-
Zawartość
5783 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
4
Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury
-
- A tak, pewno - odparł Iriel i oddał butelkę z cieczą zielarzowi. Już miał brać oddech żeby tłumaczyć, że odpowiednio zbilansowana dieta, dużo czystej, przegotowanej wody i grzanie mogą czynić cuda, kiedy zdał sobie sprawę, że w umyśle Bezdecha cała operacja może przerodzić się w coś skrajnie skomplikowaneg i będzie próbował forsować kitajskie metody leczenia z życia. Postanowił skrócić wersję. - Choruje na trzewia, więc dawać mu lekkie, zielone. I wodę przegotowana - wyjaśnił.
-
Kiedy kapłan wyszedł, słychać było że i on i jego bogini rozpoczęli rozmowę. Zaklęcie kapłana przestało najwyraźniej chwilowo działać, bo mówili prawdopodobnie starożytnym językiem, z którego Hamzat nie rozumiał nic. Nóż z nieprzyjemnym zgrzytem przejechał po kamieniu, zostawiając w nim rysę. Ale kamień wieńczący galerie był miękkim piaskowcem, czego nie można było powiedzieć o materiale, z którego została zrobiona bogini. Łuska gigantycznej kobry jeszcze mniej zdziałała. Nie wydarzyło się absolutnie nic interesującego, żadnych świateł, żadnych dźwięków, żadnych odczuć. - Łysy mówił, że ona tak nie wyglądała na początku - przypomniała Sigrid, beznamiętnie wzruszając ramionami. - Nie łuska, ta bogini.
-
- A... Aha - odparł Iriel, fachowo kiwając głową. W deszczu czy w wodzie? Przychodziły mu na myśl namorzyny, ale one nie miały kolców. Drugie zapewne było jakimś hubiakiem, zastanawiające też w czym ów grzyb był marynowany. Analiza składu i tak zresztą nie miała sensu, bo kto wie czym był ów "sekretny kitajski proszek" i reszta niewymienionych składników. W każdym razie anioł wątpił, żeby mikstura leczyła zapalenie wątroby. - Na pewno się to przyda, brzmi bardzo... Zielarsko, ale z tego co słyszę to cenny nabytek, więc może na razie zadowolimy się tradycyjnymi, prostymi metodami - zaproponował ulegle. Co jak co, niebezpiecznie byłoby podważyć autorytet Bezdecha w jego obecności, bo kto wie co ten tuman wymyśli. Ciekawość co też może mieć przy sobie jednak zżerała Iriela i doszedł do wniosku, że będzie musial skonsultować z Bezdechem ten jego arsenał.
-
- Pani Bhati za czasów świetności nigdy nie była posagiem, jeśli o to pytasz - odpowiedział kapłan. Miał wzrok tak błędny, że można było wywnioskować, że obecnie znajduje się chyba w innym uniwersum, gdzieś daleko. Był wstrząśnięty. - Ale nie musicie się jej obawiać, naprawdę nie musicie, to dobra bogini, bogini matka. Nic wam przecież nie zrobi, nawet jeśli jest w tej kamiennej postaci, możecie być spokojni - zapewnił gorączkowo. - Ja nie spokojna jestem - wtrąciła Sigrid. - Ona jest za duża. - Nie mów tego w jej obecności! - syknął na to kapłan, ale bez śladu złości. - Dobrze, pójdę, uspokoję Panią. Musicie wczuć się w jej miejsce, przecież dopiero co wstała po tylu latach, może być nieprzygotowana na to wszystko, a poza tym... - odszedł, mamrząc przy tym pod nosem jak wariat. - Ten nóż jest ostry, że może zepsuć kamień? - zapytała Sigrid z powątpiewaniem. - Mam to od węża, ale nie wiem jak może pomoc. Nie wiem co to robi. - Wyjęła z kieszeni złotą łuskę i pokazała Hamzatowi.
