-
Zawartość
10766 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
5
Wszystko napisane przez Mephisto The Undying
-
Tarcza Valoranu rzucała się w oczy bardziej niż plama błota na białym płótnie. Ciekawe czy to była jedna z jego mocy... Jednak nie to teraz było główną myślą w głowie, bardziej zastanawiało go skąd Taric brał klejnoty, żeby zapłacić za jego obiad. Miał tylko nadzieje, że to nie o takie Klejnoty chodzi... Przywitał się zarówno z gospodarzem i Tariciem kiwnięciem głową. - Chciałem się jeszcze zapytać, czy istnieje szansa na odświeżenie się... - powiedział niepewnie, kierując wzrok na posiłek Tarica z wyraźnym głodem w oczach. Cholera, ciepła zupa, albo cokolwiek ciepłego, było posiłkiem który Gassot chętnie by zjadł.
-
Enrique Mężczyzna nie miał zbyt dużych problemów z wyczuwaniem emocji ludzi z którymi rozmawia. Trochę lat już miał, więc czuł te całą niechęć. Ale nie odzywał się, nie miało to sensu, ani nie było by zbyt grzeczne. Dlatego wziął tylko delikatnie obie kartki, odsunął nieco głowę do tyłu, a kartki opuścił, sugerując bycie dalekowidzem, po czym zaczął szybko czytać. Szukał bardziej czegoś niestandardowego. W pewnym momencie poruszył bezdźwięcznie ustami, układając je w "Już czuje, powoli gniotące mnie zębatki biurokracji". Po chwili odłożył obie kartki na biurko i tylko gestem poprosił do długopis, który jak dostał podpisał się. "Sir Enrique Percival Muselk O'donell". Zupełnie jakby pozostałe imiona był istotne. Nie były, ale jeśli ktoś prosił o inny podpis niż parafkę, zawsze to pisał. Przekazał kartki Doktor Annie i kiwnął głową. - A zatem, proszę o wyjaśnienia - odezwał się spokojnie splatając palce dłoni.
-
Nie... nie... nie...! Desperacka próba zgaszenia ogników leżąc obolałym na ziemi i mając problemy z poruszaniem się była niemalże niemożliwa. Do cholery, to był artefakt kruczej królowej... a teraz był zniszczony... A ja nie mogłem się ruszyć, leżałem tylko, próbując zwijać się z bólu, ale bolało za bardzo, żeby mi się udało. Jakim cudem on widzi przez pieprzoną gęstą jak diabli chmurę gazu... Gdy płomienie wreszcie zniknęły, ja nie czułem się wcale lepiej. Miałem wrażenie, że zaraz padnę i tak przegram pojedynek. Ale w pewnym momencie, między uderzeniami serca, czas zdawał się zatrzymać. Upiór Królowej zniknął. Pojawił się za to ktoś inny... też kobieta, w długiej, sięgającej ziemi szacie, z oczami zasłoniętymi bandażami. Zdążyłem dostrzec narzędzie przypominające długi na dwa metry pogrzebacz bez haka, rozgrzany do białości. Kobieta podeszła i szybkim ruchem wbiła pogrzebacz, w mój mostek. W serce. Swąd palonego ciała i materiału uderzył moje nozdrza a ja tym razem dałem radę zawyć z bólu i wygiąć się w łuku wywołanym cierpieniem. - Twoje ciało jest słabe, dusza płonie, twój umysł jednak, nie może zostać spętany - słowa odbiły się echem w mojej czaszce. Uderzenie serca zakończyło to całe zatrzymanie czasu. Chociaż swąd dalej obejmował arenę. - Zniszcz ciało, zbuduj ciało, wyzwól ciało... - mruknąłem pod nosem. Powoli zacząłem się podnosić, chwiejnie, rana po ostrzu, zdawała się zostać zastąpiona tylko paskudną raną po poważnym poparzeniu. - Zniszcz ducha, zbuduj ducha, wyzwól ducha - dorzuciłem, powtarzając obie części mantry kilkukrotnie, stając wreszcie na nogach. - Może złamać me ciało, zniszczyć ducha... ale mój umysł jest wolny. - Rzuciłem w kierunku przeciwnika starając się wyprostować. - Ale teraz... pora na repetę... - Nachyliłem się nieco w przód