Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1149
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    36

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Ucieszyłem się, gdy przeczytałem, że znajomość oryginału nie jest wymagana, gdyż oryginalną „Wiedźmę” czytałem (czy może raczej czytywałem) dawno, dawno temu, jestem przekonany, że na ówczesnym etapie brakowało kilku rozdziałów, które to dziś są ogólnodostępne. Większości rzeczy zdążyłem zapomnieć (dobry pretekst, by w bliżej nieokreślonej przyszłości w pełni odświeżyć sobie fanfik i go skomentować, aby się utrwaliło), poza tym, że moje wrażenia były zdecydowane pozytywne, głównie z uwagi na klimat. Były to czasy, w których nie miałem na koncie ani jednego wiedźmińskiego opowiadania, ani jednej ukończonej gry. Dzisiaj... platynuję sobie „Wiedźmina 3” na PS4, powoli, ale do przodu W związku z powyższym, zabrałem się za lekturę „Początku”, podobnie jak dawno temu, gdy próbowałem „Wiedźmy”, zielony jak trawa, ale otwarty na różne rzeczy, acz bez możliwości oceny, na ile Cahan odtworzyła styl Sapkowskiego. Co najwyżej na ile opowiadanie okazało się podobne do dzieła Zodiaka. Chociaż z drugiej strony, mamy na forum osoby znające literaturę wiedźmińską od podszewki, więc skoro one uznają, że Zodiak swego czasu dobrze ów styl odtworzył, to w takim razie, jeżeli „Początek” brzmi znajomo, to chyba można uznać, że Cahan, przynajmniej w jakimś stopniu, dała radę (to tak w opozycji do wypowiedzi Johnny'ego, ale proszę o zachowanie dystansu – jestem zielony jak trawa). Mimo wszystko, uważam, że miałem prawo mieć wysokie wymagania wobec „Początku”, między innymi z uwagi na osobę autorki. Jej poprzednie dzieła, głównie mam na myśli „Cień Nocy”, ale również cykl o pogańskich kucach, a nawet „Smak Arbuza”, cieszą czytelnika solidnym, bardzo dobrym stylem z charakterystycznymi elementami, które odróżniają go od innych twórców – czy to uszczypliwy humor, czy też ładnie skomponowane opisy środowiska, wzbogacone o fachowe określenia, które spotyka się w fanfikach dużo rzadziej, a także interesujące kreacje postaci, które z reguły zyskują w miarę rozwoju fabuły. Wie także w jaki sposób kreować odpowiedni nastrój, toteż nastawiłem się dokładnie na to, o czym wspominałem, wszystko oczywiście osadzone w klimatach przygodowych – akcja, porywające pojedynki, może jakaś domieszka tajemniczości, wszystko ze szczyptą mroku oraz z dodatkiem czarnego humoru. Jakby tego było mało, opowiadanie pochodzi z bardziej współczesnych czasów, aniżeli z zamierzchłych, toteż tym bardziej miałem oczekiwania i nadzieje, zważywszy na nabyte przez autorkę doświadczenie. Nastawiłem się na wiele, nie zważając na to, że to „tylko” 25 stron. W końcu tyle w pełni starczy, by stworzyć coś co utkwi w pamięci i zachwyci klimatem, akcją, postaciami. Ba, spoglądając na wybrane opowiadania Cahan, można odnieść wrażenie, że 25 stron to aż za dużo No cóż, może to był błąd, gdyż ostatecznie moje wrażenia są mieszane. Nie uważam, by opowiadanie było złe, ale szczerze wyznaję, że trochę się zawiodłem. Obawiałem się, że moje zdanie okaże się kontrowersyjne/ niepopularne, ale po przejrzeniu niniejszego wątku widzę, że jednak nie jestem sam i opowiadanie wzbudza różne odczucia, nie tylko pozytywne, ale i negatywne. Myślę, że najbliżej jest mi do opinii Johnny'ego. No, ale po kolei. Opowiadanie brzmiało jakoś dziwnie znajomo. W paru momentach chyba miałem flashbacki z oryginalnej „Wiedźmy”, szczególnie na początku – o ile mnie pamięć nie myli, tam też wszystko się rozpoczynało od wjazdu do miasta. Niby nic wielkiego, zwyczajna rzecz, ale rzuca się w oczy i już na starcie stwarza wrażenie czegoś znajomego. I w sumie dobrze. W ogóle, wprowadzenie jest bardzo klimatyczne i obiecujące – to właśnie to, czego oczekiwałem, czyli bogate opisy, dialogi, akcja prowadzona spokojnym tempem, zaś balans między narracją, a kwestiami mówionymi racjonalny. Nie czuć dłużyzn, nie czuć żadnej dominacji jednego ponad drugim, tekst idealnie wyważony. Jakby cytat z „Młota na czarownice” nie był wystarczająco klimatycznym otwarciem, początkowe akapity lśnią detalami: berdysz, prawo składu, kapalin, gotowana kapusta, wodorosty, szarawary i wiele, wiele innych – dzięki tym pozornie niewielkim, mało znaczącym rzeczom, budowany jest odpowiedni nastrój, wizerunek, no i wrażenie, że autorka odrobiła lekcje, tudzież po prostu interesuje się tym, czym trzeba, by wiarygodnie opisać realia tego świata oraz epoki, na której się wzorowano, począwszy od wyglądu i warunków w mieście, na typowych elementach garderoby kończąc. I to jest po prostu świetne, bardzo mi się to podobało. Co więcej, i co jeszcze przez jakiś czas się utrzymuje w tekście, to wrażenie, że ja, jako czytelnik, uczestniczę w czymś wielkim/ że rozpoczyna się coś wielkiego. W sumie, chyba coś podobnego odczuwałem czytając oryginalną „Wiedźmę”. Z zaciekawieniem czytałem wizytę Chromii u księcia Rickerda, który to książę ostatecznie nie spotyka się osobiście z protagonistką (cóż za niespodzianka), lecz w jego imieniu czyni to Goldfell, zarządca. Jednakże żadna z wymienionych postaci nie stanowi głównej atrakcji fanfika, gdyż ta rola przypada Berenice – drugiej protagonistce (która już niebawem wybierze się na zlecenie wraz z Chromią), a zarazem nowej postaci, wiedźmie-kucoperce z cechu Mantykory, chociaż wykonującej ruchy z gracją jak u kota. Moment, w którym (jak się okazuje, po raz pierwszy i ostatni) skrzyżowały się ścieżki dwóch młodych Wiedźm również oceniam za klimatyczny, podoba mi się, że było w tym nieco tajemniczości, co wypływa głównie z niejasnej natury zlecenia. Rzeczywiście, jak do tej pory fabuła przebiega wedle znanego schematu, ale jeszcze nie mam z tym kłopotu, gdyż autorka cały czas dba o satysfakcjonujące opisy, czuć w tym pasję, chęć napisania fanfika będącego dużą produkcją. Mamy również przemyślenia Chromii, przedstawienie nowej postaci, wprowadzenie do zlecenia. Wszystko na swoim miejscu, powplatane w opisy i dialogi bardzo umiejętnie. Ten fragment również nie zbudził moich wątpliwości. O, zanim zapomnę. Może przesadzam, ale wiecie, że lubię sobie dopowiadać, spekulować, teoretyzować, więc miło, że opowiadanie, pomimo jasnych wskazówek, pozostawia jakieś minimum, cobyśmy sobie mogli pogłówkować. Nie wspominając o tym, że sam pomysł na wątek kulinarny, jako motywację winowajcy całego zamieszania, to coś unikalnego i pomysł ten bardzo mi się spodobał. Świetny dowód na to, że w zawodzie zabójczyni potworów trzeba być gotową na wszystko i niczemu się nie dziwić. Taka praca. W każdym razie, następnie bohaterki wyruszają w drogę. I tutaj też jeszcze wszystko jest ok, chociaż szkoda, że autorka nie pokusiła się na bardziej szczegółowy opis ekwipunku obu zebr. Nie zrozumcie mnie źle, opisy mamy, ale odczuwam po nich niedosyt. Zawsze podziwiałem różne zestawy i rynsztunki, a wiem, że Cahan potrafi fachowo wchodzić w szczegóły, więc szkoda, że detali tym razem zabrakło. Ale nie zabrakło opisów zwykłej codzienności w Kravenstadt, co z kolei okazało się dobrą okazją na lepsze poznanie Bereniki. Faktycznie, udziela jej się pewien idealizm, chociaż dla mnie to prędzej czysta naiwność. W sumie, szkoda, że takich momentów nie było więcej, bo na podstawie tego, co jest w fanfiku, jakoś trudno mi kupić to, że ona nie chciała być Wiedźmą i że w tym sensie była luźno inspirowana Lambertem z „Wiedźmina 3”. Znaczy się, Lambert w grze miał cały zestaw charakterystycznych cech, przez co jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Berenika miałaby mieć z nim cokolwiek wspólnego, w ramach kreacji postaci. Zresztą, za Lambertem stoi szersza, smutna historia, mam na myśli rozmowę z nim w Kaer Morhen, to było CHYBA na krótko przed odczarowaniem Umy. Może coś przeoczyłem, a może źle zrozumiałem, ale jak dla mnie o Berenice dowiadujemy się zbyt mało, by móc się wczuć w tę postać, dostrzec ją, związać się. To może od razu, skoro jestem w temacie Bereniki – po maratonie zwykłych, rzemieślniczo opisanych zmagań ze stworami z kanałów, następuje scenka, która tak dla odmiany zapada w pamięć, okazała się wyrazista i moim zdaniem wniosła sporo do tej postaci, ukazując jej niedoświadczenie, pozostałości po wrażliwości oraz – dopiero teraz – idealizm. Mam na myśli oczywiście podjęcie ratunku klaczki, którą z imienia poznajemy nieco później. Seaweed, bo tak się ona zowie, zostaje przybraną córką Bereniki i materiałem na kolejną wiedźmę... co w sumie troszkę mnie zdziwiło, skoro Berenika niby miała uważać ten los za przekleństwo. Łapię, na końcu akceptuje swoje przeznaczenie, a pomysł z symboliką świeżo zdobytych blizn uważam za trafiony, o tyle jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego mimo to chciałaby podobnego losu dla Seaweed. No, chyba, że miałaby dać jej wybór. Ale czy mała aby na pewno będzie świadoma podejmowanej decyzji? A jeżeli nie... no, mam tutaj zagwozdkę. Bo rozumiem, że można nie przeżyć procesu transformacji w Wiedźmę? Co wtedy? Może się Państwu wydawać, że moje wątpliwości odnośnie wątku Bereniki i Seaweed są niczym błądzenie pijanego dziecka we mgle, ale po prostu chciałem pokazać, że końcówka wydała mi się niejednoznaczna, podobnie zresztą jak postać Bereniki, której powrót bardzo chętnie bym zobaczył. Zdecydowanie, mimo paru niewykorzystanych okazji, jest to postać, która z upływem fabuły zyskuje, czego jednak nie mogę powiedzieć o Chromii, której występ ostatecznie nie wzbudził u mnie jakiegoś szczególnego entuzjazmu, momentami byłem skłonny uwierzyć, że za moment Berenika już zupełnie skradnie jej show, ale jednak aż do końca była ukazywana jako „główniejsza” z dwóch głównych protagonistek. Sam nie wiem, nie było przecież totalnie źle, ale nie miałem na końcu wrażenia, że dokonała się w niej jakaś przemiana, że zdobyła jakieś doświadczenie, że poszła naprzód. A przynajmniej nie tak silnego wrażenia, jak w przypadku Bereniki. Chyba jedyne, co zostało uczynione z tą postacią, a co cokolwiek wnosi do jej charakterystyki, to wzmianka, że jest ciekawa swoich korzeni i chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o swoim gatunku. Stąd, przychylam się do opinii Johnny'ego, że wypadła strasznie bez charakteru, bez wyrazu i że poprowadzenie akcji z perspektywy Bereniki i zrezygnowanie z Chromii (ewentualnie uczynienie z niej skromnego cameo), być może opowiadaniu wyszłoby na plus. Natomiast, nie zgodzę się, że lektura zostawia czytelnika z niczym – dlaczego, to nakreśliłem przy okazji zakończenia oraz wątku Bereniki i Seaweed. Bo zapada to w pamięci, jest niejednoznaczne, wydźwięk ostatniego zdania jest dosyć melancholijny, a wiedząc, jak okrutny jest to świat, należy spodziewać się raczej najgorszego, chociaż niby wszystko jest możliwe. I tylko przez tę ciekawość, przynajmniej przez jakiś czas, o lekturze „Początku” nie zapomnę. W ogóle, ta końcówka, w sumie nie wiem, czy było to intencjonalne, ale w jakiś sposób ratuje opowiadanie. Zanim zająłem się protagonistkami, szedłem równo z fabułą, no i dochodziłem do pierwszego momentu, w którym zaczęły się pojawiać kłopoty. Po pierwsze, zwłaszcza po zapoznaniu się z całością, nie mogę się pozbyć wrażenia, że cały ten wątek z postacią szpiegującą Berenikę, pościg za nią, konfrontacja, były tylko po to, by zaprezentować możliwości Słów Mocy i zarzucić czymś komediowym, co akurat mnie nie rozbawiło. Nie wspominając już o tym, że cały fragment z przesłuchaniem to spora dominacja dialogów nad opisami, których na tym etapie pomału zaczyna w opowiadaniu brakować. Nadal nie wiem, co właściwie wnosi ta scenka i po co ona tam jest. Zbędny wątek, który wprawdzie daje nadzieje na jakąś intrygę, na coś niespodziewanego, jakiś zwrot akcji, ale do niczego takiego nie dochodzi (mam na myśli postać Brightlight oraz niepewność, że w tej kabale może maczać kopyta ktoś jeszcze, że chodzi o coś więcej), stąd uważam to za niepotrzebny dodatek, którego pominięcie nie wiąże się z przegapieniem żadnego istotnego szczegółu, rzutującego na całość historii. Zmienia się to troszkę później, gdy bohaterki wkraczają do kanałów i zaczynają je eksplorować. Jest w porządku, bo jest pewne napięcie, jest zagadka do rozwiązania, są potwory i... No właśnie. I nic. Rzeczywiście, ta nietypowa, może i nie do końca pasująca do świata przedstawionego omletowa motywacja Sparklepawa dodaje tej części opowiadania nieco życia, lecz przez większość czasu to po prostu rzemieślnicza i – jak to ujął Johnny – bezpieczna robota. Napięcie prędko znika, gdy bohaterkom po prostu dobrze idzie, rozwiązanie zagadki, podobnie zresztą jak kolejne pojedynki, okazuje się mało angażujące, ostatecznie przez tekst brnie się bez emocji, nie czuć, że postaciom zagraża niebezpieczeństwo. Ciekawe jest to dlatego, że obie Wiedźmy mają być na tym etapie młode, mocno niedoświadczone. W sferze mentalnej jak najbardziej, ujawniają się ich „kucze” słabości, emocjonalność... To znaczy, Berenice, natomiast, jeżeli chodzi o walkę, coś za dobrze sobie radzą. Wiem, wiem, morderczy trening i te sprawy, ale nie zmienia to faktu, że cały czas miałem wrażenie, że nic im nie grozi, wręcz, że zbyt łatwo im idzie. Jasne, Berenika nabawiła się blizn, ale dla Wiedźmy na Szlaku to powinien być chleb powszedni. Poza tym, brak poważniejszych uszkodzeń, brak czegoś większego do pokonania, taka niezobowiązująca przygoda w kanałach z kuroliszkami. Zwłaszcza, że zapłata za zlecenie miała wynieść tyle, że chyba można było oczekiwać jakiegoś bossa. Jak dla mnie kolejna niewykorzystana okazja. Natomiast, po wyjściu z kanałów i otrzymaniu zapłaty płynnie przechodzimy do końcówki, o której już wspominałem. W sumie, czy tylko mnie te blizny Bereniki kojarzyły się z designem Eskela? Ale widzę tutaj pewne rękawki ratunkowe – jeden to opis podziemnego laboratorium, drugi to wątek Zatapiacza, którego ostatecznie zabrakło w opowiadaniu, ale nie wiadomo co się z nim stało. Laboratorium mogłyby być opisane obszerniej, także poszukiwanie wskazówek mogło zająć więcej czasu (może do tego starcie z jakimś innym typem potworka, dla urozmaicenia) ale było ok, kojarzyło mi się troszkę z wątkiem Dra Moreau, również z „Wiedźmina 3”. Z kolei Zatapiacz to pewna enigma – najprawdopodobniej jest, istnieje, ale nie spotkaliśmy go, nie wiemy, jak wygląda, ani co potrafi, być może nie żyje, a może żyje i pływa sobie gdzieś w głębinach, czai się. To mi się spodobało – coś tajemniczego i przerażającego, coś, czego jeszcze nie widzieliśmy, pływające swobodnie w morzach, a to przecież jak szukanie igły w stogu siana. Dobry ruch ze strony autorki. Ciekawe skąd Sparkpaw miał te potworki do zrobienia hybrydy. Może mu książę sprowadził, żeby sobie badał i transmutował? Serio, im dłużej o tym myślę, tym bardzie utwierdzam się w przekonaniu, że całe to zamieszanie wynikło z jego kaprysu, a Zatapiacz miał być morską bronią biologiczną, tylko uciekł. Koniec końców, wrażenia miałem mieszane, głównie dlatego, że opowiadanie okazało się strasznie nierówne. Są fragmenty absolutnie piękne, opisane tak, jak się tego spodziewałem od Cahan, które kipią klimatem, brzmią fantastycznie i do których zawsze chce się wracać, bo widać różne cechy danej epoki, widać warunki bytowe, realia, czuć brud i smród, ale także towary spożywcze handlarzy, niczego tam nie brakuje. Po drugiej stronie, szereg niewykorzystanych okazji na wzbogacenie opisów podobnymi detalami, czy też mało satysfacjonujące zdania, przywodzące na myśl czysto rzemieślniczą robotę, czy też brak opisów w ogóle, na rzecz dialogów. Są rzeczy zapadające w pamięć, takie jak postać Bereniki, uratowanie Seaweed, czy też zakończenie, ale także sceny, które nie angażują i prędko wylatują z głowy, znalazła się i taka, którą moim zdaniem można pominąć całkowicie, bo żadna poważniejsza intryga ostatecznie nie doszła do skutku. Są momenty, w których opowiadanie lśni, a także takie, przy których pozostawał niedosyt. Jest interesująca postać Bereniki, która ewoluuje i postać Chromii, z którą prawie nic się nie dzieje. Dobrze, że forma stanęła na wysokości zadania, aczkolwiek... Nie wiem jak to się dzieje, ale tekst jest dwukolorowy. Początek jest automatycznie czarny, ale już na pierwszej stronie nabiera szarości. Przez moment, na stronie dwunastej, znów się staje czarny, a potem znowu szary. Poza tym, znalazłem w jednym miejscu zjedzoną literkę. Ale poza tym, forma stała na wysokim poziomie, acz w wybranych miejscach czuć było więcej rzemieślniczej pracy, aniżeli pomysłu i pasji. Ale jest w porządku, tekst brzmiał znajomo, nie tylko ze względu na skojarzenia z „Wiedźmą”, ale również to, że w grze chodziło się troszkę po tych kanałach i znajdowało się tam różne dziwne rzeczy. Ogółem, bardziej na plus, chociaż mogło być lepiej. No właśnie, to chyba wniosek końcowy, który pasuje do opowiadania, jako całości – mogło być lepiej. Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że opowiadanie składa się z fragmentów, na których autorce zależało (Czyżby było to to, co udało się ukończyć przed upłynięciem terminu konkursu?), a także z fragmentów, które powstały, by to, co było gotowe ze sobą powiązać (Już jakiś czas po konkursie?). Ostateczne wrażenia pozostają mieszane, ale to nie jest złe opowiadanie. Powiedziałbym, że zaledwie niezły średniak. Mimo wszystko, chętnie przeczytałbym kolejne opowiadania z tej stajni, ponieważ uważam, że Cahan jak najbardziej jest osobą kompetentną do tego, by pisać opowiadania osadzone w uniwersum „Wiedźmy” i że dobrze czuje ten klimat oraz realia, umie o tym pisać. Przyznam, że ciekawa wydaje mi się perspektywa „Wiedźmy”, jako dzieła głównego, pisanego przez Zodiaka oraz serii spin-offów od Cahan, poświęconych Wiedźmie Berenice oraz Seaweed, jej przybranej córce. Może nawet wynikłoby z tego coś a'la relacja Geralta i Ciri. Może nie z tym lore, nie z tymi samymi mocami, ale z wiarygodną relacją rodzic-córka, jak najbardziej. „Początek” mogę polecić fanom „Wiedźmy”, aczkolwiek sądzę, że gotowy tytuł mógł być dużo, dużo lepszy i zawierać więcej elementów charakterystycznych, które zapadłyby w pamięci, które by zainspirowały, w ogóle, które być może porwałyby się na zrealizowanie tego, o czym pisał Johnny – moralność, światopogląd, emocje. Nawet jak na te 25 stron, myślę, że były warunki, po prostu nie zostały w pełni wykorzystane. Ale warto rzucić okiem i wyrobić sobie własne zdanie. Jest to opowiadanie interesujące, między innymi dlatego jak różne opinie wzbudza, no i w jakim sensie mógłby to być przedsmak nowych przygód w świecie wiedźmy, gdyby kiedyś miały powstać kolejne opowiadania z Bereniką. Jak uważacie? Aktualizacja (2021.04.09): @Cahan Pewnie chciałem napisać "obu wiedźm", ale przy okazji myślałem o Chromii i pewnie z rozpędu znalazły się tam dwie zebry No pewnie, że przeczytam oryginalną "Wiedźmę", chociaż jeszcze zastanawiam się nad formą hipotetycznego komentarza. Pewnie podzielę go na odcinki. Niekoniecznie na zasadzie kolejnych rozdziałów, może podzielę to sobie na świat przedstawiony, postacie, klimat, w ten sposób. Bo spodziewam się, że będę mieć sporo do powiedzenia na temat fanfika Zodiaka. Ale i tak uważam, że w międzyczasie wypadałoby się deczko dokształcić i przeznaczyć trochę czasu na dzieła pana Sapkowskiego. Czas pokaże.
  2. Króciutkie opowiadanie, acz treściwe i klimatyczne, które postrzegam jako pewnego rodzaju uzupełnienie „Otaczają mnie idioci!”. Tak, wiem, to opowiadanie było pierwsze, wspomniani „idioci” ukazali się około dwa lata później, więc powinno być na odwrót, no, ale ja sobie przyjąłem taką kolejność czytania i będę udawał, że tak się ukazywały W zasadzie, pierwszym novum (hm, na tym etapie troszkę złe słowo, ale na pewno był to czynnik wyróżniający), jakie da się zauważyć, jest zmiana narracji na pierwszoosobową. Z jednej strony jest to pewne odświeżenie (ten typ narracji przewija się w fanfikach Cahan zdecydowanie rzadziej, niż tradycyjna narracja trzecioosobowa), z drugiej, gdy poznajemy kto jest podmiotem lirycznym, trudno oprzeć się wrażeniu, że znana pasiasta postać straciła definiujący ją element charakterystyki, czyli rymy. Jasne, nie wypowiada się bezpośrednio, w gruncie rzeczy śledzimy jej przemyślenia, a przecież one bez problemu mogą być opisane „normalnie”, jednak czuć, że czegoś brakuje. Nie jest to do końca taki sam przypadek, co Luna w „Popiołach”. Ale inaczej wcale nie znaczy źle i chyba krótka forma w jakiś sposób chroni opowiadanie przez ewentualnymi negatywnymi odczuciami, związanymi z tym innym podejściem. Kurczę, ciekaw jestem, jakby to wyglądało, gdyby w całości napisać to wierszem. Pewnie troszkę jak „Pan Tadeusz” w wersji ultra light, ale może mogłoby być ciekawie. Krótka forma oznacza zwięzłość, a Cahan niejeden raz udowodniła, że wie, jak maksymalizować przekaz poprzez prostotę wykonania. Tak też jest i tym razem. To całkiem przyjemny przerywnik, rozbudowujący nieco postać Zecory, ukazujący ją z innej strony. Ech, dalej jestem rozdarty, a co począć z tymi rymami Cały czas mi ich brakowało, zżerała mnie ciekawość, ale w tym formacie, zwykły tryb wypowiadania się spełnia swoje zadanie i na dłuższą metę nie powoduje szczególnie negatywnych odczuć, jest to fakt obiektywny z którym trudno dyskutować. A może przesadzam i zbytnio się wgłębiam w to, co nie trzeba, bo to przecież zwykły zabieg stylistyczny, dzięki któremu tekst jest przystępny. W każdym razie, fajnie było dowiedzieć się, jak znajoma zebra zapatruje się na towarzystwo, jak odnosi się do tego, jak postrzegają ją kucyki, a raczej, czym tłumaczą sobie jej introwertyzm. O, właśnie – zabrakło kropki w ostatnim zdaniu pierwszego akapitu. Autorka płynnie przeszła z przemyśleń bohaterki do wspomnienia dnia (a może nocy?), w którym Zecora odnalazła istotę, dzięki której kolejne wieczory przestały być samotne, na co z kolei ona nie zamierza narzekać. Mowa oczywiście o skądinąd najlepszym antydepresancie znanym w cywilizowanym świecie, czyli o kotku Urocza końcówka, aż się cieplej robi na pompie ssąco-tłoczącej sercu. Chyba domyślam się, skąd pierwotny opór przed publikacją fanfika, ale cieszę się, że jednak mu się udało, toteż możemy się nim delektować na łamach forum, a mówiąc ściślej – dokumentów Google. Forma solidna, bardzo dobra, wiele zdań wybrzmiało naprawdę ładnie, do stylu nie można się przyczepić. Jest to po prostu więcej tego, co lubimy. No i jak na siedem minut pracy, efekt okazał się naprawdę dobry. Trudno mi określić, na ile zbliżony do "Superbohatera" jest to sukces, no bo na pierwszy rzut oka zupełnie różne światy, okoliczności i problemy, ale zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, jest to życiowa sprawa, znana doskonale czy to z autopsji, czy też relacji otoczenia. Samotność, w zależności od kontekstu, rozpatruje się jako pewną chorobę społeczną, problem dzisiejszych czasów, ale rzadko kiedy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, że co niektórzy mogą czuć się wyłącznie ze sobą dobrze, zaś do szczęścia brakuje im np. kotka. Każdy żyje według własnych zasad i każdy z osobna wie najlepiej, czego mu brakuje. W sumie, wczytując się dokładniej, zdałem sobie sprawę, że Zecora ani razu nie wydała mi się nieszczęśliwa z powodu swojego stylu życia (jeżeli już, to prędzej przez brak innego miejsca, do którego mogłaby się udać, co zostało omówione w "Otaczają mnie idioci!"), co najwyżej niekompletna. Stąd, końcówka ta okazała się taka przyjemna – człowiek miał poczucie, że spotkało ją coś dobrego, coś, czego akurat jej było trzeba. Mała rzecz, a cieszy. Co by tu jeszcze... subtelne światotworzenie, w postaci dmuchawki z zatrutymi strzałkami, ponoć powszechnej wśród zebr broni, a która to broń zdolna jest powalić smoka, czy mantykorę. Widzą Państwo, już się czegoś więcej dowiadujemy o świecie. Szczegóły, szczególiki, wzmianki o kuroliszku, totemach, hexach, zioła – drobne detale, które jednak pomagają wyobrazić sobie scenerie, czym się Zecora zajmuje, jak to wygląda, co z kolei wzmacnia nastrój. To ważne, tym bardziej, że to krótkie dziełko, więc każde słowo może mieć znaczenie i przełożenie na efekt końcowy. Cóż, warto zajrzeć i sprawdzić samemu, tym bardziej, że opowiadanie jest akurat na tyle, by móc je przeczytać w zasadzie o dowolnej porze, w ramach dowolnej przerwy między czymkolwiek. Rzut okiem na Zecorę, jej początki z wymarzonym kitku, aczkolwiek, skoro to Everfree, kto wie, czy to nie jakaś inna, magiczna istota, tylko ukrywająca się pod postacią kota... Czyli Zecora ma osobistego pupila i strażnika za jednym zamachem, który na pewno zareaguje, gdy znowu do jej chaty wpadnie, dajmy na to, Rainbow Dash i coś zniszczy Zazwyczaj, gdy zabieram się za krótki, ale zrealizowany kompetentnie tekst, zastanawiam się, czy ma w sobie ten klasyczny pierwiastek, przywołujący na myśl lata 2012-2014 i pierwsze, krótkie fanfiki, które potrafiły być charakterystyczne przez to, że były jednymi z pierwszych (no, po tym 2012 to już nie do końca, ale wiecie, o co mi chodzi) i podejmowały rzeczy zanim zabrał się za to serial, a publika nie przypuszczała jeszcze co nas czeka. "Samotność" jak najbardziej to w sobie ma i bardzo dobrze, bo zwykle to na mnie działa i uatrakcyjnia lekturę jeszcze bardziej. Owszem, jestem podatny na nostalgię, toteż gdy co współcześniejsze dzieła osiągają ten efekt, nawet w niewielkim stopniu, wspominam o tym, gdyż to po prostu kolejny plusik. Ten krótki, ale satysfakcjonujący tekst powinien okazać się dobrym wyborem, nie tylko dla miłośników postaci Zecory, czy też kociarzy wszelkiej maści, ale również dla osób, które poszukują w różnych oneshotach właśnie czegoś nostalgicznego, stąd tym bardziej polecam przeczytać i przekonać się jak opowiadanie sobie radzi współcześnie i jak przetrwało próbę czasu. Na tym etapie nie zdziwiłem się dobra formą utworu, gdyż zdążyłem zorientować się, że fanfiki Cahan raczej się nie starzeją, stąd zawsze miło do nich wrócić.
  3. Może to zabrzmi dziwnie, ale po tagu [Rasizm] spodziewałem się czegoś dużo mocniejszego, czy bardziej dosadnego. Tak, tak, wiem – opowiadanie przecież takie właśnie jest, boleśnie i jaskrawo ukazuje ciemnotę tej najniższej rasy, jej całkowitą odporność na wiedzę, argumenty czy pojęcie o tym, że da się żyć jakkolwiek inaczej, trudno się czytało opis ich warunków bytowych, wsiowa maniera mówienia oraz poziom dyskusji także nie pozostawiają złudzeń. Może to jakieś moje spaczenie, ale to, co znalazło się w fanfiku, przyjąłem jako... no, może nie małe, ale średnie piwo, szykowałem się na coś mocniejszego. Ale tak na poważnie i w pełni szczerze, dużo nie zabrakło i możliwe, że po prostu w tym konkretnym fanfiku, krótka forma prawie spełniła swoje zadanie, zabrakło czegoś, ale w stosunkowo niewielkich ilościach. W sumie, całkiem fascynująca sprawa – co fanfik, to inny przypadek, wszystko jest możliwe Ale czy to znaczy, że jestem totalnie nieusatysfakcjonowany, a wręcz rozczarowany? Nie, skądże znowu. Opowiadanie, chociaż krótkie, stanowi kolejną próbkę możliwości autorki, chociażby w materii opisywania otoczenia, lecz nie w takim stylu, w jakim odbywa się to zazwyczaj. Mam na myśli to, że gdy w innych fanfikach opisywane są zwykłe lokacje, raz po raz trafiają się fachowe określenia, czy też opisy roślinności, przyrody, wówczas to jest ładne, to się lekko czyta, chcemy to sobie wyobrazić i chłonąć klimat. W „Ziemnogrodzie” jest zupełnie inaczej – opisywane są bród, smród i ubóstwo, lecz w taki sposób, by czytelnika odrzucić, by zniechęcić go przed wyobrażeniem sobie wnętrz tych chat, tych ścieżek, czy też brudnych, śmierdzących postaci. Nie jest to nic złego, bowiem nie jest to typ fanfika, który miał być brany „na poważnie”, tylko poziomem swojego wykonania irytuje i odrzuca. Mówimy o świadomym, celowym zabiegu, mającym na celu przerysowanie biedy i zacietrzewienia, opisaniem wszystkiego, co nieprzyjemne z uwzględnieniem licznych detali, aż idzie poczuć tę fekaliadę z ekranu. Ale rzeczywiście, podobnie jak Foley, ze dwa razy rozejrzałem się za tagiem [Comedy], gdyż parę razy aż się uśmiechnąłem, jakby miała to być czarna komedia, a nie fanfik [Fantasy]. Zatem ten aspekt fanfika bez zarzutu. Nigdy w życiu nie chciałbym się znaleźć w „Ziemnogrodzie”, chyba prędzej pojechałbym odwiedzić Szkolną 17 w Białymstoku, niż udał do lokacji podobnej do tej, którą autorka opisuje w fanfiku. Mocne, dosadne, acz spodziewałem się więcej. Żeby nie być gołosłownym, może jakaś klacz, która spontanicznie rodzi źrebię i która nie wiedziała, że jest w ciąży? Farmerzy, którzy nie pamiętają ile mają lat? Rzeczy z życia wzięte. Według mnie, jak na ten fanfik, w sam raz. W mojej opinii takie ekstra „smaczki” nie zepsułyby efektu, a tylko go dopełniły. Zresztą, nie chodzi mi o to, żeby robić z tego wielorozdziałowiec, myślę, że realnie byłoby z tego 0,5 – 1 strony. Niewiele, ale mogłoby swoje wnieść. Zresztą, podobnie było przy „Otaczają mnie idioci”, gdzie o efekcie końcowym zaważyły drobne, małe rzeczy i gdyby się ich z fanfika pozbyć, to nie byłoby to samo, opowiadanie straciłoby na klimacie. Myślę, że „Ziemnogrodowi” także wyszłoby to na dobre. W każdym razie, mamy postać Kind Star, która, gdy ją poznajemy, jeszcze wierzy w możliwość wykonania pracy u podstaw i autentycznie myśli, że jest w stanie te biedne kucyki wykształcić, podnieść ich poziom. Ciężko jej jednak współczuć, gdy już zjawia się na miejscu, otoczona tym brudem i ciemnotą, gdyż najwyraźniej z własnej, nieprzymuszonej woli przyszło jej do głowy coś takiego, że o sile królestwa będzie stanowić jego najsłabsze ogniwo i że dopiero będzie miluśko, jak się tym, co są najniżej „zrobi dobrze”, chociaż oni tego nie chcą, bo tak żyli ich pradziadowie, to i oni tak sobie pożyją. Było to dosyć mocne zderzenie ze smutną rzeczywistością, gdyż w gruncie rzeczy, mimo pewnych elementów humorystycznych, okazuje się, że tym kucom nie da się pomóc, bo one same nie chcą pomocy. Nie chcą się zmienić, więc na dłuższą metę taka praca u podstaw to robota głupiego. Z fanfika wyłania się świat, gdzie miejsce w hierarchii oraz role poszczególnych ras są określone w sposób sztywny i nijak idzie to zmienić. W ogóle, fanfik można rozpatrywać jako ilustrację (bądź co bądź dosyć groteskową, ale jednak) nierówności społecznych, co do których coraz szersze grono się zgadza, że są i nie jest to fajne, ale których od lat nie udaje się skutecznie zniwelować. Cóż, smutne, ale prawdziwe. Aha – spodobało mi się to, jak autorka wykreowała postać Koźlibobka (świetne imię, tak swoją drogą ), głównie poprzez niuanse... No, w zasadzie, to tylko jeden, ale rzucający się w oczy i istotny. Chodzi mi oczywiście o wiejską gwarę, każdą jedną jego kwestię mówioną słyszałem w słowie z akcentem z prowincji. To są właśnie takie miłe szczegóły, które znacząco urozmaicają treść i poprawiają ogólny klimat. Technicznie, forma bez zarzutu. Jest to wysoki poziom i zadowalająca dokładność wykonania, jak zazwyczaj prezentuje to przed nami autorka, znalazłem tylko jedną literówkę, mianowicie: Zbliżając się do podsumowania – wyszło dobrze, jak na fanfik wypełniony taką ilością fekaliów, insektów, zaschniętych plam z błota, gnoju i potu, wszystko naraz czytało się... całkiem przystępnie. Domyślam się, że mogą znaleźć się czytelnicy, których to obrzydzi, ale chociaż fanfik stara się odpychać, zniechęcać, wprawiać w dyskomfort, to jednak chce się go czytać dalej, aż do końca. Jak wspominałem, magia przemyślanego, solidnie zrealizowanego zabiegu stylistycznego. Efekt jest co najmniej ciekawy. Lektura kończy się szybko, ale miałem wrażenie, że ta groteska mogła pójść odrobinę dalej, a efekt końcowy niczego by nie stracił, a tylko zyskał. Koniec końców, na pewno nie jest to tylko „fanfik nienawiści”, ale nie sądzę, że nadaje się on dla każdego i z jakichś powodów ciężko mi go polecić. Osoby, które posiadają dystans, nie obawiają się dosadnych opisów, w ogóle, które traktują poprawność polityczną z przymrużeniem oka, będą raczej niewzruszone, może nawet uśmiechną się pod nosem z lektury. Osoby wrażliwsze raczej zrezygnują, ale ciężko mi sobie wyobrazić, by zapałały niechęcią, czy też poczuły się urażone treścią. Tak, w najgorszym wypadku ktoś po prostu zrezygnuje, ale mimo wszystko, jeżeli to zrobi, może ominąć go... coś innego. To nie jest typowy fanfik, domyślam się, że ma potencjał, by budzić szeroki wachlarz odczuć. Ode mnie okejka, oceniam go pozytywnie, nie żałuję czasu nad nim spędzonego. Kto ciekawski, kto łatwo się nie zniechęca, powinien zajrzeć. Jeżeli jednak komuś sprawy równościowe, socjalne leżą na sercu i uważa, że ubóstwo, wykluczenie, tym bardziej o charakterze strukturalnym, nie są czymś, z czego należy żartować, może niech lepiej nie ryzykuje.
