Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1150
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Pierwsza lektura „Abdykacji” okazała się nie lada wyzwaniem, jeszcze większym niż w przypadku „Tajemnic”. Zauważyłem, że jeżeli jest to dłuższe opowiadanie Malvagia i zostało ono opatrzone tagiem [Dark], wówczas potrzeba kilku podejść, wówczas opowiadania te bardzo zyskują. Sporo satysfakcji daje wyszukiwanie nawiązań oraz powiązań z innymi fanfikami autora. W dalszej części recenzji postaram się naświetlić co jest na rzeczy i opisać swoje wrażenia oraz to jak zmieniały się one w miarę poznawania kolejnych części opowiadania. Mam pewien kłopot z niniejszym wstępem, jak na złość nic nie może mi przyjść do głowy, toteż na moment przeskoczę do podsumowania. Muszę jednak przywołać „Tajemnice”, z tego względu, że, bodaj w wywiadzie z Malvagiem opublikowanym na łamach Equestria Times, fanfik ten został przedstawiony czytelnikom jako swoiste magnum opus autora, zaś w swojej recenzji wspomniałem, że jego twórczość sama stanowi srogą konkurencję dla tegoż opowiadania. Opowiadanie przeczytałem niejeden raz, zanim w ogóle na forum pojawiła się „Abdykacja”. Domyślam się, że już wiecie do czego zmierzam, więc nie będę przedłużać – o ile „Tajemnice” pozostają opowiadaniem bardzo dobrym, wręcz pozycją obowiązkową, o tyle przy „Abdykacji” wypadają dosyć blado. Co prawda nadal pozostaje kilka opowiadań autora, których jeszcze nie czytałem, ale szczerze wątpię, czy sprostają one wyzwaniu - „Abdykacja”, choć nie jest utworem łatwym, w mojej opinii stanowi najlepsze do tej pory opowiadanie Malvagia. Postaram się Wam opowiedzieć dlaczego tak uważam. Zanim zapomnę, pragnę podziękować @Ghatorrowi za polecenie „Abdykacji” Jego rekomendacja przyspieszyła pewne sprawy. Najserdeczniej dziękuję Spoilery są wszędzie, w razie nieprzeczytania opowiadania, proszę kliknąć w link w pierwszym poście i uprzednio zapoznać się z utworem. Ostrzeżenie zostało wydane. Fabuła – o królu Sombrze raz jeszcze Nie jest chyba żadną tajemnicą, że Malvagio specjalizuje się w fanfikach mrocznych i poważnych, traktujących o królu Sombrze, ale również o księżniczkach Equestrii. Tak jest i tym razem, jednak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał wywrócić oczami bo „znów ten sam monotonny Sombra”, od razu mówię – ani ten sam, ani monotonny. Tym razem za punkt odniesienia autor obrał sobie arc komiksowy, którego nie znam nic a nic, lecz wierzę mu na słowo, że opowiadanie jest ciągiem dalszym oraz pewną wizją tego jak historia mogłaby się zakończyć (połączyć z fabułą kreskówki?). Przyznam, że istotnie, początkowo byłem troszkę skołowany. Księżniczki zwracające się do Sombry per „przyjacielu”? Trixie jako Seneszalka Pokory? Cadance, która zachowuje się jak wredna domina... no, może trochę przesadziłem – jak sukkubus? Prędko jednak odnalazłem się w tym innym i „dziwnym” świecie, gdyż zapamiętałem, że ma to być lustrzana Equestria, zatem to normalne, że dane postacie reprezentują sobą coś zupełnie innego, niemalże o idealne 180 stopni. No i pierwsza rzecz za jaką chciałbym pochwalić – treść opowiadania, to co się w nim dzieje, jest w pełni zrozumiałe bez znajomości materiału źródłowego i czytelnik bardzo szybko odnajduje się w tejże historii. Domyślam się, że lektura komiksu na pewno wiele by wniosła, ale jestem pod wrażeniem tego, jak świetnie radzi sobie opowiadanie, jako odrębne dzieło. Trzeba rozumieć po prostu tyle, że jest to inny, lustrzany świat, gdzie panują inne realia. Zamiast Elementów mamy np. Seneszalki i Seneszali, w rolach tych znajdują się inne postacie, jak sądzę, będące przeciwieństwami swych odpowiedników znanych nam z kreskówki. Dowiadujemy się, że między światami istnieje połączenie, a Sombra jest dobry, jednakże zastajemy go w trakcie wewnętrznej walki z... No właśnie – z czym mierzy się główny bohater? Myślałem o tym, by napisać o wewnętrznych demonach, ciemności, ale doszedłem do wniosku, że jest to walka z nieuchronnym przeznaczeniem. Doskonale podkreśla to powtarzające się we fragmentach pisanych kursywą kluczowe zdanie - „nie masz innej drogi”. Pomaga to stworzyć ponurą atmosferę, daje nam znak, że nadchodzi coś złego, a czego nie da się uniknąć. Duży plus. Fabuła bardzo silnie skupia się na postaci króla Sombry, lecz tym razem Malvagio podszedł do niego w nieco inny sposób, poświęcając mnóstwo pracy na przybliżenie nam przeżyć wewnętrznych bohatera, jego emocji oraz nadziei na pomyślne wyjście z, wydawać by się mogło, przesądzonej sytuacji. W historii nie zabraknie postaci niosących królowi wsparcie, pojawia się również motyw odnalezienia swoistego odpowiednika dla Elementów Harmonii ze znanego z kreskówki świata, celem otwarcia portalu, którym król mógłby przejść i w ten sposób uciec przed przeznaczeniem. Jednak odpowiednio szybko jedna z Seneszalek daje mu ostrzeżenie, iż nie jest to rozsądne rozwiązanie. Do tego czas ucieka, aż ponownie króla odwiedza Cadenza. Fabuła, sama w sobie, okazuje się zatem dość urozmaicona. Mamy tylko jeden wątek, ale zadbano o liczne opisy, odniesienia, czy dialogi, aby całość nie traktowała wyłącznie o tym co się dzieje w głowie Sombry. Otrzymamy zatem sceny interakcji z innymi postaciami, podczas których zobaczymy jak król odnosi się do Seneszali, jakie sprawy z nimi dzieli, jak się zachowuje w sytuacjach, których, jak się domyślam, wcześniej jeszcze nie opisywano. Historia jest przy tym bardzo spójna, nie pominięto żadnego szczegółu, zatem nie można powiedzieć o wrażeniu niedosytu. Według mojej oceny, tylko jeden wątek pozostaje otwarty – mianowicie, co poczęły postacie z lustrzanej Equestrii po tym jak Sombrze jednak udało się przejść przez portal. Nie uważam jednak, że kwestia ta powinna zostać wyjaśniona. Podoba mi się to, że padły pytania, na które nie poznaliśmy odpowiedzi. Pozostawia to pewne pole do własnych interpretacji. No i nie są to rzeczy kluczowe, więc jak najbardziej mogły pozostać otwarte. Teatr (nie)jednego aktora W opowiadaniu przewijają się wspomniane wcześniej postacie Seneszali, ale nie tylko. Znajdzie się trochę czasu dla Celestii, Luny, czy Cadenzy oraz Shining Armora. Nie pojawiają się na tyle długo, by ujawnić szczegóły swych charakterystyk, ale nie są zupełnie bezbarwne, czy niepotrzebne. Wpływają na głównego bohatera, który walczy z przeznaczeniem, przechodząc przy tym pewną przemianę, której on sam jeszcze nie pojmuje. Doradzają mu, pocieszają, przedstawiają swój pogląd na dane sprawy. Uczestniczą też w ostatecznej potyczce, która czeka na nas pod koniec opowiadania. Ponieważ są to znane z animacji postacie, wiemy jak wyglądają, wyobrażamy sobie ich ruchy, czy mimikę w tych nowych rolach, co jest całkiem interesujące. Dobrze, że otrzymaliśmy pewne poszlaki odnośnie przeszłości Sombry oraz romantycznych relacji, jakie nawiązał. Stawia go to w zupełnie innym świetle, zarówno jako bohatera niniejszego opowiadania oraz jako przyszłego "złoczyńcę", ogólnie. Jest to bardzo dobra, chyba najlepsza do tej pory kreacja mrocznego króla z jaką się spotkałem i bardzo wiele dają dopracowane, wyczerpujące opisy jego wewnętrznej walki. Może nawet nieco zbyt wyczerpujące, ale o tym nieco później. Nic poważnego, ale chciałbym się tym podzielić. W każdym razie, cieszy obecność postaci drugoplanowych. Najważniejszą z nich okazuje się zła do szpiku kości Cadenza, która odgrywa rolę antagonistki. Muszę powiedzieć, że wypadła bardzo przekonująco, wyraziście, na pewno jest to kreacja, którą zapamiętam. Autor wiedział jakie słowa włożyć jej w usta oraz jak opisać jej zachowanie, by stworzyć wiarygodną kreację postaci. Wspomniałem wcześniej, że wypada trochę jak taka wredna domina, której udziela się nie tyle chuć (nazywanie Sombry „króliczkiem” i kuszenie go), co chciwość (zapytana wprost czy jeden mąż jej nie wystarcza, odpowiada twierdząco - tak, nie wystarcza), ale również sadyzm (bez skrępowania bije i poniża Shining Armora, które jest jej patologicznie wręcz wierny, co będzie mieć znaczenie na końcu). No, ale ponieważ jesteśmy w dziale ogólnym, wypada być przyzwoitym toteż ostatecznie bardziej przypomina mi wściekłego Sukkuba w ch... cholerę agresywnego Ciekawie wypada również Chrysalis – jedna z Seneszalek, przedstawiona nam jako prawdziwa miłość Sombry. Ciekawie było czytać o Chrysalis w takiej właśnie roli, trochę to nietypowe, aż pożałowałem, że bardzo słabo kojarzę ukazywane w komiksach historie. Pozostałe postacie również nie dają się zapomnieć, acz w moich oczach nie wyróżniły się niczym szczególnym. Dobrze, że wystąpiły, byłem bardzo zadowolony z ich interakcji z królem Sombrą, każdy wniósł do opowiadania coś od siebie i świetnie było poczytać o nich w finale fanfika. Długa droga, ale czy na pewno? Przy okazji „Tajemnic” wspomniałem, że gdzieniegdzie miałem wrażenie jakoby prezentowane mi akapity były tylko i aż rzemieślniczą pracą, pojawiały się dłużyzny, ostatecznie stwierdziłem, że opowiadanie wydało mi się troszkę zbyt długie. W przypadku „Abdykacji” uważam, że opowiadanie jest dużo lepiej sfocusowane (modne dzisiaj słowo), również jest długie, ale nie wymieniłbym żadnego fragmentu na coś innego, jeżeli mówić o ich tematyce – kolejne sceny, dialogi, rewelacje, wszystko to jest dla historii potrzebne i ukazuje nam coś konkretnego. W „Tajemnicach” kolejne... no, tajemnice, również przedstawiały bardzo konkretne epizody z przeszłości Sombry, jednak w kilku przypadkach wolałbym zobaczyć coś innego, czy coś więcej, kosztem tych fragmentów, przy których lektura mi się dłużyła. Kłopot mam z tym w jaki sposób dane fragmenty zostały napisane. Generalnie, czy to przyrównując do „Prośby”, czy „Tajemnic”, próżno szukać jakichkolwiek rewolucyjnych zmian i eksperymentów w materii stylu czy sposobu