-
- Wszystko na swoim miejscu, jak się zdaje - odparł cyrulik, likwidując drżenie głosu. Jakie szczęście, że herszt był rozsądny! Jakie szczęście, że panował nad tym szalonym idiotą! Może przez pozostawanie w trwałym stanie nietrzeźwości zielarz stanowił mniejsze niebezpieczeństwo, ale jeśli ów specyfik "zawsze działał", to znaczy, że korzystał z niego już wcześniej. Pytanie, czy ktoś poza szaleńcem o tym wiedział, a jeśli tak, dlaczego dawał przyzwolenie? Iriel przyjrzał się wnętrzu fiolki, decydując, że nie powącha jej zawartości z bliskiej odległości. Wiedział, że jad niektórych zwierząt miał w odpowiedniej ilości zbawienny wpływ, ale konfiguracja tej oto berbeluchy zbyt optymistycznie nie wyglądała. Wydawała się być obietnicą długiego zgonu w niebywałych męczarniach. - Panie zielarz? A co to jest to w środku? Z czego to się składa? - zapytał uprzejmie. - Pan kiedyś już tego użył na kimś, hę?
-
- Ale jak to się mogło stać? Jak to się wszystko mogło stać? Kamienna bogini najwyraźniej nie czuła się najlepiej. Zaczęła gorączkowo rozglądać się po ciasnym dla niej pomieszczeniu, a jej wzrok spoczął na okulusie w centrum sklepienia. - Niech to, muszę wyjść na zewnątrz. Idźcie... Idźcie tamtędy, już, już. Niemalże matczynym gestem, delikatnie "zamiotła" całą trójkę w stronę korytarza którym przybyli, aby zaraz potem z głównej komnaty rozległ się potężny, niemal miażdżący huk. Piach się podniósł, kiedy elementy sklepienia spadły na ziemię, a kamienne stopy zniknęły. Nad ich głowami zabrzmiały kolejne hałasy, a potem głuche pacnięcie od strony wejścia. - KAPŁANIE! - zagrzmiała bogini, wzywając Haruseptha do siebie. Teraz mieli czas, aby na szybko omówić możliwości działania.
-
- Kredyty nie tracą wartości, Kater. Póki co możemy zniżyć się do wykonywania czegoś prostego, zostać najemnikami. Ot, żeby zniknąć z oczu tych drugich, a potem zaatakować w pełni sił. Więc... Kurs na Geonosis. Wiele planet upadło po wojnie Republiki z Imperium, ale los ten nie spotkał Geonosis. Rynek technologiczny bez udziału insektoidalnych, genialnych umysłów straciłby naprawdę wiele. W krótkim okresie spokoju więc Geonosjanie skupili się na produkcji statków i maszyn ciężkich, a kiedy wojna wróciła, powrócili do militarnego fachu. Geonosis wyglądała naprawdę nieciekawie, tym bardziej że architektura planety przypominała zwyczajne skały, a co za tym idzie, pomarańczowe, niegościnne, pustynne piekiełko. Aby wylądować, trzeba było skryć się przed niegościnnymi warunkami powierzchni i powitać podziemny świat. Skierowali swój statek na Wzgórza Im'g'twe, aby tam udać się od razu w stronę krateru zwieńczonego olbrzymimi skalnymi ostańcami - oczywiście budowlami mieszkańców. Dopiero tam zaczynało się życie. W głębokim leju odbywał się normalny ruch. Im głebiej, tym bardziej zmieniał się kolor - od pomarańczowego, w czerń łamaną niebieskimi światłami. Lądowisk nie było, ale były wgłębienia w skałach, w których osiadały najróżniejsze statki. Co dziwne, nie było żadnej orbitalnej stacji kontroli pojazdów. Zdawało się, że Geonosis zeszło ze ścieżki prawa i wzbogaciło przestępczy półświatek. Skalna wnęka którą wybrała Zannah była słabo oświetlona, zajęta przez parę zdezelowanych statków i prowadziła wgłąb, do korytarzy okalających lej i tworzących swego rodzaju ulice ze wszystkim, co tylko było potrzebne wielkiemu miastu. Statek z trudem i ciężkim stęknięciem osiadł na kamiennej powierzchni, wzbudzając pomarańczowy pył, a potem wydał z siebie serię dziwnych dźwięków i ostatecznie zginął po ostatnim bohaterskim wysiłku. Świadectwo temu dała chmura dymu wydobywająca się z konsoli w kokpicie. - Ale żyjemy - stwierdziła Zannah, biorąc swoją torbę i kierując się w stronę wyjścia.