  4. Tak, to musi być mały klasyk z 2015 roku. Tekst dwukolorowy, a do tego pod koniec Rainbow Dash zagląda Twilight przez ramię Ale poza tym, bez zarzutu, forma prosta, zwięzła, konkretna, jak na dwie strony tekstu (właściwie, to tylko jedną, gdyby odjąć tytuł, obsadę itd.) nie brakuje absolutnie niczego, po raz kolejny kłania się powiedzenie, że prawdziwa siła przekazu tkwi w prostocie. Bo ów pomysł jest prosty, ale, jak zdążyli to opisać moi przedmówcy, posiada w sobie ważne, życiowe przesłanie, toteż taka, a nie inna forma służy sile przekazu. Jasne, można posłużyć się bardziej rozwiniętą formą i w ten sposób wpłynąć na czytelnika, a można spróbować czegoś krótszego i odnieść porównywalny sukces, co "Superbohaterowi" jak najbardziej się udaje. Nie wspominając już o tym, że po prostu miło się to czytało. Jak na zaledwie siedem minut pracy, imponujący efekt. Przyznam, że początek okazał się dla mnie zagadkowy. Zapomniałem kompletnie o tagach i oczekiwałem na charakterystyczny punchline opowiadania, jakąś scenkę, która wywróci to wszystko do góry nogami i zdradzi, co tu tak naprawdę się dzieje. W sumie, tak właśnie się stało, ale w zupełnie innym stylu, niż się spodziewałem. Wtedy to zerknąłem na tagi i zrozumiałem... poza jedną rzeczą. Mianowicie, dlaczego tam jest [Sad]? Przecież ostatecznie zakończenie jest pozytywne, całość zawiera sobie najwięcej ze [Slice of Life]. Czy wynikło to z wymogów konkursowych? Niemniej, po ogarnięciu o co tutaj tak naprawdę chodzi, widać, że mamy zgrabną mieszankę dziecięcej wyobraźni i niewinności (to przejście między rzeczywistością zabawy, a realem przypomniało mi troszkę „Toy Story”), wyzwań codziennego życia (konkretnie, to jedno, ale dla tak młodego osobnika zapewne była to szalenie trudna sprawa, możliwe, że młody nie do końca zdawał sobie sprawę, nie rozumiał, co się dzieje), z serialowością, co objawia się w końcówce (chodzi mi o interakcję między postaciami kanonicznymi). Przejścia między różnymi motywami okazują się płynne, pierwsze z nich za pierwszym razem okazało się dla mnie ledwo zauważalne. Fanfik czyta się dobrze i przyjemnie, jest on bardzo krótki, ale dzięki temu zyskuje na uroku, nie wspominając o tym, że ma w sobie coś nostalgicznego. Zupełnie, jakby nie było to Gradobicie, ale pierwsze edycje konkursów literackich, obarczone bardzo restrykcyjnym limitem słów. Rzeczywiście, reakcja Rainbow Dash potrafi wnerwić, raczej trudno zapałać sympatią do jej postaci, tym bardziej, że aż do zakończenia obserwowaliśmy zdarzenie z perspektywy występującego w tytułowej roli trzylatka i możemy się domyślać, jak mogło to wyglądać w jego oczach i jaki musiał być przejęty. No bo umówmy się, to nie są zdarzenia typowe dla dzieciaka w jego wieku, zazwyczaj życie ratują dorośli, młodzi się przyglądają/ pomagają, starając się zrozumieć, co się dzieje. Ale wątek ten znakomicie realizuje tytuł opowiadania i rzeczywiście – bohaterem można być dokonując rzeczy pozornie małych, ale wielkich dla kogoś, na kim nam zależy. Dla tego źrebaka to zapewne największa do tej pory rzecz, największe wzywanie, jakiemu sprostał, może nawet coś a'la „niebezpieczna przygoda”. Dla jego matki najpewniej był to najwyższy akt bohaterstwa, za który będzie synowi wdzięczna po wsze czasy, lecz dla Rainbow Dash, której tam nie było i która nie zna wydarzenia z pierwszego kopyta, było to „tylko” wykonanie telefonu. Dlatego też trudno ją w tym opowiadaniu lubić. A Twilight ma rację. W każdym razie, zgodzę się, że wątek ten jest życiowy, jego realizacja zadowala, mimo tego, że tekst ten był krótki, nie czuć niedosytu. Tylko niechęć do Rainbow Dash. Pokazuje to też jak wiele znaczy punkt widzenia, a także jak na odbiór pewnych sytuacji potrafi wpłynąć osobiste wyobrażenie bohatera. Można marzyć o supermocach i widowiskowych pojedynkach z potężnymi wrogami, a można pomagać i ratować życia wykonując zupełnie zwyczajne czynności – chociażby w porę zadzwonić po pomoc. W sumie, Rainbow Dash w tym sensie wypada dość infantylnie. Duża, a głupia. Kapitan Equestria zachował się dojrzale. Mały, a mądry. A teraz zastanówmy się, ilu takich oto bohaterów znamy, ilu mijamy każdego dnia, a którym nieraz asystowaliśmy. To troszkę niesprawiedliwe, gdy nie uzyskują uznania prawie w ogóle, a wystarczy jak celebryta raz na ruski rok wpłaci łaskawie parę pieniędzy na jakiś cel i media się rozpływają jaka to wspaniała, dobroduszna osoba. Z drugiej strony, prawdziwy bohater ratuje, pomaga, bo to jego praca i nie chodzi mu o poklask. Chyba. Jak więc Państwo widzą, opowiadanie także potrafi skłonić do refleksji, jest aktualne do dzisiaj i myślę, że jeszcze bardzo długo takie pozostanie. Jak to trafnie określił Coldwind – mamy perełkę Gorąco polecam poświęcić parę chwil i przeczytać
  5. Pierwsza rzecz – już na samym początku miałem vibe „Królewskich Antyprzygód” i przez moment nawet tak pomyślałem, że pomyliłem wątki, ale nie, to jednak Cahan i jej „Nerdcon”. Zresztą, opowiadanie ukazało się przed „Antyprzygodami”, więc to prędzej tam powinienem mieć vibe „Nerdconu”, ale cóż, takie uroki czytania fanfików po swojemu, zamiast według daty premiery Z drugiej strony, gdyby działać w ten sposób, zapewne wpierw musiałbym się przekopać przez teksty pamiętające czasy, w których sezon 3 na pewno, definitywnie miał być ostatnim i takie tam... Ale do rzeczy. Opowiadanie przypomina klasyczne, randomowe komedyjki z początków fandomu, z tym, że wydaje się być lepiej zrealizowane pod kątem formy, a i sam humor, który ma w sobie pewną dozę złośliwości, jest lepiej sfocusowany i generalnie ani razu nie wykracza poza motyw ujęty w tytule, a przy tym wydaje się dość celnie komentować co niektóre zachowania, nazwijmy to, stereotypowych konwentowiczów-nerdów, co sprawia, że całość trudno ocenić jako parodię, prędzej satyrę. Lektura była to dość niezobowiązująca, niepoważna i chociaż sprawdziła się jako czasoumilacz i była przezabawna, wątpię, czy zostanie w głowie na dłużej. Raczej nie jest to fanfik na jeden raz, można do niego wracać, ale z drugiej strony, czegoś mi w nim brakowało. Sam nie wiem, bo nie chodzi mi o niedosyt, ale o wrażenie, że spokojnie miał warunki, by nawet jako głupiutka, randomowa komedyjka zapisać się w pamięci na dłużej, tylko coś nie wypaliło. No, ale to tylko moje narzekanie, można potraktować je na poważnie, a można zupełnie zignorować – nieistotne. Co znajdziemy w opowiadaniu? Wspomniałem już o obśmiewaniu pewnych zachowań, zdarzających się na tego typu imprezach, ale głównych bohaterkom też się dostaje: Niech to będą swego rodzaju highlighty tego opowiadania W odniesieniu do całości, mamy dominację dialogów nad opisami. W odniesieniu do poszczególnych paragrafów zaś, jest różnie. Raz mamy praktycznie same dialogi (np. na samym początku oraz końcu), raz dobry balans między jednym, a drugim (np. fragment, w którym siostry przybywają na konwent, czy też przedostatni paragraf, o konkursie). Mimo wszystko, te zmienne proporcje nie przeszkadzają w odbiorze tekstu, sprzyjają budowie goniącego naprzód tempa akcji, no i mimo gabarytów, miałem wrażenie, że w opowiadaniu działo się dużo. Protagonistki zaliczyły całkiem sporo atrakcji, niekoniecznie przyjemnych, czy niegodzących w ich majestat. W tym sensie, wyszło to całkiem „po ludzku”, i wbrew pozorom wcale nie trzeba nigdzie jeździć – wystarczy poszukać na YouTube filmików z różnych konwentowych przypałów tudzież materiałów o nerdach, którym się wydaje, że ich ukochane postacie są prawdziwe. Zresztą, myślę, że większość wiary już widywała w internetach takie rzeczy. Świetny pomysł na to, by księżniczki udały się na konwent jako cosplayerki. W ogóle, mnóstwo sparodiowanych rzeczy, począwszy od książek, gier, filmów, na wątku imigrantów kończąc. Opowiadanie dość bezkompromisowe, podobnie jak główne bohaterki, które zdecydowanie nie są swoimi kanonicznymi odpowiednikami, ale wypadają sympatycznie, głównie dlatego, że ich oblicze przedstawione w „Nerdconie” wydaje się bliższe zwykłym kucykom – współuczestnikom imprezy. Z tym, że księżniczki potrafią więcej i mogą więcej. Dosyć wybuchowa mieszanka i tag [Random] w mojej opinii w pełni zasłużony. Wydaje mi się, że opowiadanie bardziej przypadnie do gustu osobom, które mają pewne doświadczenie z konwentami, gdyż po prostu odnajdą w nim wspomnienia, znajome sytuacje, może nawet będą w stanie utożsamić się z kimś z obsady postaci, a może po prostu poczują się tak, jakby czytały o sobie. Zależy. Ale tekst okazuje się przystępny i zrozumiały także dla kogoś, kto przez lata konsekwentnie powstrzymywał się przez uczestnictwem w podobnych eventach. Zatem wyszło uniwersalnie, chociaż fakt, to nie jest typ humoru, który podejdzie każdemu. Ale nie szkodzi, tak to już jest. Forma w porządku, aczkolwiek, tym razem miałem wrażenie czysto rzemieślniczej pracy i doskonale zdaję sobie sprawę, że tego typu tekst nie wymagał detali, bardziej eleganckiego słownictwa, czy też bardziej rozbudowanych opisów, ale jednak forma wydała mi się „surowa”. Myślę, że na tym polu mogło być nieco lepiej, może gdyby opisy z dialogami zostały gdzieniegdzie lepiej zbalansowane, przybliżając więcej żartów sytuacyjnych, czy też wybitnie nieksiężniczkowych aktywności, grymasów, czy czynności. Zatem jest w porządku, ale tylko w porządku. W sumie, skoro to raczej niepoważny tekst, chyba trudno się na niego gniewać. Tym bardziej, że mimo różnych rzeczy, które wyszły średnio, dostarcza rozrywki i nawet się podoba. Było w tym coś klasycznego, nie mogę odmówić pomysłu, czy też odwagi w materii uszczypliwego posumowania fandomowych społeczności, które biorą udział w conach wszelakich, ale z drugiej strony, czegoś mi zabrakło. Może tempo akcji ostatecznie okazało się zbyt szybkie, a może dało się opisać jeszcze więcej absurdalnych, nieprzystającym koronowanym głowom scen. Ale tak czy inaczej, warto rzucić okiem i ocenić samemu. Myślę, że to typ opowiadania, które jest w stanie zdobyć swoich oddanych fanów, ale które równie dobrze może u co niektórych przejść bez echa, wzbudzając neutralne wrażenia. Nie wydaje mi się, by mógł mieć wrogów... innych, niż zapalonych uczestników takich oto konwentów, którym brakuje dystansu do siebie, a o których fanfik ten być może mówi bolesną prawdę xD
  6. Ciekawe, klimatyczne opowiadanie. Zecora należy do grona postaci (obok Trixie, czy Syren), których potencjał doceniłem dopiero po znacznym czasie, toteż ucieszyłem się na historyjkę poświęconą właśnie jej, do tego przybliżającą szczegóły zwykłego dnia z jej życia, tytuł zaś sugerował elementy komediowe, które jednak nie zostały ujęte w tagach opowiadania. Rzeczywiście, jest to głównie spokojny, niezobowiązujący [Slice of Life], który bardzo szybko wciąga, nie tylko za sprawą wspomnianego klimatu, ale także stylu. Spodobały mi się opisy oraz drobne detale przewijające się w ramach poszczególnych zdań. Na przykład nazwy roślinek, nie tylko tych, z których zebra zdecydowała się przygotować sobie śniadanie, ale także specyfiki, nad którymi pracuje, w ogóle, rozkład pomieszczeń w jej skromnym domostwie, co tam jest (jak się okazuje, nie tylko maski plemienne), tego typu rzeczy. Niewielkie, drobne detale, które jednak zapadają w pamięci i wspólnie budują wizerunek, stają się czymś, z czym dane opowiadanie się kojarzy, co opisuje jego konstrukcję, nastrój. Ale to nie wszystko. Między wierszami znajdziemy opisy przybliżające nam przemyślenia Zecory, co z kolei ujawnia jej stosunek do mieszkańców Ponyville, kucyków, niesienia im pomocy, pomaga nabrać pojęcia jak ona się z tym czuje, no i okazuje się, że mimo wszystko, sprawy nie są ani czarne, ani białe. I to mi się bardzo spodobało. Nawiązując do tytułowych „idiotów”, Big Macowi się w sumie nie dziwię, jako chłop ze wsi, może mieć ograniczone pojęcie o tym jak precyzyjnie opisać objawy Apple Bloom, ale rzeczywiście – nie prościej było zajść do lekarza w Ponyville, zamiast drałować taki kawał drogi do Everfree? Przecież gdyby to było coś poważnego, Apple Bloom mogłaby w tym czasie zejść. Co do Rainbow Dash, to jej się w sumie też nie dziwię, skoro Twilight przytrafiło się coś, przez co ma kłopot z kontrolą magii, wprawdzie nie wiemy konkretnie co to jest, może jakiś przedziwny atak epilepsji połączony z przedawkowaniem kawy, ale to przecież nie powód, by dokonywać wandalizmu. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo to był wandalizm – wjazd do chaty i rozwalenie półek, na których przecież znajdowały się, zapewne szalenie istotne, przedmioty, po to, by za moment bezczelnie określić przyczynę przybycia i ulotnić się bez wypłaty odszkodowania, to już poniżej pewnego poziomu. Mam nadzieję, że później ktoś tam do Zecory przyszedł i poskładał jej nową półkę. Stąd, wzmianka o tym, że ktoś, kto nie ma mózgu, nie ryzykuje jego wstrząsem przy mocnym zderzeniu, nie tylko jest trafna, ale dodaje do opowiadania (tudzież kreacji Zecory, ogólnie) charakteru, smaku, no i czytelnik uśmiecha się od ucha do ucha, a to przecież zawsze plusik Faktycznie, takie oto uszczypliwe wstawki przewiną się w odpowiadaniu jeszcze w kilku miejscach, lecz element ten nie zwraca na siebie zbytniej uwagi. Po prostu jest i dokłada co nieco od siebie, w materii konstrukcji opowiadania. Jak wspominałem, szczegóły świadczą o efekcie końcowym, stąd nie mogę powiedzieć, że dodatki te są zbędne, bo jest wręcz przeciwnie. Bez nich klimat na pewno coś by stracił, a po co z czegokolwiek rezygnować, gdy można mieć wszystko i jednocześnie w niczym nie przedobrzyć? Powracając na moment do Zecory – wypada na przyzwoitą, spokojną, logiczną klacz, która posiada umiejętność krytycznego myślenia i nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Nie waha się, jest zdecydowana nieść pomoc innym, co nie oznacza, że za każdym razem będzie czynić to bezrefleksyjnie, bo po prostu tak bardzo uwielbia kucyki. W sumie, po namyśle wydaje mi się, że ona tak naprawdę w ogóle za nimi nie przepada, ale stara się przyzwyczaić, oswoić nieco z tym społeczeństwem, no i szkoda by było, żeby jej wiedza się marnowała. Chociaż z drugiej strony, jak sobie przypomnę wzmiankę o gościu, co chciał „wyrosnąć potężne drzewo”, to chyba tak czy inaczej te miksturki się marnują Ale wciąż, przynajmniej Zecora ma dzięki temu jakieś zajęcie, chociaż... Wgłębiając się jeszcze bardziej, nie wydaje mi się, by była to postać, której grozi nuda, raczej zawsze znajdzie sobie coś do zrobienia, co świadczy o inteligencji. Ale przede wszystkim spokój, widać, że nie lubi hałasu, nie lubi, gdy się ją nachodzi z błahego powodu, lubi swoje własne towarzystwo oraz naturę. Tyle mogę wynieść z tego opowiadania. Ogółem, składa się to na naprawdę dobrą, przemyślaną kreację, która chyba ma całkiem wiele wspólnego z serialowym odpowiednikiem. Mówimy w końcu o zwykłej codzienności, a nie unikalnych okazjach, gdy scenarzyści spontanicznie sobie przypomną, że mają taką postać. Nie sposób zakończyć wątku kreacji Zecory bez wzmianki o rymach. Jak wspominałem, jest to postać, którą zacząłem doceniać po latach, lecz nie wydaje mi się, bym prędko napisał o niej fanfika. Powodem są rymy – kiedyś przyznawałem, że nie trawię postaci mówiących wierszem, co z biegiem czasu uległo zmianie, lecz niestety zmianie nie uległo to, że nie potrafię tak rymować, chociaż już parę razy próbowałem. Nie wiem, czy po prostu jest to coś, czego wolniej się uczę, czy jestem rymowym analfabetą, ale w każdym razie – podobało mi się, przez większość czasu rymowane kwestie wpadały w ucho, okazywały się takie... rytmiczne, wychodziło to naturalnie i po prostu dobrze się to czytało. Może parę razy zgrzytnął mi rym, może ilości sylab się nie zgrały (a może zgrały, tylko akurat mnie nie podeszły dobrane słowa), ale całościowo, charakterystyczna maniera wypowiadania się Zecory udała się, kolejny mocny punkt opowiadania. Po większości wypowiedzi bohaterki po prostu się płynęło. Tak urozmaicona, klimatyczna treść, powinna zostać zrealizowana w adekwatnie dopracowanej, dobrej formie, nieprawdaż? Z niekrytą satysfakcją i czystym sercem przyznaję, że autorka i tym razem dostarczyła nam formę wysokiej próby, chociaż przyuważyłem ze dwa potknięcia. Chodzi mi o wspomnienie o „odludziu” na samym początku, co kojarzy się z ludźmi, osobiście stosuję „zazadzie” ale „dzicz” czy „wygwizdów” też jakoś by się sprawdziło. Ale to tylko moje zdanie. Druga rzecz, to literówka: Plus podwójna spacja, między „metr”, a „w”. Ale poza tym, zero poważniejszych zarzutów. Bardzo ładne zdania, które czyta się z przyjemnością, brak zwracających na siebie uwagę powtórzeń, urozmaicone słownictwo, ogólnie solidny, przyjemny w odbiorze tekst, napisany ze stylem, z pomysłem. Cóż, da się odnieść wrażenie, że autorka jest zebrą, no i interesuje się botaniką, lecz na tym etapie to raczej wiedza powszechna W każdym razie, bardzo dobra forma, która pozwoliła w pełni rozwinąć potencjał pomysłu na opowiadanie. Dzięki temu jest ono nieskrępowane, a wrażenia niedosytu nie ma. Spodobała mi się końcówka. W ogóle, drobne rzeczy, wskazujące na to, że być może Zecora, chociaż tego nie widać, w jakiś sposób przejmuje się tym, że nie ma już domu do którego mogłaby wrócić i że nie do końca uśmiecha jej się żyć wśród kucyków, co może wzbudzić współczucie. A także ciekawość, co takiego się stało, że nie ma dokąd pójść? Koniec końców, kolejny tekst, który mogę z czystym sercem polecić. Jest w nim wszystko – pomysł, Klimat przez duże „k”, odpowiednio urozmaicone słownictwo, komplementujące dopracowaną, bardzo dobrą formę, a także świetna kreacja Zecory. Tekstu nie ma wiele, więc nie ma wymówek – to trzeba przeczytać.
  7. Czytając to dosyć krótkie opowiadanie, autentycznie byłem zdumiony, aż na szybko sprawdziłem daty, co kiedy miało premierę, no i ogólnie spróbowałem sobie przypomnieć stan wycieków i przecieków na okres około premiery „Księżniczki Przyjaźni”. Okazuje się, że Cahan popełniła jasnowidztwo – w opowiadaniu zostają wspomniane plany Twilight, czyli otwarcie Uniwersytetu Przyjaźni, wpada ósmy sezon i proszę, mamy Szkołę Przyjaźni. Przyjaciółki zwracają uwagę Twilight, że (delikatnie mówiąc) średnio czuje nauczanie, za dużo teorii, za mało praktyki, no i poniekąd tak też się dzieje w otwarciu sezonu ósmego, natomiast pojawienie się Celestii, powiedzenie Twilight prawdy, prosto w oczy, to wypisz, wymaluj motyw, że przyjaźni nie da się uczyć z książki, że trzeba czegoś więcej. Czegoś innego. Ciekawe, ciekawe, nie powiem, że nie Duże zaskoczenie, tym bardziej dzisiaj, jakiś czas po zakończeniu serialu. Mówiąc brzydko, Hasbro zwaliło pomysły od Cahan. Ale jak zwykle, to jest korporacja i nic jej się nie stanie. No, przynajmniej dopóki nie wmiesza się w zrzucenie bomby atomowej na jakieś miasto w Ameryce, plus parę innych incydentów rozsianych po całym świecie. Przedawkowałem Resident Evil, wiem W porządku, ale co to za pomysły, zapytacie. Na dzień dobry zostajemy raczeni scenką, która pewnie jest jedną z wielu, lecz na potrzeby formy otrzymujemy tylko jedną – kolejny, nudny i nieżyciowy wykład Twilight Sparkle, która jest Księżniczką Przyjaźni, prezentujący jej nie aż tak imponujące techniki nauczania, z których śmieje się nawet Spike. Gdy zmęczona kolejną lekcją Starlight wyrzuca Twilight, która to Twilight jest Księżniczką Przyjaźni, co tak naprawdę o tym sądzi, powołując się na własne doświadczenia i niezwykle celnie uwypuklając marne pojęcie Twilight o nauczaniu, lawendowa jednorożec, która jest Księżniczką Przyjaźni, postanawia zwołać zebranie w trybie pilnym. Gdy do niego dochodzi, mamy okazję podelektować się przyjemnymi, całkiem kanonicznymi (no, minus wspomnienia o dupie, czy zajebistości) kreacjami bohaterek. Nie otrzymały zbyt wiele czasu antenowego, ale kiedy już się pojawiają, a raczej, odzywają, jest naprawdę sympatycznie i barwnie, czytałem to z zadowoleniem. Fakt, faktem, że opisów brakuje, lecz jak na zaledwie trzy strony, nie odczułem zbytniego niedosytu, zwłaszcza, że dialogi robiły robotę, a te opisy, które znalazły się w gotowym tekście, także spełniły swoje zadanie. Zwięzłe, ale konkretne i naprawdę dobrze skomponowane, komplementowały sprawniejsze tempo akcji, narzucone przez ilość dialogów. W ogóle, to nie opisy scenerii, emocji, grymasów, czy czynności, a interakcje między postaciami, są tutaj motorem napędowym. Dzięki temu tekst szybko się kończy, ale też zapada on w pamięci, no i co by nie mówić, bawi. Wprawdzie nie było to absolutnie najzabawniejsze opowiadanie, jakie miałem okazję czytać, ale było luźne, całkiem serialowe, miało w sobie coś z parodii (moim zdaniem), z nutą pewnej groteski. Efekt jest taki, że wyszło po prostu barwnie – sprawne tempo, dobrze wykreowane bohaterki, które zachowują się i wypowiadają naturalnie, jak to one, ciekawy pomysł, no i subtelna, dająca się odczuć, charakterystyczna uszczypliwość, a to wszystko okraszone miłym klimatem, dzięki czemu idzie się uśmiechnąć pod nosem z tekstu. Ale, ale, wracając do fabuły – kolejne zderzenie Księżniczki Przyjaźni z rzeczywistością następuje w trakcie rozmowy z pozostałymi Klejnotami Harmonii (muszę odpocząć od „powierniczek”), lecz dopiero, gdy do akcji wkracza sama Celestia, rozwiewając ostatnie wątpliwości swojej byłej uczennicy, robi się naprawdę... zabawnie Czytałem, słyszałem w głowie te kwestie, wypowiadane głosem Celestii (polskim) i wyobrażałem sobie reakcje Twilight, Księżniczki Przyjaźni. Kreacja Celestii, to w zasadzie mała rzecz, ale cieszy i to bardzo, kłania się tutaj stwierdzenie, że siła tkwi w prostocie. Przypadło jej kilka opisów, głównie traktujących o wejściu Pani Dnia do sali, natomiast już po jej wypowiedziach, trudno oprzeć się wrażeniu, że ma rację. Przyznam wręcz, że wypadła jakoś tak... wzniośle. Może to po prostu moje wyobrażenia, jak tam wchodzi i patrzy na Twilight z góry (aha, wcześniej oczywiście wszystkie się kłaniają), a może trzyma się mnie wrażenie Celestii z „Władców Wiatru”, tak wyrazista była to kreacja. W każdym razie, dobra robota. Zatem Twilight otrzymała na głowę kubeł zimnej wody. No i co? I nic. Na tym opowiadanie się kończy i dopiero w tym momencie daje się odczuć lekki niedosyt. Lekki, bo autorka najprawdopodobniej podjęła najsensowniejszą decyzję – gdyby tekstu było więcej, ryzykujemy utratę wrażenia prostoty, zwięzłości. Więcej wydarzeń, to też dłuższa akcja, toteż i tempo mogłoby ulec zmąceniu. Nie wspominając już o tym, że tak, jak jest teraz, to pozwoliło skupić się na tym, co było najważniejsze i co koniecznie musiało się znaleźć w fanfiku, by osiągnąć zamierzony efekt. No i chociaż z jednej strony jest to opowiadanie otwarte, trudno odmówić mu wrażenia kompletności, a przy tym czyta się go jak klasyka z lat 2013-2014. Co jest na swój sposób imponujące, gdyż postać Starlight to jest, że tak to ujmę, twardy rok 2015, najwcześniej. Jak najbardziej polecam tego fanfika – sympatyczne, niedługie, ale klimatyczne i prześmiewcze opowiadanie z naprawdę dobrymi kreacjami postaci, oszczędne w środkach przekazu, ale dzięki temu lekkie, przyjemne, no i forma zdecydowanie cieszy, żadnych poważnych błędów, czy to ortograficznych, czy stylistycznych tu nie uświadczymy. Czytało się wartko i z uśmiechem na pysku. No i to, o czym wspomniałem na początku – jak na tamte czasy, to było jasnowidztwo. Gratuluję!
  8. Zważywszy na naturę tekstu, jak również fakt, że to pierwsze podejście, spróbowałem podejść do niego z pewnym dystansem. Co tu dużo mówić – nie znam się na poezji, jakiekolwiek próby napisania wiersza przeze mnie przypominają upośledzone, capcomowskie bękarty zrodzone z flagowych marek tegoż developera (na przykład „Resident Evil Survivor 2”), stąd absolutnie nie żałuję tego, że na oko 99% tych rzeczy nigdy nie zostało nigdzie opublikowanych, dzięki czemu mam czyste sumienie, że nie skalałem tego przepięknego gatunku własną, wierszopodobną twórczością. Mimo pewnych obaw oraz dystansu, miałem nadzieje związane z „Szeptem Mgły”. Jakie konkretnie? Że tekst mimo wszystko będzie mieć jakieś atuty, którymi będzie się bronić, że znajdzie się w nim parę klimatycznych momentów, a najlepiej, by wyszło z tego małe zaskoczenie, zwłaszcza po tym, jak autorka zareklamowała własny tekst w pierwszym poście. Umówmy się, nie jest to zbyt zachęcająca rekomendacja, ale z miejsca każe odbiorcy prewencyjnie zaniżyć oczekiwania. Tak też zrobiłem, acz nie tracąc nadziei. Muszę przyznać, że w trakcie lektury przytrafiło mi się coś nietypowego. Niejeden raz przekierowywałem uwagę z treści na ilość sylab, składających się na poszczególne wersy, odczytując je na głos i na szybko licząc na palcach sylaby. Już wizualnie wydawało mi się, że pod tym względem tekst jest, jak to zresztą trafnie ujęła Madeleine, rozjechany. Liczby rozwiały wątpliwości, co doprowadziło do tego, że wielokrotnie czytałem poszczególne zwrotki na głos, na różne sposoby, różnym tempem, pod kątem tego, czy dałoby się to wyrecytować tak, by brzmiało w miarę ok. No i co by nie mówić da się, ale każda zwrotka, a nierzadko para wersów, wymagałyby specjalnego traktowania i ostatecznie wszystko razem i tak wyszłoby rozjechane. Może maksymalnie na dystansie dwóch, w porywach do trzech zwrotek, udałoby się ustalić jakiś jeden sposób czytania, ale to wszystko. No, może trochę przesadziłem, ale nie zmienia to faktu, że pod tym względem tekst okazał się nierówny, często zgrzytał i generalnie nie pozostawiał po sobie jakichś szczególnie pozytywnych wrażeń. A gdy natrafiłem na „z pomiędzy” zamiast „spomiędzy”, to aż nie mogłem uwierzyć, że taki błąd umknął uwadze autorki. Na szczęście jedyny. Zatem owszem, spędziłem trochę czasu na odczytywaniu na głos tego tekstu, później porwałem się na mały research, odnośnie rytmu, rymów oraz ich rodzajów, układów i... no, może nie jest to fizyka kwantowa, lecz mimo wszystko nadal nie odnajduję się w zagadnieniach współdźwięczności, akcentowania, współbrzmień spółgłoskowych itd. stąd do mojej opinii również należy podchodzić z pewnym dystansem. Bo może wyjść na to, że ja, ignorant, zaraz będę szkalować arcydzieło, albo doszukiwać się plusów tam, gdzie ich nie ma, zależy. Chociaż nie czuję się na tym polu kompetentny, przekonują mnie argumenty Madeleine, poszczególne przykłady oraz spostrzeżenia dobrze opisują moje własne odczucia odnośnie tego, co mi w tym wierszu nie pasuje, pod kątem stylistyki oraz brzmienia. Najmniej doświadczenia mam z zagadnieniem akcentu, ale spróbowałem jeszcze raz przeczytać poszczególne fragmenty i ocenić je pod tym kątem, no i rzeczywiście, o ile jeszcze rymy zauważam, o tyle nie czytało mi się ich dobrze. Wprawdzie nie zawsze tak było, znajduję w tekście parę całkiem ładnych, lepiej brzmiących momentów, ale generalnie brakowało rytmu, nie czytało mi się tego płynnie. Tzn. z konsekwentną, tą samą płynnością dla całego tekstu. Przykładami takich ładniejszych momentów są wersy, gdzie różnica w ilości sylab jest niewielka. Czyli wtedy, kiedy długość sąsiadujących linijek jest możliwie jak najbardziej zbliżona. Aha – nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na podwójne spacje tu i ówdzie. Drobne rzeczy, ale widoczne. Moim zdaniem wysoka jakość wizualna tekstu również jest ważna, chociażby w ramach ogólnej prezentacji. Nurkując w odmętach forum, można się natknąć na teksty kilkukolorowe, pisane ze zmienną interlinią, niekonsekwentnie pooddzielane od siebie akapity, są to oczywiście przypadki skrajne, jednakże od tamtej pory zwracam na to większą uwagę. Tekst musi być elegancki Odnośnie rymów... lód-cud, troszkę banalne. Reszta może być, są nawet niezłe. Kolejny całkiem niezły fragment (acz ostatnie trzy wersy już mi się tak nie podobają), zastanawia mnie tylko zmiana czasu przeszłego na teraźniejszy. Niby nic, ale zwraca na siebie uwagę. Kolejny przykład fragmentu, który mnie osobiście wydał się ładny, myślę, że poprawka Madeleine poprawiłaby końcówkę zwrotki. Czas-las wydaje się dosyć banalne, w sumie, niby porzucona-zraniona także brzmi typowo, ale akurat w tym wypadku nie mam poważniejszych zastrzeżeń. Wygląda na to, że dobry rym częstochowski jest dobry... znaczy się, akceptowalny. Od czasu do czasu. Czwarty wers troszkę przykrótki, ale zwrotka, jako całość, brzmi całkiem ładnie, to mi się czytało dobrze. Wrażenie psuje troszkę przechodzą-rozchodzą, ale reszta linijek... w porządku, ok. Kolejna całkiem ładna zwrotka, nie idealna, ale wyrasta ponad przeciętność i po prostu dobrze się ją czytało. Chociaż to gna-dna jest banalne, ale pozostałe rymy jak najbardziej dają radę, są dobre. Fragmenty, które przedstawiłem, uważam za te mocniejsze punkty tekstu. Wybór był trudny, ale uznałem, że to w nich znajdują się te lepsze wersy, ale jak widać, nawet przy tych ciekawszych momentach da się odnaleźć rymy, które brzmią banalnie. No i generalnie dlatego też tekst ten wydaje mi się nierówny – na każdy zestaw całkiem niezłych, ładnych rymów, przypadają przypadki banalnych, odstających od ogólnej jakości danej zwrotki, co powoduje, że czytelnik, zamiast skupić się na treści i rozpłynąć się nad kunsztem artystycznym autorki, natychmiast zapomina o tym, co było niezłe i gapi się na te słabsze fragmenty, zachodząc w głowę, jak to się stało, że trafiły do gotowego utworu. Jak na początek nie jest tragicznie, ale nie jest też zupełnie nieźle. Raczej średnio. Momentami przeciętnie średnio, a momentami nieźle średnio. Myślę, że warto było spróbować, no i co by nie mówić, spróbowałem z okazji maratonu nieco się dokształcić, a to zawsze plus. W sumie, jak tak teraz o tym myślę, szkoda, że autorka nie podjęła próby zawarcia w swoim tekście rymów podwójnych. Może następnym razem? Myślę, że byłby to sposób na progress oraz eksperyment na przyszłość. Coś mi podpowiada, że rymy podwójne są czymś, co autorka potrafiłaby zrealizować bez problemu i wydaje mi się, że brzmienie hipotetycznych wersów napisanych w taki oto sposób z automatu powinna zyskać na brzmieniu, zaś sam tekst na ogólnej jakości. Stałby się bardziej zaawansowany,to na pewno. Ale pochwalam układ rymów, ogólnie. Początek i koniec zwrotki to klasyczne AA, ale środek to zawsze przeplatanka ABAB. W efekcie powstaje takie: AABCBCDD, co nie zawsze działa pod kątem rytmu, czy tego, no... flow, ale urozmaica formę. Warto zwrócić na to uwagę. Klimat? Cóż, na moje wyczucie, owszem, był pomysł, były chęci, da się to zauważyć podczas lektury. Na pewno ów pierwszy raz jest lepszy niż 3/4 pierwszych razów, ale nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że mogło być lepiej. Uważam, że autorka, już na ówczesnym etapie, miała dobre warunki ku temu, by faktycznie poradzić sobie z formą wiersza lepiej i po prostu stworzyć coś więcej. Tym bardziej, że naprawdę, był pomysł i nie mogę odmówić chęci, czy odwagi, stąd myślę, że warto próbować dalej. Może niekoniecznie w ramach oddzielnych utworów, ale, na przykład, dodatków wplecionych do rozdziałów większych fanfików. Z tego, co pamiętam, klasyczny „Cień Nocy” realizował tego typu rozwiązania, co przekładało się na dobre urozmaicenie fanfika oraz wzmocnienie klimatu, nadanie opowiadaniu nuty folkloru. Podobało mi się to. W każdym razie, w mojej opinii warto trenować, o ile autorka nadal interesuje się formą wiersza. No i ostatnia myśl – historia. Coby nie mówić, o ile nie była to najoryginalniejsza fabuła w dziejach, okazała się wystarczająco ciekawa, by zatrzymać przy sobie czytelnika. Możliwe, że wrażenie to wynikło z formy, toteż zastanawiam się, jakby to wyszło, gdyby napisać to jako zwykły fanfik, niedługi oneshot, naszpikowany bogatymi, klimatycznymi opisami rodem z remastera „Cienia Nocy”, czy pogańskich kucy. No, jest jeszcze jedna formuła, której byłbym ciekawy, ale nie chcę spoilerować, bo to melodia kolejnych partii niniejszego maratonu W każdym razie, ciekawy eksperyment, tekst posiada swoje mocniejsze, ale i słabsze strony, fabularnie brzmi to nieźle i ciekawie, temat nadający się również na zwykły, krótki oneshot, ma to swój klimat, widać chęć spróbowania czegoś nowego, pomysł, no i cóż więcej mogę powiedzieć – warto zajrzeć i samemu wyrobić sobie zdanie. Na pewno nie był to czas stracony, bardzo jestem ciekaw efektów dalszych, hipotetycznych eksperymentów z poezją. Przypominam, że moją ocenę „Szeptu Mgły” należy traktować z dystansem, gdyż nie jest to mój konik, jednakże spróbowałem podejść do utworu z jak największą uwagą, uprzednio zapoznając się z zagadnieniami dotyczącymi rymów, rytmu oraz formy, no i czerpiąc z opinii osób, które najwyraźniej są w tej materii lepiej zorientowane, doświadczone. Zachęcam do samodzielnej lektury oraz podzielenia się własnym zdaniem, spostrzeżeniami oraz wnioskami. Myślę, że ów tekst jest tego wart, mimo wszelkich usterek, jakimi może uraczyć czytelnika.
  9. Kolejny self-insert? No proszę, nie spodziewałem się, że moje zaległości sięgają tak daleko Cóż, najwyższy czas przerwać życie w nieświadomości i nabycie dodatkowej wiedzy, iż przed „Smakiem Arbuza” istniały inne próby przeniesienia Cahan w świat kucykowej fanfikcji. Na przykład „Rosiczki atakują”, będące przedmiotem niniejszego wątku oraz komentarza. Ogólnie, jeszcze jeden dowód na to, jak zróżnicowane potrafią być fanfiki Cahan (no, na tym etapie zdziwiłbym się, gdyby ktoś nadal miał wątpliwości), nawet jeżeli pozornie powinny być do siebie podobne, z uwagi na tagi. Wśród jej tytułów znajdziemy komedię obśmiewającą, parodiującą, komedię-satyrę, komedię bardziej serialową, komedię utrzymaną w klimatach biur adaptacyjnych ale nieco innych, bo bardziej autorskich, teraz czas na komedię nieco poważniejszą, utrzymaną w jakimś sensie w serialowych klimatach, ale pisaną inaczej, bardziej elegancko, przy której nie można pominąć pewnego aspektu edukacyjnego, wynikającego z tagu [Biologia]. To znaczy, o ile się ma podstawy i rozumie fachowe określenia przewijające się w opowiadaniu. No właśnie – powinno być „Rotundifolia” czy „Rotundifoila”? W fanfiku jest póki co to pierwsze. Sprawiało mi niemałą frajdę wklepywanie poszczególnych nazw roślin w Google Grafika i odkrywanie tego, jak one wyglądają, a także poszukiwanie na zdjęciach określonych w fanfiku części, z których składają się poszczególne gatunki. Polecam to każdemu, kto nie ogarnia tematyki – rośliny te są wprost przepiękne, nawet nie wiedziałem W każdym razie, poczułem się troszkę nieswojo, nie z uwagi na powiększone, gadające rośliny – w końcu z niejedną zmutowaną, agresywną rośliną się walczyło w ramach poszczególnych Residentów – po prostu dziwnie było spotkać ponysonę Cahan, która nie była zebrą, ale jednorożcem, do tego w innych barwach. Chyba nigdy wcześniej się nie spotkałem z tym designem. No, ale po pewnym czasie zaakceptowałem to, mimo początkowego, mieszanego wrażenia, ani razu nie psuło mi to lektury. Fabuła okazała się całkiem ciekawa, zaś pomysł z jednej strony nie wydaje się być pierwszej świeżości, ale jego wykonanie spełniło oczekiwania, wydaje mi się, że zostało to napisane tak, by stworzyć wrażenie, że koncepcja jest zupełnie nowa, za co należą się gratulacje. Poza tym, konstrukcja przewiduje rosiczkowe otwarcie (w dwóch aktach), serialowy środek oraz rosiczkowe zamknięcie (też w dwóch aktach). Od razu napomknę, że odnośnie środka, mam przeróżne odczucia, ale tym razem nie mogę powiedzieć, że się znoszą nawzajem. Ostatecznie fragment wypadł na plus, chociaż miejscami wydawał mi się deczko... No, nie powiem, że przegadany, bo dialogi oraz opisy, a także przewijające się tu i ówdzie przemyślenia Cahan, zostały dobrze zbalansowane i fragment okazuje się dostatecznie urozmaicony, by uniknąć wrażenia dłużyzny, żadnego znużenia nie ma. Aczkolwiek i tak wydawał mnie się trochę przeciągnięty. Ale serialowość, która mu się udzielała wyszła przemiodnie. W ogóle, fajne zestawienie ponysony Cahan – logicznej, sprytnej i charyzmatycznej postaci – z postaciami serialowymi – niekoniecznie logicznymi, niekoniecznie bystrymi, nawet niekoniecznie zasługującymi na swoje uznanie wśród pozostałych mieszkańców – wyszło troszkę tak, jakby autorka oglądała perypetie naszej głównej szóstki i nie chcąc dalej łapać się za głowę, postanowiła wkroczyć do tego świata i pokazać im jak to jest zrobione. Takie też miałem wrażenie podczas czytania pojedynku na czary, rozumiem skąd obawa przed „zjedzeniem” przez czytelników za tę akcję, ale realizacja pomysłu ani nie drażni, ani nie wzbudza zażenowania, wszystko zostało utrzymane w granicach zdrowego rozsądku. Natomiast wytłumaczenie, że pewne zaklęcia są dla niej łatwiejsze do rzucenia, gdyż interesuje się biologią, botaniką i po prostu wie „jak to działa”, kupuję, brzmi to sensownie W ogóle, spodobały mi się opisy zaklęć, ich efektów, całość została urozmaicona także reakcjami publiczności, naprawdę szło to sobie wyobrazić i czytało się jakby były to autentyczne scenki z animacji. Oceniając po ilości stron, środek wydaje się być nieznacznie dłuższy, jeżeli wziąć pod uwagę razem wzięte części składowe wstępu oraz zakończenia. Cóż, najwyraźniej moje subiektywne wrażenie. W każdym razie, gwoździem programu są tytułowe rosiczki, które, uzyskawszy większe, silniejsze formy, zdolne do sprawnego przemieszczania się i komunikacji z kucykami, postanowiły przypuścić cichy szturm na Canterlot, celem pojmania Pani Nocy i skłonieniu w ten sposób Celestii, by dzień trwał dłużej, zaś pora zimowa została zdelegalizowana, coby roślinkom żyło się lepiej. I co po niektórym kucykom też, warto odnotować. Kit w to, że np. ja, jako istota zimno- i ciemnolubna, pewnie bym się zamęczył w takiej rzeczywistości, ale punkt widzenia rosiczek został tak napisany, że trudno nie kibicować roślinom i nie życzyć im powodzenia. Nietypowe, ale przesympatyczne postacie, chyba największa innowacja opowiadania, którą nieczęsto widuję w innych fanfikach. Przynajmniej z okresu naokoło premiery. Od razu widać, że pisała to osoba zainteresowana tematem, znająca się na tym, pasjonująca się daną dziedziną. Nieuniknione plusy pisania opowiadania przez kogoś, kto wie, o czym pisze, bez dwóch zdań. Jestem troszkę skonfliktowany, która część opowiadania podoba mi się najbardziej, ale myślę, że jednak będzie to otwarcie opowiadania, z magicznym pojedynkiem niedaleko w tyle, ex aequo z zakończeniem, które jest kulminacją pewnego rozsądnego absurdu oraz specyficznego humoru, a jednocześnie argumentem za tym, by uznać opowiadanie za serialowe/ quasi-serialowe. Głównie przez to, że ilość ofiar w kucach finalnie wyniosła zero, ale tekst ogólnie został napisany dostatecznie przystępnie, w kreskówkowym stylu, który zawierał w sobie elementy wszystkiego, czego należy się spodziewać po tagach, w idealnych proporcjach. Negocjacje głównej kucykowej bohaterki z księżniczką Celestią mogą przemawiać za tym, że nasza jednorożec jednak jest troszkę OP, nie tylko w magii, ale i w słowach, ale tak jak poprzednio – zostało to utrzymane w granicach zdrowego rozsądku, serialowości, no i zostało to napisane tak, że trudno odmówić jej racji. Plus, przecież nic takiego się nie stało. Ano, właśnie – przyjemne, serialowe kreacje znanych z kanonu postaci. Spośród Mane6 najwięcej mamy Twilight, która wyszła bardzo dobrze, z księżniczek oglądamy głównie Celestię, która w niczym nie ustępuje kreacji swojej byłej już uczennicy. Nie można powiedzieć, że postacie nie będące rosiczkami, bądź ponysoną autorki, zostały potraktowane po macoszemu. I dobrze Poza osobistym wrażeniem, iż środek opowiadania nieco się ciągnął, tempo akcji okazało się sprawne i jednostajne niemalże na całej rozpiętości opowiadania. Bardzo dobrze. Klimat był nieco inny, urozmaicony wątkami biologicznymi, wplecioną w treść krytyką określonych postaci kanonicznych (wymienienie elementów Harmonii Głupoty jako Magii, Rolnictwa, Tchórzostwa, Lenistwa, Narcyzmu i ADHD to jeden z absolutnie najlepszych momentów, definiujących ponysonę autorki oraz humor opowiadania), podsycony zdroworozsądkową losowością oraz szczyptą absurdu, ale z perspektywy czasu, znając najnowsze opowiadania Cahan, powiedziałbym, że klimat w „Rosiczkach” zbliżony jest do tego, który występuje przy „Smaku Arbuza”. Tzn. zdaję sobie sprawę z tego, jaka przepaść czasowa dzieli oba tytuły oraz co było pierwsze, niemniej chodzi mi o kolejność czytania. Autentycznie miałem wrażenie, że „Rosiczki” brzmią jakoś znajomo i dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę o przychodzi mi na myśl. Opowiadanie to uważam za wyjątkowe – nie tylko ze względu na pomysł, czy klimat, ale przede wszystkim z uwagi na wykonanie. W opowiadaniu znalazło się naprawdę sporo rzeczy i ciekawych elementów, jest niespotykana nigdzie indziej biologia, unikalne, rosiczkowe postacie, self-insert, ale wykonany świetnie, bez typowych głupawek, których niekiedy można się spodziewać przy szeroko pojętej fanfkcji opartej na tymże motywie, był charakterystyczny humor, było troszkę absurdu, ale autorka nie zapomniała kim są postacie kanoniczne i jak powinny się zachowywać, odnajdziemy również momenty, w których przewinie się sympatyczna krytyka serialowych rzeczy, do tego walory edukacyjne, losowości też tu troszkę uświadczymy. Cieszy też fakt, że opowiadanie przez te wszystkie rzeczy nie jest ani trochę hermetyczne i czyta je się świetnie, posiada w sobie ciekawy nastrój, który zatrzymuje czytelnika przy tekście, wciąga i nie pozwala się oderwać. Myślę, że można mówić o małym klasyku. Zdecydowanie, jak na swoje lata, tekst wyróżniający się, który – co w ogóle mnie nie dziwi – nie zestarzał się ani trochę i warto po niego sięgnąć także dzisiaj, do czego oczywiście zachęcam Ano, jeszcze relacje autorki z jej wzmocnionymi roślinkami – przeurocza sprawa, przesympatycznie czytało mi się ich interakcje. Poza tym, cały czas miałem wrażenie, że zachowywany był dystans do siebie, więc w żadnym momencie, o czym zresztą wspominałem, nie ma wrażenia, że tym self-insertem Cahan próbuje sobie coś odbić, czy, mówiąc brzydko, zrobić sobie dobrze i przy okazji pogrążyć znane, lubiane postacie kanoniczne. PS: Hm, sen zimowy serio jest męczący?