opowiadania wymyślonych przez autora historii. I dobrze. Myślałem o tym trochę i wydaje mi się, że pisanie fabuły mrocznej, pełnej tajemniczości, gdzie możemy odnaleźć elementy grozy, niepewności, czy nawet makabry, tragedii, lepiej sprawdza się w ramach opowiadań krótszych, takich jak „Prośba” właśnie. Gdy historia okazuje się dłuższa, wzrasta ryzyko, że wystąpią pewne dłużyzny. No i właśnie w „Abdykacji” odnalazłem kilka fragmentów, gdzie, chociaż bardzo chciałem poznać ciąg dalszy, czułem pewne znużenie, a lektura zaczynała się przeciągać. Po prostu niecierpliwie czekałem aż „coś” nastąpi. Po raz pierwszy miałem takie wrażenie chyba gdzieś w połowie, później takie momenty występowały raz po raz, a ilekroć widziałem w tekście kolejne wspomnienia o ciemności, mroku, otchłani itp. rzeczywiście, odczuwałem pewne znużenie. To były momenty, które rzuciły mi wyzwanie podczas pierwszego czytania opowiadania, parę razy miałem ochotę zrobić sobie przerwę, ale ciekawość ciągu dalszego zawsze wygrywała. Przyznam szczerze, że zmierzając do końca, obawiałem się, iż jednak nie zostanę fanem tej historii. Podobnego efektu nie zauważyłem przy „Ciekawych dniach”, czy „Tańczącym z Herbatnikami”, stąd moje przypuszczenie, że chodzi o określony rodzaj budowanego klimatu. Chociaż z drugiej strony, one wcale nie były aż tak długie. Gdzieś tak pomiędzy. A może po prostu co za dużo ciemności, to niezdrowo? Świetna kompozycja, rewelacyjne zakończenie Wielokrotnie odnosiłem się do „Tajemnic” i będę to robić dalej, gdyż jest to doskonały przykład jak wiele rzeczy można zrobić jeszcze lepiej, choć wydaje się, że w tym kierunku uczyniono już wszystko. Pamiętam, że w drugiej połowie „Tajemnic” zauważyłem pewien schemat – wspomnienie, scena z księżniczkami, wspomnienie, scena z księżniczkami, powtarzać do zakończenia. W „Abdykacji” mamy coś podobnego, tyle, że nie mogę tego nazwać schematem, ale właśnie kompozycją. Jak nietrudno się domyślić, był to kolejny strzał w dziesiątkę – po kolejnych scenach, w których ujrzymy Sombrę, czy to samego, czy w towarzystwie postaci drugoplanowych, uzyskujemy krotki fragment pisany kursywą, w czasie teraźniejszym, każdy z nich został zwieńczony przypomnieniem, że król nie ma innej drogi. Jak się okazuje, to, co znajdziemy w owych fragmentach, jest determinowane sceną, po której dany fragment następuje. Rozwiązanie to sprawdza się dużo, dużo lepiej i wzmacnia nastrój. Poszczególne sceny podpowiadają nam, że Sombra wciąż ma w sobie mnóstwo woli i sił, a Seneszalki starają się go wspierać, lecz za każdym razem gdy już czytelnik byłby skłonny uwierzyć, że sprawy zakończą się dobrze, otrzymujemy fragment pisany kursywą – co scenę dostajemy przypomnienie, że przeznaczenia nie da się zmienić, a Sombra nie posiada tak naprawdę żadnego wyboru. Całkiem życiowe. Ponadto, efekt jest taki, że los bohatera nie jest czytelnikowi obojętny, pomimo wiedzy jak się to skończy. Nie odnosi się też wrażenia, że z wielkiego złoczyńcy nagle robi się tragiczną, niezrozumianą postać, której należy współczuć, co mogłoby wypaść sztucznie, naciąganie. To znaczy, faktycznie, król Sombra jawi się tu jako postać tragiczna, ale pamiętajmy, że jest to lustrzana Equestria i nie jest to ten sam Sombra, co znana nam z animacji postać, toteż nic nie jest naciągane, wręcz przeciwnie – dobrze się ze sobą komponuje, wzbudza ciekawość, pozwala wejść w treść i nawiązać więź z bohaterem, którego wewnętrzna walka jest opisywana bardzo obszernie. W ogóle, za każdym razem gdy czytałem opowiadanie, miałem wrażenie jakby cała akcja toczyła się w jakiejś zamkniętej, odizolowanej od świata przestrzeni, gdzie znajduje się Sombra i do której >skądś< udają się inne postacie, ale on sam nie może tego miejsca opuścić. Tak trochę jakby cały świat wokół niego zniknął. Jakby na zewnątrz była cisza. Nie wiem, tak mi się to kojarzyło. Ciekawe. Końcowy pojedynek bardzo mi się podobał – było dynamicznie, ale z zachowaniem nastroju, pojawiły się poznane wcześniej postacie, otrzymaliśmy także zwrot akcji i odnalezienie ostatniego elementu układanki, dzięki czemu Sombra mógł zaryzykować i otworzyć portal. Przyznam, że gdy wykorzystał energię pokonanej Cadenzy do rzucenia zaklęcia i skorzystania z przejścia, miałem pewne skojarzenia z „Fullmetal Alchemist”, gdy próbowano dokonać ludzkiej transmutacji. To znaczy, pod koniec, kogoś zmuszono do tego czynu, przyszło mi to do głowy gdy Cadenza została umieszczona w „jednym z kręgów”, zaś później otrzymaliśmy krótki opis tego jak przebiegła inkantacja. W każdym razie, było to niezwykle satysfakcjonujące i godne zwieńczenie, zupełnie jak w „Prośbie”. Autor mógł zakończyć opowiadanie na informacji, że gdy było po wszystkim, w pomieszczeniu nie było ani wrót, ani króla. Wtedy powiedziałbym, że opowiadanie znowu po prostu się kończy. Ale otrzymaliśmy jeszcze jeden, króciutki, ale za to konkretny fragment, który domknął koło i nie pozostawił wątpliwości. Bez niego zakończenie nie byłoby tak efektywne. Spodobał mi się złowrogi wydźwięk tych ostatnich zdań i myślę, że lepiej zakończyć fanfika chyba już się nie dało. Co najważniejsze, zakończenie z nawiązką zrekompensowało wszelkie dłużyzny, czy znużenia jakie dało się odczuć wcześniej. Znając kompletną historię, aż chce się natychmiast rozpocząć lekturę od nowa, by zmierzyć się z mniej lubianymi fragmentami jeszcze raz. A przynajmniej tak było w moim przypadku. Kompozycja opowiadania, a klimat Tutaj krótko, gdyż zasadniczo nie mam zbyt wiele do dodania. Styl pozostaje bez zmian, wszystko, do czego przyzwyczaił nas autor przy okazji poprzednich fanfików, jest i tutaj: solidnie napisane opisy i dobre dialogi, przemyślana konstrukcja zdań, trochę bardziej zaawansowane słownictwo itd. Przyczepiłbym się może do różnych form przestarzałych, które również pojawiają się w tekście (choć nielicznie), moim zdaniem niepotrzebnie. Bez nich także wyszłoby dosyć poważnie, z patosem, czy z pewną teatralnością. Mimo pewnych obaw, a także zmęczenia wszechobecnym mrokiem i bezsilnością (wobec przeznaczenia), udało mi się dotrzeć do końca opowiadania i mogę z czystym sercem powiedzieć, że owszem, chyba jednak zostałem jego fanem, a już na pewno oceniam tę historię wyżej niż „Tajemnice”. Nie tylko sama treść, pomysł, czy nastrój, po prostu to zakończenie, ono zrobiło na mnie tak dobre wrażenie i jeszcze nadrobiło za jakiekolwiek słabsze strony, o których mógłbym pomyśleć, po prostu nie mógłbym ocenić utworu inaczej - jest to znakomita, bezbłędnie zrealizowana historia, gdzie wszystko okazuje się mieć znaczenie i która z całą pewnością niejednego zainspiruje. Zresztą, pamiętam jak po raz pierwszy wyczyściłem zamek Alamos, czy grobowiec VARN w „Might and Magic VI”. Też byłem zmęczony, może nawet zniechęcony, ale towarzyszyła temu wielka satysfakcja oraz pewność, że od tej pory można iść tylko do przodu. Jeżeli dana historia budzi tak świetne wspomnienia, to chyba mówi samo za siebie jak wypadł dany fanfik. Zatem, w ramach małego podsumowania – charakterystyczny, poważny styl, gdzie znajdziemy również nieco trudniejsze do znalezienia określenia, znakomita kreacja „tego innego” króla Sombry oraz mnóstwo ciężkiej pracy na odsłonięcie przed nami tego, co siedzi wewnątrz tej postaci. Niczym nie zburzony mroczny, ciężki klimat z wieloma posępnymi wstawkami, wszystko zwieńczone arcyciekawym pojedynkiem z Cadenzą oraz ucieczką do Equestrii. Warto dodać, że zakończenie jest otwarte, aczkolwiek wydaje mi się, że „Abdykacja”, sama w sobie, wyczerpuje już temat. Nie jest to lektura łatwa i dla każdego, jednak opowiadanie wiele zyskuje dzięki swemu zakończeniu, a także kolejnym czytaniom, które ma się ochotę zrobić natychmiast po pierwszej lekturze. Stąd nie mam wątpliwości, że „Abdykacja” bije na głowę „Tajemnice”. Gorąco polecam i zachęcam, aby dać temu opowiadaniu nie jedną, nie dwie, a nawet kilka szans, gdyż naprawdę warto poznać je do końca. Jeszcze raz - sam byłem zdumiony jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie zakończenie, to właśnie za jego sprawą moja ocena fanfika tak podskoczyła, a zachęta została spożytkowana na powtórną lekturę, dzięki czemu doszedłem do takich a nie innych wniosków. Jak Malvagio to zrobił? Czytajcie i sami odpowiedzcie sobie na to pytanie
  2. Minęło trochę czasu odkąd zakończyłem lekturę „Tajemnic”. Od razu powiem, że po pierwszym przeczytaniu fanfika miałem dosyć wymieszane odczucia, ale skojarzyłem, że przecież jest ono tematycznie powiązane z innymi fanfikami autora - „Konfrontacją”, „Pościgiem” oraz „Delirium”, z którymi przecież miałem już do czynienia. Niewiele myśląc, postanowiłem odświeżyć sobie wspomniane opowiadania. Był to dobry ruch, ponieważ nie tylko co nieco sobie poprzypominałem, ale też przy okazji zebrałem materiał do analizy porównawczej, no i wybrane szczegóły rzuciły nieco światła na to co się dzieje w „Tajemnicach”. Do opowiadania powracałem kilkukrotnie i przez ten czas moja ocena nieco się podniosła. Zaczynając nietypowo, bo od podsumowania - podoba mi się. Z całą pewnością nie był to czas stracony, a opowiadanie, zarówno pod kątem technicznym, jak i merytorycznym stoi na bardzo wysokim poziomie, jednakże moje odczucia, choć teraz już pozytywne, są one umiarkowane, a "Tajemnicom" bynajmniej nie pomaga fakt, że bogata (i wciąż zyskująca na nowych utworach) twórczość autora sam rzuca mu wyzwanie i stanowi poważną konkurencję. Plot summary „Tajemnice” stoją na dobrej pozycji – radzą sobie dobrze jako samodzielne opowiadanie, lecz gorąco zachęcam do uprzedniego zapoznania się z „Delirium”, „Pościgiem” oraz „Konfrontacją”, ponieważ w ten sposób opowiadanie wiele zyskuje, a i sam cykl jest po prostu wart uwagi. W każdym razie, w „Tajemnicach” będziemy towarzyszyć czterem doskonale