek, popatrzeć na rzeczy pod innym kątem i wysnuć własne wnioski odnośnie tego, co się wydarzyło i jakie było znaczenie poszczególnych scen. Chyba najbardziej enigmatycznym pod tym względem opowiadaniem było "W oczekiwaniu na Solarną księżniczkę". W "Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu" jest inaczej; otrzymujemy odpowiedzi na większość pytań, a przywołane głównie w retrospekcjach wydarzenia dostają ten prawdziwy kontekst, w którym należy je rozumieć. Zaprezentowane rozwiązania zagadek nie okazały się rozczarowujące, ani zbyt zakręcone, zważywszy na mnogość szalonych teorii, z jakimi można by wyjść w trakcie lektury, jednocześnie nie okazały się aż tak szokujące. A dlaczego? Trudno mi powiedzieć; podejrzewam, że na tym etapie, po piętnastu rozdziałach, czytelnik powinien mieć już własne mniej lub bardziej śmiałe teorie o tym, o co tu chodzi i co się stało, a jednocześnie powinien nie tylko oczekiwać, a wręcz spodziewać się, że [coś] lada moment zostanie ujawnione, więc kiedy ów moment wreszcie następuje, przyjmuje to z ciekawością, może chęcią zweryfikowania tego jak wiele udało mu się odgadnąć, ale niekoniecznie z szokiem. Bardziej jest to: "O, to ciekawe!", aniżeli: "Wow, kto by pomyślał?". Także w moim przypadku wyszło pozytywnie. Rozdział ilością stron nie odstaje zbytnio od poprzedników, tempo ujawniania po sobie kolejnych tajemnic jest imponujące, ale nie czułem, że łapie mnie zadyszka, właściwie, wraca to do tego, od czego zacząłem ten komentarz - przejście od względnie miłych urodzin do awantury, to jest moment, a gdy emocje ośmielą gości, słowa po prostu się wylewają z ich ust, a my jesteśmy bombardowani rzeczami, których po wszystkim chyba wolelibyśmy nie usłyszeć. Jednakże o ile zagadki miały swój build-up, o tyle nie wszystkie dotyczące ich szczegóły (wskazówki) zgrały się idealnie ze sobą. Niektóre mogą wydać się wprowadzone zbyt późno, może nawet wyciągnięte nagle. Ale prześledźmy sobie to, co pada podczas tych nietypowych urodzin. UWAGA NA SPOILERY - ROZDZIAŁ SZESNATY ROZWIĄZUJE WIĘKSZOŚĆ WĄTKÓW W FANFIKU, A DALSZA CZĘŚĆ KOMENTARZA BĘDZIE OMAWIAĆ JEGO TREŚĆ, CZYLI BĘDZIE ZAWIERAĆ SZCZEGÓŁY DOTYCZĄCE FABUŁY! ZDRADZI WIELE, POPSUJE NIESPODZIANKI! ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI! Zaczyna się niewinnie, bo od życzeń. Cadance wydaje się zaskoczona, ale nie sprawia wrażenie pocieszonej. Właściwie, odtrąca od siebie Celestię, dość gwałtownie. Więc od początku nie jest za wesoło. A potem zjawia się Luna, wystrojona elegancko, acz niekoniecznie wedle kanonów obecnej epoki. A przynajmniej tak nakazuje sądzić wyobraźnia. W każdym razie, jest przesadnie ubrana, zwłaszcza w porównaniu z pozostałymi bohaterkami. Chociaż ta zachowuje się spokojnie, a nawet taktownie, od razu czuć, że awantura wisi w powietrzu. Już jest niekomfortowo, Celestia już zaczepia Twilight i pyta co to ma znaczyć, jest nerwowo. Czytelnik czuje, że chwila nieuwagi i postacie "pojadą po bandzie". Ciekawa jest informacja, jakoby Celestia tak naprawdę nie wiedziała kiedy urodziła się Cadance. W sumie, to najwyraźniej sama Cadance nie wie. Niby nic wielkiego - skoro nie wiadomo, wystarczy przyjąć jakąś datę i się jej trzymać, prawda? No tak, ale jest problem - skoro nie wiadomo kiedy, to skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, że to akurat dwusetne urodziny? Mamy zatem pierwszy sygnał, że być może jesteśmy zwodzeni nawet co do tego, ile upłynęło czasu. Owszem, Flurry jest doroślejsza, ale nadal nie wiadomo konkretnie ile ma lat. Zresztą równie dobrze może zachowywać się dojrzale jak na swój wiek. Czyli niekoniecznie jest "stara". Twilight nawet nie zdążyła dać Cadance przygotowanego prezentu. W sumie, to Celestia chyba też. Ale Luna nie przyszła z niczym i ona tak dla odmiany swój podarek zdołała przekazać. Jak się okazuje, przybyła z muzyką. Domyślam się, że zagrała bardzo ładnie. A potem Cadance pyta, czy może wziąć szałamaję w kopyta. Luna się zgadza. Ale widać, że niechętnie. I od razu wiadomo jak to się skończy. Szałamaja nie przeżyła 😞 Jeden z elementów nawet został połknięty przez Cadance. A potem rozpoczyna się istny wieczór zwierzeń. Dowiadujemy się dlaczego obie tak się nienawidzą, okazuje się też, że Luna zna sekrety Cadance. Jeżeli ktoś z Was spekulował, że to Cadance jest Podmieńcem, to gratuluję - bo faktycznie nim jest. Początkowo zaprzecza, lecz kiedy Celestia zdradza, że ona także to wie i wiedziała od początku, księżniczka Miłości odpuszcza i mówi wszystko. Dowiadujemy się o co chodziło ze zwracaniem ciastek, a także dlaczego tak obficie się perfumowała. Ze zwracaniem pokarmu wszystko w porządku, bo otrzymaliśmy tę wskazówkę niemalże na samym początku fanfika, w taki sposób, że siedzi to w głowie, więc tu jest spójnie. Z zapachem natomiast... jest pół na pół. Tak, odpowiednio wcześnie otrzymaliśmy informacje o tym, że Podmieńcy posiadają swój charakterystyczny zapach, który pozwala ich zidentyfikować. I interakcje Twilight z Flurry nakazują sądzić, że to ta pierwsza ukrywa przed pozostałymi swoją prawdziwą formę. Tu wszystko w porządku. Ale jest druga połowa, czyli nawyki Cadance dotyczące higieny. Informację o tym, że zawsze miała mnóstwo perfum, których sobie nie szczędziła, pada jednak zbyt późno i domyślam się, że autorka chciała odpędzić od niej podejrzewania, coby domyślenie się, że to o nią chodzi, nie nadeszło w głowach czytelników zbyt łatwo, zbyt wcześnie. Z drugiej strony, myślę, że byłoby lepiej, gdyby jednak zarzucić małą podpowiedzią jakoś wcześniej, zwłaszcza, że w rozdziale czwartym było mnóstwo idealnych ku temu okazji. Na przykład: Jest to cytat z rozdziału czwartego. A teraz dodajmy mały hint: Na przykład. Jest to jedno z wielu miejsc, w których możnaby coś podobnego wstawić. I tyle. Reszta historii zostaje tak jak jest. Więc kiedy czytacie rozdział piętnasty, przypominacie sobie ten fragment z rozdziału czwartego i dodajecie jeden do jednego w Waszej głowie, że faktycznie, Twilight już za młodych lat zwracała na to uwagę, bo to było dla Cadance bardzo charakterystyczne. Idąc dalej, chociaż Luna nie wymienia jej z imienia, wspomina o "bieluchnej klaczy", którą najpewniej jest Constans, o której dowiedzieliśmy się "przed chwilą". Podczas gdy wcześniej były idealne okazje ku temu, by o niej wspomnieć. Około rozdziału czwartego chociażby. Znów, jest trochę pół na pół, gdyż odpowiednio wcześnie dowiadujemy się, że Flurry nie nazywa Cadance matką, wręcz jest pewna, że nią nie jest. Ale jest ta druga strona medalu - jeżeli już mamy poznać możliwą matkę z imienia, dowiedzieć się o jej związkach z Shiningiem, mogliśmy otrzymać wskazówki ciut wcześniej. Chociaż w tym wypadku pewnie natychmiast szłoby się domyślić, że skoro matką Flurry nie jest Cadance, to na 99% jest nią Constans, ale... nie wydaje mnie się, by akurat ta zagadka była aż tak istotna. Poza tym, nawet gdybyśmy wiedzieli, to nadal pozostają pytania - jak to się stało, że mała Flurry ostatecznie trafiła do Cadance, czy Constans nie miała nic do powiedzenia, czy Cadance wiedziała o "skoku w bok" męża, a może wręcz miała z nim taki układ, a jeżeli owszem, to dlaczego? W rozdziale szesnastym dostalibyśmy odpowiedzi - Cadance nie mogła mieć dzieci, a Shining chciał źrebaka, a że ona najwyraźniej kochała go aż tak... Lecz zwracam uwagę na to, tak czy inaczej, Nika zrobiła całkiem dobrą robotę z foreshadowingiem i podpowiedziami do zagadek, zrobiła to zupełnie inaczej, niż ja zazwyczaj robię, gdyż osobiście ciężko mi złapać balans między podpowiadaniem, dawkowaniem wskazówek, a atakowaniem odbiorcy zwrotem akcji nagle, coby mieć pewność, że nie będzie się tego spodziewać. Stąd masa rzeczy w mojej twórczości nierzadko wyskakuje jak z kapelusza. Bo przede wszystkim obawiam się, że zdradzę zbyt wiele, zbyt wcześnie, więc wolę w ten sposób. Ale tutaj mamy odpowiednio stonowane podpowiedzi, jest element zwodzenia (w który nie bardzo umiem, ale staram się), jest plan i całość jest wykonana z sercem, toteż nadal oceniam to pozytywnie - po prostu chodzi mi o to, że niektóre elementy, skoro już są, to mogły pojawić się wcześniej i byłoby to dla nich odpowiedniejsze miejsce w historii. No i faktycznie okazuje się, że Luna jednak nie jest taka niewinna, taka biedna, jak mogliśmy sądzić. Po ostatnim rozdziale trochę się tego spodziewałem i trochę obawiałem (w sensie, że reveal nie wyjdzie), ale ostatecznie wyszło to całkiem zgrabnie. Głównie dzięki słowom Cadance, jakoby Luna specjalnie przegrywała w karty, specjalnie ustawiała się w roli ofiary, by wzbudzić u Twilight współczucie - postawiły tę postać w zupełnie innym świetle, zmieniło kontekst jej relacji z pozostałymi księżniczkami, a dzięki odpowiednim nacechowaniu emocjonalnym moment ten naprawdę mi podszedł i został w głowie. Reakcja Luny nie zawiodła. Oj, nie zawiodła. Bardzo dobrze, że między tym fragmentem, a jej "wybuchem", dostaliśmy krótką retrospekcję. Z której dowiadujemy się trochę więcej o tym, czym była, jako byt, Nightmare Moon i jakie jest jej znaczenie w kontekście postaci, której "dotyka". Mianowicie, wedle Luny, jest to "ja idealne", które "nie umiera nigdy". Jest to nowe, lepsze, wymarzone ciało, pozwalające postaci prawdziwie zaspokajać swe pragnienia. Tak w ogóle, to patrząc na to z perspektywy Luny, można mieć wrażenie, iż miała swe powody, by żywić do Cadance te, a nie inne uczucia, można nawet częściowo rozumieć jej zawiść. W ogóle, zarówno w tej scenie, jak i po powtórnej przemianie w Nightmare Moon i ataku na Cadance, mamy masę interesujących, drobnych detali, sugerujących różne rzeczy, co dodatkowo rozbudowuje kreację Luny/ Nightmare Moon, czyniąc z niej... chyba moją ulubioną postać w tym fanfiku. Co aż do tej pory nie było dla mnie takie oczywiste, gdyż cały fanfik pełen jest znakomicie napisanych postaci, ciężko tu kogoś jednoznacznie wskazać. W każdym razie, Nika doprowadziła do sytuacji, w której da się współczuć zarówno Lunie, jak i Cadance, chociaż w pewnym sensie obie są siebie warte - powstały problem "rozwiązują" między sobą w najbardziej toksyczny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Podobnie jak z Twilight i jej uległością wobec Celestii, masa rzeczy w ogóle nie miałaby miejsca, gdyby cokolwiek spróbowały rozwiązać inaczej. Oczywiście nie mogło zabraknąć podmieńcowego światotowrzenia. Wiedzieliście, że Podmieńce mają arcordię? To teraz już wiecie. Za co arcordia odpowiada? Między innymi za możliwość przemieniania się. Dlaczego Cadance nie mogła się zmieniać? Odsyłam do poprzednich rozdziałów, które sugerowały, że Chrysalis, po tym jak ją uwięziła, zrobiła jej coś okropnego. Ponownie, elementy układanki satysfakcjonująco lądują na swoich miejscach. Mam jednak pewien niedosyt, związany z pamiętnikiem, który wpada w Twilight w kopyta. Co tam było? Ależ intryga Nie jestem pewien czy będziemy mieli szansę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat w kolejnym rozdziale, zważywszy na to, jak kończy się ten, który omawiam teraz. Swoją drogą, kończy się perfekcyjnie. Jest to idealny cliffhanger i zarazem powrót do jeszcze jednej, szalenie ważnej tajemnicy, o której mogliśmy trochę zapomnieć. Sprawdźcie sami Napięcie przed urodzinami chyba przegrywa z napięciem przed rozdziałem siedemnastym po tej końcówce. Nie mogę. Się. Doczekać. Z innych rzeczy - Thoraxa istotnie nie było na Księżycu, ale była na nim Change. I to ona "korzystała" z machin tortur, które wcześniej znalazła Twilight. Przemieniona w Celestię, co było symboliczną formą zemsty ze strony Luny. Jak widać nie tylko nie jest biedna ofiarą, ale wręcz... jest zła do szpiku kości! Flurry otrzymuje też znaczek i zmienia swoje nastawienie do Cadance, co było bardzo miłym, ciepłym akcentem po tym, co zaszło. Naprawdę przyjemny moment. Ogółem, jest to bardzo ważny rozdział, punkt kulminacyjny, który wyjaśnił wiele, ale po którym zostało jeszcze parę niezałatwionych spraw. I jak niemalże przez cały czas do tej pory, tak i teraz jestem niepewny wobec tego czy poradzę sobie z prawdą, o której wiem, że nadejdzie i to już niebawem. Moment, w którym kreacje bohaterek naprawdę lśnią, w którym wiele się dzieje, dzieje się szybko i w sposób całkowicie bezkompromisowy, barwny i emocjonalny, w mrocznej otoczce z kilkoma cieplejszymi przebłyskami. Wciąga od pierwszego zdania, a po wszystkim zmusza do powrotu do poprzednich rozdziałów i ujrzenia opisywanych rzeczy w nowym świetle. Maski, które przywdziały postacie, stają się niewidoczne; wiemy kim są i widzimy jakie są, więc powtórna lektura staje się niby podobnym, lecz nowym doświadczeniem. I tym większa jest radość z wyszukiwania detali na nowo. Autorka wiele zaryzykowała, lecz sądzę, że opłaciło się; jest to finał satysfakcjonujący, klimatyczny, generalnie spójny z tym, co wydarzyło się do tej pory, ukazujący prawdziwe "ja" pewnych postaci, ale nie zdradzający wszystkiego od razu, niezmiennie trzymający w napięciu przed konkluzją. Postacie, do tej pory napisane bardzo dobrze, w pełni rozwijają swe skrzydła i wchodzą w interakcje, w ramach których wychodzi na wierzch ich prawdziwy potencjał, a czytelnik, chcąc nie chcąc, zastanawia się za kim byłby w stanie się wstawić, gdyż mimo wszystko tło bohaterek jest niejednoznaczne, jest wielowymiarowe, chociaż pozostaje wrażenie, że wszystkie problemy między sobą mogły rozwiązać lepiej. Zatem to nie tylko pewna przywara Twilight, a Celestia nie wydaje się już taka "zła". Może to jakaś cecha księżniczek, a może przypadek, zrządzenie losu - nie wiadomo. Z drugiej strony, sytuacje, w których się znalazły, zapewne nie pozwalały na bądź nie dawały dość czasu, by na chłodno rzeczy przemyśleć, przekalkulować i wyjść z adekwatnym, zdrowym rozwiązaniem. Albo po prostu są aż tak emocjonalne, że nie potrafią. Teraz dopiero w pełni uświadamiam sobie, że pomysł, by z księżniczek uczynić główną obsadę, był kapitalny. Nie wyobrażam sobie teraz w tych rolach jakichkolwiek innych postaci. Niezmiennie gorąco polecam cały fanfik - mimo wszystko, mimo jego zalet oraz wrażeń, jakie mi dostarczył, nie jestem pewien czy pobije w moim osobistym rankingu "Ewolucję gwiazd typu słonecznego", bo nostalgia jest przepotężna, niemniej jest to tekst godzien Waszego czasu, skonstruowany w nietuzinkowy sposób, bawiący się percepcją i niekiedy emocjami odbiorcy, ale zarazem zmuszający do pewnych przemyśleń oraz pobudzający wyobraźnię. Ze znakomitym klimatem. Czekam za zakończenie! Pozdrawiam!
  3. Rozdział piętnasty raczy nas paroma nowymi, może nawet szokującymi informacjami, choć niespecjalnie popycha akcję do przodu; nadal znajdujemy się na etapie "ciszy", zaś pora urodzin Cadance już się nie zbliża, a jest tuż za rogiem, toteż księżniczki zaczynają się przygotowywać. Jakby tematyka opisywanych rzeczy nie realizowała [Slice of Life] dostatecznie dobrze, tempo opowiadania pozostaje stonowane, typowe dla kawałków życia. W treść udało się wpleść parę szczegółów dotyczących postaci Cadance, do fabuły powróciła także Celestia! Scenka otwierająca rozdział nie traci czasu i z miejsca próbuje wprawić czytelnika w pewne zakłopotanie. Do tej pory spokojna, wycofana Luna, zapytana o możliwość pogodzenia się z Cadance, zaczyna szaleńczo się śmiać, czyli nagle zaczyna zachowywać się niepokojąco. Ale za moment do bohaterek zagląda Celestia, której to nie było dosyć długo (Co przez ten czas robiła?) i Luna momentalnie się uspokaja. Coś tu ewidentnie jest nie tak i być może jednak nie chodzi o Celestię, ani o Twilight. W sumie, Luna, do tej pory będącą "ofiarą" pozostałych postaci, wydaje się tu najmniej podejrzana o cokolwiek. Więc gdyby jednak to ona miałaby mieć najwięcej za uszami, to byłoby zaskoczenie. Wszakże Celestia za coś konkretnego ją karała, czyż nie? Z drugiej strony, jej dotychczasowe zachowanie nakazuje podejrzewać, że równie dobrze mogła to robić, bo taki miała kaprys, więc ostatecznie ciężko powiedzieć. Ale tak czy owak, zaskoczenie byłoby. Ale podkreślam - byłoby. Bo otrzymaliśmy już pierwszy znak, że Luna również może nie być tak do końca szczera, więc efekt nie będzie już tak potężny, jak mógłby być. Wiecie, o co mi chodzi? Z drugiej strony, może to być potrójna gra ze strony autorki - najpierw kreuje postać Luny na biedną ofiarę, cobyśmy z góry uznali, że co złego, to nie ona, by potem wysłać nam sygnał, że jednak może się okazać tą złą, podczas gdy do tej pory najłatwiej byłoby wskazać chociażby Celestię, po to, by ostatecznie pokazać, że nie, to była jakaś przedziwna chwila słabości i Luna naprawdę jest niewinna, świętsza od papieża Uwielbiam gdy tekst bawi się czytelnikiem. Oczywiście wiele się przy tym ryzykuje, głównie frustracją odbiorcy czy poczuciem zmarnowanego czasu, ale przy "Nowoczesnej baśni o Księżycu" tego nie uświadczyłem, bo fabuła robi to ze smakiem, w sposób stonowany, potencjalnie sprzeczne ze sobą sygnały nie następują zaraz po sobie, czytelnik nie jest nimi bombardowany do takiego stopnia, że już kompletnie nic nie wie, kto jest kim i co jest czym, więc jest jak najbardziej w porządku. Ale gdyby to Luna miała się okazać tą złą... Może jakiś sygnał jest nam potrzebny? Jak w tym przykładzie, na czym polega szok, a na czym napięcie: siedzi rodzina przy stole, nagle wybucha bomba, to jest szok, ale jeżeli pokaże się nam tę samą rodzinę przy stole i uprzedzi, że w pomieszczeniu jest bomba, która zaraz wybuchnie, no to zaczynamy odliczać, mamy napięcie. Wydaje mnie się, że autorka raczej chciałaby na tym etapie zbudować napięcie, aniżeli zszokować, bo z reguły szok realizuje na inne sposoby, tak, by umocnić klimat dzieła, potrząsnąć, może i wstrząsnąć czytelnikiem, lecz po to, by zaczął zadawać sobie pytania o to, o czym właściwie było wszystko to, co do tej pory przeczytał. Ale znowuż, sygnał tak "na chwilę" przed finałem, a nie wcześniej...? Przechodząc dalej, dowiadujemy się co Celestia zamierza ofiarować Cadance z okazji urodzin. Twilight swojego prezentu wprawdzie nie ukończyła, ale Pani Dnia twierdzi, że nic nie szkodzi. No, skoro tak twierdzi, to pewnie tak jest. To może zanim przejdę do rzeczy, dwie sprawy. Pierwsza, wzmianki o byciu wrakiem kucyka tudzież o zaprzestaniu mycia się przywiodły mi na myśl "Pedantkę". Tak odrobinkę. Głównie za sprawą jego tagline'u, który brzmiał: "Wszystko jest brudne." Te trzy słowa trwale związały się z moimi wspomnieniami po treści tamtego opowiadania. Druga sprawa - gdy Celestia uniosła te nożyce, przez moment obawiałem się, że zaraz tej Twilight coś zrobi, cały czas ze szczerym, szerokim uśmiechem na pyszczku. Ostatecznie do tego nie doszło, ale... był to niepokojący moment. Zrealizowany w bardzo prosty sposób, w punkt. Przy okazji, Celestia z nożycami kogoś mi przypomniała, chociaż potrzebowałem chwili, by pojąć kogo konkretnie: A teraz sedno, czyli co nieco o Cadance. Oraz o osobach z jej otoczenia, jak się okaże niedługo potem. Dowiadujemy się, że księżniczka ta, prócz tego, że zawsze musiała być szykownie uczesana, nienagannie umalowana, drobiazgowo wypielęgnowana, to jeszcze nie szczędziła sobie najznakomitszych perfum, toteż którędykolwiek by się nie przechadzała, zapach po niej musiał utrzymywać się w okolicy dosyć długo. Ktoś powie - i co w tym dziwnego? No tak, jest to coś, czego należałoby się spodziewać po księżniczce miłości, chyba nawet niespecjalnie powinien dziwić fakt, że według fanfika Cadance miała mieć całe szafy pełne flakonów. Mamy tutaj graczy w "Tekkena"? Kojarzy ktoś najnowsze zakończenie Kazuyi Mishimy, gdzie otwiera się za nim ta wielka sala z kolekcją sneakersów? No to wyobrażam sobie, że Cadance miała coś podobnego xD Niemniej wydaje się, że szczegół ten ma nawiązywać do wątku z zapachem Podmieńców, a który to zapach ma pozwalać na definitywne zidentyfikowanie Podmieńca. I tutaj również do głowy przychodzą mi dwie rzeczy. Pierwsza, to dlaczego fanfik tak mocno koncentruje się akurat na zmyśle węchu. Podejrzewam, że dlatego, iż wzrok można oszukać - Podmieniec może się przemienić - słuch można oszukać - nawet bez przemieniania się można głos zniekształcić albo naśladować cudzy - smakować kucyka czy Podmieńca chyba za bardzo nikt nie chce, przy dotyku powinno być podobnie jak przy doświadczeniach wzrokowych, czyli da się to oszukać. Ale węch? Niekoniecznie. Nie wiemy czy przemieniając się, istota zaczyna wydzielać inny zapach, właściwy dla tego, w kogo się przemienia czy też nie. Ale z drugiej strony - i tutaj przechodzę do kolejnej kwestii - po namyśle zdałem sobie sprawę, że węch też można oszukać. Właśnie przy pomocy perfum, które mogą zamaskować naturalny zapach rozpatrywanego osobnika. Co do pozostałych księżniczek, o ile nie ma wątpliwości, że wypadało im o siebie dbać, jakoś tylko w przypadku Cadance mamy mocno podkreślone, że obficie się perfumowała. Ale Celestia czy Luna? Raczej nie aż tak. Ale wiemy też, że Cadance rozstała się ze swymi nawykami i kompletnie się zaniedbała. Więc jej naturalny zapach powinien już "wyjść na wierzch" i gdyby miał się okazać podejrzany, to z pewnością ktoś już by ją "wyczuł". Chociażby Flurry Heart. No chyba, że tak od niej śmierdzi (od Cadance, nie Flurry), że literalnie nie da się niczego od niej "wywęszyć", poza fetorem spoconego, zabrudzonego ciała, który nie wskazuje na nic konkretnego ani podejrzanego. Z trzeciej strony, fanfik niekiedy podejmuje wątki romantyczne, dotykając tematów wrażliwych, a zapach, w tym kontekście, przynajmniej moim zdaniem, to coś bardzo intymnego, więc możliwe, że jest to kolejny