  10. „Ja pomyślałem sobie: co to jest?!” – Łukasz Wiśniewski „To jest dramat, kur...!” – Zbysio Stonoga Czy dobrze kojarzę, że to ten tekst, który również posiada status cult classic? Forma dramatu to coś interesującego. Nie przypominam sobie zbyt wielu tekstów, które byłyby napisane w podobnym stylu, ale na pewno coś tam kojarzę, że kiedyś czytałem. Muszę to kiedyś sprawdzić. W każdym razie, ciekawe, że forma okazuje się powiewem świeżości w porównaniu z przytłaczającą większością dostępnych na forum fanfików, mimo daty premiery. A to już troszkę ponad 7 lat minęło. Nie przedłużając, sprawdźmy jak zestarzał się ów tekst, no i ogólnie, o co tak naprawdę chodzi z „Chutliwą Equestriańską Pokojówką” Jak się okazuje, tekstu nie ma za wiele, a forma dramatu tym bardziej przyspiesza czytanie, w okamgnieniu docieramy do końca tejże niesamowitej przygody, pełnej przygód i namiętności, która to przygoda podobno jest w większości przeróbką „Chutliwej Argoniańskiej Pokojówki”, o której to nie mam pojęcia, ale zważywszy na opinie moich przedmówców i przedmówczyń, raczej na pewno tak właśnie jest. Czy w takim razie dzięki słodkiej niewiedzy opowiadanie Cahan zyskuje u mnie na oryginalności, nawet jeśli to tylko iluzja? Hm, w jakimś sensie na pewno tak. Ale ja ogólnie nie mam nic do przeróbek, sporo ich już widziałem, więc nie mam wątów o to, że tekst w większości jest przepisaniem innego utworu, zapewne z kilkoma tylko dodatkami autorskimi. Cóż, sam nie wiem, co powiedzieć. Na pewno było to coś innego, pewne doświadczenie. Troszkę dziwnie się czytało tekst bez opisów (z pominięciem opisów scen), opartego wyłącznie o kwestie mówione postaci biorących udział w ramach poszczególnych scen, ale wymagał tego gatunek, no i to chyba główna część wspomnianego doświadczenia, bez której opowiadanie nie byłoby tak charakterystyczną pozycją w dorobku fanfikowym Cahan. Poza tym, ciekawy pomysł, by tytułową pokojówką była klacz smoko-kucyka. Raz, że to pewne novum, chyba po raz pierwszy spotykam się w fanfiku z taką oto krzyżówką, to z pewnością unikalny design postaci, dwa, taki egzotyczny gatunek, występujący w takim fanfiku, zapewne może zbudzić różne zabawne skojarzenia, coś a'la smocze osiołki ze Shreka Stąd, opowiadanie z miejsca nabiera rumieńców i zachęca do czytania. Na dzień dobry uderza czymś nietypowym, unikalnym, to dobry znak. Co dalej? Między innymi, poznajemy postacie z imion. Przyznaję, sympatyczna zagrywka, szczególnie imię tytułowej bohaterki tegoż dramatu, wzbudza uśmiech. No dobrze, ale jak wypada właściwa akcja? Cóż, powiem tak – boków ze śmiechu nie zrywałem, ale wyszło całkiem... sympatycznie. Dlaczego? Czytając poszczególne wypowiedzi, wyobrażałem sobie (uszami wyobraźni), jakby był to autentyczny spektakl i aktorzy wszystko to wypowiadali z taką nadmierną wzniosłością, aż nazbyt uroczyście, poruszając się w sposób dystyngowany i tym samym odgrywając tę, jak to określiła autorka, głupią historię z przerysowaną powagą, przejaskrawionym manieryzmem, no wiecie, tak jak szlachta (kiedyś chyba był taki zagraniczny skecz, "Arystokraci"). Dawało mi to niemałą frajdę, troszkę jakby miał to być skecz czy też autoparodia. Szału nie ma, ale zwykle w takich momentach (szczególnie, gdy tekst nie razi słabą formą, czy też głupawkami innej maści) mogę polegać na wyobraźni, a ponieważ tekst pozostawia więcej, niż wystarczające pole do popisu w tej płaszczyźnie (głównie z racji braku tradycyjnych opisów), ta sprawdzona metoda się udała, toteż było przy czym się uśmiechnąć. To, co moim zdaniem wypadło słabiej, to sugestywność opowiadania, zarówno aktu pierwszego, jak i drugiego. Może nie postąpiłem słusznie, uprzednio czytając ten wątek, ale fakt faktem, podczas lektury ani na moment nie kupowałem wplecionej weń dwuznaczności i cały czas trzymało się mnie takie oto wrażenie, że „eno, tam nie może chodzić o żadne seksy”, toteż autentycznie myślałem, że to od początku jest o np. ugniataniu ciasta, albo że ona serio wyciąga z jakiejś wewnętrznej kieszeni w spodniach ciupagę, po czym łapie za mleczko do czyszczenia ciupag i zaczyna polerować specjalną ściereczką, a Pan się zachwyca, bo tak ładnie pucuje. Taa, pewnie wszystko przez świadomość istnienia wspomnianych przez Cahan artów, ale możliwe, że i bez tego miałbym podobne odczucia. Po prostu to jest takie niepoważne, takie przerysowane, takie głupiutkie, że ciężko chociażby spróbować mieć jakiekolwiek kosmate myśli odnośnie tego, co się czyta. Ale możliwe, że to również dzięki temu łatwo mi było wyobrazić sobie ów tekst jako autentyczny dramat sceniczny, odegrany tak, jak to opisałem. Było zabawnie, lekko, bezstresowo. W sumie, jestem ciekaw ciągu dalszego, zwłaszcza, gdyby autorka miała z każdym kolejnym aktem dodawać do fanfika coraz więcej i więcej autorskich pomysłów, aż doszłaby do tego, że kolejne kawałki tekstu będą w stu procentach jej pomysłami, zaś „Chutliwa Equestriańska Pokojówka” stanie się w pełni autorskim projektem, tylko początkowo mocno inspirowanym książką znaną z „The Elder Scrolls”. Czy opowiadanie polecam? Cóż, czemu nie? Przy odrobinie dystansu i wyobraźni, można troszkę się pośmiać. Nic nadzwyczajnego, ale potrafi rozweselić. Szkoda, że nie ma więcej części – dodatkowego materiału do oceny. Nic nadzwyczajnego, ale można rzucić okiem. Krótki, niezobowiązujący, na swój sposób zabawny przerywnik. Ale każdy może mieć na jego temat swoje zdanie. I to w sumie jest piękne. Proszę bardzo – tak niewiele stron, taki banalny pomysł, no bo przeróbka, a myślę, że może powodować skrajne odczucia. A jak zestarzał się ów tekst? Całkiem dobrze. Do dziś sobie radzi, chociaż jest to bardzo krótka forma. Poczytałbym więcej. Szczególnie, że „Mamy czas, moja marcheweczko, mamy czas.” wieńczące poszczególne fragmenty, sprawdza się dobrze jako catchpharse opowiadania i... Cóż, po prostu rzuciłbym okiem na więcej, raz jeszcze zobaczył na samym końcu ową „marcheweczkę” PS: A gdyby tak napisać to jak musical? Hej, coś czuję, że to by chwyciło. Kolejne kultowe dzieło, które tylko czeka na napisanie
  11. Czas na kolejny fanfik komediowy, tym razem pisany bardziej na poważnie – przez „poważnie” mam na myśli to, że treść stawia niekoniecznie na losowość oraz absurd, jest lepiej sfocusowana – będący nie parodią, ale satyrą. I myślę, że na tym polu osiągnięty został kolejny sukces, chociaż fakt faktem, opowiadanie jest dość wewnętrzne i świeżak, który dopiero zaczyna z fanfikami, zaś ujętych w fanfiku użytkowników (włącznie ze stronnictwami) kojarzy słabo albo w ogóle, może mieć kłopot z ogarnięciem tego, co tu się właściwie dzieje, kim są te postacie i skąd się wzięły poszczególne rzeczy. Te ostatnie dzielą się na dwie kategorie: część pochodzi od autentycznych stowarzyszeń i kręgów towarzyskich, część to radosne przerabianie, z czego u mnie zdecydowanie przoduje TCBilisi Nie jest to jednak jedyny powód, za sprawą którego uważam, że fanfik ten jednak nie nadaje się dla każdego. Sponyfikowano-sfandomowana została tutaj II wojna światowa, co powoduje odniesienia do konkretnych wydarzeń zbrojnych oraz towarzyszącym ich zbrodni, co niekiedy może wydawać się potraktowane przez autorkę zbyt lekkomyślnie, zaś żarty z tego – niesmaczne. No i będąc zupełnie szczerym, w jednym, może w dwóch momentach, sam miałem podobne wrażenie, o ile poprawnie dobrałem skojarzenia. Wspomnę, że chodzi mi o fragment o strzelaniu sobie w potylicę. Ale to nie powstrzymało mnie przez dalszą lekturą, tym bardziej, że udostępnione na dzień dzisiejszy fanfiki są krótkie, no i nie epatują czarnym humorem czy przemocą bez jakiegokolwiek umiaru, toteż, jakkolwiek niesmaczne, nietaktowne mogą się okazać poszczególne momenty, pokuszę się o stwierdzenie, że jest to znośne. Poza tym, fanfiki te, to przede wszystkim perypetie ekipy dzisiejszego Equestria Times (ogólnie, chciałem w jakiś sposób ująć grupę postaci, których losy będziemy śledzić), która to, jako południe (konkretniej, III Rzesza Rosiczek), staje do walki z północą w postaci Tribrony, cały konflikt jest stylizowany na II wojnę światową, w międzyczasie przewiną się odwołania do twórczości fandomowej, co, podobnie jak nazwy poszczególnych miejsc, lokacji, również jest przesympatyczne. Np. Plagiat50, to wzbudza oczywiste skojarzenia z pewnym fanfikiem, dziś już niedostępnym z punktu forum, właśnie ze względu na to, co nieprzypadkowo znajduje się w nazwie owych pocisków. O, właśnie – jak mógłbym zapomnieć o sprzęcie wojennym, również ochrzczonym mianami przywodzącymi na myśl różne fandomowe sprawy. Nie tylko sprzęt, wspominane w opowiadaniach herbatnikowe odznaczenie jest autentycznym odznaczeniem forumowym, które kiedyś funkcjonowało W sumie, im więcej o tym piszę, tym bardziej skłaniam się ku stwierdzeniu, że teksty te są hermetyczne. Początkowo nie byłem gotów na przyznanie tego, jako iż jako-tako odnajdywałem się w treści i sądziłem, że wiem, z czego co się wzięło, kto jest kim i dlaczego wygląda to tak, jak wygląda. Żeby było śmieszniej, w trakcie pokonywania fabuły towarzyszyć i grać pierwsze skrzypce (poniekąd) będzie nam sama autorka, czego nie da się pomylić z niczym innym, niż self-insertem. Oznacza to, że przed „Smakiem Arbuza” mieliśmy „II Wojnę Fanfikową”, z czego nie zdawałem sobie sprawy. W każdym razie, o ile dobrze kombinuję, tytułowa wojna jest metaforą, satyrą konfliktu, jaki zaistniał między Tribrony, a... no, resztą fandomu (), w związku z... OK, początkowo byłem gotów uznać, że chodzi o dramę, jaka wybuchła w związku z krytyką „Kryształowego Oblężenia” – popularnego opowiadania drugowojennego – która momentami faktycznie zaczynała przypominać wojnę. Ale z drugiej strony, oceniając po datach, chyba byłoby na to troszkę zbyt wcześnie. I wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież w dniu 11 listopada 2014 roku ukazała się antologia opowiadań opatrzona wpadającym w ucho tytułem „Na Ostrzu Iluzji”. Wszystko stało się dla mnie jasne i to do tegoż wątku odsyłam osoby niezorientowane – tam jest wszystko, sprawdźcie, a w mig pojmiecie, co to za wojna. Między innymi, wymieniony zostaje tam pewien pisarz, który jest odpowiedzialny za opowiadanie-plagiat, skąd wzięła się nazwa wspomnianego w „II Wojnie Fanfikowej” pocisku. Oprócz tego, poznacie część bohaterów występujących w opowiadaniu. Zresztą, zwróćcie uwagę na daty poszczególnych postów – to był gorący temat. W każdym razie, nie jest to tak samo lekki styl, co przy okazji „Czarnego Polaka”, opisy zauważalnie mają innych charakter, wydają się poważniejsze, a humor co prawda jest podobnie niepoprawny, bezkompromisowy, ale jednocześnie właśnie taki wewnętrzny, dla realnych odpowiedników poszczególnych postaci zapewne w treści znalazło się mnóstwo niespodzianek, koleżeńskich żartów czy to z usposobienia każdego z osobna, czy „przypałów” popełnionych przy okazji meetów, dzięki czemu opowiadanie to okazało się inne niż każde kolejne, na swój sposób wyjątkowe. Być może, w tym sensie mogłoby się sprawdzić jako oryginalna pamiątka, ilustracja tamtych czasów. Wszakże niekiedy tak właśnie jest, że najlepsze pamiątki to takie, które są jedynymi w swoim rodzaju Opisy potrafią niekiedy zaskoczyć – kto by pomyślał, że w satyrze znajdziemy tyle detali, światotworzenia, kreatywnych odniesień do historii, czy po prostu fragmentów, których nie widuje się zbyt często przy okazji komedii? Mam na myśli rozmiary tych opisów, słownictwo, ogólne wrażenie wypływające z brzmienia zdań, te rzeczy. Jest po prostu solidniej, opowiadanie bardziej przypomina te duże, przygodowe dzieła autorki. Albo krzyżówki owych przygodówek z komedyjkami, co kto woli. Klimat jest dosyć specyficzny, ale nie utrudnia odbioru fanfika, ani nie czyni go jeszcze bardziej hermetycznym. Ale typ ten nie jest moim faworytem i zdecydowanie bardziej odpowiada mi self-insert w „Smaku Arbuza”, tudzież nastrój z pogańskich kucy. Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby lata później pisać coś a'la „Zdobywcy Uroczego Czołgu” w dobie wojny stylizowanej luźno na II wojnie światowej, z autentycznymi postaciami zamiast fikcyjnych, zapewne byłoby to coś podobnego do "wojny fanfikowej" właśnie. Ogólnie w porządku, po prostu nie do końca moje klimaty, chociaż momentami było z czego się pośmiać, ale przez większość czasu była to po prostu lekka, przyjemna lektura na wolną chwilę, minus te mniej smaczne fragmenty. I momenty, w których znowu przewinęły się te anioły, nie anioły. Ileż można? Cóż, trudno mi polecić ów tekst dzisiaj. Nie to, by się źle zestarzał – wręcz przeciwnie – po prostu dziś, gdy pewne sprawy zdążyły przyschnąć, co niektóre osoby rzadziej się udzielają (albo wcale), nowi użytkownicy pewnie będą nieźle zagubieni, natomiast stara gwardia z pewnością ów tekst już czytała. W sumie, zastanawia mnie pewna rzecz. W dokumencie z „Czarnym Polakiem” przez całe opowiadanie ciągnęły się liczne komentarze i uwagi widzów, cementując status cult classic „Czarnego Polaka”, natomiast w przypadku „II Wojny Fanfikowej”... takich komentarzy nie ma wcale. Dlaczego? Opowiadanie na pewno warte uwagi, chociażby w ramach ciekawostki, acz nie polecałbym rozpoczynania swojej przygody z fanfikami Cahan od tego właśnie utworu. Najlepiej poczytać coś innego, spędzić trochę czasu, zapoznać się z ludźmi, tudzież pokopać po odmętach/ archiwach forum, zorientować się co do jego historii. To nietypowa, być może jedyna taka komedia fandomowa, lecz oryginalność i konwencja opowiadania okupione są sporą hermetycznością, toteż podtrzymuję, iż nie jest to opowiadanie dla każdego. Może nawet przeznaczone jest dla mniejszości wtajemniczonych. A może się mylę? Dajcie znać, jak się na to zapatrujecie Wy, jeśli zdecydujecie się na lekturę
  12. Żałuję, że odkryłem ten fanfik. Ta historia będzie zmorą mojej egzystencji. Postaram się najlepiej, jak potrafię opisać co się stało i co z pewnością będzie się z tym wiązać. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was mi uwierzy, ale ta chora kpina z jednych z moich faworytów z początków fandomu musi zostać wyeksploatowana i nie widziana przez oczy żadnego oddychającego człowieka na tej zielonej planecie Boga. Całe moje życie, zanim kliknąłem w link, było całkowicie inne. Byłem szczęśliwy. Byłem normalny. Mogłem przebudzić się o poranku i rozpoznać moje odbicie, będąc absolutnie pewnym mojego bezpieczeństwa. Teraz to kłamstwa. Same kłamstwa. Wiem, że od tego dnia mój żywot stanie się piekielnym piekłem, w którym każdy dzień będzie daremną walką o utrzymanie zdrowia psychicznego. Po ukończeniu tego nędznego kolażu pisarskich przygnębień, przyjmę śmierć z otwartymi ramionami, niczym dawno utraconą kochankę. Nie spodziewaliście się tutaj nawiązania do shitpasty o przeklętym romhacku Super Mario Bros 3, co? Tak, tłumaczyłem i przerabiałem gdzieniegdzie z pamięci. Źle ze mną, wiem. Już na zupełnie poważnie i na trzeźwo, to opowiadanie dla kiepskich fanfików (bądź też dla kucykowej fanfikcji, ogólnie) jest tym, czym dla szeroko pojętych filmów grozy (dobrych, złych) jest seria „Straszny Film”. Jest to bezkompromisowe, niepoprawne, odważne dziełko, skutecznie obśmiewające klasyki złej fanfikcji na każdym możliwym kroku, najjaskrawiej jak się da, nierzadko wrzucając elementy podpadające pod krytykę pewnych cech narodowych Polaków, co można zinterpretować także jako wielkie krzywe zwierciadło. Jednocześnie, nie można odmówić autorce dystansu do samej siebie, gdyż w fanfiku znajdziemy także odniesienia do jej własnej twórczości, która daleka jest od kiepskiej. Niestety, o ile opowiadanie dzieli różne zalety „Strasznego Filmu”, o tyle posiada wspólne wady, część z nich wynika z upływu czasu. Humor jest taki, jak to opisałem w poprzednim akapicie, jednakże wygląda to tak, że gdy żart trafia do czytelnika, to jest z czego się pośmiać i co powspominać – w końcu człowiek zna, bądź co najmniej kojarzy fanfiki, bez których ów tekst by nie powstał, bądź powstałby później, ale został oparty o inne tytuły. Natomiast, gdy żart pudłuje, reakcja jest taka, że czytelnik albo wywraca oczami, albo kwituje fragment beznamiętnym „aha”, albo po prostu czyta dalej. Skąd to wynika? Ano z tego, że część żartów opiera się na memach, które dzisiaj są już martwe i w tym sensie tekst nie zestarzał się najlepiej. Innym razem są to żarty po prostu już deczko oklepane, na szczęście w większości przypadków zostały przedstawiony w dosyć świeży sposób, stąd nie można mówić o żenadzie. Sprawie pomaga szybkie tempo akcji. Fanfik jest całkowicie pozbawiony dłużyzn, przez co nie ma czasu ani na nudę, ani na sztuczne zatrzymanie akcji, cały czas naszym oczom ukazuje się jakiś nowy absurd, jakieś nowe nawiązanie, kolejny żart, kolejne akcje, ciągle mamy coś nowego, a treść wciąga jak diabli i lubi czytelnikowi się podobać. Poza tym, odczuwało się, że autorka miała frajdę z pisania, no i skoro musiała kiedyś przeczytać wszystkie te historie (przy czym „Cień Nocy” popełniła sama), że w jakiś sposób uczestniczyła w historii, która dokonała się lata temu i której niekiedy towarzyszyły różne kontrowersje. Wiecie, plagiaty, nie plagiaty, aczkolwiek zostało to lepiej uwypuklone przy okazji innego tytułu, do którego oczywiście niebawem przejdę. Postacie wydają się znajome. Mowa oczywiście o słynnym Dark Momentum, który wstrząsnął niemalże całą polską sceną fanfikową w dniu swego debiutu, ale nie zabraknie aniołów i stwórców (właściwie, to jednego, jedynego słusznego stwórcy), nie zawsze noszących polskie imiona, transformacji, magicznych pojedynków, wielkich romansów oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Nie chcę spoilerować, gdyż naprawdę warto samemu odkryć mroczną przeszłość Dark Momentum, przekonać się kim jest jego prawdziwa miłość, a także kto niespodziewanie sięgnie po władzę w Equestrii i jaką posiada tajną broń, której na pewno nie zawaha się użyć, w razie potrzeby. Cieszy tak bogata plejada postaci, cechująca się wszystkim, za co kochamy i nienawidzimy złą fanfikcję. Oczywiście, nie należy się nastawiać na głębokie kreacje, konflikty moralne, ani wieloznaczność – to są proste charaktery, które przyjmują fabułę na gorąco, jak leci, ale których losy śledzi się z rozbawieniem, pomimo faktu, że momentami dowcipy i nawiązania mają taaaką brodę. Przyda się dystans ze strony czytelnika, gdyż nasi Polacy nie zostali ukazani jako znakomici projektanci gier wideo (chociaż po aferze cyberpunkowej chyba przynajmniej na dzień dzisiejszy nie wypada już tak mówić), lepiacze pierogów, czy działacze związkowi, tudzież najbardziej skłócony naród na świecie, ogólnie, nasi ulubieńcy bynajmniej nie noszą twarzy Roberta Lewandowskiego, nawet nie korzystają z T-Mobile. Są to znajome ze „Świata według Kiepskich” osobniki lubujące się w napojach wyskokowych, noszące brudne skarpety do klapek oraz hasające w samych gaciach i podkoszulku, które przy okazji są broniakami i tulą kucyki. Jest to przerysowane, stereotypowe i groteskowe, ale na tym polega urok tychże postaci. Bo w takiej postaci autentycznie stanowią zagrożenie dla kucykowego ładu. Tak w ogóle, czy mi się zdaje, że ten anioł Michał, to jest ten Michał z „Heroes VI”? Chyba, że coś źle zapamiętałem. Nie no, wiem, "Legendy Początku" i takie tam... Ale wydaje mi się, że w grze był taki ktoś, chyba nawet w edycji kolekcjonerskiej znalazła się jego statua. No, ale tak czy owak, klimat ma to czysto komediowy, ale nie ma się co oszukiwać – to nie jest „Shrek”, który poza tym, że obśmiewał disneyowskie produkcje, posiadał przemyślany świat, postacie oraz fabułę, która miała w sobie cel inny, niż bycie parodią. „Czarny Polak z Ponyville” jest parodią dla bycia parodią i ma służyć niezobowiązującej, lekkiej rozrywce. Mógł być dłuższy, ale to mogłoby spowodować wrażenie znużenia tematem. Z kolei krótsza forma pewnie zaowocowałaby niedosytem. A tak, jak jest teraz, jest w sam raz, moim zdaniem. Czyta się to dobrze, przyjemnie i mimo kilku zgrzytów, ostatecznie wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Osoby nowe, które niekoniecznie kojarzą młode i średnie lata fandomu, a także nie znają parodiowanych tu dzieł, mogą poczuć się zagubione, ale myślę, że mimo to, każdy powinien znaleźć w opowiadaniu coś, co go osobiście rozbawi, gdyż absurdy są dostatecznie zróżnicowane, by celować w różne gusta. Myślę, że tylko osobom, których nie śmieszą parodie, ów tekst mógłby wydać się zły, chociażby za promocję kiepskich fanfików. Z drugiej strony, autorka w jakiś sposób zabezpiecza się przed tym, ujmując w bibliografii opowiadania średnie (z tego, co się orientuję, odnośnie „Past Sins” zdania są podzielone, więc może warto to zrównać), dobre, znajdą się też odniesienia do gier wideo, raczej nie uznawanych za crapy (no, ale memy te są już martwe). Więc to nie jest tak, że nawiązania dotyczą wyłącznie fanfikowych odpowiedników Soniców 2006, czy innych Supermanów 64. Jest w miarę różnorodnie. Myślę, że tekst ten można polecić i dziś radzi sobie zupełnie nieźle, bo nadal posiada zabawne momenty, przy czym znajomość poszczególnych fanfików wydaje się być mile widziana, ale nie wymagana. Przystępny język oraz zakręcony humor zatrzymują czytelnika przy treści, to opowiadanie po prostu doskonale wie, czym ma być i świetnie się tym bawi. I myślę, że autorka także dobrze się bawiła podczas developmentu niniejszej historii, zważywszy na ilość absurdów oraz różnych pomysłów na postacie, wątki poboczne (duże słowo) oraz niespodzianki. Dowód na to, że oprócz detalicznych, niezwykle klimatycznych, poważnych opisów oraz życiowych interakcji między postaciami, niekiedy głębokimi, niejednoznacznymi, zna się na pisaniu opisów komediowych, bogatych w żarty, aniżeli detale, lekkich, czytających się wartko i niezobowiązująco oraz na tworzeniu absurdalnych bohaterów oraz głupich rzeczy, w których muszą uczestniczyć, by uratować świat. Jak ona to robi? Może lektura poszczególnych opowiadań jej pióra pozwoli Wam uzyskać odpowiedź na to pytanie. Aczkolwiek, czy jest to tekst na jeden raz? Trudno powiedzieć. Musiałbym odczekać, przemyśleć to, przekonać się, czy kiedykolwiek zechcę do tekstu powrócić i jakie będą moje wrażenia. W zależności od czytelnika oraz jego (lub jej) preferencji, może być różnie, toteż tym bardziej zachęcam do przeczytania oraz skomentowania. To nie jest Wasz typowy śmieszny fanfik, serio. Komedia, parodia, anty-laurka, krzywe zwierciadło, wszystko w jednym. Ale zmiksowanym bardzo umiejętnie
  13. To opowiadanie okazało się dla mnie zaskoczeniem, chyba największym w ramach niniejszego maratonu. Dlaczego? O ile mnie pamięć nie myli, opowiadanie to powstało w ramach jednej z edycji specjalnych konkursu literackiego, w którym to konkursie zdemolowało konkurencję i bardzo się spodobało sędziującemu wydarzenie Dolarowi. Tekst mnie ominął, ale crossoverowane uniwersum przewinęło się jeszcze raz, bodajże przy okazji XVI edycji konkursu. No i tamten fanfik naprawdę mi się spodobał, chociaż z racji nieznajomości „Girls und Panzer” nawiązania wzbudzały u mnie skojarzenia z "Metal Slugiem". Ale było fajnie – akcja, wybuchy, humorek, militarny klimacik, te sprawy Za to Dolarowi kompletnie nie przypadł do gustu, czyli zupełnie odwrotnie. Czy podobnie będzie przy „Zdobywcach Uroczego Czołgu”? Okazuje się, że tak. Przede wszystkim, zdziwiłem się, że opowiadanie okazało się takie krótkie. Spodziewałem się czegoś dłuższego, a otrzymałem tekst silnie zdominowany przez dialogi, acz bez przesady, przewijające się między nimi opisy były w porządku i, na ich podstawie, od razu nabierało się pojęcia o tym, co się dzieje i z jakim rodzajem humoru mamy do czynienia. Obiektywnie rzecz ujmując, nie mam do czego się przyczepić, gdyż fanfik został napisany bardzo solidnie, lekkim, przyjemnym językiem, okazał się również całkiem zabawny i spodobał mi się. Jednakże w mojej ocenie daleko mu do „Rozkwitały jabłonie i grusze”, którego z jakichś powodów zabrakło w niniejszym wątku, a myślę, że warto by było go tu umieścić, by publika nie musiała ryzykować przegapieniem fanfika, tudzież by tegoż tytułu nie musiała szukać zbyt długo. „Zdobywcy” okazują się fanfikiem znacznie spokojniejszym – brakuje w nim akcji oraz sprawnego tempa (skoro to bardziej konwersacja i rozpływanie się nad tytułowym czołgiem, no to chyba szybsze tempo nawet nie było potrzebne), ale wspólnym mianownikiem, oprócz bycia crossoverem, jest humor, który potrafi być uszczypliwy, groteskowy/ czarny (wprawdzie tylko w jednym, ale za to genialnym momencie), ale także taki młodzieżowy, co także pasuje – w końcu bohaterki są w wieku licealnym. Nie jest to wprawdzie typowo szkolny typ, ale i tak jest kolorowo. W sumie, wspominając o szkolnym klimacie, poczytałbym o międzyszkolnych zawodach w jeździe czołgiem, najlepiej obok jakiegoś festynu, albo następnego dnia po piątkowych zajęciach i ostatecznych przygotowaniach Myślę, że mogłoby być miodnie. Szczególnie jakby połączyć najlepsze cechy „Zdobywców Uroczego Czołgu” z „Rozkwitały jabłonie i grusze”. W każdym razie, bawią interakcje między głównymi bohaterkami, ich teksty, no i ciekawie zobaczyć Znaczkową Ligę i Diamond Tiarę z jej łyżeczkowym parobkiem po jednej stronie barykady. Myślę, że już samo to daje szerokie pole do komediowych zagrywek, stąd szkoda, że opowiadanie jest takie krótkie. Jest spory niedosyt. Klimat, jaki towarzyszy czytelnikowi podczas czytania, przywodzi na myśl starsze opowiadania konkursowe, z lat 2013-2014, zatem jest klasycznie, nostalgicznie, ale cały czas na wesoło. Wplecione w tekst nawiązanie do fandomu (konkretnie, do innego fanfika) zmiksowane z przeróbką przytoczonego przez autorkę cytatu, to jeden z drobnych szczegółów, które, opierając się na sile drzemiącej w prostocie, uatrakcyjniają treść i budują klimat. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, bohaterki posiadają swoje kanoniczne cechy, ale zestawione z autorskimi, których bym się po nich nie spodziewał. Może znów dopowiadam sobie zbyt dużo, ale ten miks również ciekawi i urozmaica czytanie. Im dłużej o tym myślę, tym większy niedosyt odczuwam. Już się zorientowałem, że wielorozdziałowcem to to jednak nie będzie, ale luźna seria opowiadań, czemu nie? Potencjał drzemie spory, szkoda by go było nie rozwinąć. Opowiadanie, z racji gabarytów, wydaje się krótkim, niezobowiązującym przerywnikiem, który być może przepadłby w odmętach pamięci, gdyby nie charakterystyczny design tytułowego czołgu, który stał się symbolem tego opowiadania i to on pojawia się w głowie na przypomnienie sobie tytułu. Ale według mnie zdecydowanie ustępuje innemu opowiadaniu konkursowemu, również crossoverowi i z perspektywy czasu, naprawdę dziwię się Dolarowi, że ocenił je tak surowo, podczas gdy „Zdobywcy” z łatwością osiągnęli I miejsce. Dla mnie jest zdecydowanie odwrotnie – jeżeli w ogóle decydować się na niższą ocenę, to prędzej przy „Zdobywcach”, aniżeli wobec „Rozkwitały jabłonie i grusze”. Ale być może to tylko nieznajomość „Girls und Panzer” z mojej strony. Ale tak czy owak, wnioskuję, by „jabłonie i grusze” trafiły do tego wątku, natomiast oba teksty polecam sprawdzić i ocenić po swojemu. To było coś, nie powiem, że nie. Nie rozwija w pełni swojego potencjału, nie jest to nic zobowiązującego, ani przesadnie głębokiego, ale jak najbardziej może się spodobać, nawet bardzo. Po prostu przyjemny, barwny tekst, domyślam się, że dla fanów crossoverowanego uniwersum smakowity kąsek. Albo i nie. Może jeszcze kilka extra opinii i jednak doczekamy się kolejnych opowiadań
  14. I kolejne opowiadanie konkursowe, tym razem z edycji XIV, gdzie myk polegał na napisaniu postaci w sposób niekanoniczny, tak, jak to tylko możliwe, acz nie tracąc dobrego smaku. Byłem ciekaw, jak przetrwa próbę czasu i czy cokolwiek się zmieni w mojej ocenie (przy okazji konkursu łącznie opowiadanie zdobyło aż 9.5 punkta, prawie maksymalnie), zwłaszcza, że... do dnia dzisiejszego kijem przez szmatę nie tknąłem pierwowzoru Przypominając sobie konkurs, byłem zdziwiony zaniżoną ocena klimatu oraz tym, że określiłem go mianem „ciężkiego”. Trudno mi ocenić jak daleko zaszły poprawki w wersji ogólnodostępnej (oprócz wymiany paznokci na kopyta), ale dziś powiedziałbym, że klimat jest... zróżnicowany. Chodzi mi o to, że są opisy napisane luźno, komiksowo, przez które brnie się z łatwością, a także fragmenty, które według mnie usiłują sprzedać na poważnie, że Rainbow ma kryzys i toczy ze sobą trudną, wewnętrzną walkę, a poza tym, nie wiem co sądzić o jej komentarzach, czy też przyznaniu przez narratora, że nowa pasja była dla niej jak narkotyk. Wiem, czepiam się, ale trudno mi wytłumaczyć wymieszane, zupełnie różne od siebie wrażenia odnośnie klimatu występującego w opowiadaniu, które to jednak ma tagi [Random] i [Comedy] Ale dodam, że z perspektywy czasu, opowiadanie trochę, troszeczkę, ociupinkę kojarzy mi się z „Creme Fraiche”, czyli bodajże z ostatnim odcinkiem 14 sezonu „South Parku”. Tam też miałem jakieś dziwne, wymieszane wrażenia przy okazji scen z Randym i jego najnowszą obsesją. Ten Shake Weight, który miała Sharon, to też niezły-dziwny numer był. Ale powracając do „50 twarzy Dash”, opisy jak najbardziej satysfakcjonują, zostały napisane bardzo dobrze, nie brakuje im polotu, pomysłów na zdania (tj. by brzmiały dwuznacznie i wzbudzały określone skojarzenia), zastosowane słownictwo wydaje się eleganckie, ale jednocześnie przystępne, opowiadanie jest lekkie w odbiorze, a tempo akcji nie pozwala się nudzić, czy zdziwić zbyt szybkim zwrotem akcji. Co rusz naszym oczom ukazuje się coś nowego, czy to wprowadzenie do innej Rainbow oraz jej tajemnicy, czy to przedstawienie genezy jej zainteresowań, na sub-wątku z Tankiem kończąc. Największy ubaw autorka zostawiła na sam koniec, mowa oczywiście o nagłym ataku Fluttershy, której metamorfoza przyćmiewa nawet Rainbow Dash Świetne przedstawienie postaci, przezabawna rola i maniera mówienia, zdecydowanie najlepsza i moja ulubiona część opowiadania. Ale poprzednie kawałki również cieszą i zapewniają wciągającą, barwną lekturę. Nie można odmówić autorce pomysłu na twist, w ogóle, to dość imponujące, jak można wziąć znany tytuł, którym opatrzono raczej nie za dobrą treść i zrobić z tego coś, co rozbawi, zaciekawi, nawet na wyobraźnię zadziała. Jak pisałem w recenzji konkursowej, kto by pomyślał, że przywiązanie uwagi do stanu kopytek okaże się wierzchołkiem góry lodowej i że ta inna Dash odnajdzie pasję w oddawaniu się cielesnym uciechom, przy okazji stając się rzetelną krytyczką podobnych akrobacji w wykonaniu innych kucyków. Owe uciechy to bardzo szerokie pojęcie i mam wrażenie, że w wielu miejscach poszczególne zdania realizują ten zamysł, chociaż z drugiej strony, podobnie, niekiedy trudno mieć inne skojarzenia, niż te, które na dzień dobry powinien wzbudzić tytuł. Co tu dużo mówić, ciekawy pomysł i kreatywne podejście do tematu konkursowego oraz sporo bystrych zagrywek bezpośrednio w tekście. Do tego nieźle zarysowane, alternatywne charaktery oraz formy fizyczne znajomych postaci, a także klimat, który jednak może wzbudzać (według mnie) zupełnie różne odczucia. Oprócz tego, sprawna realizacja, był polot, był humor, było nad czym się pozastanawiać, a co ona tam ogląda. Czy warto przeczytać? Pewnie, że tak Niczego w opowiadaniu nie brakuje, niczego nie ma zbyt dużo – kompletna, zamknięta historia, która może przyprawić o uśmiech. Świetne zakończenie. Aha, jak się zestarzało opowiadanie... Moim zdaniem nie zestarzało się ani trochę, radzi sobie świetnie. Czy podtrzymałbym poprzednią ocenę? Chyba tak. Ale warto zmierzyć się z tekstem samemu i wyrobić sobie własne zdanie. Sugestywność i tworzenie wrażenia, że postacie uczestniczą w niegrzecznych rzeczach, podczas gdy tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego to nic nowego, ale kiedy jest dobrze wykonane, to czemu nie? Tutaj, moim zdaniem, koncept został wykonany jak najbardziej dobrze, z pomysłem i po prostu warto się odważyć, przeczytać
  15. „Popioły”, czyli opowiadanie konkursowe od Cahan, specjalnie na XI Edycję Konkursu Literackiego. Pamiętam, że zgrzytnęły mi elementy sci-fi, gdyż od początku w fanfiku budowany był klimat czystego, klasycznego fantasy, stąd przyznałem w ramach oceny „dziewiątkę” oraz drugie miejsce, w mojej osobistej klasyfikacji. Jak opowiadanie trzyma się po latach? Dla mnie dosyć trudna sprawa, gdyż moje zdanie nie zmieniło się od tamtej pory ani trochę i ciężko mi napisać coś więcej ponad to, co pisałem ostatnim razem. Szkoda, że z perspektywy czasu moja ocena się nie podniosła, ale z drugiej strony, jednocześnie nie uległa obniżeniu, co może świadczyć o tym, że z biegiem lat opowiadanie nie straciło na jakości, ani nie zestarzało się zbyt brzydko, toteż zawsze i wszędzie można sięgnąć. Nie zrozumcie mnie źle, w ramach konkursu dałbym temu opowiadaniu drugie miejsce wtedy i dałbym mu drugie miejsce także dzisiaj. Ale co, jeśli zestawić „Popioły” z innymi odpowiadaniami popełnionymi przez tę samą autorkę? Co, gdyby wymienić całą ówczesną konkurencję na jej własne, również dzisiejsze dzieła? Wiecie, gdyby mieli naprzeciw siebie stanąć zawodnicy z różnych epok? Ano okazuje się, że „Popioły” mogą liczyć na przyzwoite miejsce wśród zwykłej czołówki, acz zdecydowanie za tą ścisłą czołówką. Podkreślam – nie oznacza to, że tytuł ten jest zły, co z kolei powinno dać do myślenia, że Cahan tak naprawdę nigdy nie popełniła opowiadania słabego. Wiecie, takiego, że aż szok. Eksperymenty, które niekoniecznie odniosły sukces? Tak. Niewykorzystany potencjał? Jasne. Ale żeby kiedykolwiek było źle, kiepsko, żenująco? Nic z tych rzeczy. Stąd, cieszę się, że rozpocząłem ów maraton, zaś „Popioły” są po prostu dobrym punktem odniesienia, jednym z możliwych. Jest to opowiadanie podejmujące wątek apokalipsy, w którym to, z perspektywy samej księżniczki Luny, dowiemy się jak doszło do zagłady, jak usiłowano się na nią przygotować pod kątem przetrwania oraz jakie okazały się rezultaty, gdy było po wszystkim. No i co w związku z tym zrobi główna bohaterka i narratorka zarazem, gdyż opowiadanie tak właśnie jest prowadzone – jest to wspomnienie oraz plan na niedaleką przyszłość (i jak się okaże, sposób na przemierzenie ostatniej drogi), spisane na papierze (elektronicznym). Podtrzymuję, że drobne elementy sci-fi, o ile w jakiś sposób urozmaicają treść, o tyle godzą troszkę w klimat, który przez większość fanfika przywołuje na myśl zwykłe fantasy. Generalnie, opowiadanie zbyt wesołe nie jest, apokalipsa jest traktowana poważnie i taki też nastrój się utrzymuje. Towarzyszy temu bezsilność, może nawet swego rodzaju klaustrofobia, gdy wyobrazimy sobie podziemne bunkry, w których schronili się ocaleli. Szaro-bure podziemia zestawione zostały z powierzchnią będącą krajobrazem rodem z intra do „Heroes of Might and Magic IV”, na gorąco (no pun intended) po Rozliczeniu. Opisy spełniają swoje zadanie i wszystko można sobie wyobrazić bez najmniejszego problemu, nie widać żadnych cięć, czy dróg na skróty, byle zmieścić się w limicie ujętym w zasadach konkursu. Opowiadanie jest kompletne. Jednakże, w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej, zdecydowanie lepiej wychodzą autorce klimaty fantasy, ale magii, miecza, intryg, aniżeli apokalipsy. Odnosi się wrażenie, że w tym pierwszym wypadku można liczyć na ciekawsze rzeczy, a także lepsze kreacje postaci, fantastyczne stwory, czy tajemniczość zakrojoną na dużo szerszą skalę, ogólnie. Tego typu treści wydają mi się bardziej atrakcyjne, czuć też przy nich, że autorka działa dużo swobodniej, ma więcej pomysłów, no i ogólnie, czyta się to lepiej. No i to przy tych fanfikach (mam na myśli remaster „Cienia Nocy”, pogańskie kuce, czy „Smak Arbuza”) można liczyć na lepsze opisy. Jeżeli chodzi o komedie... zależy. To dwie zupełnie inne bajki, ale myślę, że preferuję atmosferę oraz tematykę ukazaną w „Popiołach”... jeżeli żarty w danym dziele do mnie nie trafiają. Trudno się tutaj zdecydować. Rozumiem zarzuty odnośnie kreacji Luny, natomiast według mnie może być tak, że księżniczka inaczej się wypowiada, zachowuje, a inaczej myśli, no i skoro tekst ma być spisaniem jej myśli, nie widzę problemu z tym, że brzmi ona tak, jak zwyczajny kucyk, jej słownictwo jest mało wzniosłe, mało królewskie, no i rzeczywiście, gdyby nie informacja wprost, kogo są to słowa, pewnie nieprędko do głowy by przyszło, że narratorką faktycznie może być koronowana głowa. Z drugiej strony, może to być reprezentacja tego, jak silnym zniszczeniom uległ świat oraz tego, że w obliczu takiej zagłady, nie ma znaczenia, czy jest się zwyczajnym kucem, czy alikornem, bo wszyscy ulegają zrównaniu i dzielą ten sam los. Ale można kombinować dalej. Sygnał, że po zagładzie Luna się zmieniła, w jakimś sensie zdegradowała. Zdaje sobie sprawę, że jest bezsilna i jej boskość nie znaczy nic w obliczu przeznaczenia. Czyli w tym sensie stała się zwykłym kucem, dzielącym ten sam bunkier. Według mnie, szczytem kreacji bohaterki jest wyjawienie czytelnikom swojego planu. Widać tęsknotę za starym światem oraz żal wynikający z beznadziejności sytuacji, Luna gotowa jest oddać życie za chociaż namiastkę tego, co było. Widać, że już nie chce tkwić w bunkrze, woli wyjść na powierzchnię, przejść się, polatać, wznieść księżyc po raz ostatni. Myślę, że to dowodzi jej odwagi, ale również zmęczenia życiem w podziemi, stąd to wyczuwalne zgorzknienie, które przekłada się na mniej oficjalne słownictwo. Intrygująca natura jej kreacji tkwi w drobnych szczegółach porozrzucanych tu i ówdzie w fanfiku, przyda się też nieco wyobraźni, by różne rzeczy samemu sobie wytłumaczyć i się wczuć. Zawsze to doceniam, gdy opowiadanie posiada takie postacie Generalnie, jest to solidnie zrealizowany kawałek tekstu, nie jest wprawdzie idealny (jeden z moich przedmówców określił to opowiadanie mianem "dobrej sztampy" – trafne spostrzeżenie, ale dobra sztampa nie jest zła ) i nie wydaje mi się kluczowy w dorobku fanfikowym Cahan w tym sensie, że pewnie nie zapadnie w pamięć tak, jak np. „Smak Arbuza”, czy „Cień Nocy”, ale jest to ciekawa próbka możliwości autorki, w materii narracji pierwszoosobowej oraz tematyki katastroficznej. Czyta się go jak najbardziej w porządku. Ma swoje momenty, szczególnie pod koniec, gdy dowiadujemy się o ostatecznej decyzji Luny i czytamy jej ostatnie słowa do siostry. Tekst pozostawia człowieka z ciekawością, jak postąpi Celestia, no i co z tego wyniknie, ogólnie. Czy kucyki przetrwają w tych bunkrach i za kilkaset lat ktoś jednak wyjdzie na zewnątrz, a świat uda się odbudować, czy też za jakiś czas wszyscy poniosą śmierć? Ciekawe jest to, że wszelkie czarne scenariusze wydają się wiarygodne, niemalże pewne, ale te jasne... nierealne. W sam raz na tag [Sad]. Dobra robota. Czy warto poczytać? Moim zdaniem jak najbardziej. Tekst ma już swoje lata, ale potrafi wciągnąć i myślę, że może się podobać. Wydaje mi się, że nie zdobędzie tylu fanów, co duże fanfiki wywodzące się ze stajni Cahan, ale jest to dobry dodatek do jej twórczości – opowiadanie, które zestarzało się całkiem nieźle, które dobrze się czyta i które pozostawia pewne pole do domysłów, wczuwania się.