i opuściłem głowę, zaśmiałem się gardłowo. Nawet nie mając peleryny, zniknąłem w załamaniu światła, pojawiając się przed Lucjanem, dzierżąc dwumetrowy miecz, zweihander. Wykonałem szybkie cięcie w jego stronę znikając w załamaniu światła raz jeszcze, pojawiając się kilkanaście metrów dalej, z wyrazem twarzy sugerującym złość. Niewielkie kawałki metalu zaczęły krążyć wokół mojego ciała, przesyłając między sobą wyładowania elektryczne. Rzuciłem zaklęcie wyciszenia, skutecznie pozbawiając go na kilka chwil zdolności używania magii. Przy okazji pozbywając się też aktywnych już zaklęć. - Pora przypuścić szturm... odziany w metalowy rój... - wycedziłem, zniknąłem, ponownie. Pojawiając się za oponentem uderzając go z siłą której nawet on sam dotychczas nie wytoczył. - Jak żywa zbroja zrodzona w bitwy znoju! - złapałem go za włosy i pociągnąłem do tyłu, przy okazji wpakowując kolano w jego krzyż. - Dałem ci szanse by poczuć pewnie się! - chwytając go za bark i biodra, podniosłem go i sprowadziłem z impetem na swoje kolano. - Będziesz błagał o litość zamykany w Żelaznej Dziewicy mej! - cisnąłem go na ziemię i nadepnąłem na jego klatkę piersiową, wiązka energii, zdawała się uderzyć go z impetem, wywołując ból, nawet większy od tych jego płomieni. Odbijający się echem w całym układzie nerwowym. Obróciłem miecz i uderzyłem go głowicą w głowę. - Jak młotem kruszę kości. Siostro co za zły nawyk. Poświęcę twoje Ścierwo na Czarnym Sabacie! - wbiłem miecz w jego prawą dłoń i kopnąłem w twarz. Wyjąłem miecz i nakreśliłem jego krwią, krąg wokół jego ciała, który szybko aktywował zaklęcie. Pozbawiając Lucjana szans na ucieczkę. Potem rzuciłem miecz poza krąg. - Zapytaj "Dla Kogo Bije Dzwoń", gdy Diabeł kroczy drogą tą! Czas ci ucieka na Mega-Śmierci zegarze! - z arkany w mojej dłoni utworzyło się coś w rodzaju kolca, który cisnąłem w jego lewą dłoń. Potem drugi w prawą. Potem jeden w stopę, i drugą. Wyszedłem z kręgu i uderzyłem w jego krawędź dłońmi i a zielone płomienie wyskoczyły spod ziemi, więcej bólu. Ja za ten czas podniosłem miecz. - Niczym Człowiek Wojny! Walczę zostawiając cię W Płomieniach. Brutalnie silny Mastodont! - cisnąłem w kierunku Lucjana kulą ognia która wybuchła. - Minister Śmierci twej! W tym Danse Macabre ja prowadzę! Niczym jebany Machinalny Łeb! - wystrzeliłem z palca płomień czarnej energii, celując w płuco, która zdawała się zamieniać skórę oponenta w czarną, wyschniętą i popękaną. To co było głębiej też. - Zniewolę cię w Eterze! Jestem Rzeźnikiem aż po czasów Kres! Krew ma niczym Nitrogliceryna jest! - wiązka energii przebiła powietrze ze świstem uderzając Lucjana niczym sztylet w udo. - Zaakceptuj swe ostateczne cierpienie! Przeciągnę twe Zwłoki po arenie i ochrzczę to Biedą! Zakopię cię na Zmrożonej Ziemi! - kolejny atak, tym razem fioletowy stożek obladzający ciało Lucjana. - Grobowe Dzieci Me! Oto Wasze Wielkie Odrodzenie! - zakończyłem a przebijając się przez ciało Lucjana z ziemi zaczęły wynurzać się upiory, które zaraz po wyjściu z kręgu zadawały się przybierać postać małych cienistych bestii. Wraz z każdym przejściem takiej istoty przez ciało Lucjana, do jego umysłu zaczęły wdzierać się emocje, strach, desperacja, poczucie bezsilności, żal, melancholia... Na moim czole pojawił się malunek zamkniętego oka, Oparłem miecz o stopę i podrzuciłem go, opierając o bark. Byłem wściekły. Nie tylko zniszczył mój artefakt, ale i czuł się tak pewnie. Efekt wyciszenia wreszcie się skończył.