element realizowania określonego nastroju, jaki autorka przewidziała na ten fanfik. A może znowu nadinterpretowuję. Ale dużo ciekawsza wydaje się tu wzmianka o postaci Constans, czyli pierwszej dziewczyny Shining Armora. O której Cadance najwyraźniej zawsze wiedziała. I z którą miała dobry kontakt. Sama Constans jest biała, w grzywie ma barwę fioletową, wpadła nawet na przyjęcie w Kryształowym Imperium, jakoś na rok przed narodzinami Flurry. No to nie może być przypadek Spójrzmy teraz na design Flurry. I przypomnijmy sobie jej słowa, jakoby Cadance jednak nie była jej biologiczną matką. Wszystko pasuje. W sumie, Flurry Heart faktycznie zachowuje się inaczej niż pozostałe księżniczki, coby się zbytnio nie rozpisywać, przede wszystkim wydaje się stabilna. Nie wiemy co prawda jaki charakter miała Constans, ale coś mi mówi, że swoje usposobienie zaczerpnęła prędzej od matki aniżeli od ojca. Nie jestem pewien czy jakieś wzmianki o Constans nie powinny pojawić się wcześniej. Skoro najwyraźniej była z Shiningiem gdy Twilight była mała i tekst sugeruje, że się znały (młodsza siostrzyczka chłopaka musiała jaśnie pannę irytować), to chyba powinniśmy już coś o niej wiedzieć? Nie sugeruję, że została wrzucona do fabuły po namyśle, ale mimo wszystko wydaje się wprowadzona dosyć późno. Dalej widzimy jak Celestia i Twilight szykują się na wielkie wydarzenie. Ta pierwsza wciela się nawet we fryzjerkę, by Twilight również mogła wpaść odstrzelona jak jak ona. Solenizantkę także planują zrobić na bóstwo. W międzyczasie mamy pogaduchy, w których trakcie przewija się parę ciekawych detali. Między innymi, Celestia przyznaje się, że to ona była Change. Co nie wydaje mnie się zbytnio szokujące. Zdaje się, że już wcześniej ją o to podejrzewałem: Ale mamy inne kąski. Otóż Celestia nazywała się kiedyś Filomena. Brzmi znajomo, prawda? Ach, te sentymenty Zamek, który znajduje się na Księżycu, został na satelitę wysłany dla Luny, ale należał on do Celestii, stąd ta zna go doskonale. Zresztą dawno temu przetrzymywał ją w nim zły czarnoksiężnik. Dlatego też Pani Dnia jest w stanie jednoznacznie zaprzeczyć istnieniu jakichkolwiek lochów. Luna ma znać zaklęcie iluzji, którego ofiarą najwyraźniej padła Twilight. I oto mamy drugi sygnał, że Luna być może nie jest tak niewinna i niewykluczone, iż niejeden już raz oszukała lawendową klacz. Ale potem powraca motyw kwiatów dla siostry dobrodziejki, jak również pamiętników Luny, które z jakichś powodów wydają się wzbudzać u Celestii konsternację (Narracja tego nie sugeruje wprost, jedynie zdziwienie, ale ja osobiście odniosłem takie wrażenie.). Jakby czytanie ich było... nieprzyzwoite co najmniej, ale bardziej niedozwolone. Co natychmiast rozbudza wyobraźnię - co tam może być? Może jakaś straszna prawda, a może pewne tabu, na myśl o którym sama Celestia ma się nieswojo. To także wydaje się motywem niepokojącym. Pada też pytanie o to, dlaczego rzeczy zostały sporządzone na czerwono. Barwnik? A może krew? Autorka nie traci czasu i już po chwili Twilight pyta Celestię czy możliwe jest to, że gdy Luna była zsyłana na Księżyc... jakby to ująć, czy mogła trafić na srebrny glob z "niespodzianką". Kontekst jest dosyć mroczny, bo pada pytanie o to, czy jeśli miałyby tu istnieć lochy i machiny tortur, to kto kogo miałby torturować. Co gorsza, Celestia najwyraźniej nie wie sama. Inaczej - nie wyklucza tego, gdyż sama nazywa to "ciekawą teorią". Uff... Zbierając to wszystko do siebie - znów mam wrażenie, że co najmniej część z tych rzeczy przewija się w tekście odrobinę za późno. Szczególnie ta rzekoma ciąża. Z tego wszystkiego, wydaje mnie się, że to było tym, co powinno, jeżeli już, pojawić się wcześniej, a co z kolei miałoby doprowadzić do interakcji między Twilight a Luną, w której ta pierwsza żądałaby odpowiedzi. Chyba, że uwierzyłaby w to bez dowodu. I sama kreowała scenariusze przeszłości. Pewnie nieprawdziwe. Podobnie jak te rewelacje. I tutaj strzelam - najwyżej przestrzelę - że wszystko to jest nieprawdziwe i jest albo od początku do końca wytworem wyobraźni Twilight albo jej nadinterpretacją wynikającą z niepełnych informacji. Lochy wydają się być na "standardowym wyposażeniu" typowego zamku księżniczki, narzędzia tortur również powinny tam być. Luna nie miała dziecka, gdyby było inaczej, coś byśmy wiedzieli. Za to Luna z pewnością jest siostrą Celestii. Młodszą. Może był to czerwony barwnik, a jeżeli nie, to krew mogła należeć do Luny. Skąd pomysł, że miałaby to być cudza krew? Pozyskana drogą tortur? A nie mogła malować własną? Byli tacy, co kontrakty swoją krwią podpisywali, a ona co, pisać by nie mogła? I tak dalej, i tak dalej. Nie zdziwię się, jak Twilight, przez te swoje kreacje i urojenia, popsuje te urodziny. Aha, jeszcze jedno - fragment z jej rozmowy z Celestią sugeruje, że Twilight może mieć niekompletne wspomnienia. Jakby to wcale nie była "ta" Twilight? I przez to nie pamiętała rzeczy, które pamięta prawdziwa Twilight? Może to tak znakomicie wytrenowany Podmieniec, że już nie wie, że jest Podmieńcem, ale naprawdę uważa samego siebie za prawdziwą Twilight, lecz nie może posiadać pewnych wspomnień? A może ta "Twilight" została dosłownie stworzona (poprzez zaklęcie przeistoczenia) przez Celestię, tak jak prawdziwa Twilight była latami kształtowana wedle jej wizji? Albo zadziałał jakiś czar zmieniający pamięć? Ależ tu jest możliwości! Ale najprawdopodobniej, na tym etapie historii, można sądzić, że tak jak Luna była Nightmare Moon, a Celestia mogła być Daybreaker, może Twilight także ma "drugą postać", lecz z jakichś powodów te dwie postacie nie dzielą wszystkich wspomnień. W sensie, jeżeli "Twilight B" coś zrobi, to po powrocie do postaci "Twilight A", już tego nie pamięta. Nie wiem jak miałoby to działać, ale jeżeli cokolwiek jest na rzeczy, liczę, że zostanie to... podpowiedziane. W ostatnich scenach będziemy mieli więcej Flurry Heart, która w jakiś sposób - oby nie torturami, chociaż infrastruktura zapewne na Księżycu jest - wyciągnęła z Cadance, dlaczego ta uważa Twilight za Podmieńca. I to jest trochę creepy, ale Cadance miała podglądać Twilight i w ten sposób zobaczyć, jak ta wchodzi do kąpieli nie jako Twilight, ale jako... Chrysalis! Ale nie taka "niby-Chrysalis", przemieniona jak Podmieniec, ale jako autentyczny Podmieniec, który zarąbiście dobrze imitował Chrysalis! Dziwne. Jeżeli miałoby dojść do czegoś podobnego, to wydaje mnie się, że Cadance musiałaby już dawno podejrzewać Twilight o niecne zamiary. Albo o to, że nie jest Twilight. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? W środku nocy musiała siusiu i pomyliła łazienki, akurat w momencie, w którym Twilight zamierzała się wykąpać? I zamiast pójść sobie to została i patrzyła? Znaczy, nie zrozumcie mnie źle, sam byłbym mocno zaskoczony gdyby o trzeciej w nocy w mojej łazience kąpała się jakaś Chrysalis, ale wiecie... Bez przesady. Twilight twierdzi, że Cadance to zmyśliła. Jeżeli jednak nie, to Cadance musiała ją od dłuższego czasu śledzić. Dlaczego? Czy Trixie sama była Podmieńcem? A kto ją tam wie? W sumie, ciekawe, że na Księżyc trafiły wszystkie Księżniczki, poza Starlight Glimmer. To czyni ją pierwszą podejrzaną. Ale równie dobrze mogłoby być tak, że ktokolwiek, kto za to odpowiada, po prostu "nie zdążył" zesłać i jej. Albo... Starlight nie dała się tak łatwo podejść i w samoobronie "kropnęła" sprawcę. Ale gdzie w tym wszystkim miałaby być Trixie? Nie wiem. Może Starlight widziała jak bardzo Thorax był nieszczęśliwy bez Twilight i ulitowała się nad nim, angażując w to Trixie, by "zastąpiła" mu żonę? Sprzedając bajeczkę, że: "Hej, cudem odnalazłam Twilight!"? A Trixie zgodziła się, wcale nie dla Thoraxa, ale dla swojej przyjaciółki? Swoją drogą, Thorax zniknął i w tym rozdziale też go brak. To cementuje moje przekonanie, że jego tam nigdy nie było. Konkluzja - Twilight nie ma informacji, ma jedynie poszlaki i luki w pamięci, ażeby je wypełnić, wymyśla coraz to nowe, nieprawdopodobne scenariusze, najwyraźniej w przeświadczeniu, że ktoś musi chcieć jej krzywdy. Ergo, większość jej spekulacji to urojenia. Przyznam, że to też byłby fajny twist - kucyki, które według niej knuły przeciw sobie nawzajem w rzeczywistości próbowały sobie pomóc, a ci, którzy według niej usiłowali jej zaszkodzić, próbowali załagodzić sytuację. Ale biedaczka sama nie panuje nad swoją wyobraźnią. Rodzi się pytanie - a na ile możemy jej wierzyć my, jako czytelnicy? W tym wszystkim pocieszające były słowa Celestii, zarówno te o zmianach, jakoby te miały nadawać życiu sens, jak i te, że prędzej czy później ktoś znajdzie je wszystkie na Księżycu, bo kiedyś przestanie on być "niedostępny". Nika umie swoimi tekstami potrząsać czytelnikiem, wie jak zmusić go do myślenia czy kwestionowania tego, co przeczytał, ale potrafi także pocieszyć. To także należy docenić. Generalnie rozdział okazał się dużo bogatszy w stosunku do swych nowszych poprzedników; pojawiło się w nim więcej postaci, przewinęło się wiele wątków, otrzymaliśmy parę podpowiedzi i detali, w ogóle, było więcej scen, niemniej wydaje mnie się, że jesteśmy już gotowi na finał. Czy będzie ciekawie, tego jestem pewien, czy "uciągniemy" prawdę, tego już niekoniecznie, jednakże wątpię, że będę rozczarowany. Niezmiennie tekst przyciąga do siebie klimatem, stylem, jak również różnorodnością możliwości odnośnie tego, jak mogła potoczyć się fabuła naprawdę. Co się tam wydarzyło? Co zaszło między księżniczkami? I jak się to skończy? Zacieramy ręce i czekamy
  4. Najwyższa pora powrócić do "Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu", poprzednim razem historia posiadała jedenaście odcinków, a teraz ma ich czternaście. Sprawdźmy zatem co przyniosły nam najnowsze trzy odcinki tejże fabuły - co się wyjaśniło, co się zagmatwało, czy otrzymaliśmy jakieś nowe poszlaki, a może to, co sądziliśmy do tej pory, okazało się znaczyć coś zupełnie innego? Ostrzegam jednak, że oznacza to, iż w komentarzu pojawi się mnóstwo istotnych spoilerów, a zważywszy na to, że poszczególne nowe rozdziały wnoszą do historii niejedną rewelację, a nawet można uznać je za przełomowe, czytając tego posta narażacie się na zepsucie sobie radości samodzielnego odkrywania losów postaci w ramach lektury, toteż rekomenduję najpierw przeczytanie fanfika, a potem niniejszego komentarza. Rozdziały nie są długie, czyta się je wartko, więc co Was powstrzymuje? Już po lekturze? No to jedziemy! Ostatni rozdział, który miałem przyjemność komentować - odznaczony numerem jedenastym - cechował się tym, że wyhamowywał tempo akcji, zgodnie z duchem fanifka żonglując przeszłością i teraźniejszością, dotykając tematyki podmieńczej, acz koncentrując się na relacjach między księżniczkami zarazem. Rozdział dwunasty podobnie pozwala sobie na spowolnienie akcji, nieco chętniej powraca do przeszłości, z tą różnicą, że, odwrotnie od swego poprzednika, skupia się na wątku królestwa Podmieńców oraz Twilight próbującej się odnaleźć w nowej roli - królowej roju, matki roju i żony króla roju. Ciekawym detalem jest to, że jak w poprzednim rozdziale protagonistka usiłowała wykazać, że na pewno nie jest Chrysalis, a kto uważa inaczej, to bzdury plecie, tak w tym odcinku zaczyna myśleć o tym co mogłaby zrobić, by nią być; może nie w sensie dosłownym, lecz jak stać się królową, którą pokochają i zaakceptują Podmieńcy. I te fragmenty, podobnie jak wymienianie tysiąc razy powodów, dla których Twilight nie jest Chrysalis (A może to było tysiąc powodów? Już nie pamiętam.), są przeurocze. Chociaż na inny sposób. Należy pochwalić styl, w jakim autorka wplotła do treści trochę światotworzenia, poświęcając uwagę głównie podmieńczej kulturze. Ale po kolei. Fabularnie, znajdując się w teraźniejszości, tkwimy na etapie pisania opowiadania urodzinowego dla Cadance. Bohaterce towarzyszy księżniczka Luna, z którą to konsekwentnie wydaje się mieć najzdrowszą relację, zatem Pani Nocy wydaje się idealną powierniczką wszelkich wątpliwości i trosk byłej już księżniczki przyjaźni. Natomiast będąc w przeszłości, śledzimy losy Twilight, która stara się wpasować tam, gdzie, jak ona sądzi, nie pasuje i gdzie jej nie chcą. I tak dowiadujemy się, że o ile Thorax rzeczywiście darzy ją uczuciem, o tyle Pharynx wręcz nią gardzi, przy okazji oskarżając brata o uległość wobec woli Celestii. Jeżeli owszem, wówczas królewska para już ma coś wspólnego - oboje nie potrafią się oprzeć podpowiedziom Pani Dnia, która przecież musi mieć rację, bo jest najmądrzejsza. Ciekawe. Ale tak czy inaczej, z rozdziału jasno wynika, że tych dwoje autentycznie ma się ku sobie, po prostu cała ta królewska otoczka sprzyja przykrym sytuacjom i nieporozumieniom. Zastanawiam się jakby to było, gdyby - może w międzyczasie się pobierając, a może nie - nie byli razem jako para królewska, ale jako alikornia księżniczka i odmieniony Podmieniec, i żyli sobie gdzieś daleko, mając tylko siebie. Taki obraz wydaje mnie się czymś ładnym i przyjemnym. Gdyby tylko oboje mieli w sobie więcej asertywności i odwagi, naprawdę mogłoby być... może jak w bajce. Nie jak w baśni, ale jak w bajce właśnie. Twilight najwyraźniej tak czy inaczej nie zostanie pokochana przez swych nowych poddanych tak, jak Chrysalis, a Pharynx wydaje się oddalać od brata, więc... Koniec końców Twilight i Thorax mają tylko siebie. Tylko na sobie mogliby polegać. Im dłużej o tym myślę, tym ciekawsza wydaje mnie się ta relacja. I wielka szkoda, że ich życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Co więcej, o ile oczywiście Twilight, a ramach całej "Nowoczesnej baśni o Księżycu", daje odbiorcy powody, by ją lubić, by jej nie lubić, rzadko kiedy świeci racjonalnością i spokojem, pomimo wszystkich nietypowych sytuacji, także momentów, w których wybucha, o tyle wydaje mnie się, że nie zasłużyła na to, co ją spotkało. I co spotyka ją teraz. W każdym razie nie na wszystko. No bo nadal mam z tyłu głowy to, że tyle razy wystarczyłoby powiedzieć "nie" i odebrać swój los z kopyt Celestii, ale wciąż - bywają momenty, kiedy mnie osobiście jest jej trochę szkoda. To z kolei cecha wspólna z księżniczką Luną - patrzymy, a raczej czytamy o tym, czym ją raczą towarzyszki niedoli i ciężko otrząsnąć się z wrażenia, że klacz sobie na to nie zasłużyła, naturalną reakcją na te rzeczy wydaje się zwyczajne współczucie. Zatem wchodząc głębiej, daje się dostrzec punkty wspólne, analogie między losami poszczególnych postaci. Odkrywanie tych szczegółów niezmiennie satysfakcjonuje, dodaje ekstra spójności całemu fanfikowi i po prostu wydaje się pasować, ogólnie. Prócz tego protagonistka zaczyna zadawać sobie pytania o to, co właściwie czuła/ czuje wobec postaci Chrysalis, zastanawia się jak mogłaby - nie będąc Podmieńcem - zastąpić nowym poddanym ich poprzednią królową, w międzyczasie odkrywając w głębinach gniazda grotę, która jest zamknięta, a którą otworzyć może tylko prawdziwa królowa Podmieńców, gdyż do zamku wchodzi nie konwencjonalny klucz, a odpowiednio zakrzywiony, podziurawiony, podmieńczy róg. Jest to chyba pierwszy moment w fanfiku, w którym słyszymy o tajemniczej Cocoon - siostrze bliźniaczce Chrysalis, która miała ponieść śmierć z łap stwora, który zalągł się w tych podziemiach, a którego zgładziła późniejsza królowa Podmieńcow. Jest to kolejna tajemnica w fabule - dla nas i dla Twilight - do późniejszego rozwiązania. Bo nie wydaje mnie się, by cokolwiek, co dotyczy kogoś, kto jest bliźniaczką samej Chrysalis, zostało dodane do historii po to, by być. A teraz wspomniane światotworzenie - autorka umiejętnie powplatała szczegóły dotyczące kultury Podmieńców i ich zwyczajów, budując wokół nich sytuacje, krótkie scenki, niekiedy też mini-wątki (jak chociażby miłość jako fizyczna forma pożywienia, która ma swoją barwę i smak), unikając zbytnich ekspozycji czy dalej idącego spowalniania akcji po to, by coś wytłumaczyć czytelnikom. Wszystko wydaje się wprowadzone naturalnie, po to, by rozszerzyć podmieńcze tło i zarazem uatrakcyjnić lekturę. I tak dowiadujemy się chociażby tego, jakie są typowe barwy miłości, jako fizycznego pożywienia, i do czego mogą one nawiązywać, nabieramy pojęcia jak silny jest wśród Podmieńców kult Chrysalis, okazuje się też, że Podmieńcy, ogólnie, często spluwają. Chyba ostatecznie nie dowiadujemy się dlaczego, więc może to być zwykły nawyk, a może coś, co niesie ze sobą znaczenie, w zależności od sytuacji. Ogólnie rzecz biorąc, choć rozdział ten nie wyróżnił się długością, miałem wrażenie, że wydarzyło się w nim dużo. Od samego początku prezentowana przez autorkę przeszłość występujących w "Nowoczesnej baśni o Księżycu" postaci bardzo mnie intryguje, toteż nie przeszkadza mi ani trochę zwolnienie, a wręcz zatrzymanie akcji, po to, by raz jeszcze zerknąć przez okno na minione wydarzenia, które ukształtowały te postacie i które w mniejszym lub większym stopniu mogły doprowadzić do tego, że wylądowały na Księżycu. Niezmiennie tekst czyta się zaskakująco lekko, jak na podejmowaną tematykę, nie uświadczyłem żadnych dłużyzn ani fragmentów, które wydają się nie pasować; poszczególne sceny zawsze wydają się ze sobą powiązane w ten czy inny sposób, a motywem, który towarzyszy nam ciągle podczas lektury, jest zagadka - co się tak naprawdę stało, w jakiej kolejności i kto jest tutaj winowajczynią. Zajmująca intryga, w połączeniu z czasem ponurym, czasem groteskowym, ale zawsze tajemniczym klimatem, skutecznie przyciąga do fanfika i nie pozwala się od niego oderwać, ani tym bardziej przestać myśleć o fabule. Rozdział trzynasty nie marnuje czasu i już na początku udziela nam ważnej lekcji - wygląd to nie wszystko. W swych staraniach, by być bardziej jak Chrysalis, Twilight uciekła się do zmiany swego designu, co wprawdzie uczyniło ją bardziej podobną do poprzedniej królowej... Lecz Pharynx nie szczędzi jej cierpkich słów i trudno się z nim nie zgodzić. Przynajmniej w kwestii bycia podróbką. Jasnym staje się, że Chrysalis to więcej niż wygląd zewnętrzny. W ogóle, przy tym rozdziale zacząłem zauważać, że autorka między wierszami porywa się na eksplorację tejże postaci. Z biegiem czasu Chrysalis przestaje się jawić jako ofiara niefortunnego wypadku, nawet jej reputacja złoczyńcy jest w "Nowoczesnej baśni na Księżycu" podmywana. Chociaż nie bierze fizycznego udziału w fabule, post mortem poznajemy ją jako ukochaną władczynię, nie do podmienienia, a także matkę, pragnącej miłości. Eksploracja ta odbywa się zwykle poprzez narrację czy też z perspektywy Thoraxa, który to... w tym rozdziale zjawia się na Księżycu! Informacja ta wprawdzie niezupełnie spada na czytelnika nagle, niemniej osobiście było to dla mnie małe zaskoczenie. Jednakże to jego rewelacje stanowią największy (jak do tej pory) szok, ale i wątpliwości, albowiem dowiadujemy się kto był tak uprzejmy wysłać księżniczki na Księżyc, jak również dlaczego król Podmieńców tak długo nie zorientował się, że u jego boku brakuje Twilight Sparkle. No właśnie - dwusetne urodziny Cadance. Wprawdzie nie wiemy od jak dawna księżniczki siedzą na srebrnym globie, jednakże jeżeli ktoś już spekulował, że trwa to od dawna, to w rozdziale trzynastym otrzymuje potwierdzenie: Zatem to faktycznie dosyć dziwne, na chwilę odstawiając na bok rolę Trixie - Thorax nie zauważyłby, te ponad sto lat temu, że Twilight gdzieś zniknęła? I przez cały ten czas nie próbował jej odnaleźć? A pozostałe księżniczki? Ich zniknięcia też nikt nie zauważył? Nikt nie dociekał, co się z nimi stało? Nikt ich nie szukał? Właściwie to, co zdradza nam Thorax, również wydaje się grubymi nićmi szyte. Bo załóżmy, że było tak, jak sam powiedział. Czyli była przy nim "Twilight". Niby-Twilight. Nadal pozostaje pytanie o Celestię, Lunę, Cadance czy Flurry Heart. Nawet jeśli przyjąć, że Starlight Glimmer była w stanie wszystkim się zająć sama, nadal nie rozwiązuje to tajemnicy tego, co się z nimi wszystkimi stało. No bo Starlight coś musiała powiedzieć poddanym kucykom, co nie? Ktoś musiał widzieć, że większości księżniczek brakuje. Musiała przedstawić jakieś wytłumaczenie... Albo i nie - skoro stała się księżniczką, to mogła zrobić inaczej. Raczej by się nie przyznała... Ale tu rodzi się pytanie o to, jak była potężna. Może miała idealne możliwości, by poddanych zastraszyć i wybić im z głowy chociażby wątpliwości. A może stało się coś jeszcze innego. Oczywiście jeżeli to, co mówi Thorax, jest prawdą. Bo prawdą wcale być nie musi. I po namyśle, a także wielokrotnym przeczytaniu/ przeanalizowaniu tekstu, ilekroć wyobrażam sobie jak musiała wyglądać Equestria przez te ponad sto lat, nie potrafię się pozbyć dziwnego wrażenia, jakoby miejsce to było wrogie kucykom, niepokojące, obce w stosunku do tego, co było, w jakimś sensie puste. Bez znanych księżniczek, z tą najnowszą na czele, co do której nie wiadomo jak będzie rządzić ani jak się będzie zachowywać, a która najwyraźniej przeszła pewną transformację w związku z opisanymi w fanfiku wydarzeniami. Kiedy na Ziemi nadal były księżniczki, a jej pogodzenie się z Twilight najwyraźniej nie było szczere... Skoro zrobiła to, co zrobiła. Sam nie wiem. Jakbym opuścił miejsce, które znałem od zawsze i dla którego byłem istotny, przeniósł się daleko i sobie żył, mając świadomość, że tamto miejsce nadal istnieje. I zastanawiał się w jakiej postaci przetrwało beze mnie, bo przetrwać jakoś musiało. A może nie? Perspektywa powrotu i samodzielnego sprawdzenia kusi... No właśnie - gdyby księżniczki nagle powróciły, jaką zastałyby Equestrię? A może to wszystko nieprawda? Nawet