Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1158
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    45

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Miałem pewną zagwozdkę odnośnie tego, za co zabrać się po dosyć długiej przerwie, jako że w czasie tym autor zdążył wypuścić całkiem sporo nowych rzeczy, związanych z jego najnowszym dziełem. Nie tylko kolejne rozdziały, tematycznie wpisane w segment o podniosłej, dźwięcznej nazwie „Pax Imperios Immortales”, ale także dwa Oneshoty, aczkolwiek na dzień dzisiejszy jednego z nich próżno szukać w niniejszym temacie, gdyż owe opowiadanie znajduje się w trakcie odbierania nagrody konkursowej. Przyznam, że z perspektywy czasu, czuję się średnio usatysfakcjonowany moimi poprzednimi komentarzami, ale tłumaczę to sobie tym, że po prostu zostałem wykształcony w innym kierunku, mam zupełnie inne zainteresowania, co przekłada się na (w moim domyśle) niedostrzeżenie różnych nawiązań i analogii do okresu od późnej starożytności do początku Oświecenia, wymienionego w poście otwierającym niniejszy watek jako najdokładniejszy odpowiednik historyczny do naszego świata. Możecie się domyślić jak jest ze znajomością moją różnych alternatywnych historii, nie tylko wspomnianego „Look to the West”. A wspominam o tym dlatego, że pierwotnie zamierzałem przeczytać rozdziały I-V jeszcze raz, tym razem dokładniej, nawet notując sobie różne rzeczy, lecz po namyśle, a także czytaniach najnowszych elementów cyklu na Kąciku Lektorskim postanowiłem, że jednak tego nie zrobię... teraz. Dlaczego? Okazało się, że to, co zdołałem wynieść z wymienionych rozdziałów, w pełni wystarczyło do dalszego czytania, aczkolwiek wciąż jestem nie do końca zadowolony z popełnionych komentarzy, więc pewnie kiedyś do tego dojdzie, że zasiądę do tego jeszcze raz. Wspominam o tym również dlatego, że jest to dowód na to, że nie trzeba być historiofilem, by móc cieszyć się opowiadaniem, aczkolwiek poszczególne jego elementy mogą okazać się trudne do spamiętania/ odebrania. Niemniej, nie warto się poddawać, zwłaszcza, że autor przewidział „zwykłe” Oneshoty, nie pisane w kronikarskim stylu, ale takim zwyczajnym. Wiecie o co chodzi. Stąd, myślałem o tym, by rozpocząć dalsze czytanie od „O'n” właśnie, jednakże, po głębokim namyśle, zdecydowałem, że na tapetę wezmę to, czego na razie brakuje w temacie, a co ze wszystkich niedawnych czytań przewidzianych w ramach "Koła Historii" utkwiło mi w pamięci najbardziej i co na dzień dzisiejszy uznaję za najmocniejszą odsłonę cyklu, czyli „Władców Wiatru”. „O'n” oraz rozdziały VI i VII też odsłuchałem, więc liczy się ;P Gdy wspominałem, że opowiadanie jest w trakcie odbierania nagrody konkursowej („Władcy Wiatru” powstali w ramach plagokonkursu w dziale Zecory), miałem na myśli korektę, która bez wątpienia jest czymś, czego „surowa” wersja opowiadania potrzebuje. Stąd, może od razu napomknę to i owo o formie, acz nie chciałbym poświęcać na nią zbyt wiele czasu, skoro i tak zostanie ona poprawiona, a to przecież treść jest tu gwoździem programu i to ona zapewnia najszersze pole do dyskusji czy spekulacji. Ujmując rzecz krótko – opowiadanie w wersji konkursowej nie jest w żadnym wypadku aczytalne, przyznam szczerze, że to, co się dzieje w fabule, co robią postacie oraz to, co się z czasem okazuje, zwraca uwagę czytelnika na tyle, że udaje się przymykać oko na błędy wszelkiej maści. Fanfik tak absorbuje, a w kilku miejscach wręcz zachwyca, że aż szkoda zatrzymywać się i przerywać czytanie, bo akurat jakiś błąd się napatoczył. To nie jest ten typ historii, gdzie czynione błędy anty-komplementują nieciekawą, pełną dziwności oraz dziurawą treść. Powiedziałbym, że fabuła oraz postacie toczą zażartą walkę z brakami formy, o uwagę, koncentrację czytelnika. Ale z radością mogę oznajmić, że ową batalię wygrywają W przedbiegach No dobrze, ale jakie to błędy, zapytacie? Braki w interpunkcji, występujące często i gęsto, dywizy zamiast półpauz, zgrzytający szyk wielu, wielu zdań, tudzież występujące w tekście anglicyzmy, które sprawiają wrażenie, jakby część kwestii została dosłownie przełożona z tegoż języka przy pomocy translatora. Przykłady? Wykrzykiwane przez Irę „Bezużyteczne!” w trakcie walki, przywodzące na myśl „Useless!”, czyli szlagier niejednego growego bossa, niekoniecznie finałowego. Innym razem, czytamy o czyichś „akcjach” co z pewnością wzięło się z „my actions”, co po naszemu powinno zostać przełożone na „czyny”. Pragnę zaznaczyć, że problemy z interpunkcją byłem w stanie przyuważyć poprzez ponowne zapoznanie się z tekstem w sposób tradycyjny, podobnie było z konstrukcją zdań, aczkolwiek co nieco dało się usłyszeć również w trakcie czytań na Kąciku. Anglicyzmy także było doskonale słychać. Ale jak dla mnie, popełnione błędy nie okazały się aż tak poważne, w mojej opinii największym problemem okazała się wadliwa interpunkcja, powtórzenia oraz anglicyzmy, szyk zdań nie dawał się we znaki aż tak, a co najważniejsze, żadna z tych rzeczy nie zrujnowała klimatu opowiadania. Bo nie odwracała uwagi w dostatecznie dużym stopniu. Natomiast to, co jest w formie interesujące, przynajmniej w wersji konkursowej, jest podział opowiadania na prolog, właściwą fabułę oraz epilog, przy czym zaglądając do „Władców Wiatru” odkryjemy, że tekst został podzielony na krótsze rozdziały, korzystając z googlowskiego konspektu, co znacząco ułatwia nawigację... No, poniekąd. Kolejne nagłówki wydają się w pewnym stopniu powybierane losowo – dziura między rozdziałami III, a VII, a także między VIII, a XII, czy brak rozdziału XIV, a także losowe kwestie, powrzucane między rozdziałami. Nie wygląda to zbyt dobrze i o ile pozwala na skakanie po treści jednym klikiem, pomija wiele rozdziałów, więc ostatecznie możliwości konspektu nie zostały w pełni wykorzystanie, przez co zastanawiam się, czy to niedopatrzenie autora (tzn. zawarcie poszczególnych nagłówków w konspekcie, podczas gdy konspekt nie miał być wykorzystywany w ogóle), czy też brak czasu spowodował nienależyte sformatowanie tekstu pod kątem konspektu. Wciąż, troszkę szkoda. W każdym razie, przypomina to formę pośrednią pomiędzy tradycyjnym Oneshotem, a wielorozdziałowcem, co samo w sobie jest interesujące i szczerze, chętnie poczytałbym więcej opowiadań z „Koła Historii”, podzielonych wedle takiego właśnie schematu. Małe odświeżenie, coś charakterystycznego, godne urozmaicenie struktury serii, ogólnie. Myślę, że warto się nad tym pochylić. W porządku, co zatem znajdziemy w opowiadaniu? Sporo rzeczy. Masa wątków, dość dużo postaci, no i zapadających w pamięć zwrotów akcji, dzięki którym czytelnik, w miarę rozwoju fabuły, angażuje się coraz bardziej i czyta z rosnącym napięciem, z czasem docierając do zakończenia oraz konkluzji, po której trudno oprzeć się wrażeniu, że miało się do czynienia z historią zaplanowaną co do najdrobniejszego szczegółu, przemyślaną na każdym szczeblu, począwszy od postaci oraz ich ról, relacji między nimi, poprzez stosunki międzynarodowe oraz znaczenie tytułu fanfika w odniesieniu do całokształtu fabuły, na zakorzenieniu w podstawach świata przedstawionego, omówionych w ramach „Ery Nieśmiertelnych” kończąc. Dodatkowo, opowiadanie radzi sobie znakomicie jako samodzielny utwór i znajomość rozdziałów składających się na wspomnianą „Erę...” nie jest w żadnym wypadku wymagana. Zatem obojętnie jak do niego podchodzić, za każdym razem okazuje się absolutnie świetne i zapada w pamięć. Imponuje to, jak wszystko, co zostało zawarte w ramach tekstu, ma mocne powody ku temu, by tam być i jak poszczególne rzeczy zazębiają się, tworząc razem spójną historię, która absorbuje czytelnika praktycznie od samego początku i nie pozwala się oderwać aż do końca. Odkrywanie prawdy, znaczenia poszczególnych scen (choć tu głównie mam na myśli prolog), motywacji postaci czy po prostu samo brnięcie naprzód, jest tym, co niekiedy potrafi zainspirować i zaskoczyć. W ogóle, spodobało mi się to, jak w kluczowych momentach opowiadanie potrafi być nieprzewidywalne. Pamiętam, że w trakcie czytania fanfika na Kąciku próbowałem zgadywać, czy być może niektóre pojedynki opisane w ramach fabuły zostały ustawione, czy baron Luco ma w tym wszystkim jakiś ukryty cel, czy niespodziewanie stanie się coś, co odmieni losy turnieju, no i jaka w tym wszystkim rola Celestii, jako Tej, Która Lśni. W ogóle, co będzie z wątkiem zarazy, który zdaje się miał być w jakimś sensie motywem przewodnim, zważywszy na zasady konkursu. No to już teraz przyznam, acz dopiero po powtórnym zapoznaniu się z tekstem – uważam, że wątek zarazy jest we „Władcach Wiatru” zrealizowany dosyć "skromnie" (tzn. ciągle miałem wrażenie, że choroba ta mogła być rozpatrywana jako pewien symbol i tak o niej raz po raz myślałem) i o ile faktycznie jest szalenie istotny, o tyle nie wydaje się grać pierwszych skrzypiec, a autor najwięcej wysiłku przeznaczył... No właśnie – niekoniecznie na stosunki międzynarodowe czy politykę, czego moglibyśmy się spodziewać, ale właśnie na przemyślenie postaci oraz ról, które mają wypełnić, co gdzie opisać, w jaki sposób skonstruować zwroty akcji oraz rewelacje, jak poprowadzić turniej oraz jak zrealizować zakończenie. Odniosłem wrażenie, że to dopiero w drugiej kolejności (acz nie tak daleko) Verlax zajął się kwestiami Wielkiego Planu (co bardzo mi się spodobało), tudzież kwestiami politycznymi. Łącznikiem między tymi rzeczami jest ogólne światotworzenie, doskonale nam znane z poprzednich odsłon cyklu. Wplótł to w tekst wręcz doskonale, toteż wszystko współgra ze sobą znakomicie i tak też jest z motywem trądu, który „wystąpił” w charakterze zarazy, aczkolwiek nieszczególnie zwraca na siebie uwagę, chociaż w tym samym czasie nie daje o sobie zapomnieć. Jak się to udało? Myślę, że to swego rodzaju fenomen. Wydaje mi się, że na wrażenie to składa się kilka czynników, do których przejdę później, przy omawianiu wątku fabularnego. A może po prostu ów tajemniczy trędowaty okazał się tak sprawnym zawodnikiem, że szło zapomnieć, iż trawiła go choroba? Ale czy w jakimkolwiek punkcie opowiadania przyszło mi do głowy, że było ono napisane nie na temat? Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Byłem pod wrażeniem innego podejścia do tematu, gdyż nie było to opowiadanie stricte o zarazie pojmowanej jako epidemia/ pandemia, atak jakiegoś patogenu, ani żaden eksperyment, który przebiegł niewłaściwie, aczkolwiek owszem, znajdziemy w nim wątek medyczny. Zabrakło grozy, zwątpienia, w sumie, nawet trup nie ściele się gęsto, powiedziałbym wręcz, że sprawy toczą się zaskakująco zwyczajnie. A jednak trąd pozostaje istotnym elementem fabuły opowiadania, znajdziemy do niego mnóstwo odniesień, czy to w narracji, czy wypowiedzianych ustami poszczególnych postaci, choć w tekście jest tyle elementów, że niekiedy przestaje się zwracać uwagę na chorobę. Kolejny dowód na to, jak pieczołowicie autor to sobie zaplanował i rozpisał. Lekturę kończy się ze świadomością, że koncept po prostu został zrealizowany dobrze, że każda scena miała cel i że utworowi niczego nie brakuje. Natomiast, do końca byłem ciekaw, czy na dokładkę nie okaże się, że w tle od początku przewijała się jeszcze jakaś choroba, podobna do trądu, ale autentycznie zaraźliwa, co doprowadziłoby do wystąpienia autentycznej epidemii, która to rozlałaby się najpierw wśród elit, a ostatecznie przeskoczyła na zwykłych poddanych, już grubo po turnieju. Tak się nie stało i chyba to dobrze. Ale niejednokrotnie snułem takie spekulacje, gdy jeszcze nie znałem zakończenia. Prolog okazuje się nie tylko klimatycznym, ale dosyć nietypowym wprowadzeniem i uważam, że powinien przypaść do gustu każdemu, kto uważa, iż otwarcie tekstu jakąś akcją, czymś nagłym, zagadkowym, jest tym, co najlepiej zachęca do lektury, bo od razu daje znak, że w tle chodzi o coś więcej i jednocześnie zachęca do czytania – by poznać kulisy zdarzenia, jego skutki, dowiedzieć się więcej o postaciach oraz ich motywacjach, no i przekonać się, czy pozostawione tu i ówdzie szczegóły zapowiadały kluczowe momenty w historii. Nie oznacza to jednak, że ta część fanfika sprowadza się do dwóch zaledwie pojedynków, jednego opisanego w ramach retrospekcji oraz drugiego, już w czasie teraźniejszym, kiedy to poznajemy barona Luco oraz Venię, no i otrzymujemy kilka odniesień, czy to do konfliktu między dwiema republikami, do turnieju, któremu (między innymi) zostali poświęceni „Władcy Wiatru”, czy też do poszczególnych rozdziałów „Koła...”, w postaci napomknięciu o ptakach Kairosa. Jest to pierwsza połowa prologu. Druga jest już znacznie spokojniejsza i jeżeli ktoś nie trawi prologów napisanych w stylu, o którym wspomniałem wcześniej, to tutaj znajdzie to, czego szuka – ekspozycję, klimat, a także przedstawienie kolejnych postaci, no i zajawienie głównego wątku. Jest to też pierwszy raz, gdy mamy okazję „skosztować” trądu, bowiem zapodane opisy choroby, stanu na Lazara (tak każe się nazywać ów tajemniczy nieznajomy) do przyjemnych nie należą, aczkolwiek pozostają stonowane. Smród przepoconych łachmanów i co nie tylko da się odczuć niedługo potem, co pokazuje, że mimo braków w formie, są to opisy obszerne, klimatyczne, co jak widać nie zawsze jest przyjemne w odbiorze, ale to ok, chyba można powiedzieć o swego rodzaju immersji Tak oto przechodzimy do właściwej zawartości „Władców Wiatru”, gdzie na dzień dobry możemy zapoznać się z co ważniejszymi personami, których będzie dotyczyć niniejsza historia. Odbieram to jako swego rodzaju wyciągnięcie pomocnej dłoni przez autora, najwyraźniej wziął on pod uwagę, że ktoś mógłby poczuć się zagubiony tytulaturą oraz kto jest kim i jakie reprezentuje stronnictwo, zatem wszystko, co w tej materii ważne, mamy w jednym miejscu gdzie możemy w każdej chwili powrócić i przypomnieć sobie określone informacje. W ogóle, przyznam, że podobają mi się te imiona, głównie dlatego, że są dość mało kucykowe. Coś innego, jakieś urozmaicenie. Mamy Nieśmiertelną, różnych oficjeli i możnych, a także gryfiego kanclerza, zatem mamy pewność, że obsada została należycie zróżnicowana i pomimo zdecydowanej dominacji niepatrzytokopytnych, jest w tym podejściu coś świeżego. Widzą Państwo, jeden gryf, a jaka różnica Początkowe rozdziały fanfika to konsekwentne wprowadzanie czytelnika w panujące w tym świecie realia, tło stojące za nadchodzącymi wydarzeniami, a także uchylenie rąbka temu, co to za turniej i o co chodzi z tym konfliktem pomiędzy Ligurą, a Altiną. Nie zabraknie światotworzenia najwyższej próby, a także satysfakcjonujących introdukcji kolejnych postaci, czemu będą towarzyszyć różne interakcje, w trakcie których poznamy konkretne cechy charakteru niektórych z nich, aczkolwiek na tym polu najbardziej wybijają się Rosa, Ira, w dalszej kolejności Jopaz oraz Siegfried, ale pozostałe postacie również polubiłem. Gabaryty kolejnych rozdziałów oraz tempo akcji nie mogły być lepiej dobrane. Konsekwentnie i stopniowo zagłębiamy się w szczegóły, począwszy od przybycia do ówczesnej stolicy Equestrii – do Everfree – poprzez spotkanie barona Luco z państwem Torta i wyjawienie, iż to Lazar będzie walczyć w imieniu reprezentanta republiki Ligurii, na przybliżeniu jak ów trędowaty sobie radzi kończąc. Autor nie szczędził mniej lub bardziej obszernych wyjaśnień np. odnośnie tego, jak go dopuścili do turnieju, czy jak prezentuje się arena zmagań. Znów – jestem pod niemałym wrażeniem przejrzystości oraz lekkości, z jaką wyłożone zostały zasady pojedynków turniejowych, na czym to polega, a także tego, jak zostały opisane manewry, które wykonują uczestnicy. Dzięki temu wątek ten zyskuje na wiarygodności, gdyż łatwiej jest sobie wyobrazić to jako autentyczny turniej, coś, co naprawdę mogłoby się wydarzyć. Wiarygodne, ściśle przestrzegane zasady, wyjaśnienia odnośnie technik czy uprawnień arbitra, pozwalają na bezproblemowe wyobrażenie sobie kolejnych starć oraz ruchów postaci, co także należy pochwalić. Czyta się to z wypiekami na twarzy, tym bardziej, że autor zawczasu zadbał o zbudowanie napięcia, tj. omówienie strategii, czyli ilości pojedynków, których potrzebuje wygrać Lazar, by spotkać się z Venią, w ogóle, by przejść dalej w „drzewku” i odnieść sukces. Co również jest imponujące, światotworzenie, różne informacje dotyczące zasad rządzących turniejem, ceremonii z tym związanej, nastrojów zgromadzonych, a także szczegóły taktyki oraz możliwych zagrożeń, wszystko to jest nam przekazywane na różne sposoby – nie tylko w zwykłej narracji, ale także poprzez poszczególne dialogi między postaciami, tudzież komentarze widowni. Jest klimat, jest napięcie, jest niepewność, co jeszcze się wydarzy i czy naszym bohaterom się powiedzie. Jak już pisałem, opowiadanie absorbuje i trudno wyjść z podziwu dla tego, jak autor skomponował ze sobą wszystkie te elementy, nie zapominając o interakcjach między postaciami oraz wątkach politycznych. No tak, lecz nie samym turniejem człowiek żyje, toteż w odpowiednim momencie otrzymujemy do czytania zupełnie nowe rzeczy, więc fanfik ani przez moment się nie nudzi. Rozdział VII jest kluczowy w tym sensie, iż poznajemy bliżej Jopaza oraz kanclerza Siegfrieda, a także ojca tego pierwszego, Ametyna Platinum, obecnego arcyksięcia Unicornii. Jakie to ma przełożenie na fabułę? Ano takie, że odkrywamy ambicje arcyksięcia, związane z sukcesją oraz przyszłością Unicornii, jak również dowiadujemy się jakie znaczenie ma retrospekcja zawarta w prologu i kim były przedstawione w nim postacie, w ogóle, co się wtedy stało. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to nie koniec rewelacji. Autor nie omieszkał dorzucić nowych wątków, które zostają wyjaśnione później, w miarę jak czytelnik zbliża się do zakończenia. Mógłbym pisać dalej o fabule i rozpływać się nad poszczególnymi szczegółami, sposobem, w jaki splatają się kolejne wątki oraz jak świetnie było towarzyszyć bohaterom aż do zakończenia, ale powstrzymam się z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciałbym, aby była to recenzja spoilerowa, a po drugie, najważniejsze rzeczy zdążyłem omówić w Klubie Konesera Polskiego Fanfika oraz przy okazji czytania VII rozdziału „Koła Historii” na Bronies Corner, stąd nie chciałbym przedłużać, a po prostu nie aż tak spoilerowo zwrócić uwagę na kilka rzeczy, które moim zdaniem zasługują na szczególną uwagę. Są to: Wątek Iry Auranti, warto zapamiętać scenę, w której zostaje on wspomniany po raz pierwszy i co zobowiązał się uczynić na turnieju, by dowieść, iż jest kogoś godzien... A także usiąść wygodnie i uważnie czytać starcie Lazara z tym właśnie zawodnikiem. Są to nie tylko emocje i akcja, ale także garść rewelacji oraz momentów, w którym lśni kreacja nie tylko Iry, ale również... Tej, Która Lśni Rozmowa Celestii z Ametynem oraz nawiązanie do tytułu opowiadania, podkreślenie jego znaczenia, co jednak musimy odnieść do kontekstu wydarzeń oraz fabuły sami. Jest pewne pole do interpretacji, nie aż tak szerokie, lecz w zupełności wystarczy, by pobudzić wyobraźnię czytelnika. Sama kreacja Celestii lśni jak nigdy dotąd i ubolewam nad bolesnymi powtórzeniami, które psują tę bądź co bądź inspirującą mowę. Głównie uwiera mnie to „kontrolowanie”, ale wierzę, że po korekcie również i tego typu problemy znikną. W każdym razie, znakomita scena rozmowy Nieśmiertelnej ze zwykłym śmiertelnikiem, który sądził, że ma wpływ na Wielki Plan (w ramach upatrzonego przez niego obszaru), podobnie jak pegazy, które, wedle słów Celestii sądzą, że mogą władać wiatrem. Interesujące, że słowa te płyną z ust jednej z Nieśmiertelnych, przy czym, o ile Celestia przyznaje, iż zna już rezultat turnieju, nie oznacza to, że jest wszechwiedząca. Nie wie kto konkretnie zwycięży, ani co będą oznaczać nadchodzące przemiany dla poszczególnych możnych, personalnie. Stąd, Celestia jest wiarygodna – wie aż za dobrze, że istnieją w tym świecie rzeczy, na które nie ma się wpływu (dla niej, choć sama jest Nieśmiertelną, będzie to Wielki Plan), choć można próbować cokolwiek zmieniać... Co zdaje się nawiązuje do wstępu do „Ery Nieśmiertelnych” i pytania o to, czy było to nieuniknione. Kolejna retrospekcja, rozwijająca wątek braci bliźniaków, których po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć w akcji w ramach prologu. To znaczy, w pierwszej retrospekcji. W połączeniu z rozwiązaniem wątku, a także wyjawieniem prawdy przez Siegfrieda, jak również jego motywów, uzyskuje się nie aż tak skomplikowaną, ale złożoną historię, kilka scen musimy ułożyć sobie chronologicznie i chociaż nie jest to arcytrudna zagadka, mimo wszystko czytelnik czuje się dobrze, docierając do prawdy. Napisałbym coś więcej, lecz wiązałoby się to z istotnymi spoilerami. No i samo zakończenie opowiadania – ostatnia potyczka oraz jej przebieg, rezultat, zwieńczony chyba najistotniejszym zwrotem akcji, z czym poniekąd powiązany jest wątek Siegfrieda, o którym wspominałem w powyższym punkcie. Ale mnie chodzi o motyw trądu oraz wyjawienie tego, że... No cóż, owszem, jest to kara za grzechy, lecz pytanie brzmi: za CZYJE grzechy. Oprócz tego, jest to domknięcie fabuły oraz wynik turnieju, który, zgodnie z zapowiedzią autora, zmienił Equestrię. Znakomite i satysfakcjonujące zakończenie, dla którego warto było czytać i angażować się w poszczególne rozdziały oraz zmagania postaci. A zatem, zaczyna się niepozornie – ot, mamy retrospekcję, potem trochę akcji oraz następstwa ataku, w wyniku którego miał zostać zgładzony baron Luco, do czego jednak nie dochodzi, lecz on sam jest niezdolny do walki, w związku z czym, będąc pod wrażeniem jego umiejętności, prosi swego wybawiciela, aby ten zajął jego miejsce. Tak bohaterowie docierają do Everfree, gdzie ma się odbyć turniej, drogą którego ma zostać rozstrzygnięty konflikt między dwiema republikami. Ironicznie, choć turniej ten wymyślono po to, by zapobiec wzajemnemu mordowaniu się obu stron oraz rozlewowi krwi, Liguria i Altina, nie chcąc kolejnego remisu, postanowiły zetrzeć się ze sobą przed turniejem i to nie jeden raz. Wszystko po to, by nie dopuścić do tego, by ci drudzy pojawili się na arenie. Czyli kolejne próby pozbycia się konkurencji i tak doprowadziły do śmierci, rozlewu krwi. Bardzo interesujące, zważywszy na przywołaną mowę Celestii. Zdaje się, że ktoś tu próbował coś kontrolować, co z góry skazane było na porażkę. Ale chyba powinna wiedzieć, że takie rzeczy i tak się wydarzą? Pytanie zatem – po co w ogóle ta heca z turniejem? Może w ten sposób udało się zmniejszyć liczbę ofiar oraz ograniczyć skalę konfliktu, ale wciąż, jak to się ma do wiedzy Nieśmiertelnych oraz do Wielkiego Planu? Może po prostu nie wszystko jest wedle niego sztywnie ustawione, a może ja coś źle zrozumiałem (nie zdziwiłbym się) Ale oddalam się od tego, o czym chciałem napisać. Kolejne klimatyczne opisy, przybliżające nam szczegóły tworzonego przez Verlaxa świata (i to od podstaw), przeplatane są z wyjaśnieniami dotyczącymi turnieju oraz kreacjami coraz to nowych postaci, przy jednoczesnym prowadzeniu wątków politycznych. A gdy ród Platinum oraz ich gryfi kanclerz otrzymują swój rozdział, na scenę wkraczają nowe wątki, między innymi rodzinne spory krążące wokół sukcesji, kolejne gry polityczne, a także tajemnice, które zostaną odkryte w miarę rozwoju fabuły oraz grzechy przeszłości, które teraz zrodzą śmiertelnie poważne konsekwencje. Rośnie napięcie, rośnie ciekawość czytelnika i o tym muszą Państwo przeczytać sami Naprawdę warto. Myślę, że niejeden raz poczujecie się zaskoczeni. Jednakże nie myślcie sobie, że zabraknie innych smaczków. Czy to wstawki z języka włoskiego (drobniejsze elementy budowania świata oraz kultur – rozróżnienie między językami: fralski, a equestriański), czy skromny wątek kulinarny (wspomnienie o paście jako urozmaiceniu każdego dania świetne), czy rozterki Lazara, odnośnie jego choroby i nieuchronnej śmierci. I jeszcze ta metalowa maska, taka drobnostka, a jak pamiętna, jak ciekawie wyjaśniona... Masa drobniejszych szczegółów, które urozmaicają całość, no i nadają jeszcze lepszego smaku. Autentycznie czuć, że to przemyślany od podstaw, żyjący świat ze swoją historią i przyszłością, a rzeczy dzieją się w sposób organiczny i większość z nich ma swoje skutki, albo natychmiastowe, albo odłożone w czasie. Świetna sprawa. Chciałbym jeszcze przez chwilę pochylić się nad kreacjami postaci. Nie ukrywam, lubię, gdy mam okazję śledzić losy ciekawych, zarysowanych z pomysłem postaci, dowiadywać się o ich celach, nawykach oraz problemach, obserwować interakcje między nimi, te rzeczy. Z przyjemnością stwierdzam, że w tym fanfiku świetnych, charakterystycznych postaci mamy naprawdę sporo. Moją ulubioną zdecydowanie jest Król Celestia – znakomita i konsekwentna kreacja, inna niż serialowa, odpowiadająca osobie boskiej, nieśmiertelnej, kompetentnej. Po prostu autentyczna, potężna władczyni, która oprócz tego, że zna Wielki Plan (tzn. na ile jest to możliwe, wszak nie jest wszechwiedząca), wzbudza respekt oraz wypowiada się tak, jak należałoby tego oczekiwać od króla z prawdziwego zdarzenia. Sprawia przy tym wrażenie mądrej i doświadczonej. Jej mowa o próbach zapanowania na wiatrem, analogie do pegazów, wszystko to brzmiało niezwykle inspirująco, głęboko. Forma nieco zbiła te wrażenia, ale koncentruję się na przekazie. Fantastyczna Celestia. Znakomita. Autentyczna. Naturalna. Poważna i poważana władczyni z krwi i kości. Na drugim miejscu uplasowali się ex aequo Ira Auranti oraz Siegfried. Dlaczego? Po pierwsze, ich tło. Wprawdzie nie otrzymaliśmy zbyt wielu szczegółów, ale to, co był łaskaw zdradzić nam autor, w pełni wystarczy, by się wkręcić i polubić tych bohaterów. Po drugie, ich role w opowiadaniu oraz charaktery, tak różne i zapadające w pamięć zarazem. Ira, jako góra mięśni, jest impulsywny, świadomy swojej siły, a przy tym sprawia wrażenie ambitnego i idącego własną ścieżką, uwielbiającego walczyć z silnymi oponentami. Jego występy nie należą do najdłuższych lecz jeżeli już pojawia się w fanfiku, wypada znakomicie, ikonicznie wręcz i nie daje o sobie zapomnieć. Z kolei Siegfrieda cenię za to, że jest to gryf wielu talentów, do których zalicza się także medycyna. Wykorzystując zaistniałe okoliczności, zgłębił zagadnienie trądu, dzięki czemu w jakiś sposób oświeca poszczególne postacie oraz nas, czytelników, na końcu. Jednocześnie od początku miał swoje powody, by kontynuować pewną maskaradę i trzymać pewne kucyki w niewiedzy, utrwalając tajemnicę. Jest także opanowany, ale wiarygodny w tym, co robi, no i ma poważny interes, by pozostać na Dworze i nie wracać do ojczystej krainy. Co cieszy w przypadku obu tych postaci, ich historie pozostają otwarte, a potencjał do ich rozwijania wydaje się spory. No i trzecie miejsce na podium, które wędruje do Rosy Torta. Z jednej strony, jej postać wydaje się być jakby wyciągnięta z innej bajki, może nawet z serialu animowanego, aż czytelnik się zastanawia, z której choinki się urwała, co ona tam robi? Ale z drugiej, klacz ta pełni bardzo ważną rolę w opowiadaniu, ukazując nam, czytelnikom, że stosunek kucyków do trędowatych, o ile w większości negatywny, nie jest jednoznaczny i że owszem, istnieją jednostki otwarte, ciepłe i serdeczne, które nie wahają się nieść pomocy dotkniętym zarazą, starając się przy tym otworzyć ich oczy na to, że poza chorobą jest coś więcej i że można to życie przeżyć godnie, obojętnie ile jeszcze go zostało. Ilekroć Rosa występuje na łamach fanfika, człowiekowi robi się cieplej, przyjemniej, czuje się nastrojony pozytywnie, zaczyna odczuwać nadzieję, co bardzo pozytywnie wpływa na wrażenia. Chyba największe zaskoczenie fanfika. Nie sądziłem, że autor zdecyduje się na podobną kreację i że nie tylko nie zepsuje nią klimatu (czyniąc niektóre momenty aż zbyt cukierkowymi/ naiwnymi), ale wręcz go umocni, doda do całości jeszcze coś, co zapadnie w pamięci na dłużej. Na wyróżnienie zasługuje także Lazar, który był ciekawym protagonistą, dość złożonym, z interesującą historią oraz przejściami, no i baron Luco. Ich losy śledziło się świetnie, w sumie ciekawie wypadli także Jopaz oraz Ametyn – rzekłbym, że ostatecznie okazali się bohaterami w jakimś sensie skonfliktowanymi, usiłującymi wpłynąć na losy swoje oraz swoich włości, ukształtować przyszłość według siebie, co ostatecznie okazało się niemożliwe, a wydarzenia z przeszłości powróciły, nadając historii takiego biegu, jak zapewne zostało to zawarte w ramach Wielkiego Planu. W skrócie – sporo zapadających w pamięć, rozwiniętych w satysfakcjonującym stopniu kreacji postaci, przy czym każda z nich miała w sobie coś swojego, dzięki czemu obsada okazała się całkiem zróżnicowana, barwna, co udowadnia, że Verlax nie tylko potrafi znakomicie światotworzyć, ale również pisać postacie. Szczere gratulacje ode mnie, bo to były naprawdę dobrze wykreowane postacie, których poczynania chciało się śledzić i które, mam nadzieję, jeszcze zobaczymy (taa, udaję, że nie wiem o ujawnionych przeciekach, ale shhh...) Nawiązując luźno do dyskusji w Klubie Konesera Polskiego Fanfika – ciekawe, że te wielkie zmiany, a także iście szalone zwroty akcji w ramach turnieju, zostały nakręcone przez, bądź co bądź, zbieg okoliczności. A może po prostu to również był element Wielkiego Planu? Gdyby Kairos posłał na miejsce swoje ptaki, być może obserwowałby kto konkretnie przeszkodzi w zabójstwie reprezentanta Ligurii, w związku z czym turniej będzie się mógł odbyć, przynosząc rezultat przewidziany w Planie? W ogóle, ciekawi mnie scena, w której Celestia karmi ptaki, jednocześnie rozmawiając z Ametynem. Nadal jestem przekonany, że ich konwersacji, poprzez swych skrzydlatych posłańców, przysłuchiwał się Kairos, tylko co to może oznaczać? Czy wiedząc o rezultacie turnieju, chciałby coś z Celestią omówić? A może wie coś więcej, odnośnie rezultatów innych wydarzeń, które mogłyby dziać się równolegle, lecz w innym miejscu na świecie? A może to zwykła ciekawość? Kto wie, może kiedyś się przekonamy. Albo powstanie fanowski spin-off. Albo scenariusz „What if...” Nie wiadomo. W sumie, to by było ciekawe – alternatywna historia do „Koła Historii” Najbardziej zastanawia kwestia władania wiatrem, w kontekście Wielkiego Planu. Ale w sumie, do przemyśleń skłania także motywacja Iry, w sensie, dlaczego na własne kopyto rozstrzygnął swój pojedynek. Domyślam się, że po tym, jak trędowaty okazał się jedynym przeciwnikiem, który mógł rzucić mu wyzwanie i walczyć jak równy z równym, być może zaczął postrzegać cały turniej jako niuans niegodny jego osoby, więc (również by przy okazji zdenerwować matkę), odbębnił dziesięć mieczy, coby dowieść, że był godzien pewnej damy, po czym odpuścił sobie resztę turnieju, skoro de facto nie było to dla niego żadne wyzwanie. Możliwe, że bardziej od stawki, interesowała go walka z godnym przeciwnikiem. Albo walka sama w sobie. Coś mi się zdaje, że teraz to spróbuje zmierzyć się z gryfem w sile wieku. Przeczytałbym podobny pojedynek. Albo jakiś morderczy trening, gdzie jego partnerami byliby gryfi wojownicy. A tak poza tym, zastanawia mnie także to, że pod koniec, w ogóle, po otwarciu fanfika, nie otrzymaliśmy żadnej dłuższej sceny z Venią, nawet żadnego istotniejszego dialogu, czy interakcji... O ile dobrze zapamiętałem. Wydaje mi się to trochę dziwne, wprawdzie na tym etapie wiemy już, że to jednak nie on jest tutaj tym głównym mącicielem, ani złoczyńcą, lecz nadal, zastanawia jego nieobecność w fabule... To znaczy, jest obecny, ale po prostu jest i tyle, od czasu do czasu przewinie się gdzieś w tle, spróbuje sprowokować, ale to tyle. Wprawdzie przez moment wydaje się, że zaraz wkroczy na tę arenę i zabierze z niej Lazara, lecz wówczas zdaje sobie sprawę, że bynajmniej nie jest bez grzechu i nie powinien rzucać tym przysłowiowym kamieniem. A może powstrzymało go coś innego? Czy Wielki Plan może w ten sposób oddziaływać na jednostki, a mowa o grzechach jest jedynie przykrywką? A może, wiedząc już jak działa trąd, jako kara za grzechy, czy w przyszłości zaraza spadnie na kogoś z rodziny Venii? Albo kogoś innego, jakkolwiek z nim powiązanego? Zresztą, skoro nikt nie jest bez grzechu, czy to znaczy, że kucyki będą chorować jeszcze długo, aż nastąpi... ja wiem, jakiś przełom? Że to fatum ciążące nad możnymi, gdzie za ich grzechy będą cierpieć ich następcy? Sporo możliwości na ciąg dalszy. Coś jeszcze? Mimo wszystko, zastanawiają mnie dalsze losy poszczególnych krain, może nawet do kilku pokoleń w przyszłości. Jak długo będą się rozgrywać podobne turnieje (no chyba, że była na końcu informacja, że było to ostatnie takie wydarzenie, to przepraszam, ostatnio mam sporo na głowie )? Czego będą dotyczyć przyszłe konflikty między dwiema republikami? Osobiście jestem sobie w stanie wyobrazić możnych, wysuwających jakieś roszczenia, tudzież nowe zagrożenie, które zatrzęsie Pax Imperios Immortales. Wszakże koło historii miało się zatrzymać, ale rozumiem, że jeżeli Wielki Plan stanowi inaczej, wówczas nadal będzie się toczyć i w końcu wszystko zostanie obrócone wniwecz, a dzieje niejako rozpoczną się od nowa. Może. Nie wiem tego. Cały czas rozmyślam o tym w kategoriach tego, czy to, co się wydarzyło, rzeczywiście było nieuniknione i czy nad Nieśmiertelnymi stoi jakiś wyższy byt. Może powrót do najnowszych rozdziałów cyklu da mi jakieś podpowiedzi, przekonamy się. A póki co, gorąco polecam „Władców Wiatru” i niecierpliwie wyczekuję, aż opowiadanie pojawi się w wątku w swojej skorygowanej formie. Chętnie rzucę okiem na to, co uległo zmianom w zakresie formy, no i pewnie napiszę o tym ze dwa słowa, czyniąc z tego wstęp do oceny kolejnych elementów cyklu, których jeszcze nie skomentowałem Jestem nakręcony na kolejne rozdziały oraz oneshoty i zżera mnie ciekawość jak daleko jeszcze zabrnie kreatywność autora. „Władcy Wiatru” jest to niezwykle wciągający, klimatyczny i znakomicie przemyślany tekst, który trzyma w napięciu i od którego ciężko się oderwać, zważywszy na znakomite światotworzenie oraz świetną obsadę, dzięki której historia po prostu nabiera rumieńców i się podoba. Po prostu chce się to czytać, chce się dać porwać i zobaczyć na własne oczy jak się to skończy. Znakomity fanfik, wart wszelkiego zachodu Pozdrawiam! PS: Komentować i głosować w tej ankiecie, goddammit!