-
Enrique Obserwując zachowanie swojej rozmówczyni, zaczął odczuwać lekkie rozbawienie, którego jednak nie pokazywał. No i stało się też jasne dlaczego pomieszczenie było tak oderwane od reszty budynku, a zarazem tak sterylne. Miał ochotę uspokoić kobietę, mówiąc jej, że woda z jego Patronki nie jest do końca prawdziwa i szybko znika, ale ta już podjęła dalszą rozmowę. Mężczyzna zerknął jeszczę na Anahite, tylko po to, żeby zaraz skierować wzrok na Panią Doktor. Wziął głęboki wdech. - Mój cel, jest stosunkowo prosty. Po prostu mogę to zrobić. Jeśli jakoś wyszło, że spotkałem się z Anahitą i zostałem jej kapłanem, a jej wolą jest pomaganie, to mogę to zrobić - oznajmił spokojnie. Nawet nie musząc się zastanawiać nad słowami.
-
Mob nie zamierzał dawać po sobie poznać, że coś podejrzewa. Kroczył tylko ulicami Coruscant, bez wyrazy, starając się nawet chodzić zwyczajnie. Miało to jeden cel, sprawdzić z jakim przeciwnikiem ma przyjemność właśnie się mierzyć. Temu też, minął jakąś alejkę bez wyjścia, tylko po to by wkroczyć w inną, prowadzącą do równoległej ulicy, tylko po to, by po tym pójść w kierunku przeciwnym do poprzedniego. Bez ładu i składu, a czasem nawet krążąc w kółko. Wszystko po to, by wyczuć przeciwnika. Zmusić go do pokazania się. Po chwili, zamiast raz jeszcze robić kółko, zmienił taktykę i ruszył w inną alejkę, na jeszcze inną ulicę, gdzie wszedł do jakiegoś zaułka i przyczaił się za winklem, czekając i czuwając, czy może wyczuje zbliżającą się obecność.
-
Noxianin wydał z siebie odgłos sugerujący obrzydzenie. Śmierdział i bardzo chciał to szybko zmienić, temu też musiał zejść na dół, jednak najpierw postanowił nasłuchiwać. Szkło, talerze i zapach pieczeni. Złowieszcze burczenie w brzuchu złapało Noxianina. Nie wiedział czy to w sumie wypada, tak po prostu zjeść coś w domu ludzi dzięki którym żyje. Nie miał przy sobie zbyt dużo pieniędzy, ale musiał im coś dać. Westchnął żałośnie i powoli zszedł na dół. W nadziei, że nie zrobi zbytniego hałasu.