pomijając to, że wersja Thoraxa, przynajmniej na etapie rozdziału trzynastego, brzmi naciąganie, trudno przeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak. Tutaj zarazem muszę sprostować jedną rzecz, o której pisałem wcześniej: Okazuje się zatem, że źle to sobie wyobraziłem. Sprawdziłem czy tekst mógł zostać napisany mało zrozumiale, ale nie, przyczyna leży gdzie indziej - tekst nie sugerował niczego konkretnego, zabrakło kontekstu. Był to element zagadki, a może małej "pułapki" przemyślanej przez autorkę, by mało rozgarnięty odbiorca myślał, że tak to wyglądało. Ale teraz faktycznie zza tej mgły tajemnicy wyłania się prawdziwy obraz - wszystkie księżniczki trafiły na Księżyc wbrew swej woli, zesłane przez osobę trzecią, a na satelicie najwyraźniej musiały być już jakieś rzeczy, w tym żywność, którą w komentowanej wcześniej scenie rozdzieliła Celestia. Teraz, mając pełniejszy kontekst, wygląda na to, że był to jeden z ostatnich, desperackich momentów normalności, jakie usiłowała wykreować Celestia. Zastanawiam się co ona sobie wówczas myślała. Nie wiem czemu, ale teraz cała ta scena z "pakowaniem się" wydaje mnie się nie tyle groteskowa, co surrealistyczna. Oderwana, zawieszona gdzieś pomiędzy, niby zrozumiała, możliwa do wytłumaczenia, ale jest w niej coś dziwacznego. "Pakowanie się" na wycieczkę do miejsca, na którym już się było, wydzielanie racji żywnościowych z żywności, która najwyraźniej była tam od dawna, chociaż alikorny nie muszą jeść, pozbywanie się rzeczy z kuferka, rzeczy wziętych nie wiadomo skąd i tak dalej. Tekst z czasem przynosi brakujący kontekst i odpowiedzi na różne pytania, ale im dalej - mam wrażenie - tym więcej pełzającej grozy się tu udziela. Pełzającej, bo wiele zależy od tego jak dany czytelnik zinterpretuje sobie te sceny i co sobie wyobrazi. A wyobraźnia, to potężna rzecz. Kto wie? Może obecność Thoraxa na Księżycu i jego opowieść to kolejna "pułapka"? Jak uczy dotychczasowa lektura, wyciąganie wniosków zbyt szybko może zwieść na manowce, toteż warto po prostu czytać dalej. Mieć teorie i podejrzewania, ale weryfikować je na bieżąco. Wracając do samego rozdziału - konstrukcyjnie jest to istny kalejdoskop; sceny z teraźniejszości mieszają się z retrospekcjami, które to retrospekcje wydają się swobodnie porozrzucane po osi czasowej. I tak znów czytamy o małej Twilight, powróci wątek z czarną magią, ale będzie także spotkanie z przyszłą pewną bardzo potężną czarodziejką, padnie nawet, chyba po raz pierwszy w fabule, nowe imię dla Twilight, które wymyśliła - a jakże - Celestia. Brzmi ono Imagination Domina. Jak dla mnie postać, która nosi takie imię, może być zarówno najodważniejszą bohaterką, która nie bacząc na nic rzuci się na ratunek, pokona wszelkie zło ku chwale, jak i kimś, kto zdolny jest dla własnej uciechy złamać każdego i czerpać satysfakcję z każdej jednej chwilki spędzonej na pochodzie po zgliszczach tego, co stało na jej drodze. Imię brzmi podniośle, dumnie, ale ma w sobie coś mrocznego. I to również mnie się podoba Będzie także scenka ukazująca nam pierwsze chwile Twilight na Księżycu, zaraz po zesłaniu. I ze wszystkiego, co przewinęło się w rozdziale trzynastym, to właśnie ona ma jak dla mnie najluźniejszy... Inaczej - najmniej napięty nastrój. Tam jest najmniej tajemnicy. Ba, to w niej jest rozwiązanie niejednej wątpliwości po poprzednich odcinkach. Widać bowiem jak to było i że to nie była ani zaplanowana, ani tym bardziej skoordynowana z pozostałymi zesłanymi wojaż. A jeszcze wracając na moment do Chrysalis – ten rozdział sprawił, że zacząłem się zastanawiać, jak to się właściwie stało, że stała tam wtedy przy torach, dostatecznie blisko, by ktoś mógł ze skutkiem śmiertelnym wepchnąć ją pod pędzący pojazd, w ogóle, co się musiało stać, by komukolwiek przyszło do głowy uczynić coś podobnego, w biały dzień, pośród kucyków. Pierwsza myśl? Dzień jak co dzień, Chrysalis w kogoś się przemieniła, by karmić się czyjąś miłością - miłością do tego kogoś, kogo postać przybrała. Najwyraźniej popełniła błąd i ktoś się zorientował. Ale jak było naprawdę? Ogółem rozdział ciekawy, powiedziałbym wręcz, że dla paru wątków może to być przełomowy rozdział, gdyż przynosi nam kilka odpowiedzi, zapewnia brakujący wcześniej kontekst, ale zarazem zadaje kolejne pytania i w ten sposób pogłębia tajemnicę. Dosyć dynamiczny, za sprawą wielu scenek, może nawet nieco chaotyczny, ale zrozumiały dla odbiorcy; jeżeli ktoś do tej pory czytał uważnie, to bez problemu ogarnie co się kiedy dzieje i o co chodzi. Klimat niezmiennie intrygujący, tekst śledzi się z niegasnącym zainteresowaniem, losy poszczególnych postaci nie są obojętne i po skończonej lekturze zawsze pozostaje chęć ciągu dalszego. Stąd rozdział czternasty może zdziwić. W materii bieżącej fabuły nareszcie idziemy do przodu... aczkolwiek nie dzieje się w nim wiele. Twilight najwyraźniej robi postępy w pisaniu opowiadania urodzinowego dla Cadance. Thorax na początku jeszcze jej towarzyszy, ale już po chwili znika z fabuły. I to jest bardzo dobrze napisany fragment; dobrze kreuje tego Thoraxa na Księżycu jako postać enigmatyczną, która tak samo, jak się nagle pojawiła, równie dobrze może nagle zniknąć, chociaż jego obecność może nadal być wyczuwalna. No i podobały mnie się rozkminy Twilight, choć ja osobiście... jestem pewien, że tak naprawdę go tam nie ma. Pytanie zatem czy Thorax kiedykolwiek na tym Księżycu był? Może Twilight go sobie wymyśliła, a może... użyła czaru przeistoczenia? A może przemieniła się w niego Change, która jednak istnieje i cały czas tam jest? A może był to Podmieniec udający którąś z księżniczek? Mamy tu parę możliwości. Skoro mowa o Change, to jej motyw tu wraca. Bohaterka natrafia bowiem na salę tortur znajdującą się w zamku, za przejściem, którego najwyraźniej wcześniej nie zauważyła... A które w rzeczywistości wydaje się prowadzić donikąd. Czy ten zamek ma jakieś podmieńcze właściwości? On też umie się zmieniać, bawić się swymi bywalcami? Ale po co? Musiałby chyba wtenczas posiadać swoją świadomość, czyż nie? Wszystko to nakazuje mi sądzić, że możliwości są dwie. Albo Twilight Sparkle - jak przystało na miano Imagination Dominy - może mimowolnie, a może nie, może w sposób niekontrolowany, chociaż niekoniecznie, sama kreuje sobie postacie, z którymi wchodzi w interakcje i lokacje, które zwiedza, co zapewne wypływa z silnego pragnienia zobaczenia się z ukochanym albo po prostu spędzony na Księżycu czas zaczyna odciskać na niej swoje piętno. Albo... ktoś chce, by Twilight tak myślała; że na Księżycu jest Thorax, że na Ziemi zastąpiła ją Trixie, że za zesłanie odpowiedzialna jest Starlight, a w zamku było przejście do sali tortur, z której z pewnością ktoś kiedyś korzystał. Pytanie tylko, kto taki? Zapewne ta sama osoba, która pisała z nią jako Change. Celestia? W obu scenariuszach Thoraxa tak naprawdę tam nie ma. Nie tylko w tym rozdziale - jego nigdy nie było na Księżycu. Chyba nie jest dziełem przypadku, że Celestia została wspomniana po tej scenie. Jako ostatnia trafiła na Księżyc, ale zarazem to właśnie ona tchnęła w swe towarzyszki niedoli trochę energii, a nawet pozytywnych emocji. Tak opisuje to rozdział. Może dalej to robi? Sonata Lunarna (szkoda, że autorka nie postanowiła użyć tu "Sonaty Księżycowej" ("Moonlight Sonata"), zawiązanie byłoby zacne ), która w pewnym momencie dociera do uszu bohaterki zdaje się sugerować, że ta jednak zaczyna wariować... ale jednak nie - po niedługiej wędrówce Twilight znajduje Lunę, która wygrywa tę melodię na swej szałamai. Po raz kolejny przekonujemy się o dwóch rzeczach: pierwsza, czyli przeszłość Pani Nocy i jej relacje ze starszą siostrą, jak się okazuje, nie było kolorowo, kto wie o czym jeszcze nie wiemy, a dwa, to właśnie z nią Twilight ma najzdrowsze relacje. Scena z nimi, poza tym, że była bardzo miła i przyjemna, wydawała się nawiązywać do ich tańca na weselu byłej już księżniczki przyjaźni. W gąszczu scen nacechowanych tajemnicą, mrokiem, groteską i smutkiem, takie ciepłe, serialowe momenty są bardzo w cenie - ubogacają całość, dają czytelnikowi coś pocieszającego, taki moment wytchnienia, w którym bohaterkom nic nie grozi; ani napastnik, ani rozczarowanie, ani przykrość. Jednocześnie nie wolno zapominać o drobnym światotworzeniu, chociaż tu głównie jest to dalsze rozwijanie podmieńczej kultury, poprzez narrację; które zwyczaje są dla nich naturalne, a które zaadaptowali z czasem, po swojej przemianie, od kucyków. Plus wstydliwość Luny, wynikająca ze staromodnych zwyczajów i pojęcia obyczajności, do którego nadal jest przywiązana - zawsze uroczo się to czyta. Podobnie robi się uroczo, gdy odbiorca zda sobie sprawę, że postępy w pisaniu opowiadania dla Cadance nastąpiły dopiero, gdy u boku Twilight znów pojawił się Thorax. Jakby bez niego naprawdę nie była sobą, bo była niekompletna, a obecność ukochanego ją dopełniała, na tyle, że mogła się skupić i ruszyć z tworzeniem podarku dla bratowej. Bardzo ładny motyw. Może tak bardzo zależy jej na bratowej, tak bardzo chce stworzyć dla niej piękny prezent, że wyobraziła sobie męża, bo wiedziała, że bez niego nigdy tego nie dokona? Prócz Luny, która faktycznie jawi się jako jedyna prawdziwa przyjaciółka, zasługująca na jej szczerość, to chyba na Thoraxie i Cadance najbardziej jej zależy. W sensie, to są jedyne bliskie jej osoby, które tutaj z nią są; jedna duchem, druga ciałem. Och, znowu zapomniałem o Flurry Heart. Oj tam, oj tam W ogóle, jakby się nad tym zastanowić, Twilight z biegiem fabuły wydaje się uspokajać. Możliwe, że to również w związku z pozytywnym wpływem, jaki ma na nią mąż (to znaczy, jego wyobrażenie, ale takie bardzo, bardzo realne), a może sytuacja wymogła to na niej. Nie wiem. Tak czy inaczej, Twilight na tym etapie historii to nie do końca ta sama Twilight, co na jej początku. Zatem... czy możemy mówić o przemianie postaci? A może jest to efekt tego, że nie ma w jej pobliżu Celestii? Wciąż nie odrzucam scenariusza wedle którego to ona okaże się... może nie "tą złą", ale tą najbardziej odpowiedzialną za to, co spotkało/ spotyka te postacie. Pomijając brak asertywności Twilight. I jej naiwność. Ogółem postrzegam ten rozdział jako "ciszę przed burzą". Coś czuję, że jest to moment wyciszenia, nim na bohaterki spadnie coś... dużego. Urodziny Cadance zbliżają się wielkimi krokami (poważnie, teraz to oczekiwanie jawi się bardziej jako odliczanie) i napięcie rośnie. Mam nadzieję, że szałamaja przeżyje Zaskakująco przyjemny rozdział. Nawet jeżeli wydarzyło się niewiele, to sporo uwagi poświęcono relacjom między poszczególnymi postaciami, pogłębiono nieco kreację Twilight i widzę tutaj detale świadczące o tym, jak złożona może to być w tejże historii postać. Detale, które zgrabnie łączą się ze wszystkim tym, o czym opowiadały poprzednie rozdziały. Niewątpliwie coś się szykuje. Podobają mnie się konsekwentne kreacje bohaterek, sposób w jaki zostają ukazane relacje między nimi, odpowiada mi zwięzłość opisów, dialogi brzmią w porządku, bywają mocniejsze, bardziej emocjonalne momenty, a także bardzo ładne, nawet romantyczne motywy, które ocieplają nieco nastrój. Czuję się usatysfakcjonowany nowymi rozdziałami. Otrzymałem parę odpowiedzi, zostałem w paru aspektach sprowadzony na Ziemię (), ale nie poddaję się i atakuję kolejnymi teoriami, mam kolejne wątpliwości i niezmiennie trzyma się mnie napięcie - co będzie dalej, co być może odgadłem i jak szokujące okaże się rozwiązanie zagadek. Cieszy też koncentracja wokół Podmieńców i ich zwyczajów, próby eksploracji postaci postaci Chrysalis również zatrzymuje mnie przy lekturze. Ostatecznie pragnę z całego serca polecić tę historię, jak również najnowsze rozdziały, jeżeli jeszcze ich nie czytaliście. Wiedząc już, że rozdziałów będzie siedemnaście (oficjalne info od autorki, post wyżej), zastanawiam się czy nie warto będzie... zaczekać, aż ciąg dalszy zostanie opublikowany, już do końca, wraz z epilogiem. Opowiadanie czyta się wartko i ciężko się od niego oderwać, więc może najlepszym sposobem na jego doświadczenie będzie przeczytanie go od razu w całości... Na co już się nie kwalifikuję, ale myślę, że może to być jakaś opcja Wygląda na to, że może to być kolejna z tych historii, których najpoważniejszą - o ile nie jedyną - wadą jest to, że nie można ich przeczytać ponownie po raz pierwszy Zatem pozdrawiam serdecznie i polecam!
  5. Nowy, jedenasty rozdział niejako zatrzymuje dotychczasową akcję opowiadania, w momencie, w którym dowiadujemy się, iż Twilight postanowiła w ramach podarunku urodzinowego napisać dla Cadance opowiadanie. Widzimy też, że to wcale nie będzie takie proste. Już teraz tekst podpowiada nam dlaczego Twilight Sparkle - jakby nie było ktoś, kto całe życie czyta książki, obserwuje, bada i na atomy rozkłada - może mieć nie lada kłopoty z kompozycją utworu literackiego pisanego prozą; brak talentu i umiejętności, zbyt długa przerwa odkąd ostatnim razem udało jej się popełnić taki tekst, a może Twilight, jak to Twilight, sama za mocno dokręca sobie śrubę, przez co nie jest w stanie napisać czegokolwiek, czym sama byłaby usatysfakcjonowana. A to przecież prezent ma być! I to nie byle jaki - ekspresywny, coby go (ślepa) Cadance ujrzała oczyma imaginacyji. A poza tym, najogólniej rzecz ujmując, rozdział napisany został zgodnie z duchem fanfika - to, co tu i teraz, miesza się z migawkami z przeszłości, a czytelnik musi przebrnąć przez wszystko z uwagą, by uszeregować na osi czasu poszczególne wydarzenia, za co nagrodą jest poznanie szerszego kontekstu; co zadziało się między bohaterkami, jak przekłada się to na ich obecne relacje i co to oznacza w ich obecnej sytuacji. Początek może lekko zmylić. Krótka konwersacja z Cadance, poprzedzona refleksją o tym czym dla Twilight - całkowicie nie gotowej do roli królowej - jest królestwo podmieńców prędko przechodzi do teraźniejszości, do sceny, w której protagonistka próbuje chociaż zacząć pisać prezent urodzinowy dla bratowej. "Wszystkie powody dlaczego nie jestem Chrysalis" okazały się przyjemnym, serialowym smaczkiem i zgrabnym rozluźnieniem nastroju przed rzeczami poważnymi, nieprzyjemnymi, przygnębiającymi. Aczkolwiek wnikając głębiej, idzie się doszukać rzeczy mogącej rzucić cień na całą dotychczasową historię i trzymać w niepewności przed jej ciągiem dalszym: Wiecie, Twilight to nie Chrysalis, no w żadnym wypadku! Ale na wszelki wypadek, gdyby to było kłamstwo (czyli Twilight jest Chrysalis, i w przenośni, i dosłownie) to będziemy to powtarzać, aż stanie się prawdą. Mała rzecz, a potrafi człowieka nawiedzić, sprowokować do zadania sobie pytania: a o czym to ja tak właściwie czytam? Świetna rzecz, za takie niuanse uwielbiam ten tekst. Wracając, próba rozpoczęcia opowiadania przypomina Twilight o czasach przedszkolnych, kiedy to naprawdę udało jej się stworzyć historię. Było to wspomniane w poprzednich odcinkach tekstu i wielki plus za przywołanie tegoż detalu teraz, jak również zbudowanie z niego czegoś więcej, takiej mini historyjki, która poszerza szeroko pojmowaną kreację tej małej Twilight, która marzyła o teleskopie, piekła ciasteczka dla Cadance, no i próbowała czaru przeistoczenia, aczkolwiek szczura z grejpfruta zrobić nie dała rady. Podobały mnie się te na pozór oderwane od siebie elementy, z których miało się składać jej opowiadanie z czasów przedszkola. Fajne jest to, że każdy może sobie na ich podstawie wyobrazić coś innego i złożyć z tego inną historię, jeżeli zechce. Siła imaginacyji I jest postęp! Twilight napisała trzy słowa: "Jesteś na Księżycu." Chylę czoła, idzie jej znacznie lepiej niż mnie ostatnimi czasy, bo aż trzy razy lepiej, ale trzy razy zero to nadal zero, a nie czekaj bo aż o trzy słowa więcej I tutaj protagonistka natrafia na problem - co dalej? Jak ja ją rozumiem Ten moment okazuje się idealnym na refleksje. Twilight Sparkle przywołuje kolejne wspomnienia, a ich przesłanie jest dość dobitne i przygnębiające: nie możesz zrobić NIC. Bardzo miła wspominka o znalezionych flamastrach i wspólnym rysowaniu z Cadance. Wygląda na to, że mimo wszystkiego, co ją spotkało na Ziemi, Twilight z sentymentem wspomina swoją przeszłość. To, co z wierzchu wydaje się miłe, szybko okazało się czymś smutnym, trudnym dla głównej bohaterki. I tak, spodziewałbym się po niej, iż będzie usiłować rozpracować barierę, ale nawet sukces tego przedsięwzięcia nie daje cienia nadziei (o gwarancji nie wspominając), iż cokolwiek to zmieni. Poczucie sprawczości jest tylko ułudą, bo nie można zrobić nic. Na nic się nie ma wpływu, trzeba z tym żyć? Ale czy na pewno? W trakcie kolejnych wspominek powraca motyw wpływu Celestii na Twilight, który to wpływ wydaje się być tak silny, że ta nic nie może poradzić, MUSI poddać się jej woli. Bo okazuje się, że jakiś czas temu bohaterki wyprawiły Lunie urodziny na Księżycu, lecz widok solenizantki wzbudził u Twilight niemały dyskomfort. Znacznie skrócona grzywa, tak na lato - niby nic. Szkopuł w tym, że to Twilight jest odpowiedzialna za ścięte włosy Luny, zaś sama Luna bynajmniej się o to nie prosiła. Kochana Celestia podpowiedziała Twilight, by ściąć nożycami grzywę Luny. Twilight tego nie chciała, uważała, że to coś strasznego (i ja jestem przekonany, że Celestia także od początku w pełni zdawała sobie sprawę z tego, że to jest straszne, niczego nie musiała sprawdzać), ale i tak to zrobiła. Podobnie jak wiele, wiele razy w przeszłości, wystarczyło odmówić. Wziąć swoje życie we własne kopyta. Pojąć, że to, co Celestia uznaje za słuszne wcale nie pokrywa się z tym, co Twilight uważa za słuszne. Ale jak wiele razy w przeszłości, tak i teraz Twilight pokornie wykonała to, co zasugerowała jej mentorka. Okoliczności zdarzenia Państwu nie przytoczę, zamiast tego gorąco zapraszam do przeczytania nowego rozdziału albo i całej historii, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, ale moim zdaniem Cadance i Celestia potraktowały Lunę dość okrutnie. Co do Cadance, to ona mogła za Luną nie przepadać, trudno, ale Celestia? Tak beztrosko przyłączyła się do Cadance? Sama wymyślała różne rzeczy? Jeszcze do spółki Władczynią Serc wmanewrowały Twilight we "fryzjerski" scenariusz? W połączeniu z tym, co wiemy z poprzednich rozdziałów, naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy to nie Celestia jest tutaj... Może nie antagonistką, bo to za duże słowo, lecz źródłem zła, smutku i niewygody. Myśl ta stoi w silnej opozycji z tym, że przecież przez cały ten czas wszystko, co musi zrobić Twilight, by różnym rzeczom zapobiec, to powiedzieć: "NIE" Ważna rzecz - Celestia udoskonalała czar zsyłki na Księżyc przez te wszystkie lata. Teoretycznie mogłaby stwierdzić, że z takiej nieposłusznej Twiight nic nie będzie i troszkę ją ukarać... Ukarać oczywiście za nic. Chociaż pewnie dla niej niewykonywanie jej woli jest wielkim wykroczeniem. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mnie się, że protagonistka cały czas była i nadal jest w potrzasku. Są dwa przebłyski, w których Twilight próbuje zakosztować wolności, a nawet uzyskać kontrolę, pewną sprawczość. I za każdym razem kończy się to dla niej tak, że jak tylko tego próbuje, to z miejsca jej się odechciewa. Co za paskudna sytuacja, acz z drugiej strony naprawdę idzie w tym wszystkim odnaleźć cząstki samego siebie. Dzięki temu zyskuje refleksyjny wymiar dzieła, więź z czytelnikiem jest silniejsza, no i sama fabuła nie daje spokoju. Chciałoby się wiedzieć więcej, odkrywać więcej, mimo obawy, że to, co na nas czeka, może być wstrząsające. I to kolejny aspekt, za który uwielbiam "Nowoczesną Baśń o Księżycu" - klimat. Kreacja Twilight Sparkle jest prowadzona konsekwentnie i mimo różnych rzeczy, które popełnia, wielu scenariuszy, w które wplotła je autorka, czuć, że to ta sama, znajoma Twilight, choć nieco przerysowana, wypaczona szmatem upływającego czasu oraz zmianami w jej życiu, motywowanych głównie wolą Celestii. Twilight, która rozpacza, która spogląda w przeszłość i dostrzega rzeczy, z których kiedyś nie zdawała sobie sprawy, a które teraz, na Księżycu, nabierają głębszego sensu i znaczenia, zwłaszcza w kontekście jej relacji z Luną, która daje się ponieść emocjom i niekiedy potrafi zachować się jak nie do końca zrównoważona, ale zarazem jest to Twilight, która najwyraźniej nie uczy się na błędach. A przynajmniej na tym jednym, za sprawą którego to ktoś inny zorganizował jej całe życie, nie po jej myśli, lecz po swojej myśli. I ciężko powiedzieć czy zawsze jej trudy były skazane na porażkę, tylko teraz jest to szczególnie uwydatnione. Jedna z wielu zagadek, nad którymi każdy czytelnik winien podumać sam A zatem, chociaż rozdział nie popchnął akcji do przodu w jakimś oszałamiającym stopniu, to jednak odniósł sukces w skupieniu się na przeszłości Twilight, jej relacjach z pozostałymi księżniczkami, a także poszerzaniu kontekstu ich księżycowego więzienia. Czytało się to z zaciekawieniem, lekkim niepokojem i mimo trochę ponad dziesięciu stron, miało się wrażenie, że zadziało się wiele. Większość to wspomnienia, ale wciąż, czuć bagaż doświadczeń, czuć oddech tych demonów przeszłości, które podążają za Twilight nawet na Księżyc. Lunie idzie współczuć jeszcze bardziej, wzrosła niechęć ku Celestii oraz Cadance, zaś Twilight nadal wydaje się nosić w sobie wszystko. Niezmiennie historia wciąga i nie pozwala się oderwać ani o sobie zapomnieć. Cóż więcej rzec, czekam na ciąg dalszy, a niezdecydowanych namawiam, by dać temu fanfikowi szansę, gdyż jest on tego wart. Pozdrawiam!