-
- To lubię! No to teraz chodź, moja droga - poinformowała, prowadząc jednorożca w pierwszej kolejności w stronę bufetu, na którym właśnie stawiano kieliszki z musującym alkoholem. Gryfka kiwnęła głową, aby klacz również się poczęstowała. - Och, czy to Doni Laver? - padł głos z tyłu. W stronę Rose i jej towarzyszki zbliżał się pegaz w średnim wieku, o żółtym futrze i pomarańczowej grzywie. Dystyngowany do bólu, z wąsikiem wieńczącym pysk. Ubrany był w kiczowaty, brokatowo-niebieski surdut z wysokim, białym kołnierzem przyozdobionym złotą broszą. Był przygruby i wyglądał na kogoś, kto ma zbyt wielkie ego. - Niemożliwe, markiz Broccoli! Co też cię przywiało w te strony? Same niespodzianki, widzisz, Rose? Och, właśnie. Rose, to markiz Broccoli. Broccoli, to Rose, kuzynka Chii. Czy tam siostrzenica... Bratanica? Nieważne, nigdy nie byłam dobra w krzyżówkach genealogicznych - zachichotała. - Markiz jest znaczącą osobistością na okolicznych wodach. - Nie przesadzaj, Doni. Panienka wielkiej urody, jak widzę... Pozwolę sobie ucałować kopytko - rzekł i to też zrobił.
-
Słowa Hamzata wprawiły boginię w głęboką zadumę. - Jedyne co zostało to ruiny i pustynia? Kości? - zapytała. - Ale jak to się mogło stać? Przecież mieliście wszystko czego potrzebowaliście, pustynia kwitła, kraina tętniła życiem! Dlaczego ty jeden żyjesz, kapłanie? Jak to zrobiłeś? I co z innymi bogami? - Nie wiem, pani. Być może nieznana siła, która wprawiła cię w sen zrobiła to samo ze mną? Nie pamiętam wiele. Ostatni dzień w moim umyśle był zwyczajny jak zawsze. - Czy wielu ludzi jest teraz białych jak ty, dziecko? A ty, wędrowcze? Czy twój lud odnalazł wiele kości? Kiedy tu przybyliście? Sigrid splotła ręce na piersi z urażoną miną. - Tak. Wszyscy.
-
Teraz był już pewien. Sprawdzali go. Wszyscy go testowali. Zamarł czyniąc z siebie żyjący posąg i z nietęgą miną, dyskretnie, rozejrzał się po obecnych, rozpaczliwie próbując odnaleźć w ich spojrzeniach choćby sugestię ubawu, coś co dałoby mu sygnał, że Bezdech to żart. I że jego terapia to żart. Co oni, powariowali? Żeby swoich mordować? - Panie Bezdech - odezwał się, tłumiąc drżenie głosu. - Może lepiej nie uprzedzać spotkania z Panem Bogiem. Każdy przecież tego doczeka, niech sobie chłopina jeszcze pożyje na ziemskim padole. Panie... Panie wodzu? Dowodzący? Mógłby pan tutaj... Z kolegą to samo co z poprzednim, jeśli łaska. Odwrócił się z powrotem do Bezdecha, wyciągając dłoń w stronę buteleczki. - Zawsze jestem ciekaw wszelkiej maści lokalnych medykamentów. Mogę zerknąć? - zapytał.