-
Enrique Cały koncept rozmowy kwalifikacyjnej był dla Enriqua co najmniej ciekawy. Czyżby miał utknąć na dnie drabiny korporacyjnej łowców bestii? Zaiste była to wizja ciekawa. Uczesane, siwiejące włosy, w połączeniu z ogolonym dziś zarostem i eleganckim, czarnym, trzyczęściowym garniturze w którego przedniej kieszonce znajdował się zegarek, doczepiony łańcuszkiem do guzika, dodawały mu swego rodzaju aury "szlachcica". Co nie było wcale kłamstwem, czy też ułudą, Enrique naprawdę był lordem. Kroczył swobodnie, ale powoli, nie śpieszył się. Obejrzał pomieszczenie bardzo uważnie, zastanawiając się dlaczego wybrano akurat taki wystrój, tak bardzo oderwany od całej reszty budynku. Chociaż, nie był to wystrój brzydki. Co prawda sam nigdy fanem przesadnej bieli nie był, miał wrażenie, że była zbyt sterylna, styl modernistyczny mu nie przeszkadzał. Modernistyczny i minimalistyczny. Szybko zza rogu wyłoniła się kobieta, pasowała do tego biura. A może to biuro dopasowało się do niej? Nie odezwała się tylko do niego, kierowała swoje słowa też do jego Patronki. A zatem ją widziała? Kątem oka, mężczyzna zerknął na podekscytowaną twarz Bogini wód. Może to trochę dziwne, ale niektóre zachowania jakie przejawiała Anahita, w jego mniemaniu uchodził za na swój sposób uroczę. Odwzajemnił uśmiech, jego jednak nie był tak ciepły. Bez dwóch zdań był to uśmiech przyjazny, ale cała twarz mężczyzny, czyniła jego uśmiechy nieco zimnymi. - Profesor Enrique O'donnell. Domyślam się też, że zdołała pani zobaczyć moją towarzyszkę i patronkę, Anahitę. Bardzo mi miło - odezwał się, jego głos był spokojny, nieco flegmatyczny z akcentem będący dziwną mieszanką pomiędzy nazbyt wyniosłym brytyjskim a północnym walijskim. Mówił swobodnie, nie zająknął się nawet na moment. Już po byciu zaproszonym, skierował swe kroki w kierunku krzesła, najpierw lekko odsunął te drugie, na którym usiadła Anahita, chociaż niematerialna, lubiła takie drobne gesty. Dopiero gdy ta już była na swoim miejscu, O'donnell usiadł na drugim i opierając łokcie o kolana, splótł palce, wskazujące trzymając jednak wyprostowane i oparte o siebie. Czekał na pytania.
-
Kładąc lewą rękę na skrzyneczce, Akolita uścisnął dłoń mężczyzny. Dobili targu, ale gdzie podział się inny użytkownik mocy? Musiał gdzieś być. Może jednak nadarzy się okazja przetestować broń za którą to właśnie zapłacił. Gdy już oboje puścili swoje dłonie, Mob chwycił skrzyneczkę. - Skoro już wszystko zakończone, powodzenia w dalszej pracy - kiwnął głową na pożegnanie i wstał. Chowając skrzyneczkę w odmentach płaszcza, ruszył ku wyjściu, dalej z kamiennym wyrazem twarzy.
-
Noxianin poruszał trochę ręką, zanim ocenił, że faktycznie była sprawna. Czyli to nie był sen? Czy ta dziewczyna naprawdę tu była? Jeśli tak, skąd się wzięła? Mężczyzna wstał z łóżka, spojrzał n siebie, żeby określić co ma na sobie, potem zaczął rozglądać się za swoimi ubraniami. Miał szybko odejść, to więc chciał zrobić. Długa droga przed nim.