  6. „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”, zgodnie z zestawem tagów, jakim opatrzono ów tytuł, oferuje nam okryte gęstą mgłą tajemnicy kawałki życia, pośród których nie zabraknie szczypty przemocy czy odrobiny wątków romantycznych. Całość utrzymywana jest w dosyć dojrzałym tonie, a fabuła nie boi się podejmować kwestii dla poszczególnych postaci bardzo osobistych, będąc w swym przekazie dość bezkompromisowa, co może narazić co wrażliwszych czytelników na pewien dyskomfort podczas lektury. Wszystko razem tworzy niepowtarzalny, intrygujący i mroczny klimat, przez który ciężko się oderwać od lektury, a przeczytane rzeczy wwiercają się w świadomość i nie dają o sobie zapomnieć. Jest tu zatem w wszystko, do czego zdążyła przyzwyczaić nas autorka. Na chwilę obecną jej poprzednie fanfiki nie są dostępne, lecz wierzcie mi na słowo – styl ten jest charakterystyczny i niemożliwy do podrobienia. Bazując na wspomnieniach, z satysfakcją stwierdzam, iż nastrojem opowiadanie tylko nawiązuje do poprzednich dzieł, a na dłuższą metę tożsamość posiada własną. Ci, którzy mieli przyjemność zapoznać się z poprzednimi dziełami autorki, z pewnością odnajdą tu rzeczy do nich podobne, które klimat „Nowoczesnej baśni o Księżycu” mogą jeszcze bardziej ubogacić, dodając do tego subtelne wrażenie extra spójności z poprzednimi tytułami. Ale spokojnie, nie jest wymagana znajomość żadnego z nich – niniejszy tekst jest samodzielnym dziełem – toteż i nowi czytelnicy, nie kojarzący czy to „Pedantki”, czy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” mogą zatopić się w lekturze i czerpać z niej w pełni. Zapowiedź opowiadania, zwięzła i precyzyjna, nie jest żadnym gigantycznym spoilerem – ot, Cadance obchodzi swoje dwusetne urodziny. Rzecz naturalna, zrozumiała i często praktykowana, wszakże wszyscy kiedyś obchodzimy dwusetne urodziny. Główną bohaterką jest Twilight Sparkle, a czytelnik prędko przekonuje się, iż tekst jest nie tylko ciągiem zdarzeń prowadzących do wymienionej w zapowiedzi celebracji, ale także dosyć obszernym wglądem w przeszłość protagonistki, która to przeszłość ciągnie się za nią aż na srebrny glob, promieniując i nie dając o sobie zapomnieć, co po namyśle niekiedy potrafi być bardzo przejmujące. Poszczególne rozdziały nie są długie, w zasadzie można je połknąć „na raz”, a potem przeczytać wszystko ponownie i tak dalej, i tak dalej. Mimo podejmowania tematów trudnych, nerwowych sytuacji czy opisów nie aż tak przyjemnych rzeczy, opowiadanie wchodzi zaskakująco lekko, fabuła rozkręca się bardzo sprawnie, prędko ujawniając swoją wielowątkowość. Oczywiście odpowiednio szybko prezentowana jest czytelnikowi pewna zagadka, którą musi rozwikłać i nie mówię tu wyłącznie o chowańcu w pudełku, choć to także skłania ku abstrakcyjnemu myśleniu. Poza pudłem, można by rzec Za moment przejdę do omówienia fabuły opowiadania, zatem w komentarzu będą duże ilości naraz SPOILERÓW, dosyć istotnych, zdradzających masę rzeczy, toteż jeśli chcesz samodzielnie zapoznać się z tym, co przygotowała autorka, odkryć fabułę bez żadnej wcześniejszej wiedzy czy podpowiedzi, przerwij czytanie tegoż postu i przejdź śmiało do „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu”. Już? No to uwaga, zaraz wjadą potężne SPOILERY! Początek opowiadania może bardzo zmylić. Początkowo nic nie wskazuje na to, by cokolwiek było nie tak, nie wspominając o położeniu bohaterek, gdyż owszem, Twilight gra tutaj pierwsze skrzypce, lecz nie jest na scenie sama. Opowiadanie rozpoczyna się już na Księżycu, skąd księżniczki mają ładny widok na Ziemię. Jak się później okaże, jedne najwyraźniej za swym ziemskim domem tęsknią, inne już nieszczególnie, lecz pewności nie można mieć nigdy, stąd niewykluczone, iż prawdziwe odczucia są skutecznie maskowane. Podobnież powstaje kłopot kiedy mówić „dzień dobry” czy „dobry wieczór” na Księżycu, chociaż Celestia wydaje się wiedzieć kiedy rozpoczyna się dzień, a kiedy noc. Od rozdziału pierwszego czytelnik ma masę pytań: dlaczego księżniczki trafiły na Księżyc, kiedy to się stało, w ogóle, czy w Equestrii wydarzyło się coś szczególnego, o co w tym wszystkim chodzi i jak autorka zamierza je stamtąd wyciągnąć... O ile w ogóle ma taki zamiar, a coś mnie się zdaje, że „no nie bardzo”. Niemniej rozdział pierwszy robi dobrą robotę, jeśli idzie o zaciekawienie czytelnika i wciągnięcie go w fabułę. Jest to początek prosty, powiedziałbym, że niepozorny, ale skuteczny. Dosyć szybko, bo już przy okazji rozdziału drugiego, robi się poważniej i... osobliwiej. Jest to osobliwość charakterystyczna dla stylu autorki i na tym polu absolutnie nie zawodzi; może następuje szybciej niż czytelnik mógłby się tego spodziewać, ale działa. Jednocześnie rozdział ten przedstawia nam pierwszą z wielu w tym opowiadaniu retrospekcji. Zgodnie z tytułem zarówno tego kawałka tekstu, jak i nazwą dokumentu Google (nie są one tożsame, ale ściśle wiążą się ze sobą, jak i z treścią rozdziału), dostajemy dowód na to, że miłość jest ślepa, w postaci miłości rodziców oraz ich dzieci. I ponownie – zaczyna się niewinnie, tekst w paru miejscach może okazać się uszczypliwy, lecz niemalże jak grom z jasnego nieba spada na nas tragedia, którą to tragedią, tj. jej wizualnymi następstwami, Twilight wydaje się być niezdrowo zafascynowana. Choć rozdział drugi został przez tę retrospekcję bardzo mocno zdominowany, mamy parę przebłysków odnośnie tego, co się dzieje na Księżycu. Zupełnie odwrotnie wygląda to w przypadku rozdziału trzeciego, gdzie praktycznie całość traktuje o poczynaniach Twilight i Celestii na srebrnym globie. Z jakiegoś powodu szczególnie wryła mi się w pamięć scena, w której Pani Dnia prezentuje przed swoją uczennicą tort, który to tort nie smakuje w ogóle (a wręcz ma być ohydny), gdyż, jak się okazuje, został nieprawidłowo wykonany z błota, dzięki dobrodziejstwu zaklęcia przeistoczenia. Co w tym nadzwyczajnego? A to, że to czarnoksięstwo, to zakazane, to jest złe. I Twilight wie o tym doskonale, gdyż ma z tymże zaklęciem wspomnienia. Wspomnienia, z którymi wiąże się jej pierwszy mroczny sekret, który poznamy już w kolejnym rozdziale. To oczywiście nie jest jedyna rzecz z przeszłości, która powraca do protagonistki. Mamy szybkie wspomnienie czasu, w którym księżniczki „pakowały się” na Księżyc, oczywiście do kuferka pełnego halek i podwiązek, który to kuferek z rozkazu starszej siostry musiała opróżnić Luna. Jak się okazuje, bohaterki zabrały ze sobą jedynie racje żywnościowe, co wydaje się bez sensu, skoro alikorny nie muszą jeść. Ot, taki zbędny luksus, za którym w końcu odczuwają tęsknotę, co tłumaczy zachwyt Twilight nad tortem. To, co początkowo wydaje się rozluźniać atmosferę, prędko wzbudza wątpliwości i wysyła sygnały, że pod postacią czegoś co przypomina wesołą wycieczkę księżniczek gdzieś w nieznane, bo mogą, kryje się coś mrocznego i bolesnego. Co gorsza, najwyraźniej dotyczy to Luny. I rzeczywiście – w miarę odkrywania fabuły Pani Nocy wyrasta na postać dużo ważniejszą niż początkowo się to nam wydaje, zaś jej więź z Twilight, w ogóle, cała jej historia z lawendową klaczą, w odpowiednim momencie jakby wypływa na wierzch, stając się jednym z ważniejszych wątków, który trzyma przy sobie czytelnika. A jak to się ma do urodzin Cadance? Otóż Luna, z powodów nam nieznanych, nie jest na nie zaproszona. To, co szczególnie mnie się podoba to to, że takie niuanse, zwroty i zawirowania spadają na czytelnika nagle, podobnie jak moment, w którym Twilight wybucha. Nie dosłownie, lecz dochodzi do kopytoczynów. I to też znajduje odniesienie do jej przeszłości, do tego, co zrobiła i tego, co ją za to spotkało. Ba, im dłużej o tym myślę, tym więcej nabieram uznania wobec tego, iż niemalże każda drobnostka wydaje się tu mieć znaczenie, co nie od razu jest takie oczywiste. Czy to Cadance, która wpatruje się w sztuczne słońce trochę za długo, trochę jakby w transie, podobnie jak Twilight podziwiała gore na miejscu tragedii, czy paralela zarysowana między Starlight Glimmer a Thoraxem; tekst niby na to nie wskazuje, autorka gospodaruje opisami bardzo oszczędnie, lecz tak czy inaczej w końcu dociera do odbiorcy, iż szczegół, który przewinął się tylko na chwilę, od początku mógł nieść za sobą coś więcej. Na uznanie zasługuje także rozdział czwarty, który długo utrzymywał się na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o mój ranking najlepszych kawałków „Nowoczesnej baśni o Księżycu”. Podobnie jak rozdział drugi, on również zdominowany jest przez wydarzenia z przeszłości, lecz wydaje się troszeczkę lepiej zorganizowany w swym przekazie – krótki wstęp odbywa się na Księżycu, podobnie jak zakończenie, natomiast całe rozwinięcie to jedna długa, bardzo dobra retrospekcja. Ciekawa rzecz – gabarytowo rozdział nie odbiega od reszty, lecz podczas czytania wydaje się znacznie dłuższy, bogatszy. I rzeczywiście, opisy są tu lepiej rozwinięte, dialogów mamy mniej, sam rozdział czyta się znacznie wolniej, trudniej, bo i przywołane wydarzenia, mimo początkowego wrażenia, niosą ze sobą poważniejszy wydźwięk. Przede wszystkim, to, co zostało wprowadzone wcześniej, autorka zbiera w tym jednym rozdziale i rozwija, dając nam lepsze pojęcie dlaczego obecna Twilight reaguje tak, jak reaguje, co takiego się wydarzyło w jej życiu i na jakiej zasadzie echa tej przeszłości prześladują ją tyle lat później, nawet na Księżycu... Z drugiej strony, teraz jak o tym myślę, przy okazji uwypukla to jakąś przedziwną, lekko perwersyjną uciechę, jaką musi mieć Celestia ilekroć z premedytacją przypomina Twilight te wydarzenia wiedząc jakie piętno na niej odcisnęły. W ogóle, jak na swoje położenie, jak na całą panującą wokół atmosferę, Pani Dnia cały czas pozostaje zagadkowo figlarna. No nic – wracając do rozdziału, przeniesiemy się do szkolnych lat Twilight Sparkle, podjęty będzie wątek ponownego wykorzystania przez nią czaru przeistoczenia. Poprzednio, choć chciała zaimponować swej nauczycielce, skończyło się sroga burą ze strony matki i laniem od ojca, natomiast teraz Twilight próbuje wszystko odwrócić, to znaczy, jak poprzednio zmieniła brzydkiego szczura w pysznego grejpfruta, tak teraz usiłuje z owocu zrobić gryzonia. Co ma skutki dość makabryczne i chyba można to uznać za pierwszy kontakt bohaterki z krwią i wnętrznościami. I to jest zarazem pierwszy mroczny sekret Twilight – schowany do pudełka po teleskopie, zakopany głęboko pod płotkiem. Następnie ciekawska protagonistka poznaje Cadance, która jest alikornem, a do tego księżniczką. Nie chcę tu zbytnio spoilerować, bo to warto przeczytać samemu, niemniej niezmiennie bardzo, ale to bardzo mi się podoba jak Twilight jest po dziecięcemu zafascynowana swoją opiekunką i jak zastanawia się czy ktoś taki jak ona również w całości podlega prawom biologii i np. się załatwia się. Może brzmi to głupawo, ale w fanfiku zostało to naprawdę wiarygodnie opisane. To nie tak, że Twilight nagle zmienia się w narratorkę, lecz opisy naprawdę brzmią jakby były pisane z jej perspektywy, jakby narrator oglądał świat jej oczami i pojmował go jej percepcją. Poza tym, jest to całkiem urocze. I tym bardziej kiedy dziecięca naiwność (szczur został zmasakrowany, więc w tym sensie trudno mówić o niewinności, ale jakaś naiwność najwyraźniej pozostała) zderza się z prawdą, klimat momentalnie się zagęszcza (chociaż nawet podczas tych milszych momentów trudno pozbyć się wrażenia, iż coś nadchodzi, a ty, drogi czytelniku, lepiej bądź gotowy) i tekst staje się przejmujący. Dlaczego? Ponieważ podejmuje problem, który nie tylko jest ponadczasowy i robi to w formie jakby „równania”, gdzie każdy z osobna może podstawić sobie coś (zamiast Cadance, zamiast zamykania się w łazience, zamiast podglądania), z czym może się utożsamić i czego niefortunnie mógł być częścią dawno, dawno temu. W ten niezwykle prosty sposób umacnia się więź z czytelnikiem, nietypowy, ale mroczny nastrój mocniej chwyta za serce, a myśli krążą wokół poznanych wydarzeń, w poszukiwaniu czegoś więcej. Wszystko za jednym zamachem, minimalnym nakładem słów. Znakomity przykład „mniej znaczy więcej”. Młody umysł zachwyconej swoją opiekunką Twilight cały czas jest nastawiony na odkrycie jakiejś tajemnicy, lecz w żadnym momencie nie bierze pod uwagę, iż owa tajemnica może okazać się czymś niekomfortowym, przykrym czy po prostu złym. I bardzo wiarygodnie, gdy problem ze świata dorosłych w końcu wychodzi na wierzch, dziecko samo z siebie kompletnie go nie rozumie, ale całkiem logicznie (na ile pozwalają jego możliwości) poszukuje odpowiedzi i Twilight je znajduje – Cadance w tajemnicy zwraca zawartość żołądka, bo pewnie ciastka, które piecze dla niej Twilight są okropne. To wywołuje u bohaterki poczucie winy, przez co ta obsesyjnie wręcz usiłuje upiec lepsze ciastka, nie wiedząc, że to wcale nie o nie chodzi. I kiedy wszystko zawodzi, przyjmuje, że po prostu jest beznadziejna i nie umie piec. A Cadance nie chce jej robić przykrości. To chorobliwe dążenie Twilight do perfekcji współgra z jej charakterem, a i wydarzyło się w fabule wcześniej, gdyż czar przeistoczenia również miał w założeniach zaimponować Celestii, a przyniósł przykrość i lanie. Poza tym, motyw ciastek powraca na Księżycu i co by nie mówić, było w tym coś pocieszającego. I autentycznie przyjacielskiego. Tak czułem, że tym postaciom, mimo różnych perturbacji z przeszłości, naprawdę zależy na sobie nawzajem. Może warto się tu zatrzymać, by podsumować dotychczasową fabułę, jak również styl jej prowadzenia i to jak wydarzenia bieżące przeplatają się z retrospekcjami. Wydaje mnie się, że będzie to rzutować także na przyszłe rozdziały, które oczywiście pokrótce omówię. W ogóle, jakościowo opowiadanie jest bardzo spójne – nie uświadczyłem żadnych znaczących spadków w jakości czy też nagłych „peaków”, które odwracałyby uwagę od faktycznej treści; wszystko od początku jest konsekwentnie dobre, wciągające, klimatyczne i przemyślane, z jednoczesnym pozostawieniem czytelnikowi szerokiego pola do własnej interpretacji, teoretyzowania i dopisywania backgroundu do detali. Retrospekcje tak na tym etapie, jak i na późniejszym, nie są przywoływane po kolei, czytelnik musi rozwiązać zagadkę co gdzie leży na osi czasu, co nie jest zbyt wymagające (w odróżnieniu od innej zagadki) i przy choćby odrobinie uwagi rozwiązanie powinno przyjść naturalnie, w miarę zwykłej, spokojnej lektury. Retrospekcje zostały rozpisane umiejętnie – ich długość wydaje się dobrze dobrana, nie powodują żadnych retardacji, a dodają do bieżącej historii szerszy kontekst, jednocześnie rozwijając poszczególne postacie i ich relacje. Przy tym całkiem płynnie komponują się z teraźniejszością; wiadomo co jest teraz, a co miało miejsce kiedyś, bez wrażenia czy to zbyt ostrej czy zbyt rozmytej granicy. Warto odnotować, że nie ma tutaj jakiejś wyraźnej reguły kiedy pojawia się dana retrospekcja. To znaczy, fabularnie widzę tutaj zależności i pod tym względem wszystko jest na swoim miejscu, co najlepiej widać po przeczytaniu całej dostępnej zawartości, natomiast proporcje między wydarzeniami z przeszłości, a tymi odbywającymi się obecnie, chyba nie podążają według żadnego wzoru i mogą wydawać się dobierane lekko chaotycznie, w miarę pisania, ale powiedziałbym, że jeżeli już, to jest to chaos uporządkowany. Generalnie fabuła, jak już wspominałem, rozkręca się sprawnie i nie narażając czytelnika ani na dłużyznę, ani ryzykowną retardację, nie pozwala mu się nudzić, a już na pewno zapomnieć o najważniejszych wątkach. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ dla mnie, nawet biorąc pod uwagę wszystko co niniejszego fanfika dotyczy, nie od razu było to takie jasne, co jest tutaj tym wiodącym wątkiem. Nie postrzegam tego jednak za wadę – raczej jako kolejne urozmaicenie, które jest rozwijane w miarę postępu fabuły. Cadance obchodzi dwusetne urodziny – OK. W praktyce wygląda to tak, że pula postaci trafia na Księżyc, najwyraźniej potrzebują się stamtąd wydostać – też OK. W trakcie lektury eksplorujemy burzliwą przeszłość głównej bohaterki, którą jest księżniczka Twilight Sparkle, a także jej relacje z pozostałymi postaciami – to także OK. Na tym jednak nie koniec, gdyż autorka regularnie dorzuca coś nowego; czy to baśń o królewnie podmieńców, która być może nadal przebywa na Księżycu, a która to królewna w pewnym momencie podejmuje próbę skomunikowania się z protagonistką, czy też zagadka z chowańcem w pudełku, z którą to zagadką musi zmierzyć się Twilight, mimo świadomości zbliżających się urodzin, bez widocznego nad głową odliczania, uwaga czytelnika karmiona jest coraz to nowymi wątkami, troszkę tak jakby autorka próbowała się tą uwagą bawić, a może i odwieść ją od urodzin, wokół których to wszystko krąży. Jak w układzie planetarnym, w którego centrum są dwusetne urodziny Cadance; śledzimy losy Twilight, która poszukuje idealnego prezentu dla bratowej, obserwujemy jak spędza ona czas z byłą mentorką, która to mentorka stworzyła sztuczne słońce, przeistacza księżycowe błoto w tort i zastrzega, iż Luny na przyjęcie nie zaproszą, z którą to Luną protagonistka również ma wiele interesujących interakcji, zaś na Księżyc miała trafić, gdyż nikt jej nie kochał, a Cadance jest przecież księżniczką miłości, a w ogóle jest alikornem i jest taka cudowna. Stąd mimo moich osobistych wątpliwości wobec tego, który z wątków jest tutaj najważniejszy, rzeczywiście, po przeanalizowaniu wszystkiego po swojemu, motyw urodzin Cadance wskazuję jako ten najistotniejszy i to on buduje największe napięcie. Język postaci, jak również język narracji, jest zaskakująco lekki. W nielicznych momentach bywa wręcz potoczny, co potrafi kontrastować z podejmowaną tematyką, ale ani razu nie ujmuje jej powagi. Nie mam pojęcia jak autorka to robi, że w taki... może nie minimalistyczny, ale oszczędny sposób, starannie gospodarując słowami, budując zdania krótkie, lecz treściwe, pozwala wyobraźni czytelnika tworzyć wyraźne obrazy, konsekwentnie utrzymując przy tym odpowiedni nastrój, który bywa przystępniejszy, cieplej nacechowany, ale bywa i mroczniejszy, taki, który niesie ze sobą pewien dyskomfort czy też niepokój. I to jest piękne w odbiorze, zaś genialne w prostocie wykonania. I tak, rozdział piąty postrzegam jako swoisty „bridge” między historią o małej Twilight która przemienia szczura w grejpfruta i piecze ciastka, a przy tym ubóstwa Celestię czy Cadance, a historią księżniczki Twilight, która zawiera małżeństwo... z rozsądku? Niekoniecznie. Polityczne? Pewnie tak. Bo Celestia rzekła, że tak będzie słusznie? Zdecydowanie. Zatem najpierw musiała trochę szybciej wydorośleć, a potem szybciej... wkroczyć na nową drogę życia? Godnym uwagi jest, iż ten odcinek odwraca schemat z rozdziału poprzedniego, tzn. wspomnienie otwiera i zamyka rozdział, wewnątrz jest trochę bieżącej fabuły. Oczywiście proporcje mamy inne, lecz jak mówiłem nieco innymi słowami, jest to nieregularność kontrolowana. Znaczy, taka która najwyraźniej szła równolegle z pisaniem. Wypływała z zamysłu. Inaczej – tak miało być. W każdym razie, ten rozdział jest dosyć trudny i znajdują się w nim sytuacje i rzeczy, które mogą sprawić wrażliwszemu odbiorcy pewien dyskomfort. Jak dla mnie nie jest to nic obrzydliwego, lecz z pewnością nieprzyjemnego. Nie dziwota, że Twilight jest wstyd. Sama Twilight, jako księżniczka, wybucha ponownie i także tym razem miała ku temu bardzo osobiste powody, lecz celem eksplozji uczyniła siebie samą. A konkretniej – jedną z własnych kończyn. Jakby tego było mało, dowiadujemy się, iż musiała pokłócić się, i to ostro, ze Starlight Glimmer oraz Cadance, lecz ma nadzieję, że to ta druga właśnie ją odwiedza, by się pogodzić. Dzieje się jednak inaczej. Dlaczego Twilight miałaby mieć konflikt ze Starlight, tego możemy się domyślać z poprzednich retrospekcji, ale Cadance? Moim zdaniem, kontrowersyjny początek rozdziału może być tutaj wskazówką. Drugie wspomnienie powraca do szkolnych lat Twilight, a narracja po raz kolejny, choć tym razem na krótko, sprowadzona zostaje do perspektywy protagonistki za jej dziecięcych lat. I ponownie jest to bardzo urocze. Zdaje się, że jak na razie to ostatnia taka retrospekcja. To chyba nie przypadek, gdyż po rozdziale szóstym Celestia jakby... znika z fabuły (przewija się bodajże tylko raz i na krótko), a uwaga przeskakuje na relacje protagonistki z Luną. W każdym razie, zwieńczenie piątego odcinka przypomina nam o Filomenie. Padają tam takie oto zdania: Brzmi ładnie, ale jak się okazuje po lekturze udostępnionych rozdziałów – jest to moje rozumienie fanfika – znaczenie tego fragmentu jest dużo szersze, zaś mówi on w gruncie rzeczy o czymś toksycznym. Szkodliwym. Niedobrym. Mowa oczywiście o tym jak łączy się