Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1149
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    36

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. A oto "Krótkie rządy księżniczki Twily" i debiut Darkness Husarza, jako tłumacza. Zastanawiam się, co mógłbym w tym miejscu napisać, co nie zostało już wspomniane w moim komentarzu do „Ziarna prawdy w mitach i legendach”. W gruncie rzeczy, oba te opowiadania mają ze sobą wiele wspólnego, przynajmniej w materii klimatu oraz fabuły. Oba są bardzo serialowe, wiernie oddają postacie kanoniczne, dzięki czemu wypadają w oczach czytelnika bardzo sympatycznie, miło, czyta się je lekko, gdzieniegdzie można się uśmiechnąć. Oba operują na koncepcie źrebięcych lat Twilight, a także ukazują jej relacje z Celestią. Wszystko to bez problemu można sobie wyobrazić jako autentyczny odcinek serii, jako coś, co moglibyśmy zobaczyć na ekranie. Natomiast, w materii jakości przekładu, widać dosyć spore różnice. Cahan była uprzejma wspomnieć o „wstrząsie mózgu”, w oryginale znajduje się „concussion”, można było po prostu napisać o „wstrząsie”, ewentualnie „kontuzji”. Wprawdzie „concussion” oznacza chwilową utratę przytomności, ale z tekstu wynika, że Celestia jednak była przez cały czas przytomna, więc w sumie można było zastosować coś innego, a już na pewno nie wskazywać konkretnie na mózg. Podobnie zresztą jest z fragmentem o wzywaniu strażnika i zabieraniu Celestii do medyka. W oryginale jest „get a guard” i „get a medical staff”, a nie coś w stylu: „get you to medical staff”. Tzn. Twilight sama pójdzie po strażnika i wezwie medyków do Celestii, a nie że zabierze ją do nich. Oprócz tego typu, niby drobnych, ale w sumie istotnych dla całokształtu wpadek, w kilku miejscach średnio mi pasował szyk zdań, możliwe, że wynikło to z chęci dosłownego tłumaczenia, a może problemem okazało się przełożenie angielskiego zapisu dialogowego na polski. Nie wiem, musiałbym przyjrzeć się dokładnie. Efekt jest taki, że o ile nie rujnuje to wrażeń z lektury, to jednak pozostawia wrażenie, że technicznie przekład mógłby być nieco lepszy. Nie wiem, kto jest właścicielem dokumentu (tekst była uprzejma umieścić na forum Midday Shine), ale jeżeli ma on do niego dostęp i jest aktywny, to może mógłbym poszukać więcej podobnych usterek i może cokolwiek podpowiedzieć, poprawić? Chodzi mi o to, czy ewentualne sugestie, które pozostawiłbym w tekście, zostałyby rozważone. A odnośnie samego fanfika, po dość zwykłym, SoL-owym początku, możemy zaobserwować zdecydowaną dominację dialogów ponad opisami. Dzięki temu tekst czyta się szybko, lekko, w sumie, nawet nie jest wymagane od czytelnika jakieś szczególne skupienie – ot, zwykła, przyjemna i sympatyczna lektura, w sam raz na niedługi przerywnik, coś fajnego do poczytania przy śniadaniu, kolacji, czy czymkolwiek. Tylko tyle i aż tyle. Koncepcja Twilight, jak by tu odciążyć swoją nauczycielkę, oczywiście wykorzystując przy tym swoje koneksje (patrzę w stronę Shining Armora), jest wprost uroczy, natomiast realizacja tego planu – jeszcze bardziej Natomiast to, jak radzi sobie Twilight jako księżniczka Equestrii oraz jak załatwia różne sprawy i księżniczkuje, ogólnie, przyprawia o szerokiego banana na twarzy Nasza Twily ma zgoła inne podejście niż jej mentorka – jest bardziej bezpośrednia, jej rozwiązania proste, działa z taką samą prędkością, co podczas studiowania prawa Equestrii, czyli z zawrotną. Oprócz tego, tworzy nowe prawa, co także jest pocieszne i co bardzo mi się spodobało. Też chcę kawy i ciastek! W ogóle, reakcja Celestii na „zamach stanu”, sprowadzająca się do „a to ja se teraz zrobię jakiś ruch oporu”, tudzież zakończenie, w którym wszystko wraca na swoje miejsce, a Twilight martwi się o konsekwencje, kiedy to okazuje się, że w sumie... nic się nie stało, a sama Celestia rozważa, czy być może nie zacząć uczyć Twily polityki, wszystko to jest naprawdę przemiłe w odbiorze, satysfakcjonujące i wierne serialowym realiom, nie wspominając już o kreskówkowym klimacie. Przyjemna sprawa, godnie wieńcząca opowiadanie. Ogólnie, tekst jest lekki i prosty w odbiorze, dominujące nad opisami dialogi służą szybszemu tempu, co usprawnia czytanie, ale nie stwarza wrażenia, że akcja rwie jak szalona do przodu. Czyta się ją całkiem dobrze, pomimo mankamentów wynikających z formy tj. jakości przekładu. Warto rzucić okiem, aczkolwiek opowiadanie nie zapada w pamięć tak jak np. „Ziarno prawdy...” czy „W stronę słońca”. Ale tekst był dobry, wart poświęconego czasu. Ma swoje mocne strony, acz nie wybija się niczym szczególnym, no i mam wrażenie, że przekład mógłby być lepszy. Ale jak na debiut - solidna robota. Pozdrawiam!
  2. A teraz spróbujmy czegoś poważniejszego, smutniejszego. Zachęcił mnie tytuł, a także tag [Dramat] oraz [Alternate Universe]. Szybki rzut okiem wskazał na swego rodzaju origin story Celestii oraz Luny, na długo, długo przez wydarzeniami z sezonu pierwszego, co ja mówię, na długo zanim stanęły do walki z Discordem i objęły władzę w Equestrii. W tym sensie, fanfik można rozpatrywać jako alternatywne uniwersum, gdyż najprawdopodobniej nie jest to prawdziwa geneza Celestii i Luny, a i przedstawiony świat raczej nie jest tym, w jakim rozegrałaby się taka historia, zaś warunki są trudniejsze, w tle przewijają się tematy zbyt poważne itd. Aczkolwiek, po zapoznaniu się z całością oraz przemyśleniem treści, muszę zgodzić się z Cahan, że w sumie nie było żadnego wyraźnego powodu, by ten tag umieszczać. Może zostało to wyjaśnione w komiksach (których nie czytam), ale nie przypominam sobie, by w serialu zostało przedstawione w miarę szczegółowo dzieciństwo Celestii i Luny. W związku z tym, w ich historii mogło się wydarzyć cokolwiek. Może nawet całkiem mrocznego, ale jak długo pozostaje to off-screen, to ok. No bo nie oszukujmy się – skrajne ubóstwo dzieci, pomieszkiwanie w jakichś pustostanach, głód (i to w okresie srogiej, przedłużającej się zimy) oraz brutalna walka o przetrwanie nawet kosztem przyjaciół, to nie są zbyt przyjemne rzeczy, a już na pewno nie nadają się do tego uniwersum, jeśli rozpatrywać je w kategoriach kanonu. Biorąc pod uwagę fakt, że Celestia, jako ta starsza, utrzymuje siebie i siostrę za jakieś grosze pochodzące z kopania grobów, zdarza jej się stosować przemoc wobec młodszej, w ogóle, samo to, że dzieci musiały przedwcześnie dorosnąć, chyba nie pozostawia wątpliwości, że nie są to realia, które znalazłyby miejsce w kanonie. Może chodziło o to, żeby wyzwolić się z bajkowej konwencji, tylko że... i tak jest dosyć bajkowo. Wrócę do tego później. W fanfiku wspomniana zostaje postać Star Swirla, ukazany zostaje także stosunek Celestii to tegoż jednorożca. Być może miał to być kolejny punkt, który tłumaczyłby użycie tagu [Alternate Universe], aczkolwiek na moje oko, jest zupełnie odwrotnie. Wręcz powiedziałbym, że przy odrobinie wyobraźni, jest to całkiem kanoniczne wytłumaczenie – Star Swirl w przyszłości został nauczycielem Celestii i Luny, gdyż pamiętał dobroć tej drugiej oraz bardzo trudne czasy, w których dzieliła się z nim, choć sama miała dokładnie tyle, by przetrwać (albo i nie). Celestia, widząc, że jej młodsza siostra przed laty podjęła dobrą decyzję, doceniła wartość przyjaźni, stąd starała się ją wpoić wiele, wiele lat później Twilight. No bo gdyby nie przyjaźń, Star Swirl (o ile by przeżył) mógłby się odwdzięczyć pięknym za nadobne, czyli w tym wypadku nie pomóc w niczym, nie wspominając już o udzieleniu nauk. No i jak później Celestia i Luna miałaby z kimkolwiek walczyć? A przemoc? Też da się wpisać w kanon – jako dodatkowy przyspiesznik dla Luny, gdy ta pomału przeistaczała się w Nightmare Moon. Przypomniała sobie przeszłość, odniosła to do swojej roli w budowaniu przyjaznych relacji ze Star Swirlem i tym bardziej znienawidziła siostrę. Wszystko pasuje. Zresztą, jak sobie pomyślę, że za moich czasów oglądało się „Wszystkie psy idą do nieba”, gdzie przecież był hazard, używki, przestępczość, porachunki gangów (na ekranie mamy kilka różnych scen mordu/ próby mordu na protagoniście), przewijają się nawet subtelne nawiązania do prostytucji, biedy też było tam sporo i mimo wszystko nadal było to klasyfikowane jako „film animowany dla dzieci”, to tym bardziej jestem przekonany, że [Alternate Universe] jest zbędne. Kopanie grobów? Bieda? Przemoc? Oj tam, oj tam Słowem podsumowania kwestii tagów – myślę, że ten świat faktycznie mógł tak wyglądać w owym czasie, a kreacje Celestii i Luny, a także ich relacje, również z innymi postaciami, nie tylko nie przeczą, ale wręcz mogą doskonale współgrać z tym, co się dzieje w fabule później, więc w żadnym razie nie kupuję tego jako alternatywne uniwersum. Sprawa druga, o której również wspominiała już Cahan, czyli marginalizacja roli matki w wychowywaniu tak młodych klaczek. Mam oczywiście na myśli początkowy tekst, że Celestia była dla Luny jednocześnie starszą siostrą i ojcem, żywicielem. Swoją drogą, rola ojca sprowadzona do żywiciela – też nieładnie. Dziwny i niepotrzebny zabieg, jak się domyślam, miał nakreślić nam relacje między bohaterkami i wprowadzić w trudne realia ukazane w fanfiku, ale... po co, skoro i bez tego mamy wystarczająco dużo scen oraz interakcji, które dają nam do zrozumienia, jak zimny i bezwzględny jest to świat? Zważywszy na inne „kwiatki”, pokuszę się o stwierdzenie, że wstawki te wręcz uszkodziły nastrój, zwłaszcza na początku. Ale naprawdę, najbardziej nie rozumiem, na jakiej podstawie autor oryginału mógł stwierdzić, że dwie siostry, córki, nie potrzebowały już swojej matki? Dlaczego Celestia nie mogła być i siostrą, i matką, i ojcem? Wtedy zamierzony efekt prędzej zostałby osiągnięty, gdyż mielibyśmy lepsze pojęcie w jaki wiele ról musi wejść protagonistka, mimo młodego wieku, co zapewne było dla niej niezwykle trudne. Ucinając kilka niefortunnych zdań i mamy idealnie podkreślony klimat na otwarcie fanfika. W tekście przewinie się jeszcze kilka innych nie do końca fortunnych fragmentów, ukazujących relacje między siostrami, ale pomimo tego, jednak kupuję to, że Celestiii zależy. Nawet za bardzo. Natomiast, jeżeli chodzi o opisy kiczowane, zbyt poetyckie – chyba nie rozumiem, jak dla mnie opisy jak opisy. Może gdyby cały fanfik był tym przesiąknięty, a słownictwo było zbytnio ukwiecone, udziwnione, wówczas rzuciłoby mi się to w oczy, ale tak, jak jest teraz, jest całkiem spoko. Mogło być "szekspirowsko", mogło być tak, że 3/4 poetyckich zamienników zostało użytych niepoprawnie, a tak jest w miarę ok. Przez większość czasu czuć doskonale trudne zmagania bohaterek, a także różnice między nimi, które prowadzą do spięć, ale po których ostatecznie się godzą i wspierają, gdyż na kogo innego mają liczyć, jak nie na siebie? Okazuje się też, że mają one swoje słabości, jak na przykład „mordercze zakusy” Celestii, czy też wspominana już dobroć Luny, co... trąci troszeczkę sztampą (tzn. zła Celestia, dobra i praworządna Luna), ale nie niszczy wrażeń z lektury. Miło się czyta fragmenty, które mówią o tym, jak bardzo Celestia martwi się Lunę, jak jej zależy, a także sceny, w których widzimy jak bardzo stara się ją chronić, gdyż tak niewiele trzeba, by stała się tragedia. W tak niesprzyjających warunkach, byle katar oznacza wyrok śmierci. Dominuje przygnębiająca, smutna atmosfera, ale jednocześnie chce się bohaterkom kibicować, choć wiadomo, że raczej im się powiedzie, gdyż bez nich nie było by wszystkiego (swoją drogą, to by było niepodważalne uzasadnienie użycia [Alternate Universe] – bohaterkom nie udaje się przeżyć). Czytelnikowi towarzyszy niepokój, za sprawą opisanych w tekście realiów, ale mimo wszystko utrzymuje się wokół tego bajkowa otoczka, zwłaszcza pod koniec. Mówiłem, że do tego powrócę – uważam, że Celestii poszło o wiele zbyt łatwo ze wzniesieniem słońca. Nie wiem, czy mnie jakieś opisy umknęły, czy coś źle zrozumiałem, ale czy mi się zdaje, że udało się jej za drugim, trzecim razem? Sam proces był ładnie opisany, ale wydał mnie się niezbyt skomplikowany. Zastanawiam się, czy próbowała już wcześniej. Może gdyby opowiadanie było dłuższe, przeplatane kolejnymi nieudanymi próbami wzniesienia słońca, przy których Celestia odkrywałaby coś nowego o swojej magii, nawiązywała więź ze słońcem... Może gdyby odbywało się to stopniowo, wówczas efekt byłby lepszy, a już na pewno nie byłoby wrażenia, że wystarczyła banalna czynność, by pomóc nie tylko sobie czy Lunie, ale wszystkim. Stąd uważam, że mimo wszystko, opowiadanie jest dość bajkowe, by nie powiedzieć, że cukierkowe. Mamy przedstawienie relacji między bohaterkami, a także wprowadzenie do realiów, w obliczu których relacje te bywają burzliwe. Są konflikty, różnice zdań, a także mocne momenty, by niedługo po tym mogło nastąpić dobre zakończenie, które rozwiązuje zdecydowaną większość problemów, co uczy nas tego, by... wierzyć w siebie? Chyba. Mimo wszelkich problemów czy wątpliwości, które mam względem fabuły, było to opowiadanie wciągające i całkiem przyjemne, czytało je się dobrze. Nie mogę odmówić mu atmosfery, czy ładnych opisów, w niektórych miejscach stara się ono być surowe, smutne, w innych urocze, pocieszające, co wieńczy pozytywne zakończenie, którego należało się spodziewać. No i przyznam, że zostaje ono w pamięci. Tłumaczenie, nie po raz pierwszy zresztą, stoi na bardzo wysokim poziomie, no i oddaje w pełni to, czym jest oryginał... ze wszystkimi jego kłopotami. Ale chyba warto poświęcić mu nieco czasu, gdyż są tutaj elementy godne uwagi oraz pomysł. Dla fanów Celestii w sam raz. Dla ciekawskich początków księżniczek, być może będzie to interesująca wizja. Po prostu warto samemu przeczytać, tym bardziej, że nie ma tu dłużyzn, czyta się to lekko i sprawnie, pomimo niejednej trudniejszej dla bohaterek sceny. Pozdrawiam!
  3. Bo serialowo to też jest bardzo zdrowo Działalność Królewskich Archiwów Canterlotu kojarzy mi się z dwoma rzeczami. Po pierwsze, są to zawsze przyjemne, lekkie i serialowe fanfiki, gdzie poszczególne postacie są oddane w sposób bardzo wierny, a opisywane wydarzenia bez problemu mogłyby się wydarzyć w serialu, stąd tym łatwiej można je sobie wyobrazić w kreskówkowym stylu, na ekranie. Po drugie, są to tłumaczenia wykonane na naprawdę wysokim poziomie, dokładnie sprawdzone, zatem zawsze mam to przeświadczenie, że mogę po nie sięgać w ciemno, nie musząc ich porównywać z oryginałem, gdyż mogę być spokojny o jakość przekładu. Tyle tytułem otwarcia, niniejszym rozpoczynam nadrabianie KAC-owych zaległości Los zrządził, że na początek będą to perypetie Twilight, która za wszelką cenę usiłuje złapać Klaczkę Zębuszkę, póki jeszcze ma mleczaki. Cóż mogę powiedzieć? Przede wszystkim, zaskakuje nieco narracja – prowadzona jest z perspektywy pierwszej osoby, ale pisana w czasie teraźniejszym, co jest pewnym powiewem świeżości. Zdaje mi się, iż nieczęsto mam przyjemność czytać fanfik napisany w podobnym stylu. Po drugie, początek opowiadania. Trudno mi wyobrazić sobie lepsze otwarcie dla tego typu historii – idealne tempo akcji, gdzie wybrane detale są opisywane w naturalnej kolejności, między wierszami zdradzając nam przemyślenia oraz emocje księżniczki Celestii, nieuchronnie prowadząc do nocnego odkrycia, od którego rozpoczyna się właściwa akcja oraz główny wątek. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu, jak ten początek świetnie brzmi, jak się po tych akapitach płynie i jak dobrze czytelnik się z tym czuje. Podejrzewam, że zasługi należy podzielić pomiędzy autorem oryginału, a tłumaczką oraz ekipą, która była uprzejma zbadać jej przekład. Tak czy inaczej, imponuje konstrukcja zdań, styl, starannie dobrane słownictwo, efekt można śmiało stawiać za wzór formy, jeśli obrać narrację w czasie teraźniejszym. Ale podkreślam jeszcze raz – klimat, klimat, jeszcze raz klimat. Ależ to było fantastyczne, to trzeba przeczytać samemu, mówię Wam W każdym razie, po wprowadzeniu dochodzi do spotkania małej Twilight Sparkle oraz zaskoczonej jej pracą po godzinach Celestią, z czego wywiązuje się miła, wiarygodna interakcja, podczas której dowiadujemy się, że lawendowa klacz, dla dobra nauki oraz celem zaspokojenia swej ciekawości, postawiła sobie za cel złapanie Klaczki Zębuszki. Między innymi dlatego, że rezolutna klaczka zauważyła rozbieżności w literaturze traktującej o możliwej aparycji oraz właściwościach wspomnianej istoty, nie wspominając już o różnych, przeczących sobie teoriach motywów zbierania zębów, zapada decyzja o poszukaniu prawdy na własne kopytko. Zatem mieliśmy już wspaniałe, klimatyczne wprowadzenie, przyjemną i serialową interakcję między Celestią, a Twilight, a teraz przyszła pora na kolejny mocny punkt opowiadania, a jest nim „Rzecz o Klaczce Zębuszce” – miejsce, w którym znalazły się wszystkie opisy obserwacji oraz doświadczeń przeprowadzonych przez Badaczkę, przy asyście Mądrali Te partie tekstu są pisane w czasie przeszłym, co moim zdaniem miksuje się z główną narracją w czasie teraźniejszym bardzo dobrze, a co w efekcie urozmaica wrażenia z lektury. A sama „Rzecz...” obfituje w różne komediowe, bardzo serialowe sytuacje, które po prostu bawią i relaksują, a komentarze Celestii dopełniają efektu znakomicie, czego kulminacją wydają mi się dwa momenty: wspomniana już przez Cahan rozmowa, która czeka Cadance, a także wzmianka o wykonanym przez klaczkę opisie audycie rządowych wydatków, w związku z którym radnego Night Lighta czeka nagana. Ale wisienką na torcie w tej materii jest końcowy dialog pomiędzy przerażoną wizją nadchodzącej porażki Twilight (w końcu został jej ostatni mleczak), a Celestią, która ją uspokaja i tłumaczy, że bynajmniej żadnej porażki nie poniesie, o ile wyciągnęła ze swych eksperymentów naukę, co oczywiście jest prawdą. Mamy zatem typowo bajkową konkluzję, w której zawarty został morał, wygłoszony przez autorytet tej młodszej postaci, z którą odbiorca docelowy (tzn. gdyby był to faktyczny odcinek serialu animowanego) ma się utożsamiać, zaś dążenie do złapania Klacz Zębuszki jest tu swego rodzaju symbolem czegoś, w co w swej dziecięcej naiwności się wierzy i co próbuje zdobyć. Jest to bardzo miły, pogodny akcent, w sam raz na idealne zakończenie fanfika, tyle, że... to nie jest zakończenie fanfika. UWAGA, DZIKIE SPOILERY!! Zakończenie mamy zupełnie inne i chociaż w sumie nie mam o nim jakiegoś konkretnego zdania (ani dobre, ani złe, po prostu sobie jest), to jednak był to chyba najsłabszy punkt fabuły i zgoda, wpisuje się w to jakoś we wspomnianą bajkową konwencję (to, w co się wierzy, jednak istnieje, więc zawsze warto w coś wierzyć i się nie poddawać), ale jak dla mnie wyjawienie czytelnikom, że Klaczka Zębuszka czekała sobie gdzieś obok i że w sumie jest tak dobrze dogadana z Celestią, zburzyło nieco budowane do tej pory wrażenie, że owszem, w tym świecie jest magia, w tym świecie nie brakuje dziwów i różnych fantastycznych stworzeń, ale jednocześnie są mity i legendy, które prawdziwe nie są. Był to element twardego stąpania po ziemi, który jakoś sprowadzał dążenia Twilight na pewien poziom wiarygodności i dawał znak, że Celestia pozwala jej mieć dzieciństwo i wierzyć w podobne rzeczy, chociaż pewnego dnia młoda z tego wyrośnie. Aczkolwiek, jak na swój wiek, bardzo poważnie podchodzi do swoich prac badawczych, zachowując przy tym swoją dziecinność, co jest wprost przeurocze. Ale tak czy owak, zakończenie to nie było mi w smak. Tekst spokojnie mógłby skończyć się wcześniej, niedługo po wygłoszeniu morału przez Celestię oraz poradzenie Twilight, co winna uczynić. Może zamiast sceny z Zębuszką jakiś klimatyczny monolog, a'la pierwsze akapity opowiadania (A może wspomnienie czasów, gdy Celestia sama miała jeszcze mleczaki?), a może jakaś ostatnia w tejże historii myśl Twilight, która zasugerowałaby, że być może nie do końca wzięła sobie do serca radę Celestii i ma pomysł na jedno, ostatnie doświadczenie, którego czytelnik mógłby się domyślać? Może. Aha – zarzuty te odnoszą się do oryginału oraz jego autora, nie do tłumaczki oraz ekipy korektorów i prereaderów. Midday Shine bez dwóch zdań poradziła sobie wybitnie przy przekładzie tekstu, dbając o jego serialowy, bajkowy klimat, no i brzmienie kolejnych akapitów, serwując nam przekład na naprawdę wysokim poziomie, który po prostu chce się czytać. Gratulacje i podziękowania należą się także korektorom oraz prereaderom, którzy na pewno dołożyli swoje cegiełki do tego projektu Znakomita robota Przechodząc do podsumowania, jest to tekst, który brzmi wprost doskonale, a klimat wylewa się w z ekranu, co nie tyle inspiruje, co napawa satysfakcją oraz poczuciem, że "kurczę, ale to jest świetne, ale to fantastycznie brzmi, też bym tak chciał". Serialowość oraz wierność, z jaką oddano kanoniczne postacie, również imponuje, zaś fabuła, płynący z niej morał, nastrajają optymistycznie, efekt końcowy psuje nieco zakończenie, które było niespodziewane na tej zasadzie, że "no nie, na pewno tego nie będzie, przecież to by było... aha, a jednak", niemniej nie zrujnowało to wrażeń, nieco tylko zazgrzytało. Podtrzymuję, że tekst mógłby się zakończyć wcześniej, nieco inaczej, co ostatecznie wyszłoby tej historii na dobre. W każdym razie, jest to fanfik godny polecenia, tym bardziej, że tłumaczenie stoi na wysokim poziomie i po tekście się płynie, po prostu. Jeszcze raz - znakomita robota, gratuluję Pozdrawiam!