-
Harusepth wyjaśnił i niestety, uniemożliwił kulturalne i cichutkie danie dyla przez pozostałą dwójkę ten improwizowanej drużyny. - Pani? Pani! Większość naszego ludu wymarła bądź się przeniosła, sam nie wiem. Powstałem niedawno z martwych, przyszedłem prosić o radę... Wraz z moimi kompanami. Hamzatem Barbarzyńcą i Sigrid, bladą dziewczynką z dalekiej północy. To znaczy twierdzi że jest dziewczynką - oznajmił kapłan, rujnując szanse na taktyczny odwrót. Bogini odwróciła głowę w stronę dwójki pozostałych. Najpierw omiotła wzrokiem Hamzata, potem Sigrid. Puściła nieszczęsne szczątki i zamarła na chwilę. - Jak to "przeniosła się"? Gdzie mieliby się przenieść i po co? - w głębokim, dość niskim głosie zabrzmiało autentyczne zmartwienie. Na to pytanie nawet Hamzat nie znał odpowiedzi, bo jego lud i ludy pokrewne przybyły na pustynne tereny i szczątki dawnej cywilizacji. - Hamzacie? - odezwał się Harusepth, skupiając wzrok na Nomadzie. To samo zrobiła bogini i najwyraźniej oczekiwali odpowiedzi.
-
- Tak, tak, o tu właśnie. Panie zielarz! Halo! Stop, proszę czekać! Iriel wziął nogi za pas i popędził za Bezdechem. Jeśli faktycznie miał cały zapas ziół, dlaczego nie użył ich, żeby wyleczyć chociaż tych poważnie, widocznie chorych? Bo prawdopodobnie z trudem łączy się z rzeczywistością na tyle, żeby się rano obudzić, odpowiedziały fakty, gwałtownie dobierając się do świadomości Iriela. Dlatego też po prostu ruszył za mężczyzną, korzystając z tego, że ma jakieś zajęcie. Tak po prawdzie mniej interesowali go chorzy niż zaufanie wodza, czy tam herszta, ale że byli po drodze do spełnienia celu, musiał ich uwzględnić w planach. - Nie wiem jeszcze którzy, panie zielarz! - poinformował. - Muszę zbadać, choroba może być dopiero w zarodku, kto wie! Jeden miał, to i inni mogą mieć. Może mi pan pokaże ten swój arsenał ziółek, co? Ciekaw jestem wielce czym dysponuje miejscowy specjalista.
-
Harusepth wzruszył ramionami i usiadł obok mumii, która dotychczas nie zwracała na nic uwagi i nie zapowiadało się na zmianę. - Mam tylko nadzieję, że nie wszędzie tak jest. Że coś przetrwało - odparł cicho z takim brakiem nadziei, że raczej sam nie wierzył w to co mówi. - Dobrze, spróbujmy. Spróbujmy coś tu zrobić - orzekł. Zamknął oczy i rozłożył dłonie, przy okazji hacząc o mumię, która ponownie się nie przejęła. Chwila się przedłużała. Przez naprawdę długi czas nie działo się nic. Drobinki kurzu wirowały, Sigrid kopała dziurę w piachu z braku lepszego zajęcia, a Harusepth skupiał się na modlitwie. Od strony posagu rozległo się cichutkie zgrzytanięcie, gdzieś z góry posypał się piach. Kapłan nie zwrócił na to uwagi, podobnie jak nie zwrócił uwagi gdy wielka, kamienna głowa skierowała podbródek w dół i zdawało się, że obserwuje to, co dzieje się u jej stóp. Potem kamienne oczy spojrzały na Hamzata, a potem statua kucnęła w akompaniamencie stuknięć i zgrzytów. Mimo nieprzyjemnych dźwięków poruszyła się dość płynnie i zaczęła rozglądać dookoła. Dopiero wówczas łysy otwarł oczy i aż podskoczył. - Pa... Pani Bhati? - zapytał, oddychając ciężko. W tym samym czasie Sigrid próbowała wtopić się w ścianę i przesunąć w stronę wyjścia. Po milimetrze. Wielka głowa spojrzała na kapłana i zaczęła ruszać ustami, co skutkowało paroma naprawdę dziwnymi wyrazami twarzy. W końcu z ust wydostał się głos. - Dlaczego tu jest tak brudno? - zapytał pomnik, a wielką dłoń nerwowym gestem odgarniała piach wokół ołtarza. Ominęła co prawda Haruseptha, ale odgarnęła też mumię, skutkiem czego ta wylądowała z obrzydliwym stukotem pod ścianą. - Bo... To była ostatnia kapłanka, pani! - odparł z pobożnym lękiem Harusepth, patrząc w ziemię. Posąg jęknął i natychmiast z powrotem sięgnął po resztki owej kapłanki, niezręcznie próbując wziąć szczątki na dłoń i położyć je pod ołtarzem, a nawet ustawić w pozycji mniej-więcej siedzącej niczym makabryczne klocki. Kapłan nie poruszył się, ale rzucił Hamzatowi zdezorientowane spojrzenie, gdy kamienna bogini uporczywie próbowała utrzymać rozpadającego się truposza w całości.