  2. Jakiś czas temu miałem przyjemność posłuchać sobie tego fanfika na Kąciku Lektorskim, a teraz przyszła pora na mały komentarz. Z chęcią zabrałem się za niniejsze opowiadanie raz jeszcze, tym razem czytając je sobie w domowym zaciszu, porą nocną. Półtorakrotnie – raz rozpoczynając zwyczajnie, a w pewnym momencie rozpoczynając od nowa, celem kilku poprawek formy. O tym nieco więcej później. Tekst bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu i myślę, że gdyby kanoniczne „Equestria Girls” było takie, jak to opowiadanie, z pewnością oglądałbym tę produkcję dużo przychylniejszym okiem, a przynajmniej ogarnąłbym większość (jeśli nie wszystko) tego, co wyprodukowało w tej materii Hasbro. Parafrazując pewien dowcip – trzy obejrzałem, czwartej nie dałem rady Jasne, ktoś powie, że przecież oryginalne dziewczyny w sumie są takie, jak ujął to Sun w „Autostopie” (ba, nawet piosenka się napatoczyła), no i w sumie... to prawda – postacie zostały oddanie bardzo wiernie, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami charakteru, manieryzmem, wypadają przy tym tak naturalnie, tak sympatycznie, jakby to autentycznie był jakiś short albo oficjalny special. To może od razu napomknę, że ze wszystkich bohaterek kanonicznych, które zaszczyciły nas swoją obecnością, moją ulubioną zostaje Applejack. Przemiodna kreacja, wszystko mi się w niej podobało – poprzez prezentację jej specjalnej mocy magicznej, usposobienie nie dające jej pomylić z nikim innym niż właśnie dziewczyną z prowincji, na charakterystycznej mowie kończąc. Po prostu wyróżnia się w naprawdę miły sposób, od razu idzie ją polubić. W fanfiku przewinie się trochę charakterów autorskich, z czego w pełni rozwija skrzydła Roach, czyli autostopowiczka, które spotykają dziewczyny w drodze na wakacje. Rewelacyjna postać, z którą naprawdę chciałoby się zakolegować. Ma nie tylko świetny charakter, ale także historię. Podoba mi się to, w jaki sposób o sobie opowiada, skąd zresztą dowiadujemy się o jej poprzednich podróżach, poznajemy styl bycia, nawyki czy cechy charakteru. Moim zdaniem, najlepszym przykładem jest scenka z użyciem radia, gdy nawiązuje kontakt ze swoimi znajomymi z trasy i gdzie instruuje Twilight, że np. wypada mieć jakąś ksywkę, czy też życzyć szerokości na koniec rozmowy, tudzież stosować mile jako system miar. Słówko o towarzyszach drogi z radia – kolejne fantastyczne postacie, chociaż tylko drugoplanowe i których w sumie nawet nie mamy opisanych z wyglądu, to jednak każdy z tych kierowców jest charakterystyczny, wyróżnia się od innych, a przy tym czuć, że wszyscy są swojakami, nie da się ich nie lubić. Zresztą, zarówno ich rozmówki, jak i żarty, wszystko to także wypada naturalnie, wprawdzie lekko odbiega od grzecznego charakteru kanonicznego „Equestria Girls” lecz nigdy nie w zbyt wysokim stopniu, w związku z czym jest to zarówno realistyczne, jak i serialowe. Autor świetnie wyważył ich teksty, co należy pochwalić i z czego warto brać notatki. Bez wątpienia wzór do naśladowania w materii kreacji tych bohaterek, w ogóle, nowych postaci w ramach tegoż uniwersum. Ale, ale! Odbiegłem od wątku nastroju, czyli fanfik, a serial/ film. Otóż jest prawdą, że dziewczyny zostały oddane wiernie, a klimat jest bardzo serialowy, lecz w oryginale brakuje takiego edge, nerwu, który sprawia, że utwór jest charakterny i charakterystyczny, na czym zyskuje atmosfera (prawie powiedziałem "grywalność" xD). Że nie jest to coś, co być może widzieliśmy już wcześniej, tylko inaczej ubrane, ale coś, co zostało czymś zainspirowane – to bez dwóch zdań – ale w taki sposób, by jednocześnie ubogacić to o elementy swojskie (tu: nawiązujące do polskiego country), czy pomysły na sceny napisane po prostu po swojemu. W „Autostopie” wszystko to tu jest. Trochę zagmatwałem. Może inaczej – ekspozycja dotycząca czterech filmów z serii „Equestria Girls” (chodzi o historię, którą bohaterki opowiadają autostopowiczce) utwierdziła mnie w przekonaniu, iż poszczególne części w gruncie rzeczy są takie same. Pojawia się villain, niekoniecznie w ilości sztuk wynoszącej jeden, który to villain robi problem, dziewczyny się zapoznają z tym problemem i go rozwiązują, po czym villain przechodzi transformację, a potem się z nim walczy i wygrywa na końcu. Wiem, że mocno upraszczam i w ten sposób każde dzieło można sprowadzić do poziomu patyka i sznurka, ale generalnie jest to do siebie podobne, przynajmniej według mnie. No i co tu dużo mówić, klasyczne "Atomówki" to to nie są xD „Autostop” jest inny, zupełnie inaczej wyważony, bardziej zróżnicowany, choć to w gruncie rzeczy dwadzieścia kilka stron o wakacyjnej wojaży z pozytywnym, przygodowym vibem w tle, urozmaicony nawiązaniami do polskiego country oraz kilku innych rzeczy, plus autorskie koncepcje. To znaczy, tak mi się wydaje. Prezydent Sombra to Twój oryginalny pomysł, @Sun, czy rzecz zaczerpnięta z któregoś ze speciali? W każdym razie, fanfik jest po prostu świeży i ani przez moment nie trąci monotonią. Posiada tylko jedna piosenkę, ale wkomponowaną w idealnym momencie i umacniającą nastrój. Nie ma tu żadnych transformacji, elementy magiczne występują, ale w bardzo subtelnej formie, więc przez większość czasu to po prostu wakacyjna podróż szeroką szosą, przy której w pewnym momencie czeka z uniesionym kciukiem nowa koleżanka. Rozmowy i interakcje między bohaterkami są dużo ciekawsze, a zmiana settingu ze szkolnego na taki kamperowy, w odróżnieniu od „Legend of Everfree”, gdzie – ku mojemu rozczarowaniu – taka zmiana nie poprawiła wrażeń z seansu wcale a wcale*, tutaj podziałała i przyniosła znakomity efekt. Być może przesadzam, ale nic na to nie poradzę, po prostu aż tak spodobało mi się to opowiadanie Może faktycznie trochę tego mało, człowiek ma niedosyt i po zakończeniu (bardzo dobrym zresztą, lekko nostalgicznym wręcz) chciałby więcej, ale może tak było trzeba, by uniknąć dłużyzn, sztucznego przeciągania tekstu i tym samym naruszenia atmosfery. No i by treść była tak lekka i przyjemna w odbiorze. Zdecydowanie jest to tytuł, do którego chętnie będę wracał. Czepiając się, zachodzę w głowę, a skąd one miały tyle forsy na ten tuning i na zbudowanie sobie z jakiegoś starego busa (o ile dobrze zrozumiałem) kampera z prawdziwego zdarzenia, z pełnym wyposażeniem i wszystkimi możliwymi udogodnieniami, wliczając w to sprzęt nagłaśniający? W sumie, czy ja dobrze pamiętam, że z tekstu wynika, że one są już w wieku studenckim? Może podostawały kasę od rodziców/ krewnych z okazji napisania matury i się złożyły? Jasne, jest nadmienione, że to Applejack tak lubi sobie pomajsterkować i że to (chyba nie wyłapałem w jakim stopniu) jej sprawka, ale przecież narzędzia, części, blachy, meble, wyposażenie, to wszystko kosztuje. Skąd one to wzięły? Był jeszcze fragment z jeżozwierzami. Po pierwsze – moje spaczenie zawodowe, ale szkoda, że to nie pancernik napatoczył się na drodze (pozdro dla kumatych), byłoby inne nawiązanie. Po drugie, kurczę, Sunset, jesteś morderczynią, wjechałaś w wujka jeżozwierza W sumie, to nigdy za nią zbyt szczególnie nie przepadałem, nie ufam jej. Wiedziałem, że to zło wcielone Poza tym, zdziwiła mnie jedna rzecz w końcówce, w barze. Poza smakowitymi opisami (od których czytelnik aż się głodny robi) czy też sceneriami (bardzo klimatycznymi), mamy informację, że w każdym z burgerów było mięsko. Takie wiecie, nie przetworzone z sieciówki, nie to coś z Fillet-O-Fisha (McDonalds de facto przyznał się, że tam nie ma ryby, więc żaden żądny odszkodowania Amerykanin nie mógł udławić się ością ), ale najprawdziwsze mięsne mięsko od Heńka od mięs. Czy Fluttershy, która wcześniej przyznała, że żadne zwierze nie powinno pracować w cyrku, nie powinna być zagorzałą weganką i odmówić jedzenia burgera z mięsem? Poprosić o coś z warzywami czy coś w ten deseń? Fluttershy, ty żresz jeżburgery (pozdro dla kumatych 2), jak możesz? No właśnie – humoru tej historii nie brakuje, dzięki czemu tym bardziej można się przy niej świetnie bawić i nabrać ochoty do pisania. Po raz kolejny, autor doskonale waży motywy komediowe z SoLem, co jest naprawdę imponujące Forma opowiadania jest dosyć solidna i zdania brzmią bardzo dobrze i ładnie. Tekst został napisany kompetentnie i generalnie się po nim płynie, a to zawsze dobry znak oraz przyjemne doświadczenie. Wiadomo, że od czasu do czasu coś się napatoczy, ale początkowo przymykałem na to oko. Ale z czasem zacząłem zauważać przeróżne rzeczy, między innymi: „Mogłaby poprosić Rainbow o pomoc, ale ta pewnie by wszystko wrzuciła luzem i była dumna z siebie.” Szyk mi pod koniec zazgrzytał, dałbym tam „(...) była z siebie dumna”, jak dla mnie tak by brzmiało lepiej. „Już po chwili osiągnęli dozwoloną prędkość dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.” Jeżeli na pokładzie były same dziewczyny, to powinno być „osiągnęły”. „Ale pokonałyśmy je w epickiej bitwie kapel. Była magia i lasery, i w ogóle Ale wtedy wiały.” Zabrakło znaku interpunkcyjnego. „Dokładnie to wykryłam fluktuacjie w rezonacjach (...)” Co tam robi „i” (tak, stoi, przecież widzę, ale wiesz...)? „– dajesz czadu – dodała Rainbow.” Z wielkiej litery Z czasem zacząłem przyglądać się uważniej i wtedy to natrafiłem na więcej błędów. Był to ten moment, w którym stwierdziłem, że sobie nocną porą zainterweniuję Znalazłem w tekście dużo więcej brakujących znaków interpunkcyjnych, szyku, który mnie akurat niezbyt podpasował, tudzież literówek, głównie brakujących ogonków, zwłaszcza im bliżej końca opowiadania. Poza tym, małe literki zamiast wielkich, tego typu rzeczy. Plus mieszanie czasów, teraźniejszego z przeszłym, ale jeszcze nie rozgryzłem mechaniki stojącej za konstrukcją tego typu zdań, więc nie dłubałem przy nich zbyt wiele. Aha, no i typowe myślistwo i spacjołówstwo, ten typ tak ma @Sun, wszystko masz poprawione, gdzie trzeba zasugerowałem swoje, pozostawiam do Twojego uznania W każdym razie, mimo błędów, które ostatecznie wystąpiły dosyć często, aż byłem troszkę zaskoczony, to jednak nieszczególnie zwracały na siebie uwagę, jednakże warto było się nad nimi pochylić, by doprowadzić tekst do jak najwyższej formy. Najważniejsze, że nie psuły wrażeń z lektury, ani nie zniechęcały do dalszego czytania. Po prostu mogło być lepiej, ale postarałem się pomóc ile mogłem. Podsumowując, mamy tutaj kawałek znakomitego, bardzo klimatycznego serialowego fanfika z masą swojskich elementów, fantastycznych scen, a także interakcji między postaciami. Czy to dywagacje na tematy wszelakie, przeplatane miłymi, komediowymi wstawkami, poprzez różne bonding moments między Mane7 a Roach (choćby scenka zapoznania się, czy wtajemniczanie w żargon kierowców), na scenach z magią czy nawiązaniach do muzyki country kończąc. Akcja leci naturalnym tempem, toteż nie brakuje czasu na zagłębienie się w nastrój, no i nowe postacie zostały znakomicie wykreowane. Opowiadanie wciąga i dostarcza naprawdę sporo rozrywki, chce się do niego wracać. „Autostop” jak najbardziej polecam, również sceptykom, którym „Equestria Girls” wybitnie nie jest w smak. Nie jest to utwór długi, ale oferuje doskonały klimat, fantastyczne kreacje postaci, no i wciągający pomysł, który został bardzo dobrze zrealizowany. Pozdrawiam! *Może wyjdę na jakiegoś prymitywa, ale gdyby tam był jakiś gość w masce hokejowej, który by je ganiał z maczetą po tym lesie, może wtedy bym to oglądał xD
  3. Zupełnie bezstresowo, a wręcz relaksująco upłynął mi czas spędzony na lekturze najnowszego, jedenastego rozdziału kontemplacji idylli małej Sunset Shimmer u państwa Belpois. W sumie, muszę przyznać, że po przerwie miło było powrócić do postaci Aelity, Jeremiego i reszty, po prostu. No i byłem ciekaw, czy wydarzy się coś ciekawego, może nietypowego, w ogóle, jak fabuła popłynie do przodu. No i już teraz poskarżę się, że zapodany przez autora opis troszkę oszukuje Rzeczy, które mogłyby okazać się dla mnie najbardziej interesujące w kontekście tego, na co cały czas narzekam, odkąd zacząłem czytać, jest w nowym rozdziale jak na lekarstwo. Mam na myśli nieistniejące negocjacje z rządem francuskim (A ściślej to, że zabrakło szczegółów w ogóle, po prostu dostajemy informację, że wszystko ok, no i jak tu poczuć napięcie? Wątek Custodes Romae też jakoś zaginął w akcji, tak swoją drogą) oraz to, co miało pójść nie tak... No bo bądźmy szczerzy, gdy wspomina się, że nic nie może pójść źle, ale czy na pewno, to przecież oczywisty znak, że coś będzie nie tak... Zatem czekałem, czekałem, byłem ciekaw i... nic. Czyżby chodziło o mały cliffhanger na samym końcu? Um... Ja tam jestem spokojny o Sunset. I tak było kreskówkowo, cukierkowo, toteż nie kupuję, że cokolwiek jej zagraża. Ale reszta zapowiedzi? Wszystko na swoim miejscu, a do tego zrealizowane bardzo konsekwentnie, satysfakcjonująco, niby oszczędnie, a jednocześnie całkiem obszernie, toteż od razu przypominają się dawne lata Jest silna, świąteczna nostalgia, jak również ciepły, rodzinny nastrój, bez wątpienia to się autorowi udało na piątkę (skala studencka) Podobały mi się te fragmenty, a pieczołowicie oddane zwyczaje bożonarodzeniowe dopełniły efektu i nadały rozdziałowi autentyczności. Choć od lat ani nie przeżywam tego okresu, ani niczego nie obchodzę, gdy przyszła pora na cytat z Pisma Świętego, od razu sobie przypomniałem czasy, w których czytywałem przy stole ten właśnie fragment, chyba znam go prawie idealnie na pamięć. Na jasełkach przewinęły się moje ulubione kolędy, oprócz znanych mi rzeczy do jedzenia pojawiły się nowe przysmaki, no i nie zabrakło autentycznie oddanego oczekiwania na prezenty, pierwszą gwiazdkę, czy sanek. Aż człowiekowi przykro, że od lat nawet nie ma prawdziwej zimy, tylko jakieś nie wiadomo co, brzydkie DLC do pięknej jesieni, którego nikt nie chciał. Przyznaję szczerze, że fanfik, choć nadal bardzo bajkowy, dość cukierkowy, nie mdli ani nie męczy, a dziecięca naiwność Sunset, choć jest ona przesłodzona, bawi i stwarza miłe wrażenie, po prostu. Cieszą jej reakcje, czy to ilekroć dowiaduje się, że będzie musiała na coś zaczekać (co bodaj nawiązuje do jej oryginalnej kreacji, tzn. tego, co powiedziała o niej Celestia w pierwszym „Equestria Girls”), czy to motyw z gadającą torebką oraz koncepcja Odda na przebranie, na Sunset komentującej jasełka kończąc. Wszystko to wyszło bardzo sympatycznie, klimatycznie i po prostu przyprawia o uśmiech od ucha do ucha. No i wreszcie mogę z czystym sercem przyznać, że tym razem wreszcie czuć, że jest jej więcej w fanfiku, że rzeczy krążą wokół niej i że mała ma swoje pięć minut, między poszczególnymi scenami nie rozstajemy się z nią na zbyt długo. To, co średnio wyszło ostatnim razem, w rozdziale jedenastym rozwija skrzydła. I bardzo dobrze, doskonale Ogólnie rzecz ujmując, każdy jeden moment, w którym pojawiała się Sunset, był przyjemny i lekki w odbiorze, świetnie było ją zobaczyć w akcji, jak zadaje pytania, czy też jak reaguje na to, co dzieje się wokół, chociaż nie wzbudzając zbyt zdecydowanej reakcji otoczenia, co już nawet nie usypia czujności czytelnika, bo ta od dawna chrapie, aż się forum trzęsie, ale utwierdza w przekonaniu, że bohaterom na pewno nikt i nic nie przeszkodzi, toteż nie trzeba im kibicować. Chociaż wciąż jest z tego turbo idylla, dosyć cukierkowa historia z wyraźnym wątkiem chrześcijańskim, autorowi udało się świetnie opisać przeżywanie świąt przez Sunset, wypadło to dość naturalnie, spodziewam się, że ludzkie dziecko w jej wieku, z jej postrzeganiem świata, tak własnie by reagowało i we wszystkim uczestniczyło w taki oto sposób. Być może innym razem wyniknie z tego szersza dyskusja, ale tu nie zgodzę się z kolegą Grento, że opowiadanie to jest takie samo jak oryginalne "My Little Dashie" i że powtarza te same schematy, a bohaterowie robią to samo. Jednak jest inne. Większy nacisk na relacje rodzicielskie Sunset z obojgiem rodziców. W ogóle, rodzina klaczki z Equestrii jest tu znacznie większa. Wątek chrześcijański. Odniesienia do "Kodu Lyoko". Bardziej bajkowy, cukierkowy styl prowadzenia historii. Więcej kawałków życia, wątki poboczne (chociaż głównie na początku), ogólnie, większy spokój, zero zmartwień, wszystko idzie świetnie. Jak dla mnie to wystarczająco dużo, by odróżnić "Naszą Małą Sunset" od pierwowzoru. Inny świat, troszkę inne realia, inni bohaterowie, inny klimat i historia. Ale spokojnie - gdyby w fabule zaczęło się dziać coś takiego, po czym faktycznie miałbym flashbacki z "My Little Dashie", to na pewno się zreflektuję i to opiszę Ale na razie raczej się na to nie zanosi. Ale nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie doczepił. Jak ma to miejsce w przypadku historyjek świątecznych, warto dołożyć do całości coś smutniejszego, poważniejszego, coby podkreślić klimat i uczynić całość barwniejszą. Brzmi to dziwnie, ale ja osobiście takie właśnie mam wrażenia, gdy w opowieści wigilijne wplata się odrobinę melancholii. W „Naszej małej Sunset” mamy coś takiego, aczkolwiek jest to w zasadzie jedynie szybka wrzutka, choć uzasadniona fabularnie. Chodzi mi o Andre oraz Dianę, a także plany na gromadkę dzieci, które z przyczyn obiektywnych... Znaczy się, gdzie tam, a to adopcja nie wchodzi w grę? Ale by była z tego paralela do Aelity i Jeremiego. Jakieś rodzeństwo/ kuzynostwo dla Sunset, moim zdaniem to by było ciekawe. W każdym razie, co jest z tym motywem niemożności posiadania dzieci, że zwykle podaje się tę informację tak in your face, raczej mało subtelnie? Popsuło mi to nieco klimat. Myślę, że byłoby lepiej, gdyby autor użył innych słów, czy też dał do zrozumienia co jest na rzeczy. Wygląda na to, że na dzień dzisiejszy, jedynie w „Smaku Arbuza” od Cahan zostało to zrealizowane tak, jak zwykle chciałbym to widzieć. Wprawdzie tam chodziło o inną rzecz, ale mam na myśli schemat postępowania przy wmiksowywaniu do świąt tematów poważniejszych, smutniejszych, trudniejszych do przełknięcia, niewesołych. Czegoś, co rzuca cień na wszędobylską, wigilijną atmosferę, ochładza ją nieco. Godzi w świąteczne marzenia, subtelnie (tj. działając na wyobraźnię czytelnika) opisując coś, co się utraciło i czego się nie odzyska, albo nigdy nie będzie mieć. Nie aż tak jednoznacznie, nie tak bezpośrednio, w inny sposób, niż po prostu podać w narracji suchą informację o tym, co się stało. Niemniej, nie jest to ani jeden z kluczowych wątków, ani coś, co psuje wrażenia z dalszej lektury, ale pomyślałem, że o tym wspomnę. W każdym razie, zastanawiam się, czy Nouvelle Vendée to prawdziwe miejsce we Francji, czy kolejna kreacja autora? No i miło, że przewinął się w tle wątek polski, aczkolwiek z drugiej strony, jednocześnie budzi to lekkie politowanie. Ach ci Polacy, po prostu muszą być wszędzie W każdym razie, zalety tego niedługiego tekstu w pełni rekompensują wyżej wymienione rzeczy, które zwróciły moją uwagę. Cieszy kreacja Sunset, miło się to czyta, nastrój został wykreowany naprawdę dobrze, a opisy wzorowo spełniają swoje zadanie. Lecz by nie było tak różowo, wspomnę co nieco o formie. Spokojnie, nie jest źle, bynajmniej, lecz rozdziałowi wiele brakuje do perfekcji. Takich ostatnich szlifów, coby tekst znalazł się w najwyższej formie. Niby wiele nie trzeba, w gruncie rzeczy nie są to poziomy początkowych rozdziałów „Kodu Equestria”, gdzie mieliśmy nawałnicę powtórzeń, źle skonstruowanych zdań, czy opisów, z których nie szło od razu zorientować się, co właściwie autor miał na myśli/ o czym czytamy. Co mnie niezwykle cieszy, widać postępy – zdania brzmią coraz lepiej, akapity ładnieją, są skomponowane milej dla czytelnika, na czym zyskuje nie tylko ogólne wrażenie, ale również klimat. Niemniej, wciąż widzę pole do doskonalenia formy, gdyż popełniane błędy, choć dużo mniejsze w porównaniu z przywołanym przeze mnie fanfikiem, są istotne i rzucają się w oczy (często są to tzw. bejziki). Dorzucam luźne przemyślenia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, odnośnie formy: Zabrała jej... Jak to „jej”? Co to znaczy? Tu czegoś brakuje... To chyba powinno być z małej. Odwrotnie, rozbawiona dziewczyna jak już. Dlaczego tu nie ma przecinków? Ale o co chodzi, „małą”? „Mała” powinno być. Przecinki to Twoi przyjaciele. O, zaczęło się od moich dwóch ulubionych kolęd. Prawie zapomniałem o przecinkach. Powtórzenie. Nadprogramowe spacje, pora ruszyć na łowy. Co się stało z przecinkami? Generalnie, starałem się różne tego typu rzeczy namierzać i od razu poprawiać, bo dlaczego nie? Przyglądałem się dokładnie i odszukałem, jak sądzę, większość błędów. Mimo wszystko, nie było przy tym tyle pracy ile przy początkach „Kodu Equestria” – akapity są skonstruowane solidnie, a zdania brzmią ładnie, acz często wydają się nieźle przesłodzone (w czym pomagają zdrobnienia), co na tym etapie nie powinno ani dziwić, ani podnosić poziomu cukru. Jeżeli ktoś się nie przyzwyczaił, powinien już dawno wyskoczyć z tego Metal Sluga, a jeśli się zaparł i dotarł aż tutaj, wówczas to już naprawdę nic takiego Wszystko jest spokojne, śliczne, bezpieczne, aż się zacząłem zastanawiać, po kiego oni tak ukrywają Sunset przed ludźmi, skoro, jak znam ten fanfik, nic się nie stanie nawet gdyby mała wyskoczyła przed funkcjonariuszami francuskich służb specjalnych i zaczęła miotać zaklęciami jak Rayman swoją pięścią, przecież by ją puścili, no bo w sumie o co takie wielkie halo xD W każdym razie, należy pochwalić za pieczołowite odtworzenie wigilijnych zwyczajów, oczywiście po katolicku, kreację ciekawskiej Sunset (niecierpliwe czekanie na prezenty czy też przejęcie się losami świętej rodziny, jakby to nie było przedstawienie, ale autentyczna rzecz, to są oczywiście najjaskrawsze przykłady), a także family friendly, choć dosyć cukierkowy, naiwny nastrój, co współgra ze świętami i wzbudza nostalgię. Lekko się po tym płynie, jest ciepło, rodzinnie, przyjemnie, idylla, tylko skryta pod śniegiem. Mimo wszystko, po zakończeniu czytania zacząłem się zastanawiać, co najnowszy rozdział wniósł do fanfika i w jaki sposób popchnął fabułę do przodu? Szczerze mówiąc, dla mnie był to prędzej wigilijny special, aniżeli pełnoprawna kontynuacja „Naszej małej Sunset”. Niby lecimy dalej z kontemplacją życia klaczki u boku Aelity i Jeremiego, ale z drugiej, nie ma się wrażenia, że historia zmierza do czegoś konkretnego. Po prostu radosne, bajkowe [Slice of Life] osadzone w świecie pozbawionym trudności oraz zagrożeń dla bohaterów, gdzie z każdym kolejnym kawałkiem tekstu czytelnik się niecierpliwi, czeka na coś, ale tego nie dostaje. Problemy rozwiązują się jeszcze zanim w ogóle się pojawią, nie trzeba się martwić o nic. Nie powoduje to jakichś szczególnie negatywnych wrażeń, wręcz przeciwnie, rozdział okazał się ładny, klimatyczny, napisany z widoczną pasją, lecz ostatecznie trudno mi znaleźć w nim coś, w co autentycznie chciałbym się zaangażować. Cóż więcej mogę powiedzieć – czekam na ciąg dalszy, czekam na rozwój fabuły oraz jakieś nowe rzeczy, może nawet jakiś przeskok czasowy albo wprowadzenie nowych wątków. Jest ładnie, całkiem dobrze, ale tylko tyle – na moje oko, autor ma świetne warunki, by rozkręcić tę historyjkę, pytanie dlaczego zwleka tak długo, kiedy zgotuje nam coś, co autentycznie nas porwie, zamiast tylko relaksować i napełniać błogim spokojem. Ileż można? Ja też mam swoje limity Pozdrawiam! PS: O, pomodlili się także za niewierzących... Miło mi, nie powiem, że nie ^^ Dzięki!
  4. Rzućmy okiem, ile to już czasu minęło... Troszeczkę ponad dwa lata. Dużo, niedużo, każdy niech oceni sam, ile trzeba było czekać na ciąg dalszy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”. Nie jest to jednak typowa aktualizacja, czyli kolejna część, kolejny rozdział, o nie. Autorka powróciła, by dać nam – co samo w sobie jest dość niespodziewane – od razu cały, kompletny ciąg dalszy serii, co byśmy mogli delektować się pełnią „Ewolucji...”, przeczytać i ocenić pomysł w pełnej jego krasie Jak to podkreślałem w różnych miejscach i przy różnych okazjach, czekałem na kolejne aktualizacje niniejszego fanfika, aczkolwiek miło, że w międzyczasie powstało jeszcze kilka innych tytułów, dzięki którym ten ponad dwuletni okres bez nowych odsłon „Ewolucji...” nie dawał się jakoś szczególnie we znaki. Tym bardziej, iż miałem przyjemność działać przy nowszych fanfikach Niki przedpremierowo, no i cóż mogę powiedzieć, opowiadania te jak najbardziej przypadły mi do gustu, toteż do przeczytania ich oczywiście Państwa zachęcam Niemniej, jest to wątek poświęcony „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”, która przy okazji pierwszych odsłon (tj. do pierwszej części „Czerwonego olbrzyma”) była już przeze mnie komentowana, jednakże w obliczu kompletnej historii, gdy znane są tytuły kolejnych odcinków opowiadania oraz całokształt fabuły, muszę przyznać, że wiele się zmieniło w postrzeganiu moim niniejszego fanfika. Przede wszystkim, zauważyłem coś, co było widoczne od samego początku, ale że jestem tumanem, do niedawna żyłem w nieświadomości skąd się różne rzeczy w tej historii wzięły i co mogą oznaczać/ do czego odnoszą się poszczególne wątki. Dzisiaj się poprawię. Zahaczając nieco o podsumowanie, tudzież poszczególne partie zbliżającej się analizy (oho, już zdradziłem co to będzie za nietypowy komentarz z mojej strony ), opowiadanie w ogóle mi się nie nudzi i z przyjemnością przeczytałem je w całości wielokrotnie. Co cieszy, niemalże za każdym razem zauważałem jakieś nowe szczegóły, zwłaszcza w pierwszych odsłonach, gdyż znając ciąg dalszy, zakończenie, kluczowe wydarzenia oraz kwestie postaci, dostrzega się podwójne dno tego, co zostało powiedziane albo pokazane na początku. Świadczy to o tym, o czym pisałem poprzednim razem – starannie zaprojektowany utwór, gdzie wszystko wydaje się mieć dodatkowe, większe lub mniejsze znaczenie, tak dobrze zostało to zaplanowane. Co jeszcze? Po skończeniu całości, zwłaszcza za pierwszym razem (odświeżyłem sobie pierwsze części, więc w jednym ciągu przeczytałem wówczas całość „Ewolucji...”), tak jak w 2018, poczułem się nieźle rozbity, ciężko było zebrać myśli, choć tym razem udało się spisać co niektóre wrażenia w porządku chronologicznym, po każdym opowiadaniu z serii, bądź po poszczególnych fragmentach, przy okazji których olśniło mnie odnośnie pewnych elementów z poprzednich kawałków tekstu, co było ciekawym doświadczeniem. Przedłużając niniejszy wstęp, również po to, by w jakiś sposób odnieść się do moich poprzednich komentarzy, podtrzymuję, że za przedstawionym nam tekstem kryje się drugie dno, w postaci refleksyjnej historii z przesłaniem, z którym można się utożsamić na dwa sposoby – zwyczajnie, tak jak ma to miejsce w większości fanfików podejmujących jakoś motywy przemijania, tracenia bliskich, bezradności wobec upływu czasu, a także dosłownie, gdyż, jakkolwiek odległa przyszłość by to dla nas nie była, i tak nas wszystkich to czeka. Ale o tym nieco później. A zatem, opowiadanie jest dużo ciekawsze, niż może się na pierwszy rzut oka wydawać, zaś za większością scen i dialogów kryje się drugie dno, czy też szerszy kontekst, którego odkrywanie było niezwykle satysfakcjonujące. Tym razem, oprócz standardowego komentarza, chciałbym dokonać analizy/ interpretacji fabuły, wątków oraz postaci, gdyż wydaje mi się, iż jest to historia, która na to zasługuje i która dzięki temu wiele zyskuje, no i to chyba ogólnie dobrze, gdy można o fabule fanfika napisać troszeczkę więcej niż zwykle, co nie? Uwaga! Dalsza część komentarza obfituje w POTĘŻNE SPOILERY! Ujawniona zostanie CAŁA fabuła, a także moja interpretacja. Nalegam, by przerwać czytanie tutaj i poświęcić czas na lekturę "Ewolucji gwiazd typu słonecznego", gdyż jest to historia, której odkrywania naprawdę NIE CHCECIE sobie zepsuć. Proszę, przeczytajcie, a potem powróćcie do niniejszego komentarza. Dziękuję Wstępne podsumowanie, czyli rozliczenie Poprzednie komentarze odnosiły się do „Powstania protogwiazdy”, „Reakcji syntezy” oraz pierwszej części „Czerwonego Olbrzyma”. Formułowałem przy ich okazji wrażenia z lektury, gdy seria była jeszcze niekompletna, lecz gdy zauważyłem skąd się biorą te tytuły i do czego mogą nawiązywać poszczególne wydarzenia, wiele się zmieniło, zatem jestem ciekaw, ile z tych rzeczy zachowało aktualność. Wnioski będą się odnosić do wymienionych wyżej części serii, później się je skonfrontuje z kompletnymi wrażeniami, zatem będzie szersze spektrum tego, czym ten fanfik był dla mnie kiedyś, czym jest teraz, co w materii opinii przetrwało, a co uległo zmianom. Podtrzymuję, że na etapie „Reakcji syntezy”, czytelnikowi nadal towarzyszy narastający niepokój, kolejne scenki wydają się być rozrzucone po chronologii, aczkolwiek obecnie, o ile nadal mam takie zdanie, wydaje mi się, że jednak nie są od siebie aż tak odległe, jak mi się to kiedyś wydawało. Powodem może być postać Spike'a oraz Starlight Glimmer, zwłaszcza podejmując kwestię znajomej klaczy, nie wiem dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że między poszczególnymi scenkami (odnoszącymi się do śmierci kolejnych przyjaciółek Twilight, tudzież przybliżającymi sposób, w jaki lawendowa klacz na tym etapie historii funkcjonuje) nie mogło minąć zbyt wiele czasu, skoro Starlight wciąż pobierała nauki o przyjaźni i najwyraźniej jeszcze nie znała każdej z Mane6 zbyt dobrze (o czym zresztą sama wspomina). Nawiązując do słów „Od autora #3 – O opowiadaniu”, gdzie padła wzmianka o pierwotnym koncepcie, jakoby fabuła miała zostać umiejscowiona między czwartym, a piątym sezonem, coś mi się zdaje, że wydarzenia z „Reakcji syntezy” można ulokować najwcześniej niedługo po finale sezonu szóstego, ewentualnie gdzieś w siódmym. Dlaczego właśnie w tym miejscu? Po pierwsze, z tekstu wynika, że Starlight pobiera nauki u Twilight już od jakiegoś czasu, nie wiadomo konkretnie jak długo, ale na pewno nie są to jej początki. Po drugie, wiemy, że na tym etapie Starlight odnowiła znajomość z Sunburstem i nawiązała przyjaźń z Trixie, a także poznała Thoraxa. Wprawdzie jestem w tym aspekcie troszkę skonfliktowany, gdyż nie ma przesłanek, by jednoznacznie stwierdzić w jakiej formie występuje Thorax (w sensie, czy to przed czy po jego przemianie i upadku Chrysalis), aczkolwiek Starlight przyznaje, że nie zdążyła poznać przyjaciółek (konkretnie – Rarity, tzn. tak mi się wydaje, że tu chodzi o śmierć Rarity) tak dobrze jak Twilight, więc to raczej nie powinno być za daleko w sezonie siódmym, więc obstawiam, że to najpewniej niedługo po finale szóstego. Pewnie od początku dla większości czytelników było to oczywiste, ale, jak widzicie, potrzebowałem trochę czasu, by zajarzyć kiedy się to może dziać. W każdym razie, clue jest takie, że jawi się to jako alternatywny, autorski ciąg dalszy fabuły serialu, dziejący się po finale sezonu szóstego, który zdecydowanie nie zmierza do szczęśliwego zakończenia. Podoba mi się ta niekanoniczność, o której wspomniała autorka – rozrzut, kontrast między tym, kim były poszczególne postacie w oryginale, a tym, jakie są w „Ewolucji...”. Stwarza to pozory, że minęło sporo czasu, tyle, ile potrzeba, by zaszły zmiany w charakterach, by poszczególne kucyki zdążyły się od siebie oddalić (szczególnie Twilight, zapominająca o reszcie świata), a jednak, jakby to przeanalizować na chłodno, okazuje się, że to wszystko rozgrywa się bliżej znanych nam wydarzeń, a postacie wyglądem najprawdopodobniej nie zmieniły się nic. Czyli Twilight Sparkle wciąż wygląda tak, jak za czasów swojej alikornikacji. Inaczej, ale w 95% jak swoje klasyczne „ja”. Aczkolwiek, zbija mnie nieco z tropu wzmianka o tym, że widząc Sweetie Belle, Twilight miała wrażenie, że wydawała się nieco starsza niż ostatnim razem, kiedy ostatnim razem ją widziała. Niby tylko „nieco”, niby „wydawała się”, a jednak nadal trzyma się mnie wrażenie, że powinna to być Sweetie widocznie starsza niż ta ze Znaczkowej Ligii i młodsza, niż jej dorosła forma z odcinka, w którym wszystkie nagle wyrosły ("Growing up is hard to do")/ finału serii. Aha – wiem, że tekst Starlight o tym, że nie poznała tych kucyków tak dobrze jak Twilight zawsze będzie prawdziwy, bo nie znała tych postaci tak długo, jak jej nauczycielka, ale wciąż, zwracam uwagę na to, że (najpewniej z racji daty premiery fanfika, a co za tym idzie, tego, ilu ówcześnie sezonów/ odcinków jeszcze nie było) nigdzie nie ma wzmianki o Szkole Przyjaźni czy Filarach Equestrii, ani w „Reakcjach syntezy” (co jest dosyć oczywiste), ani nigdzie później. Jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Fanfik wystartował w 2017 i ciężko się spodziewać, żeby którykolwiek z „nowszych” motywów serialowych trafił do tekstu wtedy, ale dziś? Moim zdaniem dałoby się zawrzeć w nowszych odcinkach fanfika różne odniesienia czy wzmianki, a jednak z jakichś powodów ich zabrakło. Stąd, mimo kilku wątpliwości, podtrzymuję tezę, że „Reakcje syntezy” dzieją się niedługo po finale sezonu szóstego. Tylko co się stało z Twilight? Natomiast, odnośnie pierwszej części „Czerwonego olbrzyma” – tekst nadal intryguje, jest chłodno, tajemniczo, momentami nieco mroczniej, ale generalnie dosyć melancholijnie, zatem tutaj bez zmian. Powracając do kwestii kreacji Twilight (jak się okaże w kontekście całości fanfika – bardzo dobrej), chyba najbardziej szokowała w „Reakcjach syntezy”, aczkolwiek, na początku „Czerwonego olbrzyma”, nadal nie jest sobą, ale nie czuć już od niej nerwów, złych emocji, raczej wydaje się, że przeżywa przemianę, po której łatwiej jej będzie odciąć się od przeszłości i wreszcie odzyskać szczęście. Jak się jednak okazuje, szczęście jest to dosyć ulotne, gdyż pojawiają się kolejne problemy na jej drodze, przez które, chcąc nie chcąc, w jakimś sensie powraca myślami do przeszłości, czy też rozważa to, co się wokół niej dzieje, dając nam znak, że to jednak w dalszym ciągu nie jest znana nam Twilight, że to już całkiem inna księżniczka przyjaźni... Co brzmi dziwnie w kontekście utraty kolejnych przyjaciółek i skupieniu się na swojej nauczycielce, Celestii, która chyba pozostała ostatnią osobą, którą Twilight postrzega jako swoją przyjaciółkę. Poza tym, jej usposobienie wydaje się być mocno oderwane od tego, co wynika z jej tytułu. Tej przyjaźni po prostu już nie ma. Nie chcę powiedzieć, że Twilight jest kompletnie zgorzkniała, bo raz po raz da się zauważyć przebłyski świadczące o tym, że ma jeszcze w sobie chęci, ma energię, lecz im dalej w tekst, tym bardziej chce się użyć tego określenia. I tutaj należy ponownie przywołać postać księżniczki Celestii, której pogarszający się stan zdrowia spada na Twilight niemalże natychmiast po tym, jak ta pozornie odzyskała kontrolę nad swoimi emocjami, życiem, odcięła się, odnalazła cel (No co? Nowa sala audiencji to też jest przecież jakiś cel, czemu nie?). A przynajmniej zidentyfikowała to, co należało zmienić, by zbliżyć się do osiągnięcia spokoju ducha. Ta osłabiona, zmęczona, „bredząca jakby miała już umrzeć” Celestia, jest dosyć niepokojąca z dwóch powodów. Po pierwsze, my ją znamy (jako widzowie, ale także jako czytelnicy) jako kogoś zupełnie innego – władczynię, mentorkę, starszą siostrę, kogoś o nadzwyczajnej mocy w znakomitej formie fizycznej oraz psychicznej. W każdym razie, kogoś silnego, kto nie przemija. W „Ewolucji...” wszystko wygląda inaczej – Celestia jest słaba, co wynika nie tylko z opisów poszczególnych czynności, ale również jej wyglądu. W fanfiku znana księżniczka wydaje się niszczejąca, niezdolna nawet do codziennego funkcjonowania, do tego stopnia, że nawet picie herbaty z Twilight, co w fanfiku urasta do swego rodzaju rytuału, staje się czymś ponad jej siły, co jest kuriozalne zważywszy na prostotę czynności oraz prestiż księżniczki. A jednak, nadal żyje i zachowuje trzeźwość myśli, choć na pierwszy rzut oka wydaje się inaczej. No i nadal powołuje się na przyjaźń, ale także na przeznaczenie. I tutaj drugi powód – gdy rozpoczynamy lekturę, nic nie zwiastuje czegoś, co będzie tak śmiało zrywać z kanonem, uraczając nas tajemnicą, niepokoją, chłodem. „Reakcje syntezy” atakują nas zimną (aczkolwiek żałującą przyjaciółek), izolująca się od świata, odpychającą od siebie kucyki Twilight, ale oferują jednocześnie znajomą kreację Celestii, co ociepla nieco atmosferę. W „Czerwonym olbrzymie” natomiast, na początek dostajemy Twilight, która sprawia wrażenie bliższej swojemu serialowemu odpowiednikowi, lecz tym razem to Celestia okazuje się „nie być sobą” i swoją kreacją zaskakuje. W porządku, ale co w tym niepokojącego, zapytacie? Według mnie, realizuje to nie tylko motyw przemijania, ale także bezsilności wobec pędzącego czasu, a także ukazuje coś takiego, że nawet gdy pojawia się nadzieja, za moment dzieje się coś innego, co przysparza zmartwień i dołuje. Najpierw Twilight musiała pożegnać swoje przyjaciółki, a potem, gdy wydawałoby się, że staje na nogi, Celestia się zmienia, słabnie, zaczyna przypominać cień samej siebie, sprawia wrażenie gotowej na śmierć, co niepokoi w tym sensie, że jest to Pani Słońca, ta, która słońcem włada, być może ostatnia osoba, która realnie mogłaby pozytywnie wpłynąć na Twilight i której nie spodziewalibyśmy się zastać w takim stanie, nigdy. Czytając opowiadanie, ma się wrażenie, że dzieje się coś niemożliwego, coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć, a jednak jest i okazuje się trudne do przełknięcia. Te dwa aspekty, które według mnie definiują niepokój kreacji księżniczki Celestii, równocześnie potęgują przytłaczający, melancholijny i mroczny klimat, gdzie początkowo dziwimy się Twilight (jakby nie patrzeć głównej bohaterce), możemy ją krytykować, ale chcemy też poznać jej motywy, a ostatecznie zaczynamy jej współczuć i rozumieć, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że na wiele rzeczy jest już za późno. O atmosferze w początkowych kawałkach fanfika mógłbym pisać jeszcze wiele, aczkolwiek myślę, że to wystarczy w kontekście moich poprzednich komentarzy, wobec których chciałem się rozliczyć i których treść chciałem poddać próbie czasu, jakbym wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego nawiązuje opowiadanie. Jak więc Państwo widzą, w pełni podtrzymuję moje poprzednie wrażenia związane z lekturą, a nawet rozbudowuję je, co świadczy o tym, że z czasem treść bynajmniej nie traci na wartości, ba, wręcz zyskuje, aczkolwiek fakt faktem, „Ewolucję...” czytałem ostatnio wielokrotnie, stąd miałem wystarczająco wiele czasu na przemyślenia oraz dużo doświadczenia związanego z tym tekstem Przypominam, że fanfik nadal mi się nie nudzi. W porządku, tyle tytułem rozliczenia z poprzednimi komentarzami, przejdę teraz do analizy fanfika, trzymając się tego, do czego on nawiązuje i z czym w trakcie lektury należy doszukiwać się analogii/ aluzji. To było oczywiste od samego początku, natomiast ja jestem tumanem, toteż musiało minąć dużo czasu, nim się zorientowałem, że niniejsza opowieść jest w jakimś sensie alegorią... cyklu życia gwiazd. Jeszcze raz, przestrzegam przez SPOILERAMI dotyczącymi zakończenia opowiadania, wątków oraz losów postaci! Namawiam, aby uprzednio zapoznać się z fanfikiem, gdyż dalsza lektura niniejszego posta z pewnością ZEPSUJE radość samodzielnego poznawania fabuły oraz dążenia do zakończenia! „Przyjaźń to magia: Ewolucja gwiazd typu słonecznego” – kompletna analiza Dokładnie tak – oczywista oczywistość od samego początku, widniejąca w tytule, którą autorka ochrzciła poszczególne części fanfika, a która dla mnie bynajmniej nie okazała się czymś widocznym, czymś, co jednoznacznie wskazywało na chęć stworzenia aluzji do fizyki i astronomii, sygnalizując jednocześnie: „hej, tutaj może być drugie dno”. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że też nie przyszło mi do głowy, by zinterpretować tytuł fanfika dosłownie… Dziś poprawiam się i nadrabiam zaległości związane z wyżej wymienioną dziedziną wiedzy, dość pobieżnie, przyznaję, acz niewykluczone, że zainteresuję się tematem na tyle, że uczynię z niego kolejne hobby. Istotnie, tytuł oznacza cykl ewolucyjny gwiazd, nie obserwowany bezpośrednio, a często oparty na przewidywanych modelach, ponieważ procesy te trwają bardzo długo, nawet kilkanaście miliardów lat, co – wybiegając nieco do przodu – już na starcie powinno nam dać pojęcie jak długo mogą umierać pewne istoty. Na przykład alikorny. Co zaintrygowało mnie już jakiś czas po wielokrotnej lekturze opowiadania, a niedługo przed tym, jak usiadłem do niniejszej analizy, to dosyć tajemniczy wydźwięk tytułu, który utrzymuje się nawet po zdaniu sobie sprawy z nawiązania do astronomii. W kontekście fanfika tematycznie wpisanego w uniwersum „Friendship is Magic”, a nawet dającego się jakoś wpasować w określony punkt w chronologii (co tłumaczyłem i argumentowałem wcześniej), jeśli przyjąć założenie, iż opowiadanie Niki opisuje alternatywny bieg wydarzeń, nadpisując to, co nastąpiłoby w kanonie po przyjętym punkcie na osi czasu, tak na dobrą sprawę trudno przewidzieć, czego się spodziewać. Mając do dyspozycji wyłącznie tagi, a także obrazek okładkowy, można jednak oczekiwać, że będzie to nostalgiczne doświadczenie, być może w jakimś sensie wstrząsające lub szokujące. Zwłaszcza, jeżeli przyjąć jako wskazówkę fabułę innego opowiadania autorki – „Pedantki”. W każdym razie, skoro tytuł dosłownie oznacza sekwencje zmian, jakie przechodzą gwiazdy przez całe swoje długie istnienie, począwszy od narodzin, poprzez zwiększenie swoich rozmiarów, aż do wypalenia, powstaje pytanie – kto okaże się tytułową gwiazdą/ gwiazdami, jakie analogie zaprezentuje nam autorka oraz jak zdecyduje się to zakończyć, skoro ostatecznie... nie zostaje prawie nic? Jak się okazało, odpowiedzi na te, a także kolejne, powstające bezpośrednio podczas lektury pytania, wcale nie okazały się takie proste do uzyskania. Możliwe, że komuś wystarczy jednorazowe przeczytanie niniejszego dzieła. Ja potrzebowałem kilku podejść, za każdym razem odnajdywałem jakiś nowy szczegół, zaś łączenie ze sobą elementów, interpretacja pozostawionych przez autorkę poszlak, okazała się niemałą frajdą (pomimo takich, a nie innych tagów oraz gęstej atmosfery), głównie dzięki płynącej z niej satysfakcji. Spośród różnych schematów rozwoju gwiazd, Nika wybrała ten opisany największą ilością etapów, co oddają tytuły poszczególnych części opowiadania. Z dwoma tylko wyjątkami. I. Protogwiazda, czyli jak to się zaczęło II. Reakcje syntezy, czyli pięć przyjaciółek III. Czerwony olbrzym, czyli wypowiedziane życzenie IV. Mgławica planetarna, czyli jak to się skończyło V. Biały karzeł, czyli życzenie spełnione VI. Czarny karzeł, czyli koniec wszystkiego VII. Przyjaźń to magia, czyli o tym, co trwa wiecznie Luźne przemyślenia po analizie Nie powiem, iż powyższa analiza to zaledwie kropla w morzu, czy wierzchołek góry lodowej, jednakże czuję, że w tekście wciąż kryją się mniejsze lub większe szczegóły i momenty, które również, w kontekście całości, coś oznaczają, potęgując wrażenie, że poszczególne odcinki „Ewolucji...” to system naczyń połączonych, zaś autorka bardzo precyzyjnie zaplanowała co napisać, co gdzie umieścić, jak to powiązać, co to ma oznaczać. Jestem pod wielkim wrażeniem, ile można z tekstu wycisnąć, jak szerokie jest tutaj pole do interpretacji, teoretyzowania, w ogóle, jak dużo rzeczy pozostawiono wyobraźni i w jak znakomitym stylu zostało to zrealizowane. Masa fragmentów (o ile nie przytłaczająca większość z nich) ma jakiś drugi sens, ukryte znaczenie, a początkowe sceny nabierają głębszego znaczenia po poznaniu późniejszych. Nie brakuje różnych wstawek, czy to korespondencji, czy też zwrotów do określonych postaci, tudzież myśli i wspomnień, przeplatających się z właściwą treścią. Część z nich nie jest w porządku chronologicznym, trzeba to uporządkować, co wymaga od czytelnika skupienia oraz czytania ze zrozumieniem, co także mi się podoba. Natomiast, jak po tym wszystkim postrzegam ów fanfik? Po pierwsze, jako fanfik MLP, w którym określona postać pełni rolę gwiazdy typu słonecznego w tym sensie, że jej życie przebiega łudząco podobnie do cyklu ewolucyjnego gwiazd. Jednocześnie, opowiadanie podejmuje motyw apokalipsy, tuż obok przemijania oraz śmierci. Owszem, niektóre z tych rzeczy zdążyły przewinąć się w wieeelu fanfikach, aczkolwiek tutaj brzmi to na tyle świeżo, że nie mam z tym problemu. Plus, jest to napisane w stylu, który bardzo lubię. Po drugie, jako swego rodzaju alegorię cyklu ewolucyjnego gwiazd, gdzie pełnione przez postacie role są traktowane bardziej dosłownie, zachowując do pewnego stopnia kreskówkowość, ale tutaj głównym motorem napędowym tego wrażenia jest Discord, który zachowuje się najbardziej serialowo. Generalnie, jest to dosyć przejmująca historia o tym, jak księżniczka Celestia dostrzegła w Twilight kogoś, kto będzie w stanie wypełnić jej życzenie, gdy nadejdzie ostatni wieczór. Objęła ją opieką, przygotowała na to przeznaczenie, nie tylko pokazując gwiazdy, opowiadając o spełnianiu się życzeń, czy przedstawiając młodej Twilight Syriusza, ale także poprzez prośbę, aby częściej spotykała się z kucykami i zdobyła w ten sposób przyjaciół. Zaplanowała wszystko – jej drogę do osiągnięcia formy alikorna, poznanie wartości przyjaźni, była z nią i przy niej, mając pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Miała jednak wyrzuty sumienia. Sama Twilight natomiast, w pewnym momencie zaczęła się gubić, radzić sobie gorzej ze swoją nieśmiertelnością, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęły odchodzić jej przyjaciółki. Pojawiło się wówczas zagrożenie, że zechce się zrzec swojej nieśmiertelności, a ponieważ było to niemożliwe, mogła sobie „pomóc”, gdyż alikorny albo są, albo ich nie ma. Na to Celestia nie mogła pozwolić. Znacznie później nadchodzi moment, w którym gwiazda typu słonecznego gaśnie, a Twilight przychodzi wypełnić swoje przeznaczenie, które od początku znała Celestia. Chodziło o to, by niczym spadająca gwiazda, spełniła jej życzenie. W ogóle, każda ze zmarłych przyjaciółek była jak gwiazda, która w pewnym momencie musiała zgasnąć, ale która jednocześnie miała jedno swoje życzenie, a także czyjeś, do spełnienia. Szczegółów nie znamy, gdyż opowiadanie jest skoncentrowane na relacjach Twilight-Celestia, uczennica-nauczycielka, gwiazda-gwiazda... Jednakże w tym wszystkim księżniczka Celestia nie zapomniała o tym, by wyposażyć Twilight w to, dzięki czemu przetrwa koniec wszystkiego, jeśli ta nie zdecyduje się jej zastąpić. Zresztą, to chyba i tak nie było możliwe, gdyż cykl ewolucyjny gwiazd nie przewiduje „zastępstwa”, nie wspominając o tym, że przebiega nieodwracalnie. Ale to nie znaczy, że po wszystkim nie ma niczego. Jest to także ciekawa wizja tego jak wygląda Chaos, który był na początku i w który wszystko się obraca, gdy nadchodzi koniec. Odkrywamy też co się dzieje ze wszystkimi gwiazdami, które zgasły oraz gdzie się one gromadzą, by... Ja wiem? Za jakiś czas rozpocząć coś nowego, wystąpić z Chaosu, zapoczątkowując kolejny cykl? Jeżeli to właśnie jest na rzeczy, a za każdym razem można kogoś poznać i się zaprzyjaźnić, wówczas faktycznie – gwiazdy umierają, wypalają się, światy się kończą, ale przyjaźń trwa wiecznie. W fanfik wkręciłem się totalnie bez pamięci, nie mogłem się oderwać dopóki nie skończyłem lektury. Kawał świetnej opowieści, inspirującej i pozwalającej się długo interpretować oraz analizować, co uwielbiam i co muszę szczególnie docenić. Nie brakowało ani wyrazistej, mocnej atmosfery, ani ciekawych zabiegów stylistycznych, ani zagadkowych kreacji, tajemnicy do rozwiązania. Są emocje, są interesujące fragmenty, posiadające zabarwienie filozoficzne, a także uniwersalne przesłanie, w ogóle, opowiadanie pobudza wyobraźnię, dzięki czemu łatwiej powrócić do ostrego pisania (tj. konsekwentnego tworzenia nowego tekstu w zadowalających ilościach, regularnie). Było to doświadczenie, o którym mogłem napisać wiele i tak też uczyniłem, ponieważ uważam, że tekst ten jak najbardziej na to zasługuje. A poza tym, chciałem się rozpisać Zresztą, jak pewnie nietrudno się domyślić, tekst ten ujął mnie również dlatego, że znalazłem w nim rzeczy, motywy oraz zagrania, których zawsze w różnych dziełach (nie tylko pisanych, filmy i gry również się kwalifikują) poszukuję i które uwielbiam. Autentycznie, jakby tekst ten został napisany pode mnie, tak mi w nim wszystko podpasowało i tak się z różnymi zawartymi w nim motywami utożsamiam. Tak jak nie mogłem się oderwać, tak nic nie może mi się w nim nie podobać i nic na to nie poradzę. Fantastyczna robota, zaś umiejętności w dziedzinie stylistyki, pozostawiania poszlak, łączenia wątków i kluczowych słów, kreowania przejmujących scen, tego wszystkiego mogę tylko pozazdrościć. Zawsze tak chciałem, ale nie potrafię. Bywa. A nieodkryte tajemnice? Chyba najbardziej zachodzę w głowę o co chodzi z tą herbatą waniliową No i cały czas mam wrażenie, że nie zinterpretowałem pełnego znaczenia Syriusza. W ogóle, kim jest ten, komu na niczym nie zależy i komu Twilight miałaby nie okazać litości? Plus, zaćmienie oraz rola Luny w tym wszystkim. Może za jakiś czas, gdy powrócę do fanfika, uda mi się odnaleźć znaczenie i tych elementów... O formie słów kilka Domyślam się, że dla wielu osób będzie to „tylko” kolejny fanfik o przemijaniu i umierającej Celestii, podobnie jak dla wielu wspominane przeze mnie zabiegi stylistyczne, formatowanie, sposób dzielenia tekstu, wszystko to okaże się zbędnym przeciąganiem fanfika, byle „ustrzelić” określoną ilość stron. Mnie osobiście taka forma nie przeszkadza ani trochę, zresztą, zdążyłem się przyzwyczaić, gdyż miałem przyjemność czytać i komentować różne dzieła Niki, zatem na tym polu ani nie mam zastrzeżeń... ani nie odnajduję niczego nowego, może pewną subtelną ewolucję. Ale hej, po co naprawiać coś, co nie jest zepsute? Zwłaszcza, że póki co nie obawiam się, że forma w bliżej nieokreślonej przyszłości mi zbrzydnie? Zresztą, mnie to „enterowanie” pasuje także dlatego, że tekst łatwiej czytało się nie jak typową narrację, ale zbiór następujących po sobie myśli, przebłysków. Oczywiście mamy tutaj także zwykłą narrację, pisaną w typowym stylu, jednakże chcę zaznaczyć, że to, w jaki sposób podzielona została „Ewolucja...” absolutnie mi nie przeszkadza. Natomiast, jeżeli idzie o podział na odcinki oraz ich gabaryty, tutaj wszystko jest dla mnie jasne jak słońce (hie hie) – jeżeli rzucimy okiem na mapę etapów cyklu ewolucyjnego gwiazd, zdamy sobie sprawę, że długości poszczególnych odcinków symbolizują wielkość gwiazdy w ramach poszczególnych etapów, po których zostały nazwane. Ciekawa sprawa, zdaję sobie sprawę, że rozwiązanie to pewnie nie podbije serca każdego odbiorcy, ale autorka i o tym pomyślała – stąd można przeczytać „Ewolucję...” jako całość, w jednym pliku. Jest wybór, więc tym bardziej nie mam na co narzekać Tekst został napisany naprawdę ładnie i solidnie, aczkolwiek zdarzały się powtórzenia, a także zgrzyty polegające na szyku zdań, który w zasadzie wymuszał stosowanie tych samych słów, oprócz tego znalazłem kilka „pleców” zamiast „grzbietu”, nieliczne dywizy zamiast półpauz (mam nadzieję, że nie pomyliłem, ostatnio trochę tych fanfików sprawdzałem), rozkminy odnośnie wielokropków (czy dalsze części są kontynuacją, czy nowymi zdaniami?), a także ogólnie średnio brzmiące zdania, które mogłyby być lepsze. Starałem się to wszystko pozaznaczać i zwrócić na to uwagę autorki, aby zgrzyty te czym prędzej poznikały. Wprawdzie nie rujnowały wrażeń z lektury, ale bez nich ogólna jakość technologiczna tekstu z pewnością się podniosła. Ostatecznie, fanfik brzmi dobrze, ładnie i elegancko, znajdziemy w nim wiele naprawdę świetnych, dźwięcznych fragmentów, które płyną, które czyta się po prostu dobrze i z poczuciem satysfakcji, iż autorka wspięła się na wyżyny swych możliwości. Szkoda, że wrażenie to nie utrzymuje się przez całość fanfika, ale nie mogę powiedzieć, że jego jakość przed moimi sugestiami była jakaś nierówna. Amplituda dosyć niska. Innymi słowy – nie miałem wiele do roboty w materii korekty Szybki werdykt Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli ktoś jeszcze ma wątpliwości i zadaje sobie pytanie, czy mogło być lepiej... Powiem w ten sposób: pewnie tak, bo zawsze może być lepiej. Ale lepsze jest wrogiem dobrego. W „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” niczego mi nie brakuje, toteż powiadanie uważam za naprawdę dobre, świetnie zaplanowane i rozpisane, z masą pamiętnych scen, dialogów oraz fenomenalnym, melancholijnym klimatem oraz dość uniwersalnym przesłaniem. Tego właśnie potrzebowałem. Była to także historia, na temat której mogłem rozpisać się jeszcze obszerniej, przeanalizować niemalże wszystko, byle dojść do interpretacji, która miałaby największe szanse zbiec się z wizją autorki w jak największej ilości punktów, z czego z kolei miałem mnóstwo satysfakcji oraz zabawy. Uwielbiam, gdy mogę na temat jakiegoś dzieła napisać więcej Byłbym zapomniał – w jakim sensie możemy utożsamiać się z opowiadaniem w sposób dosłowny? Odpowiedź jest prosta. Za kilka miliardów lat, nasze Słońce wejście w etap czerwonego olbrzyma, zatem… Taa, nas też to czeka. Na razie nie teraz, kiedyś na pewno. Nie wiem jak się na to zapatrujecie, ale te 5 czy 6 miliardów lat szybko leci, zobaczycie Po namyśle, zważywszy na to jak wiele rzeczy mi się w tym fanfiku spodobało, jak wiele z nich idealnie trafiło w mój gust oraz ile w nim odnalazłem motywów, które doceniam w sposób szczególny, emocjonalny wręcz, postanowiłem, że również w przypadku "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" oddam głos na tag [Epic], gdyż było to dla mnie doświadczenie na tyle przejmujące, inspirujące, a przy tym pozwalające na znacznie obszerniejszą niż zazwyczaj analizę, że to po prostu będzie sprawiedliwe. Doskonały, melancholijny fanfik pełen ukrytego sensu, zawierający piękne przesłanie. Dziękuję. Pozdrawiam!
  5. Czas na kolejne opowiadanie, tym razem jest to pomost pomiędzy opublikowanym w zeszłym roku „Alterem”, a nadchodzącym (oby jak najszybciej) „Biohunterem”. Choć tematycznie jest ono wpisane w cyberpunkowe uniwersum Afterworld (podoba mi się ta nazwa i chyba będę ją stosować ), nie podejmuje głównego wątku poprzednika w sposób bezpośredni, po prostu ukazuje ciąg dalszy tego, co się dzieje w Mieście 74 i odpowiada na pytanie, czy od ostatnich akcji cokolwiek się zmieniło. Skoro o tym mowa, jeśli chodzi o technologię tekstu, to tutaj zaszło chyba najmniej zmian, jednak ciężko odnotować jako wadę, bo przecież nie naprawia się tego, co nie jest zepsute (co nie zmienia faktu, że dla co niektórych forma ta może okazać się mało atrakcyjna). To nadal nie aż tak skomplikowany, lekki i przystępny w odbiorze styl Bestera, nic dodać, nic ująć. Jeśli chodzi o formatowanie, brakuje kilku zabiegów stylistycznych, znanych z „Altera” co już na starcie daje nam wizualny znak, że mamy do czynienia z łącznikiem między dwiema dużymi historiami. Aczkolwiek zwiastuny i inne materiały promocyjne udostępnione przez autora długo nakazywały sądzić, że być może będzie inaczej. Owszem, można wyodrębnić poszczególne części opowiadania, opatrzone prawami robotyki, lecz są to zabiegi wykonane w dużo mniejszej w porównaniu z dużym bratem „Alterem” skali. A co do technologii występującej już nie w tekście, a w fabule, na dzień dobry dowiadujemy się, że wiele rzeczy wygląda podobnie, aczkolwiek odpowiednio szybko otrzymujemy przesłanki, by sądzić, że jednocześnie dokonał się pewien przełom. Naszą nową główną bohaterką będzie jedna z wielu... No, właściwie, to jeden z wielu, gdyż jest to de facto bot, znany po prostu jako L.AV-1 14-202. Co robi ów bot? To, co mu wgrali. Nic więcej, nic mniej. Właściwie, większość fanfika (tzn. wiem, że został podzielony na mniej-więcej równe trzy części, różniące się od siebie, ale wciąż mam wrażenie większości) przybliża zwykłą codzienność i typowe zdarzenia, na które powinna reagować taka oto maszyna. Od razu przyznam, że z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, iż była to bardziej czysto rzemieślnicza robota – rzeczy te czyta się najlepiej za pierwszym razem, później tracą swoją świeżość, choć nie na tyle, by stwierdzić, że kolejne zadania stojące przed naszą jednostką nużą czy zniechęcają. Myślę, że jeżeli ktoś, komu w „Alterze” brakowało tej codzienności, możliwych incydentów oraz zróżnicowanych świadectw wysokiej przestępczości w Mieście 74, znajdzie tutaj to, czego mu brakowało. Natomiast, nie wydaje mi się, by autor zaserwował nam na tym polu coś rewolucyjnego czy szczególnie innowacyjnego, co samo w sobie nie jest rzeczą złą, ale bynajmniej nie stanowi czegoś, co mogłoby przesądzić o wysokiej ocenie fanfika. Jeżeli nie, to w takim razie co miałoby tę szansę, zapytacie. Otóż odpowiadam – trzy sprawy, dostatecznie istotne, kluczowe wręcz dla fabuły oraz zaprezentowanego świata, a przy tym zrealizowane bez zarzutów, które znacząco podnoszą ocenę fanfika. W jaki sposób? Już tłumaczę. Po pierwsze, wspomniana już przeze mnie rewolucja technologiczna i zarazem tytułowy defekt. Okazuje się, że sztuczna inteligencja, choć do jakiegoś stopnia ograniczona odgórnie narzuconymi dyrektywami, związanymi z procedurami policyjnymi, prawem ogólnym oraz prawami robotyki, jest na tyle doskonała, że bot partolowy jest w stanie zdać sobie sprawę ze swojego istnienia oraz uzyskać świadomość, po czym z kolei zaczyna funkcjonować jak prawdziwa, żywa istota, chociaż nadal wie o sobie, że jest maszyną. Pomysł być może nie jest już pierwszej świeżości, lecz został zrealizowany całkiem dobrze, no i opowiadanie czerpie z „Altera”, gdzie przecież wystąpił motyw dylematu związanego z egzystencją i „liczeniem się” maszyny jako prawdziwej istoty o własnych personaliach, tożsamości, świadomości, wspomnieniach oraz charakterze, choć okoliczności były tam nieco inne. W starszym bracie „Defektu” w pewnym momencie dowiadujemy się, że cała inteligencja maszyny została oparta o dane zaczerpnięte z osobowości i doświadczeń żywej istoty. Tutaj wydaje się, że nasza L.AV-1 14-202 została napisana „od zera”. W każdym razie, pierwszy sygnał, że robot może w pewnym momencie zacząć myśleć za siebie i kwestionować rozkazy, otrzymujemy gdy bohaterka spotyka podobnego sobie osobnika, który już „wybudził się” ze swego rodzaju letargu i próbuje działać na własne kopyto. Wtedy to też dowiadujemy się, że takie zachowanie jest klasyfikowane jako defekt, a jednostka musi zostać zniszczona. Niby ten bot, co się nagle pojawił i został poddany, nazwijmy to, utylizacji, nie był żadną aż tak istotną postacią, nie znamy jego historii, doświadczeń, czy tym podobnych rzeczy, a jednak można odczuć wrażenie, że trochę go szkoda. Głównie dlatego, że zdążył powiedzieć wystarczająco wiele, wspominając między innymi o unikalnych cechach, świadomości, pamięci, ukazując w ten sposób czytelnikowi, że granica między byciem świadomą, żywą istotą, a świadomą maszyną jest naprawdę cienka. Znaczy się, różnica jest niewielka. Jednocześnie daje nam to pojęcie o tym, co się może stać z główną bohaterką, nawet niekoniecznie wtedy, gdy ta zacznie być samoświadoma, ale gdy zostanie arbitralnie osądzona jako niebezpieczna. Wczytując się w tekst, możemy zauważyć, że czasem podążając dyrektywami, bot może popełnić błąd, co właściwie wynika z niedoskonałej sztuki programistycznej, ale i tak to bot oberwie, a nie ten, co go pisał. Druga sprawa, silnie związana z rewolucją w materii poziomu samoświadomości robotów oraz ich potencjału, a przy tym z „Altera” wzięta, jest to pojawienie się w jednej ze scen Silver Clue we własnej osobie Bardzo się ucieszyłem, gdy w narracji znalazło się ostateczne potwierdzenie, że to rzeczywiście ona, jeszcze milej było przekonać się, że znana bohaterka pozostała sobą, pomimo finału „Altera”. Z drugiej strony, trudno się dziwić, skoro ostatecznie przetrwała przy niej część przyjaciółki i to jeszcze w taki sposób, że można z nią pogadać i co nie tylko Rewelacyjna kreacja – pełna energii, sympatyczna, a przy tym wciąż oddana profesji i wyrozumiała. To właśnie Silver Clue nadała imię głównej bohaterce „Defektu” – Lavi, zdrobnienie od Lavienne – no i jeszcze postanowiła ją kryć, bo wie doskonale do czego są w stanie posunąć się korporacje, byle uratować wizerunek. Z drugiej strony, wskazuje to troszkę na to, że wystarczy odpowiedni bodziec dla bota, aby ten zaczął sam dochodzić do własnej świadomości. Może powinna to być określona sytuacja, w której poszczególne dyrektywy „zaskakują”, powodując skutek uboczny w postaci „obudzenia się” jednostki, a może to Silvia nieświadomie powiedziała Lavi coś takiego, po czym jej oprogramowanie zaczęło robić... coś, z czego ostatecznie wyszła świadomość. Ciekawe. Widziałbym tutaj możliwe kłopoty, gdyby nagle jakieś oficjele korporacyjne ogarnęły, że po Mieście 74 hula sobie pani detektyw, która im boty usamoświadamia i że trzeba coś z tym zrobić A ostatnia rzecz? A jakżeby inaczej – bardzo dobre zakończenie, które, w ramach ostatniej, trzeciej „części” tekstu można podzielić na kilka etapów. Etapem pierwszym nazwałbym moment wystąpienia tytułowego defektu, poprzedzony snem, w którym ludzie niespodziewanie zwracają się przeciwko Lavi, ponieważ ta jest robotem. Do tej kwestii przejdę nieco później, gdyż jest to dosyć ciekawy szczegół, który można zinterpretować na kilka sposobów. W każdym razie, po przebudzeniu (w sensie, ze snu), Lavi od razu wchodzi w tryb serwisowy, do którego, jak się okazuje, nie powinna mieć dostępu. Szybkie sprawdzenie liczby przebiegów w stosunku do ilości kasacji doprowadziło ją do wniosku, że przytrafiło jej się to samo, co botowi, który obudził w sobie samoświadomość. Ma to związek z pamięcią ECC, aczkolwiek jedna rzecz mnie w tym wszystkim zastanawia. „Przecież on wspominał o elemencie, który łatwo wymienić, łatwo zniszczyć, a w którym zapisana jest nasza świadomość! ” Jak rozumiem, brak samoświadomości botów wynika z kasowania na bieżąco zapisów w pamięci, ale w takim razie, zastanawiam się skąd w ogóle wziął się pomysł, by w ogóle zastosować to kasowanie, skoro teoretycznie dzięki zbieranym w pamięci danym, teoretycznie boty powinny zyskiwać więcej doświadczenia oraz możliwości, zamiast po każdym kasowaniu tak poniekąd rozpoczynać wszystko od nowa. Czy ktoś próbował puścić bota w świat bez polecenia kasowania, a ten nagle stał się samoświadomy i zaczął robić co mu się podobało? Czy to tak się dowiedzieli? Poza tym, by bot w końcu mógł uzyskać osobowość i świadomość, ktoś chyba musiał mu stworzyć ku temu odpowiednie warunki. To jest ta „zapisywana świadomość”? To miało być tak, że te boty uczą się i nabierają świadomości, ale potem zmieniono zdanie, ale funkcja w programie pozostała? Wniosek byłby z tego taki, że boty (w tym główna bohaterka, Lavienne) stają się samoświadome w momencie instalacji pamięci ECC, tylko odpowiednia komenda je "resetuje" w praktyce uniemożliwiając korzystając ze swojej samoświadomości (do czego normalnie by doszło). Przypomina mi to troszkę stare gry arcade'owe, których nie da się ukończyć, bo developerom zabrakło czasu, więc uczynili wybrany poziom niemożliwym do przejścia, ale kod ciągu dalszego, choć niedokończony, wciąż jest i hakerzy są w stanie załadować te dane i „rozegrać” niegrywalne etapy, do których w normalnych warunkach nie można się dostać. Albo funkcje w grze, których normalnie nie da się wykorzystać bo zostały zablokowane, ale są w kodzie i można je „wywołać”. W ten sposób niedawno odkryto, że w pierwszej „Mafii” można podnosić i przenosić ciała gangsterów w Swobodnej Jeździe, że jest tam funkcjonalny tryb quasi-pierwszoosobowy i co nie tylko. Świeże materiały, niedawno poodkrywane Swego czasu interesowałem się takimi growymi sekretami, stąd ten wątek w fanfiku mnie zaciekawił – czy możliwość samodzielnego wykształcenia w każdym bocie oryginalnej osobowości, a także samoświadomości, była planowaną funkcją, którą w obawie o bunt maszyn wycięto (a raczej, przyblokowano), ale która przetrwała w kodzie i nadal może być w okreslony sposób aktywowana? A może to naprawdę jest defekt i ktoś dał botom takie możliwości celowo, bez wiedzy korporacji? Mnóstwo pytań i teorii, a tutaj trzeba wspomnieć o najważniejszym – zdając sobie sprawę, co zrobiła, Lavi zaczyna czuć wyrzuty sumienia. Zaczyna zadawać sobie pytania, kwestionować swoją tożsamość jako maszyny, odczuwać jak żywa istota. Bardzo ważny i bardzo dobry moment w trzeciej części fanfika. Zwieńczony dość zabawnym odgrażaniem się gadającym głowom z korporacji. Nasza Lavi uciekła się do dosyć ostrego języka. No i jak jej nie lubić? W ogóle, prześwietnie przeprowadzony i opisany proces "wybudzania się" bota, tym razem nie ze snu, ale w tym sensie, że zaczyna on nabierać świadomości własnej osoby. Kupuję to za dolara! Kolejnym etapem jest wielka rozkmina – bazując na błędach popełnionych przez swego... pobratymca (?), Lavienne postanawia dokładnie zaplanować swoją ucieczkę i wtopienie się w społeczeństwo, wzorując się na typowych zachowaniach i trybie życia klaczy takich, jak ona, a także obmyślając sposoby na ukrycie swojej obecności przed systemami informatycznymi, choć jestem pewien, że korporacja tak czy inaczej ukryła w niej jakiś „bezpiecznik”, który pozwoli śledzić jej ruchy lub ją wykrywać, więc z jakichś powodów nie wydaje mi się, aby poszło jej z tym zbyt łatwo, ale chcę jej kibicować. Może powinna odszukać Silver Clue? Ona ma niemałe doświadczenie z podobnymi, samoświadomymi maszynami i może mogłaby coś pomóc czy podpowiedzieć. Na pewno nie zachowałaby się jak typowy glina czy żołnierz korporacji, dla którego Lavi okazałaby się jedynie wadliwym produktem przeznaczonym do utylizacji. Chociaż domyślam się, że pewnie wiele by zaryzykowała. Kurczę, to by mogła być naprawdę absorbująca i przejmująca historia, gdyby obie musiały nagle zmierzyć się z systemem. Wydaje mi się, że wówczas naprawdę stałyby się sobie bliższe i równe w tym sensie, że nie istniałaby już różnica między żywą istotą, a maszyną. No i ostatni, końcowy etap, czyli ostatnia znana nam interwencja botu patrolowego, podczas której ten już wiedział, że nazywa się Lavienne i że nie ratuje nikomu życia jako opatrzony numerem seryjnym produkt, nie jako system, nie jako oprogramowanie, tylko jako Lavienne właśnie. Myśląca, świadoma jednostka, która ma swoje wspomnienia oraz percepcję. No i coś mi się wydaje, że nie do końca przestrzegała wówczas narzuconych dyrektyw... Miałem wrażenie, że była bardziej agresywna, nie oszczędzała się, nadużywała swojego arsenału, czuć było od niej zawziętość typową dla żywej funkcjonariuszki, a nie chłód i beznamiętne działanie zgodnie z przyjętym algorytmem. Genialne zwieńczenie jej wybudzania się A zatem, mamy tutaj bardzo satysfakcjonującą trzecią część i zakończenie opowiadania, gdzie wprawdzie nie są to te same emocje, co w „Alterze”, jednakże pole do snucia własnych teorii, domysłów oraz scenariuszy „Co by było gdyby...” jest dużo, dużo szersze, co uwielbiam. A wracając jeszcze na moment do snu Lavi – jestem ciekaw, czy był to sygnał dla nas, czytelników, czego możemy się spodziewać w przyszłości. Czy w obawie przed buntem maszyn, ludzkość zażądałaby zniszczenia zbyt zaawansowanych maszyn? A może faktyczne różnice między nimi ulegną zatarciu, ale przez uprzedzenia nadal będzie dochodzić do konfliktów? Czy ktoś wykorzysta „defekty” robotów do własnych interesów, a może kolejna generacja botów okaże się czymś zupełnie innym, bardziej niebezpiecznym? W końcu przy tej generacji botów już została zastosowana technologia wojskowa, to mogą być maszyny do zabijania, jeśli wydać im stosowne rozkazy. A może ludzie prewencyjnie uczynią z samoświadomych robotów własnych niewolników i będziemy mieli do czynienia z dyskryminacją maszyn na rzecz dobra żywych mieszkańców? No, to ostatnie może na wyrost zaczerpnąłem z „Megamana Zero”, musiałem Ale generalnie, podoba mi się to, że historia na tyle pobudziła moją wyobraźnię, że zacząłem sobie zadawać tyle pytań, jakby mógł wyglądać ciąg dalszy czy też co mogłoby się stać, gdybym to ja miał zgadywać lub porwać się na fanowski spin-off. Bester stworzył wciągające uniwersum, w którym mamy multum opcji, a którego kształtu trudno się domyślać, gdyby, dajmy na to, nagle zabrakło robotów, albo energii potrzebnej do podtrzymywania pracy systemów, czy też ludzi, którzy mieliby owe maszyny i urządzenia nadzorować. Trzy kluczowe elementy składające się na wątek fabularny dodały fanfikowi głębi, potrafią nakłonić do refleksji, a przy tym udzielają się przy budowie klimatu, który wciąga bez pamięci, toteż prędko wrażenie rzemieślniczej roboty odchodzi w zapomnienie, a odbiorca docenia niusanse związane z kreacją postaci, pytaniami o różnice/ granice między żywą istotą, a maszyną, a także co to znaczy mieć świadomość, czuć, rozumować. Koniec końców, był to całkiem ciekawy pomysł, solidne wykonanie oraz przemyślana konstrukcja fabuły, a także zakończenie sprawiają, że mimo początkowego, nieukierunkowanego na coś konkretnego wrażenia i wciąż tego samego stylu pisania, opowiadanie nie pozostawia po sobie wrażenia wtórności, ani nie męczy, wręcz przeciwnie – wciąga, może skłonić do przemyśleń, wie jak czytelnika przyprawić o uśmiech, wie też jak spróbować go podejść oraz jak trzymać w napięciu. Wydaje mi się również, że główny cel opowiadania został spełniony – jest smak na ciąg dalszy, czyli na „Bio-huntera” „Defekt” rozrysował pełną mapę możliwego ciągu dalszego, pytanie tylko, czy którakolwiek z teorii okaże się trafna, a może autor zaserwuje nam coś zupełnie innego, acz czerpiącego z niniejszej historii. Wszystko jest możliwe. Na zakończenie, podzielę się pewną refleksją, dotyczącą strony technicznej opowiadania. Jak do tej pory, Bester opierał się przede wszystkim na pomyśle, a także zwrotach akcji oraz mocnych zakończeniach, które grały na emocjach, a przynajmniej potrafiły wywołać takie poczucie, że przez cały ten czas wcale nie czytaliśmy o tym, co myśleliśmy, że od początku było tam coś więcej. Jednocześnie, poszczególne teksty były ciekawie sformatowane, np. tak by imitować ładowanie się systemu, raz po raz przewijały się nam różne komunikaty. „Alter” został podzielony na dyski, nie zabrakło także motywów przewodnich do fanfików, nie tylko w postaci podlinkowanej na forum muzyki, ale także w formie tekstu zawartego między poszczególnymi partiami fanfika. Odnoszę wrażenie, że w jakimś stopniu rekompensuje to styl autora, który owszem, jest jego znakiem firmowym, ale jednocześnie, w swojej „surowej” formie, pełen jest powtórzeń, czy zbyt długich zdań złożonych, przeplatanych zdaniami prostymi. Pamiętam też, że niektóre fragmenty czytało się gorzej, trafiały się nieco brzydsze w porównaniu z pozostałymi zdania. Nie chcę tutaj apelować o naprawianie tego, co nie jest zepsute, zastanawiam się tylko kiedy dobrze będzie wejść na kolejny poziom i ubarwić nieco styl, sposób pisania, czy stosowane słownictwo. Przychodzi mi do głowy sytuacja, w której znów otrzymujemy świetny pomysł, bardzo dobrze wykonany, z charakterystycznymi dla Bestera zwrotami akcji, sympatycznymi postaciami, narracją pierwszoosobową oraz zakończeniem, które wiele zmienia i nami potrząsa, z czego jesteśmy zadowoleni, ale przy jednoczesnym wrażeniu, że sposób pisania jest już troszeczkę skostniały. Obawiam się, czy wówczas nie będzie tak, że kolejne opowiadania zaczną być do siebie w większym lub mniejszym stopniu podobne, co z kolei zabiłoby ich różnorodność. Na razie „Save Me”, „Exanima”, „Alter”, bardzo się od siebie różnią, czy to settingiem, czy klimatem, a także podejmowanymi problemami, każde ma w sobie coś unikalnego, coś, co odróżnia je od pozostałych. Obawiam się tylko, czy za którymś razem to wrażenie nie uleci, a czytelnik zamiast zadać sobie pytania odnośnie fabuły, będzie zastanawiać się „hej, czy ja tego już nie czytałem?” Może jestem przewrażliwiony, a może po kolejnych fanfikach trzyma się mnie taka myśl, że autora stać na jeszcze więcej i że ma najlepsze warunki ku temu, by ubrać swoje co ciekawsze koncepcje w lepszą formę. Po prostu chciałbym, aby kolejne opowiadania były coraz lepsze i lepsze, także w materii strony technicznej. A póki co, mam wrażenie, że jest to jedyne pole, na którym nie zmienia się nic. Troszkę szkoda. W każdym razie, „Defekt” to kolejny tekst, który mogę z czystym sercem polecić. Cieszy fakt, że doskonale funkcjonuje jako tytuł samodzielny, acz znajomość „Altera” na pewno niejedną tajemnicę pozwoli wyjaśnić, na przykład kim jest ta cała Silver Clue Choć „Defekt” jest dużo mniejszym projektem, tak jak w przypadku „Altera”, o fabule można napisać naprawdę wiele, co świadczy tylko o tym, że istotnie są to tytuły, połączone nie tylko realiami, wątkami, czy postaciami, ale także tym, że są dużo szersze, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, posiadają od groma szczegółów (mniej lub bardziej istotnych), a przede wszystkim, pobudzają wyobraźnię, potrafią zainspirować, co zawsze się ceni. Stąd, rosną oczekiwania odnośnie „Bio-huntera”, aczkolwiek, oceniając po tym, jak radzi sobie autor, jestem spokojny o jakość następnego fanfika. Niemniej, o czym zresztą już wspominałem, niepokoi mnie stojąca w miejscu forma. Ale liczę, że po prostu wraz z upływem czasu oraz w ramach kolejnych fanfików, Bester pokaże mi jak bardzo moje obawy były płonne i jak bardzo się myliłem, udowadniając przy okazji, jak znakomite historie potrafi pisać Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za kolejny, wyśmienity [Cyberpunk] ^^