  4. „Królewskie Antyprzygody” jest to seria, do której, chyba odkąd zaczęła powstawać, a potem kiełkować w coś dużo, dużo większego, podchodziłem z pewnym dystansem, spodziewając się charakterystycznego czy wręcz „wewnętrznego” humoru, którego mógłbym nie zrozumieć, ale jednocześnie z rosnącą w miarę pojawiania się kolejnych odcinków ciekawością. Inna sprawa, że w gronie moich ulubionych postaci z serialu brakuje księżniczek, Twilight Sparkle wprawdzie gdzieś-tam się przebija, jednakże nadal patrzę na nią bardziej jak na „zwykłą” postać. Dzisiaj, grubo po ostatniej aktualizacji, mam już szersze spektrum odnośnie tego, z jak wielu szczegółów, szczególików, można sklecić oddzielne opowiadanie (sugeruję się tytułami i opisami poszczególnych tekstów), a także pewność, że „Królewskie Antyprzygody”, przynajmniej koncepcyjnie, są czymś, co może trwać w nieskończoność. Do końca świata i jeszcze dalej, chciałoby się rzec Zastanawiam się tylko, czy jest możliwym utrzymanie w miarę jednolitego poziomu na przestrzeni tylu opowiadań, przy jednoczesnym, okresowym wynajdywaniu nowych rzeczy, by móc karmić czytelników czymś świeżym, czymś, co być może zainspiruje, pozwoli spojrzeć na daną postać z innej perspektywy, bądź ją polubić, jeżeli wcześniej nie żywiło się do niej szczególnej sympatii. Wiem, że może to wyglądać tak, jakbym oczekiwał trochę zbyt wiele od serii drabbli, natomiast, autor wybiegł ze swoją serią tak daleko, stworzył tyle odcinków, że nie mogę pozbyć się wrażenia, że owszem, to NIE JEST zwykła seria krótkich opowiadań Z takim oto podejściem, postanowiłem nadrobić zaległości i przeczytać „Królewskie Antyprzygody”, i, ażeby było sympatyczniej, skomentować je w podobnym stylu. Swoje wrażenia zamierzam zatem wydawać w odcinkach, poświęcając więcej czasu za każdym razem, gdy natrafię na coś, co wyda mi się szczególnie ciekawe, a także wnikając w treść głębiej, jeżeli przytrafią mi się trudności związane ze sformułowaniem opinii od razu. Ażeby było jeszcze ciekawiej, po każdym odcinku zdradzę Państwu moje Top3 opowiadań w danym rozdaniu, by w finale wyłonić ostateczne Top3 odsłon „Królewskich Antyprzygód”, na dzień dzisiejszy A zatem, lecimy z „Królewskimi Antyprzygodami” vol. I „Słoneczna tajemnica” Startujemy od księżniczki Celestii, nie ma to jak na otwarcie zaserwować tajemnicę, co by zaciekawić czytelnika No i coby nie mówić, pomimo faktu, iż limit słów jest w przypadku drabble'a prawdziwie bezlitosny, pierwszym zdaniom udaje się zbudować tajemniczy klimat, sprzedać nam, że wymieniona na początku komnata istotnie jest niczym niedostępna dla zwykłych śmiertelników twierdza, skrywająca w sobie... coś. Nie wiemy, co, ale ten nieco zagadkowy klimat idzie w zapomnienie równie szybko jak naszym oczom ukazuje się wzmianka o reaktorze w „Czarnogrzywie”. A potem otrzymujemy punch line opowiadania, po którym owszem, uśmiechnąłem się pod nosem, nie powiem, że nie. Pierwsze skojarzenie? Kiedy po zmroku starasz się być cicho, żeby nie pobudzić domowników, aż tu nagle Avast uprzejmie informuje o dokonaniu aktualizacji bazy wirusów. Ewentualnie gdy oglądasz serial, a jest on nagrany tak cicho, że musisz maksymalnie podgłośnić i nadstawiać ucha, aż tu nagle wyskakuje reklama serka Almette i dźwięk podskakuje o sto tysięcy decybeli, bo jest reklama*. Był to przyjemny kawałek tekstu, jakby sama lektura nie wystarczyła, jest równie zabawnie, gdy czytelnik wyobrazi sobie ową scenę (potężne chrapanie i wybudzone ze snu kuce, rokminiające czy to megatraktor wypełza z wnętrza ziemi, czy ktoś w okolicy uruchomił motor w zadzie) w kreskówkowym stylu. Jest to naprawdę miła rzecz, napisana w sposób przystępny, ale nie prostacki. Zdania brzmią dobrze, tekst czyta się wartko. Niezłe otwarcie „Antyprzygód”. Aczkolwiek, ciekawe dlaczego nagle wszystkie zaklęcia ochronne „puściły”. W opowiadaniu znalazła się wzmianka, iż nie tylko Celestia miała wstęp do swojego „bastionu”, więc podejrzewam psikusa ze strony młodszej siostry *Oczywiście reklama zasuwa 60 klatek na sekundę w 4K, podczas gdy serial, gdy już łaskawie się załaduje, na sprzęcie który „Uncharted 4”wciągnąłby nosem, z prędkością internetu ustępującą jedynie technologii NASA, musi być w 360p, a i tak się tnie jak początkujący goth (często i płytko), bo oczywiście, że tak. „Siła woli” Kolejny występ Celestii i kolejny intrygujący tytuł. Spróbowałem zgadywać. No i cóż, nie trafiłem. Co ciekawe, tym razem mamy tag [Comedy], czyli druga odsłona serii jest z nami szczera już na starcie i nie stwarza iluzji, że będzie epicką, mroczną tajemnicą, której rozwikłanie zmieni nasze życie już na zawsze. Powiedziałbym, że jest to antyprzygoda toaletowa, aczkolwiek brakuje typowo toaletowego humoru i anomatopei. W efekcie jest to opis trzymającej Celestii, zwieńczony królewskim punch linem, który skłonił mnie do pewnej refleksji. Mianowicie, czy w całym ogromnym królewskim zamku Canterlot, porównywalnym do zamku Draculi (obu) z „Symphony of the Night”, mają tylko jedną, wspólną toaletę? Aczkolwiek, komisariat policji w Racoon City z oryginalnego „Resident Evil 2”nie miał toalety w ogóle, więc z pewnością jest to jakiś postęp W każdym razie, tym razem widać jak na dłoni, że młodsza siostra trolluje starszą, no bo ile można siedzieć na tronie? Może zjadła twarożek albo kwaśne mleko, kto ją tam wie... Cóż, to opowiadanie wprawdzie było w jakimś sensie rozweselające, ale przegrało z poprzednim. Może dlatego, że motyw niecierpliwego oczekiwania na swoją kolej do toalety widywałem w różnych dziełach częściej, niż spontaniczne potężne chrapanie. Słownictwo i kompozycja z grubsza takie same, ale zwrotu „Co i raz (...)” nie znałem. Szczerze, to średnio to brzmi. „Łzy księżyca” W trzeciej odsłonie Luna dołącza do Celestii już oficjalnie, ale nie chcę dać się zwieść smutnemu tagowi – spodziewam się, że opowiadanie w ostatniej chwili spróbuje rozbawić. [89 sekund później] O, a jednak nie, dałem się zaskoczyć. Aczkolwiek nie wydaje mi się, by kwalifikowało się to na [Sad], chyba prędzej na [Mystery] właśnie. Zanim zapomnę, wydaje mi się, że w pierwszym zdaniu brakuje przecinka, między „Przepraszam”, a „Luna”. No i to tyle z możliwych braków w interpunkcji. Koncept przypadł mi do gustu, cieszy fakt, że tym razem w tekście znalazło się nieco więcej dialogów, a opowiadanie rozciągnęło się na rozpiętość jednej strony. Dobrze to wygląda. Początek jest dość niepozorny, ale generalnie spodobało mi się to deczko niepokojące zakończenie, które na spokojnie mogłoby być bazą do kolejnych opowiadań, podejmujących wątek z „Łez księżyca”. Jest ono otwarte, w jakimś sensie dwuznaczne, sugeruje podobną przemianę w przyszłości, a może coś gorszego. Zależy. Powiem też, że od początku do końca był wyczuwalny przyjemny, dosyć intrygujący klimat, dzięki któremu tekst wciągnął mnie od razu, no i cóż mogę powiedzieć więcej? Aż przeczytałem go sobie parę razy pod rząd, tak mi przypadł do gustu. Czytania jest tu na minutę, ale i tak miałem wrażenie, jakby upłynęło więcej czasu. Miły, zwięzły kawałek tekstu, nawet coś mi się zdaje, że tym razem słownictwo było nieco bogatsze, no i ogólnie, tekst wydaje się bardziej „kompletny”, obszerniejszy, zupełnie jakby nie był wymierzony na maksymalnie 100 słów. No bo w sumie nie był – „Łzy księżyca” to w istocie droubble (odmienia się to to w ogóle?) na 200 słów, co tylko potwierdza słuszność myśli, iż im więcej, tym weselej A skoro tak, pora sięgnąć po następny tekst, uprzednio podsumowując „Łzy księżyca” – klimatyczny, bardzo przyjemny w odbiorze, ciekawy kawałek tekstu z otwartym zakończeniem, wpisujący się w klasyczne serialowe realia, a nawet w jakimś sensie uzupełniający jego fabułę. „Pieśń o Upadku” Tag [Sad] sugeruje, że niekoniecznie będzie weselej, acz poprzednie teksty pokazały, iż w tym przypadku (mam na myśli "Antyprzygody", ogólnie) zwykłe tagi należy traktować z pewnym przymrużeniem oka, a za pewnik brać jedynie te określające księżniczki w danej odsłonie występujące, więc jedziemy. Powrót do formuły drabble'a, z jakichś powodów, czegoś mi na końcu zabrakło. A tym czymś, było zwyczajne „aha”, które miałaby wypowiedzieć Celestia, usłyszawszy tytułową pieśń, chociaż lamet bardziej mi tu pasuje. Również pod kątem tytułu, „Lament o Upadku” brzmi jak dla mnie lepiej. W każdym razie, czwarty odcinek wpasował się w smutne klimaty lepiej, niż zrobił to poprzedni, sam tekst był bardziej satysfakcjonujący, niż „Słoneczna tajemnica”, czy „Siła woli”. Podobnie jak „Łzy księżyca”, podejmuje wątek znany z kanonu, dokłada co nieco od siebie, ukazując nam interakcję, której chyba nie mieliśmy okazji oglądać w serialu. Wypadło to dobrze, zaś tekst zaciekawił mnie wszystkim, czego w nim nie było, tzn. reakcji Dziennego Dworu, czy prawdziwą (nie to prześmiewcze „aha”, o którym wspomniałem wcześniej) reakcją Celestii na zastaną sytuację. Zatem znów jest w pełni otwarte zakończenie, które można sobie troszkę pointerpretować, choć ciąg dalszy jest nam znany, więc pole manewru mamy węższe, niż przy "Łzach księżyca". Nie podniosłem tej kwestii ostatnim razem, gdyż nie wiadomo czy i kiedy ewentualnie mogłaby nastąpić kolejna (A może zupełnie nowa?) przemiana, skoro „im się podobało”. W „Pieśni o Upadku” jest nieco inaczej. Tak czy inaczej, solidny, satysfakcjonujący kawałek tekstu, chyba najlepiej do tej pory wpisujący się w [Sad], zwięzły i konkretny, co jest godne podziwu, zważywszy na fakt, że podejmuje ważny dla oryginalnej fabuły wątek. Czuć, że na Celestię spada coś nagle, a potem... cięcie. Ciekawy efekt, nie powiem, że nie. „Miłość rośnie wokół nas” Piąty odcinek i debiut Cadance, w historyjce opatrzonej tagiem [Comedy], co z miejsca budzi niemałe oczekiwania. Jak poszło? No cóż, to opowiadanie nie Celestia, lecz ja sam, skwitowałem beznamiętnym „aha”. Miałem silne wrażenie odtwórczości, w stosunku do pierwszej odsłony, „Słonecznej tajemnicy” oraz drugiej, „Siły woli”. Mianowicie, dostajemy opis, nie aż tak wskazujący na realizowany tag, który buduje określony typ atmosfery, czytając czuć, że się to nasila i nasila, że zmierza do czegoś, a owe coś okazuje się punch linem, który ma rozbawić, wywrócić wszystko o zadaną ilość stopni. O ile podziałało to dobrze w przytoczonych wcześniej opowiadaniach, o tyle tutaj, efekt nie okazał się tak silny, lekturę zakończyłem raczej bez emocji. Aczkolwiek, koncept był niezły, po prostu wykonanie nie okazało się wystarczająco świeże. Tekst był dla mnie skonstruowany identycznie jak „Słoneczna tajemnica” czy „Siła woli”, po prostu nastąpiła zmiana tematyki i bohaterki, co za trzecim razem już tak na mnie nie podziałało, a może po prostu poszczególne odcinki znalazły się zbyt blisko siebie, bym zdążył stęsknić się za tą formułą. Ale sam tekst napisany składnie i poprawnie, jak najbardziej. Spadków w formie próżno tu szukać, no i mimo wszystko, znajduję tu kilka zalet, jak np. tekst o „ciężkim kawałku ciasta”, czy też opis Cadance w pełnym rynsztunku, czego wyobrażenie owszem, przyprawia o uśmiech. Natomiast, jako całość, szału nie ma, podobna formuła otworzyła serię, zatem nie mam nic do dodania ponad to, co już napisałem. Tekst jest poprawny, solidnie napisany, spełnia wymogi narzucane przez przyjęty gatunek, ma przyjemne momenty, ale koniec końców, zwykły kolejny odcinek, nie wnoszący zbyt wiele nowego do serii pod kątem konstrukcji, ale podejmujący bardziej casualowy aspekt pracy jednej z księżniczek. Niby wszystko w porządku, a jednak nic szczególnego. „Betelgeza” No proszę, coś nowego. Chyba tym razem nie można powiedzieć, ze to jakaś kolejna pochodna od drabble'a, ale zwykłe opowiadanie, niezwiązane konkretnym limitem. Jestem ciekaw, co skłoniło autora do (czasowego?) odejścia od przyjętej formy, ale zgaduję, że był to pomysł na historię. Opis całkiem intrygujący, no i mamy debiut Twilight, a ponieważ ze wszystkich księżniczek jest to postać, którą lubię najbardziej, oczekiwania wzrosły. Zacieram zatem ręce i siadam do kolejnego odcinka, a jest nim „Betelgeza” Betelgeza, betelgeza... czy przypadkiem nie ma gdzieś w kosmosie gwiazdy, która tak się nazywa? Opowiadanie to jednocześnie okazało się pewnym powiewem świeżości w stosunku do poprzednich odcinków i fanfikiem „klasycznym”, wziętym jakby z początków fandomu, gdy większości sezonów jeszcze nie było, wielu obawiało się zakończenia serialu wraz z finałem trzeciego sezonu. Z uwagi na miejsce akcji oraz rolę księżniczki Celestii, nie można odmówić królewskości, natomiast mała, pobierająca od niej nauki Twilight Sparkle przywołuje na myśl te starsze dzieła właśnie, gdy wątek jej początków był chętnie podejmowany. Opowiadanie przypadło mi do gustu, jest dosyć krótkie, ale sprawia wrażenie dłuższego, obszerniejszego, niż wskazuje na to ilość słów. Satysfakcjonujące, przyjemne i lekkie w odbiorze opisy oraz bardzo serialowe kreacje postaci, dzięki czemu ma się wrażenie oficjalnego shorta, tudzież usuniętej sceny z prawdziwego odcinka, to tylko jedne z atutów tegoż tytułu. Choć nie była to maksymalnie absurdalna, losowa komedia, przy której boki szło zrywać, tekst był wystarczająco luźny i miejscami kreskówkowo zabawny, głównie poprzez kreację Twilight, opisy jej zachowania oraz reakcji. Czytelnikowi jest po prostu miło, natomiast tytułowy wątek wciąga na tyle, żeby mniej więcej w połowie fanfika zacząć snuć własne teorie odnośnie rozwiązania sprawy, czy zakończenia. To [Comedy], więc teoretycznie może się wydarzyć wszystko. No i muszę przyznać, że zakończenie mnie zaskoczyło, ale w tym sensie jak... niewiele z niego wynikło. To znaczy, domyślam się przesłania, że teraz to Twilight miesiącami (no, konkretnie, to jeden miesiąc) nie będzie z tej biblioteki wychodzić, więc prościej ściągnąć na miejsce jej rodziców, coby mieli na nią oko, chociaż... naprawdę? Może źle to zinterpretowałem, ale nie wydaje mi się, by było to konieczne. Powiem też, że gdyby przyjąć, że Twilight będzie mieć każdego dnia ograniczoną ilość czasu na niedokończone dzieła tytułowej Betelgezy, to mógłby być materiał na sequele, w których młoda Twilight mogłaby eksperymentować jak ten czas wydłużyć przy pomocy magii, jak się do tej biblioteki dostać po godzinach, jak wybłagać u Celestii, aby pozwoliła jej tam zostać dłużej i wiele innych rzeczy. A może twórczość jednej z najbardziej znanych pisarek okresu wczesnego rogoko (w ogóle, masa przyjemnych mikroponyfikacji oraz odniesień do ciastek, to mi się podoba ) tak by na nią wpłynęła, że nastąpiłaby zmiana w zachowaniu najwierniejszej uczennicy Celestii? Może wynikło by z tego parę zabawnych, niezręcznych, a może nawet spontanicznych sporów? Jak dla mnie, z motywu Betelgezy spokojnie można wyciągnąć więcej, w ogóle, całą tę historyjkę poprowadzić dalej, angażując wybrane postacie w mniej lub bardziej absurdalne sytuacje, a wszystko po to, by osiągnąć pozornie trywialne cele, no bo tak chłodnym okiem, jaką rangę może mieć czytanie dzieł niedokończonych pewnej pisarki? W związku z powyższym, zakończenie opowiadania nie wywarło na mnie żadnego konkretnego wrażenia, ot, po prostu historyjka się urywa, a czytelnik chce więcej. Jednocześnie, tekst został napisany na tyle dobrze, że pracuje jego wyobraźnia, stąd w głowie pojawiają się pomysły na ciąg dalszy, na kolejne perypetie itd. W skrócie – prosty, klasyczny koncept, powstał z tego ciekawy, dobrze napisany, wciągający tekst, któremu nie brakuje serialowej atmosfery, aczkolwiek zakończenie pozostawiło troszkę do życzenia. Z drugiej strony, zastanawiając się nad tym dłużej, być może to nie zwieńczenie fanfika miało mieć kluczowe znaczenie w kontekście fabuły, ale drugie dno, którym jest wątek tytułowej Betelgezy, a także dlaczego udało jej się wydać tylko jeden kompletny tytuł. Faktycznie, początkowo sądziłem, że odpowiedź na to pytanie zostanie ujęta w puencie opowiadania, lecz okazuje się, że to wcześniej mieliśmy podane wszystkie informacje, by domyślić się co było na rzeczy. Po pierwsze, jej ksywka (Biadolgeza), a po drugie, wzmianka o lamencie nad własną twórczością. Wygląda na to, że jest to swego rodzaju komentarz autora, którego adresatem mogą czuć się osoby mające przesadnie niską samoocenę odnośnie własnej twórczości, którym brakuje chęci, które nie są w stanie niczego dokończyć, bądź które cierpią na słomiany zapał, gdyż brakuje im odzewu, jakiegokolwiek. W tym sensie, można niniejsze opowiadanie uznać za krzywe zwierciadło, w którym widać jedną, ważną rzecz – zawsze jest ktoś, kto czeka i kto do każdego kawałka twórczości będzie startować tak entuzjastycznie, jak Twilight Ponieważ takich osób z reguły nigdy nie brakuje, fanfik zachowuje aktualność i, kto wie, być może zagrzeje do dokończenia tego czy owego. No powiedzcie, kto by nie chciał, by zdobywająca wiedzę Twilight, na długo przed swym primem, zareagowała na jego aktualizację tak entuzjastycznie, jak na wieść o ocalałych zwojach Betelgezy? Reasumując, mamy niedługi kawałek przyjemnego fanfika, przywodzącego na myśl początki fandomu, zawierającego w sobie wszystko, co serialowe (kreacje postaci, żarty, interakcje, klimat), no i zawarte między wierszami przesłanie dla każdego, kto tworzy, a kto ma wątpliwości, czy jest wystarczająco dobry. Warto pamiętać, że nigdy się tego dowiecie, póki nie spróbujecie „Agent jej królewskiej mości” Nieprzypadkowo siódmy odcinek serii, naszpikowany nawiązaniami do jakże barwnych przygód Jamesa Bonda, w roli głównej, jak sugerują tagi, księżniczka Cadance. No, z takimi założeniami to nie może nie wypalić, mam rację? Zanim odpowiem na zadane samemu sobie pytanie, kilka rzeczy rzuciło mi się w oczy. W pierwszym akapicie jest trochę za dużo „się”, tzn. występują zbyt gęsto siebie. „Wszyscy zdawali się doskonale bawić. Tylko Cadance wierciła się na swym tronie.” No co, jak się czegoś czepiać, to się czepiać ;P Poza tym, w kilku miejscach brakuje mi przecinków, a gdy wspomniany zostaje raport Goldfingera, ostatnia głoska gubi pogrubienie. Plus, gdzieniegdzie zdania powinny być rozpoczęte z wielkich liter, np. „– Doktor No, w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. – przybysz pokłonił się. ” Poza tym, pod koniec, przy kryształkach znalazłem gwiazdkę, ale nigdzie nie ma wyjaśnienia. Czy to przez limit słów? Chyba nie, skoro pod tym względem opowiadanie kontynuuje nurt zapoczątkowany w poprzednim odcinku, czyli odejście od formuły drabble'a... A przechodząc do rzeczy, jest tu trochę opisów, trochę dialogów, akcja pędzi na łeb na szyję, dowiadujemy się, że (a jakże) za wszystkim stał Podmieniec, a na końcu wyskoczyła niczym z kapelusza Tempest Shadow. I wiecie co? Ta mieszanka nawet mi się spodobała, wyszło całkiem sympatycznie Jeszcze te nawiązania, tak umiejętnie wplecione w tekst, użyte w najlepszym ku tego momencie, po prostu nie mogłem nie polubić tego tekstu, aczkolwiek faktycznie, wydaje się oderwany od czegoś większego, może nawet zrealizowany podobnie jak Operacja Piorun – „na kopycie”. Ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Spontaniczność także należy docenić, zwłaszcza, gdy efekt końcowy jest zadowalający, a tak właśnie jest w tym przypadku. A gdy człowiek odtworzy sobie w głowie soundtrack np. z "Nightfire", wówczas w ogóle robi się sensacyjnie Nie zabrakło luźnego, komediowego klimatu, a cięcie znalazło się w takim momencie, że chyba na upartego to też mógłby być jakiś short, parodiujący Bonda, ewentualnie usunięte scenki z odcinka. Agent, to jest agent, to jest dopiero agent Po nie wzbudzającym zachwytu debiucie Pani Miłości, jest to miła odmiana, toteż mam nadzieję, że tendencja przy Cadance się utrzyma i kolejne odcinki z nią w roli głównej będą coraz lepsze i lepsze. Szkoda, że pod kątem formy, tekst nie wydaje się już tak dopracowany, co poprzednie odcinki. A może w grę wszedł limit czasowy, bo właśnie upływała doba od ostatniego odcinka? „Azyl” Szanowni Państwo, powrót do formuły drabble'a, ale czy udany? Zerknijmy na tagi – na pewno Luna uraczy nas swoją obecnością, będzie też trochę heheszków. Stąd, ”Azyl”, pomimo niekoniecznie pozytywnego brzmienia tytułu, nastraja pozytywnie. Sprawdźmy zatem co zaserwował nam autor tym razem... Śladowe ilości opisów, limit praktycznie wyczerpuje wypowiedź Luny, która zgrabnie przedstawia nam, czytelnikom, kontekst sytuacji, wymienia bogate doświadczenie zawodowe bohatera (w tym nie omieszka wspomnieć o lalusiu (Flashu)), po czym z gracją przechodzi do puenty, co przywodzi na myśl początkowe odcinki, lecz tutaj, w odróżnieniu od „Miłość rośnie wokół nas”, widzimy próbę odświeżenia formuły, wykonania znanego motywu nieco inaczej, co się chwali. A puenta? Nieźle, nieźle, bo dość zabawnie, randomowo, no i pozostaje ciekawość dalszego przebiegu tej, nazwijmy to, audiencji. Czy Shining odważył się cokolwiek odpowiedzieć? A może był to jedynie wstęp do kompletnej wypowiedzi Luny? A może tamtego dnia wydarzyło się jeszcze więcej losowych rzeczy, w jakiś sposób uwłaczających majestatowi Państwa oraz samej Luny? Wiadomo, że ta zniewaga powagi wymaga, ale ostatecznie co w ramach zadośćuczynienia musiał uczynić bohater? Być może pewnego odcinka przyjdzie nam się dowiedzieć. Przyjemny drabbl, może nie aż tak innowacyjny, ale na tyle odświeżający sprawdzoną formułę, by czytelnik mógł uśmiechnąć się pod nosem i spróbować sobie wyobrazić ciąg dalszy. Poważniejszych błędów nie uświadczyłem. „Powrót” Czyli Nightmare Moon uderza ponownie... poniekąd. Jak widać, tak szacowna osobistość oraz godna pochwały kampania nie mogła zmieścić się nawet w ramach droubble'a, toteż koszmarna klacz zyskała nieco dłuższy, niż przewiduje ustawa fanfik, na co nie zamierzam narzekać, wręcz przeciwnie Co cóż, całkiem ładny, satysfakcjonujący kawałek tekstu, zaliczający się do tych odcinków, które porwały się na podjęcie co istotniejszych kanonicznych wątków i dołożenie do nich czegoś od siebie, prezentując nam wcześniej nieznane sceny, interakcje oraz oblicza znajomych postaci. Bardzo dobrze. Atmosfera towarzysząca opowiadaniu była deczko mroczniejsza, smutnawa, poważniejsza, co jest miłą odmianą od humoru i klimatu komiksowo-komediowego, utrzymywanego przez większość odsłon serii (moim zdaniem). Przypadła do gustu dość serialowa kreacja Nightmare Moon, miło, że autor spróbował ukazać nam ją z nieco innej, emocjonalnej strony. Pasowało to do tej postaci. Motyw ten rzutuje na całą jej kreację, ogólnie, gdyż niezależnie od tego, w jakiej sytuacji w przyszłości ją ujrzymy (nawet jeżeli będzie to odkamienianie rur, dziurawienie sera, czy suszenie kapci), będziemy mieć na względzie to, że ona także czuje i także niekiedy jest jej przykro. Odnośnie formy, muszę przyznać, że tekst wydaje się podnioślejszy, opisy są bardziej dopracowane, dłuższe, nie ma się tego samego wrażenia, co wcześniej. Niestety, nie obyło się bez paru uchybień tu i tam. Poniżej przykłady tego, co mam na myśli. „Strop już dawno runął na ziemię zasypując pomieszczenie zwałami gruzu.” „Ruszyła do przodu roztrącając nogami, leżące kamienie” W pierwszym cytacie chyba brakuje jednego przecinka. Natomiast w drugim, został umieszczony w niewłaściwym miejscu. Poza tym, jako łowca spacji, przyuważyłem podwójną, w zdaniu: „Celestia zgarnęła jednak wszystko dla siebie, odsuwając ją na bok” Ale tak poza tym, całkiem ciekawy, solidny kawałek tekstu, wykonany z pomysłem oraz dbałością o opisy, a także kwestie mówione, porywający się na rozbudowę kreacji znanej, klasycznej antagonistki, wraz z która przeżyliśmy otwarcie pierwszego sezonu. Spodobał mi się ten odcinek „Nowa nadzieja” Tekst na ponad 1500 słów, lekki i przyjemny w odbiorze, aczkolwiek nie ustrzegł się przed kilkoma błędami. Drobne rzeczy, ale rzuciły mi się w oczy, głównie sprawy przecinkowe. „Wymagało to od ciągnących go pegazów sporo wysiłku, jednakże, czego się nie robi dla księżniczki.” Tutaj akurat dałbym na koniec znak zapytania. „A już kategoryczna odmowa lądowania przed ponyvillskim ratuszem z powodu, jak to określili „złych warunków atmosferycznych jakie zaistniały na dwadzieścia cztery godziny przed nieplanowaną wizytą w miasteczku, oraz fatalnym stanem nawierzchni improwizowanego lądowiska” co w języku zwykłego kucyka znaczyło tyle co “jest błoto i się księżniczka pobrudzi”, ewentualnie „nie chcemy, by było jak ostatnio, kiedy to podczas przyziemienia księżniczka zakosztowała nieplanowanej ziemnej kąpieli, oraz ciastka z błotem” nie była, na tle ich innych wyczynów, niczym wyjątkowym.” Całkiem długie zdanie, nie powiem, że nie. Dwukrotnie przed „oraz” pojawił się przecinek. A brakuje go przed „jakie” na początku. „Po dobrej sekundzie, potrzebnej na przetworzenie obrazu, który został przekazany do mózgu, oraz zrozumienie tego, co się widzi, kucyki opadły na jedno kopyto, kłaniając się do samej ziemi.” Sprzed „oraz” wywaliłbym przecinek. „Źrebak, mało nie eksplodował ze szczęścia.” A tutaj przecinek nie jest potrzebny w ogóle. Tego typu rzeczy raz po raz przewijają się w opowiadaniu, nie przeszkadzają zbytnio w lekturze, ale mimo to rzucają się w oczy, tym bardziej, że nie jest to długi tekst. A przechodząc do historyjki, opis mnie oszukał xD Jak to Celestia „nie bardzo wie” jak sobie z tym poradzić? Według mnie w opowiadaniu była w pełni opanowana, wiedziała doskonale, że Luna niebawem powraca (pal licho w jakiej formie), zaś jej zmysł taktyczny podpowiedział, by z tego tytułu obchody Święta Letniego Przesilenia urządzić możliwie jak najbliżej Everfree oraz dawnego pałacu należącego do niej oraz Luny, gdzie leżą sobie Elementy Harmonii. Jasne, początkowo średnio ogarnia kto będzie mógł ich użyć, ale szybko okazuje się, że na miejscu jest już 5 elementów, wystarczy „ściągnąć” do Ponyville szósty. Wash & Go jak się patrzy Tak czy siak, lekkie, przyjemne w odbiorze i całkiem serialowe opowiadanie z dobra kreacją Celestii, która ogólnie jest miła, spokojna, lecz gdy trzeba postawić sprawę jasno, potrafi nabrać surowości, co jest świetne i tak też zostało napisane. Spodobały mi się solidne opisy oraz całkiem wiarygodne dialogi, no i poszczególne scenki, szczególnie poruszenie, jakie wywołała Celestia niezapowiedzianą wizytą w urzędzie, no i podekscytowaną klaczkę, która prawie od razu przykleiła się do ulubionej księżniczki. Drobne, miłe, ale jednocześnie klimatyczne rzeczy, które świetnie się czyta, bezstresowo. A sam pomysł na opowiadanie całkiem dobry, nie po raz pierwszy skończyłem czytanie z wrażeniem, że mógłby to być oficjalny short, jakaś usunięta/ bonusowa scena, po prostu coś, co bez problemu mogłoby znaleźć się na ekranie jako pełnoprawna część serii. Dobrze zrealizowany [Slice of Life] z delikatną domieszką komedii tu i ówdzie, co nadaje całości smaku. Mimo paru błędów, wrażenia jak najbardziej pozytywne. „Nowa nadzieja” zdaje się jest powiązana w jakiś sposób z poprzednim opowiadaniem, tworząc nieco szerszy kontekst oraz historię. Fajna sprawa. W porządku, zatem mam za sobą pierwsze 10 odcinków serii, czas na zapowiedziane Top3, które zmierzą się z następnymi Top3 w wielkim finale „Królewskich Antyprzygód” Wybór, wbrew moim przewidywaniom, okazał się całkiem trudny, ale coś spośród tychże fanfików wyłonić trzeba. Po namyśle, zdecydowałem. Drodzy Państwo, w tym rozdaniu miejsce trzecie przypadło „Łzom Księżyca”, miejsce drugie wędruje do niedawno omówionej przeze mnie „Nowej Nadziei”, oraz ex aequo do „Powrotu”, natomiast miejsce pierwsze zdobywa... „Betelgeza”! Te właśnie odcinki spodobały mi się najbardziej A to zaledwie początek „Antyprzygód” i już teraz zżera mnie ciekawość kto jeszcze się przewinie, w jakie jeszcze, codzienne bądź niecodzienne sytuacje autor zaangażuje znane postacie. Generalnie, polecam zajrzeć samemu i przekonać się na własne oczy, co to za antyprzygody Już na tym etapie nie mogę odmówić autorowi kreatywności przy dobieraniu sobie księżniczek oraz możliwych do opisania sytuacji, w których mogłyby wziąć udział, no i póki co, forma znajduje się na dość zbliżonym, dobrym poziomie, merytorycznie poszczególne odcinki nie są wprawdzie równe, lecz nie natrafiłem na tekst, który wydałby mi się kompletnie bezbarwny, słaby. Księżczniczkowej atmosfery także nie mogę poszczególnym fanfikom odmówić, nie wspominając już o tym, że wiele z nich prezentuje sobą klimat serialowy, co jest świetne i sympatyczne. Do sprawdzenia zostało mi sporo odcinków, no i wiele "topek" to wyłonienia, toteż nie mogę się doczekać swojego powrotu do "Królewskich Antyprzygód" ^^ Pozdrawiam!
  5. O, Celestia Nie przypominam sobie, bym miał okazję zapoznać się z wersją podstawową opowiadania (a jeśli owszem, to widocznie szwankuje pamięć), w każdym razie, to zawsze dobra wiadomość, gdy jakieś opowiadanie/ pomysł zyskuje rozszerzenie... no, prawie zawsze. Zdaje się, że warunkiem jest stopień rozbudowy bazowej koncepcji, dodanie nowych elementów, no i wątków, takie tam. Jak widzę, autorka od początku jest z nami szczera i ostrzega: będzie to sztampowa historia o przemyśleniach Celestii, nic odkrywczego. Cóż, taki disclaimer ustawia oczekiwania na nieco niższym poziomie i być może dlatego moje ostateczne wrażenia okazały się bardziej pozytywne, a może po prostu tekst był na tyle krótki, zwięzły i na temat, że po prostu nie mogę się na niego gniewać. Taki, taki... portable. W każdym razie, miło było poświęcić te kilka minut na ów tekst, na ukazanie Celestii z nieco innej perspektywy, tj. zwykłego kucyka, którym bez wątpienia jest i w którym w sumie się czuje, pomimo prestiżu swego tytułu oraz odpowiedzialności. Fragment o złotej klatce nie jest niczym przełomowym, podobne stwierdzenia zdarzało mi się widywać i czytywać, aczkolwiek w tym wypadku to jak najbardziej pasuje i idealnie podsumowuje całokształt sytuacji, w jakiej znalazła się Celestia. Ma bowiem wszystko, oprócz tego, czego naprawdę potrzebuje/ chce. Ciekawe jest to, że w sumie wszystko rozbija się o kłamstwo, będące fundamentem wizerunku bogini (fragment o ruchu ciał niebieskich), a także o coś takiego, że księżniczce wielu rzeczy nie wypada, przez co nie może być sobą. Czyli zamiast realizować się w taki sposób, w jaki się chce, pokornie spełnia się wyobrażenia innych, w obawie o to, jak wiele złego może się stać. A wyobrażenia te w sumie za ciekawe nie są, skoro Celestia wydaje się być zaledwie posągiem, figurą, kimś, kto nie ma swoich marzeń, słabości czy zmartwień innych, niż los poddanych, kto musi trwać na tronie, bo bez niego wszystko pójdzie w diabły. Trochę jakby nie była dla mas tak do końca żywą, czującą istotą. Sam nie wiem, na problem można spojrzeć z kilku różnych perspektyw i wysnuć zbieżne w wielu punktach wnioski, iż to, co dla tak wielu wydaje się szczytem, wielką mocą, nadkuczą formą, jakby ostatecznym spełnieniem, w rzeczywistości okazuje się... czymś niewiele ponad to, czym są zwykłe kucyki. Można sobie zadać pytanie, czy tytuł księżniczki, której boskość, nadzwyczajność opierają się na kłamstwie, jest wart tego, by dalej męczyć się w ładnym więzieniu, nawet za cenę pokoju. Okazuje się, że chyba tak, skoro Celestia w fanfiku niespecjalnie myśli o odsłonięciu kart przed poddanymi, a co zapewne spotkałoby się z największym rozczarowaniem w dziejach. W sumie, chyba wielu z nas relatywnie często się boi kogoś rozczarować. Zwłaszcza jeśli ów ktoś widział w nas coś więcej, czy też miał względem nas wysokie oczekiwania. Ponieść porażkę, obojętnie czy jest się księżniczką, czy nie, wydaje się wówczas dosyć niezręczne, co nie? Stąd wychodzi na jaw to, że Celestia, mimo swych rozterek, pozostaje odpowiedzialna za swój kraj. A może po prostu za bardzo się przyzwyczaiła, bądź uzależniła od tej roli – po prostu nie wyobraża sobie siebie samej, pełniącej jakąkolwiek inną funkcję. No i to przeświadczenie, że jeśli nie ona, to kto? Ciekawie czytało się o przemyśleniach oraz takich zwykłych, prostych potrzebach księżniczki, o których nie wypada jej mówić, tudzież o tym, jak widzi ona samą siebie, własnymi oczyma. Pałac to złota klatka, zaś ona w istocie jest sędziną, urzędnikiem, zwykłą klaczą. Nie ma w tym pierwiastka boskości i autorka sprzedała nam to bardzo wiarygodnie. Smuci też troszeczkę konkluzja, chyba jedyny fragment, który został napisany w trzeciej osobie (zdecydowana większość narracji jest prowadzona z perspektywy Celestii), z której wynika, że księżniczka jest na tyle pogodzona ze swoim losem i bierna, że pokornie zgadza się służyć, bo po to istnieje i tyle. W sumie, życiowe – ilu znajomych, których znacie, bardzo chciałoby robić coś innego, ale jest na to zbyt późno, gdyż zaprzepaścili swoje szanse znacznie wcześniej, będąc pod presją czy to otoczenia, czy krewnych, czy jakiegoś autorytetu? Ilu z nich nie zdecydowało się zaryzykować i coś zmienić, tylko pokornie wypełniać rolę, w której w ogóle się nie odnajdują? A skoro o autorytetach mowa, jest to całkiem życiowe także z tego względu, że często powszechnie uznanych autorytetów nie rozpatruje się w kategoriach typowych dla większości przywar, słabości, czy niedoskonałości (bo nikt nie jest doskonały), tylko przyjmuje się, że są wielcy, zasłużeni, a myślenie o nich jak o zwykłych jednostkach jest czymś uwłaczającym ich prestiżu. Stąd pewnie dlatego tak trudno jest wyobrazić sobie przeciętnemu kucykowi, że jego księżniczka też chciałaby zagrać w piłkę, poczytać komiks, obejrzeć chińską bajkę, pobyczyć się na słońcu i niczym nie przejmować, no i że ona też czasem zje za dużo i może mieć przez to problemy gastryczne, bo to przecież zwykła klacz, jakich wiele. To znaczy, autorytet nie jest ideałem, a z tego, co zrozumiałem z tekstu, tylko sama Celestia jest tego świadoma, poddani już niekoniecznie. Ciekawe wydało mnie się także to, komu ma służyć Celestia. Pierwsza myśl jest taka, że poddanym, ale z drugiej strony... czy istnieć jakiś wyższy byt, ktoś lub coś stojącego ponad nią, czemu nie wolno jej się sprzeciwić? Zastanawiałem się w kontekście możliwej abdykacji czy też przekazania korony innemu kucykowi, który stałby się powszechnie uwielbiamy i szanowany. Pisał o tym Johnny, rzecz ta wydała mnie się dość ciekawa. Czy naprawdę to ona konkretnie MUSI aż do śmierci tkwić w tym tronie? Nie może pozwolić, by ktoś zaufany ją zmienił? Poza tym, istnienie czegoś więcej tłumaczyłoby dlaczego Celestia nie ma do siebie pretensji o to, że przecież sama taki system ustanowiła - bo być może ten system w istocie ustanowił ktoś inny, potężniejszy, a po prostu uczynił to jej kopytami, a później zmusił do trwania w tym kłamstwie i porzucenia tego, czego naprawdę dla siebie chciała. Generalnie, forma bez zarzutu, chociaż kuło troszkę w oczy to nieprzełożone na polski „Heart's Warimng Ave”, znalazłem też jedną zjedzoną literkę. A poza tym – solidnie, bardzo dobrze, czytało się to sprawnie. W sam raz na krótką chwilę. No i co by nie mówić, tekst może skłonić do refleksji, jeżeli odnieść poszczególnie wątki do życia realnego, co z drugiej strony ukazuje, jak bardzo przedstawiona w fanfiku Celestia jest nam bliska, zwykła. Całkiem niezły, zwięzły tekst, któremu nie brakuje posępnej otoczki i który można przełożyć na bardziej ludzkie realia. Warto rzucić okiem. Zgodzę się, że to nic przełomowego, ani rewolucyjnego, ale przecież nie samymi innowacjami człowiek żyje, prawda? Zwłaszcza, że gdy po zapoznaniu się z treścią przyszła pora na przemyślenia, sztampowości nie czuje się prawie wcale. Pewne rzeczy może i są na wyrost, lecz poszukując cech wspólnych z naszym, ludzkim życiem oraz realiami, uzyskuje się dodatkową płaszczyznę, która sprawia, że tekst wydaje się głębszy i przez to ciekawszy. Myślę, że warto dać "Celestii" szansę. Nie każdemu tekst ten wyda się głębszy, niż jest, pewnie nie każdego skłoni do refleksji, ale jest na tyle krótki i na tyle dobrze zrealizowany pod kątem formy, że warto poświęcić mu nieco czasu. Pozdrawiam!
  6. Hm, przeczytałem początek i czy mi się zdaje, czy tekst nawiązuje do konfliktu zbrojnego, który został opisany w ramach najdłuższego (na dzień dzisiejszy) polskiego fanfika? Brzmi bardzo znajomo, nie powiem, że nie Zważywszy na fakt, iż „Sztuka wojny...” miała być parodią, natomiast tytułowa sztuka, przedstawiona we wspomnianym przeze mnie fanfiku (o ile oczywiście dobrze to skojarzyłem) była przedmiotem niejednej dyskusji oraz nierzadko dosyć cierpkiej krytyki, aczkolwiek bardziej od strony Luny oraz jej intuicji, aniżeli Celestii. Zatem wszystko wydaje się być na swoim miejscu, by napisać krótką, zabawną parodię. Zacieramy zatem ręce i czytamy dalej. Tekstu za wiele nie ma, ale, choć został on wyraźnie podzielony na dwie tylko części, mamy małe wprowadzenie, które przedstawia nam problem, rozwiązanie tegoż problemu, no i zakończenie z puentą, które, jak mniemam, miało przyprawić nas o uśmiech na twarzy. Cóż mogę powiedzieć... Cel osiągnięty, bez dwóch zdań Ktoś kiedyś powiedział, że proste rozwiązania są najlepsze, bo są proste i tym łatwiej je zastosować. Pomysł, by wziąć pod pachę całe imperium, przenieść je w inne miejsce, zaś Sombrze pozostawić "gołe" terytorium (ziemię), którego tak się domagał, uważam za sprytny i dosyć abstrakcyjny, stąd tag [Random został zrealizowany sympatycznie, miodnie wręcz. Ot, kruczek prawny, na którego mroczny król nie raczył zwrócić uwagi, a który spowodował, że nie tylko plan podboju świata nie doszedł do skutku, a wręcz pogrzebał siły Sombry od tak, zanim na dobre rozkręcił się wyścig zbrojeń. Z tego wypływa cenna nauka, iż zawsze należy czytać ze zrozumieniem i pytać. Lepiej stracić troszkę czasu na papiery, niż dać sobie podprowadzić całe Imperium i przyjść na łyse pole, no i w międzyczasie złapać jakąś wredną klątwę, żeby się za dobrze nie bawić. A to zakończenie... osobiście, spodziewałem się, że zaraz tam spadnie jakaś atomówka czy coś w tym rodzaju, a Celestia będzie jak: „lol co XD” Aha – pułkownik, który nosi imię Swordmaster, to też był całkiem sympatyczny pomysł, szczegół ten świetnie wpisał się w opowiadanie, ogólnie. Jest też królewski głos Canterlot, a to zawsze spoko No tak, ale choć jest to parodia, to nie znaczy, że można przymykać oko na formę, co nie? Zatem bardzo się cieszę, mogąc znów napisać, że autor nie zapomniał o zapewnieniu odpowiedniej jakości technicznej tekstu, w związku z czym nie uświadczymy tu ani literówek, ani zjedzonych/ nadprogramowych liter, znaki interpunkcyjne są na swoim miejscu, opowiadanie zostało sformatowane dobrze, w sumie, zahaczając w jakiś sposób o klimat, przyznam, że przyszły mi na myśl stare czasy, a to zawsze pozytywna sprawa w moim wypadku. Podsumowując, mamy solidnie napisany, wciągający, chociaż niedługi tekst, całkiem niezłą parodię, nadającą się w ram raz na szybki i niezobowiązujący przerywnik, a przy tym wspomnienie nieco starszych czasów. Fajna sprawa, tylko tyle i aż tyle Czy warto? A dlaczego nie? W ramach rozrywki i rekreacji jak znalazł. Nie wymaga zbyt wiele czasu, nadaje się i do porannej kawy, i do popołudniowej kawy oraz do kawy wieczorową porą. Do poduszki też może być. Pozdrawiam!