-
Iriel czuł się niekomfortowo. Odkrył jak bardzo upośledzony był ludzki wzrok, kiedy spróbował jednym okiem nie spuszczać wzroku z Bezdecha, a drugim rzucić porozumiewawcze spojrzenie wodzowi, ostoi normalności i to wprowadziło do dodatkowo w rozdrażnienie. Czuł, że jego myślenie poprzez nadmiar bodźców zapachowych schodzi na niewłaściwe tory i traci na jasności. Zastanawiał się, czy znajdzie odpowiedni pretekst, aby natychmiast oddalić się na odległość umożliwiającą swobodną wymianę gazową. Najpierw jednak należało odpowiedzieć. - Chorzy... Są chorzy, tak, są. Zbadać trzeba... Wątroba. Czy są chorzy na wątrobę, bo jeden jest i reszta też może być, muszę sprawdzić, miło mi. To znaczy poznać pana kolegę po fachu mi miło, tak, he - odpowiedział i kaszlnął delikatnie, dusząc w sobie kolejne kaszlnięcia. Zielarz nie wyglądał na takiego, co by się przejmował zanadto opiniami o nim, ale lepiej było się opanować.
-
Sigrid pokiwała głową z aprobatą i zaangażowaniem. - Tak. Dobrze - zgodziła się. - U mnie też są duże koty. Są białe i czarne kropki - dodała z dumą i temat się urwał. - Tak, tak. W porządku, Hamzacie - odparł Harusepth, z miną w każdy możliwy sposób przeczącą słowom. - Dawniej widywałem się z Matką w wizjach. Mam pewne wątpliwości, czy wciąż tam jest... Sprawdźmy - rzekł i ruszył śmiałym krokiem przed siebie. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Pierwszym co zobaczyli była długa i dość przestronna galeria z zatartymi przez czas malowidłami. Nie było już widać barw, a jedynie kontury postaci - prostych, ale nie bez wizji artystycznej. Były też zwierzęta, ornamenty i pismo zapomnianego ludu, którego widok co prawda nie był Hamzatowi obcy, ale inaczej było z treściami. Nikt z żywych nie znał tego pisma. Galeria musiała prowadzić do większej sali, z której dobywało się słabe światło. Im dalej w jej stronę, tym lepiej zachowane były malowidła, choć wciąż nie były one w dobrym stanie. Dominowały resztki koloru czerwonego i niebieskiego, freski przedstawiały życie codzienne. Wciąż zero magii, zero niesamowitości. Gdzieniegdzie tylko na półokrągłym sklepieniu widać było obrazy sępów o rozpostartych skrzydłach. Sala musiała być centrum kompleksu. Była zbudowana na planie sześciokąta. Sklepienie podpierane kolumnami z motywem papirusu wieńczył sześciokątny okulus, przez który do środka padało światło słoneczne, rozpraszając mrok i oświetlając drobinki kurzu i piasku. Pośrodku, na wpół utopiony w piasku znajdował się ołtarz. Wokół niego gdzieniegdzie zaspy odsłaniały krawędzie sugerujące, że podłoże świątyni było lekko spiętrzone, a naprzeciwko wejścia stała ogromna statua z rozpostartymi ramionami. Jej ręce przekształcone były w skrzydła, twarz i ciało pozostały prawie nienaruszone, ledwie lekko popękane. Rzeźba była dość realistyczna i łatwo było z niej odczytać dojrzałą kobietę o krótkich, jakby zwichrzonych włosach. Ubrana była raczej skromnie jak na boginię. Jedynymi ozdobami był prosty