  6. Najwyższa pora spisać finalne przemyślenia na temat „Altera” – najnowszego dużego tekstu autorstwa Bestera (co na dzień dzisiejszy nie jest tak do końca prawdą, ale dojdziemy do tego ). A jest o czym pisać, zważywszy na ilość materiału, mój poprzedni post, do którego chciałbym w kilku miejscach nawiązać, a także garść ciekawostek dotyczących tekstu, którymi był uprzejmy podzielić się z nami autor. Słowem, mnóstwo rzeczy wartych komentarza, a także kilka poszlak, przez które nie tylko sam „Alter” nie pozwala o sobie zapomnieć, ale także to uniwersum, w którym może powstać jeszcze wiele wspaniałej fanfikcji, być może nie tylko spod pióra Bestera (marzenie). Ale po kolei. Zanim przejdę do rzeczy, pragnę przestrzec przed spoilerami. Będzie ich mnóstwo, nie wiem, czy zechcę je przed Państwem ukryć (ostatnio pierwszy spoiler mimo skośników pochłaniał resztę posta i generalnie była z tego kaszana), a proszę mi wierzyć, nie chcecie popsuć sobie wrażeń z tej historii, jeżeli jeszcze jej nie czytaliście. Móc wejść do tego świata „na ślepo”, bez żadnej wiedzy o tym, co się stanie i o co tu chodzi, to niezwykle inspirujące doświadczenie, nieporównywalne nawet do finału „Save Me”, do którego uwielbiam się odnosić, nie tylko w kontekście dzieł Bestera, ale także tego, jak swego czasu ten właśnie fanfik zachęcił mnie, by jednak pisać dalej różne rzeczy. Podkreślam jeszcze raz – będzie to recenzja spoilerowa i nie chcą państwo psuć sobie samodzielnego odkrywania fabuły, zwrotów akcji oraz poszczególnych, ale wpływających w mniejszym lub większym stopniu niuansów, naprawdę. Więc jeżeli Ty, drogi czytelniku bądź czytelniczko, nie masz za sobą całości „Altera”, lepiej będzie przerwać tutaj i wygospodarować sobie „trochę” czasu na fanfik. Warto – tyle mogę powiedzieć na przydługim wstępnie, z którego tak na oko 65% to ostrzeżenie przed spoilerami. Widzicie, że traktuję to poważnie, co nie? Zacznę nieco nietypowo, bo od tego, co w mojej opinii wypada słabiej od całej reszty i co może być dla niektórych barierą, przez którą po pewnym czasie zabraknie chęci na dalsze czytanie i tym samym niedokończony tekst prędko odejdzie w zapomnienie. Po pierwsze – forma, która jest solidna, prosta (nie prostacka) i zrozumiała, której w sumie niczego nie brakuje, jednocześnie nie wzbudza większego szału, toteż ci, którzy upodobali sobie bogatsze słownictwo, rozbudowane opisy, traktujące o czymś więcej, niż bieżące czynności czy aktualne przemyślenia postaci, mogą poczuć się nieco zawiedzeni. Osobiście nie wydaje mi się, by była to jakaś wielka ujma, bo to, co jest, z perspektywy całości, w pełni mnie satysfakcjonuje, jednakże jeżeli ktoś zechce się przyczepić – tutaj jest do czego. I w sumie trudno będzie odmówić racji, iż często trafiamy na bardzo długie dialogi między postaciami, powtórzenia, podobnie brzmiące (za sprawą repetytywnego słownictwa) opisy, czy czegoś, co pozwoliłoby lepiej wyobrazić sobie świat przedstawiony. Jak wspominałem ostatnim razem – wydaje się, że mamy do czynienia z dystopią, której bród i skażenie usiłują zatuszować kolorowe neony, reklamy, śmigające po niebie pojazdy, dając złudzenie, że świat wcale nie upadł, ale po prostu rozwinął się w określonym kierunku i tak wygląda, co poradzisz. A jednak moja głowa kreowała obraz czystych, szklanych drapaczy chmur z biegnącymi między nimi kanałami powietrznymi, zadbanych uliczek, no i guzików, masy guzików i świecących się diod, ze sporymi ilościami sterylnej bieli i eleganckiego srebra w tle. Powtórzę się – niczym Neo Arcadia, gdzie wewnątrz stworzono raj dla ludzi, zaś cały świat na zewnątrz w zasadzie umarł. W ogóle, domyślam się, że idzie sobie wyobrazić przeróżne rzeczy, niekoniecznie zbieżne z wizją autora. Od razu przyznam się, że taka forma absolutnie ani mnie nie odrzuca, ani nie zniechęca, choć fakt faktem – szkoda troszkę, że autor nie wykracza jakoś znacząco poza to, do czego już nas przyzwyczaił. Jest dobrze i solidnie, ale tylko tyle. Jak Państwo zdążyli się zorientować, uwielbiam gry wideo, zatem nawiążę do nich raz jeszcze. Otóż jeżeli grywalność nie pozwala mi się oderwać, jeżeli atmosfera pochłania mnie bez pamięci, zaś fabuła, motywy, postacie, sprawiają, że bardzo długo nie mogę myśleć o niczym innym, niż o tym, czego właśnie doświadczyłem, zapewniając fantastyczne wspomnienia i materiał, do którego mogę wracać bez końca i którym mogę się inspirować, wówczas jestem w stanie wybaczyć przeróżne rzeczy. Także archaiczną (jak na dzisiejsze czasy, a niekoniecznie obiektywnie) grafikę. Oczywiście nie mam na myśli tego, że niniejszy fanfik jest w jakimkolwiek sensie archaiczny, bo nie jest. Po prostu forma to nasz klasyczny Bester, tyle. Jasne, na polu formy znajdziemy pewne eksperymenty i innowacje, chociażby stylizowanie poszczególnych części na dyski, przerywniki przypominające ekrany ładowania systemów operacyjnych, oprogramowanie, a także słowa-klucze, podsumowujące w sposób symboliczny poszczególne dyski, zapisane w kodzie zero-jedynkowym. Wszystkie te elementy to fantastyczny sposób na urozmaicenie tekstu, w całości godzien pochwały, myślę, że Bester jako jedyny potrafi to projektować i wdrażać w taki sposób, że autentycznie służy to fanfikowi i pomaga wykreować określoną atmosferę. Nie zmienia to jednak faktu, że właściwa treść, to znany nam doskonale besterowy styl w swoim najlepszym wydaniu, ale niestety, bez rewolucyjnych zmian w kreowaniu opisów, czy słownictwa. Największy postęp dokonał się w ramach tzw. „pacingu”, ale tym już mieliśmy okazję delektować się przy okazji „Exanimy: Awoken Demons”. Pozostaje jeszcze druga sprawa, czyli właściwa bariera, co do której wyobrażam sobie, że mogłaby ona zniechęcić potencjalnych czytelników. Mianowicie, mamy tutaj do czynienia z uniwersum mocno stylizowanym na Cyberpunk, co już na starcie może zniechęcić tych, którym z różnych powodów nie jest po drodze z tym właśnie nurtem. W ogóle, z jakimkolwiek ...punkiem. Sam przyznam, że to nie do końca moja bajka, do tej pory trawiłem głównie dzieła, gdzie tego Cyberpunka wcale nie ma tak wiele vide wspomniany przeze mnie w ostatnim poście „Robocop” (nawiasem mówiąc, odnośnie którego, trzeba mnie było uświadamiać na BC, w trakcie premiery „Altera”, że to też Cyberpunk). Oceniając rzeczy chłodno, czytelnik bombardowany jest Cyberpunkiem już od samego początku opowiadania, którego akcja rozkręca się... dosyć powoli. Powiedziałbym wręcz, że dość casualowo (powiedzenie o typowym [Slice of Life] jakoś mi tu nie leży), niepozornie. Dla kogoś, kto jest sceptyczny wobec Cyberpunka, może to być trochę za mało na w pełni zachęcające otwarcie. Nie wspominając o tym, że jest to już któreś z kolei opowiadanie, w którym ludzie i kucyki koegzystują, co również może się okazać trudne do przełknięcia, szczególnie czytelnikom nowym, którzy niekoniecznie mieli okazję poznać poprzednie tytuły autora. Stąd, gorąco zachęcam, by znaleźć w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by dać fanfikowi szansę, gdyż wbrew pozorom, „Alter” ma do zaoferowania bardzo wiele. Począwszy od rozwijającej się w sposób naturalny przyjacielskiej więzi pomiędzy głównymi bohaterkami, poprzez trwające śledztwo, przeplatane codziennymi problemami, którymi żyją postacie, a także samo miasto, nawiązania do fandomu oraz popkultury, różne smaczki przybliżające nam technologię przedstawionego uniwersum, na wartkiej akcji oraz zaskakujących, a nawet wstrząsających rewelacjach kończąc. Słowem, wszystko, czego dusza zapragnie, a do czego przyzwyczaił nas Bester i co uwielbiamy Bardzo bym chciał przekonać do lektury sceptyków, by również mogli cieszyć się niniejszą historią. Zarys fabularny znany jest z postu otwierającego wątek, ostatnim razem sam co nieco o nim wspomniałem, toteż pozwolę sobie przejść od razu do trzeciego, kulminacyjnego dysku „Altera”. Lekko ponad dziewięćdziesiąt stron. Sporo materiału. Co w nim znajdziemy? Jak nietrudno się domyślić, czas na rozwiązanie śledztwa i zidentyfikowanie mordercy, a także porywający wyścig z czasem, czego ciężar oraz napięcie czujemy aż za dobrze, a to wszystko za sprawą kilku kluczowych rewelacji, które spadają na czytelnika NAGLE, aż początkowo trudno w to uwierzyć, chce się zapytać, czy aby na pewno autor nie wyciągnął tego z kapelusza, nie mając pomysłu na rozwiązanie akcji. Nic z tych rzeczy. Powracając do poprzednich dysków, odszukując różne szczegóły, szczególiki, prędko idzie zrozumieć, że tak miało być, zaś takie oto rozwiązanie było nam podpowiadane od dłuższego czasu. Długo zastanawiałem się jak to ogarnąć, w miarę zwięźle wytłumaczyć, ale za każdym razem przegrywałem. Tego jest po prostu zbyt dużo, toteż po prostu spróbuję Wam w swoim klasycznym stylu opisać jak to mniej-więcej wygląda i jak to odebrałem. Dla bezpieczeństwa, jeszcze raz przestrzegam przed SPOILERAMI! Autor poświęcił mnóstwo czasu relacji, jaka zawiązuje się między Silver Clue, a Remini, nie zapominając przy tym o śledztwie, subtelnym budowaniu świata (choć głównie w ramach obszaru aktualnych zainteresowań Silvii, czy też tego, co jest jej potrzebne w danej chwili), a także symbolicznych wstawkach, jak chociażby przewijająca się przez cały fanfik pozytywka. Wszystko to współgra ze sobą znakomicie, dając nam pojęcie o niedoskonałości miasta, w którym toczy się akcja „Altera”, a także sygnał, że głęboko wewnątrz, pod na pozór zwyczajną pracą dwóch pań detektyw, kryje się dużo więcej, coś czego na razie nie widać, a co z całą pewnością w końcu da o sobie znać. Zatem mamy tutaj do czynienia nie tylko ze śledztwem, zagadką napędzającą fabułę fanfika, ale także fanfikiem, będącym zagadką samą w sobie. Trzeci dysk oferuje rozwiązanie obu tych zagadek, przy czym ta druga może się okazać bardziej przejmująca dla czytelnika, bowiem dotyczy postaci Remini – ujawniona zostaje prawda, kim naprawdę jest postać, która towarzyszyła nam oraz Sylvii od samego początku tej historii, a także dlaczego potencjalnie stanowiła największe zagrożenie dla tej pierwszej. Rzeczywiście, można mieć wątpliwość, zwłaszcza opierając się na początkach fanfika, czy autor planował to od początku, czy też pomysł ten przyszedł mu do głowy później, zaś rewelacja dotycząca Remini pierwotnie miała przypaść komuś innemu. Osobiście spekulowałem, że albo jej, albo głównej bohaterce, prędzej czy później coś się stanie, gdy na jaw wyjdzie, że w sprawę zamieszany jest ktoś z policji. Tak jak wspominałem, relacja między bohaterkami rozwija się powoli, acz naturalnie, zaś te z czasem zyskują coraz większą sympatię czytelnika, do tego stopnia, że idzie zapomnieć o głównym wątku i śledztwie, w ogóle. Niemalże cała uwaga zostaje skupiona na bohaterkach: interakcjach między nimi, sposobach, w jaki spędzają czas poza śledztwem, czy też jak w ogóle prowadzą owe śledztwo, dialogach (swoją drogą, brzmiących niezwykle naturalnie, wręcz autentycznie), jednakże interesujące jest również to, jak Silvia przedstawia nam kolejne elementy składowe świata przedstawionego, technologię, a także jej zdanie na różne tematy, wliczając w to prawo oraz to, jak głupie i nieżyciowe ono jest. Wszystko to powoduje, że po dwóch dyskach „Altera”, jesteśmy na tyle zżyci z głównymi bohaterkami, że gdy przychodzi pora na dysk trzeci, niemalże od razu czujemy napięcie, bo wiemy, że niebawem nadejdzie rozwiązanie sprawy i że najprawdopodobniej autor nie pozwoli nam na pomyślne zakończenie dla obu klaczy. To znaczy, pewnie powiedzie się tylko jednej z nich. Już wcześniej chciało się im kibicować, lecz im bliżej punktu kulminacyjnego historii, tym bardziej ma się wrażenie, że wszystko, co do tej pory budował autor w materii kreacji głównych postaci, zostaje wyniesione na zupełnie nowy poziom. Dysk trzeci rozpoczyna się zwyczajnie, nie oferując nam nic ponad to, co zawierały dla nas dwa poprzednie dyski – otrzymujemy kontynuację ostatnich wydarzeń, cofnięcie zawieszenia dla Silvii oraz ciąg dalszy śledztwa, w tym typowanie kolejnych podejrzanych oraz zapowiedzi obchodzenia, naginania prawa. Ostatnim razem wydzieliłem sobie trzy płaszczyzny fabuły oraz świata przedstawionego, na których dzieje się konflikt i miło, że dysk trzeci to kontynuuje – nie tylko te sceny, ale także spiesząca do zbiegłej Remini Silver Clue – bo oto stróż prawa tak bardzo musi łamać owe prawo, by... bronić porządku. Zaraz po tym, nasze bohaterki przechodzą od słów do czynów, co inicjuje spiralę, którą obie już niebawem zjadą w dół, a wszystko rozpoczyna się w klubie o dźwięcznej nazwie Technoir. Co się okazuje niedługo po przybyciu na miejsce, Silver Clue praktycznie miała mordercę na widelcu, toteż ten, w akcie desperacji, postanawia zareagować i zgubić trop, a przy tym wyeliminować panią detektyw, co... prawie mu się udaje. Ale tylko prawie. Spowodowanie awarii w Technoir oraz wywołanie chaosu wystarczyło, by przerwać akcję, a nawet stworzyć śmiertelne zagrożenie dla bohaterek z uwagi na skażone powietrze, ale zbyt mało, by je powstrzymać... poniekąd. W trakcie tej sceny zastanawiamy się, co jest grane, kto to spowodował, dlaczego i jak to się ma do głównego wątku, a gdy bohaterki wychodzą z tego cało, idzie odetchnąć z ulgą, natomiast nadal pali się lampka, że coś jest nie tak i że już niedługo na jaw wyjdzie coś ważnego. Czytelnik czuje napięcie, gdyż wie, że coś już się zaczęło, ale jeszcze nie wie co. Przyznam, że to był pierwszy tego typu moment w tekście, gdzie autentycznie poczułem się zaabsorbowany, jakbym nie mógł oderwać się od lektury, bo ominie mnie coś wielkiego. Nie trzeba długo czekać, zanim Remini z dnia na dzień znika bez śladu, a na komendzie zjawiają się jacyś podejrzani ludzie, reprezentujący pewną korporację. Jest to moment, w którym dowiadujemy się co oznacza tytułowy „Alter” oraz że Remini, która nam towarzyszyła, w rzeczywistości jest produktem korporacji, acz opartym o doświadczenie i osobowość prawdziwej Remini, która znajduje się na skraju śmierci. Jak na ironię, podobnie jak „sztuczna” Remini, która została zainfekowana odpowiedzialnym za całe zło (nie licząc sprawcy, który infekował boty, by te mordowały swoje ofiary) wirusem, co automatycznie czyni z niej cel wszystkich możliwych służb. Tylko Silvia wierzy w to, że można ją uratować i tylko ona, w razie konfrontacji, nie będzie do niej pruć z czego się da, zanim z maszyny nie zostanie tylko kilka śrubek. Na przekór wszystkiemu i wszystkim, Silvia nadal postrzega tę Remini, którą poznała, za istotę równą żywemu kucykowi, a ponieważ była ona jej jedyną prawdziwą przyjaciółką, postanawia zaryzykować. Tak oto dochodzi do porywającego wyścigu z czasem, w wyniku którego dochodzi do starcia między zdesperowaną Silver Clue, a Remini, która zaczyna tracić kontrolę nad swoim ciałem, pomimo usilnych prób podłączenia się do systemu i wymazania wirusa z oprogramowania. Na tym etapie fanfik już nawet nie próbuje ukryć, że Remini jest maszyną – dowiadujemy się gdzie są wejścia na przewody, dzięki czemu ta może podłączać się do urządzeń zewnętrznych i baz danych, gdzie znajdują się przełączniki (co ciekawe, w opowiadaniu ich pozycje są odznaczone zerami i jedynkami), a także odkrywamy co znajduje się pod warstwą organiczną, gdy na miejsce przybywają służby. Jest szereg rzeczy, które sprawiają, że kolejne sceny okazują się trudne do przełknięcia, potrafią człowieka przytłoczyć, czy też wzbudzić silne uczucie nostalgii. Przyznam, że jestem pod niemałym wrażeniem jak doskonale aspekt ten udało się zrealizować. Miałem sporo skojarzeń z grania w „Crisis Core: Final Fantasy VII”, gdzie od początku znałem los głównego bohatera, a mimo to próbowałem go uratować, zaś poprzedzające finał „stoczenie się” bynajmniej nie nastrajało mnie optymistycznie przed tym, co musiało nastąpić. No i gra pod koniec wykorzystywała elementy interfejsu, by oddać ostatnie chwile naszej postaci – w „Alterze” co niektóre partie tekstu stylizowane są na oprogramowanie, co w kontekście wątku Remini ma symboliczne znaczenie. Uwielbiam wyszukiwać takie smaczki i podobieństwa. Wprawdzie rozpoczynając „Altera” nie znamy prawdy o Remini, jednakże cały czas towarzyszy nam niepewność, jakie znaczenie ma tytuł i co się okaże w toku śledztwa. Autor zbudował nam cyberpunkowy, daleki od ideału świat, w którym śmierć niby ma znaczenie, lecz dla doświadczonego detektywa jest to po prostu business as usual. Dlatego też kreowana więź między bohaterkami daje tak znakomity efekt, gdy okazuje się, że ta Remini to jednak nie jest prawdziwa Remini – bo praktycznie gdy prawda wychodzi na jaw, zaś ona sama nagle znika, wiemy już, że to się nie skończy dobrze. A mimo to odbiorca chce wierzyć, że Silvii się uda. W tym sensie fanfik potrafi zaangażować i nawet długo po zakończeniu lektury nie pozwala o sobie zapomnieć. Przede wszystkim, informacja o tym, że Remini jest maszyną, spada na nas nagle, właśnie wtedy, gdy jesteśmy zżyci z bohaterkami i zaraz po tym, jak udaje im się wyjść cało z opresji. Mija tak niewiele czasu, a wszystko obraca się o 180 stopni i zachodzi potrzeba podjęcia kilku decyzji natychmiast. Zatem nie dość, że jest szok, a napięcie gwałtownie wzrasta, dodatkowo czuje się presję czasu. I to wszystko w raptem kilka(naście?) stron. Rewelka. Scena, w której Silvia leci na złamanie karku do Remini to typowa sekwencja akcji, do których zdążyliśmy przywyknąć przy poprzednich dziełach Bestera, choć tym razem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszystko jest bardziej... dynamiczne? Chyba. Poza tym, cały czas towarzyszyła mi nieustanna presja, świadomość upływającego czasu i ryzyka, nie pamiętam, by przy okazji poprzednich fanfików wrażenia te były tak wyraźne. Gdy Silvia odnajduje Remini, ta wciąż jest świadoma i próbuje usunąć wirusa ze swojego oprogramowania, co samo w sobie dodaje tym scenom dramaturgii (Remi jest ścigana przez służby), ale to nie wszystko. Przekonujemy się, że Remini rzeczywiście od początku była świadoma tego, że nie jest prawdziwą, żywą Remini, a produktem. Pochwalam to rozwiązanie – gdyby uważała inaczej i próbowała usunąć wirusa, wierząc, że jest jedyną i prawdziwą Remini, to mogłoby wyjść troszkę groteskowo, może nawet komicznie. A tak, jak jest teraz, mamy świadomą swojej formy Remini, która za wszelką cenę usiłuje ostrzec przed samą sobą Silver Clue, ale ostatecznie postanawia jej zaufać i dopuszcza ją do przełączników, by ta mogła zdalnie jej pomóc. I znów – cały czas czuć napięcie, bo nie wiadomo kiedy wirus weźmie górę nad ciałem, no i presję czasu, bo wiemy, że lada moment wpadną służby, które przecież o nic nie będą pytać, tylko wykonywać rozkazy. Początkowo sądziłem, że będzie to zwieńczenie wątku przyjaźni między bohaterkami, ale się myliłem. Wrócę do tego później. Zaś po nieuniknionym pojedynku między Silver Clue, a Remini, okazuje się, że wirus ustąpił, ale jest już za późno. Jakby uszkodzenie (opisane dobrze, zwięźle, łatwo je sobie wyobrazić – nic przyjemnego) Remi nie wystarczyło, w budynku lada moment ma nastąpić eksplozja, lecz w pierwszym po uleczeniu i niestety ostatnim przebłysku swojej osobowości, Remini ratuje Silver Clue, wypowiadając do niej kilka ostatnich słów, ale od siebie. Nie od Remini – od siebie, jako maszyny. „Nie pozwól jej umrzeć w samotności!” siedzi w głowie, oj siedzi. Aczkolwiek, z perspektywy czasu, mam wątpliwości, czy ciąg dalszy kwestii był potrzebny. Może efekt byłby jeszcze silniejszy, gdyby ostatnim wypowiedzianym przez nią zdaniem było właśnie to. Nie wiem. Tak czy inaczej, nie zapomnę tego, o nie... Tak z grubsza przedstawia się finał opowiadania. Mógłbym jeszcze długo pisać o większych lub mniejszych szczegółach, ale to potrwałoby dosyć długo, za długo. Wymienione wyżej rzeczy były tymi, które zapadły mi w pamięci najbardziej, gdy przyszła pora na chyba największy zwrot akcji w „Alterze”, który to zmienił mnóstwo rzeczy. Wcześniej o tym nie pisałem, ale zanim bohaterki kierują się do Technoir, muszą wpaść do Silver Clue po coś i jest to oczywiście kolejna okazja, by podjąć wątek ich przyjaźni, jednakże jest tam niedługa sesja karaoke, która, oprócz tego, że jest bardzo sympatyczna, nabiera drugiego znaczenia, gdy pozna się finał oraz zakończenie. Zwrócił mi na to uwagę Foley – Remini śpiewa wówczas „Chcemy być sobą”. Z innych rzeczy – przed wyżej opisanym zwrotem akcji oraz akcją zmierzającą ku konfrontacji Silver Clue i Remini, dostajemy scenkę, w której przewijają się – a jakże – kucoperze i tym razem przyznam, że z perspektywy czasu jest to pewna zapchajdziura. Postacie te pojawiają się tylko w tej jednej scenie i w sumie ich dialog z Silvią służy tylko temu, by ukazać jej obrażenia po ostatnim wieczorze oraz kiepski nastrój. Szkoda, bo Specter, Star Glow i Echo to świetne imiona i w sumie chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o ich wyglądzie, cechach charakteru, czy też jak wygląda ich praca. Wprawdzie troszeczkę tego dostajemy, jednakże to bardzo mało i szybko się zapomina o tym, że takie postacie w ogóle wzięły udział w fanfiku. Może wystąpią w jakiejś przyszłej produkcji? A może już wystąpiły? W sumie, Specter brzmi dość znajomo. Nie zdziwiłbym się, gdyby postacie te były cameo z poprzednich fanfików Bestera, tylko ja się już starzeję i coraz gorzej zapamiętuję co już czytałem, a czego nie Oprócz tego, mamy błyskawiczną scenę dedukcji, w wyniku której Silvia jak na zawołanie identyfikuje mordercę, pojmuje w jaki sposób przebiega infekcja wirusem i łączy fakty szybciej niż wiedźmin Paweł z Warszawy pędzi na ratunek Archeknurowi ze Szkolnej 17 w Białymstoku. Jednocześnie wykminia gdzie przebywa Remini i jaki może mieć cel. OK, przyznaję z ręką na sercu – to się wydarzyło tak szybko, że mimo wszystko wydaje się być naciągane. Ale tylko troszkę. Potrafię sobie wyobrazić znakomitego detektywa, który mógłby to wszystko wydedukować, co nie zmienia faktu, że w warunkach fanfika, wygląda to mniej wiarygodnie. Co tu dużo mówić – autor po mistrzowsku uśpił naszą czujność, uspokoił nas, sprawił, że nie tylko relacje między bohaterkami wypadły bardzo wiarygodnie, ale także przekonał, że na dłuższą metę nic im nie grozi. Wszystko po to, by po chwili zalać nas informacjami, które zmieniają wszystko, jednocześnie umieszczając ponad głowami minutniki i jasno określając, że gdy skończy się czas, Remini, którą tak bardzo polubiliśmy, już nie będzie. Silvia, w odróżnieniu od czytelnika, znajduje się w tej historii i może cokolwiek zrobić... ale jest związana scenariuszem. Jej z kolei autor powiedział krótko: Oto, czym jest Remini. Remini jest zainfekowana. Nie możesz ocalić Remini. Ale jeśli chcesz spróbować, wsiadaj i leć. W ogóle, te postacie wydają się takie autentyczne, ludzkie; ich cechy charakteru, sposób wypowiadania się, reagowania na różne rzeczy, wszystko to wypada tak naturalnie, tak z życia wzięte, że po prostu nie da się ich nie lubić. Ale to nic nowego – podobnie było już w „Exanimie”, zatem w „Alterze” po prostu dostajemy więcej tego, go uwielbiamy Bester po mistrzowsku rozprawił się z jeszcze jedną rzeczą. Mianowicie, z zakończeniem. Mieliśmy finał, a po finale pora na zwieńczenie historii i domknięcie wątków. Tak jak tekst epatował akcją, presją, działo się wiele i opowiadanie na szereg sposobów, acz bazując na tym, co zaoferowały nam poprzednie dyski, próbowało chwytać za serce, wstrząsnąć, tak po tym wszystkim następuje cięcie i... cisza. Już przy „Exanimie” wspominałem, że było wrażenie filmu sensacyjnego, tutaj jest podobnie. Wspomniane cięcie jest jak najbardziej filmowe. Bez problemu mogę to sobie wyobrazić w formie przejścia z jednej sceny w drugą, w formie obrazu na srebrnym ekranie. Ale do rzeczy. Przeskakujemy nieco do przodu i obserwujemy świat „już po wszystkim”, czyli po incydencie w ratuszu i destrukcji komputera Kusanagi. Towarzyszy nam spokój, ale także smutek, bo wiemy co się stało ze sztuczną Remini, no i co się już niebawem stanie z tą prawdziwą. Trudno mi opisać słowami, jak wspaniałe jest dla mnie to zakończenie. Śledztwo się zakończyło, sprawa wyjaśniona, a Silvia, znając prawdę, po prostu odwiedza umierającą Remini w szpitalu, co podsumowuje doskonale wypowiedziane przez klacz pytanie: „Słuchaj, Remi, co byś zrobiła, gdybym ci powiedziała, że już się poznałyśmy?” Czasem coś się czyta, ogląda, albo w coś się gra i ma się wrażenie, że rzeczy po prostu zostały wykonane dobrze, kompletnie. Że niczego nie brakuje, że odbiorca został nagrodzony za to, że poświęcił na dane dzieło swój cenny czas. No i to jest właśnie jeden z tych „razów”. Fakt, że ta scenka jest bardzo krótka, ale jednocześnie potężna w przekazie, dopełnia efektu, no i na dodatek pojawia się pozytywka. Nadal mam wrażenie, że ona coś oznacza, coś symbolizuje, ale jeszcze nie wpadłem na wiarygodną, popartą argumentami teorię, co to takiego jest. Napomknę tylko, że podczas swoich badań krążę wokół dziwnych snów Silvii. Jest to extra warstwa tej postaci, gdzie obok konkretów oraz faktów z jej życia (choćby to, że czasem bywa zbyt dobrym gliną), mamy parę enigmatycznych poszlak, dzięki którym możemy się domyślać, co jeszcze wydarzyło się w przeszłości, czy Silver Clue czegoś nie ukryła przed Remini (i przed nami), a może czy to przypadkiem nie jest tak, że wyparła z pamięci pewne wspomnienia, które mimo wszystko powracają do niej w snach. Podoba mi się. Jak przystało na opowiadanie nawiązujące w jakimś sensie do konwencji filmowej, po zwykłej akcji następuje build-up do punktu kulminacyjnego i finału, po którym z kolei następuje konkluzja, no i zakończenie. A co potem? Napisy końcowe, szanowni Państwo. Tym razem, na główny motyw „Altera” autor wybrał „Wonderful Life”, grupy Smith & Burrows. Cóż mogę powiedzieć? Można mieć wątpliwości, czy utwór został dobrany właściwie, tzn. jeśli ma się w głowie cyberpunkowe Miasto 74, akcję, wybuchy i śledztwo, natomiast, spoglądając na to przez pryzmat tego nowego, skażonego świata, stojącego w opozycji do tego, co było kiedyś, trudów i ryzyka, przez które przeszły bohaterki, czasu, który poświęciły na to, by lepiej się poznać, no i prawdę oraz spokój, gdy było już po wszystkim, można odczuć – po raz kolejny – silne uczucie nostalgii, doświadczenia czegoś wielkiego. Istnieje co prawda ten rodzaj nostalgii, gdzie człowiek czuje się przytłoczony, wydrenowany z energii, może nawet zasmucony i zbyt zaabsorbowany gęstością atmosfery, by prędko powrócić do codzienności, no i przez co nieszczególnie ma ochotę ponawiać doświadczenie, lecz przy „Alterze” coś podobnego nie występuje. Mamy tutaj rodzaj tej pozytywnej nostalgii, która, choć potrafi chwycić, jednocześnie nastraja jak najbardziej optymistycznie, oczyszcza. Czytelnik, mimo wszystko, czuje się dobrze, odczuwa satysfakcję, niczego nie żałuje, aż sam chętnie by coś stworzył. Doskonale. A skoro film, to i po napisach wypadałoby mieć jakąś sekretną scenkę, co nie? „Alterowi” nawet tego nie brakuje – po „napisach” odwiedzamy znajome miejsce, gdzie mieścił się Kusanagi i gdzie została zniszczona Remini. „Still Alive?”, którym opatrzony jest ten fragment, nie mógł być bardziej trafny, nie wspominając już o tym, że ta sekretna scena tym bardziej nastraja optymistycznie, bo pokazuje, że nic nie przepadło, że na przekór wszystkiemu, świadomość (aż chciałoby się napisać, że dusza) Remini przetrwała, po prostu chwilowo nie posiada ciała. Wpadła chyba w najlepsze kopytka, bo do Silvii, która to wróciła po swoją przyjaciółkę jeszcze raz, już po jej zniszczeniu, a także po śmierci tej prawdziwej Remini. Bardzo miła, pocieszająca scenka, która dopełnia efektu jeszcze bardziej. Zupełnie, jakby za każdym razem, gdy wydaje się, że autor wspiął się na wyżyny opisywania różnych rzeczy i wywoływania określonych wrażeń, następuje coś jeszcze, coś, dzięki czemu „Alter” ostatecznie jawi się dla mnie jako instant classic, godny polecenia każdemu. Była to bardzo satysfakcjonująca, klimatyczna i nie dająca się zapomnieć podróż, która, o ile faktycznie zaczyna się niepozornie, rozkręca powoli, a przy tym nie oferuje wyśrubowanej formy, o tyle posiada w sobie wystarczająco dużo świetnych pomysłów, kreacji postaci (chociaż głównie jest to Silver Clue i Remini, reszta bohaterów jedynie się „przewija” w tle, choć część z nich jest istotna dla fabuły) zwrotów akcji, a także rzeczy, które próbują zagrać na emocjach, chwycić za serce (i generalnie robią to dobrze), że nie można zlekceważyć tego tytułu, czy też wystawić mu niskiej noty. Sama treść, choć tagi mogą na to nie wskazywać, okazuje się całkiem urozmaicona. W fanfiku, obok akcji oraz kryminału, znajdziemy kawałki życia, elementy humorystyczne, nie brakuje także smutnych, emocjonalnych momentów, ponadto, jeżeli do kogoś trafia wizja świata, w którym technologia śledzi każdy nasz ruch, w którym elektronika wie o nas wszystko i w dowolny sposób można daną osobę wrobić, wówczas opowiadanie może mieć dla niego lekko mroczny wydźwięk, choć wydaje mi się, że jest to pewna nadinterpretacja z mojej strony. Zależy jak na to spojrzeć. Słowem, w „Alterze” znajduje się o wiele więcej, niż sugerują przyznane tagi. Oczywiście, w jakimś sensie jest to kontynuowanie schematu znanego z „Save Me”, gdzie autor walory emocjonalne opiera o zaskakujące zakończenie oraz wyjawienie szokującej prawdy, lecz w „Alterze” widać, że stara się ów schemat rozbudowywać, chociażby przez nieco śmielsze podpowiadanie różnych rzeczy czytelnikowi, dodatkowe odwracanie jego uwagi elementami świata, codziennymi problemami społeczności, czy też serwując subtelne zapowiedzi ciągu dalszego, co nie tworzy już wrażenia zamkniętej, oderwanej od czegoś większego historii, ale zaledwie jednego rozdziału opowiadającego o prawdziwym, żywym świecie, który ma swoją historię oraz przyszłość. W ogóle, jak tak o tym dłużej myślę, ostatnim razem określiłem trzy filary fabuły i świata, w postaci płaszczyzn, na których toczą się konflikty. Na dysku trzecim dostajemy czwarty konflikt, między Silver Clue, a zainfekowaną Remini, dopełniający motywy egzystencjalne oraz naginania prawa (czyli dwie z trzech wyróżnionych przeze mnie płaszczyzn). Poza tym, w niektórych kręgach kulturowych czwórka źle się kojarzy. Czy ma złe konotacje. Bo w językach azjatyckich czwórkę wymawia się bardzo podobnie jak śmierć, więc widzicie... Na dysku trzecim tracimy jedną z głównych postaci, czyli dość trafnie. Oczywiście, że to moja (nad)interpretacja, ale uwielbiam, gdy fanfik pozwala na coś podobnego, bo zawsze jest to dla mnie jakaś dodatkowa, naokołoopowiadaniowa rozrywka. Wprawdzie „Alter” nie zapewnia w tej materii absolutnie najszerszego pola manewru w historii, ale mimo to, jestem jak najbardziej usatysfakcjonowany Koniec końców, z „Altera” wyszła wciągająca, miejscami luźna, lekka i przyjemna, a miejscami poważna, na swój sposób przejmująca historia, która przyciąga kreacją świata, pomysłem na zbrodnię oraz śledztwo, fantastycznymi i sympatycznymi bohaterkami, a także fenomenalnymi zwrotami akcji, które po prostu działają. Zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, po zapoznaniu się z nim, odnosi się wrażenie kompletności dzieła, no i jeszcze zostaje pokrzepiające serce post-credits scene. Fanfik jak najbardziej polecam, także osobom nieprzekonanym do Cyberpunka. Zapewniam, że naprawdę warto dać mu szansę. Autentycznie miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś wielkim, w czymś, co można przeżywać i w co można się wkręcić, no i w czymś, co naprawdę trudno opisać słowami. Powiem nawet, że z perspektywy czasu, jestem średnio zadowolony z powyższych przemyśleń, gdyż nie wydaje mi się, abym w pełni oddał wrażenia, jakich doznałem podczas lektury oraz po jej skończeniu, nie wspominając już o emocjach. Ale to jedno z tych dzieł, które najwięcej o sobie mówią same, zatem tym bardziej zapraszam, to trzeba przeczytać i przeżyć samemu Opowiadanie to nie jest pozbawione pewnych zgrzytów, czy to w materii formy, czy treści, aczkolwiek, to jak dobrze się czułem po jego przeczytaniu i przesłuchaniu na Kąciku Lektorskim, to jak bardzo mnie zainspirowało i jak to zakończenie zostało napisane (motywy, klimat, zwroty akcji, postacie oraz relacje między nimi, nostalgia – wszystko co uwielbiam, no po prostu finał napisany wprost pode mnie ), przekonuje mnie, by się skusić i zagłosować na tag [Epic]. Wyborny [Cyberpunk] i piękne opowiadanie. Dziękuję. Pozdrawiam! PS: Rzuciłem sobie okiem na ciekawostki. Wow, ten pomysł ma swoje lata... Nieźle, nieźle Podoba mnie się koncept uniwersum, natomiast alternatywne linia fabularna i zakończenie... Hm, powiem tak: to, co znalazło się w spoilerze, brzmi kusząco, aczkolwiek, nie żałuję zmiany i tego, co ostatecznie dostaliśmy w ramach faktycznego "Altera". To właśnie ten rozumujący, czujący aspekt natury sztucznej Remini okazał się jednym z kluczowych elementów jej kreacji, który przesądził o tym, jaka to znakomita postać, lecz gdyby sprowadzić ją do roli uczącego się AI, które dlatego nawiązało bliższą znajomość z Silver Clue, bo tak dobrze się uczyło, a nie dlatego, że została ona (Remini) oparta o zdigitalizowane doświadczenie, cechy charakteru oraz emocje prawdziwej Remini (Ona miała w ogóle istnieć w alternatywnej koncepcji?), moim zdaniem nie zapewniłoby tak świetnej kreacji, zaś motyw taki, by celowo wprowadzała Silver Clue w błąd i zwodziła ją, mógłby spowodować, że ich przyjaźń mogłaby stracić na wiarygodności. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, by po czymś podobnym Silvia chciała ją ratować, gdyby znalazła się w podobnej opresji, co ta Remini z finalnej wersji "Altera". Wciąż, świetnie wiedzieć, że były jakieś alternatywne koncepcje oraz ciekawostki ^^
  7. Przyznam bez ogródek, że dziwnie się czułem, nie tyle powracając do starszego opowiadania Bestera, co historii czysto kucykowej, pozbawionej ludzi, technologii oraz wartkiej akcji, a do tego pisanej z perspektywy trzeciej osoby. Nawet jeśli przyjrzeć się stylowi, po tylu zagadkach kryminalnych, efektownych strzelaninach i akcjach, tudzież przejmujących zwrotach akcji, sojuszach i rozstaniach, początkowo trudno uwierzyć, że „Przyjaciel” został napisany właśnie przez Bestera. No i od razu przyznam, że pod kątem formy, tekst w wielu miejscach wydaje się być niedopracowany. To znaczy, w żadnym wypadku nie jest tragicznie, ale zaledwie poprawnie i nie ukrywam, przynajmniej w materii powtórzeń, czy szyku zdań, miałbym co robić. Poszczególne akapity radzą sobie nieźle, ale przez cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autora stać na więcej i na spokojnie mogło być dużo lepiej. Natomiast, jest w formie coś, co zwróciło moją uwagę i co całkiem mi się spodobało – kompozycja klamrowa. Bardzo dobry pomysł na zamknięcie tego niedługiego fanfika, a także znak dla odbiorcy, że być może mamy do czynienia z czymś więcej, z czymś, czego na początku oczy nie widzą. Nie jest to zbyt wielka tajemnica, gdyż autor otwarcie zastanawia się, kto odgadnie ukryte znaczenie opowiadania, no i kim może być ów tajemniczy przyjaciel. Motyw tejże zagadki został zrealizowany bardzo dobrze, tutaj nie mam czego się czepiać. Fakt, że mamy niewiele poszlak istotnie skłania do refleksji, tym bardziej, że mamy wspomnianą już kompozycję klamrową, czyli, że tak to ujmę, koło się zamyka, a przyjaciel zostaje. Opowiadanie jest skonstruowane w taki sposób, że przez trochę ponad 83% fanfika mamy do czynienia z Celestią, tj. z następującymi po sobie przełomowymi momentami w jej życiu, jako władczyni Equestrii, natomiast zakończenie należy do Twilight. Widzimy Celestię świeżo obejmującą władzę w kraju, po pokonaniu Discorda, następnie Nightmare Moon, wreszcie, przyjmującą pod swe skrzydła młodą Twilight, która w końcu staje się jej następczynią. To właśnie jedyny dedykowany Twilight fragment, w którym ta obejmuje tron, zamyka owe koło, prezentując nam paralelę do początku opowiadania, zwieńczoną znajomym powitaniem. W sumie, refleksja naszła mnie taka, że historia skazana jest na to, by prędzej czy później się powtórzyć – inne realia, warunki, postacie biorące udział w dokonujących się zmianach, ale model działania zawsze ten sam. Wprawdzie w 2015 nie mieliśmy bardzo wielu sezonów i odcinków, lecz dziś już wiemy, z kim musiała zmierzyć się Twilight, kogo Księżniczka Equestrii przyjęła pod swe skrzydła jako uczennicę (tzn. tak się domyślam, że może to być Luster Dawn) i kto najprawdopodobniej kiedyś zastąpi ją. Z kim się zmierzy? Czy będzie musiała wystąpić przeciwko komuś bliskiemu? Kogo spotka na swojej drodze? Wygląda na to, że to wie tylko czas. No właśnie, czas. To chyba był mój pierwszy strzał, jeśli chodzi o tożsamość tajemniczego tytułowego przyjaciela. Czas jest z nami od zawsze i zawsze z nami będzie, aż do końca. Aczkolwiek, częściej działa na naszą niekorzyść, a przyjaciele raczej tak nie robią, więc przeładowałem i zacząłem strzelać dalej. Czy to możliwe, że ów przyjaciel jednak nie ma fizycznej formy i jest to po prostu głos zdrowego rozsądku, zarazem najlepszego doradcy? W sumie, jest z nami od początku istnienia, choć nie zawsze go słuchamy, toteż to by tłumaczyło, czemu ten głos jest znajomy. No i dlaczego zawsze, gdy się pojawia, rozwiewa wątpliwości i rozwiązuje problemy postaci. Nie sądzę, aby była to nam postać znana z serialu, ale znana z życia, ogólnie. Myślałem o tym trochę, ale do dzisiaj nie udało mi się wyjść z inną teorią, gdyż autor zaatakował dosyć trudnymi puzzlami, nie powiem, że nie. Natomiast, odnośnie klimatu, doceniając pomysł, acz zaznaczając, że forma mogła być bardziej dopracowana, muszę przyznać, że jest obecny i daje się poczuć, a postać Przyjaciela intryguje i zatrzymuje przy opowiadaniu, co należy pochwalić. Z jednej strony żadne z ukazanych wydarzeń nie epatuje oryginalnością, ale możliwość przyjrzenia się Celestii po tym, jak było „po wszystkim” jest ciekawe i na pewno wnosi cokolwiek do wydarzeń kanonicznych, co niektóre momenty są nieco mroczniejsze niż to, czego można się spodziewać po serialu. Ogólnie, w materii nastroju, nie mam poważniejszych zastrzeżeń, ani powodów do szczególnego zachwytu – ot, solidnie, dobrze wykreowana atmosfera, której nie brakuje przez całą lekturę i dzięki której wrażenia z lektury są dobre i człowiek rzeczywiście ma ochotę na refleksję czy dwie. Zatem autor może odhaczyć, że cel został osiągnięty. Opowiadanie jest niezłe jako niedługi przerywnik, kreacja Celestii jak najbardziej właściwa, a postać Przyjaciela intryguje, zastanawia. Nad formą spędziłbym nieco więcej czasu, aby całość brzmiała lepiej. Myślę, że w wolnej chwili warto rzucić okiem, trzeba przyznać, że mimo daty premiery, w opowiadaniu jest sporo starszego klimatu. Aczkolwiek, świeżo po besterowm [human & pony] można się poczuć troszkę zagubionym. Pozdrawiam!