on z losami Twilight i co o niej mówi. Bo im dalej, tym więcej się dowiadujemy – między innymi o tym, że Twilight idealizowała Celestię do tego stopnia, że wyobrażała ją sobie jak własną matkę. Jako idealna mentorka, starsza siostra, przyjaciółka, urosła do rangi kogoś nieomylnego, kogo słowo jest słuszne i tyle. Co Celestia powie, to praktycznie jest aksjomat. Więc jeżeli ta powiedziała Twilight, że powinna wyjść za... No właśnie – ze wszystkich możliwych partnerów autorka wybrała Thoraxa. Kto by pomyślał? Wracając, jak Celestia powiedziała, tak Twilight zrobiła, nawet nie zastanawiając się co ona sama uważa za słuszne. Ba, później nawet zastanawia się czy w tym wszystkim w ogóle żywi do swojego męża jakieś uczucie i vice versa. W tym sensie protagonistka jest trochę jak ta Filomena w klatce – Celestia poprzez swój wpływ na Twilight powoduje ból czy dyskomfort, ale może warto, bo pewnie ją kocha, tak po swojemu, i dla tego właśnie uczucia warto się poświęcać. A może jednak nie? Z drugiej strony, nikt niczego Twilight nie kazał. Wszakże mogła słuchać rad Celestii, ale to nie znaczy, że była zobligowana wypełniać jej wolę. Może to jej obsesja, ale kiedy rani swoją nogę tak mocno, że ląduje w szpitalu, koniec końców sama to sobie robi. W tle są bolesne wspomnienia, nerwy, projekcje, ale wciąż. Zatem Państwo widzą – czy to chowaniec w szkatułce, czy feniks w klatce, szczur w pudełku, czy nawet księżniczki na Księżycu, tak wiele szczegółów wydaje się mieć szerszy kontekst i głębsze znaczenie, lecz tak niewiele rzeczy jest tu jednoznacznych. To też bardzo mnie się podoba; jest wiarygodne, życiowe i skłaniające do przemyśleń. Kontynuując, rozdział szósty także jest pełen wydarzeń z przeszłości i widać, że najwyraźniej Twilight pogodziła się ze swą protegowaną, chociaż wolałaby widzieć się z Cadance. Podobała mnie się dynamika między nimi, w ogóle, pasuje mi ta Starlight; po przyjacielsku zadziorna, energiczna, wesoła (za wyjątkiem określonej sytuacji, która przewinęła się wcześniej), sprawia wrażenie kogoś, z którym fajnie się spotykać i fajnie porozmawiać. I tutaj też taka jest. Bardzo pozytywna kreacja. Bohaterki rozmawiają o najnowszych ekscesach Trixie, co jest okazją do ukazania jak Twilight zapatruje się na lazurową iluzjonistkę, a jak zapatruje się na nie obie Starlight. Ponownie – ciekawa sprawa, na tle całości, dosyć serialowo opisana. I zawczasu dająca kontekst kolejnej retrospekcji, którą uświadczymy w rozdziale dziesiątym! Kolejną wizytę składa Celestia. I też przynosi podarunek. Coś nowego A co słychać na Księżycu? To właśnie w tym rozdziale pojawia się zagadka Nemesis, która umieszcza chowańca w szkatułce i ów chowaniec jest żywy lub martwy. Aha, ma jeszcze kota, który jest zwyczajną istotą. Jest to zagadka, która zostanie z bohaterką (i z nami) przez resztę fanfika i która jest kolejnym elementem, który siedzi w głowie. Poza tym, jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał kłopoty ze zrozumieniem retrospekcji oraz ich chronologii, uważam, że najpóźniej to w tym rozdziale wszystko powinno zacząć się rozjaśniać. Według mnie, wygląda to jakoś tak: Idąc dalej – po rozdziale szóstym mamy widoczne przesunięcie uwagi z relacji Twilight-Celestia na relacje Twilight-Luna. Zarazem to już na etapie rozdziału siódmego przewija się tajemnicza „C”, która uważa, iż jest coś, co główna bohaterka powinna przeczytać. Uświadczymy masy interesujących detali, takich jak listy z przeszłości, pisane do Nightmare Moon, a które nieuchronnie musiały „przejść” przez Celestię. Korespondencja ta, podobnie jak podrzucane raz po raz przez cały fanfik detale dotyczące specyfiki funkcjonowania alikornów, subtelnie rozbudowują znany nam fikcyjny świat, tu konkretnie dając wgląd na to jak dawno, dawno temu była postrzegana Nightmare Moon i jak wyobrażenia o niej zmieniały się z czasem. Ponownie cieszą drobne rzeczy, jak chociażby opis charakteru pisma poszczególnych kucyków, w tym księżniczki Luny, czy też rysunki kwiatów dla siostry dobrodziejki. Czy stoi za tym coś więcej? Podejrzewam, że tak, skoro starsza siostra uważa, że zesłanie na Księżyc jest aktem łaski. Co nieco mnie zaskoczyło, o ile relacje z Celestią czy Cadance niejeden raz okazywały się burzliwe, napięte, o tyle protagonistka wydaje się mieć całkiem zdrową relację z Luną. Sam ten fakt czyni tę część opowiadania bardziej... pocieszającym. Co swoją kulminację znajdzie w rozdziale dziesiątym – aktualnie moim ulubionym. Jednak zanim rozdział dziesiąty wskoczył na pierwsze miejsce, rozdział czwarty został zdetronizowany przez dziewiąty. Przede wszystkim, doskonale budowane napięcie, człowiek ma prawo spodziewać się wielu rzeczy, ale póki fanfik nie zagra w otwarte karty, nie ma pojęcia czego konkretnie. Chciałoby się wiedzieć, lecz towarzyszy temu niepewność – gdyż cokolwiek, co może znajdować się dalej, może okazać się... wstrząsające. Przejmujące. Grające na emocjach za bardzo. Nie tylko w tym aspekcie, także w ramach nowego wątku, miałem tutaj leki vibe z „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” Tytułowa starodawna baśń o Księżycu, opowieść o królewnie podmieńców imieniem Change, przybliżająca prosty powód, dla którego rasa ta miałaby przenieść się z Księżyca na Ziemię, wszystko to bardzo mnie się podobało. Podobnie jak przemyślenia Twilight odnośnie Change. A może ona jest prawdziwa? Może jest tu teraz z księżniczkami, na Księżycu? Może od początku je obserwowała? Myśli te pchną Twilight ku próbie skomunikowania się z Change, poprzez napisy na piasku. Ucieszyłem się, gdy bohaterka dostała odpowiedź, jeszcze milej się zrobiło, gdy zapytała Change czy ta zostanie jej przyjaciółką. I na tę wiadomość również uzyskała replikę. Powiało serialowym klimatem. Było przejmująco, tajemniczo, a co najlepsze, napięcie nie uciekło – teraz nie tylko jest świadomość, że zbliżają się kolejne urodziny Cadance, ale i czuć za sobą oddech Change. Czy aby na pewno? To jest rozdział, w którym Celestia na momencik powraca do akcji i scena, w której bierze udział wraz z pozostałymi księżniczkami, sieje ziarno niepewności, które dosyć szybko kiełkuje w różne spekulacje. „C” jest jak „Change”, ale także jak „Celestia”. Ależ to oczywiste, co nie? No właśnie – kto właściwie odpisywał Twilight na jej wiadomości? Jest znakomita scena, w której Twilight pisze na piasku, po czym oświadcza, że prosi o znak, o odpowiedź i obiecuje, że nie będzie podglądać, więc odwraca się i zasłania oczy. Po chwili słyszy za sobą ruch. I tutaj zżera mnie ciekawość – kogo by ujrzała, gdyby jednak zerknęła za siebie? Z jakiegoś powodu przechodzi mi przez myśl, że mogłaby zobaczyć... coś przerażającego. Dlaczego? Może w ramach kary za złamanie obietnicy? A może faktycznie byłaby tam Change? A może... Celestia? Założenie, że Change jest prawdziwa i jest na Księżycu, rodzi całe mnóstwo pytań i wątpliwości odnośnie całego fika. Bo jeżeli tak, to przez cały ten czas któraś z postaci mogła w rzeczywistości być podmieńcem, na przykład. Pytanie, gdzie oryginał? Scena, w której Twilight rozmawia z Flurry, nie tylko sieje jeszcze więcej niepewności, przy okazji niosąc ze sobą pewną dozę melancholii, ale wydaje się uwiarygadniać różne możliwe teorie co do Change. A może przez większość fanfika rzeczywiście mamy do czynienia z prawdziwymi księżniczkami, tylko w trakcie wyżej wymienionej sceny, o ile Twilight by spojrzała, Change mogłaby dla zmyłki przyjąć formę Celestii. Z drugiej strony, chyba nie każdy jest w pełni przekonany, że Chrysalis nie żyje, więc... kto wie? A gdyby jednak Celestii nigdy nie było na Księżycu? Czy naprawdę, komuś, kogo tak długo i tak bardzo idealizowała, i wedle kogo woli budowała całe swoje życie, Twilight pozwoliłaby oglądać się w tak niezręcznych sytuacjach, jak choćby wymiotowanie tuż pod kopyta swojego największego autorytetu? Pozwoliłaby się powycierać skrzydłem, jakby była małą klaczką? W przypływie złości zdzieliłaby tę postać po twarzy? Byłby z tego niezły twist, gdyby Twilight dopuściła się tego wszystkiego, bo chociaż przed oczami miała niby-Celestię, to instynkt podpowiadał jej, że to wcale nie jest jej dawna mentorka, więc w sumie może tak ją traktować... Trochę, troszeczkę, tak odrobinkę jak w innym, nie-kucykowym opowiadaniu, którego kiedyś odsłuchałem. W nim jakiś czas po swoim ślubie, żona nagle zapada w chorobę – zespół Capgrasa – i uważa, że jej mąż nie jest jej prawdziwym mężem. W końcu morduje jego, a potem siebie. Po czym w jej domu znajdują trupa, którego DNA zgadza się z DNA jej męża, który najwyraźniej rzeczywiście został przez coś zastąpiony, a czego nikt nie zauważył. Więc żona nie była chora, tylko miała rację. Proste i efektywne. Aczkolwiek bardzo możliwe, że Change nigdy nie istniała, a odgrywa ją Celestia. I najwyraźniej nie po raz pierwszy. Twilight jest żoną Thoraxa i nową „matką” podmieńców, ale nawet od niego nigdy nie słyszała ani baśni o księżycu, ani o Change. Jakby nawet Thorax nic o niej nie wiedział. Może baśń jest tak starodawna, że Celestia i Luna są ostatnimi, którzy mogą ją pamiętać, a może od początku Celestia wszystko zmyśliła. I chyba podobnie zwodziła Lunę, gdy ta, jako Nightmare Moon, odbywała karę na Księżycu, co tłumaczyłoby jej reakcję Tak oto dotarliśmy do ostatniego jak dotąd rozdziału. Co sprawiło, że to jednak on został moim ulubionym? Piękna retrospekcja z Twilight i Luną, na weselu tej pierwszej. Bardzo ładny, bardzo klimatyczny, rozgrzewający serce kawałek tekstu, z gorzko-słodką końcówką. Na modłę rozdziału szóstego, mamy wprawną żonglerkę między wydarzeniami na Księżycu, a tymi przywołanymi z przeszłości i pogłębienie relacji między wymienionymi bohaterkami nie jest jedynym, co oferuje nam ten rozdział. Widzimy jak Starlight pomaga Twilight w przygotowaniach do ślubu i wesela, czemu towarzyszą istotne pytania o to, czy w tym wszystkim jest jakakolwiek miłość (po obu stronach, plus początkowa nieobecność Cadance, którą Twilight interpretuje jako „ślub bez miłości”), podczas uroczystości powraca Trixie, z którą protagonistka ma naprawdę przyjemną scenkę, która zresztą nawiązuje do zagadki z chowańcem. Same świetne rzeczy. Uśmiechnąłem się gdy Twilight porwała wyraźnie speszoną Lunę do tańca i za która podążyła, gdy ta, już spąsowiała, wybiega na zewnątrz. Ucieszyłem się, gdy Twilight zadeklarowała, że ją kocha, tak jak zapewne Celestia. Znaczenie dla Luny ma to niebanalne, gdyż czasem nie potrafi przeboleć tego, że nikt jej nie kocha, przez co zresztą według fanfika zmieniła się w Nightmare Moon. Smutne jest to, że milenium bez niej udowodnił, że owszem, świat się bez niej obejdzie. Ale teraz, jak wszystkie księżniczki są na Księżycu? Wygląda na to, że w tym są do siebie podobne – uniwersum bez nich będzie żyć dalej. Lecz przez opowiadanie przewija się jeszcze jeden motyw, o którym jeszcze nie wspominałem – rzeczy, na które nie ma się wpływu. I którymi nie warto się przejmować, bo nie ma się na nie wpływu, jak wskazuje definicja. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż to, że księżniczki najwyraźniej nie są nikomu potrzebne, jest jedną z tych rzeczy. I to, na dzień dzisiejszy, zamyka „Nowoczesną baśń o Księżycu” melancholijnie, acz... ciepło. Z nadzieją na to, że coś się wydarzy. A co takiego? Nie wiem, czas pokaże. Czym byłaby ta historia bez jej postaci? Kreacja głównej bohaterki – Twilight Sparkle – bardzo mi odpowiada. Osobiście znajduję Twilight fascynującą postacią, nawet na podstawie jej czystej, kanonicznej kreacji jestem w stanie wyobrazić ją sobie w każdej sytuacji i przeważnie nie mam pojęcia jakby zareagowała, bo mogłaby postąpić dowolnie. Idealny typ postaci, którą można obsadzić niemalże w każdej roli i za każdym razem w jakimś sensie powinna sprawdzić się dobrze, prezentując coś znajomego, ale i świeżego zarazem. Tak jest i tutaj, w „Nowoczesnej baśni o Księżycu”; niekiedy Twilight zostaje całkowicie wytrącona z równowagi (ang. unhinged), co jest po prostu piękne, ale ma ona momenty całkiem serialowe, w których poszukuje przyjaciół, okazuje serce, pociesza, wspiera, jest z kimś i przy kimś. Ukazana jest jako postać, która ma wady, tak jak każdy, ale i trudne, osobiste doświadczenia, które nadal na nią wpływają, a co gorsza, która popełniła masę błędów, których bardzo łatwo można było uniknąć. Wpleciona tak czy inaczej w te dziwne, niejednoznaczne wydarzenia, potrafi zareagować impulsywnie, emocje wygrywają z rozsądkiem, ale co by się nie działo, przez cały czas wydaje się być... sobą. Na jakiś osobliwy, wyolbrzymiony ponad miarę sposób. Zarówno zachowane z kanonu, jak i nadane przez autorkę cechy, lubią być mocno przerysowane, przez co postać ta wypada tak wyraziście. Jej losy nie są mi obojętne, dobrze się je śledzi, a przy tym idzie gdzieś w tym odnaleźć cząstkę samego siebie. O Starlight zdążyłem już wspomnieć, ale przypomnę: prosta, barwna kreacja, która także bardzo mnie się podoba. Każda scena, w której występuje, zapada w pamięci, Starlight wypadła najbardziej serialowo, jest w niej entuzjazm, jest skora do żartu, docinkiem też potrafi zarzucić, widać, że się z Twilight zna doskonale, dobrze się ją czyta. Podobnie jest z Trixie, która fizycznie przewija się tylko w jednej retrospekcji, ale jak już się pojawia, wypada świetnie i wiarygodnie, jak to ona, ale nieco wcześniej napisana zostaje słowami innych postaci i to także wyszło barwnie, charakterystycznie, nie mogę się przyczepić. Zaskakująco jasny, ciepły punkt w tejże dosyć chłodnej, na ogół melancholijnej historii. A Spike to ostoja zdrowego rozsądku, tak jest. Ktoś musi. Idąc dalej – znakomita księżniczka Luna. Od reszty wyróżnia się głównie manierą mówienia, ale i zdarzą się detale, jak jej zachowanie na weselu Twilight, gdzie po tylu stuleciach Pani Nocy nie jest pewna czy jakieś zachowanie jej przystoi. Zgaduję, że w jej czasach to było nie do pomyślenia. Faktycznie sprawia wrażenie kogoś z innej, dawnej epoki, komu uciekło tysiąc lat, a teraz został wrzucony do współczesnego świata, który się zmienił. Urocze. Czytając co niektóre jej kwestie na głos, wydały mnie się one całkiem melodyjne i nie mam pojęcia czy to w całości robota autorki, czy też brzmiały tak dlatego, że wyobraziłem sobie tę postać w akcji w ściśle określony sposób. Niemniej – ciekawy detal, urozmaicający tę kreację, choć wiele zależy od odbiorcy i jakie obrazy czy brzmienia wygeneruje jego wyobraźnia. Jednocześnie Luna wydaje się tu najtragiczniejszą postacią, a przy tym bardzo emocjonalna i wrażliwa, przynajmniej dla mnie. Niemniej swą wrażliwość potrafi ukrywać. Poza tym, w tym wszystkim wydaje się zachowywać najwięcej godności jako koronowana głowa. Jej relacje z Twilight śledziłem z większą ciekawością, aniżeli w przypadku Celestii. No właśnie. Celestia, mimo wszelkich nietypowych rozwiązań i ciekawych sytuacji, w jakich autorka raczyła umieścić Panią Dnia, wyszła dosyć... przyzwoicie. Nie ma żenady, nie ma zachwytu. Jest to mentorka Twilight, którą Twilight ubóstwia i idealizuje, a z którą dzieli swoją wiedzę i mądrość, z czasem tak czy inaczej przejmując kontrolę nad jej dorosłym życiem. Nie całkowicie i nie dosłownie, ale jest mocno zasugerowane, iż po tylu latach słowo Celestii urosło u Twilight do rangi świętości. Zarazem to Celestia przez długi czas towarzyszy Twilight w trakcie księżycowej niedoli, przyjmuje na siebie jej frustracje, poświęca się i zadaje trudne zagadki. Swoją władzą potrafi się bawić („Mam klucz do zapasów i co mi zrobicie XD?”) i chyba przez cały czas ma świadomość tego, co się wokół niej dzieje i co o niej sądzą, ale niczym się nie przejmuje. Wydaje się być ze wszystkim pogodzona. A może po tylu stuleciach tak jej spowszedniało życie na Ziemi, że pobyt na Księżycu nareszcie jawi się jako coś nowego? Nie daje mi spokoju, że w pewnym momencie jakby „znika” z fabuły. Rozumiem, że uwaga została przekierowana na Lunę, niemniej wydało mnie się to nieco dziwne. A może taki był zamysł – gdy jesteśmy po jasnej stronie Księżyca protagonistce towarzyszy Celestia i interakcje z nią właśnie obserwujemy, a gdy zaglądamy na ciemną, to Luna staje u jej boku i to jej postaci się przyglądamy. W każdym razie, według mnie Celestia jest tu „zaledwie” solidna. Jej quasi matczyne w stosunku do Twilight oblicze wydało mnie się najciekawsze. No to pora na Cadance i na Flurry... No i jest problem. Mało coś ich, ale ilekroć się pojawiały, wywoływały określone wrażenia: Cadance jawiła się jako słaba, potrzebująca (od razu nie było to tak oczywiste, lecz później wiadomo, iż bohaterka oślepła, choć najwyraźniej da się ją uleczyć), a Flurry jako chłodna i spokojna, pomimo jej młodego wieku i zdecydowanie niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazła. One jedyne wypadły trochę jakby nie one (na ile możemy mówić o kanonicznej Flurry, gdyż w serialu zabrakło czasu by chociaż troszkę podrosła na ekranie, nie wspominając o poznaniu jej charakteru), w odróżnieniu od Starlight czy Trixie, które także pojawiają się rzadziej, ich występy nie zapadają w pamięci tak dobrze. Są i pełnią swoją rolę tak jak trzeba. Myślę, że autorka usypia czujność przed wielkimi urodzinami, które nieuchronnie się zbliżają. Jak było wspomniane, opowiadanie tylko miejscami przypomina poprzednie dzieła autorki, jako całość posiada własny klimat, który jest interesujący, gęsty, niekiedy mroczniejszy, innym razem w miarę serialowy, nie brakuje tu elementów pobudzających nostalgię, ale i melancholię. Różne oblicza wykreowanego nastroju nie gryzą się ze sobą, a współgrają, wszystko wydaje się być dokładnie tam, gdzie zawsze miało być. Czytanie całości przychodzi płynnie, sam fanfik sprawia wrażenie jakby proces jego pisania również był bardzo płynny, naturalny, jakby nie było żadnych blokad, przestojów czy debat co teraz napisać i jak – to się po prostu działo. Tekst bywa refleksyjny, a co za tym idzie, potrafi zainspirować, nie dając przy tym odpocząć wyobraźni – poprzez oszczędną formę, niekiedy bardzo krótkie zdania i opisy, masa rzeczy wymaga jej użycia, lecz to, co już jest, pomaga tworzyć wyraziste obrazy, przez co którakolwiek scena, jaką zechcemy sobie wyobrazić, nie wychodzi mętna czy wyprana z emocji. Między wierszami poruszone zostały poważne, ponadczasowe problemy, niejedna rzecz jest pisana niuansami, a niuanse te często wydają się nawiązywać do siebie nawzajem czy zazębiać się ze sobą, co dodaje całości wrażenia dodatkowej spójności. Oczywiście czytelnikowi pozostawiono szerokie pole do własnych interpretacji, dopisywania historii czy tłumaczenia poszczególnych zachowań, a mnie jak zwykle nie daje spokoju, iż nieważne jakbym się nie naprodukował, nieważne jak głęboko bym nie zajrzał i jak wiele sobie nie dopowiedział, zawsze będzie wrażenie, iż zaledwie dotykam czubka góry lodowej, a żeby było śmieszniej – zapewne nie tej góry, co trzeba Jest aż tak tajemniczo czy niejasno, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kto wie co przyniosą kolejne rozdziały? Może minąłem się ze wszystkim, co chciała przekazać autorka, jakbym czytał zupełnie inne opowiadanie. Może wskazówki zawsze tu były, tylko ja nie zauważyłem sedna. Tak czy inaczej, pierwsza, druga, każda kolejna lektura „Twilight Sparkle w nowoczesnej baśni o Księżycu” była wielką przyjemnością i intrygującym, inspirującym doświadczeniem, podobnie jak analiza dzieła, wesołe teoretyzowanie czy samo zastanawianie się co mogło tu być intencją autorki, a co nie. Tekst nie nudzi się nawet po wielokrotnym przeczytaniu, więc jestem otwarty na kolejną podróż, czy to zmotywowany sam przez siebie czy też za sprawą punktu widzenia i teorii innych czytelników, którzy mogą poszczególne rzeczy widzieć w zupełnie innym świetle. Wygląda na to, iż jest to kolejne opowiadanie, które, podobnie jak co niektóre jego wątki, pozostanie ponadczasowe, acz niekoniecznie dla każdego. Ale to nie szkodzi. Zresztą które dzieło jest przeznaczone dla wszystkich? Według mnie jak najbardziej warto przeczytać ów tekst i zmierzyć się z kilkoma jego trudniejszymi momentami z otwartą głową, gdyż jeżeli zajrzeć choćby odrobinę głębiej, można tu odnaleźć coś głębszego, inspirującego i pochłaniającego bez pamięci. Dla tych, którzy pamiętają poprzednie tytuły autorki, jest to pozycja obowiązkowa. Raz jeszcze dostajemy coś innego, nietypowego i w całej swej specyfice urzekającego, karmiącego nas czymś nowym, co niezmiennie pozwala trwale się zapamiętać i snuć daleko idące teorie. Ciekawie pomyślane, wciągające opowiadanie ze świetnym klimatem, godne polecenia zarówno nowicjuszom – choć nie zawsze będzie to łatwe do przełknięcia – jak i weteranom Pozdrawiam serdecznie i w zdrowej niepewności czekam na ciąg dalszy tejże historii. Tęskniliśmy.