  16. Na wstępie zaznaczę, że ostatnio cierpię na brak wolnego czasu (spowodowany między innymi kilkoma nowymi obowiązkami), toteż jeszcze nie miałem przyjemności sprawdzić skorektorowanej wersji „Władców Wiatru”, ani na spokojnie przeczytać najnowszych rozdziałów, aczkolwiek najprawdopodobniej i tak powrót do świata „Koła Historii” rozpocznę od lektury „O'n”. W każdym razie, pojawił się nowy post w wątku, a ja czuję się zobowiązany odpowiedzieć Aha, jeszcze jedna rzecz – do odpowiedzi Verlaxa ustosunkowałem się w ramach Klubu Konesera Polskiego Fanfika. Wiem już, że numerki w fanfiku nie oznaczają rozdziałów, to nie są rozdziały, ale coś innego i myślę, że jednak będę stosować określenie „fragmenty”, jeżeli kiedykolwiek w przyszłości autor zdecyduje się na powtórne zastosowanie tej formy. Wyjaśniłem też kwestię losowości nagłówków, tzn. nie chodziło mi o numerację fragmentów w tekście, ale to, co znalazło się w konspekcie Dokumentu Google – że wyglądało to tak, jakby w ramach nagłówków zostały dodane do konspektu losowe fragmenty, co najpewniej wynikło z tego, jak niekiedy działa Google i że sam lubi sobie „odhaczać” elementy tekstu jako nagłówki i umieszczać je w konspekcie, za plecami autora. Zasugerowałem, aby przyjrzeć się temu narzędziu, gdyż gdyby je zastosować, bardzo ułatwiłoby to nawigowanie w fanfiku, tym bardziej, że został on rozpisany na kilkadziesiąt stron. To wygoda dla czytelnika oraz ułatwienie w powracaniu do określonych fragmentów, np. do ulubionych scen czy dialogów. Natomiast, rozpoczynając jednocześnie odpowiedź na post @Cahan, kwestia roli Venii w opowiadaniu również została mi wyłożona, otrzymałem także materiał filmowy, tłumaczący owe zjawisko, odpowiedź ta mnie satysfakcjonuje i w tym sensie wątek uważam za wyczerpany W sumie, to o Venii, było moim luźnym przemyśleniem, które przewinęło mi się w myślach, zdecydowałem się zawrzeć je w swoim komentarzu, aby było o czym rozmawiać, no i aby ubarwić jakoś ten mój poprzedni post. Jednakże za ciekawą uważam uwagę, że Luco i Venia są siebie warci, i de facto żadnemu z nich nie powinno się kibicować. Myślę, że rozumiem ten punkt widzenia, no i jeżeli oceniać sprawę chłodnym, obiektywnym okiem, to jest to trafne spostrzeżenie, jednak sposób, w jaki Verlax napisał postać barona Luco, nie pozwolił mi pójść tą drogą i jemu nie kibicować, aczkolwiek myślę, że określenie to w tym kontekście bardziej pasuje do Lazara. Nawet, gdy występował i wypowiadał się Luco, i tak myślałem o Lazarze oraz kolejnych pojedynkach, o turnieju. No i cóż, jednak to baron Luco został napadnięty, a poza tym spodobało mi się to, w jaki sposób podszedł do trędowatego Lazara, no i mimo wszystko, przynajmniej dla mnie, ostatecznie wypadł na „przyzwoitego gościa”. Ale prawdziwie chce się kibicować Lazarowi, nawet niekoniecznie wyłącznie z powodu choroby czy wykluczenia, ale zwłaszcza poznając całą jego historię i co się wydarzyło w przyszłości. Aha, jeszcze coś – o ile jakoś trudno mi myśleć o nim (o Luco) jak o kimś równie niegodziwym w stosunku do kogoś, o tyle bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić sytuację odwrotną, tj. napad Barona Luco na Venię, który zostaje uratowany przez Lazara i w którego imieniu ów Lazar ostatecznie walczy w turnieju. Chyba to stąd napisałem, że jakby spojrzeć na to obiektywnie, to najpewniej znak równości między tymi postaciami jest w jakimś sensie słuszny. Zwróciłbym też uwagę na to, że obaj bohaterowie reprezentują bardzo konkretne strony, które z kolei mają bardzo konkretne interesy, również w tym, aby rozstrzygnąć turniej na swoją korzyść. Domyślam się, że to prędzej Liguria i Altina – fakt, nie znamy całego konfliktu między nimi – można rozpatrywać jako byty równie niegodziwe, które mają sporo za uszami. W tym sensie, Luco i Venia wydają się być „żołnierzami”, którzy „tylko” wykonują rozkazy. Podsumowując, o ile rozumiem myśl, jakoby obaj od początku byli siebie warci, o tyle trudno mi się z nią zgodzić i utożsamić, zważywszy na to, jak został napisany Baron Luco, jaką pełni rolę w fabule oraz tło obu bohaterów tzn. strony, które reprezentują oraz ich interesy. To Liguria i Altina oszukują, usiłują fizycznie wyeliminować swoich reprezentantów przed turniejem, fakt, że ich własnymi kopytami, ale jednak, to prędzej je uznałbym za byty równe sobie w materii niegodziwości. Natomiast, bez problemu jestem sobie w stanie wyobrazić odwrotny scenariusz i Venię w roli Luco. Poza tym, co to za kara za grzechy, którą można zbadać, leczyć/ spowalniać jej działanie, skutecznie maskować i wytłumaczyć w sposób naukowy? Chodzi mi o wątek Siegfrieda. Po krótkim namyśle, powiem w ten sposób – ano, pewnie trąd jest powodowany właśnie przez to, ale czy to przeczy myśli, jakoby była to forma kary za grzechy? Jest to dosyć szerokie pojęcie i na tej samej zasadzie można by uznać grypę za skaranie boskie. Wiadomo czym jest powodowana, czym się charakteryzuje i jak ją leczyć/ jak się uodparniać, ale karą jest samo to, że i tak w ogóle się ją przechodzi. Nawet, gdyby chorować przez jeden dzień, taka kara, co poradzisz. Zgodzę się, że w interesie Celestii (i nie tylko) pewnie jest to, by poddani byli zacofani, stąd zaczynam się zastanawiać, jak długo może się utrzymywać taka narracja, że ok, wiemy już skąd bierze się trąd, na czym polega i jak przebiega choroba, jak to leczyć itd. Ale to i tak kara za grzechy. Wyobrażam sobie powolny upadek/ rozkład takiej oto narracji w miarę ogólnego rozwoju nauk, a'la to, co się obserwuje w naszym świecie, tj. stopniowe odchodzenie od światowych religii, nie tylko w sensie koncepcji świeckiego państwa, ale także w sensie kolejnych grup społecznych, dla których wiara zaczyna odgrywać w ich życiu coraz mniejsza rolę. Tutaj zastanawiałem się, czy Wielki Plan i Koło Historii to przypadkiem nie jedno i to samo. No bo skoro Wielki Plan jest czymś nieuniknionym, to Koło będzie się toczyć zawsze i próby wpłynięcia na nie w jakikolwiek sposób są bezsensowne. Ale skoro tak, to czy w takim razie nie można uznać, że Wielkim Planem JEST Koło Historii? Wówczas faktycznie, narracja o tym, że istnieje jakiś plan, mogłaby być ściemą Nieśmiertelnych, a w rzeczywistości dzieje po prostu się toczą, imperia powstają i upadają, tak się to toczy i nie ma w tym niczego boskiego w tym sensie, że wszystko to nie zostało przez nikogo z góry zaplanowane. Oj, mam trudności z precyzyjnym opisaniem tego, co mam na myśli... Chodzi mi o odpowiedź na pytanie, czy było to nieuniknione. Odpowiedź brzmi: tak, ale nie dlatego, że istnieje jakiś plan, ale dlatego, że historia kołem się toczy i wszystko to, co się dzieje, włącznie z ewolucją itd. po prostu się... dzieje. Natomiast, kim są Nieśmiertelni i po co ta narracja, że istnieje jakiś Wielki Plan... Nie wiadomo (na razie). Na pewno są to istoty o nadzwyczajnej mocy, ale nie o mocy ostatecznej. Chociaż, jak sobie przypomnę Tego, Który Płonie... W każdym razie, stąd uważam właśnie, że jak najbardziej mogą istnieć byty stojące wyżej od nich. Tylko co z tego wynika? A może istnieje Wielki Plan, tylko to nie jest taki plan, jak przedstawiają to Nieśmiertelni? I może jest to coś do wykonania, a owymi wykonawcami są właśnie oni, o czym jednak posiadają ograniczoną wiedzę, a działają w imieniu tych wyższych bytów? Widzę dwie możliwości. Albo Wielki Plan to rzeczywiście ściema, przykrywka i to tak nie działa, albo on istnieje i działa, a Nieśmiertelni są jego wykonawcami (a poddani - ich narzędziami), a rzeczy zostały zdeterminowane przez kogoś/ coś, o czym jeszcze nie mamy pojęcia. I to, że współcześnie świat wygląda, jak wygląda, jest efektem tego, że owe byty na to pozwoliły/ tak chciały. Tylko jaka w tym rola Koła... A może to ono jest czymś nieuniknionym, a Wielki Plan, już abstrahując od tego, czy istnieje i czy działa, to coś innego i jest odwrotnie, że to Koło oddziałuje na jego przebieg? Ale już chyba plączę się w zeznaniach. No nic, może ktoś znajdzie w tych przemyśleniach coś, do czego warto się odnieść i sformułuje własną teorię, która sprowadzi mnie na ziemię. Niemniej, jest to bardzo intrygujący aspekt „Koła Historii”. Natomiast, zahaczając o „Grzech Supremacji” – jako, że byłem obecny na czytaniu rozdziału na Kąciku Lektorskim i na jego temat też się wypowiadałem. Ja rzuciłem czymś takim, że skoro jest to świat, w którym działa i funkcjonuje magia, to być może Gryfy kiedyś przybyły na tę planetę przez „portale”? W sensie, nie istnieje technologiczna, ale magiczna sieć łącząca różne światy, ale to Gryfy i Hipogryfy kiedyś mogły się nią poruszać i to właśnie zrobiły... A może serio istnieje jakiś wyższy byt, który kiedyś przeniósł je z jednego miejsca w drugie. W skrócie – myślę nad sposobem, w jaki istoty te mogły przybyć do tego świata. Mogły przylecieć z kosmosu, a mogły też dostać się przez jakąś bramę łączącą różne planety/ światy. W sumie, jak tak o tym myślę, zwłaszcza w kontekście dyskusji o istnieniu Wielkiego Planu, przychodzi mi do głowy pewna teoria... Ale to świetny temat na dodatek do mojego komentarza do „Grzechu Supremacji”. Oby tylko nie upadła w trakcie. Coś jeszcze? Polecam fanfik, no i zachęcam do czytania, wypowiadania się na jego temat oraz dyskutowania o tym, co wydaje się Wam szczególnie interesujące Pozdrawiam!
  17. Miałem pewną zagwozdkę odnośnie tego, za co zabrać się po dosyć długiej przerwie, jako że w czasie tym autor zdążył wypuścić całkiem sporo nowych rzeczy, związanych z jego najnowszym dziełem. Nie tylko kolejne rozdziały, tematycznie wpisane w segment o podniosłej, dźwięcznej nazwie „Pax Imperios Immortales”, ale także dwa Oneshoty, aczkolwiek na dzień dzisiejszy jednego z nich próżno szukać w niniejszym temacie, gdyż owe opowiadanie znajduje się w trakcie odbierania nagrody konkursowej. Przyznam, że z perspektywy czasu, czuję się średnio usatysfakcjonowany moimi poprzednimi komentarzami, ale tłumaczę to sobie tym, że po prostu zostałem wykształcony w innym kierunku, mam zupełnie inne zainteresowania, co przekłada się na (w moim domyśle) niedostrzeżenie różnych nawiązań i analogii do okresu od późnej starożytności do początku Oświecenia, wymienionego w poście otwierającym niniejszy watek jako najdokładniejszy odpowiednik historyczny do naszego świata. Możecie się domyślić jak jest ze znajomością moją różnych alternatywnych historii, nie tylko wspomnianego „Look to the West”. A wspominam o tym dlatego, że pierwotnie zamierzałem przeczytać rozdziały I-V jeszcze raz, tym razem dokładniej, nawet notując sobie różne rzeczy, lecz po namyśle, a także czytaniach najnowszych elementów cyklu na Kąciku Lektorskim postanowiłem, że jednak tego nie zrobię... teraz. Dlaczego? Okazało się, że to, co zdołałem wynieść z wymienionych rozdziałów, w pełni wystarczyło do dalszego czytania, aczkolwiek wciąż jestem nie do końca zadowolony z popełnionych komentarzy, więc pewnie kiedyś do tego dojdzie, że zasiądę do tego jeszcze raz. Wspominam o tym również dlatego, że jest to dowód na to, że nie trzeba być historiofilem, by móc cieszyć się opowiadaniem, aczkolwiek poszczególne jego elementy mogą okazać się trudne do spamiętania/ odebrania. Niemniej, nie warto się poddawać, zwłaszcza, że autor przewidział „zwykłe” Oneshoty, nie pisane w kronikarskim stylu, ale takim zwyczajnym. Wiecie o co chodzi. Stąd, myślałem o tym, by rozpocząć dalsze czytanie od „O'n” właśnie, jednakże, po głębokim namyśle, zdecydowałem, że na tapetę wezmę to, czego na razie brakuje w temacie, a co ze wszystkich niedawnych czytań przewidzianych w ramach "Koła Historii" utkwiło mi w pamięci najbardziej i co na dzień dzisiejszy uznaję za najmocniejszą odsłonę cyklu, czyli „Władców Wiatru”. „O'n” oraz rozdziały VI i VII też odsłuchałem, więc liczy się ;P Gdy wspominałem, że opowiadanie jest w trakcie odbierania nagrody konkursowej („Władcy Wiatru” powstali w ramach plagokonkursu w dziale Zecory), miałem na myśli korektę, która bez wątpienia jest czymś, czego „surowa” wersja opowiadania potrzebuje. Stąd, może od razu napomknę to i owo o formie, acz nie chciałbym poświęcać na nią zbyt wiele czasu, skoro i tak zostanie ona poprawiona, a to przecież treść jest tu gwoździem programu i to ona zapewnia najszersze pole do dyskusji czy spekulacji. Ujmując rzecz krótko – opowiadanie w wersji konkursowej nie jest w żadnym wypadku aczytalne, przyznam szczerze, że to, co się dzieje w fabule, co robią postacie oraz to, co się z czasem okazuje, zwraca uwagę czytelnika na tyle, że udaje się przymykać oko na błędy wszelkiej maści. Fanfik tak absorbuje, a w kilku miejscach wręcz zachwyca, że aż szkoda zatrzymywać się i przerywać czytanie, bo akurat jakiś błąd się napatoczył. To nie jest ten typ historii, gdzie czynione błędy anty-komplementują nieciekawą, pełną dziwności oraz dziurawą treść. Powiedziałbym, że fabuła oraz postacie toczą zażartą walkę z brakami formy, o uwagę, koncentrację czytelnika. Ale z radością mogę oznajmić, że ową batalię wygrywają W przedbiegach No dobrze, ale jakie to błędy, zapytacie? Braki w interpunkcji, występujące często i gęsto, dywizy zamiast półpauz, zgrzytający szyk wielu, wielu zdań, tudzież występujące w tekście anglicyzmy, które sprawiają wrażenie, jakby część kwestii została dosłownie przełożona z tegoż języka przy pomocy translatora. Przykłady? Wykrzykiwane przez Irę „Bezużyteczne!” w trakcie walki, przywodzące na myśl „Useless!”, czyli szlagier niejednego growego bossa, niekoniecznie finałowego. Innym razem, czytamy o czyichś „akcjach” co z pewnością wzięło się z „my actions”, co po naszemu powinno zostać przełożone na „czyny”. Pragnę zaznaczyć, że problemy z interpunkcją byłem w stanie przyuważyć poprzez ponowne zapoznanie się z tekstem w sposób tradycyjny, podobnie było z konstrukcją zdań, aczkolwiek co nieco dało się usłyszeć również w trakcie czytań na Kąciku. Anglicyzmy także było doskonale słychać. Ale jak dla mnie, popełnione błędy nie okazały się aż tak poważne, w mojej opinii największym problemem okazała się wadliwa interpunkcja, powtórzenia oraz anglicyzmy, szyk zdań nie dawał się we znaki aż tak, a co najważniejsze, żadna z tych rzeczy nie zrujnowała klimatu opowiadania. Bo nie odwracała uwagi w dostatecznie dużym stopniu. Natomiast to, co jest w formie interesujące, przynajmniej w wersji konkursowej, jest podział opowiadania na prolog, właściwą fabułę oraz epilog, przy czym zaglądając do „Władców Wiatru” odkryjemy, że tekst został podzielony na krótsze rozdziały, korzystając z googlowskiego konspektu, co znacząco ułatwia nawigację... No, poniekąd. Kolejne nagłówki wydają się w pewnym stopniu powybierane losowo – dziura między rozdziałami III, a VII, a także między VIII, a XII, czy brak rozdziału XIV, a także losowe kwestie, powrzucane między rozdziałami. Nie wygląda to zbyt dobrze i o ile pozwala na skakanie po treści jednym klikiem, pomija wiele rozdziałów, więc ostatecznie możliwości konspektu nie zostały w pełni wykorzystanie, przez co zastanawiam się, czy to niedopatrzenie autora (tzn. zawarcie poszczególnych nagłówków w konspekcie, podczas gdy konspekt nie miał być wykorzystywany w ogóle), czy też brak czasu spowodował nienależyte sformatowanie tekstu pod kątem konspektu. Wciąż, troszkę szkoda. W każdym razie, przypomina to formę pośrednią pomiędzy tradycyjnym Oneshotem, a wielorozdziałowcem, co samo w sobie jest interesujące i szczerze, chętnie poczytałbym więcej opowiadań z „Koła Historii”, podzielonych wedle takiego właśnie schematu. Małe odświeżenie, coś charakterystycznego, godne urozmaicenie struktury serii, ogólnie. Myślę, że warto się nad tym pochylić. W porządku, co zatem znajdziemy w opowiadaniu? Sporo rzeczy. Masa wątków, dość dużo postaci, no i zapadających w pamięć zwrotów akcji, dzięki którym czytelnik, w miarę rozwoju fabuły, angażuje się coraz bardziej i czyta z rosnącym napięciem, z czasem docierając do zakończenia oraz konkluzji, po której trudno oprzeć się wrażeniu, że miało się do czynienia z historią zaplanowaną co do najdrobniejszego szczegółu, przemyślaną na każdym szczeblu, począwszy od postaci oraz ich ról, relacji między nimi, poprzez stosunki międzynarodowe oraz znaczenie tytułu fanfika w odniesieniu do całokształtu fabuły, na zakorzenieniu w podstawach świata przedstawionego, omówionych w ramach „Ery Nieśmiertelnych” kończąc. Dodatkowo, opowiadanie radzi sobie znakomicie jako samodzielny utwór i znajomość rozdziałów składających się na wspomnianą „Erę...” nie jest w żadnym wypadku wymagana. Zatem obojętnie jak do niego podchodzić, za każdym razem okazuje się absolutnie świetne i zapada w pamięć. Imponuje to, jak wszystko, co zostało zawarte w ramach tekstu, ma mocne powody ku temu, by tam być i jak poszczególne rzeczy zazębiają się, tworząc razem spójną historię, która absorbuje czytelnika praktycznie od samego początku i nie pozwala się oderwać aż do końca. Odkrywanie prawdy, znaczenia poszczególnych scen (choć tu głównie mam na myśli prolog), motywacji postaci czy po prostu samo brnięcie naprzód, jest tym, co niekiedy potrafi zainspirować i zaskoczyć. W ogóle, spodobało mi się to, jak w kluczowych momentach opowiadanie potrafi być nieprzewidywalne. Pamiętam, że w trakcie czytania fanfika na Kąciku próbowałem zgadywać, czy być może niektóre pojedynki opisane w ramach fabuły zostały ustawione, czy baron Luco ma w tym wszystkim jakiś ukryty cel, czy niespodziewanie stanie się coś, co odmieni losy turnieju, no i jaka w tym wszystkim rola Celestii, jako Tej, Która Lśni. W ogóle, co będzie z wątkiem zarazy, który zdaje się miał być w jakimś sensie motywem przewodnim, zważywszy na zasady konkursu. No to już teraz przyznam, acz dopiero po powtórnym zapoznaniu się z tekstem – uważam, że wątek zarazy jest we „Władcach Wiatru” zrealizowany dosyć "skromnie" (tzn. ciągle miałem wrażenie, że choroba ta mogła być rozpatrywana jako pewien symbol i tak o niej raz po raz myślałem) i o ile faktycznie jest szalenie istotny, o tyle nie wydaje się grać pierwszych skrzypiec, a autor najwięcej wysiłku przeznaczył... No właśnie – niekoniecznie na stosunki międzynarodowe czy politykę, czego moglibyśmy się spodziewać, ale właśnie na przemyślenie postaci oraz ról, które mają wypełnić, co gdzie opisać, w jaki sposób skonstruować zwroty akcji oraz rewelacje, jak poprowadzić turniej oraz jak zrealizować zakończenie. Odniosłem wrażenie, że to dopiero w drugiej kolejności (acz nie tak daleko) Verlax zajął się kwestiami Wielkiego Planu (co bardzo mi się spodobało), tudzież kwestiami politycznymi. Łącznikiem między tymi rzeczami jest ogólne światotworzenie, doskonale nam znane z poprzednich odsłon cyklu. Wplótł to w tekst wręcz doskonale, toteż wszystko współgra ze sobą znakomicie i tak też jest z motywem trądu, który „wystąpił” w charakterze zarazy, aczkolwiek nieszczególnie zwraca na siebie uwagę, chociaż w tym samym czasie nie daje o sobie zapomnieć. Jak się to udało? Myślę, że to swego rodzaju fenomen. Wydaje mi się, że na wrażenie to składa się kilka czynników, do których przejdę później, przy omawianiu wątku fabularnego. A może po prostu ów tajemniczy trędowaty okazał się tak sprawnym zawodnikiem, że szło zapomnieć, iż trawiła go choroba? Ale czy w jakimkolwiek punkcie opowiadania przyszło mi do głowy, że było ono napisane nie na temat? Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Byłem pod wrażeniem innego podejścia do tematu, gdyż nie było to opowiadanie stricte o zarazie pojmowanej jako epidemia/ pandemia, atak jakiegoś patogenu, ani żaden eksperyment, który przebiegł niewłaściwie, aczkolwiek owszem, znajdziemy w nim wątek medyczny. Zabrakło grozy, zwątpienia, w sumie, nawet trup nie ściele się gęsto, powiedziałbym wręcz, że sprawy toczą się zaskakująco zwyczajnie. A jednak trąd pozostaje istotnym elementem fabuły opowiadania, znajdziemy do niego mnóstwo odniesień, czy to w narracji, czy wypowiedzianych ustami poszczególnych postaci, choć w tekście jest tyle elementów, że niekiedy przestaje się zwracać uwagę na chorobę. Kolejny dowód na to, jak pieczołowicie autor to sobie zaplanował i rozpisał. Lekturę kończy się ze świadomością, że koncept po prostu został zrealizowany dobrze, że każda scena miała cel i że utworowi niczego nie brakuje. Natomiast, do końca byłem ciekaw, czy na dokładkę nie okaże się, że w tle od początku przewijała się jeszcze jakaś choroba, podobna do trądu, ale autentycznie zaraźliwa, co doprowadziłoby do wystąpienia autentycznej epidemii, która to rozlałaby się najpierw wśród elit, a ostatecznie przeskoczyła na zwykłych poddanych, już grubo po turnieju. Tak się nie stało i chyba to dobrze. Ale niejednokrotnie snułem takie spekulacje, gdy jeszcze nie znałem zakończenia. Prolog okazuje się nie tylko klimatycznym, ale dosyć nietypowym wprowadzeniem i uważam, że powinien przypaść do gustu każdemu, kto uważa, iż otwarcie tekstu jakąś akcją, czymś nagłym, zagadkowym, jest tym, co najlepiej zachęca do lektury, bo od razu daje znak, że w tle chodzi o coś więcej i jednocześnie zachęca do czytania – by poznać kulisy zdarzenia, jego skutki, dowiedzieć się więcej o postaciach oraz ich motywacjach, no i przekonać się, czy pozostawione tu i ówdzie szczegóły zapowiadały kluczowe momenty w historii. Nie oznacza to jednak, że ta część fanfika sprowadza się do dwóch zaledwie pojedynków, jednego opisanego w ramach retrospekcji oraz drugiego, już w czasie teraźniejszym, kiedy to poznajemy barona Luco oraz Venię, no i otrzymujemy kilka odniesień, czy to do konfliktu między dwiema republikami, do turnieju, któremu (między innymi) zostali poświęceni „Władcy Wiatru”, czy też do poszczególnych rozdziałów „Koła...”, w postaci napomknięciu o ptakach Kairosa. Jest to pierwsza połowa prologu. Druga jest już znacznie spokojniejsza i jeżeli ktoś nie trawi prologów napisanych w stylu, o którym wspomniałem wcześniej, to tutaj znajdzie to, czego szuka – ekspozycję, klimat, a także przedstawienie kolejnych postaci, no i zajawienie głównego wątku. Jest to też pierwszy raz, gdy mamy okazję „skosztować” trądu, bowiem zapodane opisy choroby, stanu na Lazara (tak każe się nazywać ów tajemniczy nieznajomy) do przyjemnych nie należą, aczkolwiek pozostają stonowane. Smród przepoconych łachmanów i co nie tylko da się odczuć niedługo potem, co pokazuje, że mimo braków w formie, są to opisy obszerne, klimatyczne, co jak widać nie zawsze jest przyjemne w odbiorze, ale to ok, chyba można powiedzieć o swego rodzaju immersji Tak oto przechodzimy do właściwej zawartości „Władców Wiatru”, gdzie na dzień dobry możemy zapoznać się z co ważniejszymi personami, których będzie dotyczyć niniejsza historia. Odbieram to jako swego rodzaju wyciągnięcie pomocnej dłoni przez autora, najwyraźniej wziął on pod uwagę, że ktoś mógłby poczuć się zagubiony tytulaturą oraz kto jest kim i jakie reprezentuje stronnictwo, zatem wszystko, co w tej materii ważne, mamy w jednym miejscu gdzie możemy w każdej chwili powrócić i przypomnieć sobie określone informacje. W ogóle, przyznam, że podobają mi się te imiona, głównie dlatego, że są dość mało kucykowe. Coś innego, jakieś urozmaicenie. Mamy Nieśmiertelną, różnych oficjeli i możnych, a także gryfiego kanclerza, zatem mamy pewność, że obsada została należycie zróżnicowana i pomimo zdecydowanej dominacji niepatrzytokopytnych, jest w tym podejściu coś świeżego. Widzą Państwo, jeden gryf, a jaka różnica Początkowe rozdziały fanfika to konsekwentne wprowadzanie czytelnika w panujące w tym świecie realia, tło stojące za nadchodzącymi wydarzeniami, a także uchylenie rąbka temu, co to za turniej i o co chodzi z tym konfliktem pomiędzy Ligurą, a Altiną. Nie zabraknie światotworzenia najwyższej próby, a także satysfakcjonujących introdukcji kolejnych postaci, czemu będą towarzyszyć różne interakcje, w trakcie których poznamy konkretne cechy charakteru niektórych z nich, aczkolwiek na tym polu najbardziej wybijają się Rosa, Ira, w dalszej kolejności Jopaz oraz Siegfried, ale pozostałe postacie również polubiłem. Gabaryty kolejnych rozdziałów oraz tempo akcji nie mogły być lepiej dobrane. Konsekwentnie i stopniowo zagłębiamy się w szczegóły, począwszy od przybycia do ówczesnej stolicy Equestrii – do Everfree – poprzez spotkanie barona Luco z państwem Torta i wyjawienie, iż to Lazar będzie walczyć w imieniu reprezentanta republiki Ligurii, na przybliżeniu jak ów trędowaty sobie radzi kończąc. Autor nie szczędził mniej lub bardziej obszernych wyjaśnień np. odnośnie tego, jak go dopuścili do turnieju, czy jak prezentuje się arena zmagań. Znów – jestem pod niemałym wrażeniem przejrzystości oraz lekkości, z jaką wyłożone zostały zasady pojedynków turniejowych, na czym to polega, a także tego, jak zostały opisane manewry, które wykonują uczestnicy. Dzięki temu wątek ten zyskuje na wiarygodności, gdyż łatwiej jest sobie wyobrazić to jako autentyczny turniej, coś, co naprawdę mogłoby się wydarzyć. Wiarygodne, ściśle przestrzegane zasady, wyjaśnienia odnośnie technik czy uprawnień arbitra, pozwalają na bezproblemowe wyobrażenie sobie kolejnych starć oraz ruchów postaci, co także należy pochwalić. Czyta się to z wypiekami na twarzy, tym bardziej, że autor zawczasu zadbał o zbudowanie napięcia, tj. omówienie strategii, czyli ilości pojedynków, których potrzebuje wygrać Lazar, by spotkać się z Venią, w ogóle, by przejść dalej w „drzewku” i odnieść sukces. Co również jest imponujące, światotworzenie, różne informacje dotyczące zasad rządzących turniejem, ceremonii z tym związanej, nastrojów zgromadzonych, a także szczegóły taktyki oraz możliwych zagrożeń, wszystko to jest nam przekazywane na różne sposoby – nie tylko w zwykłej narracji, ale także poprzez poszczególne dialogi między postaciami, tudzież komentarze widowni. Jest klimat, jest napięcie, jest niepewność, co jeszcze się wydarzy i czy naszym bohaterom się powiedzie. Jak już pisałem, opowiadanie absorbuje i trudno wyjść z podziwu dla tego, jak autor skomponował ze sobą wszystkie te elementy, nie zapominając o interakcjach między postaciami oraz wątkach politycznych. No tak, lecz nie samym turniejem człowiek żyje, toteż w odpowiednim momencie otrzymujemy do czytania zupełnie nowe rzeczy, więc fanfik ani przez moment się nie nudzi. Rozdział VII jest kluczowy w tym sensie, iż poznajemy bliżej Jopaza oraz kanclerza Siegfrieda, a także ojca tego pierwszego, Ametyna Platinum, obecnego arcyksięcia Unicornii. Jakie to ma przełożenie na fabułę? Ano takie, że odkrywamy ambicje arcyksięcia, związane z sukcesją oraz przyszłością Unicornii, jak również dowiadujemy się jakie znaczenie ma retrospekcja zawarta w prologu i kim były przedstawione w nim postacie, w ogóle, co się wtedy stało. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to nie koniec rewelacji. Autor nie omieszkał dorzucić nowych wątków, które zostają wyjaśnione później, w miarę jak czytelnik zbliża się do zakończenia. Mógłbym pisać dalej o fabule i rozpływać się nad poszczególnymi szczegółami, sposobem, w jaki splatają się kolejne wątki oraz jak świetnie było towarzyszyć bohaterom aż do zakończenia, ale powstrzymam się z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciałbym, aby była to recenzja spoilerowa, a po drugie, najważniejsze rzeczy zdążyłem omówić w Klubie Konesera Polskiego Fanfika oraz przy okazji czytania VII rozdziału „Koła Historii” na Bronies Corner, stąd nie chciałbym przedłużać, a po prostu nie aż tak spoilerowo zwrócić uwagę na kilka rzeczy, które moim zdaniem zasługują na szczególną uwagę. Są to: Wątek Iry Auranti, warto zapamiętać scenę, w której zostaje on wspomniany po raz pierwszy i co zobowiązał się uczynić na turnieju, by dowieść, iż jest kogoś godzien... A także usiąść wygodnie i uważnie czytać starcie Lazara z tym właśnie zawodnikiem. Są to nie tylko emocje i akcja, ale także garść rewelacji oraz momentów, w którym lśni kreacja nie tylko Iry, ale również... Tej, Która Lśni Rozmowa Celestii z Ametynem oraz nawiązanie do tytułu opowiadania, podkreślenie jego znaczenia, co jednak musimy odnieść do kontekstu wydarzeń oraz fabuły sami. Jest pewne pole do interpretacji, nie aż tak szerokie, lecz w zupełności wystarczy, by pobudzić wyobraźnię czytelnika. Sama kreacja Celestii lśni jak nigdy dotąd i ubolewam nad bolesnymi powtórzeniami, które psują tę bądź co bądź inspirującą mowę. Głównie uwiera mnie to „kontrolowanie”, ale wierzę, że po korekcie również i tego typu problemy znikną. W każdym razie, znakomita scena rozmowy Nieśmiertelnej ze zwykłym śmiertelnikiem, który sądził, że ma wpływ na Wielki Plan (w ramach upatrzonego przez niego obszaru), podobnie jak pegazy, które, wedle słów Celestii sądzą, że mogą władać wiatrem. Interesujące, że słowa te płyną z ust jednej z Nieśmiertelnych, przy czym, o ile Celestia przyznaje, iż zna już rezultat turnieju, nie oznacza to, że jest wszechwiedząca. Nie wie kto konkretnie zwycięży, ani co będą oznaczać nadchodzące przemiany dla poszczególnych możnych, personalnie. Stąd, Celestia jest wiarygodna – wie aż za dobrze, że istnieją w tym świecie rzeczy, na które nie ma się wpływu (dla niej, choć sama jest Nieśmiertelną, będzie to Wielki Plan), choć można próbować cokolwiek zmieniać... Co zdaje się nawiązuje do wstępu do „Ery Nieśmiertelnych” i pytania o to, czy było to nieuniknione. Kolejna retrospekcja, rozwijająca wątek braci bliźniaków, których po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć w akcji w ramach prologu. To znaczy, w pierwszej retrospekcji. W połączeniu z rozwiązaniem wątku, a także wyjawieniem prawdy przez Siegfrieda, jak również jego motywów, uzyskuje się nie aż tak skomplikowaną, ale złożoną historię, kilka scen musimy ułożyć sobie chronologicznie i chociaż nie jest to arcytrudna zagadka, mimo wszystko czytelnik czuje się dobrze, docierając do prawdy. Napisałbym coś więcej, lecz wiązałoby się to z istotnymi spoilerami. No i samo zakończenie opowiadania – ostatnia potyczka oraz jej przebieg, rezultat, zwieńczony chyba najistotniejszym zwrotem akcji, z czym poniekąd powiązany jest wątek Siegfrieda, o którym wspominałem w powyższym punkcie. Ale mnie chodzi o motyw trądu oraz wyjawienie tego, że... No cóż, owszem, jest to kara za grzechy, lecz pytanie brzmi: za CZYJE grzechy. Oprócz tego, jest to domknięcie fabuły oraz wynik turnieju, który, zgodnie z zapowiedzią autora, zmienił Equestrię. Znakomite i satysfakcjonujące zakończenie, dla którego warto było czytać i angażować się w poszczególne rozdziały oraz zmagania postaci. A zatem, zaczyna się niepozornie – ot, mamy retrospekcję, potem trochę akcji oraz następstwa ataku, w wyniku którego miał zostać zgładzony baron Luco, do czego jednak nie dochodzi, lecz on sam jest niezdolny do walki, w związku z czym, będąc pod wrażeniem jego umiejętności, prosi swego wybawiciela, aby ten zajął jego miejsce. Tak bohaterowie docierają do Everfree, gdzie ma się odbyć turniej, drogą którego ma zostać rozstrzygnięty konflikt między dwiema republikami. Ironicznie, choć turniej ten wymyślono po to, by zapobiec wzajemnemu mordowaniu się obu stron oraz rozlewowi krwi, Liguria i Altina, nie chcąc kolejnego remisu, postanowiły zetrzeć się ze sobą przed turniejem i to nie jeden raz. Wszystko po to, by nie dopuścić do tego, by ci drudzy pojawili się na arenie. Czyli kolejne próby pozbycia się konkurencji i tak doprowadziły do śmierci, rozlewu krwi. Bardzo interesujące, zważywszy na przywołaną mowę Celestii. Zdaje się, że ktoś tu próbował coś kontrolować, co z góry skazane było na porażkę. Ale chyba powinna wiedzieć, że takie rzeczy i tak się wydarzą? Pytanie zatem – po co w ogóle ta heca z turniejem? Może w ten sposób udało się zmniejszyć liczbę ofiar oraz ograniczyć skalę konfliktu, ale wciąż, jak to się ma do wiedzy Nieśmiertelnych oraz do Wielkiego Planu? Może po prostu nie wszystko jest wedle niego sztywnie ustawione, a może ja coś źle zrozumiałem (nie zdziwiłbym się) Ale oddalam się od tego, o czym chciałem napisać. Kolejne klimatyczne opisy, przybliżające nam szczegóły tworzonego przez Verlaxa świata (i to od podstaw), przeplatane są z wyjaśnieniami dotyczącymi turnieju oraz kreacjami coraz to nowych postaci, przy jednoczesnym prowadzeniu wątków politycznych. A gdy ród Platinum oraz ich gryfi kanclerz otrzymują swój rozdział, na scenę wkraczają nowe wątki, między innymi rodzinne spory krążące wokół sukcesji, kolejne gry polityczne, a także tajemnice, które zostaną odkryte w miarę rozwoju fabuły oraz grzechy przeszłości, które teraz zrodzą śmiertelnie poważne konsekwencje. Rośnie napięcie, rośnie ciekawość czytelnika i o tym muszą Państwo przeczytać sami Naprawdę warto. Myślę, że niejeden raz poczujecie się zaskoczeni. Jednakże nie myślcie sobie, że zabraknie innych smaczków. Czy to wstawki z języka włoskiego (drobniejsze elementy budowania świata oraz kultur – rozróżnienie między językami: fralski, a equestriański), czy skromny wątek kulinarny (wspomnienie o paście jako urozmaiceniu każdego dania świetne), czy rozterki Lazara, odnośnie jego choroby i nieuchronnej śmierci. I jeszcze ta metalowa maska, taka drobnostka, a jak pamiętna, jak ciekawie wyjaśniona... Masa drobniejszych szczegółów, które urozmaicają całość, no i nadają jeszcze lepszego smaku. Autentycznie czuć, że to przemyślany od podstaw, żyjący świat ze swoją historią i przyszłością, a rzeczy dzieją się w sposób organiczny i większość z nich ma swoje skutki, albo natychmiastowe, albo odłożone w czasie. Świetna sprawa. Chciałbym jeszcze przez chwilę pochylić się nad kreacjami postaci. Nie ukrywam, lubię, gdy mam okazję śledzić losy ciekawych, zarysowanych z pomysłem postaci, dowiadywać się o ich celach, nawykach oraz problemach, obserwować interakcje między nimi, te rzeczy. Z przyjemnością stwierdzam, że w tym fanfiku świetnych, charakterystycznych postaci mamy naprawdę sporo. Moją ulubioną zdecydowanie jest Król Celestia – znakomita i konsekwentna kreacja, inna niż serialowa, odpowiadająca osobie boskiej, nieśmiertelnej, kompetentnej. Po prostu autentyczna, potężna władczyni, która oprócz tego, że zna Wielki Plan (tzn. na ile jest to możliwe, wszak nie jest wszechwiedząca), wzbudza respekt oraz wypowiada się tak, jak należałoby tego oczekiwać od króla z prawdziwego zdarzenia. Sprawia przy tym wrażenie mądrej i doświadczonej. Jej mowa o próbach zapanowania na wiatrem, analogie do pegazów, wszystko to brzmiało niezwykle inspirująco, głęboko. Forma nieco zbiła te wrażenia, ale koncentruję się na przekazie. Fantastyczna Celestia. Znakomita. Autentyczna. Naturalna. Poważna i poważana władczyni z krwi i kości. Na drugim miejscu uplasowali się ex aequo Ira Auranti oraz Siegfried. Dlaczego? Po pierwsze, ich tło. Wprawdzie nie otrzymaliśmy zbyt wielu szczegółów, ale to, co był łaskaw zdradzić nam autor, w pełni wystarczy, by się wkręcić i polubić tych bohaterów. Po drugie, ich role w opowiadaniu oraz charaktery, tak różne i zapadające w pamięć zarazem. Ira, jako góra mięśni, jest impulsywny, świadomy swojej siły, a przy tym sprawia wrażenie ambitnego i idącego własną ścieżką, uwielbiającego walczyć z silnymi oponentami. Jego występy nie należą do najdłuższych lecz jeżeli już pojawia się w fanfiku, wypada znakomicie, ikonicznie wręcz i nie daje o sobie zapomnieć. Z kolei Siegfrieda cenię za to, że jest to gryf wielu talentów, do których zalicza się także medycyna. Wykorzystując zaistniałe okoliczności, zgłębił zagadnienie trądu, dzięki czemu w jakiś sposób oświeca poszczególne postacie oraz nas, czytelników, na końcu. Jednocześnie od początku miał swoje powody, by kontynuować pewną maskaradę i trzymać pewne kucyki w niewiedzy, utrwalając tajemnicę. Jest także opanowany, ale wiarygodny w tym, co robi, no i ma poważny interes, by pozostać na Dworze i nie wracać do ojczystej krainy. Co cieszy w przypadku obu tych postaci, ich historie pozostają otwarte, a potencjał do ich rozwijania wydaje się spory. No i trzecie miejsce na podium, które wędruje do Rosy Torta. Z jednej strony, jej postać wydaje się być jakby wyciągnięta z innej bajki, może nawet z serialu animowanego, aż czytelnik się zastanawia, z której choinki się urwała, co ona tam robi? Ale z drugiej, klacz ta pełni bardzo ważną rolę w opowiadaniu, ukazując nam, czytelnikom, że stosunek kucyków do trędowatych, o ile w większości negatywny, nie jest jednoznaczny i że owszem, istnieją jednostki otwarte, ciepłe i serdeczne, które nie wahają się nieść pomocy dotkniętym zarazą, starając się przy tym otworzyć ich oczy na to, że poza chorobą jest coś więcej i że można to życie przeżyć godnie, obojętnie ile jeszcze go zostało. Ilekroć Rosa występuje na łamach fanfika, człowiekowi robi się cieplej, przyjemniej, czuje się nastrojony pozytywnie, zaczyna odczuwać nadzieję, co bardzo pozytywnie wpływa na wrażenia. Chyba największe zaskoczenie fanfika. Nie sądziłem, że autor zdecyduje się na podobną kreację i że nie tylko nie zepsuje nią klimatu (czyniąc niektóre momenty aż zbyt cukierkowymi/ naiwnymi), ale wręcz go umocni, doda do całości jeszcze coś, co zapadnie w pamięci na dłużej. Na wyróżnienie zasługuje także Lazar, który był ciekawym protagonistą, dość złożonym, z interesującą historią oraz przejściami, no i baron Luco. Ich losy śledziło się świetnie, w sumie ciekawie wypadli także Jopaz oraz Ametyn – rzekłbym, że ostatecznie okazali się bohaterami w jakimś sensie skonfliktowanymi, usiłującymi wpłynąć na losy swoje oraz swoich włości, ukształtować przyszłość według siebie, co ostatecznie okazało się niemożliwe, a wydarzenia z przeszłości powróciły, nadając historii takiego biegu, jak zapewne zostało to zawarte w ramach Wielkiego Planu. W skrócie – sporo zapadających w pamięć, rozwiniętych w satysfakcjonującym stopniu kreacji postaci, przy czym każda z nich miała w sobie coś swojego, dzięki czemu obsada okazała się całkiem zróżnicowana, barwna, co udowadnia, że Verlax nie tylko potrafi znakomicie światotworzyć, ale również pisać postacie. Szczere gratulacje ode mnie, bo to były naprawdę dobrze wykreowane postacie, których poczynania chciało się śledzić i które, mam nadzieję, jeszcze zobaczymy (taa, udaję, że nie wiem o ujawnionych przeciekach, ale shhh...) Nawiązując luźno do dyskusji w Klubie Konesera Polskiego Fanfika – ciekawe, że te wielkie zmiany, a także iście szalone zwroty akcji w ramach turnieju, zostały nakręcone przez, bądź co bądź, zbieg okoliczności. A może po prostu to również był element Wielkiego Planu? Gdyby Kairos posłał na miejsce swoje ptaki, być może obserwowałby kto konkretnie przeszkodzi w zabójstwie reprezentanta Ligurii, w związku z czym turniej będzie się mógł odbyć, przynosząc rezultat przewidziany w Planie? W ogóle, ciekawi mnie scena, w której Celestia karmi ptaki, jednocześnie rozmawiając z Ametynem. Nadal jestem przekonany, że ich konwersacji, poprzez swych skrzydlatych posłańców, przysłuchiwał się Kairos, tylko co to może oznaczać? Czy wiedząc o rezultacie turnieju, chciałby coś z Celestią omówić? A może wie coś więcej, odnośnie rezultatów innych wydarzeń, które mogłyby dziać się równolegle, lecz w innym miejscu na świecie? A może to zwykła ciekawość? Kto wie, może kiedyś się przekonamy. Albo powstanie fanowski spin-off. Albo scenariusz „What if...” Nie wiadomo. W sumie, to by było ciekawe – alternatywna historia do „Koła Historii” Najbardziej zastanawia kwestia władania wiatrem, w kontekście Wielkiego Planu. Ale w sumie, do przemyśleń skłania także motywacja Iry, w sensie, dlaczego na własne kopyto rozstrzygnął swój pojedynek. Domyślam się, że po tym, jak trędowaty okazał się jedynym przeciwnikiem, który mógł rzucić mu wyzwanie i walczyć jak równy z równym, być może zaczął postrzegać cały turniej jako niuans niegodny jego osoby, więc (również by przy okazji zdenerwować matkę), odbębnił dziesięć mieczy, coby dowieść, że był godzien pewnej damy, po czym odpuścił sobie resztę turnieju, skoro de facto nie było to dla niego żadne wyzwanie. Możliwe, że bardziej od stawki, interesowała go walka z godnym przeciwnikiem. Albo walka sama w sobie. Coś mi się zdaje, że teraz to spróbuje zmierzyć się z gryfem w sile wieku. Przeczytałbym podobny pojedynek. Albo jakiś morderczy trening, gdzie jego partnerami byliby gryfi wojownicy. A tak poza tym, zastanawia mnie także to, że pod koniec, w ogóle, po otwarciu fanfika, nie otrzymaliśmy żadnej dłuższej sceny z Venią, nawet żadnego istotniejszego dialogu, czy interakcji... O ile dobrze zapamiętałem. Wydaje mi się to trochę dziwne, wprawdzie na tym etapie wiemy już, że to jednak nie on jest tutaj tym głównym mącicielem, ani złoczyńcą, lecz nadal, zastanawia jego nieobecność w fabule... To znaczy, jest obecny, ale po prostu jest i tyle, od czasu do czasu przewinie się gdzieś w tle, spróbuje sprowokować, ale to tyle. Wprawdzie przez moment wydaje się, że zaraz wkroczy na tę arenę i zabierze z niej Lazara, lecz wówczas zdaje sobie sprawę, że bynajmniej nie jest bez grzechu i nie powinien rzucać tym przysłowiowym kamieniem. A może powstrzymało go coś innego? Czy Wielki Plan może w ten sposób oddziaływać na jednostki, a mowa o grzechach jest jedynie przykrywką? A może, wiedząc już jak działa trąd, jako kara za grzechy, czy w przyszłości zaraza spadnie na kogoś z rodziny Venii? Albo kogoś innego, jakkolwiek z nim powiązanego? Zresztą, skoro nikt nie jest bez grzechu, czy to znaczy, że kucyki będą chorować jeszcze długo, aż nastąpi... ja wiem, jakiś przełom? Że to fatum ciążące nad możnymi, gdzie za ich grzechy będą cierpieć ich następcy? Sporo możliwości na ciąg dalszy. Coś jeszcze? Mimo wszystko, zastanawiają mnie dalsze losy poszczególnych krain, może nawet do kilku pokoleń w przyszłości. Jak długo będą się rozgrywać podobne turnieje (no chyba, że była na końcu informacja, że było to ostatnie takie wydarzenie, to przepraszam, ostatnio mam sporo na głowie )? Czego będą dotyczyć przyszłe konflikty między dwiema republikami? Osobiście jestem sobie w stanie wyobrazić możnych, wysuwających jakieś roszczenia, tudzież nowe zagrożenie, które zatrzęsie Pax Imperios Immortales. Wszakże koło historii miało się zatrzymać, ale rozumiem, że jeżeli Wielki Plan stanowi inaczej, wówczas nadal będzie się toczyć i w końcu wszystko zostanie obrócone wniwecz, a dzieje niejako rozpoczną się od nowa. Może. Nie wiem tego. Cały czas rozmyślam o tym w kategoriach tego, czy to, co się wydarzyło, rzeczywiście było nieuniknione i czy nad Nieśmiertelnymi stoi jakiś wyższy byt. Może powrót do najnowszych rozdziałów cyklu da mi jakieś podpowiedzi, przekonamy się. A póki co, gorąco polecam „Władców Wiatru” i niecierpliwie wyczekuję, aż opowiadanie pojawi się w wątku w swojej skorygowanej formie. Chętnie rzucę okiem na to, co uległo zmianom w zakresie formy, no i pewnie napiszę o tym ze dwa słowa, czyniąc z tego wstęp do oceny kolejnych elementów cyklu, których jeszcze nie skomentowałem Jestem nakręcony na kolejne rozdziały oraz oneshoty i zżera mnie ciekawość jak daleko jeszcze zabrnie kreatywność autora. „Władcy Wiatru” jest to niezwykle wciągający, klimatyczny i znakomicie przemyślany tekst, który trzyma w napięciu i od którego ciężko się oderwać, zważywszy na znakomite światotworzenie oraz świetną obsadę, dzięki której historia po prostu nabiera rumieńców i się podoba. Po prostu chce się to czytać, chce się dać porwać i zobaczyć na własne oczy jak się to skończy. Znakomity fanfik, wart wszelkiego zachodu Pozdrawiam! PS: Komentować i głosować w tej ankiecie, goddammit!