-
Apatyczna twarz maski zdawała się wpatrywać w duszę Lucjana, zdawała się nawet nie drgać gdy mnie atakowano. To jednak nie było aż tak istotne. Obrona którą podniosłem faktycznie po pewnym czasie bycia pod wpływem czarnych płomieni zaczęła się rozpadać. Ale nic co pochodzi od bogów słońca nie było mi obce... Bariera pękła, jednocześnie odpychając ode mnie płomienie oczywiście, szybko powróciły by aby dalej palić. Miałem jednak te kilka krótkich sekund na reakcje. Rzucając się pędem w przód, przy okazji rzucając nożem w kierunku Lucjana. Cielesna forma zadrżała a ja zniknąłem w chmurze dymu i filetowej energii magicznej. W czasie gdy sztylet przecinał powietrze ze świstem. W pewnym momencie zmieniło się ze sztyletu w lecący w kierunku Lucjana piorun fioletowej arkany. W tym momencie za plecami mojego oponenta załamało się światło i otoczony fioletowym dymem wyskoczyłem ja, wciąż zostając w powietrzu, obrócony na bok, z lewą ręką, otoczoną fioletowym blaskiem. - Zaciśnięta Dłoń Bigby'iego! - rzadko kiedy musiałem krzyczeć nazwę zaklęć, ale teraz aż chciałem to zrobić. Gdy ja obracając się w powietrzu z pięścią w kierunku Lucjana, fioletowa arkana przekształciła się w gigantyczną pięść która uderzyła go w plecy. Szybko potem starając powstrzymać się go przed uniknięciem. Nie miałem jednak zamiaru pozostać tu długo. Raz jeszcze, peleryna niczym wielkie czarne skrzydła zatrzepotała, podążając za ruchem moich rąk i poderwałem się w powietrze. - Nowa forma nie ocali cię przed...! - klasnąłem w dłonie. - Chmurą Smrodu! - fioletowa chmura gazu pojawiła się znikąd otaczając całego Lucjana w swoich śmierdzących objęciach. W tym czasie, sztylet który wcześniej rzuciłem zniknął, pojawiając się przy moim pasie. - A teraz - zebrałem energię magiczną w obu rękach, formując małe wyładowania elektryczne, po których to stworzyłem promień błyskawicy, czy też plazmy, przyjmującej formę błyskawicy, wprost w oponenta ogarniętego chmurą. Dopiero potem wylądowałem na ukos od oponenta, nie chcąc znowu wejść w płomienie, a zjawa przybyła do mnie, "stając" przede mną. Byłem gotowy na kontratak.
-
Chociaż animec zdaje mi się być nijakim "harem anime" (na podstawie oppeningu) to muzyka jest całkiem niezła. takie 7/10 A z racji, że obrzydza mnie brak najdoskonalszego anime świata w tym temacie: End of the World: Wersja z efektami I bez efektów i do tego długa wersja
-
Mężczyzna kaszlnął, tak zwyczajnie z powodu choroby, przy okazji zakrywając usta ręką. - Wybacz - powiedział jako przeprosiny za przerwanie wypowiedzi - Cóż, skoro teraz znam tajemnice życia jaką jest rozmnażanie się Poro, nie pozostaje mi nic innego jak odszukanie istoty imieniem Ornn. Ponoć żyje w jakiejś górze tutaj, na Frejlordze, gdzie ma kuźnie. Chce sprawdzić czy uda mi się zdobyć u niego broń... - wyjaśnił.
-
Mężczyzna postarał się jakoś poprawić swoją pozycję, nie bardzo wiedział co robić, jakaś losowa osoba wleciała mu do porzyczonego pokoju przez okno, trochę go to martwiło. - Szukam czegoś a raczej kogoś. Kto najpewniej jest gdzieś na Frejlordzie. Ale prawie zginąłem i teraz choruję. A muszę szybko wyzdrowieć się zbierać. - oznajmił, naciskając na słowo szybko. - I nie mam pojęcia jak rozmnażają się Poro. Nigdy nie interesowałem się biologią - dodał czując, że zaraz otrzyma odpowiedź.