  7. Z „Handlarzem Słów” mam nie taką krótką historię w tym sensie, że mogłem przeczytać go wcześniej i zarazem troszkę nad nim popracować, co oczywiście wiązało się z niejedną dyskusją z autorem opowiadania; taki inside, choć fanfik był już kompletny i nic nie znajdowało się w trakcie pisania, zawsze jest interesujący, zwłaszcza, że „Handlarz” okazał się dla mnie... Cóż, słowo „trudny” jest dalekie od prawdy, bo tekst, według mnie, sam w sobie nie jest wyzwaniem ani formą, ani przekazem; mimo swego eksperymentalnego oblicza czy scen, które jak mniemam miały zbudować wrażenie patosu, został napisany w sposób zróżnicowany, by kiedy trzeba brzmieć prosto i całkiem lekko, a innym razem poważniej, gęściej, lecz przez cały czas dostatecznie zrozumiale. W przekazie idzie odnaleźć poważniejsze problemy – mniej lub bardziej umiejętnie wplecione między wierszami, acz przeważnie tonące gdzieś w formie – jednakże z reguły wszystko zawiera się w ramach rzeczywistości komiksowej, tzn. przypomina to, nawet bardzo, znane nam z serialu animowanego uniwersum, lecz wykoślawione poprzez typowo fanowski edge, groteskę czy rzeczy zaczerpnięte z dzieł wymienionych w posłowiu. Określenie „skomplikowany” też chyba nie jest tu na miejscu, gdyż mimo paru retrospekcji, kilku równoległych wątków prowadzonych przez różne postacie, a które to wątki – spoiler – zbiegają się w jednym punkcie gdy przychodzi pora na finał czy na pierwszy rzut oka nie tak oczywistej postaci protagonisty, tekst w żadnym momencie nie zmylił mnie do tego stopnia, że nie miałem pojęcia co i kiedy się dzieje. Powiedziałbym wręcz, że różne „przeskoki” czy to w czasie, czy między bohaterami i ich perypetiami, został zrealizowane solidnie; przejścia między scenami są płynne, a na końcu wszystko wydaje się zbiegać w sposób naturalny. „Męczący” na pewno nie był, choć zgodzę się, iż niektóre fragmenty, poprzez pewne rozwleczenie, nadmiar szczegółów czy próby nadania im podniosłości bądź głębszego znaczenia, mogą wydrenować odbiorcę z chęci zapoznania się z tekstem od razu i spowodować, iż odłoży on resztę historii na później. Osobiście nie miałem oporów przed tym, by do tekstu wracać i go analizować, bo dlaczego nie. Prócz tego widzę po nim najszczersze chęci napisania czegoś może nie wielkiego, lecz bez wątpienia poważniejszego, dłuższego i mającego istotniejsze znaczenie, aniżeli w przypadku każdego kolejnego fanfika. I to, samo w sobie, jest godne pochwały. Zwłaszcza, że w tekście nie brakuje interesujących pomysłów. Jak widać, nawet teraz znajduję zastanawiająco mozolnym rozpoczęcie właściwej recenzji, stąd kąśliwie rzucę, iż w tym sensie tekst ten jest „przeklęty” – akurat przy nim popełniłem szereg błędów taktycznych w planowaniu prereadingu przez co poszczególne czynności zajęły miesiące, dosyć długo przygotowywałem swój komentarz, a nawet gdy w końcu zacząłem z powodzeniem wyrywać się, wcześniej z kreatywnej bezsilności, a teraz kreatywnego zaparcia, okazało się, że nie tak prostym jest spisanie wszystkiego, co mógłbym powiedzieć o „Handlarzu Słów”. Niezależnie jak do tego podejść, wszystko musi trwać długo. Przy tym wszystkim tekst wydaje się dobrym przykładem czegoś, co ma potencjał by wywoływać szerokie spektrum opinii, co dostrzegam nie tylko po sobie, ale i moich szanownych przedmówcach czy we wspomnieniach z premiery fanfika na Kąciku Lektorskim Opowiadanie poprzez swoją stylistykę wydaje się trudne. Za sprawą tematyki, a także kilku wątków oraz tego, jak są prowadzone, sprawia wrażenie skomplikowanego. Natomiast ze względu na swoje gabaryty, no i tak zwany pacing, wydaje się męczące. Sęk w tym, że nie musi takim być; wiele zależy od tego na jakiego odbiorcę trafi. Ba, nie musiało takim być od początku, bo mogło prezentować się jako lekkie, genialne w swej prostocie, a przy tym porywające od początku do końca, zaś od czytelnika zależałoby, czy faktycznie takim było, czy nie. Jednakże nie zachodzi tutaj zależność „nie było lekkie, bo było trudne”, „nie było skomplikowane, bo było proste” i wreszcie „nie było męczące, bo było porywające”. Albo jest jakieś, albo nie jest. I to na tym, w mojej opinii, polega jego „klątwa”. Teraz pomówimy co nieco o fabule, a co za tym idzie, pojawią się dosyć istotne SPOILERY, zatem jeżeli jeszcze nie czytałeś/ czytałaś fanfika, a zamierzasz to zrobić, a przy tym zależy Ci na samodzielnym odkrywaniu fabuły – nie czytaj dalej niniejszego komentarza. Bohaterem niniejszej opowieści jest tytułowy Handlarz Słów, którego z biegiem fabuły poznajemy z imienia, a nawet dowiadujemy się kim był i czym się trudnił zanim uzyskał swój tytuł oraz reputację. Nie zabraknie motywów wyjaśniających dlaczego zrobił to, co zrobił, a co dało mu możliwości, jakich potrzebował, jednocześnie sprowadzając go na ścieżkę prowadzącej do jego nieuchronnego upadku. Ścieżkę długą i szeroką, warto dodać; motyw wędrówki, połączony z przemijaniem czy takim bardzo, ale to bardzo subtelnym nihilizmem, tworzy ciekawą mieszankę, która nie czyni opowiadania barwnym, ale szaro-burym, co dosyć dobrze współgra z kreowanym klimatem (któremu poszczególne zabiegi stylistyczne podcinają skrzydła, ale o tym nieco później), tworząc poważny, posępny, ale intrygujący nastrój. Wracając jednak do fabuły, bo to o niej chciałem pomówić, rozdział pierwszy, czyli „Nigdy nie kłamie”, robi dosyć dobrą robotę jeśli idzie o otwarcie historii, przedstawienie głównego bohatera, a także wciągnięcie czytelnika w klimat. Początek, notabene poprzedzony cytatem z Baśki Białowąs Williama Shakespeare'a, nadal wydaje mnie się jakiś taki poetycki, acz nie przesiąknięty nadymanym artyzmem, za to wysyłający do odbiorcy sygnał, że „uwaga, to jest poważny fanfik”. Niedługo potem są fragmenty, które, zważywszy na tytuł, skłoniły mnie do spekulacji odnośnie tego, w jakim sensie jest to wędrowny kupiec. Czy słowa wystąpią tu jako waluta? Jeśli tak, to z jakimi konsekwencjami będzie się wiązać ich zamiana/ wymiana? W ogóle, jak przechowywane są słowa? W jaki sposób przeprowadzana jest transakcja, jeśli przyjąć, że ta moc jest unikalna dla protagonisty? Te, jak i inne możliwe pytania, budują wokół bohatera aurę tajemniczości i rozbudzają u czytelnika ciekawość ciągu dalszego jego losów. Niedługo po tym mamy faktyczną prezentację możliwości Handlarza – będącego kucykiem ziemskim – a także jego charakteru czy też okno na to czym właściwie się zajmuje, jako ten, który handluje słowami. Jest to jednocześnie zajawka jednego z istotniejszych wątków, czyli śledztwa w posiadłości rodu Wonderful. Autor nie traci czasu i niemalże natychmiast sprzedaje nam bohatera jako kogoś niemalże wszystkowiedzącego, znajdującego się co najmniej sto kroków dalej przed dowolnym oponentem, jaki może się napatoczyć i nie ma znaczenia czy ktoś sobie życzy konfrontacji, czy nie – jeżeli masz problem, Handlarz zjawi się u ciebie z ofertą swych usług. Nie są tanie, ale za próbkę najwyraźniej nieograniczonej mocy, nawet kwoty, które padają już w pierwszym rozdziale, nie wydają się wygórowane. Owszem, w tym aspekcie trudno oprzeć wrażeniu, iż mamy do czynienia z kimś w rodzaju Pana Lusterko, jednakże w trakcie konwersacji z hrabią Wonderful protagonista z przerysowaną wręcz powagą i onieśmielającym gniewem deklaruje, że nie zniża się do kłamstw, co sugeruje, iż jego możliwości są obarczone jakimiś regułami, których złamanie zapewne niesie ze sobą śmiertelne konsekwencje. Generalnie nie mam zarzutów co do otwarcia opowiadania; jak dla mnie doskonale zajawia historię i z powodzeniem realizuje podstawowe cele, które winien mieć prolog/ rozdział pierwszy. Moim zdaniem robi to sprawnie, bez dłużyzn, z paroma niuansami. Fajnie było poczytać o codziennych problemach zwyczajnych kucyków czy zatrzymać się na moment, by poczytać opis jak protagonista – o ironio – wędruje przez świat, najwyraźniej nadając wszystkiemu, każdej małej rzeczy, jakiegoś większego, głębszego znaczenia. Wstawki te nie są zbyt długie, według mnie na tym etapie bez zastrzeżeń budują nastrój i zarazem wizerunek Handlarza, jako kogoś z historią. Czytając opowiadanie za pierwszym razem czytelnik nie ma prawa wiedzieć, iż stąpa on po świecie bardzo długo, lecz po kilkukrotnym zapoznaniu się z fabułą ciekawie było powrócić do początków i przeczytać to jeszcze raz, lecz z nowo nabytą wiedzą o czym to jest i ile trwa. Jednakże, czytając te wstawki, a także scenę rozmowy z hrabią Wonderful, nie dawało mi spokoju to, że z czymś mi się to kojarzy, że mam o tym jakieś wrażenia, których nie mogę opisać, bo nie wiem co jest na rzeczy. I rozdział drugi, prócz tego, że przedstawił kolejne postacie i wprowadził nowe wątki, acz nie zapominając o śledztwie, nareszcie pozwolił zdefiniować moje skojarzenia. Rozdział otwiera tytułowy „bal”, który bez pieśni rozpocząć by się nie mógł, lecz nie musiałem długo czytać, by zrozumieć, że dotychczasowe wrażenie poetyckości, podniosłości, szeroko pojęte „nadmuchanie” poszczególnych fragmentów czy interakcji, kojarzyło mnie się z przedstawieniem teatralnym. Zarówno wcześniej, podczas rozmowy z hrabią, jak i tutaj, gdy rozkręca się bal, zachowania postaci wydają się przerysowane, zaś opisy, włącznie z narracją, sprzyjają teatralnej otoczce; sporo tutaj wykrzykników, dużo wielkich słów, wydźwięk jest patetyczny, oczami wyobraźni widzę ogromną salę, barokową scenografię i kostiumy, a występujący na scenie aktorzy specjalnie wykrzykują emocje ponad miarę, poruszają się nad wyraz energicznie, idąc specjalnie jak najgłośniej tupią o deski i to wszystko odbija się echem. W ogóle, cały fanfik można tak opisać – bardzo długi, utrzymany w barokowej stylistyce spektakl, gdzie na pierwszy rzut oka przesadza się niemal ze wszystkim, lecz pod spodem znajduje się całkiem prosta, acz przemyślana opowieść o dwóch indywiduach, które najwyraźniej widziały wszystko, co świat ma do zaoferowania, a których to losy są trwale splecione. W każdym razie, rozdział drugi przedstawia nam postać Złodzieja Dusz, dorzuca także do obsady znanego nam króla Sombrę – duet ten z czasem wyrośnie na srogą opozycję dla protagonisty, przy czym ten pierwszy będzie jego final bossem. Podobnie jak w przypadku Handlarza, autor nie traci czasu i po swojemu prezentuje możliwości swoich postaci, stwarzając przy tym pozór, jakoby postać mrocznego króla znajdowała się trochę na łasce oryginalnych bohaterów. No, może nie na łasce, lecz jest wrażenie, iż Sombra jest od nich znacznie słabszy. W ostatecznym rozrachunku znaczenie mrocznego króla nie jest marginalizowane, ani bagatelizowanie, lecz trudno oprzeć się myśli, jakoby autor chciał uczynić swoje postacie silniejszymi poprzez zestawienie ich ze znanym z serialu złoczyńcą i przedstawienie ich przewagi na jego tle. Nie zawsze wygląda to dobrze, lecz tutaj akurat nie wzbudziło zbytnich kontrowersji, powiedziałbym, że autor nie odebrał Sombrze, hm... Pewnej godności, tak to nazwijmy. Ostatecznie jego udział w historii określiłbym na satysfakcjonujący, choć nie była to najlepsza kreacja tego bohatera z jaką się spotkałem. Niemniej kontynuowany jest wątek ciekawej sprawy Rose Wonderful, w ramach czego otrzymujemy nie tylko kolejne próbki możliwości Handlarza, jak również wgląd na jego proces myślowy, ale także okno na relacje między ojcem a córką, a także podejście tej drugiej do protagonisty, gdyż wie już ona, iż odwiedził mury jej rodzinnej posiadłości. Później, podczas kolejnego spotkania Handlarza z hrabią, dochodzi do pierwszej konfrontacji bohatera z Sombrą, zgodnie z foreshadowingiem na początku rozdziału. I tak jak wspominałem – autor pozostawił królowi godność złoczyńcy, jednakże już pokazał, że jest on słabszy od oryginalnych postaci. Nie było moim zdaniem sensu tego tłumaczyć: To znaczy, Sombra bodaj za pierwszym razem padł od duetu Celestia & Luna. Potem w grę weszły Elementy Harmonii i Kryształowe Serce. A za trzecim razem... Chyba był trzeci raz ale nie oglądałem/ nie pamiętam, ale! Z tej wypowiedzi wynika następujący łańcuch pokarmowy: Król Sombra < Celestia, Luna, Klejnoty, Handlarz, Cadance pewnie też, Kryształowe Serducho itd. <<< Złodziej Dusz. Czyli nie tylko Sombra już totalnie na nikim nie powinien robić wrażenia, ale Złodziej Dusz to definitywny złodupiec, przed którym jednak Handlarz najwyraźniej nie odczuwa szczególnej trwogi... wydaje się wręcz deko zarozumiały (ang. cocky). Ale o co mi chodzi – jeżeli już, wolałbym mieć to pokazane poprzez czyny i interakcje, nie słowa. Jeden ze sposobów, ten lepszy, nie oba naraz. Jednakże z całości wypowiedzi wynika interesujący detal, mianowicie taki, iż Sombra znacznie wcześniej podpisał ze Złodziejem cyrograf i to stąd miała wypływać jego moc, z którą czynił zło. Dowiadujemy się nawet czyje dusze położył na szali. Jest to wiarygodne wytłumaczenie dlaczego jest zależny od Złodzieja, jak zdobył swoją potęgę i dlaczego mimo kilku porażek wciąż powraca. Z perspektywy czasu, jestem bardzo ciekaw jak wyglądało jego pierwsze spotkanie ze Złodziejem i jaki za podpisaniem z nim umowy stał ciąg zdarzeń. W ogóle, kupuję ten koncept. Jeżeli ktoś dawno, dawno temu miałby zawierać pakt z „diabłem”, Sombra wydaje się idealnym kandydatem. To mi się podoba. W każdym razie, rozdział kończy się małym cliffhangerem, gdyż po spotkaniu z Sombrą powodowany ciekawością hrabia zadaje bohaterowi parę pytań, z czego to ostatnie dotyczy tego, jak został Handlarzem Słów. I tutaj mam mały kłopot, którego chyba aż do tej pory nie zauważałem. Nie zrozumcie mnie źle; rozdział drugi kończy się pytaniem, zaś trzeci otwiera retrospekcja – jak się niebawem okaże, będąca opowieścią protagonisty – która na zadane pytanie odpowiada, co wydaje się wręcz książkowym przykładem tego jak zakończyć jeden odcinek, a jak rozpocząć odcinek następny. Tu zero zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, podoba mnie się to i jak najbardziej spełnia to oczekiwania moje, jako czytelnika, odnośnie sposobu prowadzenia historii, jej podziału itd. Jednakże, kiedy bohater podpisuje cyrograf, nie omieszkując przy tym wykorzystać chwili nieuwagi Złodzieja Dusz – lata pomyślnych transakcji musiały zaowocować nadmierną pewnością siebie – pada następujące zdanie: Gdy powracamy do wydarzeń bieżących, hrabia słyszy, iż: Przypominam, że (złote) pytanie kończące poprzedni rozdział brzmiało: „Jak stałeś się Handlarzem Słów?” Natomiast z tej opowieści wcale wynika nie to, że po podpisaniu cyrografu i wyruszeniu w świat bohater – na imię mu Rafael – został Handlarzem Słów, ale że był nim wcześniej, właściwie nie wiadomo na jakiej zasadzie. Niby konkluduje, że od tamtej pory jest znany jako Handlarz, ale to nie znaczy, że faktycznie nim jest – tę informację uzyskujemy od Złodzieja Dusz, który stwierdza, że faktycznie to jest Handlarz. Mało tego, jego wypowiedź sugeruje, że Rafael może nie być jedynym takim Handlarzem w historii. Może jedynym wciąż żyjącym, ale jednak. Sieje to ziarno niepewności czy po świecie stąpają tacy, jak on, lecz pozostają śmiertelnymi kucykami, czy też jest inaczej. W każdym razie, może coś źle rozumiem, ale przynajmniej na dzień dzisiejszy widzę tutaj pewną nieścisłość. Poza tym bycie znanym jako ktoś =/= bycie tym kimś. A pytanie było o to, jak Rafael został Handlarzem Słów. Nim zapomnę – Rafael, jako imię, jest w porządku. Ale czy to Nameless serio było konieczne? Po zapoznaniu się z całością nie wydaje się to mieć szczególnego znaczenia; jeżeli miał być bezimienny (czyli tytułowy Handlarz mógłby być nikim i każdym), wówczas po co w ogóle zdradzać jego imię, zaś jeżeli już mieliśmy je poznać, nie lepiej byłoby obrać na nazwisko coś innego? Coś z innego języka, co mogło znaczyć tyle, co „nie posiadający imienia”, acz brzmieć tak, by wskazywać na pochodzenie? Na przykład z północy czy skądś? Aha, jednocześnie rozdział trzeci, „Marzenie od odpowiedzi”, konfrontuje czytelnika z pierwszym poważnym zabiegiem tego, co ja nazywam „kreatywnym formatowaniem”, ubogaconym przez charakterystyczną narrację. Jest to oczywiście prezentacja ciszy, którą przytoczyła już Cahan, stąd powstrzymam się przed zarzuceniem własnym cytatem – po prostu odsyłam do pierwszego postu mojej przedmówczyni. Właściwie, owego kreatywnego formatowania nie ma w tekście znów tak wiele (w tej chwili przypominam sobie jeszcze zdanie napisane w kolorze białym – białe na białym jest niewidoczne, trzeba je zaznaczyć, by je „odkryć”), zdecydowanie częściej narrator wypowiada się w sposób, którego ja osobiście nie odebrałem jako trolling, lecz jako... coś dziwnego. Coś, co w kontekście całości do niczego nie prowadzi. Łudziłem się, że ta zastanawiająca, miejscami sugerująca samoświadomość fanfika narracja, przyniesie ze sobą coś więcej, gdy nadejdzie właściwy czas. Może coś się wydarzy, może ten narrator okaże się jakąś postacią, która od początku brała udział w opisywanych wydarzeniach czy stanie się inny twist, który nada całości nowego wymiaru. Tak się jednak nie stało. I to, w mojej opinii, z perspektywy czasu, faktycznie wydaje się niepotrzebne. Z jednej strony brak tych fragmentów wiele by nie zmienił, lecz z drugiej nie burzyłby klimatu czy czwartej ściany. Gdyby miało coś z tego wyniknąć, to rozumiem eksperyment, lecz eksperyment dla samego eksperymentu z reguły się nie udaje. „Handlarz Słów” nie jest od tejże reguły wyjątkiem, a szkoda. Retrospekcja otwierająca „Marzenie odpowiedzi” wprowadza jeszcze Księgę Ksiąg, jako ten ostateczny cel, który popchnął Rafaela ku złożeniu podpisu na umowie ze Złodziejem Dusz, a także postać Meadow, której charakter, jak i rola w historii, jest prosta jak parasol – ona kocha jego, on nie kocha jej, jakoś w ten sposób. Jest to jednocześnie przeszłość, która do protagonisty nieuchronnie powróci w finale. I teraz dwie sprawy. Finał, w którym wszystko splata się w jedno, w którym niemalże każda z poznanych wcześniej postaci otrzymuje rolę w finałowym starciu oraz jego konsekwencjach, włącznie z konkluzją historii, wszystko to było, jak dla mnie, bardzo satysfakcjonujące. Autentycznie miałem wrażenie elementów lądujących na swoich miejscach akurat wtedy, gdy jest to potrzebne. Chociaż co niektóre decyzje (jak chociażby ta, kto ma być sędzią w pojedynku) mogą wzbudzać wątpliwości, ja to sobie tłumaczę w bardzo prosty sposób: starcie odbywa się między dwoma nadzwyczaj potężnymi indywiduami, na warunkach niepojętych dla zwykłego kucyka, więc wolno im. Mogli tak postanowić, mogli to tak zorganizować, więc tak zrobili. I tyle. Nie musi się to nikomu podobać – ma działać dla uczestników starcia. Sprawa druga, czyli wątek Meadow. Jak dla mnie wszystko pasuje. Jej motywacja, stara jak świat, sztampowa, ograna do bólu, w ogóle mi nie przeszkadza, nawet byłbym gotów ją tłumaczyć. A możliwości jest kilka. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale chyba nie podano nam, nawet orientacyjnie, wieku tej postaci. Zatem może być bardzo młoda, a co za tym idzie, niedoświadczona, naiwna, po prostu po młodzieńczemu głupia. Może też znajdować się na innym etapie, kiedy, ujmując kolokwialnie, czas na układanie sobie życia się kończy, więc jeżeli ma wyznawać komukolwiek uczucia, to teraz. A może po prostu taka jest i tyle. Niezależnie od tego, jest to IDEALNA ofiara kontrahentka dla Złodzieja Dusz. Ktoś tak naiwny, kierujący się emocjami, wręcz dziecinny, nawet nie pomyśli, nie wybiegnie w przyszłość, nie zastanowi się, podpisze niemal od razu. Poza tym, gdyby Meadow nie była taka, jak ją przedstawił autor, możliwe, że część z satysfakcji, jaką odczułem na końcu, gdzieś by uleciała. Wyobrażam sobie, że Złodziej Dusz, przychodząc do niej, mógł myśleć w następujący sposób: „This is like taking candy from a baby, which is fine by me.” ~ Shadow teh Edgehog, 2005 Aha – mój odbiór zarówno Handlarza, jak i Złodzieja, był istnym rollercoasterem. Raz po raz wypadali jak nadzwyczajne istoty, przed którymi należy czuć respekt, innym razem jak zarozumiałe snoby i tylko czekałem, aż ktoś któremuś utrze nosa, a nieraz, ilekroć fanfik porywał się na filozofię i pytania dotyczące egzystencji, czasu i sensu, bywali głupio-mądrzy. Ale były i czasy gdzie byli jak zupełnie zwyczajne postacie, które ciągną fabułę naprzód. Ostatecznie nie mam złych wrażeń, mało tego, gdy przyszła pora na wielki finał... ku mojemu zdumieniu, chciało mi się kibicować im obu. Chociaż żaden z nich nie był moją ulubioną postacią w tymże fanfiku – ten honor idzie do Storm – pomyślałem, że w sumie fajnie by było dalej śledzić ich losy, mniej lub bardziej zależne od siebie. Ale zwycięzca mógł być tylko jeden. I może to zabrzmi dziwnie, lecz powtórzyła się sytuacja, jaką miałem przy okazji ogrywania Story Mode w „Tekkenie 7” - czy na końcu wygra Heihachi czy Kazuya, to dla mnie wcale nie było takie oczywiste i tak samo w „Handlarzu”, czy zwycięsko wyjdzie z tego Rafael czy Złodziej, trudno powiedzieć. A gdy wszystko stało się jasne, no to niby człowiek to przeczuwał, a jednak utrzymywał dystans. Ale ostatecznie pozytywnie. I tak jak wspominałem, jak się pokazała Meadow, jak powróciła ta Księga Ksiąg i jak przyszło co do czego – PIĘKNIE ich nasz Złodziej rozegrał! A Handlarz, jak już dostał tę Księgę Ksiąg, jak zrozumiał co narobił, to ja wyobraziłem sobie takie „ojej” + mina gościa, któremu skończyło się tanie wino w butelce. Jednakże znacząco wybiegłem naprzód, zamiast iść po kolei, rozdział po rozdziale. I mógłbym to dalej robić, lecz nie widzę takiej potrzeby. Trzy pierwsze rozdziały („Nigdy nie kłamie”, „Niech żyje bal”, „Marzenie o odpowiedzi”) uważam za najważniejsze dla ogółu fabuły; inicjują najważniejsze wątki, odpowiednio szybko je rozbudowują, wprowadzają większość istotnych postaci, otrzymujemy także detale dotyczące Handlarza, jego przeszłości, a także powiązań z antagonistami. Przez to też wydają się najświeższe, najciekawsze. Finał („Sędzia w pojedynku” i „Wzgórze przegniłej wierzby”), jak już zaznaczyłem, uważam za satysfakcjonujący, wyczerpująco zamykający wątki większości postaci, zostawiając jednak lekko uchyloną furtkę, dzięki czemu czytelnik może, jeśli chce, spekulować co będzie dalej, nie jest to bowiem scenariusz pt: „I wtedy wszyscy zginęli”. W ogóle, pasuje mi klimat – było trochę napięcia, pojedynek odbył się w formie takiej trochę debaty filozoficznej, acz silnie spersonalizowanej, następnie powrót przeszłości i ostateczna porażka jednego z bohaterów, czemu towarzyszy szczypta makabry, po czym następuje dość posępna konkluzja, symbolizowana przez wierzbę, która zresztą znajduje się w tytule rozdziału. Króciutka scenka z Cadance i Flurry, jeszcze krótszy występ Celestii i Twilight, nie wydaje się tutaj esencjonalny, ale daje jakieś pojęcie od kiedy Rafael zaszczyca ów świat swoim istnieniem... Co mimo wszystko stwarza inną wątpliwość – czy Złodziej naprawdę potrzebował czekać (?) tyle czasu, nim nadarzyła się okazja do konfrontacji? Naprawdę nigdy przedtem nie było sposobności, by doprowadzić do takiego pojedynku? Możliwe, że było to wytłumaczone/ zasugerowane w fabule, lecz chyba tego nie wyłapałem... No, ale jak wspominałem przy okazji osoby sędziego – są tak zarąbiście potężni, że mogą wszystko, więc jeżeli im tak pasuje, to niech mają No dobrze, ale jak wypada zatem środek opowiadania? No cóż, „nierówno” to złe słowo, gdyż fanfik generalnie trzyma w miarę równy poziom przez cały czas. Powiedziałbym, że jeżeli gdziekolwiek mogłoby się pojawić wrażenie dłużyzny, to są to właśnie te rozdziały. „Pamiątka tamtego dnia” jeszcze się broni, gdyż daje nam więcej postaci Złodzieja Dusz (opisy przemieszczania się po chmurach świetne), a poza tym przedstawia nam Storm, czyli taki trochę typ sidekicka, których pewnie ma w tym swoim kapelusiku mnóstwo, ale akurat ta faktycznie wydaje się cierpieć na syndrom sztokholmski, ale to ok. Z czasem wyrosła na moją ulubioną postać. Opisy z nią były fajne (zwłaszcza te, w których się regenerowała, czy też „ściągała” Swarm Hope na pojedynek), podobały mnie się jej kwestie, akurat w mojej głowie była energiczna, pełna inicjatywy, jakaś taka barwniejsza na tle pozostałych bohaterów. Szybko ją polubiłem. Może to także zasługa scen przedstawiających nam możliwości tego jakże zacnego duetu – gdy wpadają do cudzych nieruchomości, z gospodarzami robią przeróżne rzeczy, by w spokoju zjeść sobie kanapkę chociażby. Fajne. Cała reszta natomiast, i to się tyczy całego „środka”, to właściwie mozolne rozwijanie tego, co już zostało wprowadzone. Jeżeli komuś to podpasowało, no to ma więcej tego, co lubi. Ale nie wszystko i stosunkowo niewiele nowego. Jeżeli od początku ktoś miał z fanfikiem problemy, to właśnie tutaj będą go aż razić w oczy. Zależy. Wątek śledztwa ciągnie się troszkę za długo i tym bardziej jest to kłopot, że na tym etapie czytelnik powinien się domyślać co jest na rzeczy i kim naprawdę jest Rose Wonderful; zna już odpowiedź na zagadkę, ale tekst nadal zachowuje się jakby to była wielka tajemnica i odwleka jej wyjawienie, które to nie ma już szans zaskoczyć. Ale motyw, że cała służba, to istoty sztuczne, była dla mnie małą niespodzianką. Ale znów, hrabia raczej o tym wiedział, co nie? Nie mógł im po prostu rozkazać, by powiedzieli o co chodzi z kochaną córunią? Chyba powinny się go te golemy słuchać, co nie? W sumie, jak tak o tym myślę, to czy w tym kontekście wynajęcie Handlarza rzeczywiście było potrzebne? Jasne, Rafael sam do niego przyszedł i się zaoferował, ale koniec końców... trochę to naciągane. Autor jakby sam się zakiwał pośród swoich pomysłów, a kiedy wszystko się poplątało, to nie wypadało zostawiać czytelnika bez rozwiązania, więc je napisał. Tak to trochę wygląda. Poszczególne interakcje między innymi postaciami może i są zrealizowane solidnie, lecz nie jestem pewien czy faktycznie wnoszą cokolwiek do całości, poza tym, że najwyraźniej autor chciał, byśmy spędzili z tymi bohaterami więcej czasu, poznali dynamikę relacji między nimi i przez to zbudowali z nimi więź, coby końcówka była bardziej angażująca. Lecz znów – jedynymi zagrożonymi wydawali się tu Handlarz i Swarm Hope. Reszta... generalnie byłem spokojny o to, że z tego wyjdą, tak czy inaczej. Zatem znów przewija się pytanie – po co? A może tak miało być. Może autor nie chciał podawać czytelnikom wszystkiego na srebrnej tacy i wolał, by każdy z osobna sam wypełnił luki, jak podpowiada mu wyobraźnia. Może Złodziej Dusz i Handlarz są ograniczeni jakimiś wyższymi prawami, których nie mogą złamać, stąd tyle czasu się „zbierali” na pojedynek. Może z tego samego powodu Złodziej nie mógł niszczyć kogo popadnie, chociaż mamy jasno powiedziane, że moc ma z nich wszystkich największą. Może sędzia musiał być śmiertelnikiem, coby starcie było uznane za ważne, a jego wynik wiążący. Może za parasolką, kapeluszem, no i przede wszystkim wierzbą stoi jakaś głębsza symbolika. Może, ale nie musi. Aha – jednocześnie to są te rozdziały, które musiałem sobie przypominać. Po pewnym czasie zaczęły się zlewać w jedno i trudno mi było określić co gdzie jest. Mała niedogodność, jednakże też może świadczyć o tym, że faktycznie tekst ma trochę tłuszczyku, który można by odprowadzić, coby lektura poszła bardziej wartko bez utraty znaczenia czy detali. Z drugiej strony, lubię opisy, lubię detale, lubię czytać, więc gdyby to mnie przypadła misja „odchudzania” opowiadania, to nie ma co się łudzić – coś tam bym skrócił czy wyciął, ale i tak byłoby grubo ponad sto stron Natomiast ani razu nie miałem wrażenia, że cokolwiek było pisane na siłę. Pragnę pochwalić to, że najwyraźniej Ziemniakford wrzucił do „Handlarza” trochę wszystkiego – z czym chciał, to sobie poeksperymentował, były pieśni (z tego, co wiem, autor lubi pisać wiersze), było nieco artyzmu, trafionego czy nie, to już inny temat, nieco filozofii, próba poprowadzenia naraz dwóch grup postaci z ich własnymi wątkami, te rzeczy. Cel był ambitny i wcale nie został zrealizowany źle, nawet nie średnio, wręcz całkiem nieźle, w mojej opinii. Według mnie jest to ciekawa fabuła z fajnym potencjałem, prowadzona przez nietuzinkowe postacie, lecz nie zawsze opisana w zbyt fortunny sposób. Trochę już tego dotknąłem, ale ogólnie chodzi o to, że ta stylistyka jest dosyć specyficzna, rzekłbym, że barokowa w tym sensie, że lubi przesadzać. Czasem to działa, czasem nie. Coś czasem zapadnie w pamięci, innym razem przejdzie bez echa. Dużo nad wyraz ubarwionych porównań, jak chociażby częste porównywanie konwersacji do bitwy prowadzonej przez dwa stronnictwa, z całą charakterystyczną dla tejże dziedziny nomenklaturą, innym razem obrazy wiszą jak wisielce (chwilę kminiłem co autor miał tu na myśli, bo samobójstwo można popełnić na różne sposoby), no i mam wątpliwości na ile kolor „radzieckich bloków” ma sens w świecie, w którym nigdy nie było związku radzieckiego, i tak dalej, i tak dalej. Postacie zachowują się i wypowiadają dosyć teatralnie, o czym też już pisałem. Przeważnie to działa, czego nie można powiedzieć o filozoficznej stronie dzieła. Znów – niekiedy poszczególne teksty wydają mnie się intrygujące, niebanalne, nawet pobudzające wyobraźnię, ale innym razem wzbudzają pewne politowanie. W każdym razie, niezależnie od tego, co sądzimy o zawartości merytorycznej i jakich byśmy nie mieli zastrzeżeń do stylistyki, tekst został napisany solidnie i poprawnie. Wygląda dobrze i tak też go się czyta. Osobiście, nie miałem kłopotu ani ze wskoczeniem do historii w jej trakcie, ani z odświeżeniem sobie opowiadania od początku, nawet za którymś z kolei razem. Praca przy nim była wymagająca, ale nie drenująca z chęci na cokolwiek. Był w tym jakiś głębszy pomysł, był ciekawy klimat, było trochę momentów, które naprawdę mi podeszły. Na ówczesnym etapie autor może i nie miał dosyć doświadczenia, by w pełni wykorzystać potencjał te historii, ale nie uważam, że ją zepsuł. Swoją drogą, w dyskusji przewinął się wiek autora i powiem tak: jako ktoś, kto opublikował swoje pierwsze teksty mając bodajże dwadzieścia jeden wiosen owszem, niekiedy człowiek ma chęć zapaść się pod ziemię, lecz z drugiej strony niczego nie żałuję. Każdy z tych tekstów (także każda praca graficzna) pomógł mi dojść do etapu, na którym jestem teraz, każdy coś do mojej twórczości wniósł i bez nich nie byłoby mowy o mojej obecnej działalności w takiej formie, w jakiej jest ona znana czytelnikom. Żałuję tylko tego, że dzisiaj nie mam już tej odwagi, którą miałem w owym czasie. Człowiek ma doświadczenie, ma popełnione błędy, ale i sukcesy, ma chęci i pomysły, lecz nie do końca sprzyja mu ta charakterystyczna dla wczesnej twórczości śmiałość, bez której czasem trudno wykroczyć poza rzemieślniczą robotę. Kontrolowana, może pomóc w osiągnięciu pełnego potencjału dowolnie ambitnej koncepcji. Kończąc, moim zdaniem „Handlarz Słów” to fanfik ciekawy, na ogół zupełnie niezły, a momentami całkiem dobry, zrealizowany konsekwentnie i solidnie, według wizji autora i mnie się podobał. Uważam, że warto go spróbować. Nie jest idealnie, jest nad czym pracować, ale według mnie to konkretna próbka możliwości Ziemniakforda, no i okazja do niejednej lekcji na przyszłość. Chociażby na temat tego jak utrzymywać określony klimat. W każdym razie, tekst mnie wciągnął, przedstawił parę intrygujących konceptów, no i usatysfakcjonował swym zwieńczeniem. Czego chcieć więcej? Kolejnych fanfików, rzecz jasna Mam nadzieję, że z biegiem czasu tekst okaże się istotnym punktem w historii twórczości autora; opowiadaniem, po którym wyciągnął istotne wnioski, fanfikiem, przy którym wypróbował pierwsze poważne pomysły i przy którym nabrał potrzebnego doświadczenia, by stworzyć coś jeszcze większego, a przy tym opowieścią, którą się ciepło wspomina i do której łatwo wraca. Pozdrawiam!