  18. Jakiś czas temu miałem przyjemność posłuchać sobie tego fanfika na Kąciku Lektorskim, a teraz przyszła pora na mały komentarz. Z chęcią zabrałem się za niniejsze opowiadanie raz jeszcze, tym razem czytając je sobie w domowym zaciszu, porą nocną. Półtorakrotnie – raz rozpoczynając zwyczajnie, a w pewnym momencie rozpoczynając od nowa, celem kilku poprawek formy. O tym nieco więcej później. Tekst bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu i myślę, że gdyby kanoniczne „Equestria Girls” było takie, jak to opowiadanie, z pewnością oglądałbym tę produkcję dużo przychylniejszym okiem, a przynajmniej ogarnąłbym większość (jeśli nie wszystko) tego, co wyprodukowało w tej materii Hasbro. Parafrazując pewien dowcip – trzy obejrzałem, czwartej nie dałem rady Jasne, ktoś powie, że przecież oryginalne dziewczyny w sumie są takie, jak ujął to Sun w „Autostopie” (ba, nawet piosenka się napatoczyła), no i w sumie... to prawda – postacie zostały oddanie bardzo wiernie, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami charakteru, manieryzmem, wypadają przy tym tak naturalnie, tak sympatycznie, jakby to autentycznie był jakiś short albo oficjalny special. To może od razu napomknę, że ze wszystkich bohaterek kanonicznych, które zaszczyciły nas swoją obecnością, moją ulubioną zostaje Applejack. Przemiodna kreacja, wszystko mi się w niej podobało – poprzez prezentację jej specjalnej mocy magicznej, usposobienie nie dające jej pomylić z nikim innym niż właśnie dziewczyną z prowincji, na charakterystycznej mowie kończąc. Po prostu wyróżnia się w naprawdę miły sposób, od razu idzie ją polubić. W fanfiku przewinie się trochę charakterów autorskich, z czego w pełni rozwija skrzydła Roach, czyli autostopowiczka, które spotykają dziewczyny w drodze na wakacje. Rewelacyjna postać, z którą naprawdę chciałoby się zakolegować. Ma nie tylko świetny charakter, ale także historię. Podoba mi się to, w jaki sposób o sobie opowiada, skąd zresztą dowiadujemy się o jej poprzednich podróżach, poznajemy styl bycia, nawyki czy cechy charakteru. Moim zdaniem, najlepszym przykładem jest scenka z użyciem radia, gdy nawiązuje kontakt ze swoimi znajomymi z trasy i gdzie instruuje Twilight, że np. wypada mieć jakąś ksywkę, czy też życzyć szerokości na koniec rozmowy, tudzież stosować mile jako system miar. Słówko o towarzyszach drogi z radia – kolejne fantastyczne postacie, chociaż tylko drugoplanowe i których w sumie nawet nie mamy opisanych z wyglądu, to jednak każdy z tych kierowców jest charakterystyczny, wyróżnia się od innych, a przy tym czuć, że wszyscy są swojakami, nie da się ich nie lubić. Zresztą, zarówno ich rozmówki, jak i żarty, wszystko to także wypada naturalnie, wprawdzie lekko odbiega od grzecznego charakteru kanonicznego „Equestria Girls” lecz nigdy nie w zbyt wysokim stopniu, w związku z czym jest to zarówno realistyczne, jak i serialowe. Autor świetnie wyważył ich teksty, co należy pochwalić i z czego warto brać notatki. Bez wątpienia wzór do naśladowania w materii kreacji tych bohaterek, w ogóle, nowych postaci w ramach tegoż uniwersum. Ale, ale! Odbiegłem od wątku nastroju, czyli fanfik, a serial/ film. Otóż jest prawdą, że dziewczyny zostały oddane wiernie, a klimat jest bardzo serialowy, lecz w oryginale brakuje takiego edge, nerwu, który sprawia, że utwór jest charakterny i charakterystyczny, na czym zyskuje atmosfera (prawie powiedziałem "grywalność" xD). Że nie jest to coś, co być może widzieliśmy już wcześniej, tylko inaczej ubrane, ale coś, co zostało czymś zainspirowane – to bez dwóch zdań – ale w taki sposób, by jednocześnie ubogacić to o elementy swojskie (tu: nawiązujące do polskiego country), czy pomysły na sceny napisane po prostu po swojemu. W „Autostopie” wszystko to tu jest. Trochę zagmatwałem. Może inaczej – ekspozycja dotycząca czterech filmów z serii „Equestria Girls” (chodzi o historię, którą bohaterki opowiadają autostopowiczce) utwierdziła mnie w przekonaniu, iż poszczególne części w gruncie rzeczy są takie same. Pojawia się villain, niekoniecznie w ilości sztuk wynoszącej jeden, który to villain robi problem, dziewczyny się zapoznają z tym problemem i go rozwiązują, po czym villain przechodzi transformację, a potem się z nim walczy i wygrywa na końcu. Wiem, że mocno upraszczam i w ten sposób każde dzieło można sprowadzić do poziomu patyka i sznurka, ale generalnie jest to do siebie podobne, przynajmniej według mnie. No i co tu dużo mówić, klasyczne "Atomówki" to to nie są xD „Autostop” jest inny, zupełnie inaczej wyważony, bardziej zróżnicowany, choć to w gruncie rzeczy dwadzieścia kilka stron o wakacyjnej wojaży z pozytywnym, przygodowym vibem w tle, urozmaicony nawiązaniami do polskiego country oraz kilku innych rzeczy, plus autorskie koncepcje. To znaczy, tak mi się wydaje. Prezydent Sombra to Twój oryginalny pomysł, @Sun, czy rzecz zaczerpnięta z któregoś ze speciali? W każdym razie, fanfik jest po prostu świeży i ani przez moment nie trąci monotonią. Posiada tylko jedna piosenkę, ale wkomponowaną w idealnym momencie i umacniającą nastrój. Nie ma tu żadnych transformacji, elementy magiczne występują, ale w bardzo subtelnej formie, więc przez większość czasu to po prostu wakacyjna podróż szeroką szosą, przy której w pewnym momencie czeka z uniesionym kciukiem nowa koleżanka. Rozmowy i interakcje między bohaterkami są dużo ciekawsze, a zmiana settingu ze szkolnego na taki kamperowy, w odróżnieniu od „Legend of Everfree”, gdzie – ku mojemu rozczarowaniu – taka zmiana nie poprawiła wrażeń z seansu wcale a wcale*, tutaj podziałała i przyniosła znakomity efekt. Być może przesadzam, ale nic na to nie poradzę, po prostu aż tak spodobało mi się to opowiadanie Może faktycznie trochę tego mało, człowiek ma niedosyt i po zakończeniu (bardzo dobrym zresztą, lekko nostalgicznym wręcz) chciałby więcej, ale może tak było trzeba, by uniknąć dłużyzn, sztucznego przeciągania tekstu i tym samym naruszenia atmosfery. No i by treść była tak lekka i przyjemna w odbiorze. Zdecydowanie jest to tytuł, do którego chętnie będę wracał. Czepiając się, zachodzę w głowę, a skąd one miały tyle forsy na ten tuning i na zbudowanie sobie z jakiegoś starego busa (o ile dobrze zrozumiałem) kampera z prawdziwego zdarzenia, z pełnym wyposażeniem i wszystkimi możliwymi udogodnieniami, wliczając w to sprzęt nagłaśniający? W sumie, czy ja dobrze pamiętam, że z tekstu wynika, że one są już w wieku studenckim? Może podostawały kasę od rodziców/ krewnych z okazji napisania matury i się złożyły? Jasne, jest nadmienione, że to Applejack tak lubi sobie pomajsterkować i że to (chyba nie wyłapałem w jakim stopniu) jej sprawka, ale przecież narzędzia, części, blachy, meble, wyposażenie, to wszystko kosztuje. Skąd one to wzięły? Był jeszcze fragment z jeżozwierzami. Po pierwsze – moje spaczenie zawodowe, ale szkoda, że to nie pancernik napatoczył się na drodze (pozdro dla kumatych), byłoby inne nawiązanie. Po drugie, kurczę, Sunset, jesteś morderczynią, wjechałaś w wujka jeżozwierza W sumie, to nigdy za nią zbyt szczególnie nie przepadałem, nie ufam jej. Wiedziałem, że to zło wcielone Poza tym, zdziwiła mnie jedna rzecz w końcówce, w barze. Poza smakowitymi opisami (od których czytelnik aż się głodny robi) czy też sceneriami (bardzo klimatycznymi), mamy informację, że w każdym z burgerów było mięsko. Takie wiecie, nie przetworzone z sieciówki, nie to coś z Fillet-O-Fisha (McDonalds de facto przyznał się, że tam nie ma ryby, więc żaden żądny odszkodowania Amerykanin nie mógł udławić się ością ), ale najprawdziwsze mięsne mięsko od Heńka od mięs. Czy Fluttershy, która wcześniej przyznała, że żadne zwierze nie powinno pracować w cyrku, nie powinna być zagorzałą weganką i odmówić jedzenia burgera z mięsem? Poprosić o coś z warzywami czy coś w ten deseń? Fluttershy, ty żresz jeżburgery (pozdro dla kumatych 2), jak możesz? No właśnie – humoru tej historii nie brakuje, dzięki czemu tym bardziej można się przy niej świetnie bawić i nabrać ochoty do pisania. Po raz kolejny, autor doskonale waży motywy komediowe z SoLem, co jest naprawdę imponujące Forma opowiadania jest dosyć solidna i zdania brzmią bardzo dobrze i ładnie. Tekst został napisany kompetentnie i generalnie się po nim płynie, a to zawsze dobry znak oraz przyjemne doświadczenie. Wiadomo, że od czasu do czasu coś się napatoczy, ale początkowo przymykałem na to oko. Ale z czasem zacząłem zauważać przeróżne rzeczy, między innymi: „Mogłaby poprosić Rainbow o pomoc, ale ta pewnie by wszystko wrzuciła luzem i była dumna z siebie.” Szyk mi pod koniec zazgrzytał, dałbym tam „(...) była z siebie dumna”, jak dla mnie tak by brzmiało lepiej. „Już po chwili osiągnęli dozwoloną prędkość dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.” Jeżeli na pokładzie były same dziewczyny, to powinno być „osiągnęły”. „Ale pokonałyśmy je w epickiej bitwie kapel. Była magia i lasery, i w ogóle Ale wtedy wiały.” Zabrakło znaku interpunkcyjnego. „Dokładnie to wykryłam fluktuacjie w rezonacjach (...)” Co tam robi „i” (tak, stoi, przecież widzę, ale wiesz...)? „– dajesz czadu – dodała Rainbow.” Z wielkiej litery Z czasem zacząłem przyglądać się uważniej i wtedy to natrafiłem na więcej błędów. Był to ten moment, w którym stwierdziłem, że sobie nocną porą zainterweniuję Znalazłem w tekście dużo więcej brakujących znaków interpunkcyjnych, szyku, który mnie akurat niezbyt podpasował, tudzież literówek, głównie brakujących ogonków, zwłaszcza im bliżej końca opowiadania. Poza tym, małe literki zamiast wielkich, tego typu rzeczy. Plus mieszanie czasów, teraźniejszego z przeszłym, ale jeszcze nie rozgryzłem mechaniki stojącej za konstrukcją tego typu zdań, więc nie dłubałem przy nich zbyt wiele. Aha, no i typowe myślistwo i spacjołówstwo, ten typ tak ma @Sun, wszystko masz poprawione, gdzie trzeba zasugerowałem swoje, pozostawiam do Twojego uznania W każdym razie, mimo błędów, które ostatecznie wystąpiły dosyć często, aż byłem troszkę zaskoczony, to jednak nieszczególnie zwracały na siebie uwagę, jednakże warto było się nad nimi pochylić, by doprowadzić tekst do jak najwyższej formy. Najważniejsze, że nie psuły wrażeń z lektury, ani nie zniechęcały do dalszego czytania. Po prostu mogło być lepiej, ale postarałem się pomóc ile mogłem. Podsumowując, mamy tutaj kawałek znakomitego, bardzo klimatycznego serialowego fanfika z masą swojskich elementów, fantastycznych scen, a także interakcji między postaciami. Czy to dywagacje na tematy wszelakie, przeplatane miłymi, komediowymi wstawkami, poprzez różne bonding moments między Mane7 a Roach (choćby scenka zapoznania się, czy wtajemniczanie w żargon kierowców), na scenach z magią czy nawiązaniach do muzyki country kończąc. Akcja leci naturalnym tempem, toteż nie brakuje czasu na zagłębienie się w nastrój, no i nowe postacie zostały znakomicie wykreowane. Opowiadanie wciąga i dostarcza naprawdę sporo rozrywki, chce się do niego wracać. „Autostop” jak najbardziej polecam, również sceptykom, którym „Equestria Girls” wybitnie nie jest w smak. Nie jest to utwór długi, ale oferuje doskonały klimat, fantastyczne kreacje postaci, no i wciągający pomysł, który został bardzo dobrze zrealizowany. Pozdrawiam! *Może wyjdę na jakiegoś prymitywa, ale gdyby tam był jakiś gość w masce hokejowej, który by je ganiał z maczetą po tym lesie, może wtedy bym to oglądał xD
  19. Zupełnie bezstresowo, a wręcz relaksująco upłynął mi czas spędzony na lekturze najnowszego, jedenastego rozdziału kontemplacji idylli małej Sunset Shimmer u państwa Belpois. W sumie, muszę przyznać, że po przerwie miło było powrócić do postaci Aelity, Jeremiego i reszty, po prostu. No i byłem ciekaw, czy wydarzy się coś ciekawego, może nietypowego, w ogóle, jak fabuła popłynie do przodu. No i już teraz poskarżę się, że zapodany przez autora opis troszkę oszukuje Rzeczy, które mogłyby okazać się dla mnie najbardziej interesujące w kontekście tego, na co cały czas narzekam, odkąd zacząłem czytać, jest w nowym rozdziale jak na lekarstwo. Mam na myśli nieistniejące negocjacje z rządem francuskim (A ściślej to, że zabrakło szczegółów w ogóle, po prostu dostajemy informację, że wszystko ok, no i jak tu poczuć napięcie? Wątek Custodes Romae też jakoś zaginął w akcji, tak swoją drogą) oraz to, co miało pójść nie tak... No bo bądźmy szczerzy, gdy wspomina się, że nic nie może pójść źle, ale czy na pewno, to przecież oczywisty znak, że coś będzie nie tak... Zatem czekałem, czekałem, byłem ciekaw i... nic. Czyżby chodziło o mały cliffhanger na samym końcu? Um... Ja tam jestem spokojny o Sunset. I tak było kreskówkowo, cukierkowo, toteż nie kupuję, że cokolwiek jej zagraża. Ale reszta zapowiedzi? Wszystko na swoim miejscu, a do tego zrealizowane bardzo konsekwentnie, satysfakcjonująco, niby oszczędnie, a jednocześnie całkiem obszernie, toteż od razu przypominają się dawne lata Jest silna, świąteczna nostalgia, jak również ciepły, rodzinny nastrój, bez wątpienia to się autorowi udało na piątkę (skala studencka) Podobały mi się te fragmenty, a pieczołowicie oddane zwyczaje bożonarodzeniowe dopełniły efektu i nadały rozdziałowi autentyczności. Choć od lat ani nie przeżywam tego okresu, ani niczego nie obchodzę, gdy przyszła pora na cytat z Pisma Świętego, od razu sobie przypomniałem czasy, w których czytywałem przy stole ten właśnie fragment, chyba znam go prawie idealnie na pamięć. Na jasełkach przewinęły się moje ulubione kolędy, oprócz znanych mi rzeczy do jedzenia pojawiły się nowe przysmaki, no i nie zabrakło autentycznie oddanego oczekiwania na prezenty, pierwszą gwiazdkę, czy sanek. Aż człowiekowi przykro, że od lat nawet nie ma prawdziwej zimy, tylko jakieś nie wiadomo co, brzydkie DLC do pięknej jesieni, którego nikt nie chciał. Przyznaję szczerze, że fanfik, choć nadal bardzo bajkowy, dość cukierkowy, nie mdli ani nie męczy, a dziecięca naiwność Sunset, choć jest ona przesłodzona, bawi i stwarza miłe wrażenie, po prostu. Cieszą jej reakcje, czy to ilekroć dowiaduje się, że będzie musiała na coś zaczekać (co bodaj nawiązuje do jej oryginalnej kreacji, tzn. tego, co powiedziała o niej Celestia w pierwszym „Equestria Girls”), czy to motyw z gadającą torebką oraz koncepcja Odda na przebranie, na Sunset komentującej jasełka kończąc. Wszystko to wyszło bardzo sympatycznie, klimatycznie i po prostu przyprawia o uśmiech od ucha do ucha. No i wreszcie mogę z czystym sercem przyznać, że tym razem wreszcie czuć, że jest jej więcej w fanfiku, że rzeczy krążą wokół niej i że mała ma swoje pięć minut, między poszczególnymi scenami nie rozstajemy się z nią na zbyt długo. To, co średnio wyszło ostatnim razem, w rozdziale jedenastym rozwija skrzydła. I bardzo dobrze, doskonale Ogólnie rzecz ujmując, każdy jeden moment, w którym pojawiała się Sunset, był przyjemny i lekki w odbiorze, świetnie było ją zobaczyć w akcji, jak zadaje pytania, czy też jak reaguje na to, co dzieje się wokół, chociaż nie wzbudzając zbyt zdecydowanej reakcji otoczenia, co już nawet nie usypia czujności czytelnika, bo ta od dawna chrapie, aż się forum trzęsie, ale utwierdza w przekonaniu, że bohaterom na pewno nikt i nic nie przeszkodzi, toteż nie trzeba im kibicować. Chociaż wciąż jest z tego turbo idylla, dosyć cukierkowa historia z wyraźnym wątkiem chrześcijańskim, autorowi udało się świetnie opisać przeżywanie świąt przez Sunset, wypadło to dość naturalnie, spodziewam się, że ludzkie dziecko w jej wieku, z jej postrzeganiem świata, tak własnie by reagowało i we wszystkim uczestniczyło w taki oto sposób. Być może innym razem wyniknie z tego szersza dyskusja, ale tu nie zgodzę się z kolegą Grento, że opowiadanie to jest takie samo jak oryginalne "My Little Dashie" i że powtarza te same schematy, a bohaterowie robią to samo. Jednak jest inne. Większy nacisk na relacje rodzicielskie Sunset z obojgiem rodziców. W ogóle, rodzina klaczki z Equestrii jest tu znacznie większa. Wątek chrześcijański. Odniesienia do "Kodu Lyoko". Bardziej bajkowy, cukierkowy styl prowadzenia historii. Więcej kawałków życia, wątki poboczne (chociaż głównie na początku), ogólnie, większy spokój, zero zmartwień, wszystko idzie świetnie. Jak dla mnie to wystarczająco dużo, by odróżnić "Naszą Małą Sunset" od pierwowzoru. Inny świat, troszkę inne realia, inni bohaterowie, inny klimat i historia. Ale spokojnie - gdyby w fabule zaczęło się dziać coś takiego, po czym faktycznie miałbym flashbacki z "My Little Dashie", to na pewno się zreflektuję i to opiszę Ale na razie raczej się na to nie zanosi. Ale nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie doczepił. Jak ma to miejsce w przypadku historyjek świątecznych, warto dołożyć do całości coś smutniejszego, poważniejszego, coby podkreślić klimat i uczynić całość barwniejszą. Brzmi to dziwnie, ale ja osobiście takie właśnie mam wrażenia, gdy w opowieści wigilijne wplata się odrobinę melancholii. W „Naszej małej Sunset” mamy coś takiego, aczkolwiek jest to w zasadzie jedynie szybka wrzutka, choć uzasadniona fabularnie. Chodzi mi o Andre oraz Dianę, a także plany na gromadkę dzieci, które z przyczyn obiektywnych... Znaczy się, gdzie tam, a to adopcja nie wchodzi w grę? Ale by była z tego paralela do Aelity i Jeremiego. Jakieś rodzeństwo/ kuzynostwo dla Sunset, moim zdaniem to by było ciekawe. W każdym razie, co jest z tym motywem niemożności posiadania dzieci, że zwykle podaje się tę informację tak in your face, raczej mało subtelnie? Popsuło mi to nieco klimat. Myślę, że byłoby lepiej, gdyby autor użył innych słów, czy też dał do zrozumienia co jest na rzeczy. Wygląda na to, że na dzień dzisiejszy, jedynie w „Smaku Arbuza” od Cahan zostało to zrealizowane tak, jak zwykle chciałbym to widzieć. Wprawdzie tam chodziło o inną rzecz, ale mam na myśli schemat postępowania przy wmiksowywaniu do świąt tematów poważniejszych, smutniejszych, trudniejszych do przełknięcia, niewesołych. Czegoś, co rzuca cień na wszędobylską, wigilijną atmosferę, ochładza ją nieco. Godzi w świąteczne marzenia, subtelnie (tj. działając na wyobraźnię czytelnika) opisując coś, co się utraciło i czego się nie odzyska, albo nigdy nie będzie mieć. Nie aż tak jednoznacznie, nie tak bezpośrednio, w inny sposób, niż po prostu podać w narracji suchą informację o tym, co się stało. Niemniej, nie jest to ani jeden z kluczowych wątków, ani coś, co psuje wrażenia z dalszej lektury, ale pomyślałem, że o tym wspomnę. W każdym razie, zastanawiam się, czy Nouvelle Vendée to prawdziwe miejsce we Francji, czy kolejna kreacja autora? No i miło, że przewinął się w tle wątek polski, aczkolwiek z drugiej strony, jednocześnie budzi to lekkie politowanie. Ach ci Polacy, po prostu muszą być wszędzie W każdym razie, zalety tego niedługiego tekstu w pełni rekompensują wyżej wymienione rzeczy, które zwróciły moją uwagę. Cieszy kreacja Sunset, miło się to czyta, nastrój został wykreowany naprawdę dobrze, a opisy wzorowo spełniają swoje zadanie. Lecz by nie było tak różowo, wspomnę co nieco o formie. Spokojnie, nie jest źle, bynajmniej, lecz rozdziałowi wiele brakuje do perfekcji. Takich ostatnich szlifów, coby tekst znalazł się w najwyższej formie. Niby wiele nie trzeba, w gruncie rzeczy nie są to poziomy początkowych rozdziałów „Kodu Equestria”, gdzie mieliśmy nawałnicę powtórzeń, źle skonstruowanych zdań, czy opisów, z których nie szło od razu zorientować się, co właściwie autor miał na myśli/ o czym czytamy. Co mnie niezwykle cieszy, widać postępy – zdania brzmią coraz lepiej, akapity ładnieją, są skomponowane milej dla czytelnika, na czym zyskuje nie tylko ogólne wrażenie, ale również klimat. Niemniej, wciąż widzę pole do doskonalenia formy, gdyż popełniane błędy, choć dużo mniejsze w porównaniu z przywołanym przeze mnie fanfikiem, są istotne i rzucają się w oczy (często są to tzw. bejziki). Dorzucam luźne przemyślenia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, odnośnie formy: Zabrała jej... Jak to „jej”? Co to znaczy? Tu czegoś brakuje... To chyba powinno być z małej. Odwrotnie, rozbawiona dziewczyna jak już. Dlaczego tu nie ma przecinków? Ale o co chodzi, „małą”? „Mała” powinno być. Przecinki to Twoi przyjaciele. O, zaczęło się od moich dwóch ulubionych kolęd. Prawie zapomniałem o przecinkach. Powtórzenie. Nadprogramowe spacje, pora ruszyć na łowy. Co się stało z przecinkami? Generalnie, starałem się różne tego typu rzeczy namierzać i od razu poprawiać, bo dlaczego nie? Przyglądałem się dokładnie i odszukałem, jak sądzę, większość błędów. Mimo wszystko, nie było przy tym tyle pracy ile przy początkach „Kodu Equestria” – akapity są skonstruowane solidnie, a zdania brzmią ładnie, acz często wydają się nieźle przesłodzone (w czym pomagają zdrobnienia), co na tym etapie nie powinno ani dziwić, ani podnosić poziomu cukru. Jeżeli ktoś się nie przyzwyczaił, powinien już dawno wyskoczyć z tego Metal Sluga, a jeśli się zaparł i dotarł aż tutaj, wówczas to już naprawdę nic takiego Wszystko jest spokojne, śliczne, bezpieczne, aż się zacząłem zastanawiać, po kiego oni tak ukrywają Sunset przed ludźmi, skoro, jak znam ten fanfik, nic się nie stanie nawet gdyby mała wyskoczyła przed funkcjonariuszami francuskich służb specjalnych i zaczęła miotać zaklęciami jak Rayman swoją pięścią, przecież by ją puścili, no bo w sumie o co takie wielkie halo xD W każdym razie, należy pochwalić za pieczołowite odtworzenie wigilijnych zwyczajów, oczywiście po katolicku, kreację ciekawskiej Sunset (niecierpliwe czekanie na prezenty czy też przejęcie się losami świętej rodziny, jakby to nie było przedstawienie, ale autentyczna rzecz, to są oczywiście najjaskrawsze przykłady), a także family friendly, choć dosyć cukierkowy, naiwny nastrój, co współgra ze świętami i wzbudza nostalgię. Lekko się po tym płynie, jest ciepło, rodzinnie, przyjemnie, idylla, tylko skryta pod śniegiem. Mimo wszystko, po zakończeniu czytania zacząłem się zastanawiać, co najnowszy rozdział wniósł do fanfika i w jaki sposób popchnął fabułę do przodu? Szczerze mówiąc, dla mnie był to prędzej wigilijny special, aniżeli pełnoprawna kontynuacja „Naszej małej Sunset”. Niby lecimy dalej z kontemplacją życia klaczki u boku Aelity i Jeremiego, ale z drugiej, nie ma się wrażenia, że historia zmierza do czegoś konkretnego. Po prostu radosne, bajkowe [Slice of Life] osadzone w świecie pozbawionym trudności oraz zagrożeń dla bohaterów, gdzie z każdym kolejnym kawałkiem tekstu czytelnik się niecierpliwi, czeka na coś, ale tego nie dostaje. Problemy rozwiązują się jeszcze zanim w ogóle się pojawią, nie trzeba się martwić o nic. Nie powoduje to jakichś szczególnie negatywnych wrażeń, wręcz przeciwnie, rozdział okazał się ładny, klimatyczny, napisany z widoczną pasją, lecz ostatecznie trudno mi znaleźć w nim coś, w co autentycznie chciałbym się zaangażować. Cóż więcej mogę powiedzieć – czekam na ciąg dalszy, czekam na rozwój fabuły oraz jakieś nowe rzeczy, może nawet jakiś przeskok czasowy albo wprowadzenie nowych wątków. Jest ładnie, całkiem dobrze, ale tylko tyle – na moje oko, autor ma świetne warunki, by rozkręcić tę historyjkę, pytanie dlaczego zwleka tak długo, kiedy zgotuje nam coś, co autentycznie nas porwie, zamiast tylko relaksować i napełniać błogim spokojem. Ileż można? Ja też mam swoje limity Pozdrawiam! PS: O, pomodlili się także za niewierzących... Miło mi, nie powiem, że nie ^^ Dzięki!