  8. Najwyższa pora nadrobić komentatorskie zaległości. Od publikacji najnowszego rozdziału tej niecodziennej przygody upłynęło już troszkę czasu, aczkolwiek całkiem niedawno zakończyło się jego czytanie na Kąciku Lektorskim Bronies Corner, podczas którego miałem przyjemność przypomnieć sobie ów kawałek tekstu, a także co nieco podyskutować. Otrzymałem też okazję, by nieco nad „Końcem miłości do świata” nieco podumać. Podejrzewam, iż niniejszy komentarz nie wyda się autorce szczególnie interesujący, gdyż znajdzie się w nim niewiele nowego poza tym, o czym pisałem na etapie prereadingu, no i czym zechciałem się podzielić na chacie w trakcie czytania na BC. O czym to świadczy? Że z czasem tekst bynajmniej nie traci na swojej atrakcyjności, a wręcz co nieco zyskuje, ponieważ przyszły mi do głowy możliwości nadania mu extra głębi, dzięki której całokształt fabuły mógłby stać się jeszcze bardziej ludzki w tym sensie, że czytelnik mógłby utożsamiać się ze zwykłymi bądź niezwykłymi problemami różnych postaci (nie tylko głównej bohaterki) czy ich historią, co na pewno pozwoliłoby na nawiązanie silniejszej więzi z fanfikcją, a także... cóż, przeżywanie jej na wyższym poziomie. A zatem, jak to głosił niegdyś pewien, dla mnie osobiście całkiem chwytliwy slogan reklamowy, welcome to the next level! Oto przed Państwem „Super Smak Arbuza 65” i bynajmniej nie chodzi mi o ilość bitów w tytule, ani o to, iż jest to bezpośrednia kontynuacja „Super Smaku Arbuza 64”, którego pamiętam z czasów prereadingu (wygląda na to, że w rozdziale zostało dokonanych kilka poprawek, od których licznik stron nabił extra stronkę). Rzecz dotyczy jakości najnowszego rozdziału, a także jego długości, która jest satysfakcjonująca, no i stwarza idealne warunki, by napisać coś więcej, dotknąć szeregu różnych rzeczy towarzyszących naszym konwertytom ze szczególnej okazji, a jest nią Wigilia Serdeczności, a także uroczystości towarzyszące. Zobaczmy zatem, co znajdziemy w fanfiku... Aha, zanim przejdę do rzeczy – jeżeli ktoś liczył na to, że kolejny rozdział będzie w całości wypełniony dobrą, miłą i kochaną Cahan, no to muszę hipotetycznego „kogosia” zmartwić. Nie, niczego podobnego nie uświadczymy w siódmym rozdziale, od razu przeskakujemy do Wigilii, gdy jest już po wszystkim. Można to w jakimś sensie rozpatrywać jako pewne rozczarowanie, w końcu taki rozdział potencjalnie mógłby być niezłym maratonem zabawnych, niekonwencjonalnych, a może wręcz abstrakcyjnych scenek, interakcji i dialogów (zwłaszcza dla tych, co znają autorkę osobiście). Aczkolwiek, nie ma czym się martwić, gdyż faktyczna zawartość rozdziału bardzo cieszy, wciąga i jak najbardziej spełnia oczekiwania, jeśli chodzi o wszelakie świąteczne klimaty. W sumie, może to i lepiej, że większość pierwszopłomienionywch rzeczy zostało pozostawionych wyobraźni czytelnika? Z drugiej strony, jeśli ktoś ma chęć zasilić szeregi armii* Cahan, może na ten temat napisać spin-offa i podzielić się swoją wizją tego, jak wiele dobra zdążyła uczynić jej jasna strona, no i ile kucyków zdołała wytulić *Armia jest to nieumarła, podstawowe są formy szkieletu bądź zombie, w wypadku chęci odbycia obróbki termicznej, uprasza się o zabranie ze sobą dowodu osobistego, wiązki suchego chrustu, koksu lub innego materiału palnego w ilości 0,5 kg na 1 kg masy ciała, przed przybyciem umyć nogi, zostawić protezę zębową, spożycie alkoholu lub innych substancji wybuchowych przed spaleniem jest surowo zabronione. Zresztą, to nie jest tak, że wątek Cahan pod wpływem Pierwszego Płomienia nigdzie nie jest wspomniany, wręcz przeciwnie – postacie towarzyszące głównej bohaterce były uprzejme odnieść się do tego, jak mniemam, dość niezwykłego czasu, no i w rozdziale przewija się pewien wątek poboczny, całkiem szeroko opisany, do czego przejdę później. Tekst zaczyna się dosyć nietypowo, bo najpierw naszym oczom ukazują się cztery cytaty, pochodzące kolejno z Księgi Słońca, Księżyca, Serca oraz Przyjaźni, co na dzień dobry tworzy intrygujący klimat, jednocześnie dokładając cegiełkę do światotworzenia w tym sensie, że nabieramy lepszego pojęcia o tym, jakie w tymże świecie mają koncepty wolności, szczęścia oraz przyjaźni, co w ujęciu ogólnym składa się na istotę dobra... no i okazuje się, że bynajmniej nie idzie ono w parze z czymś takim, że można sobie myśleć, zachowywać się i postępować po swojemu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Tego nie widać od razu (miałem z tym spory problem, a i tak nadal trudno mi poczuć niepokojącą otoczkę związaną z tą konkretną koncepcją autorki), ale dobro okazuje się pojęciem mocno zaborczym, ograniczającym, wszystko dla zachowania ogólnego porządku. Zresztą, wszystko jest w pierwszym cytacie, odnoszącym się do Pierwszego Płomienia: „Dlatego wydzieliłam fragment mej duszy, by wypalił z mych poddanych wszystko, co złe. (...)” Zatem gdyby komuś to jeszcze umykało, teraz wiecie, co konkretnie przytrafiło się Cahan w poprzednim rozdziale. Pierwszy Płomień wypalił wszystko co złe, ale tak szczerze, zanim to się stało, czy owe „złe” cechy czyniły z głównej bohaterki kogoś, kogo powinna obawiać się księżniczka, bo jej zaraz wywróci kraj do góry nogami? Zresztą, dalej w rozdziale sama to ładnie ujęła (Cahan, nie księżniczka), że te negatywne cechy są nieodłącznym elementem jej osobowości, w jakimś stopniu definiują ją, czynią z nią taką zebrę, jaką całą sobą jest. Czyli tutaj mamy pierwszą rzecz, nad którą możemy się deko zastanowić, czyli koncepcja wolności w Equestrii przedstawionej w „Smaku Arbuza”. W cytacie znajduje się wprawdzie wyjaśnienie, skąd się wziął pomysł, by zacząć wypalać to, co złe, aczkolwiek, czy w czasach pokoju, takie środki naprawdę są konieczne? W nawiązaniu do Księgi Księżyca – czy wolność jest pułapką, czy wolność oddala od tego, co ważne? Czy jest pułapką to nie wiem, ale czy oddala od ważnych rzeczy... zaryzykuję stwierdzenie, że w jakimś sensie owszem. Zresztą, dyscyplina ułatwia życie. Odrzucanie ograniczeń w końcu spowoduje, że jednostka stanie się skrajnie nieuporządkowana. Ale chyba oddalam się od rozdziału siódmego, co nie? No tak, ale dlaczego jest to otwarcie nietypowe, zapytacie? Otóż zaraz po klimatycznych cytatach – napisanych bardzo ładnym stylem, dzięki któremu wybrzmiewają wiarygodnie jako słowa ksiąg świętych – otrzymujemy scenę obsmarowania głównej bohaterki przez wielce czcigodne grono pedagogiczne, po którym ta otrzymuje questa, w związku z czym rozpoczyna się przygoda, która co niektórym może wydawać się całkiem znajoma, zważywszy na zawarte w tym fragmencie nawiązania do Skyrima, ale nie tylko. Jest wartka akcja, jest walka na moc i magię, krew, łzy i doświadczenie, pojawił się nawet boss na końcu Jak pewnie nietrudno się domyślić, to raczej nie jest część właściwej historii, ale sen, z którego bohaterka w końcu zostaje wybudzona, gdyż pora na przygotowania do nadchodzącej wigilii. W międzyczasie dowiadujemy się co nieco jak często w tym świecie zdarzają się epidemie oraz z jakiego powodu, co robią inne alikorny (tzn. Luna, Corra, Amicitius), no i jak kucyki (na przykładzie Sorrel) zapatrują się na Pierwszy Płomień. Szczegóły te są ciekawe i zostały zgrabnie wplecione w tekst, dzięki czemu światotworzenie komponuje się z narracją, dialogami oraz poszczególnymi wydarzeniami w sposób naturalny, nie cierpi na tym tempo akcji, ani ciąg przyczynowo-skutkowy. Sporo czasu antenowego przypadło objaśnieniom dotyczącym obchodów Wigilii Serdeczności u kucyków, a także jakie obrano zasady w przypadku nieplanowanych konwertytów – jakie temu towarzyszą zwyczaje, ile przewidziano dań, co się powinno przygotować, itd. Rzeczy pozornie proste, takie jak dawanie prezentów i składanie życzeń, urastają tu do rangi rytuału, który raczej nie odpowiada głównej bohaterce (Na co komu tulenie obcych kucy, za którymi się nawet nie przepada?), a co z kolei umacnia wrażenie autentyczności obchodzonego święta. Opis przebiegu wigilijnej uczty, w ogóle, całego obrządku, został napisany bardzo wiarygodnie, jako rytuał religijny. Przykład? Chociażby wymyślona przez autorkę modlitwa, która brzmi naprawdę autentycznie, gdyby tylko wymienić kilka określeń, to moim zdaniem niejeden by się nie zorientował, że to nie jest prawdziwa modlitwa którejś ze światowych religii. Ale tego należało się spodziewać – w końcu ostatnim razem otrzymaliśmy znakomite, ikoniczne opisy struktur miejskich oraz wnętrza świątyni. Dokładne, napisane bardzo dobrym stylem, nie szczędzące fachowych określeń, a przy tym dostatecznie przystępne, by laik mógł bez problemu wyobrazić sobie taką oto budowlę sakralną. To oczywiście zaledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż wcześniej przeczytamy przygotowania do świąt od kuchni (dosłownie), poznamy kilka typowych equestriańskich przysmaków, a także dowiemy się co nieco o tym, co nas ominęło, czyli jak funkcjonowała Cahan będąc pod wpływem Pierwszego Płomienia. Naszym oknem na ów czas są wypowiedzi różnych towarzyszących jej postaci, takich jak Avocado, Estelle, Purple Wind, Onyx. Generalnie, interakcje między bohaterkami czyta się wartko, przyjemnie, każda z postaci wypada dość naturalnie, poszczególne wstawki, obojętnie czy to zwykłe scenki, czy didaskalia, pozwalają uwypuklić nieco ich indywidualne cechy, choć zbyt subtelnie, by wspomnieć o czymś konkretnym. Po prostu w trakcie lektury czuć, że są to różne postacie, które mają swoją historię oraz osobowość. W tym rozdziale przyjdzie nam poznać lepiej Purple Wind oraz Sorrel, a także Black Dreada, być może reszta będzie musiała jeszcze poczekać. Co jeszcze? Czekaliście na scenę kąpielową? Proszę bardzo, w końcu nie siada się do stołu będąc pokrytą brudem, potem i co nie tylko Jakaś fanfikcja w fanfikcji? Czemu nie – w końcu jednym z elementów obchodów Wigilii Serdeczności (oraz zapoznawania się i zgłębiania wartości przyjaźni) jest historia każdego z konwertytów, zatem nie zabraknie wzmianki o „My Little Dashie”, ani kompletnej historii wymyślonej przez Cahan, utrzymanej w klimatach dark fantasy. Będą bitwy, będą trupy, a jak trupy, to i nekromancja, te rzeczy. Aczkolwiek, dalej podtrzymuję, że to niewykorzystana okazja na easter egga w postaci krótkiej opowiadanki o pogańskich kucach. Pamiętacie tę serię, prawda? Z drugiej strony, ta opowiastka także w jakimś sensie traktuje o wolności. Czyżby to był ukryty motyw wiodący w tym rozdziale? A może ktoś się stęsknił za poważniejszymi, smutniejszymi motywami? Ano, tego też tu nie zbraknie. Po pierwsze, dowiadujemy się o postaci Vervain – przemienionej (jak rozumiem, wbrew jej woli) zakonnicy, która kompletnie się nie odnajduje w nowej formie oraz nieznanym świecie, przez co gdy spotyka ją Cahan, klacz to dosłownie skóra i kości, balansująca na granicy śmierci. Wspomnienie o interwencji głównej bohaterki służy nam zatem nie tylko za przyjemny character development, czy rzut okiem na jasną stronę Cahan, ale także kolejne miłe światotworzenie, gdzie poznajemy kilka procedur, biurokrację, a także podejście co niektórych oficjeli do spraw podopiecznych (mam tu na myśli Mighty Storm oraz Goldenbooka). Po drugie, Purple Wind (obecnie była współlokatorka Vervain, tak poza tym) w jednej ze scen, uchyla Cahan rąbka odnośnie przeszłości Sorrel, uprzednio nawiązując dosyć luźną konwersację, acz na całkiem poważne tematy. Znów mamy do czynienia ze świetnie wkomponowanym w fabułę rozwijaniem postaci, dzięki czemu te wydają się nam jak żywe, bardziej ludzkie. Napisałbym coś więcej, ale nie chcę psuć wrażeń z lektury. Wątek ten, choć dosyć przygnębiający, kontrastujący z miłym usposobieniem Sorrel oraz atmosferą świąt, najlepiej eksploruje się na ślepo, zatem bez spoilerów. A przynajmniej, tych szczegółowych Powiem tylko tyle, że może to być na swój sposób przejmujące, a już na pewno życiowe. Za pewno znacie bądź kojarzycie takie osoby. Przechodzicie obok nich, może nawet przywołujecie w pamięci przy okazji świąt, które winno się spędzać z rodziną. W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę na rzecz, która przyszła mi do głowy przy okazji dyskusji na BC, już po zakończeniu czytania niniejszego rozdziału. Otóż, naszła mnie refleksja na temat konwertytów, a także ich adaptacji w nowym świecie, w nowej formie. Zainspirował mnie wątek Vervain – pomyślałem sobie, że dla kogoś, kto ma znajomych, przyjaciół, rodzinę, czuje się dobrze w swoim ciele, akceptuje je, ma plany oraz cele, które chce osiągnąć, dla niego (bądź niej) przemiana w kucyka i trafienie do zupełnie obcego świata musi być nie lada traumą i w tym kontekście reakcja Vervain wydała mi się bardzo realistyczna. Natomiast, jeżeli ktoś znajduje się w zupełnie odmiennej sytuacji, gdzie nic go na starych śmieciach nie trzyma, brakuje perspektyw, możliwości, rodzina albo się odwróciła albo odeszła, dla kogoś takiego przemiana i poznanie nowego świata mogą być niepowtarzalną szansą nie tylko na ucieczkę, ale także rozpoczęcie zupełnie nowego, lepszego życia. Oczywiście rzadko kiedy można mówić o jednoznacznie takich, a takich przypadkach, częściej sprawy noszą różne odcienie szarości, stąd wydaje mi się kuszącą perspektywa, by te aspekty kreacji postaci rozwinąć/ urozmaicić, zdradzając więcej na temat poprzedniego życia poszczególnych konwertytów, może wprowadzić kilka zupełnie nowych postaci, zestawić ich indywidualne historie oraz doświadczenia z tym, jak zareagowali na przemianę kucyka i szansę na nowe życie w innym świecie. To jest znakomity sposób np. na zderzenie ze sobą różnych poglądów, koncepcji sprawiedliwości, sposobów bycia, aspiracji itd. Wymieniać mógłbym dużo, zwłaszcza, że dochodzi do tego zwykła ciekawość jak różne interakcje komentowałaby główna bohaterka, a może jak sama by je prowadziła. Oczywiście uważam, że bez tego rozszerzenia „Smak Arbuza” raczej się obejdzie, ba, pewnie poradzi sobie znakomicie, aczkolwiek zwracam uwagę, że to szansa na dodanie extra głębi do fanfika. Wszakże już teraz mamy postać Purple Wind, której przytrafił się wypadek (złamała kręgosłup) co przekreśliło jej szanse na karierę sportową, gdy była ludzką kobietą, Avocado, która może spróbować czegoś nowego i ciekawszego od żywotu księgowej, natomiast Estelle nie porzuciła marzeń o grze na scenie itd. Postacie te mają jakieś cele, marzenia, doświadczenia i są to świetne wątki poboczne, które znacząco ubarwiają fanfik i które czyta się z przyjemnością. Po prostu myślałem o tym, co by było, gdyby tego typu elementów wprowadzić do „Smaku Arbuza” więcej. Osobiście, dowiadywanie się o życiu poszczególnych postaci, czytanie o ich codziennych problemach, dylematach, nawet jeśli to drobne rzeczy, śledzenie tego jak reagują, zmieniają się, dla mnie to cenne elementy, które podnoszą przyjemność z czytania oraz śledzenia fabuły, sprawiają, że zawsze chcę do danego działa wracać. Bo zawsze mogę natrafić na coś, z czym mógłbym się utożsamić, co w jakimś sensie mógłbym odnieść do własnych doświadczeń. A możliwości jest tutaj na tyle dużo, że aż szkoda ich nie wykorzystać. Rozdział wieńczą Lunalia, gdzie do chodzi do drugiej (no... w zasadzie to do trzeciej, jeśli doliczyć zmasakrowanie Pinkie Shy'a) walki, tym razem na śnieżki i magię. Przyznam, że choć z jednej strony rozdział spokojnie mógłby się skończyć na wigilijnych historiach konwertytów, z drugiej, Lunalia, choć nie opisane z takim rozmachem, w pełni spełniają swoje zadanie, jako miły suplement i dopełnienie efektu. Jest klimat (święta, zimowe krajobrazy, chłód, energia i zabawa pod nocnym niebem) są przyjemne interakcje między postaciami, a gdy jest po wszystkim... okazuje się, że Estelle uciekła. No cóż, może nie jest to cliffhanger stulecia, ale nadal ciekawe, otwarte zakończenie rozdziału, toteż człowiek czeka na ciąg dalszy i zastanawia się, co tam będzie. Czy ucieczka Estelle okaże się ważnym wątkiem? A może prędko sama wróci z podkulonym ogonem? Czy przyjdzie nam delektować się kolejnymi ośrodkowymi perypetiami, czy tym razem przeskoczymy od razu do egzaminów (czy co oni tam robią, gdy przychodzi pora na ocenę adaptacji konwertyty i „wypuszczenie go” na wolność)... w ogóle, kiedy znów ujrzymy Cahan poza terenem ośrodka? Jak sobie poradzi wśród innych kucyków? Wygląda na to, że wszystko okaże się z czasem. Rozdział dostarcza nie tylko wielu ciekawych, ładnie napisanych, zapadających w pamięć scen i interakcji, ale także wyrazisty klimat, gdzie mieszają się elementy „briurowoadaptacyjne” (acz w najmniejszym stopniu), fantastyki (sekwencja snu bohaterki oraz jej opowieść), znajdzie się tu także troszkę komedii, ale przede wszystkim dominuje znakomity [Slice of Life]. Atmosfera wprost wylewa się z ekranu, a przedstawione święta mogą mieć zaskakująco wiele wspólnego z realnymi obchodami, mnie najbardziej skojarzyły się z wigiliami klasowymi na etapie liceum, tudzież wigiliami studenckimi, w akademiku, oczywiście spędzonymi w niepijącym towarzystwie (tak, tacy studenci jak najbardziej istnieją). Jest całkiem nostalgicznie, spokojnie, no i dosyć ciepło. Czytanie odpręża, jest bardzo przyjemne, znajdziemy tutaj dużo naprawdę charakterystycznych fragmentów, w których styl autorki po prostu lśni i imponuje, a klimat daje się poczuć jeszcze bardziej. „Pegazica wróciła, niosąc na głowie tacę z miską wypełnioną jabłkami, marchwią i warzywem, dla którego nie znałam ziemskiego odpowiednika, ale w smaku przypominało pietruszkę skrzyżowaną z ananasem. Equestrianie nazywali je aursa. Obok stały dwie miseczki – jedna z kremowym owocowym sosem, zaś druga z suszoną lucerną. Red rzuciła wszystko na pobliski blat, gdzie chwyciła za nóż i deskę do krojenia. Srebrne ostrze siekało rośliny tak szybko, że wydawało się to aż niemożliwe.” „Wszystko było takie, jak powinno. Nawet nie jak w domu. Święta w ziemskich domach niosły ze sobą kłótnie, miliony niewygodnych pytań i awantur. Tu panowała zgoda. Goldenbook spoglądał na nas przychylnie, niczym głowa wyjątkowo wielkiej rodziny. (...) Słodki smak gruszek. Ostry imbiru i cynamonu. Kwaskowatość jabłka i kremowość musu z ouroji. Topniejący wosk i świeżość soku z jemioły. Muzyka. Nadzieja, przyjaźń i plany na podjęcie nowego życia, tu, w Equestrii. Dołączyłam do rozmów o przeszłości i przyszłości, opowiadając o tym, jak to zamierzam zamieszkać w jakimś małym, górskim miasteczku i dbać o ogród.” To powyżej, to tylko niektóre przykłady tego, co mam na myśli. Poza tym, ciekawią dywagacje Cahan i Sorrel na temat egzystencji, wolności oraz godzenia się ze stratą. Nie ma tego wiele, ale są to „smaczki” które ubogacają rozdział. W ogóle, za którymś razem (lepiej późno niż wcale) zacząłem dostrzegać inne tego typu rzeczy, jak np. temat wypracowania, który wylosowała Onyx: „Dlaczego wolność nie jest wartością samą w sobie”. Fajnie się to komponuje z cytatami otwierającymi rozdział, tymi o wolności, a także z wybranymi dialogami, w których uczestniczy Cahan. Przez to wszystko zacząłem zastanawiać się, czy konwertytów bardziej niż edukacji, nie poddaje się indoktrynacji? A forma? Bez najmniejszego zarzutu – bardzo solidnie napisany tekst, z dbałością o najmniejsze szczegóły. Zdania skonstruowane zostały bardzo dobrze, szyk w żadnym momencie mi nie zgrzytał, mam swoje ulubione, najbardziej klimatyczne fragmenty oraz interakcje, doceniam także zaangażowanie z jakim zostały opisane święta. Mnóstwo ciekawych rzeczy, dzięki którym wszystko idzie sobie wyobrazić bez problemu, a długości rozdziału, zwłaszcza po kilku czytaniach, nie czuć w ogóle – czytelnik zostaje wciągnięty w fabułę i trudno jest mu się oderwać. Jednakże nie zawsze miałem takie zdanie. Pamiętam, że za pierwszym razem rozdział wydał mi się nieco zbyt długi, przegadany. Widziałem pewne obszary, na których można by wykonać cięcia czy migracje niektórych dialogów/ fragmentów, nawet proponowałem, by Lunalia przenieść do kolejnego odcinka i tam je rozbudować. Ale po dyskusji z autorką zrozumiałem, że najpewniej nie byłby to najlepszy ruch, zważywszy na zbyt wysokie ryzyko zanudzenia czytelnika, aczkolwiek, oceniając po tym, jak porywające okazało się jej pisanie o obsłudze mopa i sprzątaniu, szczerze wątpię, że coś podobnego mogłoby się przytrafić Ale po odsłuchaniu czytania na BC oraz ponownym zapoznaniu się z materiałem, odkryłem, że jednak taka długość mi nie przeszkadza, możliwe, że dzięki temu, iż wreszcie załapałem porozrzucane tu i ówdzie powiązania, głównie te, które odnosiły się do wolności i zauważyłem, że treść okazała się jakaś bardziej taka... dynamiczna? Chyba tak, bo za n-tym razem w ogóle nie czuć upływu czasu podczas lektury. Zresztą, na początku głównie szukałem błędów wszelkiej maści, więc możliwe, że nie skupiłem się na treści w dostatecznym stopniu. Ale teraz to co innego. Ostatecznie, tekst jak najbardziej polecam – rozdział jest bardzo urozmaicony, bogaty w szczegóły i wyjaśnienia, które zostały wplecione w narracje w taki sposób, że naprawdę odnosi się wrażenie, że jest to naturalna część systemu naczyń połączonych. Akcja przebiega dobrym tempem, znajdziemy tu wiele fantastycznych fragmentów, zapadających w pamięć dialogów oraz interakcji, odnajdziemy humor, odnajdziemy poważniejsze, smutniejsze sceny, ludzkie problemy oraz wątpliwości, ale przede wszystkim, nie zabraknie znakomitego nastroju, dzięki któremu do rozdziału chce się wracać i odkrywać go na nowo. Jestem bardzo ciekawy jak fabuła oraz losy bohaterki potoczą się w kolejnym rozdziale, a także jakie nowe elementy zostaną wprowadzone. A może rozbudowie ulegną te, które już tu są? Przekonamy się Pozdrawiam!
  9. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że „Do świtu”, jak na opowiadanie rozciągnięte na zaledwie 5 stron, wciągnęło mnie, zostało w głowie, wydało się całkiem obszerne pomimo swojej zwięzłości, no i generalnie całkiem mi się spodobało. A dlaczego mi się spodobało? Ano dlatego, że okazało się dla mnie bardzo „residentowskie”, co z uwagi na moje growe preferencje oraz doświadczenie z miejsca zapewnia premię do punktów. Eksploracja opuszczonego [ośrodka], na długo po tym, jak przez [epidemię] doszło w nim do tragedii, a działalność została przerwana/ zakończona? Odhaczone. Odkrywanie kulisów upadku [ośrodka] poprzez [dokumenty] i [pamiętniki]? Odhaczone. Tajemniczy [wirus], od którego się to wszystko zaczęło? Odhaczone. Klaustrofobiczny i niepokojący klimat, potęgowany przez świadectwa degeneracji podopiecznych oraz bezradności personelu? Odhaczone. W ogóle, sposób prowadzenia fabuły jest bardzo podobny, co uważam za świetną sprawę, ty bardziej, że to fanfik o wirusie, pandemii oraz o tym, jak stopniowo zaczęło brakować wszystkiego. Z uwagi na jego długość, daje się odczuć klasyczny creepypastowy vibe co także mnie kupiło. Przez większość tekstu zdecydowanie dominują zapiski z różnych dzienników, poprzez które dowiadujemy się o tym jak postanowiono przyjmować podopiecznych, jak ich rozlokowano, jakie zapewniono im warunki oraz... jak się to wszystko skończyło. Początek jest niewinny – ot, standardowe zapiski, nie zwiastujące niczego złego. Dowiadujemy się o tym w jaki sposób zdecydowano się... hm... katalogować (?) podopiecznych, których – jak sugerują kolejne ich numerki – przybyło na miejsce w ilościach hurtowych. Autorka porwała się nawet na takie szczegóły jak wymiary dwuosobowych cel, a także ich wyposażenie, dzięki czemu możemy bez problemu sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać wizualnie, a także poczuć ciasnotę. Ciekawa wizja dotycząca Telepatycznych Posiłków Magicznych oraz zaklęcia, które czasowo będzie czynić grube ściany ośrodka przeźroczystymi, by dać podopiecznym dostęp do światła słonecznego. Kolejne zapiski przybliżają nam pierwsze dni oficjalnego funkcjonowania ośrodka, a także prowadzenie dokumentacji podopiecznych (określanych w papierach jako „Osadzonych”, co raczej nie budzi zbyt przyjemnych skojarzeń), poznajemy także ich pierwsze skargi i zażalenia. Pierwsze niepokojące dla czytelnika sygnały to wzmianki o odgłosach wrzawy, rozgorzałej w niewiadomych przyczyn. Czyżby jakiś skutek uboczny wirusa? A może personel nie daje sobie rady z organizacją kwarantanny i Osadzonymi? Chyba tak, skoro ostatnie zapiski potwierdzają niewydolność systemu, awarię przesyłu, a także utratę (z powodu wycieńczenia) ostatnich dwóch jednorożców odpowiedzialnych za rzucanie zaklęcia na mury ośrodka. Potem przewijają się jeszcze inne szczegóły, ale nie chciałbym spoilerować, po prostu zapraszam do lektury, bo warto Powiem tylko tyle, że jest to szczyt atmosfery grozy, bezsilności i śmierci, która narastała wraz z każdym kolejnym akapitem. Podejrzewam, że to dlatego ostatnie zdanie ma tak silny efekt i kojarzy się z klasycznymi creepypastami, ale tymi dobrymi, jednymi z najlepszych – prawdziwymi klasykami, których wspomnienie do dziś może zjeżyć nieco włoski na karku. Aczkolwiek dla mnie osobiście wisienką na torcie okazały się zapiski jednej z Osadzonych, Letter Creator. Na swój własny sposób, czytanie kolejnych fragmentów jej dziennika okazało się wstrząsające, co z kolei stanowiło szczyt tego „residentowskiego” oblicza opowiadania. Obserwacja wydarzeń z punktu widzenia podopiecznego, nie mogącego się obronić, skazanego na niełaskę niewydolnego personelu, bezsilnego wobec narastającej agresji i degeneracji wszystkich i wszystkiego wokół. Nieprzyjemne szczegóły, których poznawanie przyprawia odbiorcę o dyskomfort oraz wrażenie grozy. Wszystko to tu jest, do tego napisane znakomicie i zwięźle, chyba nie dało się lepiej dobrać słów i skonstruować z nich zdań. Przekaz jest tu naprawdę konkretny i silny. Szczególnie uderzyły we mnie fragmenty o głodzie, a także zachowaniu innych Osadzonych, widocznych dla autorki zapisków, gdy ściany stawały się przeźroczyste, jak każdego świtu. Potępieńcze wycie, kłopoty ze snem (przez co co niektórzy musieli wyglądać upiornie, zwłaszcza jeśli dołożyć do tego głód), niesłyszalne krzyki i próby werbalnego porozumienia się z sąsiadami, które raczej spełzają na niczym bo przez grube ściany nie słychać prawie niczego. Wręcz czuć tę izolację, bezsilność oraz brak możliwości uratowania się, zwątpienie. A fragment z papugą? Taa, aż mi się przypomniała końcówka pamiętnika strażnika z oryginalnego „Resident Evil”. Ten fragment przed sławnym „Itchy. Tasty.” Przewinął się nawet opis jednego z pomieszczeń, dzięki któremu wiemy, iż miejsca pozostawiono w stanie jak sprzed ewakuacji/ porzucenia ośrodka. Jest tego troszkę zbyt mało, by powiedzieć, że powiało apokalipsą, ale wystarczająco, by przypomnieć sobie zdanie zawarte w poście otwierającym niniejszy wątek, a które także znajduje się w opowiadaniu. Doskonały styl, dobór słów (aczkolwiek mam mieszane wrażenia co do nagromadzenia się w niektórych fragmentach wulgaryzmów, ale cóż, Wilczke lubi przeklinać, a ja nie zamierzam jej niczego zabraniać, bo każdy powinien robić to, co lubi ), wysoka jakość formy, a także wyrazisty, niepokojący i mroczny klimat, są tym, co czyni z „Do świtu” naprawdę dobry fanfik poświęcony pandemii, z którego wylewa się groza, bezsilność oraz izolacja. Generalnie wszystko to, czym żyła większość, gdy rozpoczęła się koronapandemia. „Do świtu” mogę tylko gorąco polecić, gdyż jest to pięć stron porządnej, klimatycznej fanfikcji, która mocno działa na wyobraźnię i która wie jak wywołać określone wrażenia. Poza tym, bardzo podobało mi się to, że tak na dobrą sprawę nie wiadomo co to był za wirus w opowiadaniu, co konkretnie powodował, ani co to za pandemia. To zostało pozostawione domysłom czytelnika, ale przychodzi mi do głowy, że być może było to odniesienie do tego, co dzieje się u nas. Podejrzewam, że (zwłaszcza na początku) większość miała średnie pojęcie o wirusie, ale zewsząd docierały skrajnie różne sygnały, trudno to było zweryfikować nie posiadając adekwatnej wiedzy, ale oni wszyscy ulegli przekazom medialnym, wystraszyli się. Zatem nie wiedzieli konkretnie co to za wirus, jak działa, czym się charakteryzuje, ale i tak dali się ponieść i ruszyli na haul zakupowy, bo w jakimś sensie uwierzyli, że to „ło matko, drugie Racoon City, pomóżcie”. Dali się zamknąć w domach, zgodzili się nawet na przesadnie daleko idące ograniczenia, bo wirus. Czy z nas też zrobili pier... zwierzęta? Hm, zastanawiam się, czy w fanfiku być może zostało ukryte jakieś drugie dno? Jakiś komentarz? Przejaskrawiony, przerysowany, ale szczery? Hm, a kojarzycie może taki film, „Epidemia strachu”? Niemniej, skoro „Do świtu” znalazło się tuż za podium to... Kurczę, muszę zobaczyć zwycięskie opowiadania, bo skoro to niczego nie wygrało, wówczas te, które zajęły podium, to muszą być jakieś platyny po prostu, gdzie mógłbym je znaleźć? Pozdrawiam!