nam znanym księżniczkom Equestrii, którym tym razem przyjdzie zmierzyć się z być może najgroźniejszym do tej pory przeciwnikiem, zdolnym zgnieść każdego, kto odważy się zabrnąć za daleko. Mowa oczywiście o prawdzie – o tym, co się wydarzyło w historii, o przeszłości i pochodzeniu króla Sombry, a także wydarzeniach, które ukształtowały go takim, jakim znamy go dziś. W tym wszystkim najbardziej intrygujące jest jednak to jak poznana prawda zmieni relacje między księżniczkami i jak świadomość przeszłości wpłynie na to, co nastąpi. Mógłbym pisać tutaj więcej, lecz doszedłem do wniosku, że popsułoby to samodzielne odkrywanie fabuły oraz tytułowych tajemnic. To tylko taka drobna zajawka, zachęcam do lektury tekstu. Powróćcie, gdy już będziecie mieli tekst za sobą, chyba, że nie straszne Wam spoilery, zatem śmiało kontynuujcie. Bez ryzyka nie ma zabawy Podejmując kwestię pochodzenia i przyszłości króla Sombry, autor zdobył się na niemałe ryzyko – Sombra, jakiego znamy z kreskówki (komiksów (jeszcze?) nie czytałem) był tajemniczy i, jakkolwiek to zabrzmi w kontekście bajki o magicznych kucykach, mroczny, dlatego właśnie, że nic nie było o nim wiadomo, poza tym, że był tyranem, zastał pokonany, a teraz wraca, jest zimny i bezwzględny, a przy tym dość potężny. Zanim przyszedł ostatni sezon, wiedzieliśmy o Sombrze jeszcze tyle, że lubi mówić „Crystals...”, podobnie jak Leon Belmont lubi mówić „I see.”, takie tam. Po poznaniu jego motywów, a także innych dotyczących jego postaci aspektów, włącznie z „domyślnym” charakterem, dążeniami, relacjami, siłą rzeczy opadła część otaczającej jego osobę mgły tajemnicy. W jakimś sensie Sombra staje się zupełnie nową postacią – jego imię to Silver Shade z rodu Platinum. Poznajemy też jego krewnych, czyli matkę, Golden Jewel, oraz wuja, Emeralda (aczkolwiek teraz już nie wiem, czy dobrze zapamiętałem). Nadaje to jego postaci nowego wymiaru, lecz czy to dobrze? Czy jest to coś więcej, niż znane już schematy, a może i coś wyjątkowego? Czy warto było zedrzeć pewną maskę i podjąć próbę napisania genezy króla Sombry? I tak, i nie. Owszem, autor do tematyki podszedł pieczołowicie i zadbał o szczegóły, szczególiki, poszczególne wspomnienia czyta się z zaciekawieniem, nie nużą, są przepełnione interesującymi motywami, ze szczególnym wskazaniem na Discorda lekceważącego sobie ród Platinum, bawiącego się małym Silver Shadem jak szmacianą lalką, czy też moment, w którym nasz bohater otrzymuje swój znaczek. Zdecydowana większość rzeczy pasuje do charakterystyki króla Sombry i można je bezproblemowo przyjąć za dobre i wyczerpujące wyjaśnienia. Nie do końca, albowiem... No cóż, część rzeczy była do przewidzenia. Nowe postacie, jak się tego spodziewałem, były w opowiadaniu po to, by zginąć. Na szczęście ich obecność nie okazała się niczym nieuzasadniona, gdyż zostały nam ukazane interakcje Silver Shade'a oraz Golden Jewel, a także obserwujemy kolejne jego treningi, pod czujnym i krytycznym okiem wuja. Niemniej, ich ostateczny los (chociaż co do samego Emeralda to chyba nie wiadomo, ale można się domyślać) był do przewidzenia, toteż nic ani mnie nie zaskoczyło, ani mną nie wstrząsnęło. Poza tym, aczkolwiek to moje wypaczenie po różnych killerowych gniotach, przyznam, że podniosłem brew z powątpiewaniem, gdy w jednym ze wspomnień widzieliśmy jak Sombra zostaje odrzucony przez rówieśników, czy wręcz przez nich „zaatakowany”. Na szczęście autor miał w zanadrzu zupełnie inne powody dla tych losowych kucyków. I nawet gdy bardzo, bardzo subtelnie i przez krótki moment zostało nam podpowiedziane, że jedna z księżniczek (nie wymienię któa, czytajcie opowiadanie) w ogóle mogłaby poczuć jakiekolwiek współczucie, czy zrozumienie, donikąd to nie zmierza, toteż nie ma się wrażenia, że Sombra to jakaś zagubiona, niezrozumiana postać, która jest wbrew swej woli manipulowana, a w gruncie rzeczy jest „dobra”. Czy też, że ma to być złoczyńca, z którym powinniśmy się utożsamiać przez współczucie i że jego czyny są jakkolwiek wytłumaczalne. Ostatecznie, lepsze i nieco mniej absorbujące wspomnienia równoważą się, choć po kilku podejściach powiedziałbym, że pozytywy jednak uzyskują przewagę. Przy czym poprzez „mniej absorbujące”, mam na myśli to, że część scen wydaje się być czysto rzemieślnicza pracą – chociażby kolejne treningi (z wyjątkiem momentu, w którym Sombra otrzymuje znaczek), czy niektóre dialogi, momenty. Po drugiej stronie mamy chociażby występ Discorda, czy trzymającą w napięciu, mroczną scenę, w której Silver Shade postanawia „uratować” matkę, którą uprzednio pozbawił możliwości obrony, korzystając ze swego własnego talentu. Jest to chyba jedna z najlepszych scen. Ironicznie, moc, z której Golden Jewel była tak dumna, przyczyniła się do jej własnej śmierci. Ba, więcej, moc, która miała wyzwolić kucyki w tym sensie, że miała być bronią wybranego przez przeznaczenie Silver Shade'a, a w dłuższej perspektywie przysłużyła się do zniewolenia kucyków, a Silver Shade sam stał się tyranem. Takich symboli, nawiązań, ukrytych smaczków jest w tekście więcej, choć niewykluczone, że trzeba go przeczytać kilka razy. Na przykład, za pierwszym razem scena śmierci Amary wydała mi się strasznie „kapkejksowa”, sama w sobie wypadła mało elegancko, czego z jakichś powodów spodziewałbym się po Sombrze. Ale później zdałem sobie sprawę, że „kapkejsowo” by było, jakby Sombra zaczął sam paradować z tymi skrzydłami, a później jeszcze wystąpił w oprawionej skórze swojej ofiary. Odejmując jej skrzydła, a później także i róg, pozbawił ją atrybutów boskości, równając z ziemią to, w co wierzyli poddani i co stanowiło ich dumę, gdyż była to moc, która pokonała Discorda, zakończyła pewną erę. Zazębia się to wnioskiem, że przecież żadnych bogów nie ma i to Silver Shade został niesłusznie obdarty ze swojej chwały. A analizując to z innej strony – w ten sposób sam pokonał „boginię”, a więc udowodnił, że istotnie stał wyżej i to on powinien rządzić i być uwielbiany. No i co to za bóg, którego da się wykończyć? Zatem wszystko się elegancko zazębia z poprzednimi scenami, rozczarowaniem Silver Shade'a oraz protestem wobec tego jakoby jacykolwiek bogowie istnieli. Szkoda tylko, że brakuje paru pomostów – czegoś między wieściami o pokonaniu Discorda i rozmową rozgoryczonego tym faktem (Serio, tyran został zdetronizowany, to chyba dobrze?) Silver Shade'a z matką, a jej zabójstwem, a także czegoś poprzedzającego krwawe morderstwo Amary. Poważnie – moją pierwszą reakcją na zachowanie Silver Shade'a było: „Straciłeś wszystko? Ziomuś, bez przesady, to tylko gra.” A przecież mieliśmy już od jakiegoś czasu przedstawioną tajemniczą, enigmatyczną postać „Nienawiści” - dlaczego by jej nie użyć? Chociaż, ona chyba zaistniała właśnie przez to, co się wydarzyło w życiu Sombry, nie było jej wcześniej. A może istniała jako coś innego? O tym co nieco trochę później. „Daleko jeszcze?” ~ Osioł Mozolne przechodzenie do akcji (nie stricte punktu kulminacyjnego, ale akcji, tego, co interesuje czytelnika, ogólnie) to coś na co zwróciłem uwagę przy okazji „Konfrontacji”. Tutaj jest... nawet nie podobnie, ale pomnożone razy trzy. Zanim dotrzemy do bramy, czeka nas bodaj trzydzieści stron tekstu, który wprawdzie zaczyna się klimatycznie i interesująco, to jednak po pewnym czasie lektura zaczyna strasznie się przeciągać. Myślę, że to tutaj najbardziej udziela mi się wrażenie rzemieślniczej roboty. Postać Nienawiści, a także spekulacje, czy to jakiś demon, czy coś podobnego, to jest ciekawe. Tylko czy naprawdę musi to tyle trwać? Opisy wędrówki przez ten inny, popielaty wymiar (coś jak Chaotic Realm z „Castlevania Aria of Sorrow”), dialogi między księżniczkami, to też robi wrażenie, ale dosyć prędko zaczęło mi się to wszystko dłużyć i nie mogłem się doczekać aż dotrzemy do tych wrót i zaczniemy odkrywać tytułowe tajemnice. Księżniczki zostały dobrze i solidnie wykreowane, podobnie jak w „Konfrontacji”, towarzyszy im patos, choć zdarzają się momenty, w których dają upust emocjom (np. poszczególne dialogi usiłują nam to sprzedać). Niestety, wszystkie cztery wypadają tak podobnie do siebie, że zaciera się jakikolwiek sens, dlaczego mają tam być wszystkie naraz (w końcu czasem lepiej jest jeżeli pewne informacje są znane jak najmniejszej liczbie kucyków, czyż nie?). Świetnym motywem jest świadomość Twilight, która miesza się ze świadomością Sombry we wspomnieniach, przez co momentami tej wydaje się, że to ona uczestniczy w minionych wydarzeniach i to ją dotyczą różne niuanse. Doskonały pomysł, wykonany bez najmniejszych zarzutów. Innym ciekawym motywem jest to, że Cadance jest reinkarnacją Amary (znowu, jak w „Castlevania Aria of Sorrow”), spodobała mnie się mała burza emocji, która nastąpiła po ujawnieniu tej prawdy. Ale poza tym, wszystkie razem, po prostu pełnią swoje role, rozmawiają, zachowują się jak księżniczki i to... tyle. Szkoda, że wypadły tak „sztywno”, że dopiero na końcu następuje jakiś development, kiedy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że podróż po prawdę je podzieliła, ufają sobie mniej, są niepewne, ale mają koncepcję co czynić dalej (poszukać ocalałych członków klanu Platinum/ krewnych). Chociaż z drugiej strony, taka „sztywność” pasuje to do kreowanej atmosfery – mrocznej, tajemniczej, z definicji niedynamicznej, niesprzyjającej prężnemu rozwojowi charakterów postaci oraz tego kim są, ale skupiającej się na budowie napięcia. Konkretnie – do zbliżania się do czegoś niewypowiedzianie złego. Mimo wszystko, aż do dotarcia do zapieczętowanej bramy, miałem wrażenie dłużyzny. Powracając do postaci „Nienawiści”, o ile owszem, nawiązuje ona dialog z bohaterkami i to w ten sposób dowiadujemy się o koneksjach z Sombrą oraz o tym co się stało, to jednak szkoda, że w ramach