  20. Rzućmy okiem, ile to już czasu minęło... Troszeczkę ponad dwa lata. Dużo, niedużo, każdy niech oceni sam, ile trzeba było czekać na ciąg dalszy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”. Nie jest to jednak typowa aktualizacja, czyli kolejna część, kolejny rozdział, o nie. Autorka powróciła, by dać nam – co samo w sobie jest dość niespodziewane – od razu cały, kompletny ciąg dalszy serii, co byśmy mogli delektować się pełnią „Ewolucji...”, przeczytać i ocenić pomysł w pełnej jego krasie Jak to podkreślałem w różnych miejscach i przy różnych okazjach, czekałem na kolejne aktualizacje niniejszego fanfika, aczkolwiek miło, że w międzyczasie powstało jeszcze kilka innych tytułów, dzięki którym ten ponad dwuletni okres bez nowych odsłon „Ewolucji...” nie dawał się jakoś szczególnie we znaki. Tym bardziej, iż miałem przyjemność działać przy nowszych fanfikach Niki przedpremierowo, no i cóż mogę powiedzieć, opowiadania te jak najbardziej przypadły mi do gustu, toteż do przeczytania ich oczywiście Państwa zachęcam Niemniej, jest to wątek poświęcony „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”, która przy okazji pierwszych odsłon (tj. do pierwszej części „Czerwonego olbrzyma”) była już przeze mnie komentowana, jednakże w obliczu kompletnej historii, gdy znane są tytuły kolejnych odcinków opowiadania oraz całokształt fabuły, muszę przyznać, że wiele się zmieniło w postrzeganiu moim niniejszego fanfika. Przede wszystkim, zauważyłem coś, co było widoczne od samego początku, ale że jestem tumanem, do niedawna żyłem w nieświadomości skąd się różne rzeczy w tej historii wzięły i co mogą oznaczać/ do czego odnoszą się poszczególne wątki. Dzisiaj się poprawię. Zahaczając nieco o podsumowanie, tudzież poszczególne partie zbliżającej się analizy (oho, już zdradziłem co to będzie za nietypowy komentarz z mojej strony ), opowiadanie w ogóle mi się nie nudzi i z przyjemnością przeczytałem je w całości wielokrotnie. Co cieszy, niemalże za każdym razem zauważałem jakieś nowe szczegóły, zwłaszcza w pierwszych odsłonach, gdyż znając ciąg dalszy, zakończenie, kluczowe wydarzenia oraz kwestie postaci, dostrzega się podwójne dno tego, co zostało powiedziane albo pokazane na początku. Świadczy to o tym, o czym pisałem poprzednim razem – starannie zaprojektowany utwór, gdzie wszystko wydaje się mieć dodatkowe, większe lub mniejsze znaczenie, tak dobrze zostało to zaplanowane. Co jeszcze? Po skończeniu całości, zwłaszcza za pierwszym razem (odświeżyłem sobie pierwsze części, więc w jednym ciągu przeczytałem wówczas całość „Ewolucji...”), tak jak w 2018, poczułem się nieźle rozbity, ciężko było zebrać myśli, choć tym razem udało się spisać co niektóre wrażenia w porządku chronologicznym, po każdym opowiadaniu z serii, bądź po poszczególnych fragmentach, przy okazji których olśniło mnie odnośnie pewnych elementów z poprzednich kawałków tekstu, co było ciekawym doświadczeniem. Przedłużając niniejszy wstęp, również po to, by w jakiś sposób odnieść się do moich poprzednich komentarzy, podtrzymuję, że za przedstawionym nam tekstem kryje się drugie dno, w postaci refleksyjnej historii z przesłaniem, z którym można się utożsamić na dwa sposoby – zwyczajnie, tak jak ma to miejsce w większości fanfików podejmujących jakoś motywy przemijania, tracenia bliskich, bezradności wobec upływu czasu, a także dosłownie, gdyż, jakkolwiek odległa przyszłość by to dla nas nie była, i tak nas wszystkich to czeka. Ale o tym nieco później. A zatem, opowiadanie jest dużo ciekawsze, niż może się na pierwszy rzut oka wydawać, zaś za większością scen i dialogów kryje się drugie dno, czy też szerszy kontekst, którego odkrywanie było niezwykle satysfakcjonujące. Tym razem, oprócz standardowego komentarza, chciałbym dokonać analizy/ interpretacji fabuły, wątków oraz postaci, gdyż wydaje mi się, iż jest to historia, która na to zasługuje i która dzięki temu wiele zyskuje, no i to chyba ogólnie dobrze, gdy można o fabule fanfika napisać troszeczkę więcej niż zwykle, co nie? Uwaga! Dalsza część komentarza obfituje w POTĘŻNE SPOILERY! Ujawniona zostanie CAŁA fabuła, a także moja interpretacja. Nalegam, by przerwać czytanie tutaj i poświęcić czas na lekturę "Ewolucji gwiazd typu słonecznego", gdyż jest to historia, której odkrywania naprawdę NIE CHCECIE sobie zepsuć. Proszę, przeczytajcie, a potem powróćcie do niniejszego komentarza. Dziękuję Wstępne podsumowanie, czyli rozliczenie Poprzednie komentarze odnosiły się do „Powstania protogwiazdy”, „Reakcji syntezy” oraz pierwszej części „Czerwonego Olbrzyma”. Formułowałem przy ich okazji wrażenia z lektury, gdy seria była jeszcze niekompletna, lecz gdy zauważyłem skąd się biorą te tytuły i do czego mogą nawiązywać poszczególne wydarzenia, wiele się zmieniło, zatem jestem ciekaw, ile z tych rzeczy zachowało aktualność. Wnioski będą się odnosić do wymienionych wyżej części serii, później się je skonfrontuje z kompletnymi wrażeniami, zatem będzie szersze spektrum tego, czym ten fanfik był dla mnie kiedyś, czym jest teraz, co w materii opinii przetrwało, a co uległo zmianom. Podtrzymuję, że na etapie „Reakcji syntezy”, czytelnikowi nadal towarzyszy narastający niepokój, kolejne scenki wydają się być rozrzucone po chronologii, aczkolwiek obecnie, o ile nadal mam takie zdanie, wydaje mi się, że jednak nie są od siebie aż tak odległe, jak mi się to kiedyś wydawało. Powodem może być postać Spike'a oraz Starlight Glimmer, zwłaszcza podejmując kwestię znajomej klaczy, nie wiem dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że między poszczególnymi scenkami (odnoszącymi się do śmierci kolejnych przyjaciółek Twilight, tudzież przybliżającymi sposób, w jaki lawendowa klacz na tym etapie historii funkcjonuje) nie mogło minąć zbyt wiele czasu, skoro Starlight wciąż pobierała nauki o przyjaźni i najwyraźniej jeszcze nie znała każdej z Mane6 zbyt dobrze (o czym zresztą sama wspomina). Nawiązując do słów „Od autora #3 – O opowiadaniu”, gdzie padła wzmianka o pierwotnym koncepcie, jakoby fabuła miała zostać umiejscowiona między czwartym, a piątym sezonem, coś mi się zdaje, że wydarzenia z „Reakcji syntezy” można ulokować najwcześniej niedługo po finale sezonu szóstego, ewentualnie gdzieś w siódmym. Dlaczego właśnie w tym miejscu? Po pierwsze, z tekstu wynika, że Starlight pobiera nauki u Twilight już od jakiegoś czasu, nie wiadomo konkretnie jak długo, ale na pewno nie są to jej początki. Po drugie, wiemy, że na tym etapie Starlight odnowiła znajomość z Sunburstem i nawiązała przyjaźń z Trixie, a także poznała Thoraxa. Wprawdzie jestem w tym aspekcie troszkę skonfliktowany, gdyż nie ma przesłanek, by jednoznacznie stwierdzić w jakiej formie występuje Thorax (w sensie, czy to przed czy po jego przemianie i upadku Chrysalis), aczkolwiek Starlight przyznaje, że nie zdążyła poznać przyjaciółek (konkretnie – Rarity, tzn. tak mi się wydaje, że tu chodzi o śmierć Rarity) tak dobrze jak Twilight, więc to raczej nie powinno być za daleko w sezonie siódmym, więc obstawiam, że to najpewniej niedługo po finale szóstego. Pewnie od początku dla większości czytelników było to oczywiste, ale, jak widzicie, potrzebowałem trochę czasu, by zajarzyć kiedy się to może dziać. W każdym razie, clue jest takie, że jawi się to jako alternatywny, autorski ciąg dalszy fabuły serialu, dziejący się po finale sezonu szóstego, który zdecydowanie nie zmierza do szczęśliwego zakończenia. Podoba mi się ta niekanoniczność, o której wspomniała autorka – rozrzut, kontrast między tym, kim były poszczególne postacie w oryginale, a tym, jakie są w „Ewolucji...”. Stwarza to pozory, że minęło sporo czasu, tyle, ile potrzeba, by zaszły zmiany w charakterach, by poszczególne kucyki zdążyły się od siebie oddalić (szczególnie Twilight, zapominająca o reszcie świata), a jednak, jakby to przeanalizować na chłodno, okazuje się, że to wszystko rozgrywa się bliżej znanych nam wydarzeń, a postacie wyglądem najprawdopodobniej nie zmieniły się nic. Czyli Twilight Sparkle wciąż wygląda tak, jak za czasów swojej alikornikacji. Inaczej, ale w 95% jak swoje klasyczne „ja”. Aczkolwiek, zbija mnie nieco z tropu wzmianka o tym, że widząc Sweetie Belle, Twilight miała wrażenie, że wydawała się nieco starsza niż ostatnim razem, kiedy ostatnim razem ją widziała. Niby tylko „nieco”, niby „wydawała się”, a jednak nadal trzyma się mnie wrażenie, że powinna to być Sweetie widocznie starsza niż ta ze Znaczkowej Ligii i młodsza, niż jej dorosła forma z odcinka, w którym wszystkie nagle wyrosły ("Growing up is hard to do")/ finału serii. Aha – wiem, że tekst Starlight o tym, że nie poznała tych kucyków tak dobrze jak Twilight zawsze będzie prawdziwy, bo nie znała tych postaci tak długo, jak jej nauczycielka, ale wciąż, zwracam uwagę na to, że (najpewniej z racji daty premiery fanfika, a co za tym idzie, tego, ilu ówcześnie sezonów/ odcinków jeszcze nie było) nigdzie nie ma wzmianki o Szkole Przyjaźni czy Filarach Equestrii, ani w „Reakcjach syntezy” (co jest dosyć oczywiste), ani nigdzie później. Jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Fanfik wystartował w 2017 i ciężko się spodziewać, żeby którykolwiek z „nowszych” motywów serialowych trafił do tekstu wtedy, ale dziś? Moim zdaniem dałoby się zawrzeć w nowszych odcinkach fanfika różne odniesienia czy wzmianki, a jednak z jakichś powodów ich zabrakło. Stąd, mimo kilku wątpliwości, podtrzymuję tezę, że „Reakcje syntezy” dzieją się niedługo po finale sezonu szóstego. Tylko co się stało z Twilight? Natomiast, odnośnie pierwszej części „Czerwonego olbrzyma” – tekst nadal intryguje, jest chłodno, tajemniczo, momentami nieco mroczniej, ale generalnie dosyć melancholijnie, zatem tutaj bez zmian. Powracając do kwestii kreacji Twilight (jak się okaże w kontekście całości fanfika – bardzo dobrej), chyba najbardziej szokowała w „Reakcjach syntezy”, aczkolwiek, na początku „Czerwonego olbrzyma”, nadal nie jest sobą, ale nie czuć już od niej nerwów, złych emocji, raczej wydaje się, że przeżywa przemianę, po której łatwiej jej będzie odciąć się od przeszłości i wreszcie odzyskać szczęście. Jak się jednak okazuje, szczęście jest to dosyć ulotne, gdyż pojawiają się kolejne problemy na jej drodze, przez które, chcąc nie chcąc, w jakimś sensie powraca myślami do przeszłości, czy też rozważa to, co się wokół niej dzieje, dając nam znak, że to jednak w dalszym ciągu nie jest znana nam Twilight, że to już całkiem inna księżniczka przyjaźni... Co brzmi dziwnie w kontekście utraty kolejnych przyjaciółek i skupieniu się na swojej nauczycielce, Celestii, która chyba pozostała ostatnią osobą, którą Twilight postrzega jako swoją przyjaciółkę. Poza tym, jej usposobienie wydaje się być mocno oderwane od tego, co wynika z jej tytułu. Tej przyjaźni po prostu już nie ma. Nie chcę powiedzieć, że Twilight jest kompletnie zgorzkniała, bo raz po raz da się zauważyć przebłyski świadczące o tym, że ma jeszcze w sobie chęci, ma energię, lecz im dalej w tekst, tym bardziej chce się użyć tego określenia. I tutaj należy ponownie przywołać postać księżniczki Celestii, której pogarszający się stan zdrowia spada na Twilight niemalże natychmiast po tym, jak ta pozornie odzyskała kontrolę nad swoimi emocjami, życiem, odcięła się, odnalazła cel (No co? Nowa sala audiencji to też jest przecież jakiś cel, czemu nie?). A przynajmniej zidentyfikowała to, co należało zmienić, by zbliżyć się do osiągnięcia spokoju ducha. Ta osłabiona, zmęczona, „bredząca jakby miała już umrzeć” Celestia, jest dosyć niepokojąca z dwóch powodów. Po pierwsze, my ją znamy (jako widzowie, ale także jako czytelnicy) jako kogoś zupełnie innego – władczynię, mentorkę, starszą siostrę, kogoś o nadzwyczajnej mocy w znakomitej formie fizycznej oraz psychicznej. W każdym razie, kogoś silnego, kto nie przemija. W „Ewolucji...” wszystko wygląda inaczej – Celestia jest słaba, co wynika nie tylko z opisów poszczególnych czynności, ale również jej wyglądu. W fanfiku znana księżniczka wydaje się niszczejąca, niezdolna nawet do codziennego funkcjonowania, do tego stopnia, że nawet picie herbaty z Twilight, co w fanfiku urasta do swego rodzaju rytuału, staje się czymś ponad jej siły, co jest kuriozalne zważywszy na prostotę czynności oraz prestiż księżniczki. A jednak, nadal żyje i zachowuje trzeźwość myśli, choć na pierwszy rzut oka wydaje się inaczej. No i nadal powołuje się na przyjaźń, ale także na przeznaczenie. I tutaj drugi powód – gdy rozpoczynamy lekturę, nic nie zwiastuje czegoś, co będzie tak śmiało zrywać z kanonem, uraczając nas tajemnicą, niepokoją, chłodem. „Reakcje syntezy” atakują nas zimną (aczkolwiek żałującą przyjaciółek), izolująca się od świata, odpychającą od siebie kucyki Twilight, ale oferują jednocześnie znajomą kreację Celestii, co ociepla nieco atmosferę. W „Czerwonym olbrzymie” natomiast, na początek dostajemy Twilight, która sprawia wrażenie bliższej swojemu serialowemu odpowiednikowi, lecz tym razem to Celestia okazuje się „nie być sobą” i swoją kreacją zaskakuje. W porządku, ale co w tym niepokojącego, zapytacie? Według mnie, realizuje to nie tylko motyw przemijania, ale także bezsilności wobec pędzącego czasu, a także ukazuje coś takiego, że nawet gdy pojawia się nadzieja, za moment dzieje się coś innego, co przysparza zmartwień i dołuje. Najpierw Twilight musiała pożegnać swoje przyjaciółki, a potem, gdy wydawałoby się, że staje na nogi, Celestia się zmienia, słabnie, zaczyna przypominać cień samej siebie, sprawia wrażenie gotowej na śmierć, co niepokoi w tym sensie, że jest to Pani Słońca, ta, która słońcem włada, być może ostatnia osoba, która realnie mogłaby pozytywnie wpłynąć na Twilight i której nie spodziewalibyśmy się zastać w takim stanie, nigdy. Czytając opowiadanie, ma się wrażenie, że dzieje się coś niemożliwego, coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć, a jednak jest i okazuje się trudne do przełknięcia. Te dwa aspekty, które według mnie definiują niepokój kreacji księżniczki Celestii, równocześnie potęgują przytłaczający, melancholijny i mroczny klimat, gdzie początkowo dziwimy się Twilight (jakby nie patrzeć głównej bohaterce), możemy ją krytykować, ale chcemy też poznać jej motywy, a ostatecznie zaczynamy jej współczuć i rozumieć, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że na wiele rzeczy jest już za późno. O atmosferze w początkowych kawałkach fanfika mógłbym pisać jeszcze wiele, aczkolwiek myślę, że to wystarczy w kontekście moich poprzednich komentarzy, wobec których chciałem się rozliczyć i których treść chciałem poddać próbie czasu, jakbym wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego nawiązuje opowiadanie. Jak więc Państwo widzą, w pełni podtrzymuję moje poprzednie wrażenia związane z lekturą, a nawet rozbudowuję je, co świadczy o tym, że z czasem treść bynajmniej nie traci na wartości, ba, wręcz zyskuje, aczkolwiek fakt faktem, „Ewolucję...” czytałem ostatnio wielokrotnie, stąd miałem wystarczająco wiele czasu na przemyślenia oraz dużo doświadczenia związanego z tym tekstem Przypominam, że fanfik nadal mi się nie nudzi. W porządku, tyle tytułem rozliczenia z poprzednimi komentarzami, przejdę teraz do analizy fanfika, trzymając się tego, do czego on nawiązuje i z czym w trakcie lektury należy doszukiwać się analogii/ aluzji. To było oczywiste od samego początku, natomiast ja jestem tumanem, toteż musiało minąć dużo czasu, nim się zorientowałem, że niniejsza opowieść jest w jakimś sensie alegorią... cyklu życia gwiazd. Jeszcze raz, przestrzegam przez SPOILERAMI dotyczącymi zakończenia opowiadania, wątków oraz losów postaci! Namawiam, aby uprzednio zapoznać się z fanfikiem, gdyż dalsza lektura niniejszego posta z pewnością ZEPSUJE radość samodzielnego poznawania fabuły oraz dążenia do zakończenia! „Przyjaźń to magia: Ewolucja gwiazd typu słonecznego” – kompletna analiza Dokładnie tak – oczywista oczywistość od samego początku, widniejąca w tytule, którą autorka ochrzciła poszczególne części fanfika, a która dla mnie bynajmniej nie okazała się czymś widocznym, czymś, co jednoznacznie wskazywało na chęć stworzenia aluzji do fizyki i astronomii, sygnalizując jednocześnie: „hej, tutaj może być drugie dno”. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że też nie przyszło mi do głowy, by zinterpretować tytuł fanfika dosłownie… Dziś poprawiam się i nadrabiam zaległości związane z wyżej wymienioną dziedziną wiedzy, dość pobieżnie, przyznaję, acz niewykluczone, że zainteresuję się tematem na tyle, że uczynię z niego kolejne hobby. Istotnie, tytuł oznacza cykl ewolucyjny gwiazd, nie obserwowany bezpośrednio, a często oparty na przewidywanych modelach, ponieważ procesy te trwają bardzo długo, nawet kilkanaście miliardów lat, co – wybiegając nieco do przodu – już na starcie powinno nam dać pojęcie jak długo mogą umierać pewne istoty. Na przykład alikorny. Co zaintrygowało mnie już jakiś czas po wielokrotnej lekturze opowiadania, a niedługo przed tym, jak usiadłem do niniejszej analizy, to dosyć tajemniczy wydźwięk tytułu, który utrzymuje się nawet po zdaniu sobie sprawy z nawiązania do astronomii. W kontekście fanfika tematycznie wpisanego w uniwersum „Friendship is Magic”, a nawet dającego się jakoś wpasować w określony punkt w chronologii (co tłumaczyłem i argumentowałem wcześniej), jeśli przyjąć założenie, iż opowiadanie Niki opisuje alternatywny bieg wydarzeń, nadpisując to, co nastąpiłoby w kanonie po przyjętym punkcie na osi czasu, tak na dobrą sprawę trudno przewidzieć, czego się spodziewać. Mając do dyspozycji wyłącznie tagi, a także obrazek okładkowy, można jednak oczekiwać, że będzie to nostalgiczne doświadczenie, być może w jakimś sensie wstrząsające lub szokujące. Zwłaszcza, jeżeli przyjąć jako wskazówkę fabułę innego opowiadania autorki – „Pedantki”. W każdym razie, skoro tytuł dosłownie oznacza sekwencje zmian, jakie przechodzą gwiazdy przez całe swoje długie istnienie, począwszy od narodzin, poprzez zwiększenie swoich rozmiarów, aż do wypalenia, powstaje pytanie – kto okaże się tytułową gwiazdą/ gwiazdami, jakie analogie zaprezentuje nam autorka oraz jak zdecyduje się to zakończyć, skoro ostatecznie... nie zostaje prawie nic? Jak się okazało, odpowiedzi na te, a także kolejne, powstające bezpośrednio podczas lektury pytania, wcale nie okazały się takie proste do uzyskania. Możliwe, że komuś wystarczy jednorazowe przeczytanie niniejszego dzieła. Ja potrzebowałem kilku podejść, za każdym razem odnajdywałem jakiś nowy szczegół, zaś łączenie ze sobą elementów, interpretacja pozostawionych przez autorkę poszlak, okazała się niemałą frajdą (pomimo takich, a nie innych tagów oraz gęstej atmosfery), głównie dzięki płynącej z niej satysfakcji. Spośród różnych schematów rozwoju gwiazd, Nika wybrała ten opisany największą ilością etapów, co oddają tytuły poszczególnych części opowiadania. Z dwoma tylko wyjątkami. I. Protogwiazda, czyli jak to się zaczęło II. Reakcje syntezy, czyli pięć przyjaciółek III. Czerwony olbrzym, czyli wypowiedziane życzenie IV. Mgławica planetarna, czyli jak to się skończyło V. Biały karzeł, czyli życzenie spełnione VI. Czarny karzeł, czyli koniec wszystkiego VII. Przyjaźń to magia, czyli o tym, co trwa wiecznie Luźne przemyślenia po analizie Nie powiem, iż powyższa analiza to zaledwie kropla w morzu, czy wierzchołek góry lodowej, jednakże czuję, że w tekście wciąż kryją się mniejsze lub większe szczegóły i momenty, które również, w kontekście całości, coś oznaczają, potęgując wrażenie, że poszczególne odcinki „Ewolucji...” to system naczyń połączonych, zaś autorka bardzo precyzyjnie zaplanowała co napisać, co gdzie umieścić, jak to powiązać, co to ma oznaczać. Jestem pod wielkim wrażeniem, ile można z tekstu wycisnąć, jak szerokie jest tutaj pole do interpretacji, teoretyzowania, w ogóle, jak dużo rzeczy pozostawiono wyobraźni i w jak znakomitym stylu zostało to zrealizowane. Masa fragmentów (o ile nie przytłaczająca większość z nich) ma jakiś drugi sens, ukryte znaczenie, a początkowe sceny nabierają głębszego znaczenia po poznaniu późniejszych. Nie brakuje różnych wstawek, czy to korespondencji, czy też zwrotów do określonych postaci, tudzież myśli i wspomnień, przeplatających się z właściwą treścią. Część z nich nie jest w porządku chronologicznym, trzeba to uporządkować, co wymaga od czytelnika skupienia oraz czytania ze zrozumieniem, co także mi się podoba. Natomiast, jak po tym wszystkim postrzegam ów fanfik? Po pierwsze, jako fanfik MLP, w którym określona postać pełni rolę gwiazdy typu słonecznego w tym sensie, że jej życie przebiega łudząco podobnie do cyklu ewolucyjnego gwiazd. Jednocześnie, opowiadanie podejmuje motyw apokalipsy, tuż obok przemijania oraz śmierci. Owszem, niektóre z tych rzeczy zdążyły przewinąć się w wieeelu fanfikach, aczkolwiek tutaj brzmi to na tyle świeżo, że nie mam z tym problemu. Plus, jest to napisane w stylu, który bardzo lubię. Po drugie, jako swego rodzaju alegorię cyklu ewolucyjnego gwiazd, gdzie pełnione przez postacie role są traktowane bardziej dosłownie, zachowując do pewnego stopnia kreskówkowość, ale tutaj głównym motorem napędowym tego wrażenia jest Discord, który zachowuje się najbardziej serialowo. Generalnie, jest to dosyć przejmująca historia o tym, jak księżniczka Celestia dostrzegła w Twilight kogoś, kto będzie w stanie wypełnić jej życzenie, gdy nadejdzie ostatni wieczór. Objęła ją opieką, przygotowała na to przeznaczenie, nie tylko pokazując gwiazdy, opowiadając o spełnianiu się życzeń, czy przedstawiając młodej Twilight Syriusza, ale także poprzez prośbę, aby częściej spotykała się z kucykami i zdobyła w ten sposób przyjaciół. Zaplanowała wszystko – jej drogę do osiągnięcia formy alikorna, poznanie wartości przyjaźni, była z nią i przy niej, mając pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Miała jednak wyrzuty sumienia. Sama Twilight natomiast, w pewnym momencie zaczęła się gubić, radzić sobie gorzej ze swoją nieśmiertelnością, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęły odchodzić jej przyjaciółki. Pojawiło się wówczas zagrożenie, że zechce się zrzec swojej nieśmiertelności, a ponieważ było to niemożliwe, mogła sobie „pomóc”, gdyż alikorny albo są, albo ich nie ma. Na to Celestia nie mogła pozwolić. Znacznie później nadchodzi moment, w którym gwiazda typu słonecznego gaśnie, a Twilight przychodzi wypełnić swoje przeznaczenie, które od początku znała Celestia. Chodziło o to, by niczym spadająca gwiazda, spełniła jej życzenie. W ogóle, każda ze zmarłych przyjaciółek była jak gwiazda, która w pewnym momencie musiała zgasnąć, ale która jednocześnie miała jedno swoje życzenie, a także czyjeś, do spełnienia. Szczegółów nie znamy, gdyż opowiadanie jest skoncentrowane na relacjach Twilight-Celestia, uczennica-nauczycielka, gwiazda-gwiazda... Jednakże w tym wszystkim księżniczka Celestia nie zapomniała o tym, by wyposażyć Twilight w to, dzięki czemu przetrwa koniec wszystkiego, jeśli ta nie zdecyduje się jej zastąpić. Zresztą, to chyba i tak nie było możliwe, gdyż cykl ewolucyjny gwiazd nie przewiduje „zastępstwa”, nie wspominając o tym, że przebiega nieodwracalnie. Ale to nie znaczy, że po wszystkim nie ma niczego. Jest to także ciekawa wizja tego jak wygląda Chaos, który był na początku i w który wszystko się obraca, gdy nadchodzi koniec. Odkrywamy też co się dzieje ze wszystkimi gwiazdami, które zgasły oraz gdzie się one gromadzą, by... Ja wiem? Za jakiś czas rozpocząć coś nowego, wystąpić z Chaosu, zapoczątkowując kolejny cykl? Jeżeli to właśnie jest na rzeczy, a za każdym razem można kogoś poznać i się zaprzyjaźnić, wówczas faktycznie – gwiazdy umierają, wypalają się, światy się kończą, ale przyjaźń trwa wiecznie. W fanfik wkręciłem się totalnie bez pamięci, nie mogłem się oderwać dopóki nie skończyłem lektury. Kawał świetnej opowieści, inspirującej i pozwalającej się długo interpretować oraz analizować, co uwielbiam i co muszę szczególnie docenić. Nie brakowało ani wyrazistej, mocnej atmosfery, ani ciekawych zabiegów stylistycznych, ani zagadkowych kreacji, tajemnicy do rozwiązania. Są emocje, są interesujące fragmenty, posiadające zabarwienie filozoficzne, a także uniwersalne przesłanie, w ogóle, opowiadanie pobudza wyobraźnię, dzięki czemu łatwiej powrócić do ostrego pisania (tj. konsekwentnego tworzenia nowego tekstu w zadowalających ilościach, regularnie). Było to doświadczenie, o którym mogłem napisać wiele i tak też uczyniłem, ponieważ uważam, że tekst ten jak najbardziej na to zasługuje. A poza tym, chciałem się rozpisać Zresztą, jak pewnie nietrudno się domyślić, tekst ten ujął mnie również dlatego, że znalazłem w nim rzeczy, motywy oraz zagrania, których zawsze w różnych dziełach (nie tylko pisanych, filmy i gry również się kwalifikują) poszukuję i które uwielbiam. Autentycznie, jakby tekst ten został napisany pode mnie, tak mi w nim wszystko podpasowało i tak się z różnymi zawartymi w nim motywami utożsamiam. Tak jak nie mogłem się oderwać, tak nic nie może mi się w nim nie podobać i nic na to nie poradzę. Fantastyczna robota, zaś umiejętności w dziedzinie stylistyki, pozostawiania poszlak, łączenia wątków i kluczowych słów, kreowania przejmujących scen, tego wszystkiego mogę tylko pozazdrościć. Zawsze tak chciałem, ale nie potrafię. Bywa. A nieodkryte tajemnice? Chyba najbardziej zachodzę w głowę o co chodzi z tą herbatą waniliową No i cały czas mam wrażenie, że nie zinterpretowałem pełnego znaczenia Syriusza. W ogóle, kim jest ten, komu na niczym nie zależy i komu Twilight miałaby nie okazać litości? Plus, zaćmienie oraz rola Luny w tym wszystkim. Może za jakiś czas, gdy powrócę do fanfika, uda mi się odnaleźć znaczenie i tych elementów... O formie słów kilka Domyślam się, że dla wielu osób będzie to „tylko” kolejny fanfik o przemijaniu i umierającej Celestii, podobnie jak dla wielu wspominane przeze mnie zabiegi stylistyczne, formatowanie, sposób dzielenia tekstu, wszystko to okaże się zbędnym przeciąganiem fanfika, byle „ustrzelić” określoną ilość stron. Mnie osobiście taka forma nie przeszkadza ani trochę, zresztą, zdążyłem się przyzwyczaić, gdyż miałem przyjemność czytać i komentować różne dzieła Niki, zatem na tym polu ani nie mam zastrzeżeń... ani nie odnajduję niczego nowego, może pewną subtelną ewolucję. Ale hej, po co naprawiać coś, co nie jest zepsute? Zwłaszcza, że póki co nie obawiam się, że forma w bliżej nieokreślonej przyszłości mi zbrzydnie? Zresztą, mnie to „enterowanie” pasuje także dlatego, że tekst łatwiej czytało się nie jak typową narrację, ale zbiór następujących po sobie myśli, przebłysków. Oczywiście mamy tutaj także zwykłą narrację, pisaną w typowym stylu, jednakże chcę zaznaczyć, że to, w jaki sposób podzielona została „Ewolucja...” absolutnie mi nie przeszkadza. Natomiast, jeżeli idzie o podział na odcinki oraz ich gabaryty, tutaj wszystko jest dla mnie jasne jak słońce (hie hie) – jeżeli rzucimy okiem na mapę etapów cyklu ewolucyjnego gwiazd, zdamy sobie sprawę, że długości poszczególnych odcinków symbolizują wielkość gwiazdy w ramach poszczególnych etapów, po których zostały nazwane. Ciekawa sprawa, zdaję sobie sprawę, że rozwiązanie to pewnie nie podbije serca każdego odbiorcy, ale autorka i o tym pomyślała – stąd można przeczytać „Ewolucję...” jako całość, w jednym pliku. Jest wybór, więc tym bardziej nie mam na co narzekać Tekst został napisany naprawdę ładnie i solidnie, aczkolwiek zdarzały się powtórzenia, a także zgrzyty polegające na szyku zdań, który w zasadzie wymuszał stosowanie tych samych słów, oprócz tego znalazłem kilka „pleców” zamiast „grzbietu”, nieliczne dywizy zamiast półpauz (mam nadzieję, że nie pomyliłem, ostatnio trochę tych fanfików sprawdzałem), rozkminy odnośnie wielokropków (czy dalsze części są kontynuacją, czy nowymi zdaniami?), a także ogólnie średnio brzmiące zdania, które mogłyby być lepsze. Starałem się to wszystko pozaznaczać i zwrócić na to uwagę autorki, aby zgrzyty te czym prędzej poznikały. Wprawdzie nie rujnowały wrażeń z lektury, ale bez nich ogólna jakość technologiczna tekstu z pewnością się podniosła. Ostatecznie, fanfik brzmi dobrze, ładnie i elegancko, znajdziemy w nim wiele naprawdę świetnych, dźwięcznych fragmentów, które płyną, które czyta się po prostu dobrze i z poczuciem satysfakcji, iż autorka wspięła się na wyżyny swych możliwości. Szkoda, że wrażenie to nie utrzymuje się przez całość fanfika, ale nie mogę powiedzieć, że jego jakość przed moimi sugestiami była jakaś nierówna. Amplituda dosyć niska. Innymi słowy – nie miałem wiele do roboty w materii korekty Szybki werdykt Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli ktoś jeszcze ma wątpliwości i zadaje sobie pytanie, czy mogło być lepiej... Powiem w ten sposób: pewnie tak, bo zawsze może być lepiej. Ale lepsze jest wrogiem dobrego. W „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” niczego mi nie brakuje, toteż powiadanie uważam za naprawdę dobre, świetnie zaplanowane i rozpisane, z masą pamiętnych scen, dialogów oraz fenomenalnym, melancholijnym klimatem oraz dość uniwersalnym przesłaniem. Tego właśnie potrzebowałem. Była to także historia, na temat której mogłem rozpisać się jeszcze obszerniej, przeanalizować niemalże wszystko, byle dojść do interpretacji, która miałaby największe szanse zbiec się z wizją autorki w jak największej ilości punktów, z czego z kolei miałem mnóstwo satysfakcji oraz zabawy. Uwielbiam, gdy mogę na temat jakiegoś dzieła napisać więcej Byłbym zapomniał – w jakim sensie możemy utożsamiać się z opowiadaniem w sposób dosłowny? Odpowiedź jest prosta. Za kilka miliardów lat, nasze Słońce wejście w etap czerwonego olbrzyma, zatem… Taa, nas też to czeka. Na razie nie teraz, kiedyś na pewno. Nie wiem jak się na to zapatrujecie, ale te 5 czy 6 miliardów lat szybko leci, zobaczycie Po namyśle, zważywszy na to jak wiele rzeczy mi się w tym fanfiku spodobało, jak wiele z nich idealnie trafiło w mój gust oraz ile w nim odnalazłem motywów, które doceniam w sposób szczególny, emocjonalny wręcz, postanowiłem, że również w przypadku "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" oddam głos na tag [Epic], gdyż było to dla mnie doświadczenie na tyle przejmujące, inspirujące, a przy tym pozwalające na znacznie obszerniejszą niż zazwyczaj analizę, że to po prostu będzie sprawiedliwe. Doskonały, melancholijny fanfik pełen ukrytego sensu, zawierający piękne przesłanie. Dziękuję. Pozdrawiam!
  21. Czas na kolejne opowiadanie, tym razem jest to pomost pomiędzy opublikowanym w zeszłym roku „Alterem”, a nadchodzącym (oby jak najszybciej) „Biohunterem”. Choć tematycznie jest ono wpisane w cyberpunkowe uniwersum Afterworld (podoba mi się ta nazwa i chyba będę ją stosować ), nie podejmuje głównego wątku poprzednika w sposób bezpośredni, po prostu ukazuje ciąg dalszy tego, co się dzieje w Mieście 74 i odpowiada na pytanie, czy od ostatnich akcji cokolwiek się zmieniło. Skoro o tym mowa, jeśli chodzi o technologię tekstu, to tutaj zaszło chyba najmniej zmian, jednak ciężko odnotować jako wadę, bo przecież nie naprawia się tego, co nie jest zepsute (co nie zmienia faktu, że dla co niektórych forma ta może okazać się mało atrakcyjna). To nadal nie aż tak skomplikowany, lekki i przystępny w odbiorze styl Bestera, nic dodać, nic ująć. Jeśli chodzi o formatowanie, brakuje kilku zabiegów stylistycznych, znanych z „Altera” co już na starcie daje nam wizualny znak, że mamy do czynienia z łącznikiem między dwiema dużymi historiami. Aczkolwiek zwiastuny i inne materiały promocyjne udostępnione przez autora długo nakazywały sądzić, że być może będzie inaczej. Owszem, można wyodrębnić poszczególne części opowiadania, opatrzone prawami robotyki, lecz są to zabiegi wykonane w dużo mniejszej w porównaniu z dużym bratem „Alterem” skali. A co do technologii występującej już nie w tekście, a w fabule, na dzień dobry dowiadujemy się, że wiele rzeczy wygląda podobnie, aczkolwiek odpowiednio szybko otrzymujemy przesłanki, by sądzić, że jednocześnie dokonał się pewien przełom. Naszą nową główną bohaterką będzie jedna z wielu... No, właściwie, to jeden z wielu, gdyż jest to de facto bot, znany po prostu jako L.AV-1 14-202. Co robi ów bot? To, co mu wgrali. Nic więcej, nic mniej. Właściwie, większość fanfika (tzn. wiem, że został podzielony na mniej-więcej równe trzy części, różniące się od siebie, ale wciąż mam wrażenie większości) przybliża zwykłą codzienność i typowe zdarzenia, na które powinna reagować taka oto maszyna. Od razu przyznam, że z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, iż była to bardziej czysto rzemieślnicza robota – rzeczy te czyta się najlepiej za pierwszym razem, później tracą swoją świeżość, choć nie na tyle, by stwierdzić, że kolejne zadania stojące przed naszą jednostką nużą czy zniechęcają. Myślę, że jeżeli ktoś, komu w „Alterze” brakowało tej codzienności, możliwych incydentów oraz zróżnicowanych świadectw wysokiej przestępczości w Mieście 74, znajdzie tutaj to, czego mu brakowało. Natomiast, nie wydaje mi się, by autor zaserwował nam na tym polu coś rewolucyjnego czy szczególnie innowacyjnego, co samo w sobie nie jest rzeczą złą, ale bynajmniej nie stanowi czegoś, co mogłoby przesądzić o wysokiej ocenie fanfika. Jeżeli nie, to w takim razie co miałoby tę szansę, zapytacie. Otóż odpowiadam – trzy sprawy, dostatecznie istotne, kluczowe wręcz dla fabuły oraz zaprezentowanego świata, a przy tym zrealizowane bez zarzutów, które znacząco podnoszą ocenę fanfika. W jaki sposób? Już tłumaczę. Po pierwsze, wspomniana już przeze mnie rewolucja technologiczna i zarazem tytułowy defekt. Okazuje się, że sztuczna inteligencja, choć do jakiegoś stopnia ograniczona odgórnie narzuconymi dyrektywami, związanymi z procedurami policyjnymi, prawem ogólnym oraz prawami robotyki, jest na tyle doskonała, że bot partolowy jest w stanie zdać sobie sprawę ze swojego istnienia oraz uzyskać świadomość, po czym z kolei zaczyna funkcjonować jak prawdziwa, żywa istota, chociaż nadal wie o sobie, że jest maszyną. Pomysł być może nie jest już pierwszej świeżości, lecz został zrealizowany całkiem dobrze, no i opowiadanie czerpie z „Altera”, gdzie przecież wystąpił motyw dylematu związanego z egzystencją i „liczeniem się” maszyny jako prawdziwej istoty o własnych personaliach, tożsamości, świadomości, wspomnieniach oraz charakterze, choć okoliczności były tam nieco inne. W starszym bracie „Defektu” w pewnym momencie dowiadujemy się, że cała inteligencja maszyny została oparta o dane zaczerpnięte z osobowości i doświadczeń żywej istoty. Tutaj wydaje się, że nasza L.AV-1 14-202 została napisana „od zera”. W każdym razie, pierwszy sygnał, że robot może w pewnym momencie zacząć myśleć za siebie i kwestionować rozkazy, otrzymujemy gdy bohaterka spotyka podobnego sobie osobnika, który już „wybudził się” ze swego rodzaju letargu i próbuje działać na własne kopyto. Wtedy to też dowiadujemy się, że takie zachowanie jest klasyfikowane jako defekt, a jednostka musi zostać zniszczona. Niby ten bot, co się nagle pojawił i został poddany, nazwijmy to, utylizacji, nie był żadną aż tak istotną postacią, nie znamy jego historii, doświadczeń, czy tym podobnych rzeczy, a jednak można odczuć wrażenie, że trochę go szkoda. Głównie dlatego, że zdążył powiedzieć wystarczająco wiele, wspominając między innymi o unikalnych cechach, świadomości, pamięci, ukazując w ten sposób czytelnikowi, że granica między byciem świadomą, żywą istotą, a świadomą maszyną jest naprawdę cienka. Znaczy się, różnica jest niewielka. Jednocześnie daje nam to pojęcie o tym, co się może stać z główną bohaterką, nawet niekoniecznie wtedy, gdy ta zacznie być samoświadoma, ale gdy zostanie arbitralnie osądzona jako niebezpieczna. Wczytując się w tekst, możemy zauważyć, że czasem podążając dyrektywami, bot może popełnić błąd, co właściwie wynika z niedoskonałej sztuki programistycznej, ale i tak to bot oberwie, a nie ten, co go pisał. Druga sprawa, silnie związana z rewolucją w materii poziomu samoświadomości robotów oraz ich potencjału, a przy tym z „Altera” wzięta, jest to pojawienie się w jednej ze scen Silver Clue we własnej osobie Bardzo się ucieszyłem, gdy w narracji znalazło się ostateczne potwierdzenie, że to rzeczywiście ona, jeszcze milej było przekonać się, że znana bohaterka pozostała sobą, pomimo finału „Altera”. Z drugiej strony, trudno się dziwić, skoro ostatecznie przetrwała przy niej część przyjaciółki i to jeszcze w taki sposób, że można z nią pogadać i co nie tylko Rewelacyjna kreacja – pełna energii, sympatyczna, a przy tym wciąż oddana profesji i wyrozumiała. To właśnie Silver Clue nadała imię głównej bohaterce „Defektu” – Lavi, zdrobnienie od Lavienne – no i jeszcze postanowiła ją kryć, bo wie doskonale do czego są w stanie posunąć się korporacje, byle uratować wizerunek. Z drugiej strony, wskazuje to troszkę na to, że wystarczy odpowiedni bodziec dla bota, aby ten zaczął sam dochodzić do własnej świadomości. Może powinna to być określona sytuacja, w której poszczególne dyrektywy „zaskakują”, powodując skutek uboczny w postaci „obudzenia się” jednostki, a może to Silvia nieświadomie powiedziała Lavi coś takiego, po czym jej oprogramowanie zaczęło robić... coś, z czego ostatecznie wyszła świadomość. Ciekawe. Widziałbym tutaj możliwe kłopoty, gdyby nagle jakieś oficjele korporacyjne ogarnęły, że po Mieście 74 hula sobie pani detektyw, która im boty usamoświadamia i że trzeba coś z tym zrobić A ostatnia rzecz? A jakżeby inaczej – bardzo dobre zakończenie, które, w ramach ostatniej, trzeciej „części” tekstu można podzielić na kilka etapów. Etapem pierwszym nazwałbym moment wystąpienia tytułowego defektu, poprzedzony snem, w którym ludzie niespodziewanie zwracają się przeciwko Lavi, ponieważ ta jest robotem. Do tej kwestii przejdę nieco później, gdyż jest to dosyć ciekawy szczegół, który można zinterpretować na kilka sposobów. W każdym razie, po przebudzeniu (w sensie, ze snu), Lavi od razu wchodzi w tryb serwisowy, do którego, jak się okazuje, nie powinna mieć dostępu. Szybkie sprawdzenie liczby przebiegów w stosunku do ilości kasacji doprowadziło ją do wniosku, że przytrafiło jej się to samo, co botowi, który obudził w sobie samoświadomość. Ma to związek z pamięcią ECC, aczkolwiek jedna rzecz mnie w tym wszystkim zastanawia. „Przecież on wspominał o elemencie, który łatwo wymienić, łatwo zniszczyć, a w którym zapisana jest nasza świadomość! ” Jak rozumiem, brak samoświadomości botów wynika z kasowania na bieżąco zapisów w pamięci, ale w takim razie, zastanawiam się skąd w ogóle wziął się pomysł, by w ogóle zastosować to kasowanie, skoro teoretycznie dzięki zbieranym w pamięci danym, teoretycznie boty powinny zyskiwać więcej doświadczenia oraz możliwości, zamiast po każdym kasowaniu tak poniekąd rozpoczynać wszystko od nowa. Czy ktoś próbował puścić bota w świat bez polecenia kasowania, a ten nagle stał się samoświadomy i zaczął robić co mu się podobało? Czy to tak się dowiedzieli? Poza tym, by bot w końcu mógł uzyskać osobowość i świadomość, ktoś chyba musiał mu stworzyć ku temu odpowiednie warunki. To jest ta „zapisywana świadomość”? To miało być tak, że te boty uczą się i nabierają świadomości, ale potem zmieniono zdanie, ale funkcja w programie pozostała? Wniosek byłby z tego taki, że boty (w tym główna bohaterka, Lavienne) stają się samoświadome w momencie instalacji pamięci ECC, tylko odpowiednia komenda je "resetuje" w praktyce uniemożliwiając korzystając ze swojej samoświadomości (do czego normalnie by doszło). Przypomina mi to troszkę stare gry arcade'owe, których nie da się ukończyć, bo developerom zabrakło czasu, więc uczynili wybrany poziom niemożliwym do przejścia, ale kod ciągu dalszego, choć niedokończony, wciąż jest i hakerzy są w stanie załadować te dane i „rozegrać” niegrywalne etapy, do których w normalnych warunkach nie można się dostać. Albo funkcje w grze, których normalnie nie da się wykorzystać bo zostały zablokowane, ale są w kodzie i można je „wywołać”. W ten sposób niedawno odkryto, że w pierwszej „Mafii” można podnosić i przenosić ciała gangsterów w Swobodnej Jeździe, że jest tam funkcjonalny tryb quasi-pierwszoosobowy i co nie tylko. Świeże materiały, niedawno poodkrywane Swego czasu interesowałem się takimi growymi sekretami, stąd ten wątek w fanfiku mnie zaciekawił – czy możliwość samodzielnego wykształcenia w każdym bocie oryginalnej osobowości, a także samoświadomości, była planowaną funkcją, którą w obawie o bunt maszyn wycięto (a raczej, przyblokowano), ale która przetrwała w kodzie i nadal może być w okreslony sposób aktywowana? A może to naprawdę jest defekt i ktoś dał botom takie możliwości celowo, bez wiedzy korporacji? Mnóstwo pytań i teorii, a tutaj trzeba wspomnieć o najważniejszym – zdając sobie sprawę, co zrobiła, Lavi zaczyna czuć wyrzuty sumienia. Zaczyna zadawać sobie pytania, kwestionować swoją tożsamość jako maszyny, odczuwać jak żywa istota. Bardzo ważny i bardzo dobry moment w trzeciej części fanfika. Zwieńczony dość zabawnym odgrażaniem się gadającym głowom z korporacji. Nasza Lavi uciekła się do dosyć ostrego języka. No i jak jej nie lubić? W ogóle, prześwietnie przeprowadzony i opisany proces "wybudzania się" bota, tym razem nie ze snu, ale w tym sensie, że zaczyna on nabierać świadomości własnej osoby. Kupuję to za dolara! Kolejnym etapem jest wielka rozkmina – bazując na błędach popełnionych przez swego... pobratymca (?), Lavienne postanawia dokładnie zaplanować swoją ucieczkę i wtopienie się w społeczeństwo, wzorując się na typowych zachowaniach i trybie życia klaczy takich, jak ona, a także obmyślając sposoby na ukrycie swojej obecności przed systemami informatycznymi, choć jestem pewien, że korporacja tak czy inaczej ukryła w niej jakiś „bezpiecznik”, który pozwoli śledzić jej ruchy lub ją wykrywać, więc z jakichś powodów nie wydaje mi się, aby poszło jej z tym zbyt łatwo, ale chcę jej kibicować. Może powinna odszukać Silver Clue? Ona ma niemałe doświadczenie z podobnymi, samoświadomymi maszynami i może mogłaby coś pomóc czy podpowiedzieć. Na pewno nie zachowałaby się jak typowy glina czy żołnierz korporacji, dla którego Lavi okazałaby się jedynie wadliwym produktem przeznaczonym do utylizacji. Chociaż domyślam się, że pewnie wiele by zaryzykowała. Kurczę, to by mogła być naprawdę absorbująca i przejmująca historia, gdyby obie musiały nagle zmierzyć się z systemem. Wydaje mi się, że wówczas naprawdę stałyby się sobie bliższe i równe w tym sensie, że nie istniałaby już różnica między żywą istotą, a maszyną. No i ostatni, końcowy etap, czyli ostatnia znana nam interwencja botu patrolowego, podczas której ten już wiedział, że nazywa się Lavienne i że nie ratuje nikomu życia jako opatrzony numerem seryjnym produkt, nie jako system, nie jako oprogramowanie, tylko jako Lavienne właśnie. Myśląca, świadoma jednostka, która ma swoje wspomnienia oraz percepcję. No i coś mi się wydaje, że nie do końca przestrzegała wówczas narzuconych dyrektyw... Miałem wrażenie, że była bardziej agresywna, nie oszczędzała się, nadużywała swojego arsenału, czuć było od niej zawziętość typową dla żywej funkcjonariuszki, a nie chłód i beznamiętne działanie zgodnie z przyjętym algorytmem. Genialne zwieńczenie jej wybudzania się A zatem, mamy tutaj bardzo satysfakcjonującą trzecią część i zakończenie opowiadania, gdzie wprawdzie nie są to te same emocje, co w „Alterze”, jednakże pole do snucia własnych teorii, domysłów oraz scenariuszy „Co by było gdyby...” jest dużo, dużo szersze, co uwielbiam. A wracając jeszcze na moment do snu Lavi – jestem ciekaw, czy był to sygnał dla nas, czytelników, czego możemy się spodziewać w przyszłości. Czy w obawie przed buntem maszyn, ludzkość zażądałaby zniszczenia zbyt zaawansowanych maszyn? A może faktyczne różnice między nimi ulegną zatarciu, ale przez uprzedzenia nadal będzie dochodzić do konfliktów? Czy ktoś wykorzysta „defekty” robotów do własnych interesów, a może kolejna generacja botów okaże się czymś zupełnie innym, bardziej niebezpiecznym? W końcu przy tej generacji botów już została zastosowana technologia wojskowa, to mogą być maszyny do zabijania, jeśli wydać im stosowne rozkazy. A może ludzie prewencyjnie uczynią z samoświadomych robotów własnych niewolników i będziemy mieli do czynienia z dyskryminacją maszyn na rzecz dobra żywych mieszkańców? No, to ostatnie może na wyrost zaczerpnąłem z „Megamana Zero”, musiałem Ale generalnie, podoba mi się to, że historia na tyle pobudziła moją wyobraźnię, że zacząłem sobie zadawać tyle pytań, jakby mógł wyglądać ciąg dalszy czy też co mogłoby się stać, gdybym to ja miał zgadywać lub porwać się na fanowski spin-off. Bester stworzył wciągające uniwersum, w którym mamy multum opcji, a którego kształtu trudno się domyślać, gdyby, dajmy na to, nagle zabrakło robotów, albo energii potrzebnej do podtrzymywania pracy systemów, czy też ludzi, którzy mieliby owe maszyny i urządzenia nadzorować. Trzy kluczowe elementy składające się na wątek fabularny dodały fanfikowi głębi, potrafią nakłonić do refleksji, a przy tym udzielają się przy budowie klimatu, który wciąga bez pamięci, toteż prędko wrażenie rzemieślniczej roboty odchodzi w zapomnienie, a odbiorca docenia niusanse związane z kreacją postaci, pytaniami o różnice/ granice między żywą istotą, a maszyną, a także co to znaczy mieć świadomość, czuć, rozumować. Koniec końców, był to całkiem ciekawy pomysł, solidne wykonanie oraz przemyślana konstrukcja fabuły, a także zakończenie sprawiają, że mimo początkowego, nieukierunkowanego na coś konkretnego wrażenia i wciąż tego samego stylu pisania, opowiadanie nie pozostawia po sobie wrażenia wtórności, ani nie męczy, wręcz przeciwnie – wciąga, może skłonić do przemyśleń, wie jak czytelnika przyprawić o uśmiech, wie też jak spróbować go podejść oraz jak trzymać w napięciu. Wydaje mi się również, że główny cel opowiadania został spełniony – jest smak na ciąg dalszy, czyli na „Bio-huntera” „Defekt” rozrysował pełną mapę możliwego ciągu dalszego, pytanie tylko, czy którakolwiek z teorii okaże się trafna, a może autor zaserwuje nam coś zupełnie innego, acz czerpiącego z niniejszej historii. Wszystko jest możliwe. Na zakończenie, podzielę się pewną refleksją, dotyczącą strony technicznej opowiadania. Jak do tej pory, Bester opierał się przede wszystkim na pomyśle, a także zwrotach akcji oraz mocnych zakończeniach, które grały na emocjach, a przynajmniej potrafiły wywołać takie poczucie, że przez cały ten czas wcale nie czytaliśmy o tym, co myśleliśmy, że od początku było tam coś więcej. Jednocześnie, poszczególne teksty były ciekawie sformatowane, np. tak by imitować ładowanie się systemu, raz po raz przewijały się nam różne komunikaty. „Alter” został podzielony na dyski, nie zabrakło także motywów przewodnich do fanfików, nie tylko w postaci podlinkowanej na forum muzyki, ale także w formie tekstu zawartego między poszczególnymi partiami fanfika. Odnoszę wrażenie, że w jakimś stopniu rekompensuje to styl autora, który owszem, jest jego znakiem firmowym, ale jednocześnie, w swojej „surowej” formie, pełen jest powtórzeń, czy zbyt długich zdań złożonych, przeplatanych zdaniami prostymi. Pamiętam też, że niektóre fragmenty czytało się gorzej, trafiały się nieco brzydsze w porównaniu z pozostałymi zdania. Nie chcę tutaj apelować o naprawianie tego, co nie jest zepsute, zastanawiam się tylko kiedy dobrze będzie wejść na kolejny poziom i ubarwić nieco styl, sposób pisania, czy stosowane słownictwo. Przychodzi mi do głowy sytuacja, w której znów otrzymujemy świetny pomysł, bardzo dobrze wykonany, z charakterystycznymi dla Bestera zwrotami akcji, sympatycznymi postaciami, narracją pierwszoosobową oraz zakończeniem, które wiele zmienia i nami potrząsa, z czego jesteśmy zadowoleni, ale przy jednoczesnym wrażeniu, że sposób pisania jest już troszeczkę skostniały. Obawiam się, czy wówczas nie będzie tak, że kolejne opowiadania zaczną być do siebie w większym lub mniejszym stopniu podobne, co z kolei zabiłoby ich różnorodność. Na razie „Save Me”, „Exanima”, „Alter”, bardzo się od siebie różnią, czy to settingiem, czy klimatem, a także podejmowanymi problemami, każde ma w sobie coś unikalnego, coś, co odróżnia je od pozostałych. Obawiam się tylko, czy za którymś razem to wrażenie nie uleci, a czytelnik zamiast zadać sobie pytania odnośnie fabuły, będzie zastanawiać się „hej, czy ja tego już nie czytałem?” Może jestem przewrażliwiony, a może po kolejnych fanfikach trzyma się mnie taka myśl, że autora stać na jeszcze więcej i że ma najlepsze warunki ku temu, by ubrać swoje co ciekawsze koncepcje w lepszą formę. Po prostu chciałbym, aby kolejne opowiadania były coraz lepsze i lepsze, także w materii strony technicznej. A póki co, mam wrażenie, że jest to jedyne pole, na którym nie zmienia się nic. Troszkę szkoda. W każdym razie, „Defekt” to kolejny tekst, który mogę z czystym sercem polecić. Cieszy fakt, że doskonale funkcjonuje jako tytuł samodzielny, acz znajomość „Altera” na pewno niejedną tajemnicę pozwoli wyjaśnić, na przykład kim jest ta cała Silver Clue Choć „Defekt” jest dużo mniejszym projektem, tak jak w przypadku „Altera”, o fabule można napisać naprawdę wiele, co świadczy tylko o tym, że istotnie są to tytuły, połączone nie tylko realiami, wątkami, czy postaciami, ale także tym, że są dużo szersze, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, posiadają od groma szczegółów (mniej lub bardziej istotnych), a przede wszystkim, pobudzają wyobraźnię, potrafią zainspirować, co zawsze się ceni. Stąd, rosną oczekiwania odnośnie „Bio-huntera”, aczkolwiek, oceniając po tym, jak radzi sobie autor, jestem spokojny o jakość następnego fanfika. Niemniej, o czym zresztą już wspominałem, niepokoi mnie stojąca w miejscu forma. Ale liczę, że po prostu wraz z upływem czasu oraz w ramach kolejnych fanfików, Bester pokaże mi jak bardzo moje obawy były płonne i jak bardzo się myliłem, udowadniając przy okazji, jak znakomite historie potrafi pisać Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za kolejny, wyśmienity [Cyberpunk] ^^