  10. A oto "Krótkie rządy księżniczki Twily" i debiut Darkness Husarza, jako tłumacza. Zastanawiam się, co mógłbym w tym miejscu napisać, co nie zostało już wspomniane w moim komentarzu do „Ziarna prawdy w mitach i legendach”. W gruncie rzeczy, oba te opowiadania mają ze sobą wiele wspólnego, przynajmniej w materii klimatu oraz fabuły. Oba są bardzo serialowe, wiernie oddają postacie kanoniczne, dzięki czemu wypadają w oczach czytelnika bardzo sympatycznie, miło, czyta się je lekko, gdzieniegdzie można się uśmiechnąć. Oba operują na koncepcie źrebięcych lat Twilight, a także ukazują jej relacje z Celestią. Wszystko to bez problemu można sobie wyobrazić jako autentyczny odcinek serii, jako coś, co moglibyśmy zobaczyć na ekranie. Natomiast, w materii jakości przekładu, widać dosyć spore różnice. Cahan była uprzejma wspomnieć o „wstrząsie mózgu”, w oryginale znajduje się „concussion”, można było po prostu napisać o „wstrząsie”, ewentualnie „kontuzji”. Wprawdzie „concussion” oznacza chwilową utratę przytomności, ale z tekstu wynika, że Celestia jednak była przez cały czas przytomna, więc w sumie można było zastosować coś innego, a już na pewno nie wskazywać konkretnie na mózg. Podobnie zresztą jest z fragmentem o wzywaniu strażnika i zabieraniu Celestii do medyka. W oryginale jest „get a guard” i „get a medical staff”, a nie coś w stylu: „get you to medical staff”. Tzn. Twilight sama pójdzie po strażnika i wezwie medyków do Celestii, a nie że zabierze ją do nich. Oprócz tego typu, niby drobnych, ale w sumie istotnych dla całokształtu wpadek, w kilku miejscach średnio mi pasował szyk zdań, możliwe, że wynikło to z chęci dosłownego tłumaczenia, a może problemem okazało się przełożenie angielskiego zapisu dialogowego na polski. Nie wiem, musiałbym przyjrzeć się dokładnie. Efekt jest taki, że o ile nie rujnuje to wrażeń z lektury, to jednak pozostawia wrażenie, że technicznie przekład mógłby być nieco lepszy. Nie wiem, kto jest właścicielem dokumentu (tekst była uprzejma umieścić na forum Midday Shine), ale jeżeli ma on do niego dostęp i jest aktywny, to może mógłbym poszukać więcej podobnych usterek i może cokolwiek podpowiedzieć, poprawić? Chodzi mi o to, czy ewentualne sugestie, które pozostawiłbym w tekście, zostałyby rozważone. A odnośnie samego fanfika, po dość zwykłym, SoL-owym początku, możemy zaobserwować zdecydowaną dominację dialogów ponad opisami. Dzięki temu tekst czyta się szybko, lekko, w sumie, nawet nie jest wymagane od czytelnika jakieś szczególne skupienie – ot, zwykła, przyjemna i sympatyczna lektura, w sam raz na niedługi przerywnik, coś fajnego do poczytania przy śniadaniu, kolacji, czy czymkolwiek. Tylko tyle i aż tyle. Koncepcja Twilight, jak by tu odciążyć swoją nauczycielkę, oczywiście wykorzystując przy tym swoje koneksje (patrzę w stronę Shining Armora), jest wprost uroczy, natomiast realizacja tego planu – jeszcze bardziej Natomiast to, jak radzi sobie Twilight jako księżniczka Equestrii oraz jak załatwia różne sprawy i księżniczkuje, ogólnie, przyprawia o szerokiego banana na twarzy Nasza Twily ma zgoła inne podejście niż jej mentorka – jest bardziej bezpośrednia, jej rozwiązania proste, działa z taką samą prędkością, co podczas studiowania prawa Equestrii, czyli z zawrotną. Oprócz tego, tworzy nowe prawa, co także jest pocieszne i co bardzo mi się spodobało. Też chcę kawy i ciastek! W ogóle, reakcja Celestii na „zamach stanu”, sprowadzająca się do „a to ja se teraz zrobię jakiś ruch oporu”, tudzież zakończenie, w którym wszystko wraca na swoje miejsce, a Twilight martwi się o konsekwencje, kiedy to okazuje się, że w sumie... nic się nie stało, a sama Celestia rozważa, czy być może nie zacząć uczyć Twily polityki, wszystko to jest naprawdę przemiłe w odbiorze, satysfakcjonujące i wierne serialowym realiom, nie wspominając już o kreskówkowym klimacie. Przyjemna sprawa, godnie wieńcząca opowiadanie. Ogólnie, tekst jest lekki i prosty w odbiorze, dominujące nad opisami dialogi służą szybszemu tempu, co usprawnia czytanie, ale nie stwarza wrażenia, że akcja rwie jak szalona do przodu. Czyta się ją całkiem dobrze, pomimo mankamentów wynikających z formy tj. jakości przekładu. Warto rzucić okiem, aczkolwiek opowiadanie nie zapada w pamięć tak jak np. „Ziarno prawdy...” czy „W stronę słońca”. Ale tekst był dobry, wart poświęconego czasu. Ma swoje mocne strony, acz nie wybija się niczym szczególnym, no i mam wrażenie, że przekład mógłby być lepszy. Ale jak na debiut - solidna robota. Pozdrawiam!
  11. A teraz spróbujmy czegoś poważniejszego, smutniejszego. Zachęcił mnie tytuł, a także tag [Dramat] oraz [Alternate Universe]. Szybki rzut okiem wskazał na swego rodzaju origin story Celestii oraz Luny, na długo, długo przez wydarzeniami z sezonu pierwszego, co ja mówię, na długo zanim stanęły do walki z Discordem i objęły władzę w Equestrii. W tym sensie, fanfik można rozpatrywać jako alternatywne uniwersum, gdyż najprawdopodobniej nie jest to prawdziwa geneza Celestii i Luny, a i przedstawiony świat raczej nie jest tym, w jakim rozegrałaby się taka historia, zaś warunki są trudniejsze, w tle przewijają się tematy zbyt poważne itd. Aczkolwiek, po zapoznaniu się z całością oraz przemyśleniem treści, muszę zgodzić się z Cahan, że w sumie nie było żadnego wyraźnego powodu, by ten tag umieszczać. Może zostało to wyjaśnione w komiksach (których nie czytam), ale nie przypominam sobie, by w serialu zostało przedstawione w miarę szczegółowo dzieciństwo Celestii i Luny. W związku z tym, w ich historii mogło się wydarzyć cokolwiek. Może nawet całkiem mrocznego, ale jak długo pozostaje to off-screen, to ok. No bo nie oszukujmy się – skrajne ubóstwo dzieci, pomieszkiwanie w jakichś pustostanach, głód (i to w okresie srogiej, przedłużającej się zimy) oraz brutalna walka o przetrwanie nawet kosztem przyjaciół, to nie są zbyt przyjemne rzeczy, a już na pewno nie nadają się do tego uniwersum, jeśli rozpatrywać je w kategoriach kanonu. Biorąc pod uwagę fakt, że Celestia, jako ta starsza, utrzymuje siebie i siostrę za jakieś grosze pochodzące z kopania grobów, zdarza jej się stosować przemoc wobec młodszej, w ogóle, samo to, że dzieci musiały przedwcześnie dorosnąć, chyba nie pozostawia wątpliwości, że nie są to realia, które znalazłyby miejsce w kanonie. Może chodziło o to, żeby wyzwolić się z bajkowej konwencji, tylko że... i tak jest dosyć bajkowo. Wrócę do tego później. W fanfiku wspomniana zostaje postać Star Swirla, ukazany zostaje także stosunek Celestii to tegoż jednorożca. Być może miał to być kolejny punkt, który tłumaczyłby użycie tagu [Alternate Universe], aczkolwiek na moje oko, jest zupełnie odwrotnie. Wręcz powiedziałbym, że przy odrobinie wyobraźni, jest to całkiem kanoniczne wytłumaczenie – Star Swirl w przyszłości został nauczycielem Celestii i Luny, gdyż pamiętał dobroć tej drugiej oraz bardzo trudne czasy, w których dzieliła się z nim, choć sama miała dokładnie tyle, by przetrwać (albo i nie). Celestia, widząc, że jej młodsza siostra przed laty podjęła dobrą decyzję, doceniła wartość przyjaźni, stąd starała się ją wpoić wiele, wiele lat później Twilight. No bo gdyby nie przyjaźń, Star Swirl (o ile by przeżył) mógłby się odwdzięczyć pięknym za nadobne, czyli w tym wypadku nie pomóc w niczym, nie wspominając już o udzieleniu nauk. No i jak później Celestia i Luna miałaby z kimkolwiek walczyć? A przemoc? Też da się wpisać w kanon – jako dodatkowy przyspiesznik dla Luny, gdy ta pomału przeistaczała się w Nightmare Moon. Przypomniała sobie przeszłość, odniosła to do swojej roli w budowaniu przyjaznych relacji ze Star Swirlem i tym bardziej znienawidziła siostrę. Wszystko pasuje. Zresztą, jak sobie pomyślę, że za moich czasów oglądało się „Wszystkie psy idą do nieba”, gdzie przecież był hazard, używki, przestępczość, porachunki gangów (na ekranie mamy kilka różnych scen mordu/ próby mordu na protagoniście), przewijają się nawet subtelne nawiązania do prostytucji, biedy też było tam sporo i mimo wszystko nadal było to klasyfikowane jako „film animowany dla dzieci”, to tym bardziej jestem przekonany, że [Alternate Universe] jest zbędne. Kopanie grobów? Bieda? Przemoc? Oj tam, oj tam Słowem podsumowania kwestii tagów – myślę, że ten świat faktycznie mógł tak wyglądać w owym czasie, a kreacje Celestii i Luny, a także ich relacje, również z innymi postaciami, nie tylko nie przeczą, ale wręcz mogą doskonale współgrać z tym, co się dzieje w fabule później, więc w żadnym razie nie kupuję tego jako alternatywne uniwersum. Sprawa druga, o której również wspominiała już Cahan, czyli marginalizacja roli matki w wychowywaniu tak młodych klaczek. Mam oczywiście na myśli początkowy tekst, że Celestia była dla Luny jednocześnie starszą siostrą i ojcem, żywicielem. Swoją drogą, rola ojca sprowadzona do żywiciela – też nieładnie. Dziwny i niepotrzebny zabieg, jak się domyślam, miał nakreślić nam relacje między bohaterkami i wprowadzić w trudne realia ukazane w fanfiku, ale... po co, skoro i bez tego mamy wystarczająco dużo scen oraz interakcji, które dają nam do zrozumienia, jak zimny i bezwzględny jest to świat? Zważywszy na inne „kwiatki”, pokuszę się o stwierdzenie, że wstawki te wręcz uszkodziły nastrój, zwłaszcza na początku. Ale naprawdę, najbardziej nie rozumiem, na jakiej podstawie autor oryginału mógł stwierdzić, że dwie siostry, córki, nie potrzebowały już swojej matki? Dlaczego Celestia nie mogła być i siostrą, i matką, i ojcem? Wtedy zamierzony efekt prędzej zostałby osiągnięty, gdyż mielibyśmy lepsze pojęcie w jaki wiele ról musi wejść protagonistka, mimo młodego wieku, co zapewne było dla niej niezwykle trudne. Ucinając kilka niefortunnych zdań i mamy idealnie podkreślony klimat na otwarcie fanfika. W tekście przewinie się jeszcze kilka innych nie do końca fortunnych fragmentów, ukazujących relacje między siostrami, ale pomimo tego, jednak kupuję to, że Celestiii zależy. Nawet za bardzo. Natomiast, jeżeli chodzi o opisy kiczowane, zbyt poetyckie – chyba nie rozumiem, jak dla mnie opisy jak opisy. Może gdyby cały fanfik był tym przesiąknięty, a słownictwo było zbytnio ukwiecone, udziwnione, wówczas rzuciłoby mi się to w oczy, ale tak, jak jest teraz, jest całkiem spoko. Mogło być "szekspirowsko", mogło być tak, że 3/4 poetyckich zamienników zostało użytych niepoprawnie, a tak jest w miarę ok. Przez większość czasu czuć doskonale trudne zmagania bohaterek, a także różnice między nimi, które prowadzą do spięć, ale po których ostatecznie się godzą i wspierają, gdyż na kogo innego mają liczyć, jak nie na siebie? Okazuje się też, że mają one swoje słabości, jak na przykład „mordercze zakusy” Celestii, czy też wspominana już dobroć Luny, co... trąci troszeczkę sztampą (tzn. zła Celestia, dobra i praworządna Luna), ale nie niszczy wrażeń z lektury. Miło się czyta fragmenty, które mówią o tym, jak bardzo Celestia martwi się Lunę, jak jej zależy, a także sceny, w których widzimy jak bardzo stara się ją chronić, gdyż tak niewiele trzeba, by stała się tragedia. W tak niesprzyjających warunkach, byle katar oznacza wyrok śmierci. Dominuje przygnębiająca, smutna atmosfera, ale jednocześnie chce się bohaterkom kibicować, choć wiadomo, że raczej im się powiedzie, gdyż bez nich nie było by wszystkiego (swoją drogą, to by było niepodważalne uzasadnienie użycia [Alternate Universe] – bohaterkom nie udaje się przeżyć). Czytelnikowi towarzyszy niepokój, za sprawą opisanych w tekście realiów, ale mimo wszystko utrzymuje się wokół tego bajkowa otoczka, zwłaszcza pod koniec. Mówiłem, że do tego powrócę – uważam, że Celestii poszło o wiele zbyt łatwo ze wzniesieniem słońca. Nie wiem, czy mnie jakieś opisy umknęły, czy coś źle zrozumiałem, ale czy mi się zdaje, że udało się jej za drugim, trzecim razem? Sam proces był ładnie opisany, ale wydał mnie się niezbyt skomplikowany. Zastanawiam się, czy próbowała już wcześniej. Może gdyby opowiadanie było dłuższe, przeplatane kolejnymi nieudanymi próbami wzniesienia słońca, przy których Celestia odkrywałaby coś nowego o swojej magii, nawiązywała więź ze słońcem... Może gdyby odbywało się to stopniowo, wówczas efekt byłby lepszy, a już na pewno nie byłoby wrażenia, że wystarczyła banalna czynność, by pomóc nie tylko sobie czy Lunie, ale wszystkim. Stąd uważam, że mimo wszystko, opowiadanie jest dość bajkowe, by nie powiedzieć, że cukierkowe. Mamy przedstawienie relacji między bohaterkami, a także wprowadzenie do realiów, w obliczu których relacje te bywają burzliwe. Są konflikty, różnice zdań, a także mocne momenty, by niedługo po tym mogło nastąpić dobre zakończenie, które rozwiązuje zdecydowaną większość problemów, co uczy nas tego, by... wierzyć w siebie? Chyba. Mimo wszelkich problemów czy wątpliwości, które mam względem fabuły, było to opowiadanie wciągające i całkiem przyjemne, czytało je się dobrze. Nie mogę odmówić mu atmosfery, czy ładnych opisów, w niektórych miejscach stara się ono być surowe, smutne, w innych urocze, pocieszające, co wieńczy pozytywne zakończenie, którego należało się spodziewać. No i przyznam, że zostaje ono w pamięci. Tłumaczenie, nie po raz pierwszy zresztą, stoi na bardzo wysokim poziomie, no i oddaje w pełni to, czym jest oryginał... ze wszystkimi jego kłopotami. Ale chyba warto poświęcić mu nieco czasu, gdyż są tutaj elementy godne uwagi oraz pomysł. Dla fanów Celestii w sam raz. Dla ciekawskich początków księżniczek, być może będzie to interesująca wizja. Po prostu warto samemu przeczytać, tym bardziej, że nie ma tu dłużyzn, czyta się to lekko i sprawnie, pomimo niejednej trudniejszej dla bohaterek sceny. Pozdrawiam!
  12. Bo serialowo to też jest bardzo zdrowo Działalność Królewskich Archiwów Canterlotu kojarzy mi się z dwoma rzeczami. Po pierwsze, są to zawsze przyjemne, lekkie i serialowe fanfiki, gdzie poszczególne postacie są oddane w sposób bardzo wierny, a opisywane wydarzenia bez problemu mogłyby się wydarzyć w serialu, stąd tym łatwiej można je sobie wyobrazić w kreskówkowym stylu, na ekranie. Po drugie, są to tłumaczenia wykonane na naprawdę wysokim poziomie, dokładnie sprawdzone, zatem zawsze mam to przeświadczenie, że mogę po nie sięgać w ciemno, nie musząc ich porównywać z oryginałem, gdyż mogę być spokojny o jakość przekładu. Tyle tytułem otwarcia, niniejszym rozpoczynam nadrabianie KAC-owych zaległości Los zrządził, że na początek będą to perypetie Twilight, która za wszelką cenę usiłuje złapać Klaczkę Zębuszkę, póki jeszcze ma mleczaki. Cóż mogę powiedzieć? Przede wszystkim, zaskakuje nieco narracja – prowadzona jest z perspektywy pierwszej osoby, ale pisana w czasie teraźniejszym, co jest pewnym powiewem świeżości. Zdaje mi się, iż nieczęsto mam przyjemność czytać fanfik napisany w podobnym stylu. Po drugie, początek opowiadania. Trudno mi wyobrazić sobie lepsze otwarcie dla tego typu historii – idealne tempo akcji, gdzie wybrane detale są opisywane w naturalnej kolejności, między wierszami zdradzając nam przemyślenia oraz emocje księżniczki Celestii, nieuchronnie prowadząc do nocnego odkrycia, od którego rozpoczyna się właściwa akcja oraz główny wątek. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu, jak ten początek świetnie brzmi, jak się po tych akapitach płynie i jak dobrze czytelnik się z tym czuje. Podejrzewam, że zasługi należy podzielić pomiędzy autorem oryginału, a tłumaczką oraz ekipą, która była uprzejma zbadać jej przekład. Tak czy inaczej, imponuje konstrukcja zdań, styl, starannie dobrane słownictwo, efekt można śmiało stawiać za wzór formy, jeśli obrać narrację w czasie teraźniejszym. Ale podkreślam jeszcze raz – klimat, klimat, jeszcze raz klimat. Ależ to było fantastyczne, to trzeba przeczytać samemu, mówię Wam W każdym razie, po wprowadzeniu dochodzi do spotkania małej Twilight Sparkle oraz zaskoczonej jej pracą po godzinach Celestią, z czego wywiązuje się miła, wiarygodna interakcja, podczas której dowiadujemy się, że lawendowa klacz, dla dobra nauki oraz celem zaspokojenia swej ciekawości, postawiła sobie za cel złapanie Klaczki Zębuszki. Między innymi dlatego, że rezolutna klaczka zauważyła rozbieżności w literaturze traktującej o możliwej aparycji oraz właściwościach wspomnianej istoty, nie wspominając już o różnych, przeczących sobie teoriach motywów zbierania zębów, zapada decyzja o poszukaniu prawdy na własne kopytko. Zatem mieliśmy już wspaniałe, klimatyczne wprowadzenie, przyjemną i serialową interakcję między Celestią, a Twilight, a teraz przyszła pora na kolejny mocny punkt opowiadania, a jest nim „Rzecz o Klaczce Zębuszce” – miejsce, w którym znalazły się wszystkie opisy obserwacji oraz doświadczeń przeprowadzonych przez Badaczkę, przy asyście Mądrali Te partie tekstu są pisane w czasie przeszłym, co moim zdaniem miksuje się z główną narracją w czasie teraźniejszym bardzo dobrze, a co w efekcie urozmaica wrażenia z lektury. A sama „Rzecz...” obfituje w różne komediowe, bardzo serialowe sytuacje, które po prostu bawią i relaksują, a komentarze Celestii dopełniają efektu znakomicie, czego kulminacją wydają mi się dwa momenty: wspomniana już przez Cahan rozmowa, która czeka Cadance, a także wzmianka o wykonanym przez klaczkę opisie audycie rządowych wydatków, w związku z którym radnego Night Lighta czeka nagana. Ale wisienką na torcie w tej materii jest końcowy dialog pomiędzy przerażoną wizją nadchodzącej porażki Twilight (w końcu został jej ostatni mleczak), a Celestią, która ją uspokaja i tłumaczy, że bynajmniej żadnej porażki nie poniesie, o ile wyciągnęła ze swych eksperymentów naukę, co oczywiście jest prawdą. Mamy zatem typowo bajkową konkluzję, w której zawarty został morał, wygłoszony przez autorytet tej młodszej postaci, z którą odbiorca docelowy (tzn. gdyby był to faktyczny odcinek serialu animowanego) ma się utożsamiać, zaś dążenie do złapania Klacz Zębuszki jest tu swego rodzaju symbolem czegoś, w co w swej dziecięcej naiwności się wierzy i co próbuje zdobyć. Jest to bardzo miły, pogodny akcent, w sam raz na idealne zakończenie fanfika, tyle, że... to nie jest zakończenie fanfika. UWAGA, DZIKIE SPOILERY!! Zakończenie mamy zupełnie inne i chociaż w sumie nie mam o nim jakiegoś konkretnego zdania (ani dobre, ani złe, po prostu sobie jest), to jednak był to chyba najsłabszy punkt fabuły i zgoda, wpisuje się w to jakoś we wspomnianą bajkową konwencję (to, w co się wierzy, jednak istnieje, więc zawsze warto w coś wierzyć i się nie poddawać), ale jak dla mnie wyjawienie czytelnikom, że Klaczka Zębuszka czekała sobie gdzieś obok i że w sumie jest tak dobrze dogadana z Celestią, zburzyło nieco budowane do tej pory wrażenie, że owszem, w tym świecie jest magia, w tym świecie nie brakuje dziwów i różnych fantastycznych stworzeń, ale jednocześnie są mity i legendy, które prawdziwe nie są. Był to element twardego stąpania po ziemi, który jakoś sprowadzał dążenia Twilight na pewien poziom wiarygodności i dawał znak, że Celestia pozwala jej mieć dzieciństwo i wierzyć w podobne rzeczy, chociaż pewnego dnia młoda z tego wyrośnie. Aczkolwiek, jak na swój wiek, bardzo poważnie podchodzi do swoich prac badawczych, zachowując przy tym swoją dziecinność, co jest wprost przeurocze. Ale tak czy owak, zakończenie to nie było mi w smak. Tekst spokojnie mógłby skończyć się wcześniej, niedługo po wygłoszeniu morału przez Celestię oraz poradzenie Twilight, co winna uczynić. Może zamiast sceny z Zębuszką jakiś klimatyczny monolog, a'la pierwsze akapity opowiadania (A może wspomnienie czasów, gdy Celestia sama miała jeszcze mleczaki?), a może jakaś ostatnia w tejże historii myśl Twilight, która zasugerowałaby, że być może nie do końca wzięła sobie do serca radę Celestii i ma pomysł na jedno, ostatnie doświadczenie, którego czytelnik mógłby się domyślać? Może. Aha – zarzuty te odnoszą się do oryginału oraz jego autora, nie do tłumaczki oraz ekipy korektorów i prereaderów. Midday Shine bez dwóch zdań poradziła sobie wybitnie przy przekładzie tekstu, dbając o jego serialowy, bajkowy klimat, no i brzmienie kolejnych akapitów, serwując nam przekład na naprawdę wysokim poziomie, który po prostu chce się czytać. Gratulacje i podziękowania należą się także korektorom oraz prereaderom, którzy na pewno dołożyli swoje cegiełki do tego projektu Znakomita robota Przechodząc do podsumowania, jest to tekst, który brzmi wprost doskonale, a klimat wylewa się w z ekranu, co nie tyle inspiruje, co napawa satysfakcją oraz poczuciem, że "kurczę, ale to jest świetne, ale to fantastycznie brzmi, też bym tak chciał". Serialowość oraz wierność, z jaką oddano kanoniczne postacie, również imponuje, zaś fabuła, płynący z niej morał, nastrajają optymistycznie, efekt końcowy psuje nieco zakończenie, które było niespodziewane na tej zasadzie, że "no nie, na pewno tego nie będzie, przecież to by było... aha, a jednak", niemniej nie zrujnowało to wrażeń, nieco tylko zazgrzytało. Podtrzymuję, że tekst mógłby się zakończyć wcześniej, nieco inaczej, co ostatecznie wyszłoby tej historii na dobre. W każdym razie, jest to fanfik godny polecenia, tym bardziej, że tłumaczenie stoi na wysokim poziomie i po tekście się płynie, po prostu. Jeszcze raz - znakomita robota, gratuluję Pozdrawiam!
  13. „Królewskie Antyprzygody” jest to seria, do której, chyba odkąd zaczęła powstawać, a potem kiełkować w coś dużo, dużo większego, podchodziłem z pewnym dystansem, spodziewając się charakterystycznego czy wręcz „wewnętrznego” humoru, którego mógłbym nie zrozumieć, ale jednocześnie z rosnącą w miarę pojawiania się kolejnych odcinków ciekawością. Inna sprawa, że w gronie moich ulubionych postaci z serialu brakuje księżniczek, Twilight Sparkle wprawdzie gdzieś-tam się przebija, jednakże nadal patrzę na nią bardziej jak na „zwykłą” postać. Dzisiaj, grubo po ostatniej aktualizacji, mam już szersze spektrum odnośnie tego, z jak wielu szczegółów, szczególików, można sklecić oddzielne opowiadanie (sugeruję się tytułami i opisami poszczególnych tekstów), a także pewność, że „Królewskie Antyprzygody”, przynajmniej koncepcyjnie, są czymś, co może trwać w nieskończoność. Do końca świata i jeszcze dalej, chciałoby się rzec Zastanawiam się tylko, czy jest możliwym utrzymanie w miarę jednolitego poziomu na przestrzeni tylu opowiadań, przy jednoczesnym, okresowym wynajdywaniu nowych rzeczy, by móc karmić czytelników czymś świeżym, czymś, co być może zainspiruje, pozwoli spojrzeć na daną postać z innej perspektywy, bądź ją polubić, jeżeli wcześniej nie żywiło się do niej szczególnej sympatii. Wiem, że może to wyglądać tak, jakbym oczekiwał trochę zbyt wiele od serii drabbli, natomiast, autor wybiegł ze swoją serią tak daleko, stworzył tyle odcinków, że nie mogę pozbyć się wrażenia, że owszem, to NIE JEST zwykła seria krótkich opowiadań Z takim oto podejściem, postanowiłem nadrobić zaległości i przeczytać „Królewskie Antyprzygody”, i, ażeby było sympatyczniej, skomentować je w podobnym stylu. Swoje wrażenia zamierzam zatem wydawać w odcinkach, poświęcając więcej czasu za każdym razem, gdy natrafię na coś, co wyda mi się szczególnie ciekawe, a także wnikając w treść głębiej, jeżeli przytrafią mi się trudności związane ze sformułowaniem opinii od razu. Ażeby było jeszcze ciekawiej, po każdym odcinku zdradzę Państwu moje Top3 opowiadań w danym rozdaniu, by w finale wyłonić ostateczne Top3 odsłon „Królewskich Antyprzygód”, na dzień dzisiejszy A zatem, lecimy z „Królewskimi Antyprzygodami” vol. I „Słoneczna tajemnica” Startujemy od księżniczki Celestii, nie ma to jak na otwarcie zaserwować tajemnicę, co by zaciekawić czytelnika No i coby nie mówić, pomimo faktu, iż limit słów jest w przypadku drabble'a prawdziwie bezlitosny, pierwszym zdaniom udaje się zbudować tajemniczy klimat, sprzedać nam, że wymieniona na początku komnata istotnie jest niczym niedostępna dla zwykłych śmiertelników twierdza, skrywająca w sobie... coś. Nie wiemy, co, ale ten nieco zagadkowy klimat idzie w zapomnienie równie szybko jak naszym oczom ukazuje się wzmianka o reaktorze w „Czarnogrzywie”. A potem otrzymujemy punch line opowiadania, po którym owszem, uśmiechnąłem się pod nosem, nie powiem, że nie. Pierwsze skojarzenie? Kiedy po zmroku starasz się być cicho, żeby nie pobudzić domowników, aż tu nagle Avast uprzejmie informuje o dokonaniu aktualizacji bazy wirusów. Ewentualnie gdy oglądasz serial, a jest on nagrany tak cicho, że musisz maksymalnie podgłośnić i nadstawiać ucha, aż tu nagle wyskakuje reklama serka Almette i dźwięk podskakuje o sto tysięcy decybeli, bo jest reklama*. Był to przyjemny kawałek tekstu, jakby sama lektura nie wystarczyła, jest równie zabawnie, gdy czytelnik wyobrazi sobie ową scenę (potężne chrapanie i wybudzone ze snu kuce, rokminiające czy to megatraktor wypełza z wnętrza ziemi, czy ktoś w okolicy uruchomił motor w zadzie) w kreskówkowym stylu. Jest to naprawdę miła rzecz, napisana w sposób przystępny, ale nie prostacki. Zdania brzmią dobrze, tekst czyta się wartko. Niezłe otwarcie „Antyprzygód”. Aczkolwiek, ciekawe dlaczego nagle wszystkie zaklęcia ochronne „puściły”. W opowiadaniu znalazła się wzmianka, iż nie tylko Celestia miała wstęp do swojego „bastionu”, więc podejrzewam psikusa ze strony młodszej siostry *Oczywiście reklama zasuwa 60 klatek na sekundę w 4K, podczas gdy serial, gdy już łaskawie się załaduje, na sprzęcie który „Uncharted 4”wciągnąłby nosem, z prędkością internetu ustępującą jedynie technologii NASA, musi być w 360p, a i tak się tnie jak początkujący goth (często i płytko), bo oczywiście, że tak. „Siła woli” Kolejny występ Celestii i kolejny intrygujący tytuł. Spróbowałem zgadywać. No i cóż, nie trafiłem. Co ciekawe, tym razem mamy tag [Comedy], czyli druga odsłona serii jest z nami szczera już na starcie i nie stwarza iluzji, że będzie epicką, mroczną tajemnicą, której rozwikłanie zmieni nasze życie już na zawsze. Powiedziałbym, że jest to antyprzygoda toaletowa, aczkolwiek brakuje typowo toaletowego humoru i anomatopei. W efekcie jest to opis trzymającej Celestii, zwieńczony królewskim punch linem, który skłonił mnie do pewnej refleksji. Mianowicie, czy w całym ogromnym królewskim zamku Canterlot, porównywalnym do zamku Draculi (obu) z „Symphony of the Night”, mają tylko jedną, wspólną toaletę? Aczkolwiek, komisariat policji w Racoon City z oryginalnego „Resident Evil 2”nie miał toalety w ogóle, więc z pewnością jest to jakiś postęp W każdym razie, tym razem widać jak na dłoni, że młodsza siostra trolluje starszą, no bo ile można siedzieć na tronie? Może zjadła twarożek albo kwaśne mleko, kto ją tam wie... Cóż, to opowiadanie wprawdzie było w jakimś sensie rozweselające, ale przegrało z poprzednim. Może dlatego, że motyw niecierpliwego oczekiwania na swoją kolej do toalety widywałem w różnych dziełach częściej, niż spontaniczne potężne chrapanie. Słownictwo i kompozycja z grubsza takie same, ale zwrotu „Co i raz (...)” nie znałem. Szczerze, to średnio to brzmi. „Łzy księżyca” W trzeciej odsłonie Luna dołącza do Celestii już oficjalnie, ale nie chcę dać się zwieść smutnemu tagowi – spodziewam się, że opowiadanie w ostatniej chwili spróbuje rozbawić. [89 sekund później] O, a jednak nie, dałem się zaskoczyć. Aczkolwiek nie wydaje mi się, by kwalifikowało się to na [Sad], chyba prędzej na [Mystery] właśnie. Zanim zapomnę, wydaje mi się, że w pierwszym zdaniu brakuje przecinka, między „Przepraszam”, a „Luna”. No i to tyle z możliwych braków w interpunkcji. Koncept przypadł mi do gustu, cieszy fakt, że tym razem w tekście znalazło się nieco więcej dialogów, a opowiadanie rozciągnęło się na rozpiętość jednej strony. Dobrze to wygląda. Początek jest dość niepozorny, ale generalnie spodobało mi się to deczko niepokojące zakończenie, które na spokojnie mogłoby być bazą do kolejnych opowiadań, podejmujących wątek z „Łez księżyca”. Jest ono otwarte, w jakimś sensie dwuznaczne, sugeruje podobną przemianę w przyszłości, a może coś gorszego. Zależy. Powiem też, że od początku do końca był wyczuwalny przyjemny, dosyć intrygujący klimat, dzięki któremu tekst wciągnął mnie od razu, no i cóż mogę powiedzieć więcej? Aż przeczytałem go sobie parę razy pod rząd, tak mi przypadł do gustu. Czytania jest tu na minutę, ale i tak miałem wrażenie, jakby upłynęło więcej czasu. Miły, zwięzły kawałek tekstu, nawet coś mi się zdaje, że tym razem słownictwo było nieco bogatsze, no i ogólnie, tekst wydaje się bardziej „kompletny”, obszerniejszy, zupełnie jakby nie był wymierzony na maksymalnie 100 słów. No bo w sumie nie był – „Łzy księżyca” to w istocie droubble (odmienia się to to w ogóle?) na 200 słów, co tylko potwierdza słuszność myśli, iż im więcej, tym weselej A skoro tak, pora sięgnąć po następny tekst, uprzednio podsumowując „Łzy księżyca” – klimatyczny, bardzo przyjemny w odbiorze, ciekawy kawałek tekstu z otwartym zakończeniem, wpisujący się w klasyczne serialowe realia, a nawet w jakimś sensie uzupełniający jego fabułę. „Pieśń o Upadku” Tag [Sad] sugeruje, że niekoniecznie będzie weselej, acz poprzednie teksty pokazały, iż w tym przypadku (mam na myśli "Antyprzygody", ogólnie) zwykłe tagi należy traktować z pewnym przymrużeniem oka, a za pewnik brać jedynie te określające księżniczki w danej odsłonie występujące, więc jedziemy. Powrót do formuły drabble'a, z jakichś powodów, czegoś mi na końcu zabrakło. A tym czymś, było zwyczajne „aha”, które miałaby wypowiedzieć Celestia, usłyszawszy tytułową pieśń, chociaż lamet bardziej mi tu pasuje. Również pod kątem tytułu, „Lament o Upadku” brzmi jak dla mnie lepiej. W każdym razie, czwarty odcinek wpasował się w smutne klimaty lepiej, niż zrobił to poprzedni, sam tekst był bardziej satysfakcjonujący, niż „Słoneczna tajemnica”, czy „Siła woli”. Podobnie jak „Łzy księżyca”, podejmuje wątek znany z kanonu, dokłada co nieco od siebie, ukazując nam interakcję, której chyba nie mieliśmy okazji oglądać w serialu. Wypadło to dobrze, zaś tekst zaciekawił mnie wszystkim, czego w nim nie było, tzn. reakcji Dziennego Dworu, czy prawdziwą (nie to prześmiewcze „aha”, o którym wspomniałem wcześniej) reakcją Celestii na zastaną sytuację. Zatem znów jest w pełni otwarte zakończenie, które można sobie troszkę pointerpretować, choć ciąg dalszy jest nam znany, więc pole manewru mamy węższe, niż przy "Łzach księżyca". Nie podniosłem tej kwestii ostatnim razem, gdyż nie wiadomo czy i kiedy ewentualnie mogłaby nastąpić kolejna (A może zupełnie nowa?) przemiana, skoro „im się podobało”. W „Pieśni o Upadku” jest nieco inaczej. Tak czy inaczej, solidny, satysfakcjonujący kawałek tekstu, chyba najlepiej do tej pory wpisujący się w [Sad], zwięzły i konkretny, co jest godne podziwu, zważywszy na fakt, że podejmuje ważny dla oryginalnej fabuły wątek. Czuć, że na Celestię spada coś nagle, a potem... cięcie. Ciekawy efekt, nie powiem, że nie. „Miłość rośnie wokół nas” Piąty odcinek i debiut Cadance, w historyjce opatrzonej tagiem [Comedy], co z miejsca budzi niemałe oczekiwania. Jak poszło? No cóż, to opowiadanie nie Celestia, lecz ja sam, skwitowałem beznamiętnym „aha”. Miałem silne wrażenie odtwórczości, w stosunku do pierwszej odsłony, „Słonecznej tajemnicy” oraz drugiej, „Siły woli”. Mianowicie, dostajemy opis, nie aż tak wskazujący na realizowany tag, który buduje określony typ atmosfery, czytając czuć, że się to nasila i nasila, że zmierza do czegoś, a owe coś okazuje się punch linem, który ma rozbawić, wywrócić wszystko o zadaną ilość stopni. O ile podziałało to dobrze w przytoczonych wcześniej opowiadaniach, o tyle tutaj, efekt nie okazał się tak silny, lekturę zakończyłem raczej bez emocji. Aczkolwiek, koncept był niezły, po prostu wykonanie nie okazało się wystarczająco świeże. Tekst był dla mnie skonstruowany identycznie jak „Słoneczna tajemnica” czy „Siła woli”, po prostu nastąpiła zmiana tematyki i bohaterki, co za trzecim razem już tak na mnie nie podziałało, a może po prostu poszczególne odcinki znalazły się zbyt blisko siebie, bym zdążył stęsknić się za tą formułą. Ale sam tekst napisany składnie i poprawnie, jak najbardziej. Spadków w formie próżno tu szukać, no i mimo wszystko, znajduję tu kilka zalet, jak np. tekst o „ciężkim kawałku ciasta”, czy też opis Cadance w pełnym rynsztunku, czego wyobrażenie owszem, przyprawia o uśmiech. Natomiast, jako całość, szału nie ma, podobna formuła otworzyła serię, zatem nie mam nic do dodania ponad to, co już napisałem. Tekst jest poprawny, solidnie napisany, spełnia wymogi narzucane przez przyjęty gatunek, ma przyjemne momenty, ale koniec końców, zwykły kolejny odcinek, nie wnoszący zbyt wiele nowego do serii pod kątem konstrukcji, ale podejmujący bardziej casualowy aspekt pracy jednej z księżniczek. Niby wszystko w porządku, a jednak nic szczególnego. „Betelgeza” No proszę, coś nowego. Chyba tym razem nie można powiedzieć, ze to jakaś kolejna pochodna od drabble'a, ale zwykłe opowiadanie, niezwiązane konkretnym limitem. Jestem ciekaw, co skłoniło autora do (czasowego?) odejścia od przyjętej formy, ale zgaduję, że był to pomysł na historię. Opis całkiem intrygujący, no i mamy debiut Twilight, a ponieważ ze wszystkich księżniczek jest to postać, którą lubię najbardziej, oczekiwania wzrosły. Zacieram zatem ręce i siadam do kolejnego odcinka, a jest nim „Betelgeza” Betelgeza, betelgeza... czy przypadkiem nie ma gdzieś w kosmosie gwiazdy, która tak się nazywa? Opowiadanie to jednocześnie okazało się pewnym powiewem świeżości w stosunku do poprzednich odcinków i fanfikiem „klasycznym”, wziętym jakby z początków fandomu, gdy większości sezonów jeszcze nie było, wielu obawiało się zakończenia serialu wraz z finałem trzeciego sezonu. Z uwagi na miejsce akcji oraz rolę księżniczki Celestii, nie można odmówić królewskości, natomiast mała, pobierająca od niej nauki Twilight Sparkle przywołuje na myśl te starsze dzieła właśnie, gdy wątek jej początków był chętnie podejmowany. Opowiadanie przypadło mi do gustu, jest dosyć krótkie, ale sprawia wrażenie dłuższego, obszerniejszego, niż wskazuje na to ilość słów. Satysfakcjonujące, przyjemne i lekkie w odbiorze opisy oraz bardzo serialowe kreacje postaci, dzięki czemu ma się wrażenie oficjalnego shorta, tudzież usuniętej sceny z prawdziwego odcinka, to tylko jedne z atutów tegoż tytułu. Choć nie była to maksymalnie absurdalna, losowa komedia, przy której boki szło zrywać, tekst był wystarczająco luźny i miejscami kreskówkowo zabawny, głównie poprzez kreację Twilight, opisy jej zachowania oraz reakcji. Czytelnikowi jest po prostu miło, natomiast tytułowy wątek wciąga na tyle, żeby mniej więcej w połowie fanfika zacząć snuć własne teorie odnośnie rozwiązania sprawy, czy zakończenia. To [Comedy], więc teoretycznie może się wydarzyć wszystko. No i