diadem na głowie, kolia i karwasze. Przed sześciokątnym ołtarzem siedziała smutna kupka kości i wyschniętej skóry. Zwisały z niej szare szmaty, które kiedyś były szatami. Z głowy sterczały kępki rzadkich, białych włosów, a jedna z rąk mumii zaciśnięta była na jakimś wyschniętym kiju. Trup był również nieco przysypany piaskiem. Sigrid skrzywiła się, a kapłan podszedł bliżej, chcąc przeprowadzić oględziny. - Jedynym kto mógł tu zostać z własnej woli do śmierci musiała być kapłanka - orzekł, zbliżając się, lecz nie dotykając zwłok. - Och, jakże to smutne. Jakie to wszystko zapomniane! - westchnął, rozglądając się po obszernym pomieszczeniu.
-
Eks-anioł zmierzył Bezdecha wzrokiem, starając się ogromnym wysiłkiem powstrzymać mięśnie twarzy od okazania jakichkolwiek emocji. Obawiał się, że mogłyby nie być zbyt pozytywne. Ksywka zielarza była do bólu uzasadniona, zdawało się że wytwarza wokół siebie atmosferę, która poza obszar mężczyzny wypycha tę właściwą, narażając przebywających wokół siebie na uduszenie. Paru takich i mogłaby powstać pierwsza broń biologiczna. Iriel szanował człowieka za zapobiegliwość, bo to właśnie nią tłumaczył sobie taką ilość amuletów. Ciekawe, czy sprawdziłyby się jako zbroja. Był też wewnętrznie zdziwiony, że przez tyle lat nie zauważył jak głupi jest symbol jego Pana, albo jak masochistycznie wygląda u jego wyznawców. Paskudztwo. - Witam - oznajmił Iriel, siląc się na uśmiech. Zastanawiał się, czy w obecnej sytuacji powinien coś skonsultować z zielarzem, czy też może po prostu iść i robić swoje.
-
Kiedy już lekcja i posiłek dobiegły końca, a Hamzat pozbył się jednego z dwóch noży, mogli ruszać dalej i tak też się stało. Ale, jak się okazało, dotarcie do bogini nie zabrało wiele czasu. Po niespełna godzinie milczący i posępny kapłan wskazał palcem na otwór w ścianie skalnej. Kiedyś zapewne był bogato rzeźbiony, teraz trzeba było się zbliżyć, aby dostrzec dwie wielkie, monumentalne rzeźby stojące po obu stronach wejścia. Trzykrotnie przewyższały człowieka, ale były tak zniszczone przez czas, że przypominały skalne ostańce. Jeśli były tam jakieś reliefy, to musiało być dawno, bo nie zachowały się nawet ich resztki. Na niebie, daleko krążyły dwa sępy. Można było potraktować to jako omen, gdyby nie fakt, że były na pustyni dość częste. Harusepth wyglądał jakby dostał w łeb młotem. Rozglądał się jak oszalały po otoczeniu, a jego twarz pogrążona była w żalu. - Nie rozpoznałbym tego miejsca - odezwał się cicho, ni to do siebie, ni do kompanów. - Tu była woda... Rzeka, rośliny. Ogród. Przechadzały się tu ptaki, pantery królewskie... Tam był dom kapłanek - wskazał na pustą skalną ścianę. Obecnie na pewno nie było tam ani domu, ani kapłanek. Tym razem nawet Sigrid nie wpadła na to, żeby jakoś dopiec kapłanowi. Zupełnie niezainteresowana tematem, kopała piach. - Co to pantera? - zapytała od niechcenia. Hamzat natomiast nie wyczuwał żadnej wyjątkowej aury miejsca. Byli puste jak i cała pustynia.