wspomnianych pomostów nie dostaliśmy wspomnień z kolejnych „kuszeń” powoli zmieniającego się Silver Shade'a przez Nienawiść. Czyli nie przydługie wędrówki i rozmowy, ale stopniowa przemiana bohatera, krok po kroku. Myślę, że autor bardzo umiejętnie wplótłby w to i filozofię Silver Shade'a (odnośnie boskości, przeznaczenia, tego kto rzeczywiście ma prawo zwać się bohaterem itp.), wyraził jego rozgoryczenie, z czasem przeobrażając go w na swój sposób przerażająca postać, którą zaczyna fascynować wizja zniewalania kucyków i siania przemocy – władania poprzez strach. Aż do momentu, w którym wreszcie padłoby: „Oni muszą się nas bać.”, co byłoby, moim zdaniem, świetną paralelą do zakończenia „Konfrontacji” i tego, co przydarzyło się Lunie. Jeszcze okazałoby się, że te postacie, paradoksalnie, mają ze sobą wiele wspólnego. A gdyby tak w pewnym momencie drzemiące w Sombrze zło okazało się tak silne, że nawet Nienawiść poczuła by się nim uwiedziona? To by mogło być ciekawe. Chociaż z drugiej strony, jeszcze zanim bohaterki docierają pod bramę, Nienawiść zdradza nam, że to on dał jej życie, zatem ona dała mu moc. Czyli zanim Sombra nie skręcił na złą ścieżkę, to ona nie istniała, lub była zbyt słaba? Ale chyba od pewnego momentu powinna być w stanie wpływać na Sombrę? Ciekawe. Jak widać, opowiadanie pozostawia nam pewne pole do snucia własnych teorii i spekulowania, co zawsze bardzo cenię. Autor wyjaśnił rzeczy logicznie i dość wyczerpująco, aczkolwiek uważam, że jakieś otwarte furtki pozostawił. No bo co to za tajemnice, kiedy wie się o nich wszystko? Aha – po kilku podejściach zauważyłem, że po dotarciu do wrót, kiedy rozpoczyna się taki „drugi akt” historii, opowiadanie staje się deko schematyczne – mamy wspomnienie, potem komentarz księżniczek, potem znowu wspomnienie, znowu komentarz, i następne wspomnienie, następny komentarz i tak dalej, i tak dalej, aż do zakończenia. Nie przeszkadza to zbytnio, wręcz z czymś mi się skojarzyło. Wyobraziłem sobie, znowu, jakby był to spektakl teatralny, a postacie odgrywały swoje role na scenie obrotowej, która między wspomnieniem, a konwersacją koronowanych głów, wykonuje ruch o 180 stopni, prezentując nam kolejne scenerie. Pytanie, czy Sombra faktycznie od pewnego momentu stał się marionetką w sztuce Nienawiści? A może to księżniczki stanęły na deskach sceny jej teatru? W każdym razie, tak jak jest teraz, opowiadanie wydaje mi się troszkę zbyt długie. Nieco nużący wstęp poświęciłbym na rzecz dodatkowych wspomnień/ migawek z postępującej przemiany Silver Shade'a. Albo w ogóle z kilku rzeczy zrezygnował, a może uczynił z nich oddzielne opowiadanie i tam rozbudował, aby było ciekawiej? Istnieje kilka możliwości. Język, konstrukcja, atmosfera Jak nietrudno odgadnąć, „Tajemnice” są opowiadaniem stojącym na bardzo wysokim poziomie pod względem technicznym, merytorycznym, dostarcza nam też więcej tego, do czego przyzwyczaił nas autor przy okazji poprzednich tytułów – mroku, tajemniczości, powagi, króla Sombry. Należy pochwalić to, że to opowiadanie także poszerza historię Equestrii, ukazując genezę kluczowych przemian i wydarzeń, które znalazły swoją kontynuację w ramach kreskówki. Wszystko satysfakcjonująco się ze sobą zazębia. Pojawiły się nawet wzmianki o różnych językach – jednorożców, pegazich itp. co daje nam dodatkowe pojęcie jak złożony jest to świat. Małe rzeczy, a cieszą. Imponuje dbałość o szczegóły, choć, jak pisałem, gdzieniegdzie miałem wrażenie dłużyzny i niekoniecznie widziałbym niektóre rzeczy w ramach akurat tego tytułu. Tępo akcji jest jednostajne, zaś klimat kreowany konsekwentnie, bez wstawek humorystycznych, czy jakichś wyciskaczy łez, wszystko wydaje się chłodne, szaro-bure. Patos jest, acz trudno mi ocenić, czy procentowo jest go tyle samo, co w „Konfrontacji”. Co do zakończenia... cóż, nie powiem, że, niczym w „Tańczącym z Herbatnikami” opowiadanie po prostu się kończy (urywa nagle?), aczkolwiek dzisiaj tak się zastanawiam, w sumie co osiągnęły księżniczki poznając tytułowe tajemnice, poza wiedzą o przeszłości? Najwięcej zyskuje chyba Cadance, odkrywszy swoją poprzednią postać, ale reszta bohaterek? Tak czy inaczej, była to godna konkluzja, choć czegoś mi w niej brakuje. Dobór słów również nie zgrzyta. No, może troszkę dużo było „gryzienia wargi”, czy robienia czegoś „na powrót” (chyba, że znowu pomyliłem fanfiki -.-), ale to maleńkie drobnostki, nie ma co poświęcać im więcej czasu. Podsumowanie Jest to bardzo dobre, solidnie wykonane i dopieszczone opowiadanie, które ma swoje strony fenomenalne, mocne, ale także nieco słabsze, średniawe, co wynika z moich subiektywnych wrażeń oraz rzeczy, co do których podejrzewam, że wypadłyby lepiej, gdyby zrealizować je inaczej. Historia, w mojej opinii, pozostaje otwarta i naprawdę możemy podążyć w wielu różnych kierunkach. Czy księżniczki odnajdą zaginionych członków klanu Platinum? Czy historia ma szanse się powtórzyć? Gdzie pośród tego wszystkiego znajdzie się Cadance i czy ostatecznie księżniczki staną się sobie obce? Zdaje się, że istnieje tylko jeden sposób, by się przekonać – wspierać autora i liczyć na kolejne opowiadania z tego cyklu. Gorąco zachęcam do lektury oraz dzielenia się wrażeniami. Warto do tejże historii podejść nawet kilka razy, radość z odkrywania kolejnych szczegółów, poszlak i snucia własnych teorii jest przeogromna. Ale, co może się wydać kontrowersyjne, mam wątpliwości, czy postawić ten tytuł wyżej od „Konfrontacji”. A w zestawieniu z całą dotychczasową twórczością autora? Przekonamy się. Poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko, ale czy jest ona nie do przeskoczenia? Pozdrawiam i serdecznie gratuluję udanego fanfika
  3. Bodaj pierwsze opowiadanie tego roku od Malvagio, tagi oraz obsada nie sugerują żadnych rewolucji czy eksperymentów, co raczej nie powinno nikogo martwić – otrzymujemy więcej tego, co lubimy. Albo i nie. Zależy. Trudno mi jednak wyobrazić sobie kogoś, kto byłby gotów robić avanti, iż rok 2019 otworzyła Luna, a nie król Sombra. Tytuł, jak zazwyczaj, krótki, łatwy do zapamiętania, treściwy, natomiast opis intryguje, zachęca do czytania. Sprawdźmy zatem co takiego jest nie tak w Canterlocie, czego dotyczy tytułowa prośba i jak księżniczka Luna poradzi sobie z tymże wyzwaniem. Ostrzegam przed spoilerami! Jeżeli nie czytałeś/ czytałaś jeszcze fanfika – gorąco zachęcam aby zrobić to teraz, bo ten potrafi zaskoczyć. Fabuła tym razem okazuje się dosyć prosta, zaś akcja ma miejsce, jak dobrze rozumiem, niedługo po powrocie księżniczki Luny po tysiącletnim wygnaniu, zapewne jeszcze tego samego dnia co druga część doskonale nam znanego „Friendship is Magic”. Luna oswaja się ze znajomym otoczeniem, w sytuacji, w której powraca w swej prawdziwej postaci do Equestrii, kiedy to nagle okazuje się, że jej starsza siostra pilnie potrzebuje jej pomocy. Dręczona od wielu setek lat Celestia ściąga maskę, ukazując nie tylko nam, ale przede wszystkim Lunie swój prawdziwy stan zdrowia. Powód? Demon, który powodował bezsenność, a którego Celestia nie potrafiła powstrzymać, więc przyjęła na siebie jego terror, chroniąc poddanych przed jego wpływem. Dowód na jej bezgraniczne oddanie wobec ufających jej kucyków. Tylko Luna, powracając do swej sennej domeny, jest w stanie go powstrzymać. W ciągu dziewiętnastu stron zdążymy zajrzeć w głąb umysłu jeszcze niepewnej siebie Luny, a także odkryć makabryczny stan Celestii, w jakim znalazła się za sprawą wielowiekowej bezsenności, a ponieważ forma alikorna nie pozwala jej umrzeć, jest skazana na niekończące się cierpienie, chyba, że Luna stanie na wysokości zadania. I tutaj pierwsze zaskoczenie – Celestia, jaką znaliśmy, według niniejszego fanfika była jedynie iluzją, czy jak to zostało ujęte w tekście, maską. Należy zwrócić uwagę na dosyć szczegółowy opis wyglądu umęczonej Celestii, w mojej opinii jest to pierwszy moment, gdy historia skręca w stronę mroku, tajemniczości, co zresztą obiecał nam jedyny dla tegoż opowiadania tag. Jeśli dobrze zrozumiałem, skoro demon przyszedł kilkaset lat po wygnaniu Luny, wówczas Celestia nie spała przez resztę czasu? I kryła się za iluzją? Wydaje mi się to troszkę naciągane, ale myślę, że przymknę na to oko. Mamy w tekście informację, że przez bezsenność kucyki umierały, stąd postrzegam moc demona jako dużo większe zagrożenie, również dla Celestii - takie, którego zdzierżenie przez tak długi czas wydaje się zbyt nieprawdopodobne. Nawet jak na alikorna. Z drugiej strony, mówiąc o grozie, to, co wydaje się być niewyobrażalne bywa niekiedy najbardziej przerażające, jeśli okazuje się prawdziwe, co nie? Przy okazji wspomnę, że o ile design demona (bazuję na opisach tekstowych) sprawdza się i rzeczywiście robi wrażenie, wydaje się przerażającym oponentem dla Luny do pokonania, o tyle jego dosyć banalne imię psuje nieco moje odczucia. Rozumiecie, demon powoduje bezsenność i nazywa się Insomnia. Szkoda, że nie otrzymaliśmy nieco mniej generycznej, może nawet złowieszczo brzmiącej nazwy własnej. No nic, idziemy dalej, by podelektować się interesującą wizją wymiaru snów, ubraną w wyczerpujące, doskonale skomponowane opisy, które perfekcyjnie tworzą odpowiedni, mroczny i tajemniczy nastrój, rozbudzając ciekawość czytelnika, a także utrzymując pewne napięcie, poczucie zagrożenia. Jednocześnie chcemy, by Lunie się udało (a raczej, wiemy doskonale,że tak będzie bo znamy ciąg dalszy kreskówki), toteż śledzimy jej losy z większym zaangażowaniem. Tempo akcji zostało dobrane bardzo dobrze. Powoli i spokojnie, lecz tylko po to, by uraczyć czytelnika dopracowanymi opisami, zadowala chirurgiczna wręcz precyzja. O ile scenka z Bezgłowym Koniem wydaje mi się trochę zbędna i jedynie współgra z budowaną atmosferą (nie wzmacnia jej, nie osłabia, ani nie dodaje niczego