muszę przyznać, że zakończenie mnie zaskoczyło, ale w tym sensie jak... niewiele z niego wynikło. To znaczy, domyślam się przesłania, że teraz to Twilight miesiącami (no, konkretnie, to jeden miesiąc) nie będzie z tej biblioteki wychodzić, więc prościej ściągnąć na miejsce jej rodziców, coby mieli na nią oko, chociaż... naprawdę? Może źle to zinterpretowałem, ale nie wydaje mi się, by było to konieczne. Powiem też, że gdyby przyjąć, że Twilight będzie mieć każdego dnia ograniczoną ilość czasu na niedokończone dzieła tytułowej Betelgezy, to mógłby być materiał na sequele, w których młoda Twilight mogłaby eksperymentować jak ten czas wydłużyć przy pomocy magii, jak się do tej biblioteki dostać po godzinach, jak wybłagać u Celestii, aby pozwoliła jej tam zostać dłużej i wiele innych rzeczy. A może twórczość jednej z najbardziej znanych pisarek okresu wczesnego rogoko (w ogóle, masa przyjemnych mikroponyfikacji oraz odniesień do ciastek, to mi się podoba ) tak by na nią wpłynęła, że nastąpiłaby zmiana w zachowaniu najwierniejszej uczennicy Celestii? Może wynikło by z tego parę zabawnych, niezręcznych, a może nawet spontanicznych sporów? Jak dla mnie, z motywu Betelgezy spokojnie można wyciągnąć więcej, w ogóle, całą tę historyjkę poprowadzić dalej, angażując wybrane postacie w mniej lub bardziej absurdalne sytuacje, a wszystko po to, by osiągnąć pozornie trywialne cele, no bo tak chłodnym okiem, jaką rangę może mieć czytanie dzieł niedokończonych pewnej pisarki? W związku z powyższym, zakończenie opowiadania nie wywarło na mnie żadnego konkretnego wrażenia, ot, po prostu historyjka się urywa, a czytelnik chce więcej. Jednocześnie, tekst został napisany na tyle dobrze, że pracuje jego wyobraźnia, stąd w głowie pojawiają się pomysły na ciąg dalszy, na kolejne perypetie itd. W skrócie – prosty, klasyczny koncept, powstał z tego ciekawy, dobrze napisany, wciągający tekst, któremu nie brakuje serialowej atmosfery, aczkolwiek zakończenie pozostawiło troszkę do życzenia. Z drugiej strony, zastanawiając się nad tym dłużej, być może to nie zwieńczenie fanfika miało mieć kluczowe znaczenie w kontekście fabuły, ale drugie dno, którym jest wątek tytułowej Betelgezy, a także dlaczego udało jej się wydać tylko jeden kompletny tytuł. Faktycznie, początkowo sądziłem, że odpowiedź na to pytanie zostanie ujęta w puencie opowiadania, lecz okazuje się, że to wcześniej mieliśmy podane wszystkie informacje, by domyślić się co było na rzeczy. Po pierwsze, jej ksywka (Biadolgeza), a po drugie, wzmianka o lamencie nad własną twórczością. Wygląda na to, że jest to swego rodzaju komentarz autora, którego adresatem mogą czuć się osoby mające przesadnie niską samoocenę odnośnie własnej twórczości, którym brakuje chęci, które nie są w stanie niczego dokończyć, bądź które cierpią na słomiany zapał, gdyż brakuje im odzewu, jakiegokolwiek. W tym sensie, można niniejsze opowiadanie uznać za krzywe zwierciadło, w którym widać jedną, ważną rzecz – zawsze jest ktoś, kto czeka i kto do każdego kawałka twórczości będzie startować tak entuzjastycznie, jak Twilight Ponieważ takich osób z reguły nigdy nie brakuje, fanfik zachowuje aktualność i, kto wie, być może zagrzeje do dokończenia tego czy owego. No powiedzcie, kto by nie chciał, by zdobywająca wiedzę Twilight, na długo przed swym primem, zareagowała na jego aktualizację tak entuzjastycznie, jak na wieść o ocalałych zwojach Betelgezy? Reasumując, mamy niedługi kawałek przyjemnego fanfika, przywodzącego na myśl początki fandomu, zawierającego w sobie wszystko, co serialowe (kreacje postaci, żarty, interakcje, klimat), no i zawarte między wierszami przesłanie dla każdego, kto tworzy, a kto ma wątpliwości, czy jest wystarczająco dobry. Warto pamiętać, że nigdy się tego dowiecie, póki nie spróbujecie „Agent jej królewskiej mości” Nieprzypadkowo siódmy odcinek serii, naszpikowany nawiązaniami do jakże barwnych przygód Jamesa Bonda, w roli głównej, jak sugerują tagi, księżniczka Cadance. No, z takimi założeniami to nie może nie wypalić, mam rację? Zanim odpowiem na zadane samemu sobie pytanie, kilka rzeczy rzuciło mi się w oczy. W pierwszym akapicie jest trochę za dużo „się”, tzn. występują zbyt gęsto siebie. „Wszyscy zdawali się doskonale bawić. Tylko Cadance wierciła się na swym tronie.” No co, jak się czegoś czepiać, to się czepiać ;P Poza tym, w kilku miejscach brakuje mi przecinków, a gdy wspomniany zostaje raport Goldfingera, ostatnia głoska gubi pogrubienie. Plus, gdzieniegdzie zdania powinny być rozpoczęte z wielkich liter, np. „– Doktor No, w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. – przybysz pokłonił się. ” Poza tym, pod koniec, przy kryształkach znalazłem gwiazdkę, ale nigdzie nie ma wyjaśnienia. Czy to przez limit słów? Chyba nie, skoro pod tym względem opowiadanie kontynuuje nurt zapoczątkowany w poprzednim odcinku, czyli odejście od formuły drabble'a... A przechodząc do rzeczy, jest tu trochę opisów, trochę dialogów, akcja pędzi na łeb na szyję, dowiadujemy się, że (a jakże) za wszystkim stał Podmieniec, a na końcu wyskoczyła niczym z kapelusza Tempest Shadow. I wiecie co? Ta mieszanka nawet mi się spodobała, wyszło całkiem sympatycznie Jeszcze te nawiązania, tak umiejętnie wplecione w tekst, użyte w najlepszym ku tego momencie, po prostu nie mogłem nie polubić tego tekstu, aczkolwiek faktycznie, wydaje się oderwany od czegoś większego, może nawet zrealizowany podobnie jak Operacja Piorun – „na kopycie”. Ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Spontaniczność także należy docenić, zwłaszcza, gdy efekt końcowy jest zadowalający, a tak właśnie jest w tym przypadku. A gdy człowiek odtworzy sobie w głowie soundtrack np. z "Nightfire", wówczas w ogóle robi się sensacyjnie Nie zabrakło luźnego, komediowego klimatu, a cięcie znalazło się w takim momencie, że chyba na upartego to też mógłby być jakiś short, parodiujący Bonda, ewentualnie usunięte scenki z odcinka. Agent, to jest agent, to jest dopiero agent Po nie wzbudzającym zachwytu debiucie Pani Miłości, jest to miła odmiana, toteż mam nadzieję, że tendencja przy Cadance się utrzyma i kolejne odcinki z nią w roli głównej będą coraz lepsze i lepsze. Szkoda, że pod kątem formy, tekst nie wydaje się już tak dopracowany, co poprzednie odcinki. A może w grę wszedł limit czasowy, bo właśnie upływała doba od ostatniego odcinka? „Azyl” Szanowni Państwo, powrót do formuły drabble'a, ale czy udany? Zerknijmy na tagi – na pewno Luna uraczy nas swoją obecnością, będzie też trochę heheszków. Stąd, ”Azyl”, pomimo niekoniecznie pozytywnego brzmienia tytułu, nastraja pozytywnie. Sprawdźmy zatem co zaserwował nam autor tym razem... Śladowe ilości opisów, limit praktycznie wyczerpuje wypowiedź Luny, która zgrabnie przedstawia nam, czytelnikom, kontekst sytuacji, wymienia bogate doświadczenie zawodowe bohatera (w tym nie omieszka wspomnieć o lalusiu (Flashu)), po czym z gracją przechodzi do puenty, co przywodzi na myśl początkowe odcinki, lecz tutaj, w odróżnieniu od „Miłość rośnie wokół nas”, widzimy próbę odświeżenia formuły, wykonania znanego motywu nieco inaczej, co się chwali. A puenta? Nieźle, nieźle, bo dość zabawnie, randomowo, no i pozostaje ciekawość dalszego przebiegu tej, nazwijmy to, audiencji. Czy Shining odważył się cokolwiek odpowiedzieć? A może był to jedynie wstęp do kompletnej wypowiedzi Luny? A może tamtego dnia wydarzyło się jeszcze więcej losowych rzeczy, w jakiś sposób uwłaczających majestatowi Państwa oraz samej Luny? Wiadomo, że ta zniewaga powagi wymaga, ale ostatecznie co w ramach zadośćuczynienia musiał uczynić bohater? Być może pewnego odcinka przyjdzie nam się dowiedzieć. Przyjemny drabbl, może nie aż tak innowacyjny, ale na tyle odświeżający sprawdzoną formułę, by czytelnik mógł uśmiechnąć się pod nosem i spróbować sobie wyobrazić ciąg dalszy. Poważniejszych błędów nie uświadczyłem. „Powrót” Czyli Nightmare Moon uderza ponownie... poniekąd. Jak widać, tak szacowna osobistość oraz godna pochwały kampania nie mogła zmieścić się nawet w ramach droubble'a, toteż koszmarna klacz zyskała nieco dłuższy, niż przewiduje ustawa fanfik, na co nie zamierzam narzekać, wręcz przeciwnie Co cóż, całkiem ładny, satysfakcjonujący kawałek tekstu, zaliczający się do tych odcinków, które porwały się na podjęcie co istotniejszych kanonicznych wątków i dołożenie do nich czegoś od siebie, prezentując nam wcześniej nieznane sceny, interakcje oraz oblicza znajomych postaci. Bardzo dobrze. Atmosfera towarzysząca opowiadaniu była deczko mroczniejsza, smutnawa, poważniejsza, co jest miłą odmianą od humoru i klimatu komiksowo-komediowego, utrzymywanego przez większość odsłon serii (moim zdaniem). Przypadła do gustu dość serialowa kreacja Nightmare Moon, miło, że autor spróbował ukazać nam ją z nieco innej, emocjonalnej strony. Pasowało to do tej postaci. Motyw ten rzutuje na całą jej kreację, ogólnie, gdyż niezależnie od tego, w jakiej sytuacji w przyszłości ją ujrzymy (nawet jeżeli będzie to odkamienianie rur, dziurawienie sera, czy suszenie kapci), będziemy mieć na względzie to, że ona także czuje i także niekiedy jest jej przykro. Odnośnie formy, muszę przyznać, że tekst wydaje się podnioślejszy, opisy są bardziej dopracowane, dłuższe, nie ma się tego samego wrażenia, co wcześniej. Niestety, nie obyło się bez paru uchybień tu i tam. Poniżej przykłady tego, co mam na myśli. „Strop już dawno runął na ziemię zasypując pomieszczenie zwałami gruzu.” „Ruszyła do przodu roztrącając nogami, leżące kamienie” W pierwszym cytacie chyba brakuje jednego przecinka. Natomiast w drugim, został umieszczony w niewłaściwym miejscu. Poza tym, jako łowca spacji, przyuważyłem podwójną, w zdaniu: „Celestia zgarnęła jednak wszystko dla siebie, odsuwając ją na bok” Ale tak poza tym, całkiem ciekawy, solidny kawałek tekstu, wykonany z pomysłem oraz dbałością o opisy, a także kwestie mówione, porywający się na rozbudowę kreacji znanej, klasycznej antagonistki, wraz z która przeżyliśmy otwarcie pierwszego sezonu. Spodobał mi się ten odcinek „Nowa nadzieja” Tekst na ponad 1500 słów, lekki i przyjemny w odbiorze, aczkolwiek nie ustrzegł się przed kilkoma błędami. Drobne rzeczy, ale rzuciły mi się w oczy, głównie sprawy przecinkowe. „Wymagało to od ciągnących go pegazów sporo wysiłku, jednakże, czego się nie robi dla księżniczki.” Tutaj akurat dałbym na koniec znak zapytania. „A już kategoryczna odmowa lądowania przed ponyvillskim ratuszem z powodu, jak to określili „złych warunków atmosferycznych jakie zaistniały na dwadzieścia cztery godziny przed nieplanowaną wizytą w miasteczku, oraz fatalnym stanem nawierzchni improwizowanego lądowiska” co w języku zwykłego kucyka znaczyło tyle co “jest błoto i się księżniczka pobrudzi”, ewentualnie „nie chcemy, by było jak ostatnio, kiedy to podczas przyziemienia księżniczka zakosztowała nieplanowanej ziemnej kąpieli, oraz ciastka z błotem” nie była, na tle ich innych wyczynów, niczym wyjątkowym.” Całkiem długie zdanie, nie powiem, że nie. Dwukrotnie przed „oraz” pojawił się przecinek. A brakuje go przed „jakie” na początku. „Po dobrej sekundzie, potrzebnej na przetworzenie obrazu, który został przekazany do mózgu, oraz zrozumienie tego, co się widzi, kucyki opadły na jedno kopyto, kłaniając się do samej ziemi.” Sprzed „oraz” wywaliłbym przecinek. „Źrebak, mało nie eksplodował ze szczęścia.” A tutaj przecinek nie jest potrzebny w ogóle. Tego typu rzeczy raz po raz przewijają się w opowiadaniu, nie przeszkadzają zbytnio w lekturze, ale mimo to rzucają się w oczy, tym bardziej, że nie jest to długi tekst. A przechodząc do historyjki, opis mnie oszukał xD Jak to Celestia „nie bardzo wie” jak sobie z tym poradzić? Według mnie w opowiadaniu była w pełni opanowana, wiedziała doskonale, że Luna niebawem powraca (pal licho w jakiej formie), zaś jej zmysł taktyczny podpowiedział, by z tego tytułu obchody Święta Letniego Przesilenia urządzić możliwie jak najbliżej Everfree oraz dawnego pałacu należącego do niej oraz Luny, gdzie leżą sobie Elementy Harmonii. Jasne, początkowo średnio ogarnia kto będzie mógł ich użyć, ale szybko okazuje się, że na miejscu jest już 5 elementów, wystarczy „ściągnąć” do Ponyville szósty. Wash & Go jak się patrzy Tak czy siak, lekkie, przyjemne w odbiorze i całkiem serialowe opowiadanie z dobra kreacją Celestii, która ogólnie jest miła, spokojna, lecz gdy trzeba postawić sprawę jasno, potrafi nabrać surowości, co jest świetne i tak też zostało napisane. Spodobały mi się solidne opisy oraz całkiem wiarygodne dialogi, no i poszczególne scenki, szczególnie poruszenie, jakie wywołała Celestia niezapowiedzianą wizytą w urzędzie, no i podekscytowaną klaczkę, która prawie od razu przykleiła się do ulubionej księżniczki. Drobne, miłe, ale jednocześnie klimatyczne rzeczy, które świetnie się czyta, bezstresowo. A sam pomysł na opowiadanie całkiem dobry, nie po raz pierwszy skończyłem czytanie z wrażeniem, że mógłby to być oficjalny short, jakaś usunięta/ bonusowa scena, po prostu coś, co bez problemu mogłoby znaleźć się na ekranie jako pełnoprawna część serii. Dobrze zrealizowany [Slice of Life] z delikatną domieszką komedii tu i ówdzie, co nadaje całości smaku. Mimo paru błędów, wrażenia jak najbardziej pozytywne. „Nowa nadzieja” zdaje się jest powiązana w jakiś sposób z poprzednim opowiadaniem, tworząc nieco szerszy kontekst oraz historię. Fajna sprawa. W porządku, zatem mam za sobą pierwsze 10 odcinków serii, czas na zapowiedziane Top3, które zmierzą się z następnymi Top3 w wielkim finale „Królewskich Antyprzygód” Wybór, wbrew moim przewidywaniom, okazał się całkiem trudny, ale coś spośród tychże fanfików wyłonić trzeba. Po namyśle, zdecydowałem. Drodzy Państwo, w tym rozdaniu miejsce trzecie przypadło „Łzom Księżyca”, miejsce drugie wędruje do niedawno omówionej przeze mnie „Nowej Nadziei”, oraz ex aequo do „Powrotu”, natomiast miejsce pierwsze zdobywa... „Betelgeza”! Te właśnie odcinki spodobały mi się najbardziej A to zaledwie początek „Antyprzygód” i już teraz zżera mnie ciekawość kto jeszcze się przewinie, w jakie jeszcze, codzienne bądź niecodzienne sytuacje autor zaangażuje znane postacie. Generalnie, polecam zajrzeć samemu i przekonać się na własne oczy, co to za antyprzygody Już na tym etapie nie mogę odmówić autorowi kreatywności przy dobieraniu sobie księżniczek oraz możliwych do opisania sytuacji, w których mogłyby wziąć udział, no i póki co, forma znajduje się na dość zbliżonym, dobrym poziomie, merytorycznie poszczególne odcinki nie są wprawdzie równe, lecz nie natrafiłem na tekst, który wydałby mi się kompletnie bezbarwny, słaby. Księżczniczkowej atmosfery także nie mogę poszczególnym fanfikom odmówić, nie wspominając już o tym, że wiele z nich prezentuje sobą klimat serialowy, co jest świetne i sympatyczne. Do sprawdzenia zostało mi sporo odcinków, no i wiele "topek" to wyłonienia, toteż nie mogę się doczekać swojego powrotu do "Królewskich Antyprzygód" ^^ Pozdrawiam!
  14. O, Celestia Nie przypominam sobie, bym miał okazję zapoznać się z wersją podstawową opowiadania (a jeśli owszem, to widocznie szwankuje pamięć), w każdym razie, to zawsze dobra wiadomość, gdy jakieś opowiadanie/ pomysł zyskuje rozszerzenie... no, prawie zawsze. Zdaje się, że warunkiem jest stopień rozbudowy bazowej koncepcji, dodanie nowych elementów, no i wątków, takie tam. Jak widzę, autorka od początku jest z nami szczera i ostrzega: będzie to sztampowa historia o przemyśleniach Celestii, nic odkrywczego. Cóż, taki disclaimer ustawia oczekiwania na nieco niższym poziomie i być może dlatego moje ostateczne wrażenia okazały się bardziej pozytywne, a może po prostu tekst był na tyle krótki, zwięzły i na temat, że po prostu nie mogę się na niego gniewać. Taki, taki... portable. W każdym razie, miło było poświęcić te kilka minut na ów tekst, na ukazanie Celestii z nieco innej perspektywy, tj. zwykłego kucyka, którym bez wątpienia jest i w którym w sumie się czuje, pomimo prestiżu swego tytułu oraz odpowiedzialności. Fragment o złotej klatce nie jest niczym przełomowym, podobne stwierdzenia zdarzało mi się widywać i czytywać, aczkolwiek w tym wypadku to jak najbardziej pasuje i idealnie podsumowuje całokształt sytuacji, w jakiej znalazła się Celestia. Ma bowiem wszystko, oprócz tego, czego naprawdę potrzebuje/ chce. Ciekawe jest to, że w sumie wszystko rozbija się o kłamstwo, będące fundamentem wizerunku bogini (fragment o ruchu ciał niebieskich), a także o coś takiego, że księżniczce wielu rzeczy nie wypada, przez co nie może być sobą. Czyli zamiast realizować się w taki sposób, w jaki się chce, pokornie spełnia się wyobrażenia innych, w obawie o to, jak wiele złego może się stać. A wyobrażenia te w sumie za ciekawe nie są, skoro Celestia wydaje się być zaledwie posągiem, figurą, kimś, kto nie ma swoich marzeń, słabości czy zmartwień innych, niż los poddanych, kto musi trwać na tronie, bo bez niego wszystko pójdzie w diabły. Trochę jakby nie była dla mas tak do końca żywą, czującą istotą. Sam nie wiem, na problem można spojrzeć z kilku różnych perspektyw i wysnuć zbieżne w wielu punktach wnioski, iż to, co dla tak wielu wydaje się szczytem, wielką mocą, nadkuczą formą, jakby ostatecznym spełnieniem, w rzeczywistości okazuje się... czymś niewiele ponad to, czym są zwykłe kucyki. Można sobie zadać pytanie, czy tytuł księżniczki, której boskość, nadzwyczajność opierają się na kłamstwie, jest wart tego, by dalej męczyć się w ładnym więzieniu, nawet za cenę pokoju. Okazuje się, że chyba tak, skoro Celestia w fanfiku niespecjalnie myśli o odsłonięciu kart przed poddanymi, a co zapewne spotkałoby się z największym rozczarowaniem w dziejach. W sumie, chyba wielu z nas relatywnie często się boi kogoś rozczarować. Zwłaszcza jeśli ów ktoś widział w nas coś więcej, czy też miał względem nas wysokie oczekiwania. Ponieść porażkę, obojętnie czy jest się księżniczką, czy nie, wydaje się wówczas dosyć niezręczne, co nie? Stąd wychodzi na jaw to, że Celestia, mimo swych rozterek, pozostaje odpowiedzialna za swój kraj. A może po prostu za bardzo się przyzwyczaiła, bądź uzależniła od tej roli – po prostu nie wyobraża sobie siebie samej, pełniącej jakąkolwiek inną funkcję. No i to przeświadczenie, że jeśli nie ona, to kto? Ciekawie czytało się o przemyśleniach oraz takich zwykłych, prostych potrzebach księżniczki, o których nie wypada jej mówić, tudzież o tym, jak widzi ona samą siebie, własnymi oczyma. Pałac to złota klatka, zaś ona w istocie jest sędziną, urzędnikiem, zwykłą klaczą. Nie ma w tym pierwiastka boskości i autorka sprzedała nam to bardzo wiarygodnie. Smuci też troszeczkę konkluzja, chyba jedyny fragment, który został napisany w trzeciej osobie (zdecydowana większość narracji jest prowadzona z perspektywy Celestii), z której wynika, że księżniczka jest na tyle pogodzona ze swoim losem i bierna, że pokornie zgadza się służyć, bo po to istnieje i tyle. W sumie, życiowe – ilu znajomych, których znacie, bardzo chciałoby robić coś innego, ale jest na to zbyt późno, gdyż zaprzepaścili swoje szanse znacznie wcześniej, będąc pod presją czy to otoczenia, czy krewnych, czy jakiegoś autorytetu? Ilu z nich nie zdecydowało się zaryzykować i coś zmienić, tylko pokornie wypełniać rolę, w której w ogóle się nie odnajdują? A skoro o autorytetach mowa, jest to całkiem życiowe także z tego względu, że często powszechnie uznanych autorytetów nie rozpatruje się w kategoriach typowych dla większości przywar, słabości, czy niedoskonałości (bo nikt nie jest doskonały), tylko przyjmuje się, że są wielcy, zasłużeni, a myślenie o nich jak o zwykłych jednostkach jest czymś uwłaczającym ich prestiżu. Stąd pewnie dlatego tak trudno jest wyobrazić sobie przeciętnemu kucykowi, że jego księżniczka też chciałaby zagrać w piłkę, poczytać komiks, obejrzeć chińską bajkę, pobyczyć się na słońcu i niczym nie przejmować, no i że ona też czasem zje za dużo i może mieć przez to problemy gastryczne, bo to przecież zwykła klacz, jakich wiele. To znaczy, autorytet nie jest ideałem, a z tego, co zrozumiałem z tekstu, tylko sama Celestia jest tego świadoma, poddani już niekoniecznie. Ciekawe wydało mnie się także to, komu ma służyć Celestia. Pierwsza myśl jest taka, że poddanym, ale z drugiej strony... czy istnieć jakiś wyższy byt, ktoś lub coś stojącego ponad nią, czemu nie wolno jej się sprzeciwić? Zastanawiałem się w kontekście możliwej abdykacji czy też przekazania korony innemu kucykowi, który stałby się powszechnie uwielbiamy i szanowany. Pisał o tym Johnny, rzecz ta wydała mnie się dość ciekawa. Czy naprawdę to ona konkretnie MUSI aż do śmierci tkwić w tym tronie? Nie może pozwolić, by ktoś zaufany ją zmienił? Poza tym, istnienie czegoś więcej tłumaczyłoby dlaczego Celestia nie ma do siebie pretensji o to, że przecież sama taki system ustanowiła - bo być może ten system w istocie ustanowił ktoś inny, potężniejszy, a po prostu uczynił to jej kopytami, a później zmusił do trwania w tym kłamstwie i porzucenia tego, czego naprawdę dla siebie chciała. Generalnie, forma bez zarzutu, chociaż kuło troszkę w oczy to nieprzełożone na polski „Heart's Warimng Ave”, znalazłem też jedną zjedzoną literkę. A poza tym – solidnie, bardzo dobrze, czytało się to sprawnie. W sam raz na krótką chwilę. No i co by nie mówić, tekst może skłonić do refleksji, jeżeli odnieść poszczególnie wątki do życia realnego, co z drugiej strony ukazuje, jak bardzo przedstawiona w fanfiku Celestia jest nam bliska, zwykła. Całkiem niezły, zwięzły tekst, któremu nie brakuje posępnej otoczki i który można przełożyć na bardziej ludzkie realia. Warto rzucić okiem. Zgodzę się, że to nic przełomowego, ani rewolucyjnego, ale przecież nie samymi innowacjami człowiek żyje, prawda? Zwłaszcza, że gdy po zapoznaniu się z treścią przyszła pora na przemyślenia, sztampowości nie czuje się prawie wcale. Pewne rzeczy może i są na wyrost, lecz poszukując cech wspólnych z naszym, ludzkim życiem oraz realiami, uzyskuje się dodatkową płaszczyznę, która sprawia, że tekst wydaje się głębszy i przez to ciekawszy. Myślę, że warto dać "Celestii" szansę. Nie każdemu tekst ten wyda się głębszy, niż jest, pewnie nie każdego skłoni do refleksji, ale jest na tyle krótki i na tyle dobrze zrealizowany pod kątem formy, że warto poświęcić mu nieco czasu. Pozdrawiam!
  15. Hm, przeczytałem początek i czy mi się zdaje, czy tekst nawiązuje do konfliktu zbrojnego, który został opisany w ramach najdłuższego (na dzień dzisiejszy) polskiego fanfika? Brzmi bardzo znajomo, nie powiem, że nie Zważywszy na fakt, iż „Sztuka wojny...” miała być parodią, natomiast tytułowa sztuka, przedstawiona we wspomnianym przeze mnie fanfiku (o ile oczywiście dobrze to skojarzyłem) była przedmiotem niejednej dyskusji oraz nierzadko dosyć cierpkiej krytyki, aczkolwiek bardziej od strony Luny oraz jej intuicji, aniżeli Celestii. Zatem wszystko wydaje się być na swoim miejscu, by napisać krótką, zabawną parodię. Zacieramy zatem ręce i czytamy dalej. Tekstu za wiele nie ma, ale, choć został on wyraźnie podzielony na dwie tylko części, mamy małe wprowadzenie, które przedstawia nam problem, rozwiązanie tegoż problemu, no i zakończenie z puentą, które, jak mniemam, miało przyprawić nas o uśmiech na twarzy. Cóż mogę powiedzieć... Cel osiągnięty, bez dwóch zdań Ktoś kiedyś powiedział, że proste rozwiązania są najlepsze, bo są proste i tym łatwiej je zastosować. Pomysł, by wziąć pod pachę całe imperium, przenieść je w inne miejsce, zaś Sombrze pozostawić "gołe" terytorium (ziemię), którego tak się domagał, uważam za sprytny i dosyć abstrakcyjny, stąd tag [Random został zrealizowany sympatycznie, miodnie wręcz. Ot, kruczek prawny, na którego mroczny król nie raczył zwrócić uwagi, a który spowodował, że nie tylko plan podboju świata nie doszedł do skutku, a wręcz pogrzebał siły Sombry od tak, zanim na dobre rozkręcił się wyścig zbrojeń. Z tego wypływa cenna nauka, iż zawsze należy czytać ze zrozumieniem i pytać. Lepiej stracić troszkę czasu na papiery, niż dać sobie podprowadzić całe Imperium i przyjść na łyse pole, no i w międzyczasie złapać jakąś wredną klątwę, żeby się za dobrze nie bawić. A to zakończenie... osobiście, spodziewałem się, że zaraz tam spadnie jakaś atomówka czy coś w tym rodzaju, a Celestia będzie jak: „lol co XD” Aha – pułkownik, który nosi imię Swordmaster, to też był całkiem sympatyczny pomysł, szczegół ten świetnie wpisał się w opowiadanie, ogólnie. Jest też królewski głos Canterlot, a to zawsze spoko No tak, ale choć jest to parodia, to nie znaczy, że można przymykać oko na formę, co nie? Zatem bardzo się cieszę, mogąc znów napisać, że autor nie zapomniał o zapewnieniu odpowiedniej jakości technicznej tekstu, w związku z czym nie uświadczymy tu ani literówek, ani zjedzonych/ nadprogramowych liter, znaki interpunkcyjne są na swoim miejscu, opowiadanie zostało sformatowane dobrze, w sumie, zahaczając w jakiś sposób o klimat, przyznam, że przyszły mi na myśl stare czasy, a to zawsze pozytywna sprawa w moim wypadku. Podsumowując, mamy solidnie napisany, wciągający, chociaż niedługi tekst, całkiem niezłą parodię, nadającą się w ram raz na szybki i niezobowiązujący przerywnik, a przy tym wspomnienie nieco starszych czasów. Fajna sprawa, tylko tyle i aż tyle Czy warto? A dlaczego nie? W ramach rozrywki i rekreacji jak znalazł. Nie wymaga zbyt wiele czasu, nadaje się i do porannej kawy, i do popołudniowej kawy oraz do kawy wieczorową porą. Do poduszki też może być. Pozdrawiam!
  16. @Xelacient Miło wiedzieć, że pierwsze trzy opowiadania z serii zaprezentowały według Ciebie tendencją wzrostową. Nie dziwi mnie zwrócenie uwagi na niezbyt udane figury stylistyczne, mam tego świadomość, że niekiedy miewam napady grafomanii, czy stosuję tzw. obscure references, a są to warunki, w których łatwo o stylistyczne babole. Jakoś od lat nie mogę się tego wyzbyć. Dobrze też otrzymać informację, że mimo wszystko dane opowiadania bronią się klimatem. Momentami wydaje mi się, że wiem, jaką atmosferę stworzyć, tylko nie wiem jakimi słowami, bądź zabiegami. Muszę też przyznać, że zaskoczył mnie tak pozytywny odbiór „Na głębokich wodach”, ale może dlatego, iż swego czasu dotarły do mnie opinie, jakoby było ono zbyt brutalne, mroczne, zbyt kontrastujące z kanoniczną Equestrią i skalą czynionego tam zła (które pozostaje w kreskówkowych ramach). A tutaj proszę – początkowo opowiadanie całkiem lekkie w odbiorze Ogółem, bardzo dziękuję za poświęcony na czytanie czas, komentarz oraz ocenę @Verlax Również dziękuję za kolejny komentarz, no i – jak wyżej – czas poświęcony na przeczytanie opowiadania. Hm, w sumie, jak tak teraz o tym myślę, rework to może nieco za duże określenie – opowiadanie przeszło parę modyfikacji, mających je dostosować/ związać lepiej z poprzednimi tekstami, poprzez umieszczenie w nim większej ilości nawiązań do poprzednich tytułów oraz ogólną aktualizację kilku wątków. Sprowadziło się to do drobnych rozszerzeń i/ lub zmian w dialogach oraz narracji. Stron opowiadania ani nie przybyło, ani nie ubyło. Aby Ci to zobrazować – przed poprawkami z opowiadania prędzej wynikało to, że Gleipnir dopiero co poznał się z Wise Glance i w sumie do tej pory relacja między nimi była czysto koleżeńska, co przeczyło wydarzeniom z „Ołowianego Gleipnira” oraz temu kim się dla siebie stali pod jego koniec. Nie było żadnych odniesień do incydentu, który miał miejsce na laborkach z alchemii, przez co można było odnieść wrażenie, że „Ołowiany Gleipnir” nigdy się nie wydarzył. Z kolei w przypadku Fenrira, z tekstu nie wynikało, że był Łowcą i tropił potwory, bo nigdzie o tym nie wspominał. Było tylko to, że od jakiegoś czasu jest „wolnym strzelcem” i że zajmuje się właściwie nie wiadomo czym. Znów – jakby pewne wydarzenia z poprzednich opowiadań nigdy nie miały miejsca. Natomiast, dlaczego tak długo tych rzeczy brakowało w tekście – wylatywało mi z głowy, brakowało czasu, tudzież nie wydawało mi się wówczas, że powinienem takich poprawek dokonać. Czytanie „Kresów” na Bronies Corner zmotywowało mnie do generalnej rewizji niektórych opowiadań, z czego najwięcej czasu poświęciłem napisaniu od zera wersji 2020 opowiadania „Spełnienie życzeń”, gdyż ono najbardziej potrzebowało reworku z prawdziwego zdarzenia. Myślę, że gdy porównasz chociażby długość wersji rozszerzonej z wersją 2020 w liczbach, nabierzesz pojęcia jak wiele rzeczy musiałem poprawić i ile rzeczy wprowadzić, aby fabularnie i technologicznie opowiadanie nie odstawało od reszty. W ogóle, myśl, że znaleźliśmy się na etapie remake' ów opowiadań konkursowych z 2013 roku, od których wszystko się zaczęło i które nawet po napisaniu od nowa, merytorycznie pozostały tym, czym były te 7 lat temu (ze wszystkimi dziwnymi rzeczami i drogami na skróty), pod które potem dopisałem historię, a jeszcze potem ciąg dalszy, jest trochę szalona. Jakoś średnio czuję upływ czasu. Ciekawi mnie tylko jak wiele czasu zajmie mi doprowadzenie fabuły do pełnego końca, o ile będę się czuł na siłach, by pisać dalej. Może wtedy dopiero dotrze do mnie jak długo w tym siedzę. Jeszcze odnośnie Twojego komentarza. Szkoła dobra bardziej pod kątem poziomu nauczania, z panowaniem nad co niektórymi uczniami to już troszeczkę gorzej, na co zresztą zwróciłeś uwagę Ale Gleipnir tak powiedział, bo takie rzeczy chyba wypada mówić. W „Rocky Balboa” (2006) jest na początku taka scena, w której Rocky spotyka się z synem w jego pracy i mu ten syn mówi, że to dobra praca, chociaż minutę temu widzieliśmy jak go szef beształ, więc chyba tak świetnie wcale nie jest. Fakt, że szef stał obok bo chciał sobie fotkę z byłym mistrzem zrobić, ale przecież mógł tę kwestię milczeć. Licytowanie się kto miał gorzej (wiele zależy od kontekstu, ale zgodzę się, że częściej jest to dosyć żenujące) wydaje mi się zaskakująco częste i charakterystyczne dla osób ze sobą spokrewnionych (tzn. zdarza się to często w rodzinach), niekoniecznie z tego samego pokolenia. Zaobserwowałem, że coraz częściej takie „przechwałki” stosują rodzice bądź dziadkowie, kiedy trzeba wykazać potomstwu, że jest młodsze (no ba, a jakie ma być w stosunku do rodziców?) i niedoświadczone, więc nie powinno się wypowiadać albo narzekać, bo „ja miałem/ miałam gorzej”. Warto zaznaczyć, że taka licytacja często odbywa się przy braku zrozumienia czyjegoś położenia/ stanowiska, zwłaszcza w kontekście czasów, na którego poziomie są mierzone dane zjawiska. W tym przypadku (tzn. dwaj kuzyni), jak słusznie zauważyłeś, wszystko rozbija się o brak wiedzy o tym, przez co przeszła druga strona, przed jakimi wyborami została postawiona, czego jej brakowało i co odczuwała, jakie miała motywacje. Dodam, że w realnym życiu, czasami nieporozumienia i takie oto licytowanie się wynikają również z błędnego przeświadczenia, że się o danej osobie wie wszystko, mimo bycia obserwatorem wycinków z jej życia i że ocena postaw tejże osoby jest obiektywnie poprawna. A to chyba ta osoba powinna wiedzieć najlepiej, czy jest jej dobrze czy źle, czy czegoś jej brakuje itd. A gdy pojawiają się emocje, to trudniej o jakieś racjonalne argumenty, czy sens – chodzi już tylko o to, by za wszelką cenę wykazać, że ma się rację. Zdecydowałem się wykorzystać taki oto motyw, gdyż od bardzo dawna obserwuję takie zachowania, polegające na przerzucaniu się tym, kto miał gorzej, dokonywaniu generalizacji oraz obrażaniu się, bo ktoś w swoim jedynym życiu okazał się kimś innym, niż jakiś krewny tego oczekiwał. Z przykrością przyznaję, że takie sytuacje mnie również się przytrafiały i byłem ich uczestnikiem. Faktycznie, oceniam to jako coś naturalnego, element relacji międzyludzkich. Co jeszcze? Według chronologii, między akcją z Białym Bazyliszkiem, a „Nikt nie jest doskonały”, upłynęły niespełna dwa lata. Zatem masz za sobą remake opowiadania konkursowego na Edycję Specjalną „4000”. Teraz czekają Cię napisane od nowa opowiadania na Edycję VII, oraz Specjalną „Święta, święta...”. A co potem? Ciąg dalszy i (jak mi się wydaje) spore zmiany. Chociaż ciężko mi określić jednoznacznie w jakiej materii. Ale ogólnie chodzi o to, że ma być więcej akcji, przygody i intryg. Będę próbować nowych rzeczy, znowu. Jeszcze raz dziękuję za komentarz, ocenę opowiadania oraz podzielenie się spostrzeżeniami, wątpliwościami Pozdrawiam!
  17. Za niespełna dwa miesiące będziemy dokładnie pięć lat po rozpoczęciu publikacji fanfika, a kreacja Twilight, jak widzę, nadal budzi przeróżne, wręcz skrajne reakcje, z czego, zwłaszcza z perspektywy czasu, mam sporo satysfakcji, nie powiem, że nie @Nika, @Dolar84 Bardzo Wam dziękuję za najnowsze komentarze, w tym pochwały dotyczące formy, aczkolwiek zwracam uwagę, że była ona możliwa do osiągnięcia dzięki prereaderom oraz korektorom, których skład na przestrzeni fanfika oczywiście zmieniał się, ale sumarycznie był najliczniejszy jak do tej pory. To również dzięki ich pracy i wsparciu opowiadanie wygląda tak jak wygląda Wydaje mi się, że na początku pisania jednak nie zdawałem sobie sprawy z tego jak duże ryzyko podejmuję, decydując się na realizację swojego pomysłu 1:1, bez żadnych kompromisów. Aczkolwiek, gdybym mógł cofnąć się w czasie, napisałbym to opowiadanie dokładnie tak samo, ze wszystkimi babolami, które popełniłem i do których się przyznaję (Nika wspomniała o tych wątkach, jako o kontrowersyjnych pomysłach, o to mi chodzi ). Od dłuższego czasu bardzo chciałem takie opowiadanie napisać – z Trixie w takim, a nie innym położeniu, z otoczeniem nastawionym do niej w taki właśnie osób, z Twilight w roli antagonistki, częściowo skonfliktowanej, ale generalnie postępującej tak nie do końca wiadomo dlaczego, a co miało znaleźć wyjaśnienie później. Pozdrawiam!
  18. Szybkie info odnośnie małej aktualizacji, jaką przeszło opowiadanie. Została dodana okuratna okładka dla fanfika - jednak poszło łatwiej niż się spodziewałem (czego nie można powiedzieć o innych projektach, ale wszystko jeszcze przed nami). Co najważniejsze, zlokalizowałem błędy i poprawiłem je. Głównie parę literówek i powtórzeń, ale przede wszystkim daty, które nareszcie są zapisane w sposób poprawny (jeśli wierzyć moim źródłom). Naprawdę, nie wiem co ja sobie myślałem pod koniec zeszłego roku. Magia Sylwestra, co poradzić. Oprócz tego pozwoliłem sobie na małe rozszerzenie. Nic wielkiego, raptem parę ekstra zdań do opisów i garść dodatkowych żartów, łącznie jest tego trochę ponad 330 słów. Tym samym, zgodnie ze wskazaniami Google'a, gabaryty fanfika urosły do 6343 słów. Realnie to około pół strony. Takie tam Mogę zatem uznać, że opowiadanie jest kompletne. Nic więcej mi nie przychodzi do głowy w tejże materii, toteż standardowo zachęcam do czytania i komentowania. Pozdrawiam!