-
- O. No tak, jeśli się powtarza to raczej dobry pomysł, choć ciężko będzie ich śledzić... Ale póki co to jedyne co mamy - odparła. Cisza od strony małego oddziału przedłużała się, kiedy młody chłopak próbował się przemóc, żeby dokończyć to co ktoś już wcześniej zaczął. - Nie mamy całego dnia, chłopaku. Pomyśl, że skrocisz jego cierpienie. Tak czy siak będziesz musiał kiedyś to zrobić. Albo ty ich, albo oni ciebie - odezwał się Wilk. Chłopak wciągnął powietrze tak głośno, że dźwięk dotarł nawet do uszu Adama i Irene, a potem rozległ się strzał. Problem polegał na tym, że przed strzałem młody partyzant zamknął oczy i nie skończył cierpień niemieckiego żołnierza. Rozległ się zduszony, niemal zwierzęcy krzyk, a potem kolejny strzał, po którym zapadła cisza. - Prawie dobrze. Oczy szeroko otwarte - skomentował Wilk. Irene odwróciła się od mrocznej sceny i jeśli mogła stać się jeszcze bledsza niż była na co dzień, to właśnie tak się stało. Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w krajobraz przed siebie, jak ofiarą traumy. A to był zapewne dopiero początek. Adama przeszły dreszcze i zebrało mu się na mdłości.
-
- Ha! Dobre sobie! I dlatego przybyłaś w największy zaścianek znanego świata? Nie ten adres, moja miła. Ale może to i dobrze? Docenisz wspaniałości Canterlotu. Kto z obecnych tutaj naprawdę nie chciałby wrócić w łaski Equestrii? - zapytała, a w jej głosie na moment wesołość zastąpiona została nostalgią. Ta jednak minęła bardzo szybko. - Ach, mniejsza z tym. Chcesz kogoś poznać? Skoro już tu jesteś, wypadałoby się zakręcić w towarzystwie, co, Chia? Pozwolisz swojej podopiecznej się wyszaleć? Wygląda jakby jej tego brakowało. Chia spojrzała na Rose niemal moralizatorsko. - Ręczę za ciebie głową przed twoimi rodzicami, więc... Grzecznie!
-
[Pawlex] Przepraszam, ale pańskie zęby tkwią w mojej szyi
temat napisał nowy post w Arcybiskup z Canterbury
- Tak, tak. Siad! Siad natychmiast, pani może wejść! - skarcił bogina krasnolud, a pokraczny terier natychmiast zamknął jadaczkę i wrócił na swoje miejsce przy kominku, łypiąc od czasu do czasu nieprzychylnie na gościa. - Co jest, zaczęło się? - zapytała Aug, podchodząc bliżej i kucając przy Pete'em. Ze skórzanej torby na ramię wyjęła brązową buteleczkę i chustę, które połączyła i podała Pete'emu. Nie miały zapachu. -
- He... - zaczął, ale znów zakrztusił się krwią. Coś będącego ręką Irene pociągnęło Adama do tyłu tak mocno, że niemal stracił równowagę. Potem zas poprowadziła go w stronę gęstych zarośli, a nowe umiejętności towarzyszki, czyli jej siła, nie pozwoliły się Adamowi wyzwolić póki nie znaleźli się w ukryciu. A nadchodziła w ich stronę grupka żołnierzy, czy też jak się wkrótce okazało - partyzanci. Nie wszyscy mieli kompletne mundury, niektórzy mieli prawie cywilny ubiór i bliżej okazało się też, że paru ma niemieckie karabiny. Na przedzie szedł nie kto inny, jak Wilk. Ale w odróżnieniu od ducha, od tego młodego mężczyzny biła siła i pewność siebie. Idealny przywódca, można było powiedzieć. Przynajmniej na takiego wyglądał. Ranny chłopak oczywiście nie umknął ich uwadze. Wyglądało to wręcz tak, jakby go szukali. - Spocznij - padła komenda z ust Wilka. Przybliżył się i stanął nad rannym. - Tyś to bratku zwiał moim chłopakom wczoraj pod wieczór? - zapytał przyjaźnie. Do uszu Adama nie dotarła odpowiedź Niemca. - Mareczek, chrzest bojowy. Gdzie jesteś, powsinogo? No, chodź tutaj. Śmiało, chłopie, ile mam czekać? Wspomniany Mareczek był chyba nawet młodszy niż Adam. Jasne włosy, wątła postura i niezbyt pewny krok, choć może to ostatnie wynikało z tego, że wiedział, co go czeka. Wilk wcisnął mu w rękę pistolet. - Co robimy? - szepnęła Irene.