-
Noxianin przetarł niechętnie brew, bardziej w geście zniesmaczenia i jako wykorzystanie momentu do przemyślenia. - Nie znam zbyt wiele historii, a te które znam nie są na ogół śmieszne, ale znam niezły kawał, który jest troche jak historyjka - oznajmił, odchrząknął i zaczął. "Dawno temu, w pewnym królestwie żył sobie król. Król ów miał piękną córkę ale było coś dziwnego. Królewna, bowiem, w miejscu pępka miała złotą śrubeczkę. Nikt nie znał jej celu, ani skąd się tam wzięła. Król wezwał najlepszych lekarzy ale żaden nie rozwikłał tajemnicy. Wtem król orzekł - Śmiałek który odkryje tajemnice Śrubeczki dostanie moją córke za żonę. W gratisie dorzucę pół królestwa - no i zebrali się wojacy, gieroje i inne szachraje ale ci też polegli. Pewnego dnia przybył książe. Książę nie miał pojęcia o co chodzi z śrubeczką, ale znał magicznego czarodzieja do którego się udał. - Wybacz ale też nie znam odpowiedzi. Ale uczył mnie znakomity czarnoksiężnik który żyje w górach. Jego spytaj - odrzekł czarodziej no i książę wyruszył. Idzie tak z tydzień i wreszcie dociera - Panie czarnomagu, o co biega ze śrubeczką w pępku królewny?! - - A widzisz młody. Jestem stary jak świat, a nawet lepiej, jak kamień. Ale nie wiem. Ponoć na pustyni jest dżin. Jeszcze starszy. Jego spytaj. - Książe ruszył na pustynie, gorąco jak chleb, słońce wypala oczy, ale udaje mu się dotrzeć do Dżina. - Sorry młody, też nie wiem. Ale w domku na kurzej rączce w środku lasu jest wiedźma starsza ode mnie, ona będzie wiedzieć. - Książe niechętnie ale idzie do puszczy, dociera do wiedźmy. - Nic nie wiem, ale w środku lasu w wielkim drzewie jest odpowiedź. - Książę uradowany znajduję drzewo, wspina się, wspina. Maca w dziupli i jest! Złoty śrubokręt! Książę wraca do zamku. Każdy podekscytowany. Księżniczka podnosi swetr, książę odkręca śrubeczkę. Coś zgrzyta. I nagle! Księżniczce dupa odpadła! " Zakończył opowieść z kamienną twarzą.
-
Mężczyzna tylko westchnął żałośnie. W takim stanie nie czuł jakby nadawał się do negocjowania czegokolwiek. Przetarł twarz dłonią. - Z tym, że ja nie mam nic co mógłbym ci dać- powiedział opierając głowę o rękę - No, poza kilkoma Noxiańskimi monetami, chcesz coś takiego? - zapytał zaczynając sprawdzając swoje ubrania. Może miał coś jeszcze
-
Wpierw tarcza Valoranu zaszczyciła go swoją bajeczną obecnością a teraz to? Czy on Umarł a to były zwidy pośmiertne? - Rękę złamałem, a twarz... Ktoś wleciał przez okno w środku nocy i mnie nim obrzucił, a dzięcioły są mi obojętnie - rzucił wpatrując się w osobę - Możesz zamknąć to okno? Chcę szybko wyzdrowieć i odejść - dodał.
-
Sen najprzyjemniejszy nie był, ale gorzej było gdy ktoś bezczelnie otworzył okno i nasypał mu brokat na twarz. Gassot podniósł się zgoła niechętnie i zerknął na okno, brak broni go martwił. - Kto tam? - zapytał tylko.
-
Gassot chciał dodać, że wcale nie chodzi o Lissandrę. Ale szybko padło stwierdzenie o wątłości jego ciała które nieco go uraziło. Nie należał przecież do najmniejszych... No ale fakt, przy Taricu wyglądał biednie. - Ty też - rzucił tylko.