nowego), o tyle pojawienie się Białej Pani sprawiło, iż klimat opowiadania zyskał, nie tylko na tajemniczości, czy pewnym mistycyzmie, ale również w taki sposób, że podkreślona została spójność z pozostałymi tekstami autora. Wszystko się zazębia i ze sobą wiąże, tworząc coś znacznie większego, co jest niebywale satysfakcjonujące. Doskonała decyzja. Jak nietrudno się domyślić, brnąc dalej w lekturę, nieuchronnie zbliżamy się do konfrontacji Luny z demonem znanym jako Insomnia (nie jestem pewien, czy odmieniać). Muszę pochwalić kreatywne podejście do pojedynku – sposób, w jaki został on napisany odróżnia go na tle innych opowiadań oraz daje nam coś co zapada w pamięć. Chociaż... w moim odczuciu stoi w pewnej opozycji z budowaną do tej pory atmosferą. Chodzi mi o wypowiadane przez Lunę oraz demona frazy – nie jest to wprawdzie znane z anime wykrzykiwanie nazw ataków, ale dodało całości... cóż, z jednej strony wydaje mi się to iście teatralne (szczególnie sposób w jaki przedstawia się nasz złoczyńca), a z drugiej dodaje takiego popowego (?) wrażenia. Plus, co niektóre zdania brzmią jak żywcem wyciągnięte z piosenki nu-metalowej, takie edgy, np.: "OSTRZE SKRYTE W CIEMNOŚCI, HARTOWANE W ZAWIŚCI" "SPRAWIEDLIWOŚĆ GINIE SPOPIELONA W OGNIU ZEMSTY" "OCEAN WYLANYCH ŁEZ SPROWADZA POTOP, KRAINA UMIERA, ZMIAŻDŻONA JEGO GNIEWEM!" No i przywodzi trochę na myśl nazwy co niektórych utworków z Castlevanii, np.: „Holy cross obsessed by the Moon”. Nie jest to jakiś wielki grzech, czy coś, co rujnuje klimat i wrażenie – po prostu wydaje mi się lekko niepasujące i niezbyt mi się to komponuje z resztą. Wyobrażam sobie to jednak jako spektakl, gdzie dwoje aktorów stoi na scenie, naprzeciwko siebie, odgrywając swe role. Gestykulują, grzmią na całą salę swoje kwestie, a światła i scenografia zmienia się, dając widowni pojęcie jak przebiega walka. A może nawet niekoniecznie oni walczą, lecz czynią to statyści, przemykający za prześwitującą kurtyną, a my widzimy ich cienie. Taki oto obraz pojawił mi się w głowie, co pozwoliło strawić te fragmenty. Nie zrozumcie mnie źle, są dobre, ale sprawiają wrażenie wyciętych z innej historii. Później zdarzy się znany doskonale motyw/ odzywka, czyli coś w stylu: „Aha, mam cię tam gdzie chciałem!”, albo: „Możesz się schować, ale nie uciekniesz!”. Doskonale znane rzeczy, może nawet nieco wyświechtane, ale nie wywróciłem oczami, gdy zobaczyłem te zdania, ani nie zepsuło mi to wrażenia, nic z tych rzeczy. Spotkałem się z tym w grach, filmach, opowiadaniach wiele, wiele razy, toteż motyw już dawno stracił dla mnie swoją iskrę, ale z drugiej strony, między innymi za to lubię te historie. Niech sobie będzie A potem? Lepiej. Dużo lepiej. Zmierzamy do konkluzji i wychodzi na jaw czym tak naprawdę jest Insomnia, skąd się wziął ów demon oraz jak Luna może go pokonać, co zresztą się jej udaje. Koncept, sam w sobie, jest logiczny, a przy tym prosty i to przesądza o jego błyskotliwości. Jestem pod wrażeniem jak doskonale się to wszystko złożyło w spójną całość i jak poradziła sobie Luna. Konkluzja jest bardzo satysfakcjonująca, nawiązanie do pojedynku Luny (jako Nightmare Moon) z Celestią, który był dla Pani Nocy przegrany, uważam za bardzo dobry ruch. Nie tylko jest to ściśle związane z historią głównej bohaterki, ale pomaga w utrzymaniu odpowiedniego nastroju. Skonstruowanie niedługiej, acz satysfakcjonującej i niezwykle klimatycznej historii nie byłoby możliwe bez adekwatnej formy. Na pierwszy rzut oka jest to fanfik jak (prawie) każdy inny – mamy opisy, dialogi, nie brakuje zdań złożonych o określonym szyku, czytelnik bez problemu wyobraża sobie scenerie, rozumie co się dzieje, w głowie rozbrzmiewają głosy znajomych postaci. Wczytując się uważniej, odnajdujemy nie tylko bardziej wyszukany styl (poważny, niekiedy całkiem podniosły, mniej potoczny), a także nieco rzadziej spotykane synonimy. Określenia te nie zostały użyte błędnie, więc już od pierwszych akapitów czuć charakterystyczny, mroczny klimat opowiadania. Do jednego bym się przyczepił – w trakcie rozmowy Celestii i Luną ta pierwsza w pewnym momencie nazywa Insomnię „sukinsynem”, co niezbyt mi pasuje do eleganckiego, wyszukanego stylu opowiadania. Nie jest to wprawdzie określenie nazbyt wulgarne, po prostu brzydkie, jakiego wprawdzie należało się spodziewać z uwagi na to co nawyczyniał demon, aczkolwiek osobiście spróbowałbym znaleźć inne określenie. Ważna rzecz – zastosowanie tego słownictwa oraz styl absolutnie nie czynią opowiadania trudniejszym w zrozumieniu, a przez to topornym w odbiorze. Niniejsze opowiadanie można tylko polecić. Jest to dziewiętnaście stron solidnej, klimatycznej historii, połączonej z pozostałymi fanfikami autora poprzez niektóre kluczowe elementy, opowiadanie uzupełnia znaną z kreskówki fabułę, ma ciekawie napisany pojedynek końcowy oraz bardzo satysfakcjonujące zwieńczenie. Cieszą kreacje postaci oraz pomysł na wymiar snów, a forma mogła być lepsza zaledwie odrobinkę, a i w tym stanie jest imponująca. Pozdrawiam!
  4. Z niekrytą satysfakcją i nie po raz pierwszy stwierdzam, że Applejuice zaserwowała nam kolejny interesujący fanfik, w którym z całą pewnością więcej można pochwalić, aniżeli zganić. Jasne, w trakcie lektury widać tu i ówdzie drogę na skróty (na czele z zakończeniem, o czym zresztą wspomina autorka w pierwszym poście), ale takie były zasady konkursu, nic się na to nie poradzi. To znaczy, poradzi, zawsze można to i owo rozbudować Uwaga na spoilery! Otrzymaliście ostrzeżenie! Przechodząc do rzeczy, muszę pochwalić to jak znakomicie zostały przemyślane role dla znanych nam bohaterek (grają pierwsze skrzypce, co nie oznacza, że w tekście nie przewiną się oryginalne postacie) – Scootaloo, Rainbow Dash, a także Fluttershy, choć ta ostatnia została jedynie wspomniana. Chociaż mam średnie pojęcie o crossoverowanym uniwersum (nie uważacie, że Hoff jest strasznie zacofany?), prędko odnalazłem się w treści i rzeczywiście, to niemalże jakby obsadzić znane postacie w nowych rolach, dać im scenariusz, a te odgrywają scenki jak z Mirror's Edge (tzn. zgaduję). Zwłaszcza pierwsza połowa opowiadania, która wypada całkiem rozrywkowo jakby była to właśnie zabawa w zamianę ról. Zwrotem akcji jest próba aresztowania Scootaloo, kiedy to odkrywamy, że po drugiej stronie barykady stoi nie kto inny niż Rainbow Dash. Jasne, taki zbieg okoliczności może wydawać się naciągany, ale hej, ile to mamy historii, które za to kochamy? Zwłaszcza, że w tym konkretnym wypadku nie czuć, że jakakolwiek granica została przekroczona – po prostu jest to ten jeden, pechowy (?) dzień, w którym bohaterki znów się spotkały. Idealne na zmianę atmosfery. No właśnie. Dalsze kawałki tekstu zostały utrzymane w dosyć posępnym, może lekko nostalgicznym klimacie. Na pewno jest o wiele, wiele poważniej niż było do tej pory. Wtedy to też dowiadujemy się jakie znaczenie ma tytuł niniejszej historii i, po raz kolejny, jak zgrabnie zostało to połączone z tematyką kucykową. Okazuje się, że Scootaloo oraz Rainbow Dash stanowią dwie strony tego samego medalu. Ta pierwsza, w obliczu kształtowania się totalitarnej władzy, zdecydowała się na podjęcie z nią walki, wyżej ceniąc sobie wolność oraz lojalność wobec przyjaciół, podczas gdy Rainbow Dash zdecydowała się na lojalność wobec prawa, niezależnie od tego jak twarde by ono nie było i chociaż mamy pewne poszlaki by sądzić, że nie miała innego wyjścia, to jednak nie zamierza złamać raz danej obietnicy. Mamy zatem do czynienia z dwoma obliczami lojalności, wobec różnych idei, ale z własnym osądem rzeczywistości, dzięki temu nie odnosi się wrażenia, że decyzja o poprowadzeniu historii w taki oto sposób była zupełnie bezrefleksyjna – postacie mają swoje powody by działać tam, gdzie działają. No i obie mają skrzydła, które przecież kojarzą się jako symbol wolności. Dlatego też ich spotkanie oraz konwersacja wypadają tak ciekawie i klimatycznie, czuć nawet swego rodzaju napięcie (wiemy, że Rainbow ma przy sobie spluwę). Gorzka scena, w której to smutniejsze oblicze opowiadania jest szczególnie wyraźne. Można też zadać sobie pytanie kto tak naprawdę reprezentuje lojalność? A może pojęcie to nie ma już żadnego znaczenia w obliczu nie dającego się pokonać systemu? Tekst, co mnie nie dziwi ani trochę, został ubrany w przystępną i miłą dla oka/ ucha formę, nie zabraknie odpowiedniej atmosfery, a czytelnik nie ma problemu z wyobrażeniem sobie (chodzi mi o przestrzenie oraz otoczenie) pokonywanych przez Scootaloo scenerii, tempo akcji zostało dobrane tak w sam raz. Początkowo mamy pewien dynamizm, a nawet nieco napięcia, później robi się spokojniej, co sprzyja zmianie nastroju. Rzeczywiście, o ile to co już jest nie sprawia wrażenia pociętego, o tyle pozostaje pewien niedosyt. Szczególnie po drugim akcie opowiadania, po spotkaniu Scootaloo z Rainbow Dash. Brakuje jakichś dodatkowych scen, może czegoś takiego, że gdy ta druga odchodzi, przed oczami pierwszej stają wspomnienia sprzed tych ośmiu laty, gdy wspólnie spędzały czas, może jakaś dawna siostrzana przysięga, a może jakieś konkretne wydarzenie, które zaważyło o tym jak Scootaloo wyobrażała sobie przyjaciółkę przez te wszystkie lata, zanim znów się spotkały. W sensie, że gdyby nie zobaczyła tego na własne oczy, nigdy by nie uwierzyła, że Rainbow Dash stanęła po stronie systemu. A może rzut okiem na sytuację z perspektywy Rainbow Dash? Zakończenie mogłoby pozostać takie samo. Chodzi mi wyłącznie o jakieś dodatkowe sceny rozbudowujące relacje między bohaterkami. A skoro o tym mowa, w tekście przewija się kilka nowych postaci, z reguły jedynie wypełniają swoje zadanie, aczkolwiek Neptune, choć w zasadzie tylko „słychać” jego głos, wybija się nieco ponad przeciętność, zapadając w pamięć, ma pewne charakterystyczne cechy. Mała rzecz, a cieszy. Opowiadanie nie jest długie, ale bardzo dobrze się je czyta. Ma swój klimat, zarówno lżejsze jak i cięższe momenty, autorka dobrze żongluje motywami akcji, z lekką domieszką humoru, jak również motywami smutniejszymi, spokojniejszymi, mogącymi nakłonić do zadania sobie kilku pytań. Znów, pod walkę z systemem można sobie coś podstawić, bądź odnieść ten motyw do konkretnych sytuacji i przemyśleć, czy istnieje lojalność, co oznacza i czy jest ona opłacalna? Ostatecznie pewnym można być tego, że prędzej czy później kimś się rozczarujemy. Czyli owszem, można się doszukać drugiego dna, a samo zagadnienie jest ponadczasowe. Wspaniale. W związku z powyższym, nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować pomysłu na crossover, no i polecić niniejszą historyjkę. PS: „Zabiję cię, jeśli przez ciebie zginę!” Scootaloo AKA Kurczaczek Urocze Aż mi się „Sum tak zwany olimpijczyk” przypomniał. „Tadziu, o rany julek, ty mnie lepiej złap, bo jak się zabiję, to stara mnie zabije!” Rysiek