  7. @Xelacient Miło wiedzieć, że pierwsze trzy opowiadania z serii zaprezentowały według Ciebie tendencją wzrostową. Nie dziwi mnie zwrócenie uwagi na niezbyt udane figury stylistyczne, mam tego świadomość, że niekiedy miewam napady grafomanii, czy stosuję tzw. obscure references, a są to warunki, w których łatwo o stylistyczne babole. Jakoś od lat nie mogę się tego wyzbyć. Dobrze też otrzymać informację, że mimo wszystko dane opowiadania bronią się klimatem. Momentami wydaje mi się, że wiem, jaką atmosferę stworzyć, tylko nie wiem jakimi słowami, bądź zabiegami. Muszę też przyznać, że zaskoczył mnie tak pozytywny odbiór „Na głębokich wodach”, ale może dlatego, iż swego czasu dotarły do mnie opinie, jakoby było ono zbyt brutalne, mroczne, zbyt kontrastujące z kanoniczną Equestrią i skalą czynionego tam zła (które pozostaje w kreskówkowych ramach). A tutaj proszę – początkowo opowiadanie całkiem lekkie w odbiorze Ogółem, bardzo dziękuję za poświęcony na czytanie czas, komentarz oraz ocenę @Verlax Również dziękuję za kolejny komentarz, no i – jak wyżej – czas poświęcony na przeczytanie opowiadania. Hm, w sumie, jak tak teraz o tym myślę, rework to może nieco za duże określenie – opowiadanie przeszło parę modyfikacji, mających je dostosować/ związać lepiej z poprzednimi tekstami, poprzez umieszczenie w nim większej ilości nawiązań do poprzednich tytułów oraz ogólną aktualizację kilku wątków. Sprowadziło się to do drobnych rozszerzeń i/ lub zmian w dialogach oraz narracji. Stron opowiadania ani nie przybyło, ani nie ubyło. Aby Ci to zobrazować – przed poprawkami z opowiadania prędzej wynikało to, że Gleipnir dopiero co poznał się z Wise Glance i w sumie do tej pory relacja między nimi była czysto koleżeńska, co przeczyło wydarzeniom z „Ołowianego Gleipnira” oraz temu kim się dla siebie stali pod jego koniec. Nie było żadnych odniesień do incydentu, który miał miejsce na laborkach z alchemii, przez co można było odnieść wrażenie, że „Ołowiany Gleipnir” nigdy się nie wydarzył. Z kolei w przypadku Fenrira, z tekstu nie wynikało, że był Łowcą i tropił potwory, bo nigdzie o tym nie wspominał. Było tylko to, że od jakiegoś czasu jest „wolnym strzelcem” i że zajmuje się właściwie nie wiadomo czym. Znów – jakby pewne wydarzenia z poprzednich opowiadań nigdy nie miały miejsca. Natomiast, dlaczego tak długo tych rzeczy brakowało w tekście – wylatywało mi z głowy, brakowało czasu, tudzież nie wydawało mi się wówczas, że powinienem takich poprawek dokonać. Czytanie „Kresów” na Bronies Corner zmotywowało mnie do generalnej rewizji niektórych opowiadań, z czego najwięcej czasu poświęciłem napisaniu od zera wersji 2020 opowiadania „Spełnienie życzeń”, gdyż ono najbardziej potrzebowało reworku z prawdziwego zdarzenia. Myślę, że gdy porównasz chociażby długość wersji rozszerzonej z wersją 2020 w liczbach, nabierzesz pojęcia jak wiele rzeczy musiałem poprawić i ile rzeczy wprowadzić, aby fabularnie i technologicznie opowiadanie nie odstawało od reszty. W ogóle, myśl, że znaleźliśmy się na etapie remake' ów opowiadań konkursowych z 2013 roku, od których wszystko się zaczęło i które nawet po napisaniu od nowa, merytorycznie pozostały tym, czym były te 7 lat temu (ze wszystkimi dziwnymi rzeczami i drogami na skróty), pod które potem dopisałem historię, a jeszcze potem ciąg dalszy, jest trochę szalona. Jakoś średnio czuję upływ czasu. Ciekawi mnie tylko jak wiele czasu zajmie mi doprowadzenie fabuły do pełnego końca, o ile będę się czuł na siłach, by pisać dalej. Może wtedy dopiero dotrze do mnie jak długo w tym siedzę. Jeszcze odnośnie Twojego komentarza. Szkoła dobra bardziej pod kątem poziomu nauczania, z panowaniem nad co niektórymi uczniami to już troszeczkę gorzej, na co zresztą zwróciłeś uwagę Ale Gleipnir tak powiedział, bo takie rzeczy chyba wypada mówić. W „Rocky Balboa” (2006) jest na początku taka scena, w której Rocky spotyka się z synem w jego pracy i mu ten syn mówi, że to dobra praca, chociaż minutę temu widzieliśmy jak go szef beształ, więc chyba tak świetnie wcale nie jest. Fakt, że szef stał obok bo chciał sobie fotkę z byłym mistrzem zrobić, ale przecież mógł tę kwestię milczeć. Licytowanie się kto miał gorzej (wiele zależy od kontekstu, ale zgodzę się, że częściej jest to dosyć żenujące) wydaje mi się zaskakująco częste i charakterystyczne dla osób ze sobą spokrewnionych (tzn. zdarza się to często w rodzinach), niekoniecznie z tego samego pokolenia. Zaobserwowałem, że coraz częściej takie „przechwałki” stosują rodzice bądź dziadkowie, kiedy trzeba wykazać potomstwu, że jest młodsze (no ba, a jakie ma być w stosunku do rodziców?) i niedoświadczone, więc nie powinno się wypowiadać albo narzekać, bo „ja miałem/ miałam gorzej”. Warto zaznaczyć, że taka licytacja często odbywa się przy braku zrozumienia czyjegoś położenia/ stanowiska, zwłaszcza w kontekście czasów, na którego poziomie są mierzone dane zjawiska. W tym przypadku (tzn. dwaj kuzyni), jak słusznie zauważyłeś, wszystko rozbija się o brak wiedzy o tym, przez co przeszła druga strona, przed jakimi wyborami została postawiona, czego jej brakowało i co odczuwała, jakie miała motywacje. Dodam, że w realnym życiu, czasami nieporozumienia i takie oto licytowanie się wynikają również z błędnego przeświadczenia, że się o danej osobie wie wszystko, mimo bycia obserwatorem wycinków z jej życia i że ocena postaw tejże osoby jest obiektywnie poprawna. A to chyba ta osoba powinna wiedzieć najlepiej, czy jest jej dobrze czy źle, czy czegoś jej brakuje itd. A gdy pojawiają się emocje, to trudniej o jakieś racjonalne argumenty, czy sens – chodzi już tylko o to, by za wszelką cenę wykazać, że ma się rację. Zdecydowałem się wykorzystać taki oto motyw, gdyż od bardzo dawna obserwuję takie zachowania, polegające na przerzucaniu się tym, kto miał gorzej, dokonywaniu generalizacji oraz obrażaniu się, bo ktoś w swoim jedynym życiu okazał się kimś innym, niż jakiś krewny tego oczekiwał. Z przykrością przyznaję, że takie sytuacje mnie również się przytrafiały i byłem ich uczestnikiem. Faktycznie, oceniam to jako coś naturalnego, element relacji międzyludzkich. Co jeszcze? Według chronologii, między akcją z Białym Bazyliszkiem, a „Nikt nie jest doskonały”, upłynęły niespełna dwa lata. Zatem masz za sobą remake opowiadania konkursowego na Edycję Specjalną „4000”. Teraz czekają Cię napisane od nowa opowiadania na Edycję VII, oraz Specjalną „Święta, święta...”. A co potem? Ciąg dalszy i (jak mi się wydaje) spore zmiany. Chociaż ciężko mi określić jednoznacznie w jakiej materii. Ale ogólnie chodzi o to, że ma być więcej akcji, przygody i intryg. Będę próbować nowych rzeczy, znowu. Jeszcze raz dziękuję za komentarz, ocenę opowiadania oraz podzielenie się spostrzeżeniami, wątpliwościami Pozdrawiam!
  8. Za niespełna dwa miesiące będziemy dokładnie pięć lat po rozpoczęciu publikacji fanfika, a kreacja Twilight, jak widzę, nadal budzi przeróżne, wręcz skrajne reakcje, z czego, zwłaszcza z perspektywy czasu, mam sporo satysfakcji, nie powiem, że nie @Nika, @Dolar84 Bardzo Wam dziękuję za najnowsze komentarze, w tym pochwały dotyczące formy, aczkolwiek zwracam uwagę, że była ona możliwa do osiągnięcia dzięki prereaderom oraz korektorom, których skład na przestrzeni fanfika oczywiście zmieniał się, ale sumarycznie był najliczniejszy jak do tej pory. To również dzięki ich pracy i wsparciu opowiadanie wygląda tak jak wygląda Wydaje mi się, że na początku pisania jednak nie zdawałem sobie sprawy z tego jak duże ryzyko podejmuję, decydując się na realizację swojego pomysłu 1:1, bez żadnych kompromisów. Aczkolwiek, gdybym mógł cofnąć się w czasie, napisałbym to opowiadanie dokładnie tak samo, ze wszystkimi babolami, które popełniłem i do których się przyznaję (Nika wspomniała o tych wątkach, jako o kontrowersyjnych pomysłach, o to mi chodzi ). Od dłuższego czasu bardzo chciałem takie opowiadanie napisać – z Trixie w takim, a nie innym położeniu, z otoczeniem nastawionym do niej w taki właśnie osób, z Twilight w roli antagonistki, częściowo skonfliktowanej, ale generalnie postępującej tak nie do końca wiadomo dlaczego, a co miało znaleźć wyjaśnienie później. Pozdrawiam!
  9. Szybkie info odnośnie małej aktualizacji, jaką przeszło opowiadanie. Została dodana okuratna okładka dla fanfika - jednak poszło łatwiej niż się spodziewałem (czego nie można powiedzieć o innych projektach, ale wszystko jeszcze przed nami). Co najważniejsze, zlokalizowałem błędy i poprawiłem je. Głównie parę literówek i powtórzeń, ale przede wszystkim daty, które nareszcie są zapisane w sposób poprawny (jeśli wierzyć moim źródłom). Naprawdę, nie wiem co ja sobie myślałem pod koniec zeszłego roku. Magia Sylwestra, co poradzić. Oprócz tego pozwoliłem sobie na małe rozszerzenie. Nic wielkiego, raptem parę ekstra zdań do opisów i garść dodatkowych żartów, łącznie jest tego trochę ponad 330 słów. Tym samym, zgodnie ze wskazaniami Google'a, gabaryty fanfika urosły do 6343 słów. Realnie to około pół strony. Takie tam Mogę zatem uznać, że opowiadanie jest kompletne. Nic więcej mi nie przychodzi do głowy w tejże materii, toteż standardowo zachęcam do czytania i komentowania. Pozdrawiam!
  10. @Youkai20, bardzo dziękuję za komentarz Również przypominam sobie jeden tylko fanfik, w którym przewinęły się te postacie, więc niewykluczone, że myślimy o tym samym opowiadaniu. Albo mi coś uciekło. Odnośnie imion, to ja pamiętam jeszcze jak do internetów wyciekła bodajże Adagio Dazzle, a potem pojawiło się info, że to niby będzie oficjalne imię Vinyl lub Octavii, dokładnie nie pamiętam. A chodziło o imię jednej z nowych postaci, które pojawią się w "Rainbow Rocks". Nie wiem czemu, ale zapadło mi to w pamięć, więc nie było mowy, aby przynajmniej to jedno imię prędko wyleciało mi z głowy. Chociaż przyznam, że pisząc opowiadanie bardzo często mało brakowało, a bym pisał o niej per Ada. Jak Ada Wong z innego uniwersum. Ciekawie czytało się Twój opis Przyznam, że nieco zaskoczył mnie Twój dylemat, czy kpić, czy współczuć. W sumie nie bawiłem się w opis warunków mieszkaniowych i szczegóły, żeby każdy mógł sobie to wyobrazić po swojemu, sednem miało być to, że brakło im siły nabywczej. Teraz jak tak o tym myślę, w sumie ich finałowe starcie to było trzech na siedmiu, a nawet na ośmiu, jeśli liczyć wsparcie Vinyl. Nie była to wyrównana walka, dobrze, że chociaż jedną zwrotkę dały im wykonać. Cwaniaczki. Tak czy inaczej, ciekawa analiza, dzięki Moja znajomość EqG ogranicza się do trzech pierwszych filmów i kawałka "Legend of Everfree", ale miałem cynk, że syreny w którejś z tych nowych serii wróciły i nawet śpiewały, więc nie mogłem zbytnio kombinować z zakończeniem, żeby się to jakoś kleiło. A co było w paczce to pozostawiam wyobraźni czytelników. No i dzięki za ocenę ich charakterów. Przyznam, że naprawdę świetnie mi się pisało fanfik pod te postacie, aż sam byłem zaskoczony. Pozdrawiam!
  11. Hm, w tytule tematu jest „yaay”, ale wszędzie indziej już „yeey”, to jak to jest? Poza tym, jedno „a” chyba by wystarczyło. W opowiadaniu mamy też „Sunbersta” podczas gdy powinno to być „Sunburst”. Zdarzyły się literówki (np: „(...) jednorożec zacisnąła wargi,zamknąła oczy...”), czy też kwiatki pokroju „własnoręcznie wykonanego wieńca”, w odniesieniu do kucyka (mogłoby być „samodzielnie”). „(...) Starlight dopadł kuchenkę i wyłączył gaz.” - może coś źle zrozumiałem, ale to brzmi jakby Starlight została ogierem. Zamiast „Wild” jest w pewnym miejscu „Widl”. A od pewnego momentu już jest „Sunburst”. „Wszystko było już. gotowe” <- niepotrzebna kropeczka. „Glimer” <- brakuje „m”. W sumie, później sporo razy przewija się określenie na Starlight: „wielka gospodyni”, lub „mała wielka gospodyni”, troszeczkę za często przez co odniosłem wrażenie powtórzenia. I inne tego typu sprawy, których nie zaznaczyłem w tekście, z uwagi na problemy techniczne oraz wynikającą z nich konieczność czytania na telefonie. Ogółem, samo w sobie nie jest to nic poważnego i nie wymaga aż tyle perswazji, jednak różne literówki, błędy, potknięcia zdarzają się w tekście na tyle często, bym ośmielił się polecić autorowi powrót do popełnionego fanfika i przyjrzenie się treści, w poszukiwaniu tych właśnie błędów. Po ich poprawie z pewnością zniknie wrażenie niedopracowania, jakie odnosi się podczas lektury. Dziwne wrażenie sprawia akapit, w którym narrator wspomina, że gdyby dekorator odpowiedział coś Starlight w odpowiednim momencie, wówczas może przyszłość Equestrii potoczyłaby się inaczej i tak dalej. Gdyby opowiadanie okazało się retrospekcją, wówczas byłoby wiadomo skąd on o tym wiedział, ale ponieważ akcja ma miejsce na długo przed pierwszym sezonem, nie brzmi to najlepiej. Może gdyby podejść do sprawy subtelniej i zasugerować tylko, że niewiele wystarczyło, by zmienić poglądy Starlight, lecz dekorator powstrzymał się od skomentowania jej słów? Czytelnik mógłby się domyślać, że być może chodzi o to, co klacz zrobiła wiele lat później, a odnośnie czego narrator niekoniecznie powinien posiadać poszlaki. Jest też inny akapit, a w nim porównanie, że Starlight zrobiła coś z opóźnieniem jak ładowanie się filmu w internecie. Burzy to trochę klimat i osobiście sugerowałbym jakieś inne porównanie albo przepisanie tych kilku zdań. Wprawdzie potem czytelnik nabiera pojęcia na jakim poziomie technologicznym stoi otoczenie, lecz wciąż, według mnie nie jest to zbyt fortunne porównanie. W ogóle, jeśli chodzi o podejście Starlight do magii i przyjaźni, sprawa wygląda trochę dziwnie, gdyż potem w jakiś sposób zaprzyjaźnia się z magią, dzięki czemu wykonuje różne rzeczy, co ostatecznie powoduje powstanie wiadrowego pieseła, a także spory bałagan. Ostatecznie jednak wydźwięk opowiadania jest pozytywny w tym sensie, że otrzymujemy dobre zakończenie, które nie burzy świątecznej, w pewnym stopniu naiwnej atmosfery. Z drugiej strony, gdyby zaprzyjaźnienie się z magią oraz powstały za tą sprawą bałagan doprowadziły do srogiej kary i zepsutych świąt (złe zakończenie), wówczas atmosfera by ucierpiała, ale Starlight miałaby dodatkowy powód dla którego mogłaby być sceptyczna wobec magii, talentów itd. Wydaje mi się, że ostatecznie autor zdecydował się na lepsze w skutkach rozwiązanie, choć widać pod koniec, że historyjka mogłaby pójść w dwóch różnych kierunkach i w jednym z przypadków uzyskalibyśmy dodatkowe wydarzenia, które ukształtowały Starlight taką, jaką ją poznaliśmy w pierwszym odcinku, w jakim wystąpiła. Odsuwając na bok błędy i potknięcia, a także nie najlepiej brzmiące rzeczy i wątpliwości, przejdźmy do oceny tego, o czym to jest. Cóż mogę powiedzieć? Z okazji Świąt dostaliśmy typową, świąteczną historię opisującą dzień wigilii serdeczności z perspektywy małej Starlight Glimmer. W ciągu tychże siedemnastu stron bohaterka zdążyła odwiedzić kilka miejsc i zrobić całkiem sporo rzeczy, choć np. sceny z grą planszową czy „odgrzewana zupka subplot” nie wnoszą znów tak wiele do głównego wątku, a raczej służą jako dodatki przybliżające nam codzienne życie Starlight oraz jej manieryzm. Otrzymujemy sporo świątecznych akcentów – czytanie świątecznej opowiadanki, kupno materiałów z których później powstają ozdoby świąteczne, ubieranie choinki, jemioła, co nieco o marzeniach, no i wreszcie wieczerza wieńcząca opowiadanie. Całość okraszona jest lekkim, nieco naiwnym (w sensie, że dziecięcym) klimatem, zaś przyglądając się bliżej, między wierszami odnajdujemy takie wątki jak Starlight zmagająca się z własnymi słabościami. Dzięki pewnej nadinterpretacji możemy odnaleźć tutaj również nieco powagi, gdyż dowiadujemy się, że Starlight marzy o szczeniaku, a przy próbie opanowania wywołanego magią zamieszania powstaje „wiadrowy pies”, z którym ta sobie nie radzi, co może nam sugerować, że rodzice klaczki mają rację, że najpewniej jest za młoda na podjęcie takiej odpowiedzialności. Może to być uznane za komentarz do świata realnego, gdzie niekiedy pod choinkę dzieciaki dostają zwierzaki, którymi szybko się nudzą lub którymi nie potrafią się zająć, przez co te, traktowane jak przedmioty (Starlight ożywiła przedmioty i zrobiła z nich pieska) lądują na śmietniku/ bruku co zawsze jest smutne i godne potępienia. Dekorator okazał się przyzwoitą postacią o przyjacielskim usposobieniu, aczkolwiek nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że prędko zaczął się dziwnie spoufalać ze Starlight. Nic takiego się nie wydarzyło, ale wciąż – był to obcy kucyk, na miejscu klaczki miałbym więcej rezerwy. Nie zrozumcie mnie źle – sceny, w których pokazuje jej jak przygotować papierowe ozdoby i jak używać magii, aby same lewitowały, a także wymiana zdań o marzeniach świątecznych, wszystko to jest wykonane bardzo solidnie i z dbałością o odpowiednią atmosferę, po prostu sama relacja między tymi dwoma średnio do mnie przemawia. Gdyby dekoratorem okazał się kucyk z sąsiedztwa, którego Starlight zna z widzenia lub z którym jej rodzice dobrze żyją – to ok. Pod koniec przybył listonosz... tak po prostu i w sumie nie wiem co to dało historii. Ale przyznam, że przez moment myślałem, że zaraz będzie telegram, że z rodzicami coś się stało i nagła zmiana klimatu o 180 stopni. Ale tak się nie stało, bo rodzice stali tuż za nim, do tego z dziadkiem Starlight. No i sam nie wiem, średnio mi wypadła ta scena. To „o, pan jest moim dziadkiem?” jakoś mi nie podpasowało. To znaczy, faktycznie, Starlight była za mała by go pamiętać, ale naprawdę przez cały ten czas nie widziała ani jednej fotografii z nim? Żadne z rodziców o nim nie wspominało? Nie lepiej by było, gdyby jej mama albo tata powiedziała/ powiedział coś w stylu: „Spójrz, kto cię odwiedził.”, a wtedy starszy kucyk przywitałby się z małą, zwracając się do niej per „wnuczko”? Wówczas czytelnik i tak dowiedziałby się kim jest ta postać dla Starlight, a i dialog zabrzmiałby lepiej. W ogóle, brakuje w tej scenie emocji, dosyć szybko przechodzimy do bałaganu i kłopotów jakie ten spowodował, na czym cierpi świąteczny klimat, do tej pory budowany w sposób zupełnie poprawny. Nie tylko to, brakuje mi lepszego zamknięcia opowiadania, bardziej satysfakcjonującego zakończenia, może jakiegoś extra dialogu, może wymiany prezentów, może jakiegoś komentarza Starlight lub wypowiedzianego do pierwszej gwiazdki życzenia. Stąd pod koniec zostaje mały niedosyt. Życzenia świąteczne od autora oraz ekipy dłubiącej przy opowiadaniu to naprawdę miły gest, zostały odpowiednio oddzielone od treści opowiadania, przez co nie kolidują z nim, a stanowią miłe posłowie na określoną okazję. Bardzo miło i dzięki Podsumowując, jest to poprawnie wykonana, solidna historia świąteczna, która niczym nie zaskakuje, ale także niczym nie odpycha, a którą jeszcze można by dopracować, zarówno pod kątem technicznym jak i fabularnym. Ma odpowiedni klimat i czyta się ją lekko, niezobowiązująco. Na święta – czemu nie? Wydaje mi się, że gdybym natrafił na opowiadanie w środku lata pewnie od razu bym go nie doczytał do końca, ale świadomość, że mamy (jeszcze) grudzień i jest okres świąteczny bardzo pomaga w zatrzymaniu przy sobie czytelnika. Myślę, że warto dać szansę i zobaczyć jak autor odnajduje się w bardziej przyjaznych, kreskówkowych klimatach. Pozdrawiam!