-
Mężczyzna kiwnął na potwierdzenie głową. Dobrze, że chociaż miecza nie strcił. - Nie miałem zamiaru zostać tu długo. Szukam pewnej istoty, która żyje gdzieś w górach Frejlordu. A nazywam się Gassot Vasari - odezwał się, chciał dodać, że ludzie tutaj mogą go też nie lubić za to, że jest Noxianinem, ale zrezygnował. Wolał ukrywać swoją tożsamość.
-
Sir Taric? Gassot słyszał to imię i to nie raz. - Tarcza Valoranu we własnej osobie? - zapytał i spojrzawszy na dłoń mężczyzny podał mu swoją, lewą. - Wybacz, ale prawa jest złamana - burknął tylko. Nie chciał ujść za niewychowanego, zwłaszcza przy kimś takim. Zaraz potem odchrząknął - Gassot Vasari. Niestety nie Sir - uśmiechnął się lekko. - powiedz Sir Taricu, nie miałem może przy sobie miecza? - zapytał.
-
Nie zdziwił go brak przychylności ze strony Hiel, Noxianie nie cieszą się dobrą sławą. Ale ciekawiło go, kto go tu przyniósł. Tego jednak się nie spodziewał... Istotnie, było to uosobienie blasku. Aż trudno było oderwać wzrok od tego zaiste bajecznego człowieka. Otwierając usta w lekkim szoku Gassot przyjrzał się osobnikowi dokładnie skupiając część uwagi na falujących włosach. Pojęcia nie miał jak to się działo. Pokręcił lekko głową i odchrząknął. - Ta, wstałem. Czyli to ty... Mnie znalazłeś tak? - zapytał niepewnie.
-
Próba uspokojenia szalonego rewolwerowca wybuchem... Cóż osiągnęła efekt od zamierzonego bo Butch, niczym osaczone zwierze odskoczył, przeturlując się, i jakimś cudem w jego dłoni zmaterializowała się strzelba a lewe okno zrobiło się wyraźnie mechaniczne aktywując system wspomagania celowania. Trzymając strzelbę w prawej ręce, za przedni uchwyt, ruchem przywodzącym na myś kowboja wyciągającego rewolwer, zrobił właśnie to i oddał dwa strzały z broni w kierunku człowieka. Schował jedną broń, to jest rewolwer, i chwytając strzelbę oburącz wycelował w człowieka... Nie strzelił. Oddychał powoli, bardzo spokojnie. Ale wciąż celował.
-
Gassot zaśmiał się cicho na stwierdzenie o akcencie przypominającym szczekanie. - Ta, może trochę - rzucił w odpowiedzi po czym zerknął na napar. Nie pachniał zbyt przyjemnie, ale ziołowe leki były na ogół skuteczne. A przynajmniej te na gardło. Chwycił kubek, delikatnie, lewą ręką, używając też kilku palców prawej. - Jestem Gassot, Gassot Vasari tak dokładniej. A ty?
-
Butch spojrzał na resztki jedzenia i jego twarz wypełniła się gniewem a oczy wręcz zapaliły. - Zastrzelę kutasiarza. No wpakuje mu w dupę cały magazynek mojej rakietnicy... - wycedził wściekle uderzając robotyczną pięścią w ziemię. - Zrobie mu następny odcinek przygód psychola. Chuj chciał mnie zabić. Zemszczę się - dorzucił wstając gwałtownie. - Ty! - wskazał na kuca grzebiącego w jego statku. - Czego trzeba do naprawy?! A ty! - tu wskazał na szarą klacz. - Jaka to planeta, układ planetarny i galaktyka?! - zapytał.
-
Łowca powoli schował pistolet. Przyjrzał się jeszcze raz klaczy i ruszając delikatnie oczami spojrzał na statek. Przesunął powoli wzrok na resztę. - Mechanik mnie oszukał. Nawalił też system sterowania i zbiornik z paliwem. - rzucił dalej kucają w obronnej pozycji. - Większość kosmitów których spotkałem najpierw strzelali potem pytali - rzucił.