  5. Czyli o tym jak autor sam sobie zrobił konkurencję. Nie powiem – zakończenie fanfika „Projekt: Lazarus”, ukazujące się prędzej niż oficjalny szósty rozdział „NES Godzilla: Replay” (fanowski finał jest na poziomie finału MLP:FiM)? Interesting. Ale co sprawiło, że jednak straciłem część mojego zainteresowania i odłożyłem starszy fanfik na później? Nastąpiła premiera nowego fanfika, który, z tego co pamiętam, był jakiś czas temu zapowiadany w Klubie Konesera Polskiego Fanfika. Dowiadując się o historii, która miałaby zostać poświęcona córce samego Sombry, nie mogłem sobie odmówić, gdyż taki koncept, właściwie napisany, daje szerokie możliwości na wcale niebanalne opowiadanie, chociaż on sam nie jest już pierwszej młodości. Byłem ciekaw w jakich czasach będzie rozgrywać się akcja oraz jak będzie to wyjaśnione. Już na wstępie mogę powiedzieć, że autor wybrnął z tego bardzo sprytnie – nie tylko rozwiązanie okazało się sensowne, ale także zapewniło dużą elastyczność fabuły, co pozwala mu czerpać właściwie ze wszystkiego co oferuje nam kreskówka i jeszcze trochę. Nic zatem dziwnego, że nabrałem apetytu na kolejne kawałki tekstu (na razie mamy ich pięć, licząc z prologiem), oczekując niebanalnej podróży po tej nowej, współczesnej Equestrii oraz nietuzinkowych pomysłów przeplecionych z inteligentnym humorem, z czego autor jest nam przecież doskonale znany. Czy najnowszy materiał sprostał oczekiwaniom? Przeskok w czasie, przeskok w jakości Akcja przeniesie nas w przyszłość, o ile dobrze pamiętam, ponad trzydzieści lat od pamiętnego powrotu króla Sombry (sezon 3, można sobie odświeżyć). Equestria rośnie w siłę, a wraz z nią Kryształowe Imperium. Nie chodzi tutaj jednak o siłę militarną, gdyż rozległa kraina nadal rządzona jest lekkim kopytem. Miasta ulegają rozbudowie, kucyki nawiązują coraz to nowe kontakty, a technologia rozwija się nie gorzej niż magia, zaś najgorsze zło musiało dawno przeminąć zważywszy na fakt, że doskonale znane nam bohaterki zostały alikornami. Przyjaźń kwitnie w najlepsze i to stanowi siłę zamieszkujących kontynent ras, jednak w niespodziewanym momencie idylla kucyków i nie-kucyków zostaje zakłócona. Do Imperium zaczynają przybywać różne istoty, jedne śmiertelnie niebezpieczne, drugie wręcz przeciwnie, jeszcze inne prędko popadają w szaleństwo, nie mogąc poradzić sobie z upływem czasu i nową rzeczywistością. Wszyscy mają wspólną cechę – wydają się pamiętać czasy panowania króla Sombry, a powracając do nie aż tak znajomego miasta, szukają swego króla, by otrzymać nowe rozkazy czy też karę. Śledztwo ujawnia coś niezwykłego – oto po przeszło tysiącu lat, do włości należących kiedyś do Sombry, powracają jego poddani i niewolnicy, ukryci przed światem na setki lat dzięki czarnej magii. Gdy wydaje się, że los nie zaskoczy bohaterów niczym nowym, okazuje się, że pewnego dnia do Imperium przybędzie Obsidian*, córka mrocznego króla, podejrzewana o odziedziczenie zarówno smykałki do czarnej magii jak i zapędów totalitarnych. Księżniczki Equestrii odpowiednio szybko przygotowują się na przyjęcie swojego następnego gościa i uzgadniają co ma nastąpić. To Twilight Sparkle, doświadczona księżniczka przyjaźni, będzie odpowiadać za reformację nastoletniej Obsidian. Jak nietrudno się domyślić, zadanie to okazuje się niebywale trudne, zaś pierwszą przeszkodą okażą się różnice – jaki świat zastała Obsidian, gdy otaczali ją dobrani przez jej ojca nauczyciele na czele z nim samym, a jak wygląda rzeczywistość ponad tysiąc lat później, dokąd zaprasza ją Twilight. Śledząc poczynania bohaterek, obserwujemy zderzenie dwóch różnych epok, kultur, czy wręcz światów, a już na pewno światopoglądów. Twilight, przynajmniej na papierze, przeżyła więcej, toteż jest bardziej doświadczona, lecz Obsidian została mocniej ukształtowana (by nie powiedzieć wytresowana) przez Sombrę, trwale (?) nasiąknęła bardzo konkretną koncepcją sprawowania władzy, różnej od tego co uprawia się w obecnej Equestrii. Inny świat to także inna technologia, nieznane wiele pokoleń temu rozwiązania, a także cała polityka zagraniczna czy wewnętrzna, nie wspominając już o kulturze, która w niczym nie przypomina twardej dyscypliny i zamordyzmu, który miała okazję poznać Obsidian. Od samego początku widzimy, że tytułowej bohaterce trudno jest się odnaleźć – zadaje mnóstwo pytań, wiele rzeczy wydaje jej się niedorzecznych – jednakże dzięki odbytej nauce wie, że winna chłodno kalkulować, obserwować i dowiadywać się jak najwięcej, oczekując dnia, w którym w chwale powróci jej ojciec, by odebrać niegodnym władczyniom to, co mu się należy. Czytając fanfika prędko zdajemy sobie sprawę, że choć koncept na historię był w miarę prosty, to jednak autor postanowił podjąć się jego rozbudowy już od pierwszych rozdziałów, wprowadzając coraz to nowe elementy, głównie pogłębiające charaktery głównych postaci, a także poszerzające świat – chociażby wspominki o różnych instytucjach czy funduszach oraz stosunkach między poszczególnymi państwami. Wszystko to pomaga stworzyć wrażenie systemu naczyń połączonych co dodaje, choć waham się użyć tego określenia, realizmu. Wszakże to wciąż fikcyjny świat magicznych kucyków. Jednocześnie dowiadujemy się do wydarzyło się w historii i skąd np. podmieńczy słudzy w zamku Twilight. Fabuła wciąga, odpowiednio szybko pokrywa się szczegółami, a czytelnik raczony jest mniej lub bardziej istotnymi wątkami pobocznymi (chociażby badanie mrocznej energii i poszukiwanie ukrytych przejść w kryształowym pałacu... na co chyba mieli wystarczająco dużo czasu, ale ok, niech będzie), przy jednoczesnym i nieprzerywanym rozbudowywaniu relacji między głównymi bohaterkami. Wiele się nie zmienia, Obsidian jest bardzo konsekwentna, ale przyjemnie się czyta o interakcjach między nią, a Twilight. W ogóle, motyw Twilight jako nauczycielki sprawdza się tu znakomicie, nawet jeżeli autor nie wykracza zbytnio poza to, czego można by się po Twilight w tejże roli spodziewać. Ogółem, widać tu spory przeskok w jakości, jeśli chodzi o pomysły na wątki oraz ich wykonanie, opowiadanie historii – nie żeby poprzednie opowiadania mi się nie podobały, wręcz przeciwnie, jednak mając to porównanie, widać zwiększony nacisk na spójność czy to świata przedstawionego, czy ciągi przyczynowo-skutkowe, kreację postaci oraz logikę ich postępowania. Przekłada się to na fabułę, która z miejsca wciąga i zadowala złożonością, a także elastycznością, gdyż cały czas ma się wrażenie, że jeżeli tylko autor tak zarządzi, historia podąży w dowolnym kierunku, a on sam z całą pewnością będzie wiedzieć jak to nam wytłumaczyć. Co wcale nie gwarantuje, że każdy owe tłumaczenie kupi, jednak ma się spokój o ogólną jakość tekstu. Czwarty czapter Jak pierwsze dwa rozdziały były krótkie, szybkie i przyjemne, tak kolejne okazały się długie, mozolne i przyjemne. Nie powiem, zdziwił mnie ten nagły skok gabarytów, ale szybko zdałem sobie sprawę, że takiej oto zmiany formy wymagała treść. Najnowszemu rozdziałowi chciałem poświęcić oddzielny akapit, gdyż odnalazłem w nim ciekawą właściwość. Mianowicie, co kilka stron miałem ochotę przerwać lekturę, nie dlatego, że przy niej zasypiałem, lecz dlatego, że dostawałem zachęty, by samemu coś napisać. Powiedziałbym, że rozdział okazał się inspirujący, ale nie, to nie to. Inspiruje mnie sposób tworzenia świata przedstawionego oraz opisywania go, ale treść, ogólnie, zadziałała jak bodziec. Uświadczymy dużo opisów, a akcja zwalnia jeszcze bardziej, co początkowo było pewną barierą i gdyby nie to, że rozdział swoim wykonaniem zachęcał czytelnika aby sam zaczął pisać, pewnie pierwsze czytanie szłoby dużo trudniej, ale analizując dotychczasową treść uznałem, że taki zabieg symbolizuje upływający na nauce czas, a także zaniechanie pośpiechu w odkrywaniu tego nowego świata przez Obsidian. Interesujący zabieg, na pewno nadaje on fanfikowi pewnych walorów artystycznych, choć takie rozwiązanie niekoniecznie zadowoli każdego. „(...) skansen, stopniowo wyludniający się...” „Pustoszeć”, na przykład: „(...) który stopniowo pustoszał...” wydaje się bardziej neutralne. A przynajmniej nie wskazuje na istoty ludzkie. Namawiałbym, aby to przemyśleć. Tak czy inaczej, zatrzymajmy się troszkę przy świecie. Jak już wspominałem, jest to system naczyń połączonych, znacznie rozbudowany w stosunku do tego co widzieliśmy w kreskówce oraz dokładniej opisany. Cieszą wzmianki o np. różnych instytucjach oraz wyjaśnienia pokrótce co jak działa i z czego się bierze. Autor wprowadza nas w to na dwa sposoby: standardowo, poprzez narratora, drogą wplecionych między poszczególne sceny opisów albo w ramach edukacji Obsidian, choćby przy okazji różnych wypowiedzi Twilight. Całość przedstawia się barwnie i nie brakuje w niej elementów