  12. Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym pokrótce wytłumaczyć dlaczego sceny wykładów wydają mi się lepsze, a na pewno bardziej realistyczne od audycji radiowej (radiowych). To są w gruncie małe rzeczy, jak na przykład wykładowca, który pyta o coś studentów i albo jest cisza, albo ktoś coś nieśmiało odpowiada, nauczyciel mówi: „Głośniej!”, czyli zachęca, dając studentowi nadzieję, że zabłyśnie, aby potem powiedzieć, że nie, to jednak nie o to chodzi i kontynuować wykład, rozwiewając wątpliwości. To są wszystko rzeczy, z którymi się spotkałem, o których słyszałem i które stanowią codzienność dla tych, którzy uczęszczają na zajęcia wykładowe. Więc nic dziwnego, że od razu przypomniałem sobie wiele rzeczy i że mogę w pełni się utożsamić z tym, co zaprezentował autor. Natomiast takiej oto audycji radiowej nie słyszałem w ogóle i wcale nie chodzi o to, że nie słucham radia aż tak często, gdyż nawet jeżeli nie chodzi o kwestie stricte naukowe (ze ściśle określonej dziedziny) ale codzienne, jak np. nowy obiekt w mieści, pomoc społeczna, inwestycje itd. goście są często zapraszani na dosyć krótki czas i na ogół nie mają możliwości zdradzenia zbyt wielu szczegółów, fachowym słownictwem operują okazjonalnie. A prowadzący lubią się wcinać, dopytywać, a czasem i rozpraszać. Rozgłośnie o charakterze ogólnym jednak częściej stawiają na muzykę oraz audycje rozrywkowe, a w dalszej kolejności informacyjne, aniżeli coś, że tak to ujmę, eksperckiego, gdzie zakłada się, że słuchacz jest osobą która sprawnie porusza się w danej tematyce, żyje tym i zgłębia to regularnie. Co innego w przypadku radia tematycznego, czy tematycznego programu telewizyjnego – spotkałem się z programami i reportażami, które w znacznym stopniu przypominały to, co otrzymaliśmy w „Kole Historii”. Znów jednak, zdecydowanie częściej były to programy telewizyjne, nadawane przez stacje tematyczne – coś co kiedyś znajdowało się wyłącznie w droższych pakietach i stanowiło atrybut tych lepiej sytuowanych (co nie zawsze było prawdą, wiele osób było sceptycznych wobec nowej technologii albo skąpiło), bo większość miała na kablu trzy kanały na krzyż i nie było szans by obejrzeć coś ambitniejszego. I chyba nagnę nieco kolejność rzeczy, bo to chyba dobre miejsce, by wspomnieć, że fragment audycji radiowej zawarty w rozdziale poświęconym Celestii uznaję za dużo lepszy, nie tylko w materii wykonania, ale także pod względami koncepcyjnymi. Konstrukcja rozdziału pozostaje niezmieniona – rozpoczynamy od tekstów źródłowych dających nam kontekst historyczny oraz przybliżających przeszłość znanej nam krainy oraz Nieśmiertelnego (tutaj – Nieśmiertelnej), któremu przypadło sprawowanie władzy nad nią. Tym razem, gdy przeskakujemy do czasów współczesnych, dowiadujemy się o fundacji, która została powołana w związku ze współczesnymi problemami dotyczącymi odszkodowań za dawno uczynione krzywdy, a które to krzywdy wynikły z uwarunkowań historycznych, o których (acz nie o wszystkich) dowiedzieliśmy się chwilę wcześniej. Pomysł ten uważam za strzał w dziesiątkę, ponieważ nie jest to tylko kolejna porcja wykładu historycznego tyle, że w innej formie, ale próba podjęcia czegoś, co trwa w czasach obecnych, a co stanowi wypadkową skutków wydarzeń historycznych, a do tego zmiana perspektywy – ukazanie współczesnego problemu, ale nie z wydawać by się mogło punktu widzenia obiektywnego (czy mającego słuszność czy nie to już inna kwestia, bo wszystko mogło się wydarzyć, ale nie musiało, pamiętajmy o tym) źródła, ale w formie wywiadu, gdzie gość przedstawia sprawę z perspektywy działalności, którą prowadzi oraz jej adresatów. Jednocześnie sporo kwestii (takich jak odpowiedź na pytanie o kontrowersje lub też wzmianki o zwiększającej się ksenofobii) wypada wiarygodnie i wydaje się niekiedy czerpać z problemów współczesnego, realnego świata. A w tle są oczywiście kwestie historyczne – kto mówi prawdę, czym jest prawda, co mówi ta prawda i komu należą się jakieś, dajmy na to, reparacje czy zwroty mienia. Szkoda tylko, że momentami przybiera to formę wykładu, a wystarczyłoby, gdyby kolejne akapity były odpowiedziami na dopytywania prowadzącego lub jego wtrącenia – audycja jeszcze bardziej zyskałaby na autentyczności. Natomiast rozdział, ogólnie, nie wyróżnia się niczym rewolucyjnym na tle poprzednich, jego konstrukcja nie zrywa z przyjętym schematem, zatem otrzymujemy konsekwentną kontynuację formy, jaką obrał sobie autor. Oznacza to, że opowiadanie w dalszym ciągu jest hermetyczne i niekoniecznie przeznaczone dla każdego, lecz absolutnie możliwe do sprawdzenia, a kolejne kawałki tekstu nie są na tyle długie, by stanowić ku temu jakąś poważną barierę. Jeśli chodzi o formę oraz różne jej mankamenty, nie ma sensu powtarzać tego, o czym wspominałem poprzednim razem lub o tym, na co była uprzejma zwrócić uwagę Cahan – jest w dużej mierze tak samo, ani lepiej, ani gorzej. Jak nietrudno odgadnąć, tym razem teksty źródłowe przybliżą nam genezę Equestrii oraz to w jaki sposób Celestia doszła do władzy. Zanim zapomnę – autor nieustannie wykorzystuje każdą okazję, każdy, nawet pozornie niewiele znaczący szczegół, aby nadać znanym rzeczom kontekst i ubogacić świat, w którym tworzy. Poprzednio były to znaczki (nazwane pieczęciami) oraz jak się ma ich sens do Wielkiego Planu. Jak wcześniej, tak i teraz poszczególne teksty mają swoje wydawnictwa, w ramach wspomnianej już audycji radiowej dowiadujemy się także skąd w ogóle pomysł, by nazwać miejscowości Equestrii w taki właśnie sposób. Po prostu wszystko okazuje się mieć znaczenie, tło oraz kontekst. Tym, czym wyróżnia się Celestia na tle pozostałych Nieśmiertelnych jest fakt, iż do władzy doszła w zasadzie bez rozlewu krwi, w sposób dyplomatyczny przerywając wrogie natarcie, a co zostało podkreślone w tekstach. Sprytne wydało mi się to, że gdy została władczynią, nikt nie wiedział, że jest to istota nieśmiertelna, toteż spodziewano się, że przeżyje swoje i umrze. A tutaj niespodzianka – raz przypieczętowana władza zostaje pozornie na wieczność. Przypomniało mi to historię dżinna Solmyra z HoMMIII/ IV – jako Dżinn winien on służyć temu, kto go uwolnił, aż do jego śmierci. A Solmyra uwolnił nieśmiertelny król Gavin Magnus, więc musiał on mu służyć przez wieczność. Taka sytuacja Jest też jeden fragment, który mi o czymś przypomniał, nie pamiętam już o kogo chodziło, ale chyba był taki ktoś w historii, kto zwykł jadać posiłki delektując się widokiem pałowanych ofiar. Chyba. Wydaje mi się, że to mogło być nawiązanie do tego, ale nie jestem pewien. Oprócz tego, w tym rozdziale widać jak wielkie znaczenie historyczne miała religia zwana solaryzmem i jak jej dogmaty stanęły w sprzeczności z istnieniem Celestii, która sama przyznała, że nie jest boginią, lecz Nieśmiertelną na równi z pozostałymi Nieśmiertelnymi. Tak w ogóle, rozdział ten, podobnie jak kolejny, poświęcony Lunie, ma wiele cech wspólnych zarówno z poprzednimi, jak i takich, dzięki którym faktycznie oba te rozdziały wydają mi się nieco lepsze, a przy tym wyróżniające się od trzech pozostałych z uwagi na klimat bardziej podpadający pod fantasy, a już na pewno większe znaczenie religii, magii, czy też jeszcze większą ilość tajemnic, zwłaszcza tych dotyczących Luny. Zahaczam już w jakimś sensie o kolejny, piąty rozdział, który, podobnie jak pozostałe, zawiera mnóstwo informacji, miejsc, postaci historycznych, ale także niedopowiedzeń czy zagadek, nad którymi, jak się dowiadujemy, nadal głowią się współcześni historycy. Luna jest tutaj o tyle ciekawszą postacią, iż w odróżnieniu od Celestii nie prowadziła własnych zapisków, widać też, że różni się nie tylko od Tej, Która Lśni, ale także od pozostałych Nieśmiertelnych, gdyż... nie pozostaje w miejscu, a podróżuje po świecie. Co stwarza idealną okazje podjęcia tematyki tego jak to się dzieje i dlaczego miałoby to być możliwe. Pojawia się nawet spekulacja jakoby Nieśmiertelnych mogłoby być więcej. Wszystko w kolejnej audycji radiowej, która, wzorem tej z rozdziału trzeciego, bardziej przypomina wykład, ale... wypadło jakoś nieźle. Nie wiem, to chyba przez ilość tych spekulacji, zwrócenie uwagi na tajemnice, a także wniosek, że te rzeczy nigdy nie są jednoznaczne i że w badaniu historii własne emocje czy odczucia nie mogą nigdy grać istotnej roli – fakty mają być przedstawione w sposób obiektywny, zgodny z tym co się stało, na podstawie niepodważalnych dowodów. Co nie wyklucza możliwych przedmiotów sporu między historykami, ale to już sygnalizowały kolejne teksty źródłowe. Ostatecznie, wyszło w porządku, chociaż z trzech audycji najbardziej mi podpasowała ta druga. Wprowadzono wiele nowych ras, na czele z Fomorianami. Istoty te zostały dobrze i zwięźle opisane, jeszcze lepiej wypadły opisy dotyczące skutków zarazy, jaka ich dotknęła. Bez problemu możemy sobie wyobrazić wygląd ich zmienionych ciał oraz agonię. Pamiętam, że kiedyś na maxiorze (teraz to chyba nie istnieje) był taki filmik „Niezwykłe szkielety” (chyba) i przewinęło się tam sporo fake'ów, ale od razu sobie skojarzyłem tamte zdeformowane czaszki z rogami. Jednocześnie do historii świata wprowadzono społeczność opartą na matriarchacie co jest kolejnym rozwinięciem uniwersum i urozmaiceniem treści. Motyw wiedźm, przepowiadania przyszłości, wizji sennych, wszystko to w znacznym stopniu sprawiło, iż ta część historii jest bardziej mistyczna, wyjątkowa. Dobrze jest się też dowiedzieć skąd mogły wziąć się co niektóre morskie istoty. W ogóle, jest to interesujące – kolejne rozdziały są konstruowane według tego samego, ściśle określonego schematu. Wszystko wydaje się „sztywne” i takie samo, a jednak każdy rozdział zawiera w sobie coś innego. Poszczególne wydarzenia, ich przebieg, a także elementy charakterystyczne zawsze oparte są na czymś innym, każda kraina i każdy Nieśmiertelny posiada swój własny klimat oraz unikalne cechy i tutaj znów ogromne podziękowania za ilustracje. Mała rzecz, a wiele wnosi. Przyznam jednak, że schemat z którego wynika forma kolejnych rozdziałów (dwa teksty źródłowe, wykład/ audycja i jeszcze jeden tekst źródłowy), za piątym razem już trochę nuży i to chyba dobrze, że w ramach pierwszej części był to ostatni rozdział jeśli hipotetyczne kolejne miałyby zostać napisane wedle tego samego wzoru. W ramach "Koła Historii" występują oczywiście opowiadania-oneshoty pisane jak większość fanfików, jednak ciekawi mnie na jakie zmiany w schematach następnych rozdziałów (nazwijmy to, historycznych), zdecyduje się autor, o ile w ogóle. Czy znajdziemy w nich jeszcze więcej tekstów źródłowych? Transkrypcji? Opisów wykopalisk? A może jakieś dzienniki z ekspedycji, jeszcze więcej wywiadów z ekspertami, a może coś jeszcze innego? Na „O'n” zabrakło mi troszkę czasu, jednak niebawem będę się zabierał za lekturę również i tej części serii. Zerknąłem sobie na szybko co mnie czeka i rzeczywiście, będzie to oddech po pięciu całkiem obszernych, dosyć specyficznie pisanych rozdziałach, skupionych głównie na czystym światotworzeniu, z niewielką dozą dialogów, a postaciami wymienianymi jedynie jako kolejne pionki na szachownicy losu/ historii. W ogóle, tytuł części drugiej, "Pax Imperios Immortales" brzmi naprawdę zachęcająco i całkiem epicko. Choć w dalszym ciągu fanfik ten pozostaje dość specyficzny, hermetyczny, to jednak jest przy tym wyjątkowy w swojej formie, a na pewno wystarczająco przystępny, aby każdy mógł spróbować i go poczytać, do czego oczywiście zachęcam. Pozdrawiam!
  13. Z pierwszych rzeczy – dobre wykorzystanie konspektu z racji podzielenia tekstu na trzy części. To był dobry ruch. Niedobrym ruchem było nie zwrócenie dostatecznej uwagi na sprawy techniczne, toteż znów mamy zatrzęsienie dywiz zamiast półpauz w zapisie dialogowym. No i literówki, jak np.: „Gdy zbliżyła się na tyle bl8sko, bym (...)”, takie „bejziki”, że tak to ujmę. Psuje to wrażenie z fanfika, tym bardziej, że nie jest on długi, więc takie błędy i potknięcia rzucają się w oczy. Po prostu nie ma kiedy zapomnieć o tym, że trafił się kwiatek. Co oferuje nam kolejna, czwarta część „Kronik Azumi”? Już wcześniej szło się zorientować, iż historia Three Weed/ Azumi jest dość tragiczna, tłem wielu wydarzeń był forumowy Samhain, który w znacznym stopniu wpłynął na to jaki mamy w kronikach klimat. „Siedem Pieczęci” w zasadzie nie wyłamuje się z tego schematu – mamy nawiązania do kataklizmu jaki spadł na świat przedstawiony, zaś tragiczna historia Azumi staje się jeszcze bardziej tragiczna, gdyż na jaw wyszły nowe fakty z jej życia prywatnego. Wydaje się wręcz, że na pasiastą bohaterkę spadło każde możliwe nieszczęście. Zatem wątek Azumi, jako postaci tragicznej, uległ wzmocnieniu. Pytanie tylko, czy to aby nie przesada? Nawet jeśli, chyba była konieczna, gdyż drugą postacią, na którą zwróci uwagę czytelnik, jest jej partner – Light Wright. Przez większość wydarzeń, w których uczestniczy, jest konsekwentnie kreowany na przyzwoitego i odpowiedzialnego gościa, któremu zależy na rodzinie. Lecz w pewnym momencie okazuje się, że jest on w stanie popełnić zło, jeżeli miałoby to cokolwiek zmienić, uchronić Azumi przez nieszczęściami, na które skazał ją los. Co w sumie w dalszym ciągu czyni go bohaterem raczej pozytywnym, który jednak posiada swoją ciemną stronę. To na plus. Przez opowiadanie przemknie nam również Zecora, choć fakt faktem, nie rymująca Zecora to tak troszkę nie Zecora. Niemniej autor nie zapomniał o uchyleniu rąbka tajemnicy dlaczego nastąpiła nagła zmiana maniery mówienia znajomej zebry. W porównaniu z poprzednimi odsłonami „Kronik” ta wydaje się dotykać życia rodzinnego Azumi oraz relacji między postaciami w największym stopniu. Udaje się zatem zarówno rozbudować życiorys zebry, ubarwić jej postać, ale także spotęgować smutek gdy ma się okazać najgorsze. Odniosłem wrażenie, iż autor dążył do tego, by tym bardziej odbiorcy było szkoda Azumi oraz Wrighta, zwłaszcza w cieniu wydarzeń znanych z Samhaina oraz poprzednich opowiadań. Jednakże ciężko mi napisać cokolwiek więcej. To, co jest w fanfiku... po prostu jest i spełnia swoje zadanie w porządku, lecz nie potrafię pozbyć się wrażenia, że pod względem formy mogło wyjść to dużo, dużo lepiej. Brakuje nieco opisów, tam gdzie robi się tajemniczo, enigmatycznie, trzeba użyć wyobraźni i poszukać wskazówek w pozostałych kronikach, to jak najbardziej wypada nieźle i dobrze wzmacnia kreowany klimat. Czuć, że jest to część czegoś więcej i czuć, że nie jest to wesoła, a tragiczna historia. Pytanie tylko jak długo będziemy spoglądać w przeszłość i odkrywać kolejne nieszczęścia i przykre fakty z życia Azumi oraz jej bliskich, zanim przeskoczymy w coś nowego? Nie wydaje mi się, aby Azumi, jako postać, była skończona, sądzę, że w drzemie w niej potencjał i chyba wiemy już wystarczająco wiele o jej pochodzeniu, by móc śledzić dalsze jej losy z zaangażowaniem. Dalsze, w sensie kontynuacji, na którą oczywiście liczę i co do której spodziewam się, że oprócz mroku dostarczy nam deko przygód. Ale jestem otwarty na wszelkie inne motywy. No i przede wszystkim namawiam do popracowania nad formą, tudzież znalezieniem sobie kogoś do korekty. Nie chodzi mi przecież o żadne radykalne zmiany w stylu, jedynie o podstawy, głównie w zapisie dialogowym. Mała rzecz, a naprawdę wiele podniesie, jeśli idzie o jakość fanfika. Pozdrawiam!
  14. Po „Alterze” Bester uraczył nas jeszcze jedną, choć dużo skromniejszą produkcją, ażeby kupić sobie nieco czasu przed finalnym werdyktem odnośnie wspomnianego kryminału, postanowiłem przyjrzeć się ”Wspomnieniom korektora”. Myślę, że mogę mówić o tym, że w jakimś sensie z treścią się utożsamiam, gdyż zdarzyło mi się przedpremierowo czytać i poprawiać niejeden fanfik. Niemniej, jak się dowiadujemy z tagów, jest to biografia Gandzi. Sprawdźmy zatem czym usłana jest historia znanego korektora. Przyznam, że tekst przypomniał mi o znanych już fanfikach-parodiach, lub też tych, które miały na celu zdenerwowanie danej osoby. Rzeczywiście, jest to nie tyle kucykowy fanfik co opowiadanie-parodia, które przerysowuje ponad miarę różne głupawki znane z „moich pierwszych opowiadań MLP proszę o wyrozumiałość”, reakcje bohatera również wydają się jak z krzywego zwierciadła, lecz gdy się wczytamy w sedno, zdamy sobie sprawę, że hej, również często o tym myśleliśmy gdy napatoczył się nam jakiś Dark Momentum, czy ktoś o podobnym życiorysie. Ba, nawet typowy Brony w Ponyville. Upić się, przeczytać, może coś tam poprawić, zostawić w cholerę, udać się na wakacje. Do Choroszczy. Na badania? Na badania. Przyznam, że miałem nie lada ubaw z odczytywania kolejnych wiązanek wyobrażonym głosem NRGeeka. Momentami wręcz zabrakło mi czegoś w rodzaju: „Ten autor powinien zap%$#dalać na Galerze!” I że powinien być smagany w dupsko batem ukręconym z tej jego fanfikcji, dopóki odcinki „Klanu” nie zrównają się z tymi z „Mody na Sukces”. Ilość złych emocji spowodowanych załamaniem się, utraceniem wiary w ludzkość z powodu danego fanfika, tudzież zazdrości wynikającej z tego, że są przecież inni korektorzy, którzy świetnie współpracują z autorami i osiągają sukcesy, wypadło to tak jak należało się tego spodziewać po tagach oraz przyjętej konwencji – jest to mocno wyolbrzymione, przerysowane, ale posiada w sobie ziarno autentyczności. Czujemy, że pewnego dnia my możemy nie zostać na czas usunięci z listy korektorów, że pewnego dnia może nas spotkać takie PW i że pewnego dnia my wylądujemy w pokoju bez klamek. Generalnie, jest to dość zabawny przerywnik, w sam raz na odrobinę nudy, acz w materii zaprezentowanych głupawek nie znajduję tu zbyt wiele nowego. Szczęśliwie tekst jest krótki i treściwy, toteż nie trąci on sztampą. Tak, sztampą – nawet nabijanie się ze sztampy w końcu przeobrazi się w sztampę. W końcu ileż można się znęcać nad kolejnym lub tym samym Bronym w Equestrii tudzież czarnym alikornem o krwistoczerwonych oczach i hiperrealistycznej krwi z nich cieknącej? Niemniej, warto zajrzeć, gdyż mimo to jest to historia z nieco innej perspektywy – pisana z punktu widzenia osoby, która ma „mój pierwszy fanfik” czytać i jeszcze ma to poprawiać, co oczywiście na dłuższa metę nie ma sensu bo już prościej by było napisać cokolwiek od nowa. Stąd nie dziwię się, że nasz bohater wylądował tam, gdzie wylądował. No i z całą pewnością jest w tym pewien ukryty przekaz. Rzeczywiście, często nie zdajemy sobie sprawy jak uciążliwa i trudna może być praca korektora, a także jak często ci, którzy różne kwiatki poprawiają, otrzymują niesprawiedliwie mało uwagi. Na pewno nieproporcjonalnie mniej w stosunku do twórców, którym przypisuje się całość sukcesu. Warto o tym pomyśleć. Może jakieś forumowe święto, Dzień Korektora, byłoby krokiem w dobrą stronę? Pozdrawiam serdecznie!
  15. Rozpocznę od tego, że zawarte w tym wątku opowiadanie wydaje się być idealne wręcz pod zapodany obrazek okładkowy. Autor oczywiście zadbał o opisy, lecz nie zmienia to faktu, że przez całą, choć niedługą, lekturę tak właśnie sobie wyobrażałem scenerię. A co nas czeka w samym opowiadaniu? Trudno powiedzieć, opis zapodany od Malvagio mówi nam wszystko i jednocześnie nic. I bardzo trafnie, gdyż w trakcie lektury nie poznajemy imion postaci, otrzymujemy jedynie wzmianki o tym kim one są dla siebie, a także uzyskujemy pewne drobne wskazówki odnośnie tego kto to może być. W gruncie rzeczy, nie wiemy konkretnie kiedy i dlaczego postacie te trafiają do ogrodu, czym ów ogród jest, opowiadanie pod tym względem sprawia wrażenie wyrwanego z dłuższego utworu. A raczej, miejsce akcji wydaje się być "wyrwane" od świata i egzystować w miejscu, które trudno odnaleźć. Coś jak sala tronowa Sombry w "Abdykacji". Zamiast wrażenia niedosytu mamy odczucie, że z jakiegoś powodu autorowi bardzo zależało, abyśmy wraz z bohaterkami trafili w to właśnie miejsce, aby doświadczyć tego co one. A mówię o tym dlatego, że ma to znacznie w odbiorze mrocznej atmosfery, którą po raz kolejny zaserwował nam Malvagio. To nie tylko opisy, wykonane zresztą niezwykle starannie, z dbałością o każde słowo, zdanie, czy nawet formatowanie, ale także wrażenia jakie dają poszczególne akapity oraz interakcje postaci, gdyż owszem, takowe tu występują. Opowiadanie radzi sobie doskonale wtedy gdy jest czystym opisem i radzi sobie nie gorzej gdy występują w nim dialogi. Przyznam natomiast, że gdy w fanfiku po raz pierwszy przewinął się zimorodek, do głowy przyszło inne, konkursowe opowiadanie autora - „Dla zimorodków”, z Flutterszu w roli głównej, o ile dobrze pamiętam Opowiadanie jak najbardziej godne polecenia, acz nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł się ktoś, kto wrzucony w treść „Odwiedzin” poczuł się nieco skołowany o czym to tak naprawdę jest, co te postacie tutaj robią i dlaczego. W tym wypadku brak szerszego kontekstu nie przeszkadza, mamy zostawione pole nie tylko do własnych interpretacji, ale także teorii odnośnie tego jak „Odwiedziny” mogłyby być powiązane z pozostałymi, wybranymi utworami autora. Najmocniejszym aspektem opowiadania jest jego klimat, a forma po prostu stoi na wysokim poziomie, ciężko mi się nad nią rozpływać w sytuacji, w której miałem przyjemność przeczytać już niejeden fanfik autorstwa Malvagio. Czuję się tak, jakbym po prostu dostał więcej tego, co spodobało mi się ostatnim razem. No i jak ostatnim razem, mogę z czystym sercem polecić to opowiadanie.