  19. @Youkai20, bardzo dziękuję za komentarz Również przypominam sobie jeden tylko fanfik, w którym przewinęły się te postacie, więc niewykluczone, że myślimy o tym samym opowiadaniu. Albo mi coś uciekło. Odnośnie imion, to ja pamiętam jeszcze jak do internetów wyciekła bodajże Adagio Dazzle, a potem pojawiło się info, że to niby będzie oficjalne imię Vinyl lub Octavii, dokładnie nie pamiętam. A chodziło o imię jednej z nowych postaci, które pojawią się w "Rainbow Rocks". Nie wiem czemu, ale zapadło mi to w pamięć, więc nie było mowy, aby przynajmniej to jedno imię prędko wyleciało mi z głowy. Chociaż przyznam, że pisząc opowiadanie bardzo często mało brakowało, a bym pisał o niej per Ada. Jak Ada Wong z innego uniwersum. Ciekawie czytało się Twój opis Przyznam, że nieco zaskoczył mnie Twój dylemat, czy kpić, czy współczuć. W sumie nie bawiłem się w opis warunków mieszkaniowych i szczegóły, żeby każdy mógł sobie to wyobrazić po swojemu, sednem miało być to, że brakło im siły nabywczej. Teraz jak tak o tym myślę, w sumie ich finałowe starcie to było trzech na siedmiu, a nawet na ośmiu, jeśli liczyć wsparcie Vinyl. Nie była to wyrównana walka, dobrze, że chociaż jedną zwrotkę dały im wykonać. Cwaniaczki. Tak czy inaczej, ciekawa analiza, dzięki Moja znajomość EqG ogranicza się do trzech pierwszych filmów i kawałka "Legend of Everfree", ale miałem cynk, że syreny w którejś z tych nowych serii wróciły i nawet śpiewały, więc nie mogłem zbytnio kombinować z zakończeniem, żeby się to jakoś kleiło. A co było w paczce to pozostawiam wyobraźni czytelników. No i dzięki za ocenę ich charakterów. Przyznam, że naprawdę świetnie mi się pisało fanfik pod te postacie, aż sam byłem zaskoczony. Pozdrawiam!
  20. Hm, w tytule tematu jest „yaay”, ale wszędzie indziej już „yeey”, to jak to jest? Poza tym, jedno „a” chyba by wystarczyło. W opowiadaniu mamy też „Sunbersta” podczas gdy powinno to być „Sunburst”. Zdarzyły się literówki (np: „(...) jednorożec zacisnąła wargi,zamknąła oczy...”), czy też kwiatki pokroju „własnoręcznie wykonanego wieńca”, w odniesieniu do kucyka (mogłoby być „samodzielnie”). „(...) Starlight dopadł kuchenkę i wyłączył gaz.” - może coś źle zrozumiałem, ale to brzmi jakby Starlight została ogierem. Zamiast „Wild” jest w pewnym miejscu „Widl”. A od pewnego momentu już jest „Sunburst”. „Wszystko było już. gotowe” <- niepotrzebna kropeczka. „Glimer” <- brakuje „m”. W sumie, później sporo razy przewija się określenie na Starlight: „wielka gospodyni”, lub „mała wielka gospodyni”, troszeczkę za często przez co odniosłem wrażenie powtórzenia. I inne tego typu sprawy, których nie zaznaczyłem w tekście, z uwagi na problemy techniczne oraz wynikającą z nich konieczność czytania na telefonie. Ogółem, samo w sobie nie jest to nic poważnego i nie wymaga aż tyle perswazji, jednak różne literówki, błędy, potknięcia zdarzają się w tekście na tyle często, bym ośmielił się polecić autorowi powrót do popełnionego fanfika i przyjrzenie się treści, w poszukiwaniu tych właśnie błędów. Po ich poprawie z pewnością zniknie wrażenie niedopracowania, jakie odnosi się podczas lektury. Dziwne wrażenie sprawia akapit, w którym narrator wspomina, że gdyby dekorator odpowiedział coś Starlight w odpowiednim momencie, wówczas może przyszłość Equestrii potoczyłaby się inaczej i tak dalej. Gdyby opowiadanie okazało się retrospekcją, wówczas byłoby wiadomo skąd on o tym wiedział, ale ponieważ akcja ma miejsce na długo przed pierwszym sezonem, nie brzmi to najlepiej. Może gdyby podejść do sprawy subtelniej i zasugerować tylko, że niewiele wystarczyło, by zmienić poglądy Starlight, lecz dekorator powstrzymał się od skomentowania jej słów? Czytelnik mógłby się domyślać, że być może chodzi o to, co klacz zrobiła wiele lat później, a odnośnie czego narrator niekoniecznie powinien posiadać poszlaki. Jest też inny akapit, a w nim porównanie, że Starlight zrobiła coś z opóźnieniem jak ładowanie się filmu w internecie. Burzy to trochę klimat i osobiście sugerowałbym jakieś inne porównanie albo przepisanie tych kilku zdań. Wprawdzie potem czytelnik nabiera pojęcia na jakim poziomie technologicznym stoi otoczenie, lecz wciąż, według mnie nie jest to zbyt fortunne porównanie. W ogóle, jeśli chodzi o podejście Starlight do magii i przyjaźni, sprawa wygląda trochę dziwnie, gdyż potem w jakiś sposób zaprzyjaźnia się z magią, dzięki czemu wykonuje różne rzeczy, co ostatecznie powoduje powstanie wiadrowego pieseła, a także spory bałagan. Ostatecznie jednak wydźwięk opowiadania jest pozytywny w tym sensie, że otrzymujemy dobre zakończenie, które nie burzy świątecznej, w pewnym stopniu naiwnej atmosfery. Z drugiej strony, gdyby zaprzyjaźnienie się z magią oraz powstały za tą sprawą bałagan doprowadziły do srogiej kary i zepsutych świąt (złe zakończenie), wówczas atmosfera by ucierpiała, ale Starlight miałaby dodatkowy powód dla którego mogłaby być sceptyczna wobec magii, talentów itd. Wydaje mi się, że ostatecznie autor zdecydował się na lepsze w skutkach rozwiązanie, choć widać pod koniec, że historyjka mogłaby pójść w dwóch różnych kierunkach i w jednym z przypadków uzyskalibyśmy dodatkowe wydarzenia, które ukształtowały Starlight taką, jaką ją poznaliśmy w pierwszym odcinku, w jakim wystąpiła. Odsuwając na bok błędy i potknięcia, a także nie najlepiej brzmiące rzeczy i wątpliwości, przejdźmy do oceny tego, o czym to jest. Cóż mogę powiedzieć? Z okazji Świąt dostaliśmy typową, świąteczną historię opisującą dzień wigilii serdeczności z perspektywy małej Starlight Glimmer. W ciągu tychże siedemnastu stron bohaterka zdążyła odwiedzić kilka miejsc i zrobić całkiem sporo rzeczy, choć np. sceny z grą planszową czy „odgrzewana zupka subplot” nie wnoszą znów tak wiele do głównego wątku, a raczej służą jako dodatki przybliżające nam codzienne życie Starlight oraz jej manieryzm. Otrzymujemy sporo świątecznych akcentów – czytanie świątecznej opowiadanki, kupno materiałów z których później powstają ozdoby świąteczne, ubieranie choinki, jemioła, co nieco o marzeniach, no i wreszcie wieczerza wieńcząca opowiadanie. Całość okraszona jest lekkim, nieco naiwnym (w sensie, że dziecięcym) klimatem, zaś przyglądając się bliżej, między wierszami odnajdujemy takie wątki jak Starlight zmagająca się z własnymi słabościami. Dzięki pewnej nadinterpretacji możemy odnaleźć tutaj również nieco powagi, gdyż dowiadujemy się, że Starlight marzy o szczeniaku, a przy próbie opanowania wywołanego magią zamieszania powstaje „wiadrowy pies”, z którym ta sobie nie radzi, co może nam sugerować, że rodzice klaczki mają rację, że najpewniej jest za młoda na podjęcie takiej odpowiedzialności. Może to być uznane za komentarz do świata realnego, gdzie niekiedy pod choinkę dzieciaki dostają zwierzaki, którymi szybko się nudzą lub którymi nie potrafią się zająć, przez co te, traktowane jak przedmioty (Starlight ożywiła przedmioty i zrobiła z nich pieska) lądują na śmietniku/ bruku co zawsze jest smutne i godne potępienia. Dekorator okazał się przyzwoitą postacią o przyjacielskim usposobieniu, aczkolwiek nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że prędko zaczął się dziwnie spoufalać ze Starlight. Nic takiego się nie wydarzyło, ale wciąż – był to obcy kucyk, na miejscu klaczki miałbym więcej rezerwy. Nie zrozumcie mnie źle – sceny, w których pokazuje jej jak przygotować papierowe ozdoby i jak używać magii, aby same lewitowały, a także wymiana zdań o marzeniach świątecznych, wszystko to jest wykonane bardzo solidnie i z dbałością o odpowiednią atmosferę, po prostu sama relacja między tymi dwoma średnio do mnie przemawia. Gdyby dekoratorem okazał się kucyk z sąsiedztwa, którego Starlight zna z widzenia lub z którym jej rodzice dobrze żyją – to ok. Pod koniec przybył listonosz... tak po prostu i w sumie nie wiem co to dało historii. Ale przyznam, że przez moment myślałem, że zaraz będzie telegram, że z rodzicami coś się stało i nagła zmiana klimatu o 180 stopni. Ale tak się nie stało, bo rodzice stali tuż za nim, do tego z dziadkiem Starlight. No i sam nie wiem, średnio mi wypadła ta scena. To „o, pan jest moim dziadkiem?” jakoś mi nie podpasowało. To znaczy, faktycznie, Starlight była za mała by go pamiętać, ale naprawdę przez cały ten czas nie widziała ani jednej fotografii z nim? Żadne z rodziców o nim nie wspominało? Nie lepiej by było, gdyby jej mama albo tata powiedziała/ powiedział coś w stylu: „Spójrz, kto cię odwiedził.”, a wtedy starszy kucyk przywitałby się z małą, zwracając się do niej per „wnuczko”? Wówczas czytelnik i tak dowiedziałby się kim jest ta postać dla Starlight, a i dialog zabrzmiałby lepiej. W ogóle, brakuje w tej scenie emocji, dosyć szybko przechodzimy do bałaganu i kłopotów jakie ten spowodował, na czym cierpi świąteczny klimat, do tej pory budowany w sposób zupełnie poprawny. Nie tylko to, brakuje mi lepszego zamknięcia opowiadania, bardziej satysfakcjonującego zakończenia, może jakiegoś extra dialogu, może wymiany prezentów, może jakiegoś komentarza Starlight lub wypowiedzianego do pierwszej gwiazdki życzenia. Stąd pod koniec zostaje mały niedosyt. Życzenia świąteczne od autora oraz ekipy dłubiącej przy opowiadaniu to naprawdę miły gest, zostały odpowiednio oddzielone od treści opowiadania, przez co nie kolidują z nim, a stanowią miłe posłowie na określoną okazję. Bardzo miło i dzięki Podsumowując, jest to poprawnie wykonana, solidna historia świąteczna, która niczym nie zaskakuje, ale także niczym nie odpycha, a którą jeszcze można by dopracować, zarówno pod kątem technicznym jak i fabularnym. Ma odpowiedni klimat i czyta się ją lekko, niezobowiązująco. Na święta – czemu nie? Wydaje mi się, że gdybym natrafił na opowiadanie w środku lata pewnie od razu bym go nie doczytał do końca, ale świadomość, że mamy (jeszcze) grudzień i jest okres świąteczny bardzo pomaga w zatrzymaniu przy sobie czytelnika. Myślę, że warto dać szansę i zobaczyć jak autor odnajduje się w bardziej przyjaznych, kreskówkowych klimatach. Pozdrawiam!
  21. Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym pokrótce wytłumaczyć dlaczego sceny wykładów wydają mi się lepsze, a na pewno bardziej realistyczne od audycji radiowej (radiowych). To są w gruncie małe rzeczy, jak na przykład wykładowca, który pyta o coś studentów i albo jest cisza, albo ktoś coś nieśmiało odpowiada, nauczyciel mówi: „Głośniej!”, czyli zachęca, dając studentowi nadzieję, że zabłyśnie, aby potem powiedzieć, że nie, to jednak nie o to chodzi i kontynuować wykład, rozwiewając wątpliwości. To są wszystko rzeczy, z którymi się spotkałem, o których słyszałem i które stanowią codzienność dla tych, którzy uczęszczają na zajęcia wykładowe. Więc nic dziwnego, że od razu przypomniałem sobie wiele rzeczy i że mogę w pełni się utożsamić z tym, co zaprezentował autor. Natomiast takiej oto audycji radiowej nie słyszałem w ogóle i wcale nie chodzi o to, że nie słucham radia aż tak często, gdyż nawet jeżeli nie chodzi o kwestie stricte naukowe (ze ściśle określonej dziedziny) ale codzienne, jak np. nowy obiekt w mieści, pomoc społeczna, inwestycje itd. goście są często zapraszani na dosyć krótki czas i na ogół nie mają możliwości zdradzenia zbyt wielu szczegółów, fachowym słownictwem operują okazjonalnie. A prowadzący lubią się wcinać, dopytywać, a czasem i rozpraszać. Rozgłośnie o charakterze ogólnym jednak częściej stawiają na muzykę oraz audycje rozrywkowe, a w dalszej kolejności informacyjne, aniżeli coś, że tak to ujmę, eksperckiego, gdzie zakłada się, że słuchacz jest osobą która sprawnie porusza się w danej tematyce, żyje tym i zgłębia to regularnie. Co innego w przypadku radia tematycznego, czy tematycznego programu telewizyjnego – spotkałem się z programami i reportażami, które w znacznym stopniu przypominały to, co otrzymaliśmy w „Kole Historii”. Znów jednak, zdecydowanie częściej były to programy telewizyjne, nadawane przez stacje tematyczne – coś co kiedyś znajdowało się wyłącznie w droższych pakietach i stanowiło atrybut tych lepiej sytuowanych (co nie zawsze było prawdą, wiele osób było sceptycznych wobec nowej technologii albo skąpiło), bo większość miała na kablu trzy kanały na krzyż i nie było szans by obejrzeć coś ambitniejszego. I chyba nagnę nieco kolejność rzeczy, bo to chyba dobre miejsce, by wspomnieć, że fragment audycji radiowej zawarty w rozdziale poświęconym Celestii uznaję za dużo lepszy, nie tylko w materii wykonania, ale także pod względami koncepcyjnymi. Konstrukcja rozdziału pozostaje niezmieniona – rozpoczynamy od tekstów źródłowych dających nam kontekst historyczny oraz przybliżających przeszłość znanej nam krainy oraz Nieśmiertelnego (tutaj – Nieśmiertelnej), któremu przypadło sprawowanie władzy nad nią. Tym razem, gdy przeskakujemy do czasów współczesnych, dowiadujemy się o fundacji, która została powołana w związku ze współczesnymi problemami dotyczącymi odszkodowań za dawno uczynione krzywdy, a które to krzywdy wynikły z uwarunkowań historycznych, o których (acz nie o wszystkich) dowiedzieliśmy się chwilę wcześniej. Pomysł ten uważam za strzał w dziesiątkę, ponieważ nie jest to tylko kolejna porcja wykładu historycznego tyle, że w innej formie, ale próba podjęcia czegoś, co trwa w czasach obecnych, a co stanowi wypadkową skutków wydarzeń historycznych, a do tego zmiana perspektywy – ukazanie współczesnego problemu, ale nie z wydawać by się mogło punktu widzenia obiektywnego (czy mającego słuszność czy nie to już inna kwestia, bo wszystko mogło się wydarzyć, ale nie musiało, pamiętajmy o tym) źródła, ale w formie wywiadu, gdzie gość przedstawia sprawę z perspektywy działalności, którą prowadzi oraz jej adresatów. Jednocześnie sporo kwestii (takich jak odpowiedź na pytanie o kontrowersje lub też wzmianki o zwiększającej się ksenofobii) wypada wiarygodnie i wydaje się niekiedy czerpać z problemów współczesnego, realnego świata. A w tle są oczywiście kwestie historyczne – kto mówi prawdę, czym jest prawda, co mówi ta prawda i komu należą się jakieś, dajmy na to, reparacje czy zwroty mienia. Szkoda tylko, że momentami przybiera to formę wykładu, a wystarczyłoby, gdyby kolejne akapity były odpowiedziami na dopytywania prowadzącego lub jego wtrącenia – audycja jeszcze bardziej zyskałaby na autentyczności. Natomiast rozdział, ogólnie, nie wyróżnia się niczym rewolucyjnym na tle poprzednich, jego konstrukcja nie zrywa z przyjętym schematem, zatem otrzymujemy konsekwentną kontynuację formy, jaką obrał sobie autor. Oznacza to, że opowiadanie w dalszym ciągu jest hermetyczne i niekoniecznie przeznaczone dla każdego, lecz absolutnie możliwe do sprawdzenia, a kolejne kawałki tekstu nie są na tyle długie, by stanowić ku temu jakąś poważną barierę. Jeśli chodzi o formę oraz różne jej mankamenty, nie ma sensu powtarzać tego, o czym wspominałem poprzednim razem lub o tym, na co była uprzejma zwrócić uwagę Cahan – jest w dużej mierze tak samo, ani lepiej, ani gorzej. Jak nietrudno odgadnąć, tym razem teksty źródłowe przybliżą nam genezę Equestrii oraz to w jaki sposób Celestia doszła do władzy. Zanim zapomnę – autor nieustannie wykorzystuje każdą okazję, każdy, nawet pozornie niewiele znaczący szczegół, aby nadać znanym rzeczom kontekst i ubogacić świat, w którym tworzy. Poprzednio były to znaczki (nazwane pieczęciami) oraz jak się ma ich sens do Wielkiego Planu. Jak wcześniej, tak i teraz poszczególne teksty mają swoje wydawnictwa, w ramach wspomnianej już audycji radiowej dowiadujemy się także skąd w ogóle pomysł, by nazwać miejscowości Equestrii w taki właśnie sposób. Po prostu wszystko okazuje się mieć znaczenie, tło oraz kontekst. Tym, czym wyróżnia się Celestia na tle pozostałych Nieśmiertelnych jest fakt, iż do władzy doszła w zasadzie bez rozlewu krwi, w sposób dyplomatyczny przerywając wrogie natarcie, a co zostało podkreślone w tekstach. Sprytne wydało mi się to, że gdy została władczynią, nikt nie wiedział, że jest to istota nieśmiertelna, toteż spodziewano się, że przeżyje swoje i umrze. A tutaj niespodzianka – raz przypieczętowana władza zostaje pozornie na wieczność. Przypomniało mi to historię dżinna Solmyra z HoMMIII/ IV – jako Dżinn winien on służyć temu, kto go uwolnił, aż do jego śmierci. A Solmyra uwolnił nieśmiertelny król Gavin Magnus, więc musiał on mu służyć przez wieczność. Taka sytuacja Jest też jeden fragment, który mi o czymś przypomniał, nie pamiętam już o kogo chodziło, ale chyba był taki ktoś w historii, kto zwykł jadać posiłki delektując się widokiem pałowanych ofiar. Chyba. Wydaje mi się, że to mogło być nawiązanie do tego, ale nie jestem pewien. Oprócz tego, w tym rozdziale widać jak wielkie znaczenie historyczne miała religia zwana solaryzmem i jak jej dogmaty stanęły w sprzeczności z istnieniem Celestii, która sama przyznała, że nie jest boginią, lecz Nieśmiertelną na równi z pozostałymi Nieśmiertelnymi. Tak w ogóle, rozdział ten, podobnie jak kolejny, poświęcony Lunie, ma wiele cech wspólnych zarówno z poprzednimi, jak i takich, dzięki którym faktycznie oba te rozdziały wydają mi się nieco lepsze, a przy tym wyróżniające się od trzech pozostałych z uwagi na klimat bardziej podpadający pod fantasy, a już na pewno większe znaczenie religii, magii, czy też jeszcze większą ilość tajemnic, zwłaszcza tych dotyczących Luny. Zahaczam już w jakimś sensie o kolejny, piąty rozdział, który, podobnie jak pozostałe, zawiera mnóstwo informacji, miejsc, postaci historycznych, ale także niedopowiedzeń czy zagadek, nad którymi, jak się dowiadujemy, nadal głowią się współcześni historycy. Luna jest tutaj o tyle ciekawszą postacią, iż w odróżnieniu od Celestii nie prowadziła własnych zapisków, widać też, że różni się nie tylko od Tej, Która Lśni, ale także od pozostałych Nieśmiertelnych, gdyż... nie pozostaje w miejscu, a podróżuje po świecie. Co stwarza idealną okazje podjęcia tematyki tego jak to się dzieje i dlaczego miałoby to być możliwe. Pojawia się nawet spekulacja jakoby Nieśmiertelnych mogłoby być więcej. Wszystko w kolejnej audycji radiowej, która, wzorem tej z rozdziału trzeciego, bardziej przypomina wykład, ale... wypadło jakoś nieźle. Nie wiem, to chyba przez ilość tych spekulacji, zwrócenie uwagi na tajemnice, a także wniosek, że te rzeczy nigdy nie są jednoznaczne i że w badaniu historii własne emocje czy odczucia nie mogą nigdy grać istotnej roli – fakty mają być przedstawione w sposób obiektywny, zgodny z tym co się stało, na podstawie niepodważalnych dowodów. Co nie wyklucza możliwych przedmiotów sporu między historykami, ale to już sygnalizowały kolejne teksty źródłowe. Ostatecznie, wyszło w porządku, chociaż z trzech audycji najbardziej mi podpasowała ta druga. Wprowadzono wiele nowych ras, na czele z Fomorianami. Istoty te zostały dobrze i zwięźle opisane, jeszcze lepiej wypadły opisy dotyczące skutków zarazy, jaka ich dotknęła. Bez problemu możemy sobie wyobrazić wygląd ich zmienionych ciał oraz agonię. Pamiętam, że kiedyś na maxiorze (teraz to chyba nie istnieje) był taki filmik „Niezwykłe szkielety” (chyba) i przewinęło się tam sporo fake'ów, ale od razu sobie skojarzyłem tamte zdeformowane czaszki z rogami. Jednocześnie do historii świata wprowadzono społeczność opartą na matriarchacie co jest kolejnym rozwinięciem uniwersum i urozmaiceniem treści. Motyw wiedźm, przepowiadania przyszłości, wizji sennych, wszystko to w znacznym stopniu sprawiło, iż ta część historii jest bardziej mistyczna, wyjątkowa. Dobrze jest się też dowiedzieć skąd mogły wziąć się co niektóre morskie istoty. W ogóle, jest to interesujące – kolejne rozdziały są konstruowane według tego samego, ściśle określonego schematu. Wszystko wydaje się „sztywne” i takie samo, a jednak każdy rozdział zawiera w sobie coś innego. Poszczególne wydarzenia, ich przebieg, a także elementy charakterystyczne zawsze oparte są na czymś innym, każda kraina i każdy Nieśmiertelny posiada swój własny klimat oraz unikalne cechy i tutaj znów ogromne podziękowania za ilustracje. Mała rzecz, a wiele wnosi. Przyznam jednak, że schemat z którego wynika forma kolejnych rozdziałów (dwa teksty źródłowe, wykład/ audycja i jeszcze jeden tekst źródłowy), za piątym razem już trochę nuży i to chyba dobrze, że w ramach pierwszej części był to ostatni rozdział jeśli hipotetyczne kolejne miałyby zostać napisane wedle tego samego wzoru. W ramach "Koła Historii" występują oczywiście opowiadania-oneshoty pisane jak większość fanfików, jednak ciekawi mnie na jakie zmiany w schematach następnych rozdziałów (nazwijmy to, historycznych), zdecyduje się autor, o ile w ogóle. Czy znajdziemy w nich jeszcze więcej tekstów źródłowych? Transkrypcji? Opisów wykopalisk? A może jakieś dzienniki z ekspedycji, jeszcze więcej wywiadów z ekspertami, a może coś jeszcze innego? Na „O'n” zabrakło mi troszkę czasu, jednak niebawem będę się zabierał za lekturę również i tej części serii. Zerknąłem sobie na szybko co mnie czeka i rzeczywiście, będzie to oddech po pięciu całkiem obszernych, dosyć specyficznie pisanych rozdziałach, skupionych głównie na czystym światotworzeniu, z niewielką dozą dialogów, a postaciami wymienianymi jedynie jako kolejne pionki na szachownicy losu/ historii. W ogóle, tytuł części drugiej, "Pax Imperios Immortales" brzmi naprawdę zachęcająco i całkiem epicko. Choć w dalszym ciągu fanfik ten pozostaje dość specyficzny, hermetyczny, to jednak jest przy tym wyjątkowy w swojej formie, a na pewno wystarczająco przystępny, aby każdy mógł spróbować i go poczytać, do czego oczywiście zachęcam. Pozdrawiam!
  22. Z pierwszych rzeczy – dobre wykorzystanie konspektu z racji podzielenia tekstu na trzy części. To był dobry ruch. Niedobrym ruchem było nie zwrócenie dostatecznej uwagi na sprawy techniczne, toteż znów mamy zatrzęsienie dywiz zamiast półpauz w zapisie dialogowym. No i literówki, jak np.: „Gdy zbliżyła się na tyle bl8sko, bym (...)”, takie „bejziki”, że tak to ujmę. Psuje to wrażenie z fanfika, tym bardziej, że nie jest on długi, więc takie błędy i potknięcia rzucają się w oczy. Po prostu nie ma kiedy zapomnieć o tym, że trafił się kwiatek. Co oferuje nam kolejna, czwarta część „Kronik Azumi”? Już wcześniej szło się zorientować, iż historia Three Weed/ Azumi jest dość tragiczna, tłem wielu wydarzeń był forumowy Samhain, który w znacznym stopniu wpłynął na to jaki mamy w kronikach klimat. „Siedem Pieczęci” w zasadzie nie wyłamuje się z tego schematu – mamy nawiązania do kataklizmu jaki spadł na świat przedstawiony, zaś tragiczna historia Azumi staje się jeszcze bardziej tragiczna, gdyż na jaw wyszły nowe fakty z jej życia prywatnego. Wydaje się wręcz, że na pasiastą bohaterkę spadło każde możliwe nieszczęście. Zatem wątek Azumi, jako postaci tragicznej, uległ wzmocnieniu. Pytanie tylko, czy to aby nie przesada? Nawet jeśli, chyba była konieczna, gdyż drugą postacią, na którą zwróci uwagę czytelnik, jest jej partner – Light Wright. Przez większość wydarzeń, w których uczestniczy, jest konsekwentnie kreowany na przyzwoitego i odpowiedzialnego gościa, któremu zależy na rodzinie. Lecz w pewnym momencie okazuje się, że jest on w stanie popełnić zło, jeżeli miałoby to cokolwiek zmienić, uchronić Azumi przez nieszczęściami, na które skazał ją los. Co w sumie w dalszym ciągu czyni go bohaterem raczej pozytywnym, który jednak posiada swoją ciemną stronę. To na plus. Przez opowiadanie przemknie nam również Zecora, choć fakt faktem, nie rymująca Zecora to tak troszkę nie Zecora. Niemniej autor nie zapomniał o uchyleniu rąbka tajemnicy dlaczego nastąpiła nagła zmiana maniery mówienia znajomej zebry. W porównaniu z poprzednimi odsłonami „Kronik” ta wydaje się dotykać życia rodzinnego Azumi oraz relacji między postaciami w największym stopniu. Udaje się zatem zarówno rozbudować życiorys zebry, ubarwić jej postać, ale także spotęgować smutek gdy ma się okazać najgorsze. Odniosłem wrażenie, iż autor dążył do tego, by tym bardziej odbiorcy było szkoda Azumi oraz Wrighta, zwłaszcza w cieniu wydarzeń znanych z Samhaina oraz poprzednich opowiadań. Jednakże ciężko mi napisać cokolwiek więcej. To, co jest w fanfiku... po prostu jest i spełnia swoje zadanie w porządku, lecz nie potrafię pozbyć się wrażenia, że pod względem formy mogło wyjść to dużo, dużo lepiej. Brakuje nieco opisów, tam gdzie robi się tajemniczo, enigmatycznie, trzeba użyć wyobraźni i poszukać wskazówek w pozostałych kronikach, to jak najbardziej wypada nieźle i dobrze wzmacnia kreowany klimat. Czuć, że jest to część czegoś więcej i czuć, że nie jest to wesoła, a tragiczna historia. Pytanie tylko jak długo będziemy spoglądać w przeszłość i odkrywać kolejne nieszczęścia i przykre fakty z życia Azumi oraz jej bliskich, zanim przeskoczymy w coś nowego? Nie wydaje mi się, aby Azumi, jako postać, była skończona, sądzę, że w drzemie w niej potencjał i chyba wiemy już wystarczająco wiele o jej pochodzeniu, by móc śledzić dalsze jej losy z zaangażowaniem. Dalsze, w sensie kontynuacji, na którą oczywiście liczę i co do której spodziewam się, że oprócz mroku dostarczy nam deko przygód. Ale jestem otwarty na wszelkie inne motywy. No i przede wszystkim namawiam do popracowania nad formą, tudzież znalezieniem sobie kogoś do korekty. Nie chodzi mi przecież o żadne radykalne zmiany w stylu, jedynie o podstawy, głównie w zapisie dialogowym. Mała rzecz, a naprawdę wiele podniesie, jeśli idzie o jakość fanfika. Pozdrawiam!
  23. Po „Alterze” Bester uraczył nas jeszcze jedną, choć dużo skromniejszą produkcją, ażeby kupić sobie nieco czasu przed finalnym werdyktem odnośnie wspomnianego kryminału, postanowiłem przyjrzeć się ”Wspomnieniom korektora”. Myślę, że mogę mówić o tym, że w jakimś sensie z treścią się utożsamiam, gdyż zdarzyło mi się przedpremierowo czytać i poprawiać niejeden fanfik. Niemniej, jak się dowiadujemy z tagów, jest to biografia Gandzi. Sprawdźmy zatem czym usłana jest historia znanego korektora. Przyznam, że tekst przypomniał mi o znanych już fanfikach-parodiach, lub też tych, które miały na celu zdenerwowanie danej osoby. Rzeczywiście, jest to nie tyle kucykowy fanfik co opowiadanie-parodia, które przerysowuje ponad miarę różne głupawki znane z „moich pierwszych opowiadań MLP proszę o wyrozumiałość”, reakcje bohatera również wydają się jak z krzywego zwierciadła, lecz gdy się wczytamy w sedno, zdamy sobie sprawę, że hej, również często o tym myśleliśmy gdy napatoczył się nam jakiś Dark Momentum, czy ktoś o podobnym życiorysie. Ba, nawet typowy Brony w Ponyville. Upić się, przeczytać, może coś tam poprawić, zostawić w cholerę, udać się na wakacje. Do Choroszczy. Na badania? Na badania. Przyznam, że miałem nie lada ubaw z odczytywania kolejnych wiązanek wyobrażonym głosem NRGeeka. Momentami wręcz zabrakło mi czegoś w rodzaju: „Ten autor powinien zap%$#dalać na Galerze!” I że powinien być smagany w dupsko batem ukręconym z tej jego fanfikcji, dopóki odcinki „Klanu” nie zrównają się z tymi z „Mody na Sukces”. Ilość złych emocji spowodowanych załamaniem się, utraceniem wiary w ludzkość z powodu danego fanfika, tudzież zazdrości wynikającej z tego, że są przecież inni korektorzy, którzy świetnie współpracują z autorami i osiągają sukcesy, wypadło to tak jak należało się tego spodziewać po tagach oraz przyjętej konwencji – jest to mocno wyolbrzymione, przerysowane, ale posiada w sobie ziarno autentyczności. Czujemy, że pewnego dnia my możemy nie zostać na czas usunięci z listy korektorów, że pewnego dnia może nas spotkać takie PW i że pewnego dnia my wylądujemy w pokoju bez klamek. Generalnie, jest to dość zabawny przerywnik, w sam raz na odrobinę nudy, acz w materii zaprezentowanych głupawek nie znajduję tu zbyt wiele nowego. Szczęśliwie tekst jest krótki i treściwy, toteż nie trąci on sztampą. Tak, sztampą – nawet nabijanie się ze sztampy w końcu przeobrazi się w sztampę. W końcu ileż można się znęcać nad kolejnym lub tym samym Bronym w Equestrii tudzież czarnym alikornem o krwistoczerwonych oczach i hiperrealistycznej krwi z nich cieknącej? Niemniej, warto zajrzeć, gdyż mimo to jest to historia z nieco innej perspektywy – pisana z punktu widzenia osoby, która ma „mój pierwszy fanfik” czytać i jeszcze ma to poprawiać, co oczywiście na dłuższa metę nie ma sensu bo już prościej by było napisać cokolwiek od nowa. Stąd nie dziwię się, że nasz bohater wylądował tam, gdzie wylądował. No i z całą pewnością jest w tym pewien ukryty przekaz. Rzeczywiście, często nie zdajemy sobie sprawy jak uciążliwa i trudna może być praca korektora, a także jak często ci, którzy różne kwiatki poprawiają, otrzymują niesprawiedliwie mało uwagi. Na pewno nieproporcjonalnie mniej w stosunku do twórców, którym przypisuje się całość sukcesu. Warto o tym pomyśleć. Może jakieś forumowe święto, Dzień Korektora, byłoby krokiem w dobrą stronę? Pozdrawiam serdecznie!
  24. Rozpocznę od tego, że zawarte w tym wątku opowiadanie wydaje się być idealne wręcz pod zapodany obrazek okładkowy. Autor oczywiście zadbał o opisy, lecz nie zmienia to faktu, że przez całą, choć niedługą, lekturę tak właśnie sobie wyobrażałem scenerię. A co nas czeka w samym opowiadaniu? Trudno powiedzieć, opis zapodany od Malvagio mówi nam wszystko i jednocześnie nic. I bardzo trafnie, gdyż w trakcie lektury nie poznajemy imion postaci, otrzymujemy jedynie wzmianki o tym kim one są dla siebie, a także uzyskujemy pewne drobne wskazówki odnośnie tego kto to może być. W gruncie rzeczy, nie wiemy konkretnie kiedy i dlaczego postacie te trafiają do ogrodu, czym ów ogród jest, opowiadanie pod tym względem sprawia wrażenie wyrwanego z dłuższego utworu. A raczej, miejsce akcji wydaje się być "wyrwane" od świata i egzystować w miejscu, które trudno odnaleźć. Coś jak sala tronowa Sombry w "Abdykacji". Zamiast wrażenia niedosytu mamy odczucie, że z jakiegoś powodu autorowi bardzo zależało, abyśmy wraz z bohaterkami trafili w to właśnie miejsce, aby doświadczyć tego co one. A mówię o tym dlatego, że ma to znacznie w odbiorze mrocznej atmosfery, którą po raz kolejny zaserwował nam Malvagio. To nie tylko opisy, wykonane zresztą niezwykle starannie, z dbałością o każde słowo, zdanie, czy nawet formatowanie, ale także wrażenia jakie dają poszczególne akapity oraz interakcje postaci, gdyż owszem, takowe tu występują. Opowiadanie radzi sobie doskonale wtedy gdy jest czystym opisem i radzi sobie nie gorzej gdy występują w nim dialogi. Przyznam natomiast, że gdy w fanfiku po raz pierwszy przewinął się zimorodek, do głowy przyszło inne, konkursowe opowiadanie autora - „Dla zimorodków”, z Flutterszu w roli głównej, o ile dobrze pamiętam Opowiadanie jak najbardziej godne polecenia, acz nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł się ktoś, kto wrzucony w treść „Odwiedzin” poczuł się nieco skołowany o czym to tak naprawdę jest, co te postacie tutaj robią i dlaczego. W tym wypadku brak szerszego kontekstu nie przeszkadza, mamy zostawione pole nie tylko do własnych interpretacji, ale także teorii odnośnie tego jak „Odwiedziny” mogłyby być powiązane z pozostałymi, wybranymi utworami autora. Najmocniejszym aspektem opowiadania jest jego klimat, a forma po prostu stoi na wysokim poziomie, ciężko mi się nad nią rozpływać w sytuacji, w której miałem przyjemność przeczytać już niejeden fanfik autorstwa Malvagio. Czuję się tak, jakbym po prostu dostał więcej tego, co spodobało mi się ostatnim razem. No i jak ostatnim razem, mogę z czystym sercem polecić to opowiadanie.
  25. „Equestriański Faust”? Brzmi intrygująco. Wykonanie? Pomimo limitów wynikających z Gradobicia, muszę przyznać, że zostałem mile zaskoczony. Opowiadanie po prostu sprawia wrażenie kompletnego, zachowuje typowo konkursową zwięzłość i pozostaje otwarte bez odczucia niedosytu, ale z polem do własnej interpretacji, w dużo lepszym stylu niż choćby „Exodus”, który i tak był za ten aspekt całkiem sympatycznym dziełkiem. A jeśli nie własna interpretacja, zostaje jakaś chęć dopisania ciągu dalszego, wypełnienia pewnych luk czy opracowania wydarzeń z przeszłości, o których nam wspomniano, a o których nic nie przeczytaliśmy. Uwaga na spoilery! Jest to po prostu niedługa, przystępna w odbiorze historia, dosyć dobrze wpasowująca się w fabułę kanonu, rzucająca zupełnie nowe światło zarówno na postać i przeznaczenie Celestii, jak i Discorda. Nie wspominając już o takich kwestiach jak pochodzenie Luny, czy geneza Equestrii. Jest to o tyle bardziej satysfakcjonujące, gdyż wszelkie elementy, wątki wprowadzone przez autora lądują na swoim miejscu, a całość historii po prostu się klei, dobrze komponuje. A co cieszy jeszcze bardziej, opowiadanie radzi sobie na tyle dobrze, że jest zrozumiałe nawet bez znajomości „Fausta”. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ciekawiej wypadł Discord, czy Celestia. Z jednej strony umowa to umowa i draconequus rzeczywiście powinien otrzymać duszę Celestii, zaś fakt, iż jednak dzieje się inaczej jest całkiem zaskakujący (Nikt nie spodziewa się equestriańskiej Harmonii!), lecz postać Celestii jako tej, która de facto nie miała siostry i która sama z siebie nie posiadała wielkiej mocy, również wypada świetnie. Oddała ona własną dusze Discordowi, by móc posiąść krainę na własność, by stać się alicornem i by mieć siostrę, którą (prawie) zawsze będzie mieć przy sobie, lecz wszystkiego użyła do tego, by czynić dobro, co sprawia, że ostatecznie zostaje uratowana przez Harmonię. Nie brakuje w tej historii tajemniczości, a wizja wymiaru Discorda (piekła?), choć przewija się przez krótki czas, urozmaica treść i buduje klimat. Co cieszy, żadna z wyżej wymienionych postaci nie została nam przedstawiona jako zła. Nie dowiadujemy się o żadnych niegodziwościach, które popełniła Celestia po podpisaniu paktu, a zanim postanowiła czynić dobro. Zostało stworzone wrażenie, że jako księżniczka ma coś tam za uszami, lecz nie jest to nic co kwalifikowałoby się do rangi czystego zła, po prostu czegoś o niej nie wiedzieliśmy, a poddani mogą się czuć w jakimś sensie tylko okłamani. Discord nie wzbudza żadnej niechęci, zachowuje się tak jak można się było po nim tego spodziewać, no i za interwencję Harmonii również reaguje tak jak on. Powiem nawet, że wypada sympatycznie, tak jak w serialu, no i jak już pisałem, trochę się mu ta dusza należy. Chyba tam nie było żadnego ustępu pisanego maczkiem, co? No i wychodzi na to, że tam chyba każdy jest ofiarą/ poszkodowany. Poddane kucyki, które tracą swoją władczynię, Celestia, która musi się rozstać ze światem, no i Discord, który nie dostaje jej duszy. W sumie nie, to nie do końca tak - Harmonia wydaje się być w tym wszystkim wygrana, gdyż wszystko przebiegło zgodnie z jej planem. Ciekawe. Styl oraz forma bez zarzutu. Po prostu solidna robota, bez jakichś wyszukanych czy przełamujących trendy zabiegów, ale też bez poważniejszych potknięć czy błędów. Najważniejsze, że tekst czyta się po prostu dobrze i sprawnie, konstrukcja fanfika stoi na solidnych fundamentach, no i w dosyć krótkim czasie autorowi udało się stworzyć odpowiedni nastrój. Dominuje pewna doza tajemniczości, mrok jest bardziej kreskówkowy, aniżeli niczym żywcem wyjęty z filmu grozy na przykład, zaś zakończenie, choć w jakimś sensie smutne, to jednak jest w nim ten motyw nadziei, że choć ktoś odszedł, to jednak jakaś jego część została z nami, że będzie dobrze i że nie ma się czym zamartwiać. Znów, wszystko to udało się odpowiednio nakreślić w naprawdę niewielu zdaniach. Czy opowiadanie, w ogóle, pomysł, zasługuje na rozbudowanie? Oczywiście, że tak. Z drugiej strony, co przecież znajdziemy w fanfiku, chwila jest taka piękna, więc czego nam więcej potrzeba? W mojej opinii jest to godne polecenia, niedługie, ale potrafiące zainspirować opowiadanie, któremu warto poświęcić parę minut. Pozdrawiam!
×
×
  • Utwórz nowe...