-
Zmartwiony kapłan kiwnął głową i zaczął wykonywać zadanie zlecone przez Hamzata, to jest najpierw poszedł poszukać czegokolwiek organicznego co mogło się nadać na rozpałkę. Cały czas miał przy tym niewesołą minę. Dumna jak paw Sigrid ruszyła w stronę Hamzata, niosąc ze sobą zdobycze. Jak to dzieciak, wyglądała najbardziej beztrosko z całej trójki, zupełnie jakby nie czekało na nich niebezpieczeństwo w postaci sępiego boga. - Tak - stwierdziła, stając przy nomadzie i oczekując lekcji.
-
- Groch, groch, groch... - Iriel poważnie się zastanowił. - Groch. A może i być groch, byle nie za dużo, bo to też nie najlżejsze. I nie wszystko co zielone jest zdrowe, mój panie - powiedział, podnosząc ostrzegawczo palec wskazujący. - Jak gnije to też zielone, a nie zjecie bo sami zgnijecie. No, to tyle póki co. Któryś jeszcze? - zapytał, zastanawiając się jednocześnie nad możliwością wybadania większości zbójów. - O, ja coś jeszcze mam, przypomniałem sobie. Będzie bezpieczniej jak zbadam wszystkich chłopaków, coby sprawdzić czy który jeszcze się czegoś nie nabawił. Może być tak, że znaków nie ma, a choróbsko już sieje spustoszenie w trzewiach.
-
- Och. Szaleństwo? Klątwa rodzinna? Kto mógł ją rzucić? - zapytał hrabia, wyglądając na naprawdę poruszonego. - Dlaczego upiorowi nie udało się do tej pory panienki dotknąć? Od kiedy go panienka widuje? - zapytał. Kamerdyner stał w milczeniu, przejawiając kompletny brak emocji. - Jest środek nocy, musimy już iść, nim ktoś się zorientuje, że panienki nie ma w pokoju. Ostatnio miała już wystarczająco problemów - przerwał Isleen. - Nie pan o tym decyduje.
-
- Co się dzieje, Adam? Ten chłopak jest wrogiem, tak? - zapytała cicho Irene. Młody Niemiec zakasłał okropnie i wypluł kolejną porcję krwi. Teraz dopiero Adam zobaczył rany na korpusie - w podbrzuszu i na klatce piersiowej, wyglądające jak zadane nożem. Kimkolwiek był, a wyglądał na szeregowego żołnierza, nie zasługiwał na takie cierpienie i raczej nie było dla niego ratunku. Tym gorzej patrzyło się na przerażoną twarz z błagalnie wykrzywionym grymasem. Irene odwróciła głowę. - Adam? - zapytała, szarpiąc go za rękaw. - Ktoś tu idzie! Musimy się zwijać! Jeszcze jest daleko.