  16. „Equestriański Faust”? Brzmi intrygująco. Wykonanie? Pomimo limitów wynikających z Gradobicia, muszę przyznać, że zostałem mile zaskoczony. Opowiadanie po prostu sprawia wrażenie kompletnego, zachowuje typowo konkursową zwięzłość i pozostaje otwarte bez odczucia niedosytu, ale z polem do własnej interpretacji, w dużo lepszym stylu niż choćby „Exodus”, który i tak był za ten aspekt całkiem sympatycznym dziełkiem. A jeśli nie własna interpretacja, zostaje jakaś chęć dopisania ciągu dalszego, wypełnienia pewnych luk czy opracowania wydarzeń z przeszłości, o których nam wspomniano, a o których nic nie przeczytaliśmy. Uwaga na spoilery! Jest to po prostu niedługa, przystępna w odbiorze historia, dosyć dobrze wpasowująca się w fabułę kanonu, rzucająca zupełnie nowe światło zarówno na postać i przeznaczenie Celestii, jak i Discorda. Nie wspominając już o takich kwestiach jak pochodzenie Luny, czy geneza Equestrii. Jest to o tyle bardziej satysfakcjonujące, gdyż wszelkie elementy, wątki wprowadzone przez autora lądują na swoim miejscu, a całość historii po prostu się klei, dobrze komponuje. A co cieszy jeszcze bardziej, opowiadanie radzi sobie na tyle dobrze, że jest zrozumiałe nawet bez znajomości „Fausta”. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ciekawiej wypadł Discord, czy Celestia. Z jednej strony umowa to umowa i draconequus rzeczywiście powinien otrzymać duszę Celestii, zaś fakt, iż jednak dzieje się inaczej jest całkiem zaskakujący (Nikt nie spodziewa się equestriańskiej Harmonii!), lecz postać Celestii jako tej, która de facto nie miała siostry i która sama z siebie nie posiadała wielkiej mocy, również wypada świetnie. Oddała ona własną dusze Discordowi, by móc posiąść krainę na własność, by stać się alicornem i by mieć siostrę, którą (prawie) zawsze będzie mieć przy sobie, lecz wszystkiego użyła do tego, by czynić dobro, co sprawia, że ostatecznie zostaje uratowana przez Harmonię. Nie brakuje w tej historii tajemniczości, a wizja wymiaru Discorda (piekła?), choć przewija się przez krótki czas, urozmaica treść i buduje klimat. Co cieszy, żadna z wyżej wymienionych postaci nie została nam przedstawiona jako zła. Nie dowiadujemy się o żadnych niegodziwościach, które popełniła Celestia po podpisaniu paktu, a zanim postanowiła czynić dobro. Zostało stworzone wrażenie, że jako księżniczka ma coś tam za uszami, lecz nie jest to nic co kwalifikowałoby się do rangi czystego zła, po prostu czegoś o niej nie wiedzieliśmy, a poddani mogą się czuć w jakimś sensie tylko okłamani. Discord nie wzbudza żadnej niechęci, zachowuje się tak jak można się było po nim tego spodziewać, no i za interwencję Harmonii również reaguje tak jak on. Powiem nawet, że wypada sympatycznie, tak jak w serialu, no i jak już pisałem, trochę się mu ta dusza należy. Chyba tam nie było żadnego ustępu pisanego maczkiem, co? No i wychodzi na to, że tam chyba każdy jest ofiarą/ poszkodowany. Poddane kucyki, które tracą swoją władczynię, Celestia, która musi się rozstać ze światem, no i Discord, który nie dostaje jej duszy. W sumie nie, to nie do końca tak - Harmonia wydaje się być w tym wszystkim wygrana, gdyż wszystko przebiegło zgodnie z jej planem. Ciekawe. Styl oraz forma bez zarzutu. Po prostu solidna robota, bez jakichś wyszukanych czy przełamujących trendy zabiegów, ale też bez poważniejszych potknięć czy błędów. Najważniejsze, że tekst czyta się po prostu dobrze i sprawnie, konstrukcja fanfika stoi na solidnych fundamentach, no i w dosyć krótkim czasie autorowi udało się stworzyć odpowiedni nastrój. Dominuje pewna doza tajemniczości, mrok jest bardziej kreskówkowy, aniżeli niczym żywcem wyjęty z filmu grozy na przykład, zaś zakończenie, choć w jakimś sensie smutne, to jednak jest w nim ten motyw nadziei, że choć ktoś odszedł, to jednak jakaś jego część została z nami, że będzie dobrze i że nie ma się czym zamartwiać. Znów, wszystko to udało się odpowiednio nakreślić w naprawdę niewielu zdaniach. Czy opowiadanie, w ogóle, pomysł, zasługuje na rozbudowanie? Oczywiście, że tak. Z drugiej strony, co przecież znajdziemy w fanfiku, chwila jest taka piękna, więc czego nam więcej potrzeba? W mojej opinii jest to godne polecenia, niedługie, ale potrafiące zainspirować opowiadanie, któremu warto poświęcić parę minut. Pozdrawiam!
  17. Przyznam szczerze, że lekturę zakończyłem beznamiętnym „aha”. Opowiadanie postrzegam bardziej jako mały eksperyment (świetnie, Kapitanie Oczywisty, sam autor o tym wspomniał ), zabawę formą, chęć opowiedzenia jakiejś historyjki jest tutaj bardziej przykrywką, pretekstem do wspomnianej wcześniej zabawy. Jako [Random], jako [Comedy], wypada to ok, chociaż bez większych rewelacji. Długość jest... też chyba bardziej w porządku, wydaje mi się, że gdyby ciągnąć to dalej, wówczas żarty prędko by się zestarzały. A tak jest w miarę ok, otrzymujemy przestrogę, by zawsze sycie karmić nasze pupile, bo nam wybuchną i będzie wielki grzybek zamiast tulenia. Rzucić okiem można, czemu nie?
  18. Przychylę się do spostrzeżenia bodajże Mordecza, iż w przypadku dwóch tylko kucyków ciężko mówić o exodusie, chyba że stanowili (lub nadal stanowią) część szerszej społeczności, która dokądś migruje. Niestety, nie otrzymujemy takiej informacji w tekście więc jest to bardziej własna interpretacja tego, co zaprezentował nam autor. A jest tego dość niedużo, z uwagi na limity wynikające z Gradobicia. Niemniej to, co już jest, zostało wykonane całkiem solidnie. Hm, czy „oddałby” nie powinno zostać napisane razem? Jeżeli owszem, wówczas to chyba jedyny błąd w tymże niedługim tekście. Autor powyciągał ze swego pomysłu wyłącznie to najważniejsze i skupił się na przekazie – mamy ojca i syna, mamy walkę z żywiołem i pragnienie przeżycia, jednak od pewnego momentu wiemy już, że temu młodszemu nie dane będzie zajść na tytułowe zieleńsze pastwiska (mam na myśli tytuł motywu). Z jednej strony to działa, w końcu chodzi o śmierć niewinnej istoty, do tego dziecka, które miało przed sobą całe życie, zatem nie można mówić o tym, iż opowiadanie przez narzucone limity nie realizuje tagu [Sad]. Z drugiej strony ciężko cokolwiek poczuć, gdyż są to zupełnie nam nieznane postacie, o których nie wiemy prawie nic i z którymi nie obcujemy dostatecznie długo, by się z nimi zżyć. Ale przyznam, relacja ojca i syna, w ogóle motyw opowiadania o tej szczęśliwszej krainie do której obaj zmierzają, ta rzecz wypadła dobrze i wiarygodnie. Dodaje to gorzko-słodkiej otuchy. Natomiast tym co spodobało mi się najbardziej jest pewna dwuznaczność zakończenia. Autorowi udało się zasiać w czytelniku wątpliwość, czy ta kraina aby na pewno istnieje i gdy wreszcie przychodzi pora na zwieńczenie, pomimo opisów, tak naprawdę ciężko stwierdzić, czy ci zwiadowcy to byli zwiadowcy co Hard Worka zabrali do prawdziwej Equestrii, czy też były to jakieś anioły, które zabrały go na drugą stronę, która zowie się Equestria. Powstaje przy okazji pytanie czym jest Equestria, zaś tytuł można wówczas odebrać jako nawiązanie biblijne, co nadaje całości lepszego klimatu. Wciąż jednak, jest to owoc własnej interpretacji, ale bardzo dobrze, że pole do takowej posiadamy. To się zawsze ceni. Zatem mamy tutaj interesujące wykonanie wybranego w ramach Gradobicia motywu, nie rozwijające w pełni skrzydeł co wynikło z limitu słów, ale jak najbardziej można opowiadanie przeczytać i pomyśleć nad zakończeniem, co tak naprawdę myśmy przeczytali. Pozdrawiam!
  19. „Coś dodawało jej sił. Czy był to stach?” Stachu, to ty? Ja również przeczytałem i cóż mogę powiedzieć? Zdecydowana dominacja dialogów nad opisami. Te oczywiście występują, lecz w żadnym momencie nie zyskują na gabarytach, więc mamy opisane tylko to, co niezbędne. Chyba. Sporo jesteśmy zmuszeni wyobrażać sobie sami, ale z drugiej strony sprzyja to tempu akcji. Wręcz za bardzo, gdyż ta leci na łeb, na szyję i nim się obejrzymy, następuje koniec. Przyznam, że czuć troszeczkę powiew old schoolu – Liga nadal poszukuje znaczków, a robi to poprzez próbowanie czego się tylko da, znów mamy to mroczne i niebezpieczne Everfree, Patykowilki oraz nowego stwora, tytułowego Babeczkowego potwora. Którego tożsamość nie zaskoczyła mnie ani trochę, spodziewałem się tego*. Zatem z jednej strony to dobrze, że opowiadanie nie jest zbyt długie, toteż nie ma za bardzo kiedy zniechęcić się wrażeniem pewnej odtwórczości, źle, że jednak autor nie porwał się na coś nowego. Aha, byłbym zapomniał – jedno w Babeczkowym Potworze mnie zaskoczyło. Pomijając tożsamość, myślałem, że wystąpi i będzie istną parodią Ciasteczkowego Potwora. A jednak nie, czytałem i czekałem a kiedy będzie ten muppet, a tutaj zonk, nie ma. Trzeba przyznać, że charakter Pinkie Pie, oprócz momentu, o którym pisał @Foley (no, chyba, że chciała ich podpuścić, tak na zasadzie przekory), został oddany wiarygodnie i bardzo kreskówkowo. Czytając jej kwestie często słyszymy należący do niej głos, doskonale sobie wyobrażamy jej gestykulację jakbyśmy oglądali odcinek MLP. To jest dobra robota, bez dwóch zdań. Zresztą, charaktery Ligi Znaczkowej nie wypadają gorzej. Jest za co pochwalić, aczkolwiek znów się zgodzę z Foleyem, że nie jest to żadne arcydzieło, ale ani nawet nic wyrastającego ponad przeciętność. Za to jako lekki, niezobowiązujący [Random] z elementami komediowymi, w sam raz na parę minut, sprawdza się dobrze. Kawałków życia zbytnio nie odnotowałem i w sumie nie wiem co tu robi tag [Slice of Life]. Odnośnie formy, to większych zastrzeżeń nie mam, chociaż akcja leci dla mnie trochę za szybko, nie brakuje paru potknięć, od czego zresztą rozpocząłem niniejszy post. Nic by się nie stało, gdyby jeszcze trochę nad tym popracować, myślę, że całość zyskałaby na jakości. Sam pomysł wydaje się być... no ok, chociaż nie wydaje mi się aby za wiele dało się z niego wycisnąć, także w warstwie fabularnej chyba nie będę narzekać na wykonanie, gdyż sam pewnie nie wymyśliłbym za wiele pod ten konkretny temat. To znaczy, autor pokazał, że można, ja bym nie dał rady To by chyba było tyle. Z jednej strony jest to krótka, niezobowiązująca lektura do herbaty czy kawy, z drugiej, również na tym polu jest relatywnie sporo lepiej wykonanych opowiadań, przez co „Babeczkowego potwora pora” nieco traci. Myślę, że pod względem formy mogłoby być lepiej, o warstwie fabularnej się nie wypowiem bo sam niczego bym pod taki oto temat nie wymyślił, ogółem jest raczej ok, ale tylko ok. Nie potrafię pozbyć się przeczucia, iż autora było stać na więcej. Zatem nie pozostaje mi nic innego jak życzyć powodzenia przy dalszym pisaniu, coraz to nowych, nietuzinkowych pomysłów oraz sprzyjających wiatrów przy wcielaniu owych pomysłów w życie. Pozdrawiam! *O ile to rzeczywiście była ona, ale tak to zrozumiałem z tekstu i kontekstu.
  20. Hm, ile to już czasu minęło? Nie tak dawno temu w ramach Klubu Konesera Polskiego Fanfika zorganizowany został event świąteczny, składający się z dwóch części: literackiej i komentującej. Czego się nie spodziewałem, nagle wpadłem na pomysł i zacząłem sobie pisać. Tak się wkręciłem, że opowiadanie wyszło niemalże dwa i pół razy większe niż przewidywał limit, więc nie było mowy, by mogło wystartować. Zatem przedstawiam Wam je tutaj, w te ostatnie godziny roku 2019 Jedyna taka historia [Oneshot] [Equestria Girls] [Random] [Comedy] Wraz z nadejściem grudnia, syreny stają w obliczu nowego wyzwania. Muszą one zorganizować sobie pierwsze święta bez magicznych mocy i do tego przy mocno ograniczonym budżecie. Wobec napotkanych trudności, The Dazzlings dzieli się na dwa fronty. Czy mają jeszcze szansę na godną wigilię? Ta historyjka powstała pod wpływem spontanicznej zajawki, chyba na przestrzeni zaledwie trzech przysiedzeń, co mi się nie przytrafiło od niepamiętnych czasów. W noc sylwestrową różne rzeczy się dzieją, więc najpewniej w przyszłym roku rozejrzę się za błędami czy potknięciami jeszcze raz, dla pewności Pozdrawiam oraz życzę szczęśliwego nowego roku 2020! Dziękuję @Coldwind owi za organizację eventu, pod wpływem którego udało mi się napisać nowy fanfik, no i zapraszam Państwa do dołączenia do Klubu, jeśli jeszcze tego nie uczyniliście
  21. Witam ponownie, jak zwykle dzięki za poświęcony czas, a także wspomnienie o tym co było nie tak, co się nie sprawdziło, a co akurat wyszło. Napomknę tylko, że nie mam pojęcia, czy wysłałeś jeszcze jakieś uwagi czy spostrzeżenia na szybko na Discordzie, bo napotkałem na problemy techniczne i komunikator przestał działać, aplikacja narobiła dymów z systemem, w przeglądarce też mi wyskakują błędy. Będę dzisiaj jeszcze próbować. A przechodząc do rzeczy, przypomniałem sobie, że miałem wieku temu uprzedzić Cię (gdyż wspominałeś, że jeszcze wrócisz do serii), że po akcji z Bazyliszkiem z następnych opowiadań będzie wynikać tyle, że, mówiąc kolokwialnie, jeden z drugim sobie babę znajdzie, w międzyczasie się trochę poróżnią, a na święta spotkają w Dodge City. No i tyle. Domyślałem się, że te teksty wydadzą się Tobie mało zachęcające, czy w ogóle nijakie z uwagi na tematykę właśnie. De facto, po "Ołowianym Gleipnirze" są dwa remaki starych opowiadań konkursowych z 2013, oba zaraz po 5 lat będą miały. W jednym z tych konkursów tag [Romans] był obowiązkowy, więc dlatego fanfik z 2013 był jaki był i dlatego tak wygląda po przepisaniu w 2015. A gdy powstawał "Ołowiany..." nadal byłem w takim nastroju, że jako twórca myślałem sobie, że jeszcze poeksperymentuję z gatunkami i napiszę coś, co jak onegdaj opisałem będzie: A dalej jest opowiadanie ze świątecznego konkursu z 2013, od którego seria tak naprawdę się wzięła. Przypominam, że seria nie powstawała od początku, tylko dziwnie od środka. Po prostu sobie wymyśliłem, że "a teraz będę pisać cykl, bo dlaczego nie". Masa rzeczy była wprowadzana w biegu, choć przy wstępnych planach, a późniejsze chronologicznie opowiadania istniały przed wcześniejszymi. Stąd to opowiadanie świąteczne strasznie odstaje i w sumie nie wiem, czy faktycznie jego też nie napiszę jeszcze raz, to będzie jeszcze więcej wersji. Wiele lat później, ale przynajmniej będzie więcej "nowej" zawartości. Zawsze było tak, że pisząc tę serię chciałem próbować nowych rzeczy, również gatunku, którego zresztą sam nie preferuję i którego raczej już nie popełnię, a przynajmniej nie na tyle, by nadać od razu tag. Po prostu taką miałem wówczas koncepcję, popisałem sobie, już wtedy było przy okazji trochę cringe'u, ale sporo funu, więc wspominam to całkiem w porządku. Zwrócę tylko uwagę, że "ostatni boss" był wspomniany przed zakończeniem, choć nie z imienia. Wtedy jak bodajże dzieciarnia podbiła do Gleipnira, żeby on naprostował paru starszych kolesi, no to właśnie chodziło o niego No to chyba tyle. Jeszcze raz dziękuję za komentarz. PS: Co do paru najnowszych opowiadań, przez nadprodukcję i to, że w trakcie realizacji pomysłów przyszły mi do głowy dodatkowe pomysły, możliwe, że przed kolejnymi publikacjami wrócę do nich i co nieco zmodyfikuję i poprawię. Zatem gdybyś jeszcze zechciał powrócić do serii, a te teksty na tym etapie chyba wnoszą do fabuły najwięcej, to nie ma pośpiechu Jak to się mówi, "to będzie jeszcze patchowane".
  22. Witajcie. Minęło bardzo dużo czasu odkąd pisałem w niniejszym wątku, prawie dokładnie rok. Brakuje ilu dni? Siedemnaście. Tak czy inaczej, najwyższa pora zabrać głos ponownie i zdradzić kilka szczegółów odnośnie przyszłości nie tylko „Kresów”, ale także mojej twórczości, ogólnie Czy fakt, iż przez cały ten czas nie miała miejsca ani jedna aktualizacja świadczy o tym, że projekt pod nazwą „Kresy” został przerwany, a fabuła nie doczeka się swojej kontynuacji? Nic z tych rzeczy. Zapewniam, że „Kresy” mają się dobrze, a nowe opowiadania de facto już powstały i powstają nadal. Po prostu na razie dojrzewają sobie w bezpiecznym miejscu. Dałem sobie więcej czasu – na przemyślenie fabuły, dopracowanie szczegółów, a także innych rzeczy, w tym przeanalizowanie tego czym „Kresy” mogą być w przyszłości oraz jak długo trwać będzie seria. Rozwiązanie to pozwoliło mi kontynuować pisanie fanfików bez zaniedbywania obowiązków, głównie studiów, a także momentalnie przerzucać uwagę i siły na różne kłopoty życia codziennego, które pojawiały się dość spontanicznie. I które z reguły odbijały się na mnie niekorzystnie, co z kolei powodowało inne mało fajne rzeczy. W każdym razie, działanie to było mi na rękę również dlatego, że na tym etapie serii fabuła znacząco się komplikuje, co bynajmniej nie odbywa się bezrefleksyjnie i co ma dojść do pewnego konkretnego punktu zwrotnego. Z tego tytułu korzystniej było zaprezentować ekipie prereaderskiej (pozdrawiam Cię, @Foley ) wpierw całość, tj. kolejne opowiadania prowadzące do tego momentu, aby poznać pełen obraz jak to wygląda, co wypaliło, a co niekoniecznie, co zmienić, co poprawić itp. A co to oznacza w praktyce? Nadprodukcję. Czyli, kiedy już będę gotowy, a opowiadania dojrzeją, będę w stanie rozplanować sobie kolejne publikacje, w związku z czym opowiadania będą pojawiać się regularnie, a temat będzie aktualizowany. Równolegle będą kontynuowane dalsze prace, co powinno doprowadzić do zakończenia sagi rodziny Ashfallów w nadchodzącym, 2020 roku. Oczywiście prace będą trwać tylko wtedy, kiedy będę mieć na to czas – priorytetem jest praca dyplomowa, ale dzięki wspomnianej nadprodukcji zapewniony będzie ciąg dalszy fabuły nawet wtedy, kiedy będę zmuszony przysiąść przy literaturze czy czymkolwiek czym poleci zająć się promotor. A co potem? Jeszcze na sto procent nie wiadomo. Na dzień dzisiejszy mogę zadeklarować, że będę dążyć do tego, by napisać resztę i doprowadzić do kompletnego zakończenia serii, które sobie wymyśliłem. Jednakże dopiero kiedy faktycznie zasiądę przy kolejnej sadze i sprawdzę na ile jeszcze mnie stać, wtedy określę czy należy spodziewać się kolejnych opowiadań i kiedy. Plany na fabułę są, pytanie tylko ile jeszcze będę mógł z siebie wykrzesać. Niewykluczone, iż ponownie spróbuję najpierw zbudować jakąś nadprodukcję, ocenić swoje możliwości, a następnie podjąć decyzję ile tego jeszcze będzie. Oprócz tego, być może co niektórzy kojarzą, iż swego czasu szukałem pewnej odskoczni od przygód Fenrira i spółki, czyli że chętnie spróbowałbym wystartować z jakimś nowym opowiadaniem/ opowiadaniami. Przymiarki do tego również miały miejsce w tym roku, ale nie mogę powiedzieć, że projekty te odniosły jakiś większy sukces. Owszem, powstało kilkanaście stron nowej fanfikcji, ale na chwilę obecną opowiadania te mają małe szanse na ukazanie się. Wpierw wypada podokańczać te kawałki, potem przyjrzeć się co najbardziej zasługuje na uwagę i ustalić kolejność dalszego pisania. Może coś w końcu wypłynie do internetów, zobaczymy. Pamiętam, że zapowiadałem także dodatkowy kontent graficzny, co, jak widać, zostało zweryfikowane przez czas oraz moje obecne możliwości dosyć surowo. Ponieważ od niedawna rozpocząłem akcję odrdzewiania się na dA, należy spodziewać się, iż prędzej czy później w końcu zaczną pojawiać się nowe grafiki nawiązujące do „Kresów”, w tym poprawki już istniejących bo Hoffman odkrył stalówkę w Gimpie chciałbym aby wyglądało to w miarę dobrze. Jest duża szansa, że niekończące się prace poprawkowe jednak się zakończą, a kolejne rzeczy opuszczą swego rodzaju piekło developerskie i zostaną dokończone. Wstępne projekty do paru ilustracji już są, może i w tej materii coś się ruszy. Oprócz tego, Inkarnate chyba się powiększa, zatem niewykluczone, że w pewnym momencie zechcę odświeżyć nieco mapkę południa. Natomiast jedna rzecz uległa małej aktualizacji i jest to plik zawierający chronologię opowiadań. Przebudowałem go, zrobiłem więcej miejsca na krótkie opisy poszczególnych opowiadań, kosztem muzyczki i rubryki na „arci”. Z YouTube to nigdy nie wiadomo co za moment zablokuje albo wywali, a poza tym, nigdy nie mogłem się zdecydować. Ani co do przyszłych opowiadań, ani tych już opublikowanych – jest zbyt wiele utworów wokalnych oraz motywów z różnych gier, spośród których mógłbym wybierać i które potrafią zainspirować. Zresztą, nie umiem się tak bawić formą jak D.E.F.S, czy Bester Rubryka na arci była zbędna, ale w ramach kolejnych postów zawsze można zachować terminologię, więc wciąż będzie można mieć wrażenie jakby był to Wasz typowy vlog o anime Jak być może zapowiadałem, kolejnym takim "arciem" będzie wyzwalanie Zebryki. Ale myślę, że ciekawszym dodatkiem są przypisy, które dodałem do chronologii – zdradzają troszkę co było pierwsze i skąd się wzięło. Jakby wziąć pod uwagę korzenie serii, dochodzi się do wniosku, że trwa to już od... 2013 roku. Sporo czasu. Podsumowując, nie, "Kresy" nie zostały porzucone, fabuła posiada swój ciąg dalszy, który po prostu przechodzi jeszcze przez poprawki i czeka na publikację, a kolejne opowiadania będą powstawać. Po prostu 2019 okazał się dosyć... szczególny. Mała przerwa w publikacjach, ale niekoniecznie w pisaniu. Seria ruszy do przodu, gdy nadejdzie właściwy czas Pozdrawiam serdecznie!