  22. Najwyższa pora spisać finalne przemyślenia na temat „Altera” – najnowszego dużego tekstu autorstwa Bestera (co na dzień dzisiejszy nie jest tak do końca prawdą, ale dojdziemy do tego ). A jest o czym pisać, zważywszy na ilość materiału, mój poprzedni post, do którego chciałbym w kilku miejscach nawiązać, a także garść ciekawostek dotyczących tekstu, którymi był uprzejmy podzielić się z nami autor. Słowem, mnóstwo rzeczy wartych komentarza, a także kilka poszlak, przez które nie tylko sam „Alter” nie pozwala o sobie zapomnieć, ale także to uniwersum, w którym może powstać jeszcze wiele wspaniałej fanfikcji, być może nie tylko spod pióra Bestera (marzenie). Ale po kolei. Zanim przejdę do rzeczy, pragnę przestrzec przed spoilerami. Będzie ich mnóstwo, nie wiem, czy zechcę je przed Państwem ukryć (ostatnio pierwszy spoiler mimo skośników pochłaniał resztę posta i generalnie była z tego kaszana), a proszę mi wierzyć, nie chcecie popsuć sobie wrażeń z tej historii, jeżeli jeszcze jej nie czytaliście. Móc wejść do tego świata „na ślepo”, bez żadnej wiedzy o tym, co się stanie i o co tu chodzi, to niezwykle inspirujące doświadczenie, nieporównywalne nawet do finału „Save Me”, do którego uwielbiam się odnosić, nie tylko w kontekście dzieł Bestera, ale także tego, jak swego czasu ten właśnie fanfik zachęcił mnie, by jednak pisać dalej różne rzeczy. Podkreślam jeszcze raz – będzie to recenzja spoilerowa i nie chcą państwo psuć sobie samodzielnego odkrywania fabuły, zwrotów akcji oraz poszczególnych, ale wpływających w mniejszym lub większym stopniu niuansów, naprawdę. Więc jeżeli Ty, drogi czytelniku bądź czytelniczko, nie masz za sobą całości „Altera”, lepiej będzie przerwać tutaj i wygospodarować sobie „trochę” czasu na fanfik. Warto – tyle mogę powiedzieć na przydługim wstępnie, z którego tak na oko 65% to ostrzeżenie przed spoilerami. Widzicie, że traktuję to poważnie, co nie? Zacznę nieco nietypowo, bo od tego, co w mojej opinii wypada słabiej od całej reszty i co może być dla niektórych barierą, przez którą po pewnym czasie zabraknie chęci na dalsze czytanie i tym samym niedokończony tekst prędko odejdzie w zapomnienie. Po pierwsze – forma, która jest solidna, prosta (nie prostacka) i zrozumiała, której w sumie niczego nie brakuje, jednocześnie nie wzbudza większego szału, toteż ci, którzy upodobali sobie bogatsze słownictwo, rozbudowane opisy, traktujące o czymś więcej, niż bieżące czynności czy aktualne przemyślenia postaci, mogą poczuć się nieco zawiedzeni. Osobiście nie wydaje mi się, by była to jakaś wielka ujma, bo to, co jest, z perspektywy całości, w pełni mnie satysfakcjonuje, jednakże jeżeli ktoś zechce się przyczepić – tutaj jest do czego. I w sumie trudno będzie odmówić racji, iż często trafiamy na bardzo długie dialogi między postaciami, powtórzenia, podobnie brzmiące (za sprawą repetytywnego słownictwa) opisy, czy czegoś, co pozwoliłoby lepiej wyobrazić sobie świat przedstawiony. Jak wspominałem ostatnim razem – wydaje się, że mamy do czynienia z dystopią, której bród i skażenie usiłują zatuszować kolorowe neony, reklamy, śmigające po niebie pojazdy, dając złudzenie, że świat wcale nie upadł, ale po prostu rozwinął się w określonym kierunku i tak wygląda, co poradzisz. A jednak moja głowa kreowała obraz czystych, szklanych drapaczy chmur z biegnącymi między nimi kanałami powietrznymi, zadbanych uliczek, no i guzików, masy guzików i świecących się diod, ze sporymi ilościami sterylnej bieli i eleganckiego srebra w tle. Powtórzę się – niczym Neo Arcadia, gdzie wewnątrz stworzono raj dla ludzi, zaś cały świat na zewnątrz w zasadzie umarł. W ogóle, domyślam się, że idzie sobie wyobrazić przeróżne rzeczy, niekoniecznie zbieżne z wizją autora. Od razu przyznam się, że taka forma absolutnie ani mnie nie odrzuca, ani nie zniechęca, choć fakt faktem – szkoda troszkę, że autor nie wykracza jakoś znacząco poza to, do czego już nas przyzwyczaił. Jest dobrze i solidnie, ale tylko tyle. Jak Państwo zdążyli się zorientować, uwielbiam gry wideo, zatem nawiążę do nich raz jeszcze. Otóż jeżeli grywalność nie pozwala mi się oderwać, jeżeli atmosfera pochłania mnie bez pamięci, zaś fabuła, motywy, postacie, sprawiają, że bardzo długo nie mogę myśleć o niczym innym, niż o tym, czego właśnie doświadczyłem, zapewniając fantastyczne wspomnienia i materiał, do którego mogę wracać bez końca i którym mogę się inspirować, wówczas jestem w stanie wybaczyć przeróżne rzeczy. Także archaiczną (jak na dzisiejsze czasy, a niekoniecznie obiektywnie) grafikę. Oczywiście nie mam na myśli tego, że niniejszy fanfik jest w jakimkolwiek sensie archaiczny, bo nie jest. Po prostu forma to nasz klasyczny Bester, tyle. Jasne, na polu formy znajdziemy pewne eksperymenty i innowacje, chociażby stylizowanie poszczególnych części na dyski, przerywniki przypominające ekrany ładowania systemów operacyjnych, oprogramowanie, a także słowa-klucze, podsumowujące w sposób symboliczny poszczególne dyski, zapisane w kodzie zero-jedynkowym. Wszystkie te elementy to fantastyczny sposób na urozmaicenie tekstu, w całości godzien pochwały, myślę, że Bester jako jedyny potrafi to projektować i wdrażać w taki sposób, że autentycznie służy to fanfikowi i pomaga wykreować określoną atmosferę. Nie zmienia to jednak faktu, że właściwa treść, to znany nam doskonale besterowy styl w swoim najlepszym wydaniu, ale niestety, bez rewolucyjnych zmian w kreowaniu opisów, czy słownictwa. Największy postęp dokonał się w ramach tzw. „pacingu”, ale tym już mieliśmy okazję delektować się przy okazji „Exanimy: Awoken Demons”. Pozostaje jeszcze druga sprawa, czyli właściwa bariera, co do której wyobrażam sobie, że mogłaby ona zniechęcić potencjalnych czytelników. Mianowicie, mamy tutaj do czynienia z uniwersum mocno stylizowanym na Cyberpunk, co już na starcie może zniechęcić tych, którym z różnych powodów nie jest po drodze z tym właśnie nurtem. W ogóle, z jakimkolwiek ...punkiem. Sam przyznam, że to nie do końca moja bajka, do tej pory trawiłem głównie dzieła, gdzie tego Cyberpunka wcale nie ma tak wiele vide wspomniany przeze mnie w ostatnim poście „Robocop” (nawiasem mówiąc, odnośnie którego, trzeba mnie było uświadamiać na BC, w trakcie premiery „Altera”, że to też Cyberpunk). Oceniając rzeczy chłodno, czytelnik bombardowany jest Cyberpunkiem już od samego początku opowiadania, którego akcja rozkręca się... dosyć powoli. Powiedziałbym wręcz, że dość casualowo (powiedzenie o typowym [Slice of Life] jakoś mi tu nie leży), niepozornie. Dla kogoś, kto jest sceptyczny wobec Cyberpunka, może to być trochę za mało na w pełni zachęcające otwarcie. Nie wspominając o tym, że jest to już któreś z kolei opowiadanie, w którym ludzie i kucyki koegzystują, co również może się okazać trudne do przełknięcia, szczególnie czytelnikom nowym, którzy niekoniecznie mieli okazję poznać poprzednie tytuły autora. Stąd, gorąco zachęcam, by znaleźć w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by dać fanfikowi szansę, gdyż wbrew pozorom, „Alter” ma do zaoferowania bardzo wiele. Począwszy od rozwijającej się w sposób naturalny przyjacielskiej więzi pomiędzy głównymi bohaterkami, poprzez trwające śledztwo, przeplatane codziennymi problemami, którymi żyją postacie, a także samo miasto, nawiązania do fandomu oraz popkultury, różne smaczki przybliżające nam technologię przedstawionego uniwersum, na wartkiej akcji oraz zaskakujących, a nawet wstrząsających rewelacjach kończąc. Słowem, wszystko, czego dusza zapragnie, a do czego przyzwyczaił nas Bester i co uwielbiamy Bardzo bym chciał przekonać do lektury sceptyków, by również mogli cieszyć się niniejszą historią. Zarys fabularny znany jest z postu otwierającego wątek, ostatnim razem sam co nieco o nim wspomniałem, toteż pozwolę sobie przejść od razu do trzeciego, kulminacyjnego dysku „Altera”. Lekko ponad dziewięćdziesiąt stron. Sporo materiału. Co w nim znajdziemy? Jak nietrudno się domyślić, czas na rozwiązanie śledztwa i zidentyfikowanie mordercy, a także porywający wyścig z czasem, czego ciężar oraz napięcie czujemy aż za dobrze, a to wszystko za sprawą kilku kluczowych rewelacji, które spadają na czytelnika NAGLE, aż początkowo trudno w to uwierzyć, chce się zapytać, czy aby na pewno autor nie wyciągnął tego z kapelusza, nie mając pomysłu na rozwiązanie akcji. Nic z tych rzeczy. Powracając do poprzednich dysków, odszukując różne szczegóły, szczególiki, prędko idzie zrozumieć, że tak miało być, zaś takie oto rozwiązanie było nam podpowiadane od dłuższego czasu. Długo zastanawiałem się jak to ogarnąć, w miarę zwięźle wytłumaczyć, ale za każdym razem przegrywałem. Tego jest po prostu zbyt dużo, toteż po prostu spróbuję Wam w swoim klasycznym stylu opisać jak to mniej-więcej wygląda i jak to odebrałem. Dla bezpieczeństwa, jeszcze raz przestrzegam przed SPOILERAMI! Autor poświęcił mnóstwo czasu relacji, jaka zawiązuje się między Silver Clue, a Remini, nie zapominając przy tym o śledztwie, subtelnym budowaniu świata (choć głównie w ramach obszaru aktualnych zainteresowań Silvii, czy też tego, co jest jej potrzebne w danej chwili), a także symbolicznych wstawkach, jak chociażby przewijająca się przez cały fanfik pozytywka. Wszystko to współgra ze sobą znakomicie, dając nam pojęcie o niedoskonałości miasta, w którym toczy się akcja „Altera”, a także sygnał, że głęboko wewnątrz, pod na pozór zwyczajną pracą dwóch pań detektyw, kryje się dużo więcej, coś czego na razie nie widać, a co z całą pewnością w końcu da o sobie znać. Zatem mamy tutaj do czynienia nie tylko ze śledztwem, zagadką napędzającą fabułę fanfika, ale także fanfikiem, będącym zagadką samą w sobie. Trzeci dysk oferuje rozwiązanie obu tych zagadek, przy czym ta druga może się okazać bardziej przejmująca dla czytelnika, bowiem dotyczy postaci Remini – ujawniona zostaje prawda, kim naprawdę jest postać, która towarzyszyła nam oraz Sylvii od samego początku tej historii, a także dlaczego potencjalnie stanowiła największe zagrożenie dla tej pierwszej. Rzeczywiście, można mieć wątpliwość, zwłaszcza opierając się na początkach fanfika, czy autor planował to od początku, czy też pomysł ten przyszedł mu do głowy później, zaś rewelacja dotycząca Remini pierwotnie miała przypaść komuś innemu. Osobiście spekulowałem, że albo jej, albo głównej bohaterce, prędzej czy później coś się stanie, gdy na jaw wyjdzie, że w sprawę zamieszany jest ktoś z policji. Tak jak wspominałem, relacja między bohaterkami rozwija się powoli, acz naturalnie, zaś te z czasem zyskują coraz większą sympatię czytelnika, do tego stopnia, że idzie zapomnieć o głównym wątku i śledztwie, w ogóle. Niemalże cała uwaga zostaje skupiona na bohaterkach: interakcjach między nimi, sposobach, w jaki spędzają czas poza śledztwem, czy też jak w ogóle prowadzą owe śledztwo, dialogach (swoją drogą, brzmiących niezwykle naturalnie, wręcz autentycznie), jednakże interesujące jest również to, jak Silvia przedstawia nam kolejne elementy składowe świata przedstawionego, technologię, a także jej zdanie na różne tematy, wliczając w to prawo oraz to, jak głupie i nieżyciowe ono jest. Wszystko to powoduje, że po dwóch dyskach „Altera”, jesteśmy na tyle zżyci z głównymi bohaterkami, że gdy przychodzi pora na dysk trzeci, niemalże od razu czujemy napięcie, bo wiemy, że niebawem nadejdzie rozwiązanie sprawy i że najprawdopodobniej autor nie pozwoli nam na pomyślne zakończenie dla obu klaczy. To znaczy, pewnie powiedzie się tylko jednej z nich. Już wcześniej chciało się im kibicować, lecz im bliżej punktu kulminacyjnego historii, tym bardziej ma się wrażenie, że wszystko, co do tej pory budował autor w materii kreacji głównych postaci, zostaje wyniesione na zupełnie nowy poziom. Dysk trzeci rozpoczyna się zwyczajnie, nie oferując nam nic ponad to, co zawierały dla nas dwa poprzednie dyski – otrzymujemy kontynuację ostatnich wydarzeń, cofnięcie zawieszenia dla Silvii oraz ciąg dalszy śledztwa, w tym typowanie kolejnych podejrzanych oraz zapowiedzi obchodzenia, naginania prawa. Ostatnim razem wydzieliłem sobie trzy płaszczyzny fabuły oraz świata przedstawionego, na których dzieje się konflikt i miło, że dysk trzeci to kontynuuje – nie tylko te sceny, ale także spiesząca do zbiegłej Remini Silver Clue – bo oto stróż prawa tak bardzo musi łamać owe prawo, by... bronić porządku. Zaraz po tym, nasze bohaterki przechodzą od słów do czynów, co inicjuje spiralę, którą obie już niebawem zjadą w dół, a wszystko rozpoczyna się w klubie o dźwięcznej nazwie Technoir. Co się okazuje niedługo po przybyciu na miejsce, Silver Clue praktycznie miała mordercę na widelcu, toteż ten, w akcie desperacji, postanawia zareagować i zgubić trop, a przy tym wyeliminować panią detektyw, co... prawie mu się udaje. Ale tylko prawie. Spowodowanie awarii w Technoir oraz wywołanie chaosu wystarczyło, by przerwać akcję, a nawet stworzyć śmiertelne zagrożenie dla bohaterek z uwagi na skażone powietrze, ale zbyt mało, by je powstrzymać... poniekąd. W trakcie tej sceny zastanawiamy się, co jest grane, kto to spowodował, dlaczego i jak to się ma do głównego wątku, a gdy bohaterki wychodzą z tego cało, idzie odetchnąć z ulgą, natomiast nadal pali się lampka, że coś jest nie tak i że już niedługo na jaw wyjdzie coś ważnego. Czytelnik czuje napięcie, gdyż wie, że coś już się zaczęło, ale jeszcze nie wie co. Przyznam, że to był pierwszy tego typu moment w tekście, gdzie autentycznie poczułem się zaabsorbowany, jakbym nie mógł oderwać się od lektury, bo ominie mnie coś wielkiego. Nie trzeba długo czekać, zanim Remini z dnia na dzień znika bez śladu, a na komendzie zjawiają się jacyś podejrzani ludzie, reprezentujący pewną korporację. Jest to moment, w którym dowiadujemy się co oznacza tytułowy „Alter” oraz że Remini, która nam towarzyszyła, w rzeczywistości jest produktem korporacji, acz opartym o doświadczenie i osobowość prawdziwej Remini, która znajduje się na skraju śmierci. Jak na ironię, podobnie jak „sztuczna” Remini, która została zainfekowana odpowiedzialnym za całe zło (nie licząc sprawcy, który infekował boty, by te mordowały swoje ofiary) wirusem, co automatycznie czyni z niej cel wszystkich możliwych służb. Tylko Silvia wierzy w to, że można ją uratować i tylko ona, w razie konfrontacji, nie będzie do niej pruć z czego się da, zanim z maszyny nie zostanie tylko kilka śrubek. Na przekór wszystkiemu i wszystkim, Silvia nadal postrzega tę Remini, którą poznała, za istotę równą żywemu kucykowi, a ponieważ była ona jej jedyną prawdziwą przyjaciółką, postanawia zaryzykować. Tak oto dochodzi do porywającego wyścigu z czasem, w wyniku którego dochodzi do starcia między zdesperowaną Silver Clue, a Remini, która zaczyna tracić kontrolę nad swoim ciałem, pomimo usilnych prób podłączenia się do systemu i wymazania wirusa z oprogramowania. Na tym etapie fanfik już nawet nie próbuje ukryć, że Remini jest maszyną – dowiadujemy się gdzie są wejścia na przewody, dzięki czemu ta może podłączać się do urządzeń zewnętrznych i baz danych, gdzie znajdują się przełączniki (co ciekawe, w opowiadaniu ich pozycje są odznaczone zerami i jedynkami), a także odkrywamy co znajduje się pod warstwą organiczną, gdy na miejsce przybywają służby. Jest szereg rzeczy, które sprawiają, że kolejne sceny okazują się trudne do przełknięcia, potrafią człowieka przytłoczyć, czy też wzbudzić silne uczucie nostalgii. Przyznam, że jestem pod niemałym wrażeniem jak doskonale aspekt ten udało się zrealizować. Miałem sporo skojarzeń z grania w „Crisis Core: Final Fantasy VII”, gdzie od początku znałem los głównego bohatera, a mimo to próbowałem go uratować, zaś poprzedzające finał „stoczenie się” bynajmniej nie nastrajało mnie optymistycznie przed tym, co musiało nastąpić. No i gra pod koniec wykorzystywała elementy interfejsu, by oddać ostatnie chwile naszej postaci – w „Alterze” co niektóre partie tekstu stylizowane są na oprogramowanie, co w kontekście wątku Remini ma symboliczne znaczenie. Uwielbiam wyszukiwać takie smaczki i podobieństwa. Wprawdzie rozpoczynając „Altera” nie znamy prawdy o Remini, jednakże cały czas towarzyszy nam niepewność, jakie znaczenie ma tytuł i co się okaże w toku śledztwa. Autor zbudował nam cyberpunkowy, daleki od ideału świat, w którym śmierć niby ma znaczenie, lecz dla doświadczonego detektywa jest to po prostu business as usual. Dlatego też kreowana więź między bohaterkami daje tak znakomity efekt, gdy okazuje się, że ta Remini to jednak nie jest prawdziwa Remini – bo praktycznie gdy prawda wychodzi na jaw, zaś ona sama nagle znika, wiemy już, że to się nie skończy dobrze. A mimo to odbiorca chce wierzyć, że Silvii się uda. W tym sensie fanfik potrafi zaangażować i nawet długo po zakończeniu lektury nie pozwala o sobie zapomnieć. Przede wszystkim, informacja o tym, że Remini jest maszyną, spada na nas nagle, właśnie wtedy, gdy jesteśmy zżyci z bohaterkami i zaraz po tym, jak udaje im się wyjść cało z opresji. Mija tak niewiele czasu, a wszystko obraca się o 180 stopni i zachodzi potrzeba podjęcia kilku decyzji natychmiast. Zatem nie dość, że jest szok, a napięcie gwałtownie wzrasta, dodatkowo czuje się presję czasu. I to wszystko w raptem kilka(naście?) stron. Rewelka. Scena, w której Silvia leci na złamanie karku do Remini to typowa sekwencja akcji, do których zdążyliśmy przywyknąć przy poprzednich dziełach Bestera, choć tym razem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszystko jest bardziej... dynamiczne? Chyba. Poza tym, cały czas towarzyszyła mi nieustanna presja, świadomość upływającego czasu i ryzyka, nie pamiętam, by przy okazji poprzednich fanfików wrażenia te były tak wyraźne. Gdy Silvia odnajduje Remini, ta wciąż jest świadoma i próbuje usunąć wirusa ze swojego oprogramowania, co samo w sobie dodaje tym scenom dramaturgii (Remi jest ścigana przez służby), ale to nie wszystko. Przekonujemy się, że Remini rzeczywiście od początku była świadoma tego, że nie jest prawdziwą, żywą Remini, a produktem. Pochwalam to rozwiązanie – gdyby uważała inaczej i próbowała usunąć wirusa, wierząc, że jest jedyną i prawdziwą Remini, to mogłoby wyjść troszkę groteskowo, może nawet komicznie. A tak, jak jest teraz, mamy świadomą swojej formy Remini, która za wszelką cenę usiłuje ostrzec przed samą sobą Silver Clue, ale ostatecznie postanawia jej zaufać i dopuszcza ją do przełączników, by ta mogła zdalnie jej pomóc. I znów – cały czas czuć napięcie, bo nie wiadomo kiedy wirus weźmie górę nad ciałem, no i presję czasu, bo wiemy, że lada moment wpadną służby, które przecież o nic nie będą pytać, tylko wykonywać rozkazy. Początkowo sądziłem, że będzie to zwieńczenie wątku przyjaźni między bohaterkami, ale się myliłem. Wrócę do tego później. Zaś po nieuniknionym pojedynku między Silver Clue, a Remini, okazuje się, że wirus ustąpił, ale jest już za późno. Jakby uszkodzenie (opisane dobrze, zwięźle, łatwo je sobie wyobrazić – nic przyjemnego) Remi nie wystarczyło, w budynku lada moment ma nastąpić eksplozja, lecz w pierwszym po uleczeniu i niestety ostatnim przebłysku swojej osobowości, Remini ratuje Silver Clue, wypowiadając do niej kilka ostatnich słów, ale od siebie. Nie od Remini – od siebie, jako maszyny. „Nie pozwól jej umrzeć w samotności!” siedzi w głowie, oj siedzi. Aczkolwiek, z perspektywy czasu, mam wątpliwości, czy ciąg dalszy kwestii był potrzebny. Może efekt byłby jeszcze silniejszy, gdyby ostatnim wypowiedzianym przez nią zdaniem było właśnie to. Nie wiem. Tak czy inaczej, nie zapomnę tego, o nie... Tak z grubsza przedstawia się finał opowiadania. Mógłbym jeszcze długo pisać o większych lub mniejszych szczegółach, ale to potrwałoby dosyć długo, za długo. Wymienione wyżej rzeczy były tymi, które zapadły mi w pamięci najbardziej, gdy przyszła pora na chyba największy zwrot akcji w „Alterze”, który to zmienił mnóstwo rzeczy. Wcześniej o tym nie pisałem, ale zanim bohaterki kierują się do Technoir, muszą wpaść do Silver Clue po coś i jest to oczywiście kolejna okazja, by podjąć wątek ich przyjaźni, jednakże jest tam niedługa sesja karaoke, która, oprócz tego, że jest bardzo sympatyczna, nabiera drugiego znaczenia, gdy pozna się finał oraz zakończenie. Zwrócił mi na to uwagę Foley – Remini śpiewa wówczas „Chcemy być sobą”. Z innych rzeczy – przed wyżej opisanym zwrotem akcji oraz akcją zmierzającą ku konfrontacji Silver Clue i Remini, dostajemy scenkę, w której przewijają się – a jakże – kucoperze i tym razem przyznam, że z perspektywy czasu jest to pewna zapchajdziura. Postacie te pojawiają się tylko w tej jednej scenie i w sumie ich dialog z Silvią służy tylko temu, by ukazać jej obrażenia po ostatnim wieczorze oraz kiepski nastrój. Szkoda, bo Specter, Star Glow i Echo to świetne imiona i w sumie chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o ich wyglądzie, cechach charakteru, czy też jak wygląda ich praca. Wprawdzie troszeczkę tego dostajemy, jednakże to bardzo mało i szybko się zapomina o tym, że takie postacie w ogóle wzięły udział w fanfiku. Może wystąpią w jakiejś przyszłej produkcji? A może już wystąpiły? W sumie, Specter brzmi dość znajomo. Nie zdziwiłbym się, gdyby postacie te były cameo z poprzednich fanfików Bestera, tylko ja się już starzeję i coraz gorzej zapamiętuję co już czytałem, a czego nie Oprócz tego, mamy błyskawiczną scenę dedukcji, w wyniku której Silvia jak na zawołanie identyfikuje mordercę, pojmuje w jaki sposób przebiega infekcja wirusem i łączy fakty szybciej niż wiedźmin Paweł z Warszawy pędzi na ratunek Archeknurowi ze Szkolnej 17 w Białymstoku. Jednocześnie wykminia gdzie przebywa Remini i jaki może mieć cel. OK, przyznaję z ręką na sercu – to się wydarzyło tak szybko, że mimo wszystko wydaje się być naciągane. Ale tylko troszkę. Potrafię sobie wyobrazić znakomitego detektywa, który mógłby to wszystko wydedukować, co nie zmienia faktu, że w warunkach fanfika, wygląda to mniej wiarygodnie. Co tu dużo mówić – autor po mistrzowsku uśpił naszą czujność, uspokoił nas, sprawił, że nie tylko relacje między bohaterkami wypadły bardzo wiarygodnie, ale także przekonał, że na dłuższą metę nic im nie grozi. Wszystko po to, by po chwili zalać nas informacjami, które zmieniają wszystko, jednocześnie umieszczając ponad głowami minutniki i jasno określając, że gdy skończy się czas, Remini, którą tak bardzo polubiliśmy, już nie będzie. Silvia, w odróżnieniu od czytelnika, znajduje się w tej historii i może cokolwiek zrobić... ale jest związana scenariuszem. Jej z kolei autor powiedział krótko: Oto, czym jest Remini. Remini jest zainfekowana. Nie możesz ocalić Remini. Ale jeśli chcesz spróbować, wsiadaj i leć. W ogóle, te postacie wydają się takie autentyczne, ludzkie; ich cechy charakteru, sposób wypowiadania się, reagowania na różne rzeczy, wszystko to wypada tak naturalnie, tak z życia wzięte, że po prostu nie da się ich nie lubić. Ale to nic nowego – podobnie było już w „Exanimie”, zatem w „Alterze” po prostu dostajemy więcej tego, go uwielbiamy Bester po mistrzowsku rozprawił się z jeszcze jedną rzeczą. Mianowicie, z zakończeniem. Mieliśmy finał, a po finale pora na zwieńczenie historii i domknięcie wątków. Tak jak tekst epatował akcją, presją, działo się wiele i opowiadanie na szereg sposobów, acz bazując na tym, co zaoferowały nam poprzednie dyski, próbowało chwytać za serce, wstrząsnąć, tak po tym wszystkim następuje cięcie i... cisza. Już przy „Exanimie” wspominałem, że było wrażenie filmu sensacyjnego, tutaj jest podobnie. Wspomniane cięcie jest jak najbardziej filmowe. Bez problemu mogę to sobie wyobrazić w formie przejścia z jednej sceny w drugą, w formie obrazu na srebrnym ekranie. Ale do rzeczy. Przeskakujemy nieco do przodu i obserwujemy świat „już po wszystkim”, czyli po incydencie w ratuszu i destrukcji komputera Kusanagi. Towarzyszy nam spokój, ale także smutek, bo wiemy co się stało ze sztuczną Remini, no i co się już niebawem stanie z tą prawdziwą. Trudno mi opisać słowami, jak wspaniałe jest dla mnie to zakończenie. Śledztwo się zakończyło, sprawa wyjaśniona, a Silvia, znając prawdę, po prostu odwiedza umierającą Remini w szpitalu, co podsumowuje doskonale wypowiedziane przez klacz pytanie: „Słuchaj, Remi, co byś zrobiła, gdybym ci powiedziała, że już się poznałyśmy?” Czasem coś się czyta, ogląda, albo w coś się gra i ma się wrażenie, że rzeczy po prostu zostały wykonane dobrze, kompletnie. Że niczego nie brakuje, że odbiorca został nagrodzony za to, że poświęcił na dane dzieło swój cenny czas. No i to jest właśnie jeden z tych „razów”. Fakt, że ta scenka jest bardzo krótka, ale jednocześnie potężna w przekazie, dopełnia efektu, no i na dodatek pojawia się pozytywka. Nadal mam wrażenie, że ona coś oznacza, coś symbolizuje, ale jeszcze nie wpadłem na wiarygodną, popartą argumentami teorię, co to takiego jest. Napomknę tylko, że podczas swoich badań krążę wokół dziwnych snów Silvii. Jest to extra warstwa tej postaci, gdzie obok konkretów oraz faktów z jej życia (choćby to, że czasem bywa zbyt dobrym gliną), mamy parę enigmatycznych poszlak, dzięki którym możemy się domyślać, co jeszcze wydarzyło się w przeszłości, czy Silver Clue czegoś nie ukryła przed Remini (i przed nami), a może czy to przypadkiem nie jest tak, że wyparła z pamięci pewne wspomnienia, które mimo wszystko powracają do niej w snach. Podoba mi się. Jak przystało na opowiadanie nawiązujące w jakimś sensie do konwencji filmowej, po zwykłej akcji następuje build-up do punktu kulminacyjnego i finału, po którym z kolei następuje konkluzja, no i zakończenie. A co potem? Napisy końcowe, szanowni Państwo. Tym razem, na główny motyw „Altera” autor wybrał „Wonderful Life”, grupy Smith & Burrows. Cóż mogę powiedzieć? Można mieć wątpliwości, czy utwór został dobrany właściwie, tzn. jeśli ma się w głowie cyberpunkowe Miasto 74, akcję, wybuchy i śledztwo, natomiast, spoglądając na to przez pryzmat tego nowego, skażonego świata, stojącego w opozycji do tego, co było kiedyś, trudów i ryzyka, przez które przeszły bohaterki, czasu, który poświęciły na to, by lepiej się poznać, no i prawdę oraz spokój, gdy było już po wszystkim, można odczuć – po raz kolejny – silne uczucie nostalgii, doświadczenia czegoś wielkiego. Istnieje co prawda ten rodzaj nostalgii, gdzie człowiek czuje się przytłoczony, wydrenowany z energii, może nawet zasmucony i zbyt zaabsorbowany gęstością atmosfery, by prędko powrócić do codzienności, no i przez co nieszczególnie ma ochotę ponawiać doświadczenie, lecz przy „Alterze” coś podobnego nie występuje. Mamy tutaj rodzaj tej pozytywnej nostalgii, która, choć potrafi chwycić, jednocześnie nastraja jak najbardziej optymistycznie, oczyszcza. Czytelnik, mimo wszystko, czuje się dobrze, odczuwa satysfakcję, niczego nie żałuje, aż sam chętnie by coś stworzył. Doskonale. A skoro film, to i po napisach wypadałoby mieć jakąś sekretną scenkę, co nie? „Alterowi” nawet tego nie brakuje – po „napisach” odwiedzamy znajome miejsce, gdzie mieścił się Kusanagi i gdzie została zniszczona Remini. „Still Alive?”, którym opatrzony jest ten fragment, nie mógł być bardziej trafny, nie wspominając już o tym, że ta sekretna scena tym bardziej nastraja optymistycznie, bo pokazuje, że nic nie przepadło, że na przekór wszystkiemu, świadomość (aż chciałoby się napisać, że dusza) Remini przetrwała, po prostu chwilowo nie posiada ciała. Wpadła chyba w najlepsze kopytka, bo do Silvii, która to wróciła po swoją przyjaciółkę jeszcze raz, już po jej zniszczeniu, a także po śmierci tej prawdziwej Remini. Bardzo miła, pocieszająca scenka, która dopełnia efektu jeszcze bardziej. Zupełnie, jakby za każdym razem, gdy wydaje się, że autor wspiął się na wyżyny opisywania różnych rzeczy i wywoływania określonych wrażeń, następuje coś jeszcze, coś, dzięki czemu „Alter” ostatecznie jawi się dla mnie jako instant classic, godny polecenia każdemu. Była to bardzo satysfakcjonująca, klimatyczna i nie dająca się zapomnieć podróż, która, o ile faktycznie zaczyna się niepozornie, rozkręca powoli, a przy tym nie oferuje wyśrubowanej formy, o tyle posiada w sobie wystarczająco dużo świetnych pomysłów, kreacji postaci (chociaż głównie jest to Silver Clue i Remini, reszta bohaterów jedynie się „przewija” w tle, choć część z nich jest istotna dla fabuły) zwrotów akcji, a także rzeczy, które próbują zagrać na emocjach, chwycić za serce (i generalnie robią to dobrze), że nie można zlekceważyć tego tytułu, czy też wystawić mu niskiej noty. Sama treść, choć tagi mogą na to nie wskazywać, okazuje się całkiem urozmaicona. W fanfiku, obok akcji oraz kryminału, znajdziemy kawałki życia, elementy humorystyczne, nie brakuje także smutnych, emocjonalnych momentów, ponadto, jeżeli do kogoś trafia wizja świata, w którym technologia śledzi każdy nasz ruch, w którym elektronika wie o nas wszystko i w dowolny sposób można daną osobę wrobić, wówczas opowiadanie może mieć dla niego lekko mroczny wydźwięk, choć wydaje mi się, że jest to pewna nadinterpretacja z mojej strony. Zależy jak na to spojrzeć. Słowem, w „Alterze” znajduje się o wiele więcej, niż sugerują przyznane tagi. Oczywiście, w jakimś sensie jest to kontynuowanie schematu znanego z „Save Me”, gdzie autor walory emocjonalne opiera o zaskakujące zakończenie oraz wyjawienie szokującej prawdy, lecz w „Alterze” widać, że stara się ów schemat rozbudowywać, chociażby przez nieco śmielsze podpowiadanie różnych rzeczy czytelnikowi, dodatkowe odwracanie jego uwagi elementami świata, codziennymi problemami społeczności, czy też serwując subtelne zapowiedzi ciągu dalszego, co nie tworzy już wrażenia zamkniętej, oderwanej od czegoś większego historii, ale zaledwie jednego rozdziału opowiadającego o prawdziwym, żywym świecie, który ma swoją historię oraz przyszłość. W ogóle, jak tak o tym dłużej myślę, ostatnim razem określiłem trzy filary fabuły i świata, w postaci płaszczyzn, na których toczą się konflikty. Na dysku trzecim dostajemy czwarty konflikt, między Silver Clue, a zainfekowaną Remini, dopełniający motywy egzystencjalne oraz naginania prawa (czyli dwie z trzech wyróżnionych przeze mnie płaszczyzn). Poza tym, w niektórych kręgach kulturowych czwórka źle się kojarzy. Czy ma złe konotacje. Bo w językach azjatyckich czwórkę wymawia się bardzo podobnie jak śmierć, więc widzicie... Na dysku trzecim tracimy jedną z głównych postaci, czyli dość trafnie. Oczywiście, że to moja (nad)interpretacja, ale uwielbiam, gdy fanfik pozwala na coś podobnego, bo zawsze jest to dla mnie jakaś dodatkowa, naokołoopowiadaniowa rozrywka. Wprawdzie „Alter” nie zapewnia w tej materii absolutnie najszerszego pola manewru w historii, ale mimo to, jestem jak najbardziej usatysfakcjonowany Koniec końców, z „Altera” wyszła wciągająca, miejscami luźna, lekka i przyjemna, a miejscami poważna, na swój sposób przejmująca historia, która przyciąga kreacją świata, pomysłem na zbrodnię oraz śledztwo, fantastycznymi i sympatycznymi bohaterkami, a także fenomenalnymi zwrotami akcji, które po prostu działają. Zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, po zapoznaniu się z nim, odnosi się wrażenie kompletności dzieła, no i jeszcze zostaje pokrzepiające serce post-credits scene. Fanfik jak najbardziej polecam, także osobom nieprzekonanym do Cyberpunka. Zapewniam, że naprawdę warto dać mu szansę. Autentycznie miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś wielkim, w czymś, co można przeżywać i w co można się wkręcić, no i w czymś, co naprawdę trudno opisać słowami. Powiem nawet, że z perspektywy czasu, jestem średnio zadowolony z powyższych przemyśleń, gdyż nie wydaje mi się, abym w pełni oddał wrażenia, jakich doznałem podczas lektury oraz po jej skończeniu, nie wspominając już o emocjach. Ale to jedno z tych dzieł, które najwięcej o sobie mówią same, zatem tym bardziej zapraszam, to trzeba przeczytać i przeżyć samemu Opowiadanie to nie jest pozbawione pewnych zgrzytów, czy to w materii formy, czy treści, aczkolwiek, to jak dobrze się czułem po jego przeczytaniu i przesłuchaniu na Kąciku Lektorskim, to jak bardzo mnie zainspirowało i jak to zakończenie zostało napisane (motywy, klimat, zwroty akcji, postacie oraz relacje między nimi, nostalgia – wszystko co uwielbiam, no po prostu finał napisany wprost pode mnie ), przekonuje mnie, by się skusić i zagłosować na tag [Epic]. Wyborny [Cyberpunk] i piękne opowiadanie. Dziękuję. Pozdrawiam! PS: Rzuciłem sobie okiem na ciekawostki. Wow, ten pomysł ma swoje lata... Nieźle, nieźle Podoba mnie się koncept uniwersum, natomiast alternatywne linia fabularna i zakończenie... Hm, powiem tak: to, co znalazło się w spoilerze, brzmi kusząco, aczkolwiek, nie żałuję zmiany i tego, co ostatecznie dostaliśmy w ramach faktycznego "Altera". To właśnie ten rozumujący, czujący aspekt natury sztucznej Remini okazał się jednym z kluczowych elementów jej kreacji, który przesądził o tym, jaka to znakomita postać, lecz gdyby sprowadzić ją do roli uczącego się AI, które dlatego nawiązało bliższą znajomość z Silver Clue, bo tak dobrze się uczyło, a nie dlatego, że została ona (Remini) oparta o zdigitalizowane doświadczenie, cechy charakteru oraz emocje prawdziwej Remini (Ona miała w ogóle istnieć w alternatywnej koncepcji?), moim zdaniem nie zapewniłoby tak świetnej kreacji, zaś motyw taki, by celowo wprowadzała Silver Clue w błąd i zwodziła ją, mógłby spowodować, że ich przyjaźń mogłaby stracić na wiarygodności. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, by po czymś podobnym Silvia chciała ją ratować, gdyby znalazła się w podobnej opresji, co ta Remini z finalnej wersji "Altera". Wciąż, świetnie wiedzieć, że były jakieś alternatywne koncepcje oraz ciekawostki ^^
  23. Przyznam bez ogródek, że dziwnie się czułem, nie tyle powracając do starszego opowiadania Bestera, co historii czysto kucykowej, pozbawionej ludzi, technologii oraz wartkiej akcji, a do tego pisanej z perspektywy trzeciej osoby. Nawet jeśli przyjrzeć się stylowi, po tylu zagadkach kryminalnych, efektownych strzelaninach i akcjach, tudzież przejmujących zwrotach akcji, sojuszach i rozstaniach, początkowo trudno uwierzyć, że „Przyjaciel” został napisany właśnie przez Bestera. No i od razu przyznam, że pod kątem formy, tekst w wielu miejscach wydaje się być niedopracowany. To znaczy, w żadnym wypadku nie jest tragicznie, ale zaledwie poprawnie i nie ukrywam, przynajmniej w materii powtórzeń, czy szyku zdań, miałbym co robić. Poszczególne akapity radzą sobie nieźle, ale przez cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autora stać na więcej i na spokojnie mogło być dużo lepiej. Natomiast, jest w formie coś, co zwróciło moją uwagę i co całkiem mi się spodobało – kompozycja klamrowa. Bardzo dobry pomysł na zamknięcie tego niedługiego fanfika, a także znak dla odbiorcy, że być może mamy do czynienia z czymś więcej, z czymś, czego na początku oczy nie widzą. Nie jest to zbyt wielka tajemnica, gdyż autor otwarcie zastanawia się, kto odgadnie ukryte znaczenie opowiadania, no i kim może być ów tajemniczy przyjaciel. Motyw tejże zagadki został zrealizowany bardzo dobrze, tutaj nie mam czego się czepiać. Fakt, że mamy niewiele poszlak istotnie skłania do refleksji, tym bardziej, że mamy wspomnianą już kompozycję klamrową, czyli, że tak to ujmę, koło się zamyka, a przyjaciel zostaje. Opowiadanie jest skonstruowane w taki sposób, że przez trochę ponad 83% fanfika mamy do czynienia z Celestią, tj. z następującymi po sobie przełomowymi momentami w jej życiu, jako władczyni Equestrii, natomiast zakończenie należy do Twilight. Widzimy Celestię świeżo obejmującą władzę w kraju, po pokonaniu Discorda, następnie Nightmare Moon, wreszcie, przyjmującą pod swe skrzydła młodą Twilight, która w końcu staje się jej następczynią. To właśnie jedyny dedykowany Twilight fragment, w którym ta obejmuje tron, zamyka owe koło, prezentując nam paralelę do początku opowiadania, zwieńczoną znajomym powitaniem. W sumie, refleksja naszła mnie taka, że historia skazana jest na to, by prędzej czy później się powtórzyć – inne realia, warunki, postacie biorące udział w dokonujących się zmianach, ale model działania zawsze ten sam. Wprawdzie w 2015 nie mieliśmy bardzo wielu sezonów i odcinków, lecz dziś już wiemy, z kim musiała zmierzyć się Twilight, kogo Księżniczka Equestrii przyjęła pod swe skrzydła jako uczennicę (tzn. tak się domyślam, że może to być Luster Dawn) i kto najprawdopodobniej kiedyś zastąpi ją. Z kim się zmierzy? Czy będzie musiała wystąpić przeciwko komuś bliskiemu? Kogo spotka na swojej drodze? Wygląda na to, że to wie tylko czas. No właśnie, czas. To chyba był mój pierwszy strzał, jeśli chodzi o tożsamość tajemniczego tytułowego przyjaciela. Czas jest z nami od zawsze i zawsze z nami będzie, aż do końca. Aczkolwiek, częściej działa na naszą niekorzyść, a przyjaciele raczej tak nie robią, więc przeładowałem i zacząłem strzelać dalej. Czy to możliwe, że ów przyjaciel jednak nie ma fizycznej formy i jest to po prostu głos zdrowego rozsądku, zarazem najlepszego doradcy? W sumie, jest z nami od początku istnienia, choć nie zawsze go słuchamy, toteż to by tłumaczyło, czemu ten głos jest znajomy. No i dlaczego zawsze, gdy się pojawia, rozwiewa wątpliwości i rozwiązuje problemy postaci. Nie sądzę, aby była to nam postać znana z serialu, ale znana z życia, ogólnie. Myślałem o tym trochę, ale do dzisiaj nie udało mi się wyjść z inną teorią, gdyż autor zaatakował dosyć trudnymi puzzlami, nie powiem, że nie. Natomiast, odnośnie klimatu, doceniając pomysł, acz zaznaczając, że forma mogła być bardziej dopracowana, muszę przyznać, że jest obecny i daje się poczuć, a postać Przyjaciela intryguje i zatrzymuje przy opowiadaniu, co należy pochwalić. Z jednej strony żadne z ukazanych wydarzeń nie epatuje oryginalnością, ale możliwość przyjrzenia się Celestii po tym, jak było „po wszystkim” jest ciekawe i na pewno wnosi cokolwiek do wydarzeń kanonicznych, co niektóre momenty są nieco mroczniejsze niż to, czego można się spodziewać po serialu. Ogólnie, w materii nastroju, nie mam poważniejszych zastrzeżeń, ani powodów do szczególnego zachwytu – ot, solidnie, dobrze wykreowana atmosfera, której nie brakuje przez całą lekturę i dzięki której wrażenia z lektury są dobre i człowiek rzeczywiście ma ochotę na refleksję czy dwie. Zatem autor może odhaczyć, że cel został osiągnięty. Opowiadanie jest niezłe jako niedługi przerywnik, kreacja Celestii jak najbardziej właściwa, a postać Przyjaciela intryguje, zastanawia. Nad formą spędziłbym nieco więcej czasu, aby całość brzmiała lepiej. Myślę, że w wolnej chwili warto rzucić okiem, trzeba przyznać, że mimo daty premiery, w opowiadaniu jest sporo starszego klimatu. Aczkolwiek, świeżo po besterowm [human & pony] można się poczuć troszkę zagubionym. Pozdrawiam!