  8. Tak oto przyszła pora na ostatnią (jak na razie) aktualizację "Kresów", czyli zakończenie sagi rodziny Ashfall. W pierwszym poście znalazło się już opowiadanie wieńczące tę część historii, czyli "Dzień ojca". Tym razem powstrzymam się przed krótkim opisem tekstu, ale myślę, że tytuł mówi wszystko co trzeba A teraz zaparzcie sobie herbatę i usiądźcie wygodnie, bo trochę to potrwa Niniejszy wątek został rozpoczęty w dniu 18 stycznia 2014 roku. Wówczas znajdowało się tutaj tylko jedno opowiadania - tekst napisany z okazji specjalnej edycji konkursu literackiego "Święta, święta...". Niecały rok później ogłosiłem, że chcę zrobić z tego serię. Z tejże okazji w temacie zamieściłem nieco rozszerzoną wersję "Spełnienia życzeń", a także dwa zupełnie odnowione teksty, wywodzące się kolejno z VII edycji konkursu literackiego oraz edycji specjalnej "4000" - "Samotny pegaz na rozdrożu" oraz "Nikt nie jest doskonały". Seria na tym etapie jeszcze nie miała swojego tytułu. Nieco później, 28 maja 2015 roku w wątku pojawiło się pierwsze chronologicznie opowiadanie - "O szyby deszcz dzwoni" - a seria otrzymała tytuł oraz tagi. I się zaczęło. Dlaczego to piszę? Dlatego, że gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że będę pisać "Kresy" tak długo, w trakcie zrodzi się w mojej głowie tyle nowych pomysłów, wątków i postaci, a seria rozwinie się do formy ani trochę nieprzypominającej mojego pierwotnego planu - nie uwierzyłbym. Spoglądając w przeszłość, moje twierdzenie z początku 2015 roku: To się wydaje teraz takie... nawet nie śmieszne - wręcz oderwane od rzeczywistości. Jasne, miałem jakiś zamysł jak mają się potoczyć losy najważniejszych postaci, gdzie mają wylądować, co się ma z nimi stać i jak ogółem wygląda południowa część kontynentu... Nie, pisząc wówczas te słowa, nie miałem pojęcia o czym mówię. Znałem tylko kawałek historii. Resztę poznawałem w trakcie jej pisania. Pamiętam, że gdy ogłaszałem wyjście kresowej nadprodukcji z piekła deweloperskiego, obiecałem Wam liczby. Zatem kiedy seria się urwała, włącznie z tytułami, tagami oraz autorem/ prereaderem, było tego - według moich wewnętrznych statystyk - 324 717 słów i 837 stron tekstu. OK, wynik ten jest troszeczkę niedokładny, gdyż włącza w licznik remake "Spełnienia życzeń" z 2020 roku. Seria urwała się wcześniej, ale w lutym 2020 na Kąciku Lektorskim rozpoczęło czytanie "Kresów" i zaczął się wyścig z czasem - napisać od nowa opowiadanie świąteczne, coby jakościowo nie odstawało tak od reszty. Słowa i strony zacząłem liczyć troszkę później W każdym razie, kiedy przyszło co do czego, nadprodukcja wyniosła 230 626 słów i 587 stron. Napisałem wtedy, że pękło pół miliona słów i tysiąc stron fanfika. I rzeczywiście, razem wyszło mi z tego 555 343 słów i 1424 stron. Ale to nie koniec - musiałem popracować nad trzema ostatnimi tekstami, gdyż byłem z nich nie do końca zadowolony. Łącznie rozciągnęły się na 73 144 słowa i 173 strony. Zbierając wszystko w całość, wyszło mi, że na dzień dzisiejszy "Kresy" to 628 487 słów i 1597 stron fanfikcji Jako ciekawostkę podam, że pod kątem słów saga rodziny Crusto to jakieś 37,26% całości, reszta (62,74%) to saga Ashfallów. Widać zatem trend - coraz więcej i więcej Co oznaczają te liczby? Nic takiego. W obliczu najdłuższych, największych projektów fandomu, to jest nic, nawet nie małe piwo. Zresztą tu wcale nie chodzi o ilość, to się po prostu dzieje w trakcie pisania, po prostu. Dla mnie jednak, jako twórcy, znaczy to wiele, gdyż nigdy nie przypuszczałem, że będę w stanie konsekwentnie prowadzić jeden projekt tak długo, rozpisując go do takich rozmiarów. Spodziewałem się, że skończę na tym, co sobie wymyśliłem w 2015, ewentualnie udzieli mnie się słomiany zapał, że się wypalę, wymyślę coś nowego, te rzeczy. A jednak nic takiego się nie stało. Znaczy, rozpocząłem kilka nowych projektów, ale nie przyćmiły one "Kresów". Oceniając to z perspektywy czasu... Nie mogę w to uwierzyć Najwyższa pora złożyć Wam podziękowania, ponieważ bez Was wszystko, o czym napisałem powyżej, nie byłoby możliwe Chciałbym rozpocząć od - cóż za niespodzianka - @Foleya, który był tu praktycznie od początku i nie tylko pozostawił wiele komentarzy w niniejszym temacie, ale także bardzo długo pomagał mi przy fanfikach, nie tyko poprzez prereading oraz sugestie co do tekstów, ale i dyskusję o fabule i postaciach, która to naprowadziła mnie na tory, którymi fabuła "Kresów" zajechała do punktu, w którym obecnie się znajduje. Jednocześnie Foley jest, jak sugeruje to forum, jednym z topowych komentujących ów wątek. Kim są pozostali? Mowa oczywiście o @Verlaxie, który konsekwentnie brnął przez fabułę kolejnych odcinków cyklu, nie szczędząc cennej krytyki, która jeszcze szerzej otworzyła mi oczy na aspekty dotyczące światotworzenia, kreacji postaci czy szeroko pojętej logiki, w ramach której świat przedstawiony mógłby funkcjonować. Jako topowemu komentatorowi, pragnę podziękować również @Sunowi, który nie omieszkał czytać nowych "Kresów" przy okazji kącikowych premier, nie wspominając o ciepłych słowach odnośnie poszczególnych części cyklu, które dopingują mnie do dalszego pisania. Dziękuję Wam również za Wasze głosy na tag [Epic], zawsze jest bardzo miło dostać taki głos Liczę, że ciąg dalszy serii stanie na wysokości zadania i nawet jeżeli nie spełni wszystkich oczekiwań, nie okaże się niesatysfakcjonujący na tyle, byście musieli oddanych głosów żałować. Postaram się wszystko zrealizować jak najlepiej potrafię Ponadto, jako topowemu komentującemu, pragnę złożyć podziękowania również @KLGDiamondowi. Świeże spojrzenie kogoś nowego w fandomie zawsze jest w cenie, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do serii powrócisz Nie wolno jednak zapominać o innych komentujących, wedle kolejności postowania: @Bester, @Madeleine, @Mordecz, @Coldwind, @karlik, @Grento YTP, @Xelacient, @Dolar84 oraz @Nika. Wielkie dzięki za poświęcony czas i za każdy komentarz, za każdym razem było mi niezmiernie miło poznawać Wasze zdanie i wyciągać wnioski na przyszłość W ogóle, dziękuję także wszystkim czytelnikom, którzy śledzili serię, lecz nie zdecydowali się na komentarz z tego czy tamtego powodu. Pragnę gorąco podziękować również @Carmezan, za pierwszy fanart w historii, jaki otrzymałem. Przedstawia on Fenrira i Silkflake, do dziś uważam, że praca wyszła przeuroczo i klimatycznie Uwagę zwraca tradycyjny styl, do którego mam słabość, a także kreska i kolorki, które po prostu się nie starzeją. Ilekroć sobie przypominam ten piękny fanart, mam wrażenie, jakby znów był 2015 rok, seria startuje, a ja nie mam najmniejszego pojęcia o tym jak daleko to zabrnie Podziękowania należą się także za inne wspaniałe rysunki - wiecznie knującą i mącącą wszystko, ale za to jak fajnie wyglądającą Spicy, wyjątkowo bez swojej charakterystycznej czapki, wykonaną przez @Cluvry'ego, narysowanych elegancko tradycyjną techniką Gelgię, Gleipnira i Wise Glance w kolorze, a także szkic przedstawiający pasiastych wojowników - Quoirę i Teriyo - autorstwa @Cahan, urokliwy rysuneczek z Gelgią od @Nika, a także... prześwietny remaster okładki fanfika w wykonaniu @Xsadi! Obrazy powstawały przy różnych okazjach, każdy jeden ładował mnie nowymi chęciami oraz po prostu cieszył oko. Za wszystkie bardzo dziękuję, doceniam włożoną w nie pracę oraz poświęcony czas Powinienem dodać do pierwszego posta galerię ze wszystkimi pracami. Wszystko będzie w jednym miejscu, coby każdy mógł je podziwiać. I wreszcie - ogromne podziękowania dla Kącika Lektorskiego za przeczytanie "Kresów", a potem zrealizowanie premiery całej nadprodukcji opowiadań, jak również projekt audiobooka. Tyle wspólnie spędzonych na czytaniu i słuchaniu wieczorów, masa ciekawych spostrzeżeń i pomysłów, możliwość dyskusji o opowiadaniach i przede wszystkim rewelacyjny klimat każdego jednego czytania, za wszystko to jest niezmiernie wdzięczny Kogo tu mamy z ekipy? Jest @RedMad, jest @Lisowaty, @Wilczke, @Dex, mamy nawet @MrThunderPL, no i inne kącikowe głosy, zarówno byłe, jak i obecne: @Cygnus, @Luksji, @KLGDiamond, @Karr_oth, @Grento YTP, @Nika @Sun, @Ziemniakford, @Half Alicorns Universe... Kurczę, mam kłopot z przypomnieniem sobie wszystkich osób, które brały udział w czytaniach Jeżeli kogoś pominąłem, to przepraszam, ale jak coś dajcie znać - każdy lektor powinien się znaleźć w tymże poście dziękczynnym Jako, że wymieniłem już wszystkich (tak sądzę) w jednym miejscu, chciałbym raz jeszcze Wam powiedzieć... D z i ę k u j ę ! Jesteście niesamowici Troszkę to wszystko wygląda jak pożegnanie. Jak coś w rodzaju epilogu, nie tylko dla "Kresów", ale i mojej twórczości. Czy to rzeczywiście koniec? To zależy. Przede wszystkim - to tylko może być koniec. Chciałbym zrealizować wszystkie pomysły na "Kresy", jakie mam w głowie i tym samym dać Wam pełne zakończenie tej historii. Jednakże nie jestem pewien czy dam radę napisać trzecią, finałową sagę (czytaj: III tom). Nie mam już tyle wolnego czasu, co kiedyś, nie wspominając o sprawach prywatnych oraz wenie, która bywa zdradliwa. Ponadto wciąż dopuszczam do siebie myśl, że w trakcie mogę się wypalić. Niemniej, prace nad ciągiem dalszym "Kresów"... już trwają! Na razie nie chcę nic mówić o tym, co już mam i co mam zamiar napisać w dalszej kolejności, ale oto kilka podpowiedzi czego się można podziewać: Kolejne rozszerzenie świata, o wyspiarski kraj koziorożców - Kaprikornię. Ma być "arc" w całości poświęcony koziorożcom. Nie tylko rodzinie, po której będzie się nazywać kolejna saga. Mają się znaleźć nawiązania do serialu animowanego - wątki, których rezultaty możemy oglądać w ramach odpowiednich odcinków. Celestia ma dołączyć do grona bohaterów i wziąć czynny udział w fabule. Tajemnica białych zwierząt może zostać wyjawiona. Co jeszcze? Cóż, na pewno będę chciał odświeżyć nieco mapkę, no i w końcu dokończyć grafiki z postaciami. Poza tym, jak możecie wywnioskować z mojej rozmowy z Sunem, snuję plany o remake'u "Tajemnicy Białego Bazyliszka" oraz spin-offie o przygodach łowców, z czasów, kiedy sekretną organizację poszukiwaczy przygód zasilał Fenrir - wszystko, co działo się po "Piątku trzynastego", a przed "Samotnym pegazem...". Niewykluczone, że w międzyczasie światło dzienne ujrzą nowe rzeczy, nad którymi również pracuję. W każdym razie, czas na... dosyć długą przerwę. To by było wszystko, co chciałem napisać. Dzięki wielkie wszystkim raz jeszcze, również za to, że dotrwaliście do końca tego posta Trzymajcie się ciepło i zdrowo, pozdrawiam serdecznie, do napisania przy następnej okazji!
  9. To wszystko są interesujące i warte napisania pomysły, a pole manewru (a także potencjał komediowy, który zresztą wykazałeś w spoilerze ) istotnie jest szerokie. Sęk w tym, że nadal widzę tych "nowych Łowców" jako nową, specjalną jednostkę wojskową wyspecjalizowaną do walki z niekonwencjonalnymi przeciwnikami (czytaj: potworami naturalnego pochodzenia, sztucznie wytworzonymi chimerami oraz bronią biologiczną powstałą w wyniku oddziaływania czynnika mutagennego) oraz reagującą w sytuacjach nadzwyczajnego, również niekonwencjonalnego zagrożenia. Organizacyjnie to nawet mogłaby być jednostka samodzielna, z własną administracją, ale wciąż podlegająca Celestii. Poza tym, jak ja to widzę, zasilaliby ją także gwardziści, którzy mieliby już doświadczenie w wyżej wymienionych działaniach, nabyte czy to w Zebryce, czy przy okazji ataku tzw. Królowej Najemników. Słowem, finalnie miałoby w tym być więcej wojska, niż niezależnych poszukiwaczy skarbów. To mimo wszystko wydaje mnie się nieco krępować kopyta tych kucyków i ograniczać ich zapędy, w tym chęci pogoni za przygodami. A może po prostu jeszcze nie dojrzałem do tego, by dostrzec wszystkie możliwości i za jakiś czas okaże się, że realizacja m. in. tego, o czym napisałeś, jest znacznie prostsza, wystarczy pogłówkować W każdym razie - jeżeli dotrę do tego momentu w fabule i będę pisał dalej, to na pewno będę dążył do tego, by jak najwięcej tych motywów znalazło się w opowiadaniach. Są zbyt ciekawe, by przejść obok nich obojętnie I pójdą, spokojna głowa Zresztą pewna postać zapowiedziała już przed Fenrirem, że taka jednostka może powstać i że jeśli zechce, może w niej znaleźć swoje miejsce i służyć Celestii. Akurat w tym przypadku, jeżeli ktoś mówi w opowiadaniu, że coś może powstać, to dla czytelnika znak, że na pewno powstanie, pytanie kiedy i w jakim kształcie. To właśnie ów kształt jest tutaj kwestią, o której dyskutujemy. To znaczy, nie miałem na myśli aż tak odległych czasów. Chodziło mi o coś, czego akcja rozgrywałaby się w trakcie "Kresów", kiedy Fenrir akurat działał po stronie Łowców. W chronologii jest to okres od "Piątku trzynastego" do "Samotnego pegaza...", a więc czerwiec 2003 - czerwiec 2006, równiutko trzy lata. Przez ten czas można przeżyć mnóstwo ciekawych przygód, na pewno więcej niż wartych opisania Problemem może się okazać opowiadanie z bazyliszkiem - sierpień 2003 - które rozgrywa się bardzo niedługo po "Piątku", a po którym Fenrir doznaje przebłysku, że fajnie by było powrócić jakoś do rodziny. Ale z drugiej strony nie wystąpił z szeregów Łowców póki nie poznał Silkflake, więc trzyletnie okno czasowe na przygody jego oraz jego kompanów pozostaje. Czyli remake "Tajemnicy Białego Bazyliszka" też tak troszeczkę by się przydał Myślę, że gdybym z sukcesem zabrał się za pisanie, to byłby to spin-off niewymagający znajomości "Kresów" - po prostu przygody Fenrira i spółki - poszukiwaczy przygód, łowców nagród i skarbów. Nawiązania do serii oczywiście by się znalazły, ale miałyby charakter mrugnięcia okiem do czytelników całego cyklu, takim "smaczkiem" Aha, zależy też co, jak i kiedy będzie powstawać. Gdyby taki spin-off powstawał równolegle z trzecią sagą "Kresów" (albo przed nią), niewykluczone, że w późniejszych opowiadaniach z serii znalazłyby się drobne nawiązania do tegoż spin-offu. Głównie ze względu na postać Ivy i Poucha po złej stronie, i np. Rocky'ego czy Starry Fantasy po dobrej. W innym przypadku coś takiego będzie niemożliwe - jak miałbym w powstających opowiadaniach zawierać nawiązania do czegoś, czego jeszcze nie ma, nie wiadomo czy będzie i sam do końca nie wiem o czym tam będę pisać? Znaczy, niby mógłbym tak zrobić, ale tylko bym motał w fabule i robił mętlik w głowie odbiorcom. "Eno, o czym on pisze, przecież to się nigdy nigdzie nie wydarzyło, what the hay? " Tak czy inaczej, stuprocentowe szanse na zaistnienie mają ci nowi Łowcy, czyli ci działający pod jurysdykcją Celestii, a o pomysłach na kształt których właśnie rozmawiamy To jest główna seria, to jest rdzeń, to musi być. A spin-off... Może powstać. Może, ale nie musi. Chociaż bardzo bym chciał i na pewno przynajmniej spróbuję Pozdrawiam!
  10. Słowo się rzekło, zamieszczam kolejne opowiadanie z cyklu, tym razem nosi ono tytuł "Cień Pojednania". Co tym razem? W Mareborku niespodziewanie dochodzi do bitwy, która kończy wojnę cevalońską. Wieści szybko się rozchodzą, jednakże nie wszyscy wierzą w to, że to definitywny koniec. Chociaż mówi się o pokoju i pojednaniu, wśród niektórych już teraz rysują się linie podziału, które mogą być zarzewiem kolejnych konfliktów w przyszłości. Prócz tego, kucyki czują się... dziwnie. Jest to również czas rozstań, ale i początek czegoś nowego i szansa na odmianę swojego życia. Jakby tego było mało, przed Hermesem zostaje wyjawionych kilka tajemnic, a skrzydlaty ogier poznaje nie tylko te najkrwawsze, najczarniejsze karty historii najnowszej Mareborka, ale i motywy stojące za postępowaniem jego ojca. Lecz czy to rzeczywiście w jakikolwiek sposób usprawiedliwia zło, którego się dopuścił? Co koniec wojny oznacza dla Cevalonii i Equestrii? Jak długo kucyki wytrwają w pokoju, nim nadzwyczajna broń - wcześniej użyta do zakończenia wojny - rozpocznie następną falę nieszczęść? Wygląda na to, że odpowiedzi na wszystkie pytania przyjdą z czasem, choć kiedy zostaną ujawnione, niejeden zatęskni za życiem w błogiej niewiedzy. Opowiadanie jest dosyć istotne dla fabuły i chociaż wygląda, jakby mogło być ostatnie w tej sadze - to jeszcze nie koniec Nowy tekst znajduje się już w pierwszym poście. Zapraszam do czytania. Do napisania za tydzień! Pozdrawiam!