nietuzinkowych, aczkolwiek mnie osobiście nie wszystkie pomysły autora podeszły do gustu. Na początek wspomnę o calutkim składzie Mane6 w postaci alikornów – zupełnie zbędny bajer, przynajmniej na aktualny stan historii, nie wynika z tego absolutnie nic. Rodzi się więc pytanie – po co? I żeby Blueblood z Applejack? OK, widziałbym niejedno kreatywne uzasadnienie za tym stojące, aczkolwiek nieszczególnie wpływa to na mój odbiór tego motywu. Nie żeby jakoś specjalnie przeszkadzało to w lekturze, jednak osobiście tego nie trawię, po prostu. Druga sprawa, podobnie jak Johnny, nie jestem fanem koncepcji jakoby rozwój technologiczny Equestrii dążył w stronę naszego świata... w przeciągu może i poniżej trzydziestu lat. Uwzględniam upływ czasu między kolejnymi sezonami kreskówki, między innymi odstępy czasowe między premierami kolejnych książek o Daring Do, jeszcze Cadance musiała zajść w ciążę, ponosić tę ciąże i takie tam, czyli co najmniej z półtora roku trzeba by odjąć i wychodzi, że... No, szybko im ten rozwój poszedł. A nie wydaje mi się, by uprzednio byli na naszym poziomie. Rozumiałbym ten skok technologiczny gdyby upłynęło o wiele więcej czasu, natomiast w takim momencie, średnio mi to pasuje. Wiem, że gdyby spojrzeć na rozwój chociażby technologii urządzeń mobilnych, wówczas te ok. 20 lat wystarczy aż z nawiązką, ale jak pisałem – wątpię, czy kucyki już były na naszym poziomie. Rzekłbym, że prędzej miały swoją własną technologię. Dobrze, że różne rzeczy, choć działaniem przypominają nasz sprzęt, są stylizowane na oryginalne urządzenia, czy też nie posiadają bliżej określonej postaci, co pozostawia wyobraźni pewne pole do popisu. Działają trochę podobnie, ale nie tak samo. Z uwagi na to, pomysł ma ode mnie zielone światło. Hm, albo gdyby był to w ogóle inny świat, ze swoją historią, luźno czerpiący z animacji i który po prostu od początku miałby warunki ku tak prężnemu rozwojowi? Wiem, że to brzmi jakby świat w „Kruchości Obsydianu” był niemalże czystym Sci-Fi, ale wciąż, bardziej przemawiałby do mnie świat utrzymany w klimacie „sztampowego” fantasy. Ale podkreślę jeszcze raz – tak jak jest teraz, mimo wszystko, jest na to zielone światełko. Trzecia sprawa, czyli krówki. Nie byłem jakimś szczególnym fanem tych postaci w kreskówce i nie widzę ich w obsadzonych rolach w fanfiku, zupełnie mi to nie pasuje. Jest to wyjaśnione, ale mnie osobiście to nie podchodzi. Nie irytuje, po prostu jest, sterczy trochę spod całości, obeszłoby się bez tego. Albo z innymi istotami obsadzonymi w tychże rolach. Generalnie, zalety i pasujące, inspirujące mnie motywy oraz szczegóły z nawiązką nadrabiają za to, co niezbyt mi się spodobało. Mimo zgrzytów klimat zostaje utrzymany, a lektura wciąga, chce się nie tylko śledzić dalszą edukację Obsidian, ale także czeka się z utęsknieniem na jakieś nowe elementy świata, czy wyjaśnienia ich dotyczących. Możliwości są nieskończone. Aha – postać Fizzlepop Berrytwist w tym opowiadaniu. Tak, to mi się podoba. To jest fajne. Chociaż zadaję sobie pytanie, mają te sztuczne komponenty, mają coś a'la komputery, projektory itp. ale nie mają retuszu zdjęć? Twilight po wykonaniu zdjęcia Obsidian wspomina, że aparat nie kłamie i takie tam... No, sam aparat to może faktycznie nie, ale czy mi się zdaje, czy nie mają tam jak obrobić zdjęcioszek? W opowiadaniu przewija się postać Smarty Pants, ale czy to przypadkiem nie był pluszak Twilight? Fancy Pants nazwał córkę po maskotce księżniczki Twilight? Czy ja coś źle zapamiętałem? „Jaka ona jest?” Nie da się ukryć, że w temacie postaci, najwięcej entuzjazmu budzi Obsidian. Wszakże nie jest ona typową, zwykłą oryginalną personą, ale potomkinią ważnego złoczyńcy. Na jej łopatkach spoczywa zatem sprzedanie fanfika, czytelnik powinien zaciekawić się co ją spotkało i jaka będzie jej przyszłość. Rozpoczynając lekturę czekałem na moment przybycia Obsidian i próbowałem zgadywać jaka ona będzie, jak się zachowa, jaką będzie posiadać moc. Autor wykonał kawał dobrej roboty z wprowadzeniem postaci – pierwsze wrażenie istotnie jest bardzo dobre, Obsidian jest kimś tajemniczym, intrygującym, wyciszonym. Od razu widać, że nosi głęboko wewnątrz siebie wspomnienia z przeszłości i że nadal ponad wszystko ceni ojca, a przy tym nie odchodzą ją żadne zmiany kulturowe – stawia na swoim i zabiega chociażby o stosowną tytulaturę. Jednocześnie odnosi się wrażenie, że jest to ktoś, kto posiada klasę, pewną dystynkcję. Jej ciekawość świata, pęd do wiedzy, również satysfakcjonują, czy wręcz inspirują. Po jakimś czasie jednak czar pierwszego wrażenia ulatuje i Obsidian staje się dość statyczną, żeby nie powiedzieć monotonną postacią, a jej kreacja zasadniczo się nie zmienia, chociaż pewne ożywienie następuje w momencie spotkania z Ambrozją (wiem, że nie do końca tak została nazwana w fanfiku, ale tak mi jest wygodniej) – nareszcie widzimy jak sobie radzi z kucykami innymi niż Twilight i o innym usposobieniu niż Twilight, ba, nawet nie posiadającymi wiedzy o tym kim ona jest (Obsidian, nie Twilight). Jej zachowanie było takie jak się tego spodziewałem. I, prawdę powiedziawszy, tak, wziąłem jej stronę, miała sporo racji. Dobrze się to czytało. O to chodzi W każdym razie, sprawa jest... dziwna. Jeszcze nie mogę powiedzieć, że przepadam za tą postacią, jak i jej usposobieniem. Widać, że, jak mawiają Francuzi, she's up to no good, toteż czekam aż Obsidian nabierze jeszcze więcej wiedzy i zdecyduje się wykorzystać naiwność księżniczki Twilight, by nieco przyspieszyć (?) powrót Sombry, bądź powrót do władzy jej rodu, z jej osobą na tronie. Wydaje się być urodzoną, by rządzić. W ogóle, bardzo interesujące okazują się relacje Obsidian z ojcem i cieszę się, że nic nie jest tutaj wyczerpująco wytłumaczone, zaś przemykające w jej głowie cytaty króla to świetny zabieg – dodający tajemniczości, może nawet pewnej grozy. Chodzi o zestawienie tego cukierkowego, pełnego przyjaźni świata, w który Twilight próbuje wdrożyć podopieczną, z chłodem i bezwzględnością jaką ta wyniosła z domu. No dobrze, skoro jeszcze w pełni za nią nie przepadam, czy to zatem oznacza, że mi się nie podoba, jako postać? Nic z tych rzeczy. Właściwie, ilekroć zaglądamy w jej myśli i poznajemy stosunek do poszczególnych rzeczy czy zmian, ciężko nie przyznać młodej Obsidian racji. Jest w niej coś przekonującego. Nie pasuje ona do zastanego świata, ale nie chcę, aby tylko dla niego się zmieniała, chociaż z drugiej strony czekam aż zdradzi więcej siebie samej. Po prostu liczę na coś... dużego. Sam nie wiem, chyba byłbym rozczarowany, gdyby dała się zreformować. Szkoda takiej krwi i charakteru. Zobaczymy. Będę śledzić jej poczynania z ciekawością, to jest pewne. Poza Obsidian mamy oczywiście całą plejadę znanych i nieznanych postaci, lecz tylko Twilight póki co odgrywa ważniejszą rolę i... cóż, jest sobą. Tylko tyle i aż tyle. Sprawdza się jako nauczycielka, wiele tłumaczy i nie zdradza przy tym zmęczenia, ale wydaje się być troszeczkę naiwna oraz zbyt optymistyczna. Co jak to, ale spodziewałbym się od niej większego dystansu. Chyba, że jedynie odgrywa swoją rolę, a w głowie ma coś zupełnie innego. Może przecież być tak, że autor nas zwodzi i Twilight w rzeczywistości ma zupełnie inny plan. Albo jest częścią planu pozostałych księżniczek. To nawet nie jest moja ostateczna forma! Forma nie zawodzi. Autor wspiął się na wyżyny umiejętności i wykorzystał całe nabyte doświadczenie (zauważyłem, że przecież rozdział czwarty, najdłuższy, nie miał jeszcze żadnej korekty?) i zapewnił nam naprawdę solidną, dopracowaną formę, bogate w słowa opisy, zdania nie za długie, ani nie za krótkie, wszystko satysfakcjonuje i podczas lektury nie ma najmniejszych zarzutów. Podoba mi się. Mnogość pytań retorycznych, czy zwrotów do czytelnika, o których wspominał Johnny, widzę jako zabiegi, które mają na celu nawiązanie więzi z czytelnikiem, a także skłonienie go do zadania sobie niejednego pytania, dzięki czemu, jak mniemam, powinien głębiej wejść w treść, by dostrzec wcześniej niezauważone szczegóły. Poszczególne opisy, dialogi, zawierają w sobie pomysł, nie da się zaprzeczyć, że autor sporo pracy włożył nie tylko w kreację świata, jak również postaci Obsidian i zależy mu na tym, abyśmy jego najnowsze dzieło czytali z wypiekami na twarzy, a może i na skraju krzesełka. Niestety, póki co obrane tempo akcji troszkę mu przeszkadza w osiągnięciu celu, aczkolwiek należy docenić pieczołowitość pracy oraz uwagę poświęconą szczegółom. To oczywiście przekłada się na charakterystyczny klimat, którego nie brakuje mimo kilku rzeczy, które mnie osobiście w tym wszystkim niezbyt pasują. Czuje się powagę, ale i humor, kiedy autor zdecyduje się nam go zaserwować, oba punkty widzenia (Twilight i Obsidian) wpasowują się w atmosferę, czy to garść legend o pochodzeniu Kryształowego Serca, czy też serwowane w zamkowej kuchni specjały, ma się poczucia obserwowania żywego świata ze swoją historią i przyszłością, a to się zawsze ceni. Z całą pewnością mogę polecić to opowiadanie, aczkolwiek zrozumiem, jeśli ktoś powie, że akurat czwartego rozdziału nie jest fanem, a to tempo akcji jest iście ślimacze, a to, tamto. Jednak zwracam uwagę, że nie mamy jeszcze aż tyle materiału, wprawdzie nie wiem ile autor planuje rozdziałów, ale jest relatywnie wcześnie, toteż zachęcam, aby śledzić ciąg dalszy i przekonać się jak daleko zabrnie jeszcze wyobraźnia autora. Nie jest to kolejny typowy fanfik, widać w nim, że sporo rzeczy, głównie budowanie świata, sprawia autorowi nie lada frajdę, a to i owo potrafi pobudzić paluchy i skłonić do postukania w klawiaturę, by coś napisać. Pozdrawiam i gratuluję świetnie zapowiadającego się fanfika *Czy ja kiedyś nie czytałem fanfika autorstwa D.E.F.S., gdzie wystąpiła postać o takim imieniu?