  24. Najwyższa pora nadrobić komentatorskie zaległości. Od publikacji najnowszego rozdziału tej niecodziennej przygody upłynęło już troszkę czasu, aczkolwiek całkiem niedawno zakończyło się jego czytanie na Kąciku Lektorskim Bronies Corner, podczas którego miałem przyjemność przypomnieć sobie ów kawałek tekstu, a także co nieco podyskutować. Otrzymałem też okazję, by nieco nad „Końcem miłości do świata” nieco podumać. Podejrzewam, iż niniejszy komentarz nie wyda się autorce szczególnie interesujący, gdyż znajdzie się w nim niewiele nowego poza tym, o czym pisałem na etapie prereadingu, no i czym zechciałem się podzielić na chacie w trakcie czytania na BC. O czym to świadczy? Że z czasem tekst bynajmniej nie traci na swojej atrakcyjności, a wręcz co nieco zyskuje, ponieważ przyszły mi do głowy możliwości nadania mu extra głębi, dzięki której całokształt fabuły mógłby stać się jeszcze bardziej ludzki w tym sensie, że czytelnik mógłby utożsamiać się ze zwykłymi bądź niezwykłymi problemami różnych postaci (nie tylko głównej bohaterki) czy ich historią, co na pewno pozwoliłoby na nawiązanie silniejszej więzi z fanfikcją, a także... cóż, przeżywanie jej na wyższym poziomie. A zatem, jak to głosił niegdyś pewien, dla mnie osobiście całkiem chwytliwy slogan reklamowy, welcome to the next level! Oto przed Państwem „Super Smak Arbuza 65” i bynajmniej nie chodzi mi o ilość bitów w tytule, ani o to, iż jest to bezpośrednia kontynuacja „Super Smaku Arbuza 64”, którego pamiętam z czasów prereadingu (wygląda na to, że w rozdziale zostało dokonanych kilka poprawek, od których licznik stron nabił extra stronkę). Rzecz dotyczy jakości najnowszego rozdziału, a także jego długości, która jest satysfakcjonująca, no i stwarza idealne warunki, by napisać coś więcej, dotknąć szeregu różnych rzeczy towarzyszących naszym konwertytom ze szczególnej okazji, a jest nią Wigilia Serdeczności, a także uroczystości towarzyszące. Zobaczmy zatem, co znajdziemy w fanfiku... Aha, zanim przejdę do rzeczy – jeżeli ktoś liczył na to, że kolejny rozdział będzie w całości wypełniony dobrą, miłą i kochaną Cahan, no to muszę hipotetycznego „kogosia” zmartwić. Nie, niczego podobnego nie uświadczymy w siódmym rozdziale, od razu przeskakujemy do Wigilii, gdy jest już po wszystkim. Można to w jakimś sensie rozpatrywać jako pewne rozczarowanie, w końcu taki rozdział potencjalnie mógłby być niezłym maratonem zabawnych, niekonwencjonalnych, a może wręcz abstrakcyjnych scenek, interakcji i dialogów (zwłaszcza dla tych, co znają autorkę osobiście). Aczkolwiek, nie ma czym się martwić, gdyż faktyczna zawartość rozdziału bardzo cieszy, wciąga i jak najbardziej spełnia oczekiwania, jeśli chodzi o wszelakie świąteczne klimaty. W sumie, może to i lepiej, że większość pierwszopłomienionywch rzeczy zostało pozostawionych wyobraźni czytelnika? Z drugiej strony, jeśli ktoś ma chęć zasilić szeregi armii* Cahan, może na ten temat napisać spin-offa i podzielić się swoją wizją tego, jak wiele dobra zdążyła uczynić jej jasna strona, no i ile kucyków zdołała wytulić *Armia jest to nieumarła, podstawowe są formy szkieletu bądź zombie, w wypadku chęci odbycia obróbki termicznej, uprasza się o zabranie ze sobą dowodu osobistego, wiązki suchego chrustu, koksu lub innego materiału palnego w ilości 0,5 kg na 1 kg masy ciała, przed przybyciem umyć nogi, zostawić protezę zębową, spożycie alkoholu lub innych substancji wybuchowych przed spaleniem jest surowo zabronione. Zresztą, to nie jest tak, że wątek Cahan pod wpływem Pierwszego Płomienia nigdzie nie jest wspomniany, wręcz przeciwnie – postacie towarzyszące głównej bohaterce były uprzejme odnieść się do tego, jak mniemam, dość niezwykłego czasu, no i w rozdziale przewija się pewien wątek poboczny, całkiem szeroko opisany, do czego przejdę później. Tekst zaczyna się dosyć nietypowo, bo najpierw naszym oczom ukazują się cztery cytaty, pochodzące kolejno z Księgi Słońca, Księżyca, Serca oraz Przyjaźni, co na dzień dobry tworzy intrygujący klimat, jednocześnie dokładając cegiełkę do światotworzenia w tym sensie, że nabieramy lepszego pojęcia o tym, jakie w tymże świecie mają koncepty wolności, szczęścia oraz przyjaźni, co w ujęciu ogólnym składa się na istotę dobra... no i okazuje się, że bynajmniej nie idzie ono w parze z czymś takim, że można sobie myśleć, zachowywać się i postępować po swojemu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Tego nie widać od razu (miałem z tym spory problem, a i tak nadal trudno mi poczuć niepokojącą otoczkę związaną z tą konkretną koncepcją autorki), ale dobro okazuje się pojęciem mocno zaborczym, ograniczającym, wszystko dla zachowania ogólnego porządku. Zresztą, wszystko jest w pierwszym cytacie, odnoszącym się do Pierwszego Płomienia: „Dlatego wydzieliłam fragment mej duszy, by wypalił z mych poddanych wszystko, co złe. (...)” Zatem gdyby komuś to jeszcze umykało, teraz wiecie, co konkretnie przytrafiło się Cahan w poprzednim rozdziale. Pierwszy Płomień wypalił wszystko co złe, ale tak szczerze, zanim to się stało, czy owe „złe” cechy czyniły z głównej bohaterki kogoś, kogo powinna obawiać się księżniczka, bo jej zaraz wywróci kraj do góry nogami? Zresztą, dalej w rozdziale sama to ładnie ujęła (Cahan, nie księżniczka), że te negatywne cechy są nieodłącznym elementem jej osobowości, w jakimś stopniu definiują ją, czynią z nią taką zebrę, jaką całą sobą jest. Czyli tutaj mamy pierwszą rzecz, nad którą możemy się deko zastanowić, czyli koncepcja wolności w Equestrii przedstawionej w „Smaku Arbuza”. W cytacie znajduje się wprawdzie wyjaśnienie, skąd się wziął pomysł, by zacząć wypalać to, co złe, aczkolwiek, czy w czasach pokoju, takie środki naprawdę są konieczne? W nawiązaniu do Księgi Księżyca – czy wolność jest pułapką, czy wolność oddala od tego, co ważne? Czy jest pułapką to nie wiem, ale czy oddala od ważnych rzeczy... zaryzykuję stwierdzenie, że w jakimś sensie owszem. Zresztą, dyscyplina ułatwia życie. Odrzucanie ograniczeń w końcu spowoduje, że jednostka stanie się skrajnie nieuporządkowana. Ale chyba oddalam się od rozdziału siódmego, co nie? No tak, ale dlaczego jest to otwarcie nietypowe, zapytacie? Otóż zaraz po klimatycznych cytatach – napisanych bardzo ładnym stylem, dzięki któremu wybrzmiewają wiarygodnie jako słowa ksiąg świętych – otrzymujemy scenę obsmarowania głównej bohaterki przez wielce czcigodne grono pedagogiczne, po którym ta otrzymuje questa, w związku z czym rozpoczyna się przygoda, która co niektórym może wydawać się całkiem znajoma, zważywszy na zawarte w tym fragmencie nawiązania do Skyrima, ale nie tylko. Jest wartka akcja, jest walka na moc i magię, krew, łzy i doświadczenie, pojawił się nawet boss na końcu Jak pewnie nietrudno się domyślić, to raczej nie jest część właściwej historii, ale sen, z którego bohaterka w końcu zostaje wybudzona, gdyż pora na przygotowania do nadchodzącej wigilii. W międzyczasie dowiadujemy się co nieco jak często w tym świecie zdarzają się epidemie oraz z jakiego powodu, co robią inne alikorny (tzn. Luna, Corra, Amicitius), no i jak kucyki (na przykładzie Sorrel) zapatrują się na Pierwszy Płomień. Szczegóły te są ciekawe i zostały zgrabnie wplecione w tekst, dzięki czemu światotworzenie komponuje się z narracją, dialogami oraz poszczególnymi wydarzeniami w sposób naturalny, nie cierpi na tym tempo akcji, ani ciąg przyczynowo-skutkowy. Sporo czasu antenowego przypadło objaśnieniom dotyczącym obchodów Wigilii Serdeczności u kucyków, a także jakie obrano zasady w przypadku nieplanowanych konwertytów – jakie temu towarzyszą zwyczaje, ile przewidziano dań, co się powinno przygotować, itd. Rzeczy pozornie proste, takie jak dawanie prezentów i składanie życzeń, urastają tu do rangi rytuału, który raczej nie odpowiada głównej bohaterce (Na co komu tulenie obcych kucy, za którymi się nawet nie przepada?), a co z kolei umacnia wrażenie autentyczności obchodzonego święta. Opis przebiegu wigilijnej uczty, w ogóle, całego obrządku, został napisany bardzo wiarygodnie, jako rytuał religijny. Przykład? Chociażby wymyślona przez autorkę modlitwa, która brzmi naprawdę autentycznie, gdyby tylko wymienić kilka określeń, to moim zdaniem niejeden by się nie zorientował, że to nie jest prawdziwa modlitwa którejś ze światowych religii. Ale tego należało się spodziewać – w końcu ostatnim razem otrzymaliśmy znakomite, ikoniczne opisy struktur miejskich oraz wnętrza świątyni. Dokładne, napisane bardzo dobrym stylem, nie szczędzące fachowych określeń, a przy tym dostatecznie przystępne, by laik mógł bez problemu wyobrazić sobie taką oto budowlę sakralną. To oczywiście zaledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż wcześniej przeczytamy przygotowania do świąt od kuchni (dosłownie), poznamy kilka typowych equestriańskich przysmaków, a także dowiemy się co nieco o tym, co nas ominęło, czyli jak funkcjonowała Cahan będąc pod wpływem Pierwszego Płomienia. Naszym oknem na ów czas są wypowiedzi różnych towarzyszących jej postaci, takich jak Avocado, Estelle, Purple Wind, Onyx. Generalnie, interakcje między bohaterkami czyta się wartko, przyjemnie, każda z postaci wypada dość naturalnie, poszczególne wstawki, obojętnie czy to zwykłe scenki, czy didaskalia, pozwalają uwypuklić nieco ich indywidualne cechy, choć zbyt subtelnie, by wspomnieć o czymś konkretnym. Po prostu w trakcie lektury czuć, że są to różne postacie, które mają swoją historię oraz osobowość. W tym rozdziale przyjdzie nam poznać lepiej Purple Wind oraz Sorrel, a także Black Dreada, być może reszta będzie musiała jeszcze poczekać. Co jeszcze? Czekaliście na scenę kąpielową? Proszę bardzo, w końcu nie siada się do stołu będąc pokrytą brudem, potem i co nie tylko Jakaś fanfikcja w fanfikcji? Czemu nie – w końcu jednym z elementów obchodów Wigilii Serdeczności (oraz zapoznawania się i zgłębiania wartości przyjaźni) jest historia każdego z konwertytów, zatem nie zabraknie wzmianki o „My Little Dashie”, ani kompletnej historii wymyślonej przez Cahan, utrzymanej w klimatach dark fantasy. Będą bitwy, będą trupy, a jak trupy, to i nekromancja, te rzeczy. Aczkolwiek, dalej podtrzymuję, że to niewykorzystana okazja na easter egga w postaci krótkiej opowiadanki o pogańskich kucach. Pamiętacie tę serię, prawda? Z drugiej strony, ta opowiastka także w jakimś sensie traktuje o wolności. Czyżby to był ukryty motyw wiodący w tym rozdziale? A może ktoś się stęsknił za poważniejszymi, smutniejszymi motywami? Ano, tego też tu nie zbraknie. Po pierwsze, dowiadujemy się o postaci Vervain – przemienionej (jak rozumiem, wbrew jej woli) zakonnicy, która kompletnie się nie odnajduje w nowej formie oraz nieznanym świecie, przez co gdy spotyka ją Cahan, klacz to dosłownie skóra i kości, balansująca na granicy śmierci. Wspomnienie o interwencji głównej bohaterki służy nam zatem nie tylko za przyjemny character development, czy rzut okiem na jasną stronę Cahan, ale także kolejne miłe światotworzenie, gdzie poznajemy kilka procedur, biurokrację, a także podejście co niektórych oficjeli do spraw podopiecznych (mam tu na myśli Mighty Storm oraz Goldenbooka). Po drugie, Purple Wind (obecnie była współlokatorka Vervain, tak poza tym) w jednej ze scen, uchyla Cahan rąbka odnośnie przeszłości Sorrel, uprzednio nawiązując dosyć luźną konwersację, acz na całkiem poważne tematy. Znów mamy do czynienia ze świetnie wkomponowanym w fabułę rozwijaniem postaci, dzięki czemu te wydają się nam jak żywe, bardziej ludzkie. Napisałbym coś więcej, ale nie chcę psuć wrażeń z lektury. Wątek ten, choć dosyć przygnębiający, kontrastujący z miłym usposobieniem Sorrel oraz atmosferą świąt, najlepiej eksploruje się na ślepo, zatem bez spoilerów. A przynajmniej, tych szczegółowych Powiem tylko tyle, że może to być na swój sposób przejmujące, a już na pewno życiowe. Za pewno znacie bądź kojarzycie takie osoby. Przechodzicie obok nich, może nawet przywołujecie w pamięci przy okazji świąt, które winno się spędzać z rodziną. W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę na rzecz, która przyszła mi do głowy przy okazji dyskusji na BC, już po zakończeniu czytania niniejszego rozdziału. Otóż, naszła mnie refleksja na temat konwertytów, a także ich adaptacji w nowym świecie, w nowej formie. Zainspirował mnie wątek Vervain – pomyślałem sobie, że dla kogoś, kto ma znajomych, przyjaciół, rodzinę, czuje się dobrze w swoim ciele, akceptuje je, ma plany oraz cele, które chce osiągnąć, dla niego (bądź niej) przemiana w kucyka i trafienie do zupełnie obcego świata musi być nie lada traumą i w tym kontekście reakcja Vervain wydała mi się bardzo realistyczna. Natomiast, jeżeli ktoś znajduje się w zupełnie odmiennej sytuacji, gdzie nic go na starych śmieciach nie trzyma, brakuje perspektyw, możliwości, rodzina albo się odwróciła albo odeszła, dla kogoś takiego przemiana i poznanie nowego świata mogą być niepowtarzalną szansą nie tylko na ucieczkę, ale także rozpoczęcie zupełnie nowego, lepszego życia. Oczywiście rzadko kiedy można mówić o jednoznacznie takich, a takich przypadkach, częściej sprawy noszą różne odcienie szarości, stąd wydaje mi się kuszącą perspektywa, by te aspekty kreacji postaci rozwinąć/ urozmaicić, zdradzając więcej na temat poprzedniego życia poszczególnych konwertytów, może wprowadzić kilka zupełnie nowych postaci, zestawić ich indywidualne historie oraz doświadczenia z tym, jak zareagowali na przemianę kucyka i szansę na nowe życie w innym świecie. To jest znakomity sposób np. na zderzenie ze sobą różnych poglądów, koncepcji sprawiedliwości, sposobów bycia, aspiracji itd. Wymieniać mógłbym dużo, zwłaszcza, że dochodzi do tego zwykła ciekawość jak różne interakcje komentowałaby główna bohaterka, a może jak sama by je prowadziła. Oczywiście uważam, że bez tego rozszerzenia „Smak Arbuza” raczej się obejdzie, ba, pewnie poradzi sobie znakomicie, aczkolwiek zwracam uwagę, że to szansa na dodanie extra głębi do fanfika. Wszakże już teraz mamy postać Purple Wind, której przytrafił się wypadek (złamała kręgosłup) co przekreśliło jej szanse na karierę sportową, gdy była ludzką kobietą, Avocado, która może spróbować czegoś nowego i ciekawszego od żywotu księgowej, natomiast Estelle nie porzuciła marzeń o grze na scenie itd. Postacie te mają jakieś cele, marzenia, doświadczenia i są to świetne wątki poboczne, które znacząco ubarwiają fanfik i które czyta się z przyjemnością. Po prostu myślałem o tym, co by było, gdyby tego typu elementów wprowadzić do „Smaku Arbuza” więcej. Osobiście, dowiadywanie się o życiu poszczególnych postaci, czytanie o ich codziennych problemach, dylematach, nawet jeśli to drobne rzeczy, śledzenie tego jak reagują, zmieniają się, dla mnie to cenne elementy, które podnoszą przyjemność z czytania oraz śledzenia fabuły, sprawiają, że zawsze chcę do danego działa wracać. Bo zawsze mogę natrafić na coś, z czym mógłbym się utożsamić, co w jakimś sensie mógłbym odnieść do własnych doświadczeń. A możliwości jest tutaj na tyle dużo, że aż szkoda ich nie wykorzystać. Rozdział wieńczą Lunalia, gdzie do chodzi do drugiej (no... w zasadzie to do trzeciej, jeśli doliczyć zmasakrowanie Pinkie Shy'a) walki, tym razem na śnieżki i magię. Przyznam, że choć z jednej strony rozdział spokojnie mógłby się skończyć na wigilijnych historiach konwertytów, z drugiej, Lunalia, choć nie opisane z takim rozmachem, w pełni spełniają swoje zadanie, jako miły suplement i dopełnienie efektu. Jest klimat (święta, zimowe krajobrazy, chłód, energia i zabawa pod nocnym niebem) są przyjemne interakcje między postaciami, a gdy jest po wszystkim... okazuje się, że Estelle uciekła. No cóż, może nie jest to cliffhanger stulecia, ale nadal ciekawe, otwarte zakończenie rozdziału, toteż człowiek czeka na ciąg dalszy i zastanawia się, co tam będzie. Czy ucieczka Estelle okaże się ważnym wątkiem? A może prędko sama wróci z podkulonym ogonem? Czy przyjdzie nam delektować się kolejnymi ośrodkowymi perypetiami, czy tym razem przeskoczymy od razu do egzaminów (czy co oni tam robią, gdy przychodzi pora na ocenę adaptacji konwertyty i „wypuszczenie go” na wolność)... w ogóle, kiedy znów ujrzymy Cahan poza terenem ośrodka? Jak sobie poradzi wśród innych kucyków? Wygląda na to, że wszystko okaże się z czasem. Rozdział dostarcza nie tylko wielu ciekawych, ładnie napisanych, zapadających w pamięć scen i interakcji, ale także wyrazisty klimat, gdzie mieszają się elementy „briurowoadaptacyjne” (acz w najmniejszym stopniu), fantastyki (sekwencja snu bohaterki oraz jej opowieść), znajdzie się tu także troszkę komedii, ale przede wszystkim dominuje znakomity [Slice of Life]. Atmosfera wprost wylewa się z ekranu, a przedstawione święta mogą mieć zaskakująco wiele wspólnego z realnymi obchodami, mnie najbardziej skojarzyły się z wigiliami klasowymi na etapie liceum, tudzież wigiliami studenckimi, w akademiku, oczywiście spędzonymi w niepijącym towarzystwie (tak, tacy studenci jak najbardziej istnieją). Jest całkiem nostalgicznie, spokojnie, no i dosyć ciepło. Czytanie odpręża, jest bardzo przyjemne, znajdziemy tutaj dużo naprawdę charakterystycznych fragmentów, w których styl autorki po prostu lśni i imponuje, a klimat daje się poczuć jeszcze bardziej. „Pegazica wróciła, niosąc na głowie tacę z miską wypełnioną jabłkami, marchwią i warzywem, dla którego nie znałam ziemskiego odpowiednika, ale w smaku przypominało pietruszkę skrzyżowaną z ananasem. Equestrianie nazywali je aursa. Obok stały dwie miseczki – jedna z kremowym owocowym sosem, zaś druga z suszoną lucerną. Red rzuciła wszystko na pobliski blat, gdzie chwyciła za nóż i deskę do krojenia. Srebrne ostrze siekało rośliny tak szybko, że wydawało się to aż niemożliwe.” „Wszystko było takie, jak powinno. Nawet nie jak w domu. Święta w ziemskich domach niosły ze sobą kłótnie, miliony niewygodnych pytań i awantur. Tu panowała zgoda. Goldenbook spoglądał na nas przychylnie, niczym głowa wyjątkowo wielkiej rodziny. (...) Słodki smak gruszek. Ostry imbiru i cynamonu. Kwaskowatość jabłka i kremowość musu z ouroji. Topniejący wosk i świeżość soku z jemioły. Muzyka. Nadzieja, przyjaźń i plany na podjęcie nowego życia, tu, w Equestrii. Dołączyłam do rozmów o przeszłości i przyszłości, opowiadając o tym, jak to zamierzam zamieszkać w jakimś małym, górskim miasteczku i dbać o ogród.” To powyżej, to tylko niektóre przykłady tego, co mam na myśli. Poza tym, ciekawią dywagacje Cahan i Sorrel na temat egzystencji, wolności oraz godzenia się ze stratą. Nie ma tego wiele, ale są to „smaczki” które ubogacają rozdział. W ogóle, za którymś razem (lepiej późno niż wcale) zacząłem dostrzegać inne tego typu rzeczy, jak np. temat wypracowania, który wylosowała Onyx: „Dlaczego wolność nie jest wartością samą w sobie”. Fajnie się to komponuje z cytatami otwierającymi rozdział, tymi o wolności, a także z wybranymi dialogami, w których uczestniczy Cahan. Przez to wszystko zacząłem zastanawiać się, czy konwertytów bardziej niż edukacji, nie poddaje się indoktrynacji? A forma? Bez najmniejszego zarzutu – bardzo solidnie napisany tekst, z dbałością o najmniejsze szczegóły. Zdania skonstruowane zostały bardzo dobrze, szyk w żadnym momencie mi nie zgrzytał, mam swoje ulubione, najbardziej klimatyczne fragmenty oraz interakcje, doceniam także zaangażowanie z jakim zostały opisane święta. Mnóstwo ciekawych rzeczy, dzięki którym wszystko idzie sobie wyobrazić bez problemu, a długości rozdziału, zwłaszcza po kilku czytaniach, nie czuć w ogóle – czytelnik zostaje wciągnięty w fabułę i trudno jest mu się oderwać. Jednakże nie zawsze miałem takie zdanie. Pamiętam, że za pierwszym razem rozdział wydał mi się nieco zbyt długi, przegadany. Widziałem pewne obszary, na których można by wykonać cięcia czy migracje niektórych dialogów/ fragmentów, nawet proponowałem, by Lunalia przenieść do kolejnego odcinka i tam je rozbudować. Ale po dyskusji z autorką zrozumiałem, że najpewniej nie byłby to najlepszy ruch, zważywszy na zbyt wysokie ryzyko zanudzenia czytelnika, aczkolwiek, oceniając po tym, jak porywające okazało się jej pisanie o obsłudze mopa i sprzątaniu, szczerze wątpię, że coś podobnego mogłoby się przytrafić Ale po odsłuchaniu czytania na BC oraz ponownym zapoznaniu się z materiałem, odkryłem, że jednak taka długość mi nie przeszkadza, możliwe, że dzięki temu, iż wreszcie załapałem porozrzucane tu i ówdzie powiązania, głównie te, które odnosiły się do wolności i zauważyłem, że treść okazała się jakaś bardziej taka... dynamiczna? Chyba tak, bo za n-tym razem w ogóle nie czuć upływu czasu podczas lektury. Zresztą, na początku głównie szukałem błędów wszelkiej maści, więc możliwe, że nie skupiłem się na treści w dostatecznym stopniu. Ale teraz to co innego. Ostatecznie, tekst jak najbardziej polecam – rozdział jest bardzo urozmaicony, bogaty w szczegóły i wyjaśnienia, które zostały wplecione w narracje w taki sposób, że naprawdę odnosi się wrażenie, że jest to naturalna część systemu naczyń połączonych. Akcja przebiega dobrym tempem, znajdziemy tu wiele fantastycznych fragmentów, zapadających w pamięć dialogów oraz interakcji, odnajdziemy humor, odnajdziemy poważniejsze, smutniejsze sceny, ludzkie problemy oraz wątpliwości, ale przede wszystkim, nie zabraknie znakomitego nastroju, dzięki któremu do rozdziału chce się wracać i odkrywać go na nowo. Jestem bardzo ciekawy jak fabuła oraz losy bohaterki potoczą się w kolejnym rozdziale, a także jakie nowe elementy zostaną wprowadzone. A może rozbudowie ulegną te, które już tu są? Przekonamy się Pozdrawiam!
  25. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że „Do świtu”, jak na opowiadanie rozciągnięte na zaledwie 5 stron, wciągnęło mnie, zostało w głowie, wydało się całkiem obszerne pomimo swojej zwięzłości, no i generalnie całkiem mi się spodobało. A dlaczego mi się spodobało? Ano dlatego, że okazało się dla mnie bardzo „residentowskie”, co z uwagi na moje growe preferencje oraz doświadczenie z miejsca zapewnia premię do punktów. Eksploracja opuszczonego [ośrodka], na długo po tym, jak przez [epidemię] doszło w nim do tragedii, a działalność została przerwana/ zakończona? Odhaczone. Odkrywanie kulisów upadku [ośrodka] poprzez [dokumenty] i [pamiętniki]? Odhaczone. Tajemniczy [wirus], od którego się to wszystko zaczęło? Odhaczone. Klaustrofobiczny i niepokojący klimat, potęgowany przez świadectwa degeneracji podopiecznych oraz bezradności personelu? Odhaczone. W ogóle, sposób prowadzenia fabuły jest bardzo podobny, co uważam za świetną sprawę, ty bardziej, że to fanfik o wirusie, pandemii oraz o tym, jak stopniowo zaczęło brakować wszystkiego. Z uwagi na jego długość, daje się odczuć klasyczny creepypastowy vibe co także mnie kupiło. Przez większość tekstu zdecydowanie dominują zapiski z różnych dzienników, poprzez które dowiadujemy się o tym jak postanowiono przyjmować podopiecznych, jak ich rozlokowano, jakie zapewniono im warunki oraz... jak się to wszystko skończyło. Początek jest niewinny – ot, standardowe zapiski, nie zwiastujące niczego złego. Dowiadujemy się o tym w jaki sposób zdecydowano się... hm... katalogować (?) podopiecznych, których – jak sugerują kolejne ich numerki – przybyło na miejsce w ilościach hurtowych. Autorka porwała się nawet na takie szczegóły jak wymiary dwuosobowych cel, a także ich wyposażenie, dzięki czemu możemy bez problemu sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać wizualnie, a także poczuć ciasnotę. Ciekawa wizja dotycząca Telepatycznych Posiłków Magicznych oraz zaklęcia, które czasowo będzie czynić grube ściany ośrodka przeźroczystymi, by dać podopiecznym dostęp do światła słonecznego. Kolejne zapiski przybliżają nam pierwsze dni oficjalnego funkcjonowania ośrodka, a także prowadzenie dokumentacji podopiecznych (określanych w papierach jako „Osadzonych”, co raczej nie budzi zbyt przyjemnych skojarzeń), poznajemy także ich pierwsze skargi i zażalenia. Pierwsze niepokojące dla czytelnika sygnały to wzmianki o odgłosach wrzawy, rozgorzałej w niewiadomych przyczyn. Czyżby jakiś skutek uboczny wirusa? A może personel nie daje sobie rady z organizacją kwarantanny i Osadzonymi? Chyba tak, skoro ostatnie zapiski potwierdzają niewydolność systemu, awarię przesyłu, a także utratę (z powodu wycieńczenia) ostatnich dwóch jednorożców odpowiedzialnych za rzucanie zaklęcia na mury ośrodka. Potem przewijają się jeszcze inne szczegóły, ale nie chciałbym spoilerować, po prostu zapraszam do lektury, bo warto Powiem tylko tyle, że jest to szczyt atmosfery grozy, bezsilności i śmierci, która narastała wraz z każdym kolejnym akapitem. Podejrzewam, że to dlatego ostatnie zdanie ma tak silny efekt i kojarzy się z klasycznymi creepypastami, ale tymi dobrymi, jednymi z najlepszych – prawdziwymi klasykami, których wspomnienie do dziś może zjeżyć nieco włoski na karku. Aczkolwiek dla mnie osobiście wisienką na torcie okazały się zapiski jednej z Osadzonych, Letter Creator. Na swój własny sposób, czytanie kolejnych fragmentów jej dziennika okazało się wstrząsające, co z kolei stanowiło szczyt tego „residentowskiego” oblicza opowiadania. Obserwacja wydarzeń z punktu widzenia podopiecznego, nie mogącego się obronić, skazanego na niełaskę niewydolnego personelu, bezsilnego wobec narastającej agresji i degeneracji wszystkich i wszystkiego wokół. Nieprzyjemne szczegóły, których poznawanie przyprawia odbiorcę o dyskomfort oraz wrażenie grozy. Wszystko to tu jest, do tego napisane znakomicie i zwięźle, chyba nie dało się lepiej dobrać słów i skonstruować z nich zdań. Przekaz jest tu naprawdę konkretny i silny. Szczególnie uderzyły we mnie fragmenty o głodzie, a także zachowaniu innych Osadzonych, widocznych dla autorki zapisków, gdy ściany stawały się przeźroczyste, jak każdego świtu. Potępieńcze wycie, kłopoty ze snem (przez co co niektórzy musieli wyglądać upiornie, zwłaszcza jeśli dołożyć do tego głód), niesłyszalne krzyki i próby werbalnego porozumienia się z sąsiadami, które raczej spełzają na niczym bo przez grube ściany nie słychać prawie niczego. Wręcz czuć tę izolację, bezsilność oraz brak możliwości uratowania się, zwątpienie. A fragment z papugą? Taa, aż mi się przypomniała końcówka pamiętnika strażnika z oryginalnego „Resident Evil”. Ten fragment przed sławnym „Itchy. Tasty.” Przewinął się nawet opis jednego z pomieszczeń, dzięki któremu wiemy, iż miejsca pozostawiono w stanie jak sprzed ewakuacji/ porzucenia ośrodka. Jest tego troszkę zbyt mało, by powiedzieć, że powiało apokalipsą, ale wystarczająco, by przypomnieć sobie zdanie zawarte w poście otwierającym niniejszy wątek, a które także znajduje się w opowiadaniu. Doskonały styl, dobór słów (aczkolwiek mam mieszane wrażenia co do nagromadzenia się w niektórych fragmentach wulgaryzmów, ale cóż, Wilczke lubi przeklinać, a ja nie zamierzam jej niczego zabraniać, bo każdy powinien robić to, co lubi ), wysoka jakość formy, a także wyrazisty, niepokojący i mroczny klimat, są tym, co czyni z „Do świtu” naprawdę dobry fanfik poświęcony pandemii, z którego wylewa się groza, bezsilność oraz izolacja. Generalnie wszystko to, czym żyła większość, gdy rozpoczęła się koronapandemia. „Do świtu” mogę tylko gorąco polecić, gdyż jest to pięć stron porządnej, klimatycznej fanfikcji, która mocno działa na wyobraźnię i która wie jak wywołać określone wrażenia. Poza tym, bardzo podobało mi się to, że tak na dobrą sprawę nie wiadomo co to był za wirus w opowiadaniu, co konkretnie powodował, ani co to za pandemia. To zostało pozostawione domysłom czytelnika, ale przychodzi mi do głowy, że być może było to odniesienie do tego, co dzieje się u nas. Podejrzewam, że (zwłaszcza na początku) większość miała średnie pojęcie o wirusie, ale zewsząd docierały skrajnie różne sygnały, trudno to było zweryfikować nie posiadając adekwatnej wiedzy, ale oni wszyscy ulegli przekazom medialnym, wystraszyli się. Zatem nie wiedzieli konkretnie co to za wirus, jak działa, czym się charakteryzuje, ale i tak dali się ponieść i ruszyli na haul zakupowy, bo w jakimś sensie uwierzyli, że to „ło matko, drugie Racoon City, pomóżcie”. Dali się zamknąć w domach, zgodzili się nawet na przesadnie daleko idące ograniczenia, bo wirus. Czy z nas też zrobili pier... zwierzęta? Hm, zastanawiam się, czy w fanfiku być może zostało ukryte jakieś drugie dno? Jakiś komentarz? Przejaskrawiony, przerysowany, ale szczery? Hm, a kojarzycie może taki film, „Epidemia strachu”? Niemniej, skoro „Do świtu” znalazło się tuż za podium to... Kurczę, muszę zobaczyć zwycięskie opowiadania, bo skoro to niczego nie wygrało, wówczas te, które zajęły podium, to muszą być jakieś platyny po prostu, gdzie mógłbym je znaleźć? Pozdrawiam!
×
×
  • Utwórz nowe...