  11. Cześć Wam! Przybywam z kolejnymi aktualizacjami - tak jest, dwiema za jednym zamachem, jako że napotkałem na pewne problemy, przez które trochę straciłem chęci na cokolwiek... Ale zapewniam, że już jest dużo lepiej, więc wracam do internetów Dzisiaj, w ramach nadrobienia poprzednich tygodni, zarzucam dwoma opowiadaniami. W piątek dodam kolejne. Czy to będzie koniec? Cóż, jeszcze nie. Wciąż czeka na Was kilka odcinków. Ale zanim przedstawię kolejne fanfiki, chciałbym ustosunkować się do najnowszej odpowiedzi ze strony @Suna, za którą oczywiście bardzo dziękuję Tutaj są kolejne sekrety, co do których chciałbym podrzucić kilka podpowiedzi przy okazji hipotetycznego ciągu dalszego... A może i je wyjawić, kiedy nadejdzie odpowiednia pora? Wszystko jest możliwe. Owszem, masz rację Najemnicy przywieźli go z Neighfordu do Equestrii, dali mu dom i siłę, której tak bardzo chciał, a z którą długo kompletnie nie potrafił sobie poradzić. Aż pojawiła się Spicy, która - OCZYWIŚCIE, że tak - na swój przedziwny i przewrotny sposób uratowała mu zad. Zresztą, bodajże również w przedostatnim odcinku serii... Niestety, jeszcze nie mam w pełni wykrystalizowanego planu na coś tak daleko w serii. Nic poza tym, że chciałbym pisać dalej. Czytasz mi w myślach Dokładnie taką ścieżkę planuję dla Fenrira w ramach ciągu dalszego - wydaje mnie się to najlepsza drogą progresji dla tego bohatera po wszystkim, przez co przeszedł, a także środowiskiem sprzyjającym rozwijaniu tajemnic i zwrotów akcji, nie tylko wokół jego postaci Jednakże powrót do przeszłości w ramach "starych Łowców" ma pewną przewagę. Zwracam uwagę, że w sytuacji opisanej przez Ciebie, Fenrir oraz ekipa, w której będzie działać, będzie znajdować się pod jurysdykcją księżniczki Celestii i będzie przyjmować ściśle określone rozkazy. W ramach poprzedniego środowiska to ci Łowcy sami byli sobie szefami. Sami sobie wyznaczali cele, sami wyruszali na wyprawy i sami gromadzili sobie skarby i wiedzę, co nie zawsze mogło iść w parze z intencjami władzy, a wręcz być na bakier z prawem. Po prostu mieli większa swobodę oraz bazę tylko dla siebie, która w każdym momencie mogła zostać odkryta. Jasne, to samo technicznie można powiedzieć o gildiach najemniczych, przez które Fenrir się przewinął, ale to były bardziej... "gangi", a Łowcy są poszukiwaczami przygód/ skarbów. Profil działalności podobny, ale inny Plus inny kontekst. Nie wspominając o tym, że byłaby to szansa na lepsze zarysowanie relacji między Fenrirem, a Pouchem, Spiralem oraz Ivy, czyli postaciami, obok których w ramach jednej organizacji niebieski pegaz z powodów fabularnych, siłą rzeczy, NIE MOŻE już wystąpić. Dlatego dodatki powracające do czasów "starych Łowców" tak mnie kuszą. Ale, co odgadłeś, niezależnie od tego czy powstaną, czy nie, Łowcy technicznie w historii będą W porządku, pora na nowe opowiadania. W ich opisach zawarłem małe SPOILERY, bo nie potrafię neutralnie opowiadać własnych opowiadań xD Nie, serio, poniżej DELIKATNE SPOILERY, więc deko uważajcie. Jeżeli byliście na bieżąco z kącikowymi premierami, to nie macie czego się obawiać Na początek kolejny i jak na razie ostatni dwuczęściowiec - "Z najlepszymi życzeniami", czyli jeszcze jedno opowiadanie świąteczne, chronologicznie osadzone w pobliżu Wigilii Serdeczności. Może nie jest to odpowiedni czas w roku (na pewno nie najlepsza atmosfera, nie wspominając o pogodzie), ale... cóż, planety nie do końca ustawiły się w odpowiedni sposób względem gwiazd, by jakimś niesamowitym łutem szczęścia pora świąt zgrała się z premierą fanfika na forum. W każdym razie, zobaczymy co słychać u rodziny Crusto i jak radzi sobie ona w Equestrii, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach w kraju. Wszakże minęło już trochę czasu od ich przybycia na północ, nie wspominając o tym, że teraz Gleipnir i Wise Glance są rodziną Dowiemy się co porabia Gelgia, poznamy też paczkę jej nowych przyjaciół. No i jak się okaże, Albert postanowił się zmienić... Ale czy to starczy by Gleipnir my wybaczył? Poza tym, naprawdę lubię opisy w tym tekście. Zima jest wspaniała Aha - ale to wszystko w ramach pierwszej części! No dobrze, ale to o czym jest druga, zapytacie? Przeniesiemy się na południe i zobaczymy co się tam dzieje po najcięższych bitwach opisanych w ramach poprzedniego opowiadania. Fenrir, po tychże wydarzeniach, integruje się z zebrami, które.. w wyniku pewnych okoliczności jakby zmieniają do niego nastawienie? Poza tym, ogier czuje, że coś się wydarzyło, toteż nie zabraknie pewnych refleksji. Z racji jego położenia, to nie będą białe święta, acz pojawi się promyk nadziei. Zajrzymy nawet do Neighfordu! Kolejnym odcinkiem jest "Na skraju zaufania", czyli wielki plan Hermesa oraz nawiązanie przez niego sekretnego paktu z koziorożcami, na czele których stoi samo rodzeństwo Devoran. Throire, znany w Kaprikornii markur śruborogi, wybitnie uzdolniony wynalazca i konstruktor, niedawno zaprojektował nową maszynę, która ma zostać przetestowana w Cevalonii. Jak się okaże, szanowna Komisja, jak również król Salazar Devoran, mogą mieć w tym wszystkim swój własny, nie taki mały plan. Na ile idealny dla nich kształt południa po wojnie mógłby się pokryć z wizją Hermesa? Jakie są prawdziwe cele koziorożców i czy ogier w ogóle jest świadom możliwych zagrożeń? Wygląda na to, że w tej sytuacji nikomu nie można ufać. Rzutem na taśmę zajrzymy do Zebryki, by wyruszyć na odkrywanie nowych sekretów, czekających na zebry i kucyki w głębinach. Cóż, zdaje się, że na razie to by było wszystko. Oczekujcie kolejnego uaktualnienia! Pozdrawiam!
  12. Witam znów, przybywam - a jakże - z kolejną spóźnioną aktualizacją, a także odpowiedzią, jako że w międzyczasie @Sun był uprzejmy w trzech odcinkach podzielić się swoją opinią na temat poszczególnych kawałków serii, a także oddać głos na [Epic], za co bardzo, ale to bardzo dziękuję Niedotrzymywanie terminów zostało spowodowane głównie moją specyfiką, nie ma co się obrażać na sprawy świata realnego, jako że co to za problem wstawić link do posta, kliknąć "edytuj" i "no elo, jest aktualizacja XD", jest jednak jeden dodatkowy powód dla których wyhamowanie z publikacją kolejnych fragmentów historii mogło okazać się korzystne. Ogółem chodzi o to, że z różnych przyczyn premiery na Kąciku Lektorskim nie zawsze się odbywały, co w końcu doprowadziło do tego, że premiery forumowe zrównałyby się z premierami kącikowymi, a jako że kolejne opowiadania miały być tymczasowymi exclusive'ami dla Kącika, takie oto przystopowanie z publikacjami wydało się jedynym sposobem by się wywiązać. Czyli... chyba wszystko ostatecznie wyszło ok. Jednakże w zeszłą sobotę saga rodziny Ashfallów dobiegła końca, przeczytaliśmy całość nadprodukcji, co oczywiście oznacza dla mnie ostatnią szansę by chociaż pod koniec nadać tym aktualizacjom chociaż odrobiny regularności. Kalendarz podpowiada, że widocznie tak musiało być. Dlaczego? Przekonacie się za jakiś czas Oczywiście pragnę podziękować za wszystkie zrealizowane premiery na Kąciku Lektorskim, jednakże na pełne podziękowania przyjdzie jeszcze czas, kiedy i ostatnie jak na razie opowiadanie pojawi się na forum A teraz do rzeczy, nim rozpiszę się jeszcze bardziej. Przyznam, że z perspektywy czasu mam wrażenie, że o ile Fenrir-najemnik został zrealizowany dostatecznie wyczerpująco, o tyle zdecydowanie za mało jest Fenrira-łowcy. Może w zestawieniu jednego i drugiego nie widać znaczącej różnicy, ale akcja z białym bazyliszkiem i wspomnienie o ważkach przy okazji spotkania Silkflake to trochę mało. Tym bardziej, że - jak wiesz - po drodze pojawiło się kilka nowych postaci, z których... ...toteż opisanie interakcji i wzajemnych relacji między tymi postaciami z czasów, kiedy wspólnie polowały na potwory, odczynniki i skarby wydaje się bardzo kuszące. Gdybym kiedyś zdecydował się na jakieś opowiadania uzupełniające/ dodatki/ spin-offy, to celowałbym właśnie w tę tematykę. Byłaby akcja, byłaby przygoda, może z domieszką [Fantasy] albo [Slice of Life], z jakimiś rozszerzeniami lore. Jedyny kłopot to to, że nie będę mógł zbytnio kombinować z tymi postaciami, żeby nie zaburzyć chronologii i fabuły. Bo ostatecznie... Niemniej pomysł na podobne rozszerzenia, ale z czasów najemniczenia Fenrira, to też interesująca sprawa, po prostu na razie nie mam w głowie niczego konkretnego, acz niewykluczone, że to przyjdzie z czasem Owszem, gość ma więcej szczęścia niż rozumu. I plot armor Wystarczy rzucić okiem na to, co go spotyka w Zebryce i z jakich sytuacji wychodzi cało. To chyba jest dużo bardziej naciągane, ale czy do przesady? To pozostawiam do oceny czytelnikom. W późniejszych odcinkach odkryłem kilka kart co do jej przeszłości. Nie za dużo, gdyż zależy mi na tym, by poszczególne wątki jej historii pozostały tajemnicą jak najdłużej. Przypominam, że nadal jestem skonfliktowany ile wyjawić, kiedy i w jaki sposób. Włącznie z jej prawdziwym imieniem. To wszystko jest... w toku. Wyjdzie podczas dalszego pisania. O tę kwestię zahaczyliśmy nie tak dawno temu przy okazji kącikowej premiery Jeżeli wątek sprostał oczekiwaniom, to bardzo się cieszę Akurat co do "Tajemnicy Białego Bazyliszka" to jest to chyba jeden z tych odcinków, przy których z perspektywy czasu czuję się najbardziej skonfliktowany w takim sensie, że przy premierze nie miałem problemu z tym jak ostatecznie wyszło mi to opowiadania, ale po czasie... chyba powinienem pójść po inny efekt. Sam nie wiem. Trudno mi to wytłumaczyć; nie jest to tak, że mnie się nie podoba ten odcinek, bo go lubię i dobrze wspominam jego pisanie, aczkolwiek chciałem wypróbować się w bardziej tajemniczych klimatach, zakrawających o horror. Przy moim ówczesnym (i wciąż trwającym) uwielbieniu do creepypast, miałem dwa tytuły, którymi mogłem się zainspirować: "God's Mouth" i "Ted the Caver". Ostatecznie zaczerpnąłem z pierwszego tytułu, ale może faktycznie lepiej było podeprzeć się Tedem. Chociaż wtedy chyba nie byłem na to gotów warsztatowo. Wygląda też na to, że skakanie między teraźniejszością (opowieść podróżnika w karczmie), a przeszłością (przygoda Fenrira) ostatecznie nie pomogło temu opowiadaniu. Może to stąd to wrażenie chaotyczności. Inna sprawa, że do samego motywu Czeluści MIAŁEM nawiązać później, ale z tego zrezygnowałem, przez co wątek ten wydaje się urwany. Co innego motyw białych zwierząt/ bestii. Czy jest jakaś szansa na remake tego opowiadania? Coś a'la remake "Spełnienia życzeń" z 2020 roku? Sam nie wiem. Możliwe, że w tym przypadku wyszłoby z tego zupełnie inne opowiadanie. Podobne w paru aspektach, ale fabularnie inne i dłuższe. Myślę, że ta kwestia jest otwarta, ale przynajmniej na razie nie jest to mój priorytet. Moim zdaniem "Spełnienie życzeń" zasługiwało na remake najbardziej. Jest to dla mnie kolejny świetny argument za tym, by potencjalne dodatki oprzeć o czasy, w których Fenrir działał jako łowca i przeżywał różne przygody A że Pouch towarzyszył mu także za czasów najemniczenia, jest to też opcja na napisanie rzeczy, o których wspominałeś przy okazji komentarza do "Piątku trzynastego". Chociaż zważywszy na obecne (I przyszłe?) stronnictwo Poucha, takie spotkanie jest mało prawdopodobne. Zobaczymy Jedną z różnic między Cevalonią, a Equestrią (została ona zaakcentowana w bodajże drugiej części "Poznając nowy świat") jest to, że na południu dzieci nierzadko też pracują. Gdy Gleipnir jechał do Equestrii, zapytał Primrose z czego będzie żyć, a ona mu na to, że w Equestrii źrebaki nie pracują, ale uczą się i bawią. Chociaż rzeczywiście, w Neighfordzie najlepszymi przyjaciółmi Gleipnira była jego siostra, no i Fenrir. To z nimi się bawił, od czasu do czasu. Ano, zachowanie Fenrira na początku opowiadania, to jest coś, czym (tak odczuwam) zapewne narażam się niejednemu czytelnikowi i argument, że hej, Fenrir już raz zostawił bliskich i pojechał sobie w siną dal ("O szyby deszcz dzwoni"), nie jest tutaj wytłumaczeniem. To, że nie jest logicznym gościem, często kieruje się emocjami, najpierw robi, potem myśli, to już nieco prędzej. Wciąż myślę, że to i tak trochę naciągane, ale nie ma zmiłuj - musiałem go poróżnić z rodziną, musiałem go zabrać na południe, musiałem to popchnąć dalej. Wściekł się na rodzinne tajemnice, nieszczerość, a przy okazji nerwy podsyciła niezdrowa ciekawość i chęć uzyskania odpowiedzi, dzięki którym mógłby lepiej zrozumieć samego siebie. Uznałem to za dostateczną motywację, jako że sam miewałem w życiu podobne sytuacje, stąd też całkiem łatwo mi się to pisało. Nic wesołego. Postać Archibalda, pisanie jego to niemalże zawsze jest dla mnie niezły rollercoaster. Proces krystalizacji jego charakterystyki, roli i znaczenia w fabule to proces, który najwyraźniej nadal trwa w mojej głowie, jednakże zdecydowanie jest on bliżej końca, aniżeli początku. W każdym razie... A jako smaczek zarzucę ciekawostką z bardzo wczesnych planów odnośnie tego kawałka serii: No to był jeden z tych takich fenrirowych momentów, że: "Co ty sobie myślisz, co ty robisz, ty zdrowy jesteś?" Co się jak najbardziej mieści w jego charakterystyce I dopiero po tym jak mi to napisałeś, widzę jaka okazja przeszła mi koło nosa. Poważnie, sam z siebie na żadnym etapie pisania tego nie zauważyłem, nie zdawałem sobie sprawy z pełnych możliwości tegoż wątku. Typowy ja Ale myślę, że nie wszystko stracone. Gra wciąż trwa, widziałbym sposoby na napisanie tego w przyszłości, jak nie retrospekcja, to może jakieś rozszerzenie czy coś podobnego. Ale to znakomity pomysł i niewykorzystany przeze mnie potencjał. Teraz to się wydaje takie oczywiste... Nie wiem co ja sobie myślałem. Możliwe, że napisałem to w zbyt... kreskówkowym/ komiksowym stylu. Za mało powagi, za dużo dziwnego "humoru". Nic innego mi nie przychodzi do głowy. To jest coś podobnego do "Tajemnicy Białego Bazyliszka" - miałem w głowie "super pomysł", miałem koncept na klimat, liczyłem, że wyjdzie z tego coś więcej. Przyszło co do czego, minęło trochę czasu i dochodzę do wniosku, że to nie do końca to, co miało mi wyjść/ myślałem, że mi wyjdzie, czegoś mi brakuje. Stąd odpowiedź na Twoje pytanie może być tylko jedna - tak, wątek powróci. Musi powrócić, bo za pierwszym razem nie wyszło mi tak, jak to sobie wyobrażałem, więc trzeba poprawić. A nie miał być to Albert? Ale, ale! Ktoś sobie pomyśli: "Jakie bitwy, jaki potwór co wyszedł z wody? Fenrir i Quoira poobijani? Gwardziści znaleźli sposób na golemy? Sun, o czym ty człowieku piszesz?" No właśnie - w tym momencie wkraczam ja, z kolejną aktualizacją. W pierwszym poście już możecie znaleźć kolejne opowiadanie z serii i zarazem drugi trójczęściowy odcinek - "Diabelski Plan". Skojarzenia z "Heroes of Might and Magic III" są jak najbardziej na miejscu. W trakcie lektury zrozumiecie, że tytuł to nie jedyne nawiązanie O czym jest samo opowiadanie? Akcja, akcja, więcej akcji. Bitwa, potem znowu bitwa i kolejna bitwa. Kluczowy moment wojny Cevalońskiej jest przed Wami - co wyniknie z najcięższych potyczek w tym konflikcie, kto przetrwa, co uda się utrzymać, a co trafi w cudze kopyta i gdzie w tym wszystkim odnajdą się bohaterowie? Zapraszam do lektury Następne opowiadania powinny się ukazać niedługo. Mam pewien plan Ufff... To chyba wszystko. Dziękuję jeszcze raz Sunowi za pozostawione komentarze, sądzę, że odniosłem się do wszystkiego, co chodziło mi po głowie, jakby co, odezwę się przy najbliższej okazji. To jeszcze nie koniec podróży! Pozdrawiam!
  13. Z planowanych comiesięcznych aktualizacji zrobiły się dwumiesięczne... Ale za to przynoszą ze sobą dwa opowiadania zamiast jednego, więc w sumie się zgadza Jak się domyślacie, mam dla Was kolejne opowiadania, za październik i za listopad. Ale najpierw chciałbym podziękować @Sun za komentarz, jak widzę, pierwsze opowiadania z serii, te najstarsze, wciąż sobie radzą i się podobają, co mnie niezmiernie cieszy, podobnie jak zapowiedź dalszej lektury Jak to wielokrotnie podkreślałem przy różnych okazjach, jest to historia postaciami prowadzona, toteż miło mi, że pierwsze kawałki tekstu z sukcesem przedstawiły sylwetki co ważniejszych postaci, w ogóle, wielkie dzięki za analizę ich tła, a także ich startu w początkowych partiach fabuły. Co mnie zaskakuje (oczywiście pozytywnie), to fakt, iż Albert ponownie wzbudził duże zainteresowanie, z tego co widzę, na tyle, by nawet otrzymać... swój własny fik? Ciekawe, ciekawe. Tego się nie spodziewałem, dzięki! Cieszą mnie również ciepłe słowa odnośnie kreacji świata, ze szczególnym wskazaniem na realizm. Na głębię też, ale nie spodziewałem się, że już na starcie ta kreacja wyda się Tobie realistyczna. Na ówczesnym etapie nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej uwagi, większa dbałość o światotworzenie to u mnie stosunkowo nowy wynalazek Mam nadzieję, że kolejne części staną na wysokości zadania i godnie pociągną historię dalej. No i zżera mnie ciekawość odnośnie postaci Spicy, gdyż mam pewne przecieki, że będzie ona bohaterką hipotetycznego kolejnego komentarza od Ciebie, a postać tę, jako twórca, ostatnimi czasy bardzo polubiłem, stąd czekam w napięciu i na skraju krzesełka Liczę też, że w niedalekiej przyszłości zdołam się zrewanżować Dziękuję! Pora na przedstawienie nowych opowiadań, które już możecie znaleźć w pierwszym poście. Zaznaczam jednak, że ich opisy będą dosyć skromne, gdyż nie chciałbym zawczasu spoilerować, tak mocno są one związane z historyjką o pewnej samozwańczej królowej. „Zdążyć przed przeznaczeniem” rozciąga się na dwie części i opowiada o skutkach ataków na Manehattan oraz Vanhoover, za które odpowiedzialne są kucyki służące królowej znanej z poprzedniego opowiadania. Przyjrzymy się temu jak z zaistniałą sytuacją radzą sobie zwykli mieszkańcy, a także wojskowi, którzy stanęli do walki z nieprzyjaciółmi i odparli ich atak... ale za jaką cenę? Losy tychże kucyków są istotne, gdyż znajdziemy wśród nich - a jakże - znajome pyszczki, zarówno po stronie cywilów, jak i rekrutów, nie wspominając o niespodziewanych sojusznikach gwardii królewskiej, których też powinniście kojarzyć z poprzednich opowiadań Nie zabraknie przełomowych momentów dla pewnych postaci, które znalazły się w samym centrum tego chaosu, obojętnie czy mimowolnie, czy z delegacji. Napięcie rośnie gdy wojskowi trafiają na trop bazy, z której wyruszyli agresorzy, z czasem odkrywają także tożsamość samozwańczej królowej. Jak się okazuje, pewien kucyk, działający po stronie gwardzistów, doskonale ją zna. W trakcie zabezpieczania obronionych miast oraz wyjaśniania sprawy, na scenę wkraczają nowe, tajemnicze postacie, które najwyraźniej nie stoją po niczyjej stronie. Co to oznacza dla Equestrii i jak się wiąże z konfliktem na południu? „W poszukiwaniu nadziei” kończy arc o królowej, która w tym opowiadaniu nareszcie rusza na swój główny cel, z sukcesem odwróciwszy uwagę gwardzistów atakami na wybrane equestriańskie miasta. Ujawniona zostaje jej tajna broń, choć zważywszy na moc jej szczególnego... sojusznika, trudno powiedzieć czy to rzeczywiście największy, najbardziej liczący się atut renegatów. Jaką tajemnicę skrywa ów niezwykły kucyk? Królowa czekała na taką okazję wiele lat... Po drodze znów nawiedzają ją jej demony, które ma nadzieję zgładzić wraz z księżniczką Celestią. Jednakże królewska gwardia nie pozwoli od tak obalić Pani Dnia przez jakąś samozwańczą królową. Rzeczy komplikują się, gdy jedna z kluczowych sojuszniczek królowej postanawia wykorzystać szansę na osiągnięcie swojego własnego, prywatnego celu. Dlaczego? Okazuje się, że ktoś depcze jej po ogonie... Zapraszam serdecznie do śledzenia dalszych losów bohaterów i bohaterek tejże historii, a także zostawiania tu swoich komentarzy Jednocześnie napomknę, że premierowe "Kresy" powróciły na Kącik Lektorski i jeśli jesteście na bieżąco, to tam będziecie mieli możliwość poznania zakończenia sagi Ashfallów Pozdrawiam!
  14. Pochłonięty sprawami życia realnego byłem zmuszony opóźnić nieco to i owo... Chociaż to nie najlepsze określenie - po prostu nie miałem głowy, by zająć się swoją fanfikcją, tyle. Odnalazłszy wolną chwilę oraz nieco chęci, prezentuję dwa kolejne opowiadania, odpowiednio za sierpień i za wrzesień. Po ostatnich zebrykańskich eskapadach, czas na „Na południu bez zmian” - to kolejny dwuczęściowiec, który przede wszystkim przybliży Wam sytuację w Ĉevalonii, zarówno z perspektywy equestriańskiej gwardii, jak i sił ĉevalońskich. Ci pierwsi prowadzeni będą przez znajomych dowódców, wśród których jednak nie zabraknie nowych twarzy. Na czele drugich z kolei, stanie znany z poprzednich opowiadań Hermes von Ashfall... którego niespodziewanie odwiedza ktoś bardzo dla niego ważny. Oprócz tego ogier otrzyma wsparcie od sojuszników, których również w tym tekście poznacie. Cóż więcej rzec, dwie strony konfliktu wkrótce zetrą się ze sobą... Jak wynik tej konfrontacji wpłynie na konflikt i sytuację na południu? Pula nowych postaci nie obejmuje wyłącznie kucyków - dowiecie się kto jeszcze zamieszkuje Muzzleshore i okolice, a także kim są wspomniani sojusznicy Hermesa, którzy naturalnie są bardzo zainteresowani wynikiem wojny ĉevalońskiej. Na moment zajrzymy do Fenrira i zebr, odkrywając co nieco o runach, używanych przez pasiaste kucyki. „Okazja czyni królową” oferuje powrót do Equestrii. Na południu trwa wojna, a działający w podziemiu spiskowcy nie próżnują i wreszcie decydują się wykorzystać sytuację, wszczynając rewoltę, która w najgorszym momencie destabilizuje sytuację w pańskie Celestii. Czy to autentyczny bunt przeciwko Pani Dnia, a może zakrojona na szeroką skalę dywersja? Jeśli tak, kto za nią stoi? Jaką tajemniczą broń skrywają te kucyki i kim okaże się tytułowa królowa? Tym samym zwiększam ilość akcji, zahaczając jednocześnie o motywy fantastyczne. Nie zabraknie powrotów starych znajomych, którym - a jakże - towarzyszyć będą nowe pyszczki. Oba opowiadania są już dostępne w pierwszym poście niniejszego wątku. Zapraszam do czytania, komentowania oraz wskazywania co się udało, co się nie udało, a co wyszło dziwnie i tak dalej Jeszcze jedna informacja - saga Ashfallów została ukończona, aczkolwiek ostatnie dwa opowiadania muszą jeszcze zostać przebadane (jedno już z grubsza sprawdziłem). W każdym razie, podobnie jak cała nadprodukcja, zostaną premierowo przeczytane na Kąciku Lektorskim To by było na tyle, pozdrawiam serdecznie!
  15. Hm, miały być comiesięczne aktualizacje... No nic. Przynajmniej następny materiał ukaże się szybciej w stosunku do tego, z którym przybywam dzisiaj, więc nie ma tego złego Kontynuujemy wątek zebrykański, czyli przygoda z domieszką kawałków życia, okazyjnie przeplatana przemocą czy smutnymi motywami. Kolejny odcinek nosi tytuł „Krzyk wolności” i również wyszedł na dwie części. Możecie go znaleźć w pierwszym poście. Przenosimy się do Kilele i okolic, zawitamy także na wyspę Quagga, gdzie poznamy kolejne pasiaste postacie, spośród których jedna wyróżni się nadzwyczajną mocą. Może się ona okazać kluczem do wyzwolenia Zebryki, choć fakt, iż jest owiana mgłą tajemnicy, gęstą i nieprzeniknioną, obarcza ją pewnym... ryzykiem, tak to nazwijmy. Cóż, w tak trudnych czasach, czasach próby, trzeba w coś wierzyć. Trzeba mieć nadzieję. Tylko czy legendy okażą się prawdziwe? W międzyczasie poznamy inne wyjątkowe zebry, nie zabraknie też czasu na chwilę spokoju czy szczerą rozmowę. Chyba o niczym nie zapomniałem. Prace nad „Kresami” trwają w najlepsze, tak jak maraton premierowy na Bronies Corner, na który oczywiście zapraszam Ale bądźcie ostrożni - masywne spoilery przed Wami, jeśli nie mieliście sposobności zapoznać się z dotychczasową zawartością bądź wpaść na poprzednie czytania Pozdrawiam!
×
×
  • Utwórz nowe...