  23. Swego czasu, w trakcie pewnej wymiany zdań z autorem, otrzymałem podpowiedź, iż kolejny planowany przez niego fanfik będzie mieć formę cyklu – formy, którą sam stosuję i którą polecam, z uwagi na elastyczność oraz to, o czym Verlax wspomniał w przedmowie, czyli mniejsza w stosunku do opowiadania wielorozdziałowego dyscyplina. W każdym razie, „Koło Historii” z miejsca wzbudziło moje zainteresowanie i priorytet do czytania miało na mojej liście dosyć wysoki. Tzn. staram się do każdego fanfika podchodzić tak samo, aczkolwiek jakaś kolejność czytania musi być, a to wygodne narzędzie wyboru co i kiedy czytać Przeczytałem zarówno „Krwawe Słońce” jak i „Twarzą ku Słońcu”, mam także za sobą kilka dyskusji z autorem (nie tylko odnośnie jego opowiadań, ale także moich własnych), toteż na tym etapie wiem już co uznaje za pryncypia w opowiadaniu historii, jakie jest jego podejście, znam również różnice między nami, jeśli idzie o preferencje. Mając tę wiedzę, od „Koła Historii”, jeszcze przez lekturą prologu, spodziewałem się przede wszystkim światotworzenia, niekoniecznie akcji jako takiej, ale mozolnego opowiadania o historii kreowanego świata, z uwzględnieniem wielu jego zmiennych, aspektów, w oparciu o różne źródła oraz inspiracje, o których niekoniecznie mogę mieć pojęcie. Chodzi mi o to, że, jak to trafnie określiła przede mną Cahan, nie jestem w żadnym wypadku historiofilem, w tej materii jestem kompletnym laikiem. Po prostu poszedłem w inżynierię, taka sytuacja. W związku z powyższym, nieco obawiałem się tego opowiadania, gdyż przeczuwałem, że będzie to coś zupełnie innego, coś niepodobnego do dowolnego dzieła, które już czytałem, a w samej treści z całą pewnością nie znajdę tego, czego poszukuję w różnych fikcyjnych historiach (nie tylko fanfikach). Z drugiej strony, wiedziałem, że to wcale nie oznacza z góry, że nowy fanfik okaże się dla mnie aczytalny (jeżeli nikt nie opatentował, to copyright – ja) i nie znajdę w nim niczego co mogłoby mnie zainspirować. Wziąłem zatem głęboki oddech i rozpocząłem lekturę. Na dzień dzisiejszy mam za sobą prolog oraz trzy pierwsze rozdziały. Znane księżniczki zostawiłem sobie na później, liczę, że szczęśliwie w międzyczasie pojawią się kolejne odsłony cyklu, za które mógłbym się zabrać od razu po zakończeniu „Ery Nieśmiertelnych”. Ze swoją opinią wyprzedziła mnie Cahan, ale od razu muszę powiedzieć, że zgadzam się z nią niemalże w stu procentach i jestem szczerze zaskoczony na ile aspektów zwróciła uwagę, a o których sam chciałem wspomnieć. Uf. Koniec tego przydługiego wstępu. Czas przejść do moich wrażeń z lektury. Jak to napisać, by nie powtórzyć słowo w słowo mojej przedmówczyni? No to na początek również wspomnę, że wrażenia są raczej pozytywne. Także najlepiej czytało mnie się prolog, gdyż występowały tam postacie, pojawiły się dialogi, akcja (scena bitwy), a także troszkę „typowych” dla fanfika opisów. Ukazane interakcje między Nieśmiertelnymi wciągają, sprawdzają się świetnie jako introdukcja każdego z osobna, a skoro widzimy ich w akcji, prędko uwypuklają się różnice między nimi. Podoba mi się kreacja Celestii – czuć, że w jej słowach/ czynach jest drugie dno, że myśli do przodu. Z kolei za design pragnę pochwalić Kairosa – ciekawy motyw z oczami oraz dwiema głowami, z czego jedna zawsze mówi prawdę, a druga zawsze kłamie. W ogóle, podoba mi się to jak opisywany jest świat w tym punkcie serii, np. sposób komunikacji między Nieśmiertelnymi. Prolog spełnia swoje zadanie bez najmniejszych zarzutów – wciąga, zaprasza do odkrywania świata w fanfiku, wzbudza ciekawość, robi smaka na ciąg dalszy. Bez zbędnych ceregieli przejdźmy zatem dalej i spójrzmy co po tym jakże obiecującym i klimatycznym wprowadzeniu zaoferował nam autor. Mamy „Erę Nieśmiertelnych”, w skład której wchodzi pięć rozdziałów, każdy poświęcony innej personie – jej genezie, chociaż najwięcej przeczytamy o kształtowaniu się poszczególnych państw, społeczności itd. Przyznam, że jest mi niezręcznie komentować te elementy fanfika, gdyż często z tyłu głowy pojawia się myśl, że na pewno to wszystko jest na czymś oparte, ale ja nie wiem na czym. Tak czy inaczej, z tych trzech rozdziałów, które przeczytałem, biją po oczach dwie rzeczy. Po pierwsze, czas poświęcony na przestudiowanie materiałów źródłowych, ogromna praca aby rzeczy nie były przerysowane czy przekalkowane, ale właśnie zainspirowane, by czerpały z czegoś, ale ostatecznie miały swoją tożsamość i klimat. Po drugie, rozdziały te, to jest praktycznie samo światotworzenie i widać jak na dłoni, że autor się tym interesuje, wyobrażam sobie jaką mogło sprawiać mu satysfakcję pisanie o poszczególnych państwach, miejscowościach, zależnościach, wydarzeniach, źródłach itd. Dzięki temu z rozdziałów bije coś pozytywnego, co zachęca do dalszego czytania. Obie te rzeczy są godne pochwały i skutecznie trzymają przy sobie czytelnika. Z drugiej strony, w pamięci pozostaje... dosyć niewiele. Relatywnie często otrzymujemy wzmianki o nowych historycznych lokacjach czy przywódcach, w głowie po zakończeniu czytania mamy jedynie to, co zostało wspomniane najczęściej. U mnie to głównie: Cesarstwo Cirrańskie, Eranszahr, Ursuat, rzeka Elis, Scarabia (nazwa kojarzy mnie się ze Scrabanią z gier „Oddworld”), Syrija (podobnie jak Syria), Helvetia, Krystalliada, Bogarus (podobnie jak Boragus, postać z HoMM III), ród Platinum, król Ametist I i II. Reszta? Jak na moment przed egzaminem – coś tam było, coś tam się stało, ale nie pamiętam jak się nazywało. Niektóre nazwy własne okazują się nie takie proste do wymówienia, a przynajmniej za pierwszym razem, co bynajmniej nie ułatwia ich zapamiętania. Wszystko jest nowe i świeże, zaś niektóre rzeczy po prostu giną w obliczu co ciekawszych wydarzeń czy wielokrotnie przywoływanych kwestii i niekiedy trudno jest się przejąć istnieniem tego czy tamtego. A może akurat tym nie powinniśmy się przejmować, jako czytelnicy? Może do tych szczegółów powinniśmy powrócić później, gdy cykl się rozwinie? Aha – były jeszcze żubry i kózki. Ogółem, z tymi rasami wiążą się całkiem interesujące wątki. W ogóle, przyznam, że jestem zaskoczony tym, jak mrocznie wypadły poszczególne rozdziały historii, omówione na podstawie źródeł w ramach kolejnych... no, rozdziałów. Dodaje to surowości i realizmu, a przy tym wzmacnia klimat, który owszem, jest, nawet przy okazji tych „podręcznikowych” fragmentów, choć te nie absorbują tak silnie jak prolog. Zatem należy pochwalić chęć stworzenia zupełnie nowej, skomplikowanej oraz bogatej w najróżniejsze rzeczy historii, ogrom włożonej w to pracy oraz ambitny plan. Szkoda, że nie wszystko zostaje w głowie. Myślę, że w obliczu dosyć dużej (jak na początek) ilości różnych informacji, lokacji, opisów położenia geograficznego itp. wiele pomogłaby mapa świata. Może nawet nie kompletna, jedynie taka prosta, szkic ukazujący położenie względem siebie pojawiających się fanfiku miejsc. Chociażby po to, by lepiej to ogarnąć wizualnie. Załączone do rozdziałów ilustracje wiele dają, gdyż dostarczają pojęcia jak tematycznie prezentują się poszczególnie dominia i jaki musi towarzyszyć im nastrój, co podkreśla różnorodność kreowanego świata. Spośród poznanych Nieśmiertelnych, nie pałam szczególną sympatią do Saoshyanta, średnio podobał mi się jego rozdział, ogólnie mam podobne odczucia względem jego osoby co Cahan. Rimstuar? Lepiej. Chyba jak na razie to jego historia wydała mi się najciekawsza, najbardziej pomysłowa. Zapadły mi w pamięci poszczególnie opisy jego niezniszczalności, np. gdy futro wciąż mu płonęło, a wiatr zagasił ogień, oprócz tego spodobał mi się motyw żelazodrzew oraz walki o przetrwanie, najpierw z Wilkami, a później ze Smokami. Wciągnęły mnie także rozważania o przywarach Nieśmiertelnych, ujęte w formie nagrania z ćwiczeń na uniwersytecie, dialogu prowadzącego ze studentami. Zawierało to w sobie co nieco filozofii, a przy tym wypadło całkiem błyskotliwie. Ano właśnie, co ja jeszcze zapamiętałem – studenty, Red Glow oraz Wild Growth. Jeśli chodzi o kolejny rozdział, spodobała mi się historia nie tyle Nieśmiertelnego, co opisy krainy. Zresztą to właśnie w tym rozdziale uświadczymy najwięcej motywów makabrycznych, związanych z tajemniczymi anomaliami oraz kolejnymi plagami, które przywodzą na myśl plagi egipskie. Jedna z nich wydała mnie się nieco groteskowa – ta, przy okazji której przeczytałem o spadaniu przedmiotów z nieba, kowadeł, zbroi itd. Nie wiem czemu, ale wypadło to nieco niepoważnie, w głowie od razu rozbrzmiał ten kreskówkowy odgłos spadania (zwłaszcza jak pomyślałem o kowadłach) i generalnie... sam nie wiem, ten szczegół mi się nie podobał. Za to ostatnia plaga? Mocne. Mocne, mroczne, makabryczne, może nawet troszkę takie... surrealistyczne? Nie wiem, ale jak na ostatnią plagę i wybicie do nogi upartych istot, nie można było wymyślić tego lepiej. Ten, który Zmienia, cynicznie dał iluzję, że najgorsze przeminęło, a tymczasem najgorsze dopiero iało nadejść. I to jeszcze w ramach celebracji, której nikt nie mógł się oprzeć. Dla mnie fantastyczny pomysł, zrealizowany bezbłędnie. Co do nawiązania do postaci Discorda – pasowało w tymże rozdziale jak ulał, aczkolwiek mnie osobiście nie zaskoczyło to ani trochę, gdyż już w prologu Kairos wydawał się taki trochę „discordowaty”, więc odbieram to za ciekawy smaczek; dodatek, który z czasem może okazać się czymś więcej. I który jak najbardziej znalazł się na właściwym miejscu. Co więcej? Tak, mnie też bardziej spodobały się nagrania (właściwie, transkrypcje nagrań) z wykładów na uniwersytecie. Ciekawe, klimatyczne, dobra odskocznia od podręczników i kronik. Audycja radiowa wyszła... no, sztucznie, co tu dużo mówić. Tzn. Radio Manehattan brzmi jak „zwykła” rozgłośnia nadająca muzykę, wiadomości, ploteczki, zawarta w rozdziale audycja bardziej by mi pasowała do jakiegoś medium tematycznego. Może wtedy wypadłoby to bardziej naturalnie? Nieuchronnie zbliżamy się do formy. No, ja akurat nie powiedziałbym, że słownictwo było ubogie. Jak na fanfik będący w znacznej większości czystym światotworzeniem, przepełnionym źródłami naukowymi, fragmentami żywcem wyciągniętymi z podręczników czy encyklopedii, przemieszanych jakimiś transkrypcjami, powiedziałbym, że wszystko było całkiem zrozumiałe. Chociaż zdarzały się tu i ówdzie fachowe terminy. Problem miałbym ze stylistyką, szczególnie z powtórzeniami, o których zresztą pisała już Cahan. Aczkolwiek. Jeżeli autor dążył do tego by jak najwierniej oddać tekst źródłowy, materiał naukowy, wówczas kolejne rozdziały być może nie miały być w klimacie stricte utworu literackiego, a pewne powtórzenia znalazły się tam celowo, by właśnie osiągnąć zamierzone wrażenie. W końcu sam co rusz mam do czynienia z tego typu literaturą (np. skryptami) i faktycznie – powtórzenia są, próżno tam szukać artystycznej kompozycji, czy bardziej wyszukanej konstrukcji zdań. No bo rzeczy te mają za zadanie przekazywać naukowe fakty, dane, a nie stanowić dzieło (w sensie, że uprawianie sztuki) literackie. Kwestia przeznaczenia danej pozycji. I pod tym względem, poszczególne źródła ujęte w rozdziałach, spełniają to przeznaczenie - przekazują fakty (Ale czy na pewno? Wszakże to mogło się wydarzyć... ale nie musiało.). W związku z powyższym ograniczyłem moje sugestie do kilku literówek, które znalazłem w prologu. To znaczy, tam również znajdziemy pewne powtórzenia czy usterki, ale wpadłem po to, by z fanfikiem się zapoznać, a nie by go skorektorować. Może, gdyby autor wyraził taką chęć, no i sprecyzował co nieco jak to jest z rozdziałami, w bliżej nieokreślonej przyszłości mógłbym to i owo podpowiedzieć, o ile nie zrobią tego w tym czasie inni chętni. A jest nad czym się pochylić. By nie być gołosłownym, dam jeden cytat, myślę, że akurat to zwróciłoby uwagę nawet jeżeli mówić o literaturze naukowej: „Gdy obudzili się rano, wśród młodych klaczy rozległy się wrzaski przerażenia na ten przerażający widok.” Niby jest to spisana relacja, aczkolwiek nie brzmi dobrze w samym opowiadaniu. No i jakoś nie wyobrażam sobie, by świadek tak to sformułował. Ale mogę się mylić, nie było mnie tam. To fanfik tematycznie wpisany w świat pełny fantastycznych stworzeń i rzeczy magicznych, a jednak znalazłem tam: „Za czasów Cesarstwa, Equestria była jedną z najludniejszych (...)” Aha – w rozdziale I prawie nie ma żadnych wcięć na początku kolejnych akapitów (chodzi mi o części „podręcznikowe”). Ale w kolejnych rozdziałach już są. Dlaczego? „Całe mrowie ptactwa zleciało się nad Helvetię (...)” Tutaj akurat wszystko gra, po prostu chciałem się podzielić, że skojarzyło mi się z „Ptakami” Hitchcocka Co w ramach podsumowania? Fakt, fanfik jest dość hermetyczny, nie zdziwię się jeżeli ktoś mi powie, że jego akurat przynudzał i że nic się tam nie działo. Pierwsze to oczywiście subiektywne odczucie, ale z drugim bym się nie zgodził. Bo dzieje się sporo, jest to tylko inaczej przedstawione/ opowiedziane. Mnie akurat niewiele tam nużyło, czy nudziło, znalazłem sporo rzeczy, które wydały mnie się interesujące i z których można by coś zaczerpnąć w ramach inspiracji. No i dla mnie, jako tego który w pierwszej kolejności dba o postacie oraz fabułę/ akcję, może być to przykład techniki światotworzenia. Całość utrzymana raczej w klimacie fantasy. Nie wiem, czy mógłbym polecić „Koło Historii” szerszej publice, gdyż, po raz kolejny, zgodzę się z Cahan, że w tej postaci fanfik może się okazać przystępny dla dosyć wąskiego grona ludzi. Jednakże, jeżeli taka jest wola autora, aby tak to właśnie wyglądało, wówczas doradzałbym mu wytrwanie w tym postanowieniu i kontynuowanie pisania po swojemu. Warto poświęcić tej historii nieco czasu i spróbować się z nią zmierzyć, mimo wszystko. Nic na siłę, ale jednak. Zresztą nie wydaje mi się aby istniało zbyt wiele polskich fanfików napisanych w taki właśnie sposób, więc w tym sensie mamy do czynienia z czymś unikalnym. Może pokusiłbym się o jakieś porównanie z poprzednimi dziełami Verlaxa, ale wydaje mi się, że to materia nieporównywalna. „Koło Historii” jest czymś innym, czymś co stoi na własnych fundamentach i co zapewne ma przed sobą zupełnie inne wytyczne. Na zakończenie, odniosę się do tagu [Alternative History]*. Zaintrygowało mnie drugie dno związane z użyciem tego tagu. Moją pierwszą myślą jest koncept, iż „Koło Historii” ma stać się nowym, autorskim uniwersum, tylko luźno inspirowanym znaną nam animacją, a w którym finalnie ma się rozgrywać akcja napisanego już „Krwawego Słońca”, które byłoby po prostu jednym z punktów na kole historii, powrotem do czegoś, co już było, chociaż w innej formie. No, chyba, że miałaby być to alternatywna historia świata kanonicznego, gdzie to on miałby być określonym punktem na kole historii. Ale sądzę, że autorowi zdecydowanie bardziej zależy na swoim dziecku, czyli „Krwawym Słońcu” właśnie. I tak by chyba było bardziej spójnie. W sensie, nie chciałby, by kreskówka stanowiła tło historyczne do jego opowiadania, więc postanowił stworzyć własne, aby wszystko pasowało idealnie. Pozdrawiam serdecznie i życzę zarówno weny jak i wolnego czasu, abyśmy prędko dostali kolejne odsłony cyklu. Może z tego wyjść coś naprawdę wielkiego. *Hm, ale temacie jest mowa o [Alternate Universe]. Co jest grane? To chyba nie zamiennik?
  24. „Intronizacja” jakoś mnie ominęła, pamiętam, że widywałem ten wątek na forum, ale jakoś nigdy nie miałem okazji czy chęci sprawdzić to opowiadanie. Zdaję sobie sprawę, że ukazało się długo przed „Abdykacją”. Domyślam się, że autor miał już pewne pomysły, czy ich zalążki co w końcu doprowadziło do powstania wspomnianego opowiadania. Które ma być bodajże prequelem do „Intronizacji” właśnie? Gabaryty wyżej wymienionych fanfików nic a nic na to nie wskazują. Wręcz przeciwnie – teraz „Intronizacja” przypomina bardziej suplement, czy epilog do „Abdykacji”. Możliwe jednak, że znowu coś pokręciłem i w rzeczywistości są to dwie niezależne od siebie historie. „Nienawiść była słuszna” - chodzi o tę Nienawiść z „Tajemnic”? Nie, chyba nie. Pojawia się nawet Biała Pani. O zakończeniu napiszę niebawem, ale już teraz wspomnę, że wyszło rewelacyjnie. Klimatycznie okazało się czymś zupełnie innym – mrok zastąpiła biel, no i zniknęło jakiekolwiek napięcie, czy elementy grozy, ustępując miejsca czystej scenerii, wolnej od zagrożeń płynących z ciemności. W każdym razie, nie uchylając zbytnio rąbka tajemnicy, jest to historia o mrocznym królu, który powraca do swego zamku... a tam na tronie już siedzi jakiś mroczny król. Kto jest prawdziwy, a kto tylko uzurpuje sobie prawo do tronu? Kto zniekształcił czyje pragnienia i jak zakończy się pojedynek bohaterów? Co czeka tego, kto poniesie porażkę? Wszystkie odpowiedzi znajdziecie w fanfiku. Jest to nie tylko uzupełnienie historii „innego” Sombry z lustrzanej Equestrii, ale także dodanie tego i owego do życiorysu „właściwego” Sombry. Ogółem, na razie nie dotykając kwestii technicznych, opowiadanie komplementuje „właściwego” Sombrę jako złoczyńcę, dodaje na jego konto nowe nieciekawe rzeczy (znaczy się, tak wnioskuję po rewelacjach z zakończenia), natomiast tego „innego” ukazuje jako tego, który próbował walczyć z czymś, z czym nie mógł wygrać, a czego sekrety poznał już po zakończeniu swojej wędrówki, odnajdując pokój, a nie zaznawszy kary. Plus Biała Pani. Zanim jednak czytelnik uzmysłowi sobie, że obaj królowie tak naprawdę stanowią swoje przeciwieństwa (choć ten „właściwy” wydaje się posiadać większą moc), czeka nas bardzo klimatyczne, świetnie napisane wprowadzenie, a także pojedynek. Ostateczna walka nie została napisana źle, ani bez pomysłu, aczkolwiek, mając za sobą i „Prośbę”, i „Abdykację”, muszę powiedzieć, że nie znalazło się tam nic co wywarłoby na mnie jakieś szczególne wrażenie. Parę rzeczy wyglądało podobnie, no i znów nastąpił nagły zwrot pod sam koniec, co zmieniło układ sił. Tyle, że tym razem nie na korzyść protagonisty (?). Tak czy inaczej, tekst nie jest zbyt długi, toteż ani nie ma dłużyzn, ani zbędnych rzeczy, tym razem wyszło tak bardziej „action-oriented”. Z tego wszystkiego najbardziej spodobało mi się zakończenie. Sądziłem, że „Abdykacja” wyczerpała temat, ale jednak nie, dało się to pociągnąć dalej i dać satysfakcjonujący epilog, który jednocześnie odpowiedział na kilka pytań, domykając wątek z „Abdykacji”. I chyba nie tylko z niej? Wciąż jednak, „Intronizację” widzę bardziej jako suplement do dłuższego fanfika, może nawet jako spoiwo z wybranymi pozostałymi opowiadaniami autora. W ramach kwestii technicznych, nie mam nic więcej do dodania ponad to, co pisałem przy okazji poprzednich opowiadań – musiałbym się powtarzać. Dla zasady pochwalę bardzo solidne wykonanie i dopracowanie szczegółów, język i konstrukcję zdań, jak również towarzyszący nam klimat. Opowiadanie teoretycznie daje radę samo, bez znajomości „Abdykacji”, chociaż gdyby ona nie istniało, miałbym sporo pytań – co to za drugi, eteryczny Sombra, o co chodzi w scence z Białą Panią, dlaczego nie spotka go kara, kogo już z nimi nie ma itd. Można przeczytać „Intronizację” jako pierwszą, wówczas te wątki będą otwarte, okażą się pewną enigmą. „Abdykacja” zawiera pełną genezę prezentowanych tu wydarzeń. Cóż więcej rzec, polecam, aczkolwiek namawiam do uprzedniej lektury „Abdykacji”. Jest to utwór nieco trudniejszy do przełknięcia, ale z całą pewnością warto, chociażby po to by zobaczyć jak wiele rzeczy opisanych w „Intronizacji” zyskuje na znaczeniu.
  25. Pierwsza lektura „Abdykacji” okazała się nie lada wyzwaniem, jeszcze większym niż w przypadku „Tajemnic”. Zauważyłem, że jeżeli jest to dłuższe opowiadanie Malvagia i zostało ono opatrzone tagiem [Dark], wówczas potrzeba kilku podejść, wówczas opowiadania te bardzo zyskują. Sporo satysfakcji daje wyszukiwanie nawiązań oraz powiązań z innymi fanfikami autora. W dalszej części recenzji postaram się naświetlić co jest na rzeczy i opisać swoje wrażenia oraz to jak zmieniały się one w miarę poznawania kolejnych części opowiadania. Mam pewien kłopot z niniejszym wstępem, jak na złość nic nie może mi przyjść do głowy, toteż na moment przeskoczę do podsumowania. Muszę jednak przywołać „Tajemnice”, z tego względu, że, bodaj w wywiadzie z Malvagiem opublikowanym na łamach Equestria Times, fanfik ten został przedstawiony czytelnikom jako swoiste magnum opus autora, zaś w swojej recenzji wspomniałem, że jego twórczość sama stanowi srogą konkurencję dla tegoż opowiadania. Opowiadanie przeczytałem niejeden raz, zanim w ogóle na forum pojawiła się „Abdykacja”. Domyślam się, że już wiecie do czego zmierzam, więc nie będę przedłużać – o ile „Tajemnice” pozostają opowiadaniem bardzo dobrym, wręcz pozycją obowiązkową, o tyle przy „Abdykacji” wypadają dosyć blado. Co prawda nadal pozostaje kilka opowiadań autora, których jeszcze nie czytałem, ale szczerze wątpię, czy sprostają one wyzwaniu - „Abdykacja”, choć nie jest utworem łatwym, w mojej opinii stanowi najlepsze do tej pory opowiadanie Malvagia. Postaram się Wam opowiedzieć dlaczego tak uważam. Zanim zapomnę, pragnę podziękować @Ghatorrowi za polecenie „Abdykacji” Jego rekomendacja przyspieszyła pewne sprawy. Najserdeczniej dziękuję Spoilery są wszędzie, w razie nieprzeczytania opowiadania, proszę kliknąć w link w pierwszym poście i uprzednio zapoznać się z utworem. Ostrzeżenie zostało wydane. Fabuła – o królu Sombrze raz jeszcze Nie jest chyba żadną tajemnicą, że Malvagio specjalizuje się w fanfikach mrocznych i poważnych, traktujących o królu Sombrze, ale również o księżniczkach Equestrii. Tak jest i tym razem, jednak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał wywrócić oczami bo „znów ten sam monotonny Sombra”, od razu mówię – ani ten sam, ani monotonny. Tym razem za punkt odniesienia autor obrał sobie arc komiksowy, którego nie znam nic a nic, lecz wierzę mu na słowo, że opowiadanie jest ciągiem dalszym oraz pewną wizją tego jak historia mogłaby się zakończyć (połączyć z fabułą kreskówki?). Przyznam, że istotnie, początkowo byłem troszkę skołowany. Księżniczki zwracające się do Sombry per „przyjacielu”? Trixie jako Seneszalka Pokory? Cadance, która zachowuje się jak wredna domina... no, może trochę przesadziłem – jak sukkubus? Prędko jednak odnalazłem się w tym innym i „dziwnym” świecie, gdyż zapamiętałem, że ma to być lustrzana Equestria, zatem to normalne, że dane postacie reprezentują sobą coś zupełnie innego, niemalże o idealne 180 stopni. No i pierwsza rzecz za jaką chciałbym pochwalić – treść opowiadania, to co się w nim dzieje, jest w pełni zrozumiałe bez znajomości materiału źródłowego i czytelnik bardzo szybko odnajduje się w tejże historii. Domyślam się, że lektura komiksu na pewno wiele by wniosła, ale jestem pod wrażeniem tego, jak świetnie radzi sobie opowiadanie, jako odrębne dzieło. Trzeba rozumieć po prostu tyle, że jest to inny, lustrzany świat, gdzie panują inne realia. Zamiast Elementów mamy np. Seneszalki i Seneszali, w rolach tych znajdują się inne postacie, jak sądzę, będące przeciwieństwami swych odpowiedników znanych nam z kreskówki. Dowiadujemy się, że między światami istnieje połączenie, a Sombra jest dobry, jednakże zastajemy go w trakcie wewnętrznej walki z... No właśnie – z czym mierzy się główny bohater? Myślałem o tym, by napisać o wewnętrznych demonach, ciemności, ale doszedłem do wniosku, że jest to walka z nieuchronnym przeznaczeniem. Doskonale podkreśla to powtarzające się we fragmentach pisanych kursywą kluczowe zdanie - „nie masz innej drogi”. Pomaga to stworzyć ponurą atmosferę, daje nam znak, że nadchodzi coś złego, a czego nie da się uniknąć. Duży plus. Fabuła bardzo silnie skupia się na postaci króla Sombry, lecz tym razem Malvagio podszedł do niego w nieco inny sposób, poświęcając mnóstwo pracy na przybliżenie nam przeżyć wewnętrznych bohatera, jego emocji oraz nadziei na pomyślne wyjście z, wydawać by się mogło, przesądzonej sytuacji. W historii nie zabraknie postaci niosących królowi wsparcie, pojawia się również motyw odnalezienia swoistego odpowiednika dla Elementów Harmonii ze znanego z kreskówki świata, celem otwarcia portalu, którym król mógłby przejść i w ten sposób uciec przed przeznaczeniem. Jednak odpowiednio szybko jedna z Seneszalek daje mu ostrzeżenie, iż nie jest to rozsądne rozwiązanie. Do tego czas ucieka, aż ponownie króla odwiedza Cadenza. Fabuła, sama w sobie, okazuje się zatem dość urozmaicona. Mamy tylko jeden wątek, ale zadbano o liczne opisy, odniesienia, czy dialogi, aby całość nie traktowała wyłącznie o tym co się dzieje w głowie Sombry. Otrzymamy zatem sceny interakcji z innymi postaciami, podczas których zobaczymy jak król odnosi się do Seneszali, jakie sprawy z nimi dzieli, jak się zachowuje w sytuacjach, których, jak się domyślam, wcześniej jeszcze nie opisywano. Historia jest przy tym bardzo spójna, nie pominięto żadnego szczegółu, zatem nie można powiedzieć o wrażeniu niedosytu. Według mojej oceny, tylko jeden wątek pozostaje otwarty – mianowicie, co poczęły postacie z lustrzanej Equestrii po tym jak Sombrze jednak udało się przejść przez portal. Nie uważam jednak, że kwestia ta powinna zostać wyjaśniona. Podoba mi się to, że padły pytania, na które nie poznaliśmy odpowiedzi. Pozostawia to pewne pole do własnych interpretacji. No i nie są to rzeczy kluczowe, więc jak najbardziej mogły pozostać otwarte. Teatr (nie)jednego aktora W opowiadaniu przewijają się wspomniane wcześniej postacie Seneszali, ale nie tylko. Znajdzie się trochę czasu dla Celestii, Luny, czy Cadenzy oraz Shining Armora. Nie pojawiają się na tyle długo, by ujawnić szczegóły swych charakterystyk, ale nie są zupełnie bezbarwne, czy niepotrzebne. Wpływają na głównego bohatera, który walczy z przeznaczeniem, przechodząc przy tym pewną przemianę, której on sam jeszcze nie pojmuje. Doradzają mu, pocieszają, przedstawiają swój pogląd na dane sprawy. Uczestniczą też w ostatecznej potyczce, która czeka na nas pod koniec opowiadania. Ponieważ są to znane z animacji postacie, wiemy jak wyglądają, wyobrażamy sobie ich ruchy, czy mimikę w tych nowych rolach, co jest całkiem interesujące. Dobrze, że otrzymaliśmy pewne poszlaki odnośnie przeszłości Sombry oraz romantycznych relacji, jakie nawiązał. Stawia go to w zupełnie innym świetle, zarówno jako bohatera niniejszego opowiadania oraz jako przyszłego "złoczyńcę", ogólnie. Jest to bardzo dobra, chyba najlepsza do tej pory kreacja mrocznego króla z jaką się spotkałem i bardzo wiele dają dopracowane, wyczerpujące opisy jego wewnętrznej walki. Może nawet nieco zbyt wyczerpujące, ale o tym nieco później. Nic poważnego, ale chciałbym się tym podzielić. W każdym razie, cieszy obecność postaci drugoplanowych. Najważniejszą z nich okazuje się zła do szpiku kości Cadenza, która odgrywa rolę antagonistki. Muszę powiedzieć, że wypadła bardzo przekonująco, wyraziście, na pewno jest to kreacja, którą zapamiętam. Autor wiedział jakie słowa włożyć jej w usta oraz jak opisać jej zachowanie, by stworzyć wiarygodną kreację postaci. Wspomniałem wcześniej, że wypada trochę jak taka wredna domina, której udziela się nie tyle chuć (nazywanie Sombry „króliczkiem” i kuszenie go), co chciwość (zapytana wprost czy jeden mąż jej nie wystarcza, odpowiada twierdząco - tak, nie wystarcza), ale również sadyzm (bez skrępowania bije i poniża Shining Armora, które jest jej patologicznie wręcz wierny, co będzie mieć znaczenie na końcu). No, ale ponieważ jesteśmy w dziale ogólnym, wypada być przyzwoitym toteż ostatecznie bardziej przypomina mi wściekłego Sukkuba w ch... cholerę agresywnego Ciekawie wypada również Chrysalis – jedna z Seneszalek, przedstawiona nam jako prawdziwa miłość Sombry. Ciekawie było czytać o Chrysalis w takiej właśnie roli, trochę to nietypowe, aż pożałowałem, że bardzo słabo kojarzę ukazywane w komiksach historie. Pozostałe postacie również nie dają się zapomnieć, acz w moich oczach nie wyróżniły się niczym szczególnym. Dobrze, że wystąpiły, byłem bardzo zadowolony z ich interakcji z królem Sombrą, każdy wniósł do opowiadania coś od siebie i świetnie było poczytać o nich w finale fanfika. Długa droga, ale czy na pewno? Przy okazji „Tajemnic” wspomniałem, że gdzieniegdzie miałem wrażenie jakoby prezentowane mi akapity były tylko i aż rzemieślniczą pracą, pojawiały się dłużyzny, ostatecznie stwierdziłem, że opowiadanie wydało mi się troszkę zbyt długie. W przypadku „Abdykacji” uważam, że opowiadanie jest dużo lepiej sfocusowane (modne dzisiaj słowo), również jest długie, ale nie wymieniłbym żadnego fragmentu na coś innego, jeżeli mówić o ich tematyce – kolejne sceny, dialogi, rewelacje, wszystko to jest dla historii potrzebne i ukazuje nam coś konkretnego. W „Tajemnicach” kolejne... no, tajemnice, również przedstawiały bardzo konkretne epizody z przeszłości Sombry, jednak w kilku przypadkach wolałbym zobaczyć coś innego, czy coś więcej, kosztem tych fragmentów, przy których lektura mi się dłużyła. Kłopot mam z tym w jaki sposób dane fragmenty zostały napisane. Generalnie, czy to przyrównując do „Prośby”, czy „Tajemnic”, próżno szukać jakichkolwiek rewolucyjnych zmian i eksperymentów w materii stylu czy sposobu opowiadania wymyślonych przez autora historii. I dobrze. Myślałem o tym trochę i wydaje mi się, że pisanie fabuły mrocznej, pełnej tajemniczości, gdzie możemy odnaleźć elementy grozy, niepewności, czy nawet makabry, tragedii, lepiej sprawdza się w ramach opowiadań krótszych, takich jak „Prośba” właśnie. Gdy historia okazuje się dłuższa, wzrasta ryzyko, że wystąpią pewne dłużyzny. No i właśnie w „Abdykacji” odnalazłem kilka fragmentów, gdzie, chociaż bardzo chciałem poznać ciąg dalszy, czułem pewne znużenie, a lektura zaczynała się przeciągać. Po prostu niecierpliwie czekałem aż „coś” nastąpi. Po raz pierwszy miałem takie wrażenie chyba gdzieś w połowie, później takie momenty występowały raz po raz, a ilekroć widziałem w tekście kolejne wspomnienia o ciemności, mroku, otchłani itp. rzeczywiście, odczuwałem pewne znużenie. To były momenty, które rzuciły mi wyzwanie podczas pierwszego czytania opowiadania, parę razy miałem ochotę zrobić sobie przerwę, ale ciekawość ciągu dalszego zawsze wygrywała. Przyznam szczerze, że zmierzając do końca, obawiałem się, iż jednak nie zostanę fanem tej historii. Podobnego efektu nie zauważyłem przy „Ciekawych dniach”, czy „Tańczącym z Herbatnikami”, stąd moje przypuszczenie, że chodzi o określony rodzaj budowanego klimatu. Chociaż z drugiej strony, one wcale nie były aż tak długie. Gdzieś tak pomiędzy. A może po prostu co za dużo ciemności, to niezdrowo? Świetna kompozycja, rewelacyjne zakończenie Wielokrotnie odnosiłem się do „Tajemnic” i będę to robić dalej, gdyż jest to doskonały przykład jak wiele rzeczy można zrobić jeszcze lepiej, choć wydaje się, że w tym kierunku uczyniono już wszystko. Pamiętam, że w drugiej połowie „Tajemnic” zauważyłem pewien schemat – wspomnienie, scena z księżniczkami, wspomnienie, scena z księżniczkami, powtarzać do zakończenia. W „Abdykacji” mamy coś podobnego, tyle, że nie mogę tego nazwać schematem, ale właśnie kompozycją. Jak nietrudno się domyślić, był to kolejny strzał w dziesiątkę – po kolejnych scenach, w których ujrzymy Sombrę, czy to samego, czy w towarzystwie postaci drugoplanowych, uzyskujemy krotki fragment pisany kursywą, w czasie teraźniejszym, każdy z nich został zwieńczony przypomnieniem, że król nie ma innej drogi. Jak się okazuje, to, co znajdziemy w owych fragmentach, jest determinowane sceną, po której dany fragment następuje. Rozwiązanie to sprawdza się dużo, dużo lepiej i wzmacnia nastrój. Poszczególne sceny podpowiadają nam, że Sombra wciąż ma w sobie mnóstwo woli i sił, a Seneszalki starają się go wspierać, lecz za każdym razem gdy już czytelnik byłby skłonny uwierzyć, że sprawy zakończą się dobrze, otrzymujemy fragment pisany kursywą – co scenę dostajemy przypomnienie, że przeznaczenia nie da się zmienić, a Sombra nie posiada tak naprawdę żadnego wyboru. Całkiem życiowe. Ponadto, efekt jest taki, że los bohatera nie jest czytelnikowi obojętny, pomimo wiedzy jak się to skończy. Nie odnosi się też wrażenia, że z wielkiego złoczyńcy nagle robi się tragiczną, niezrozumianą postać, której należy współczuć, co mogłoby wypaść sztucznie, naciąganie. To znaczy, faktycznie, król Sombra jawi się tu jako postać tragiczna, ale pamiętajmy, że jest to lustrzana Equestria i nie jest to ten sam Sombra, co znana nam z animacji postać, toteż nic nie jest naciągane, wręcz przeciwnie – dobrze się ze sobą komponuje, wzbudza ciekawość, pozwala wejść w treść i nawiązać więź z bohaterem, którego wewnętrzna walka jest opisywana bardzo obszernie. W ogóle, za każdym razem gdy czytałem opowiadanie, miałem wrażenie jakby cała akcja toczyła się w jakiejś zamkniętej, odizolowanej od świata przestrzeni, gdzie znajduje się Sombra i do której >skądś< udają się inne postacie, ale on sam nie może tego miejsca opuścić. Tak trochę jakby cały świat wokół niego zniknął. Jakby na zewnątrz była cisza. Nie wiem, tak mi się to kojarzyło. Ciekawe. Końcowy pojedynek bardzo mi się podobał – było dynamicznie, ale z zachowaniem nastroju, pojawiły się poznane wcześniej postacie, otrzymaliśmy także zwrot akcji i odnalezienie ostatniego elementu układanki, dzięki czemu Sombra mógł zaryzykować i otworzyć portal. Przyznam, że gdy wykorzystał energię pokonanej Cadenzy do rzucenia zaklęcia i skorzystania z przejścia, miałem pewne skojarzenia z „Fullmetal Alchemist”, gdy próbowano dokonać ludzkiej transmutacji. To znaczy, pod koniec, kogoś zmuszono do tego czynu, przyszło mi to do głowy gdy Cadenza została umieszczona w „jednym z kręgów”, zaś później otrzymaliśmy krótki opis tego jak przebiegła inkantacja. W każdym razie, było to niezwykle satysfakcjonujące i godne zwieńczenie, zupełnie jak w „Prośbie”. Autor mógł zakończyć opowiadanie na informacji, że gdy było po wszystkim, w pomieszczeniu nie było ani wrót, ani króla. Wtedy powiedziałbym, że opowiadanie znowu po prostu się kończy. Ale otrzymaliśmy jeszcze jeden, króciutki, ale za to konkretny fragment, który domknął koło i nie pozostawił wątpliwości. Bez niego zakończenie nie byłoby tak efektywne. Spodobał mi się złowrogi wydźwięk tych ostatnich zdań i myślę, że lepiej zakończyć fanfika chyba już się nie dało. Co najważniejsze, zakończenie z nawiązką zrekompensowało wszelkie dłużyzny, czy znużenia jakie dało się odczuć wcześniej. Znając kompletną historię, aż chce się natychmiast rozpocząć lekturę od nowa, by zmierzyć się z mniej lubianymi fragmentami jeszcze raz. A przynajmniej tak było w moim przypadku. Kompozycja opowiadania, a klimat Tutaj krótko, gdyż zasadniczo nie mam zbyt wiele do dodania. Styl pozostaje bez zmian, wszystko, do czego przyzwyczaił nas autor przy okazji poprzednich fanfików, jest i tutaj: solidnie napisane opisy i dobre dialogi, przemyślana konstrukcja zdań, trochę bardziej zaawansowane słownictwo itd. Przyczepiłbym się może do różnych form przestarzałych, które również pojawiają się w tekście (choć nielicznie), moim zdaniem niepotrzebnie. Bez nich także wyszłoby dosyć poważnie, z patosem, czy z pewną teatralnością. Mimo pewnych obaw, a także zmęczenia wszechobecnym mrokiem i bezsilnością (wobec przeznaczenia), udało mi się dotrzeć do końca opowiadania i mogę z czystym sercem powiedzieć, że owszem, chyba jednak zostałem jego fanem, a już na pewno oceniam tę historię wyżej niż „Tajemnice”. Nie tylko sama treść, pomysł, czy nastrój, po prostu to zakończenie, ono zrobiło na mnie tak dobre wrażenie i jeszcze nadrobiło za jakiekolwiek słabsze strony, o których mógłbym pomyśleć, po prostu nie mógłbym ocenić utworu inaczej - jest to znakomita, bezbłędnie zrealizowana historia, gdzie wszystko okazuje się mieć znaczenie i która z całą pewnością niejednego zainspiruje. Zresztą, pamiętam jak po raz pierwszy wyczyściłem zamek Alamos, czy grobowiec VARN w „Might and Magic VI”. Też byłem zmęczony, może nawet zniechęcony, ale towarzyszyła temu wielka satysfakcja oraz pewność, że od tej pory można iść tylko do przodu. Jeżeli dana historia budzi tak świetne wspomnienia, to chyba mówi samo za siebie jak wypadł dany fanfik. Zatem, w ramach małego podsumowania – charakterystyczny, poważny styl, gdzie znajdziemy również nieco trudniejsze do znalezienia określenia, znakomita kreacja „tego innego” króla Sombry oraz mnóstwo ciężkiej pracy na odsłonięcie przed nami tego, co siedzi wewnątrz tej postaci. Niczym nie zburzony mroczny, ciężki klimat z wieloma posępnymi wstawkami, wszystko zwieńczone arcyciekawym pojedynkiem z Cadenzą oraz ucieczką do Equestrii. Warto dodać, że zakończenie jest otwarte, aczkolwiek wydaje mi się, że „Abdykacja”, sama w sobie, wyczerpuje już temat. Nie jest to lektura łatwa i dla każdego, jednak opowiadanie wiele zyskuje dzięki swemu zakończeniu, a także kolejnym czytaniom, które ma się ochotę zrobić natychmiast po pierwszej lekturze. Stąd nie mam wątpliwości, że „Abdykacja” bije na głowę „Tajemnice”. Gorąco polecam i zachęcam, aby dać temu opowiadaniu nie jedną, nie dwie, a nawet kilka szans, gdyż naprawdę warto poznać je do końca. Jeszcze raz - sam byłem zdumiony jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie zakończenie, to właśnie za jego sprawą moja ocena fanfika tak podskoczyła, a zachęta została spożytkowana na powtórną lekturę, dzięki czemu doszedłem do takich a nie innych wniosków. Jak Malvagio to zrobił? Czytajcie i sami odpowiedzcie sobie na to pytanie
×
×
  • Utwórz nowe...