  6. Urocza inspiracja. Naprawdę, uśmiechnąłem się pod nosem na to paintowe stworzonko, a potem zszedłem na dół i znalazłem przedmowę. Odetchnąłem z ulgą – nie ścigam z piskiem opon za takie rzeczy, więc środkowy palec nie jest skierowany w moją stronę Nie pozostało więc nic innego jak zapoznać się z właściwym fanfikiem, który, choć jest pracą konkursową, być może otworzy coś większego. Kolejną serię opowiadań, nową przygodę. W historię wprowadzą nas – a to niespodzianka – dwa nietoperze o dźwięcznych ksywkach Clarky i Mądrala. Nietoperze, nie kucoperze, warto dodać. Tak, prawdziwe nietoperze. Drobna nowość, można rzec. W każdym razie, nasi dzielni bohaterowie, podjęli się karkołomnego zadania przedarcia się przez lepkie pajęczyny (serio, wzmianki o lepieniu się nici i o pajęczynach są tak częste, że jest to moje pierwsze skojarzenie z tym tytułem) celem odnalezienia sarkofagu, w którym złożono pewną wampirzycę. Zwie się ona Annares i jest prawowitą spadkobierczynią zamku Schloss () i prawdziwa panią dworu. Wiele lat temu między wampirami, a lokalną społecznością rozgorzał konflikt, w wyniku którego twierdza popadła w ruinę, a o szlachetnym rodzie wampirów zapomniano, jednakże za sprawą nietoperzy – minionków – pani powraca do swojego zamku, a proste kucyki już niebawem znów zaznają terroru. Ta dosyć prosta fabuła została ujęta w niedługim opowiadaniu, napisanym w sposób przystępny, jasny, prosty, bez zbędnych udziwnień, trudniejszych do znalezienia określeń, czy drugiego dna (no, może nie licząc paru easter eggów), ogółem mamy tu wszystko czego należałoby spodziewać się po autorze, bez rewolucyjnych zmian. Opisów jest wystarczająco dużo, by wyobrazić sobie jak może wyglądać wnętrze zamku Schloss, czy chłopska chata, chociaż częściej otrzymujemy opisy czynności. Akcja biegnie stałym tempem, nie uświadczymy żadnych dłużyzn, czy nagłych przeskoków do przodu. Kolejne scenki po prostu z siebie wynikają, jedna po drugiej. Treści nie brakuje klimatu, czy to podczas główkowania i rozwiązywania zagadek, czy też zjawienia się w zamku Annares, na uwijaniu się minionków jak w ukropie kończąc - świetna sprawa od początku do końca. Najciekawiej wypadają minionki (nietoperze), zaskakują organizacją, pomysłowością, a także kompetencją, nie tylko Annares, ale także nas, czytelników. Od razu widać, że przygotowywały się na to wielkie wydarzenie, gdy w tekście pojawiają się np. nietoperze w muszkach, elegancko serwujące swej pani kolacje, czy też wzmianka o tym, że jedno ze zwierzątek aż się zarumieniło gdy dostało od niej całusa, to sprawia, że treść wypada naprawdę sympatycznie i zabawnie. Czyli zgodnie z założeniami autora. Funny and cool Pojawiają się również małe urozmaicenia. Dostajemy kilka scenek, w których udział wezmą zamieszkujące okolicę kucyki, poznamy także postać miejscowej zielarki, oczywiście pasiastej. Miły dodatek, zwłaszcza, że ma to i owo do powiedzenia, dowiadujemy się też, że to całkiem obrotna zebra, nie kupująca wsiowych zabobonów. W ogóle, widać, że te proste kucyki prowadzą sobie spokojne życie, nie można ich nie lubić... Ale „tej złej” oraz jej sługusów również również nie można nie lubić. No i w pewnym momencie nadchodzi zakończenie, całkiem niezłe, nie przewidziałem, że lokalna społeczność wyciągnie właśnie takie wnioski po znalezieniu kolejnej ofiary. Opowiadanie wydaje się być nieco urwane, sprawia wrażenie preludium do czegoś większego – otrzymaliśmy powrót w chwale, a teraz pora na odbudowanie potęgi i zdobycie rozgłosu, tak to widzę. Albo jakieś perypetie, nietypowe sytuacje, random, czy też coś a'la seria "D&D", tyle że z Clarky'm i Mądralą w roli głównej. Pole do popisu jest szerokie, a autor już nieraz pokazał nam na co go stać, więc nie pozostaje nic innego jak trzymać kciuki za ciąg dalszy. Pod kątem technicznym jest solidnie, choć mógłbym doszukać się paru zgrzytów stylistycznych, czy drobnych błędów, ale nie jest to nic co rzuca się w oczy, ani nic co jakkolwiek wpływa na pozytywne wrażenia z tejże krótkiej, niezobowiązującej lektury. Mam nadzieję, że seria nieco się rozwinie, a my zobaczymy w akcji nietoperkowego MacGyvera Pozdrawiam! PS: Scenka, w której wampirzyca budzi się i niechcący „zasysa” nietoperza do ust wydała mi się trochę creepy. Nie wiem, ja nie chciałbym być pożarty, miał koleś farta. PS2: Jak zobaczyłem rysuneczek na otwarcie, to w uszach rozbrzmiały mi ośmiobitowe dźwięki wydawane przez nietoperze (to zielone takie) z „Chip and Dale 2” na NESa (nie pamiętam który poziom, coś na początku raczej).
  7. Kolejne opowiadanie autorstwa Bestera i kolejne, które miałem przyjemność nie tylko przeczytać, ale również uczynić to przedpremierowo, dorzucając od siebie to czy owo, jeżeli sądziłem, że mógłbym coś wnieść. Chociaż nie jest to pierwszy raz, gdy autor proponuje nam kryminał („Za grzechy moje i twoje”), ma się ochotę powiedzieć, że eksperymentuje z różnymi nurtami i tym razem stawia na Cyberpunk. Tagi nakazują sądzić, że nie zabraknie przemocy, ani mrocznych motywów. Co należy podkreślić, jest to kolejne opowiadanie, w którym od zawsze koegzystują kucyki i ludzie, a co chyba stało się znakiem rozpoznawczym twórczości Bestera od czasów bodajże „Save Me”. Zatem tutaj niewiele się zmienia i chyba dobrze, gdyż nie naprawia się tego, co nie jest zepsute. Co ważne, całość ma się składać z trzech segmentów, co początkowo chyba nie było jeszcze takie oczywiste, gdyż pamiętam pierwsze wersje tekstu, gdzie historia zawierała się w jednym pliku tekstowym. Z czasem pełny obraz historii zaczął się krystalizować, a my otrzymaliśmy małe, ukryte podpowiedzi odnośnie tego ile tekst może mieć części oraz co będzie swoistym motywem przewodnim każdej z nich oraz jak będą się one łączyć. Sam na to nie wpadłem do momentu, w którym rzeczą zainteresowano się na kanale Bronies Corner. Wskazówek należy szukać w zerach i jedynkach W każdym razie, sprawny development fanfika jest czymś, czego można autorowi pozazdrościć, a poprzeczka dla nadchodzącej części trzeciej znajduje się dość wysoko. Nie przedłużając, sprawdźmy co oferują nam 2/3 „Altera”. Fabuła – trzy filary (trochę to potrwa) W świecie balansującym na krawędzi zagłady, gdzie ostatnie bastiony ludzi i kucyków są ściśle kontrolowane przez zaawansowane systemy monitorujące, technologia już dawno stała się nieodzownym elementem życia. Nie tylko przechowuje ona wspomnienia o tym jak było kiedyś, ale także usprawnia codzienność, profilując i nadzorując przeróżne dziedziny życia, na stałe wiążąc mieszkańców z systemem. Nierzadko żywe części ciała zastępowane są przez wydajniejsze, mechaniczne zamienniki, a szczyt osiągnięć w zakresie informatyki i elektroniki daje nadzieję na zbudowanie nowego, lepszego świata na zgliszczach poprzedniego. Prawda? Nic bardziej mylnego. Rakiem trawiącym to, co ostało się po kataklizmie, nie jest wcale skażone, wypalające płuca powietrze, a kwitnąca przestępczość, która jest wszechobecna pomimo zaawansowanych środków ostrożności i monitorowania. Codziennością wydają się również walki gangów oraz brudne interesy, gdzie każdy usiłuje wyrwać coś dla siebie. Technologia mająca służyć społeczeństwu została wykorzystana przeciwko niemu, a dla głównej bohaterki, Silver Clue, nie jest to nic nowego. Wespół z nową partnerką w śledztwie – Remini – ma za zadanie ująć nieuchwytnego jak do tej pory mordercę oraz wyjaśnić w jaki sposób tak długo udawało mu się umykać sprawiedliwości. W trakcie swej pracy pani detektyw nawiązuje więź z Remi i odkrywa, że do tej pory, niczym część w maszynie, bezrefleksyjnie funkcjonowała, nie żyjąc całą sobą. Pokonując coraz to nowe trudności, poszukuje poszlak, z czasem zadając sobie pytania, które rzucają zupełnie nowe światło na jej egzystencję. Fabuła, choć sama w sobie, wydaje się dosyć prosta – ot, tajemniczy przestępca, śledztwo, akcja – w rzeczywistości okazuje się bogata w wątki poboczne i urozmaicona na tyle, by tekst nie okazał się kolejnym generycznym kryminałem, a przy tym wciągnął czytelnika, miejscami nawet inspirując. Na wybranych płaszczyznach, odnajdziemy różne konflikty, chociażby wspomniana już natura, która jest konsekwentnie zastępowana przez technologię. Dowiadujemy się nie tylko o organizmach cybernetycznych (znaczy się, mam na myśli różne mechaniczne komponenty), czy niezbędnych środkach, które chronią przez trującym powietrzem, ale także o systemie, który dobiera pary, aby zapewnić zastępowalność pokoleń dla dalszego funkcjonowania miast. Czyli nie tylko z dnia na dzień ubywa natury, w odstawkę idą również emocje czy uczucia, coraz więcej rzeczy jest symulowanych czy generowanych, przez co wydaje się, że postacie funkcjonują w świecie pełnym iluzji. W tym sensie, widzę pewne nawiązania do świata realnego, który, choć nie w tak dużym stopniu, również jest opisywany jako skażony, czy umierający – jak to zwykle powtarzam, dla mnie osobiście najjaskrawszą ilustracją rzeczy jest martwy wieloryb, którego woda wyrzuciła na brzeg w Filipinach, a który miał w sobie kilkadziesiąt kilogramów plastiku. Z drugiej strony, coraz częściej mówi się o fonoholizmie, uzależnieniach od sieci, aczkolwiek w dzisiejszych czasach coraz trudniej obejść się bez tych urządzeń skoro tak wiele rzeczy przeniesiono do świata wirtualnego, a tradycyjne metody komunikacji odchodzą do lamusa. Coraz więcej można też symulować, generować, czy filtrować, wszystko ulega personalizacji, co widać również w „Alterze” - chociażby ilekroć Silvia przybliża nam, czytelnikom, kolejne aspekty działania systemów informatycznych odpowiedzialnych za profilowanie klientów galerii handlowych chociażby. Kolejną płaszczyzną, na której fabuła podejmuje konflikt, jest prawo. Wszakże to kryminał. Najwięcej uświadczymy tu starć dobrych ze złymi, tj. stróżów prawa z przestępcami. To właśnie tutaj znajdziemy najwięcej wartkiej akcji, wybuchów oraz nagłych zwrotów, chociaż ilościowo nie da się tego porównać z poprzednimi dziełami Bestera. Powiedziałbym, że podszedł do sprawy zdroworozsądkowo – jest mniej fajerwerków, za to więcej główkowania. Uświadczymy tego przy okazji scen śledztwa, poszukiwania i zbierania dowodów, a także spekulowania odnośnie możliwych podejrzanych i sprawców. Jak się okazuje, ci dobrzy nie są znów tacy święci, gdyż w zamian za informacje przymykają oko na niejeden szemrany interes, a nierzadko nawiązując przy tym zupełnie koleżeńską relację z ich właścicielami. Okazuje się, że jest to konieczne, aby móc sprawnie prowadzić śledztwo, gdyż bez tej wiedzy policja krążyłaby jak dziecko we mgle, zgadując kto za co mógłby być odpowiedzialny. Bohaterkom nie brakuje sprytu, by otrzymaną wiedzę wykorzystać w jak najefektywniejszy sposób, co z biegiem czasu przybliża je do rozwiązania zagadki. Konflikty zdarzają się również między instytucjami, które, jak mogłoby się wydawać, mają ten sam cel – stać na straży prawa. Wszystko rozbija się o formalności oraz kompetencje, jak również grę o to kto wypadnie lepiej w obiektywie kamer i blasku fleszy. Zatem nie dość, że nasza pani detektyw ściga groźnego mordercę, to jeszcze musi stawić czoła federalnym, co może wpłynąć na postępy w śledztwie. Może, ale czy na pewno? I wreszcie, docieramy do trzeciej, ostatniej płaszczyzny, na której odnajdziemy kolejny konflikt. Okazuje się, że jest to szeroko podejmowana egzystencja – refleksje dotyczące wolności podejmowania decyzji, przeżywania każdego dnia, no i wątpliwości odnośnie tego, czy faktycznie żyjemy, czy tylko funkcjonujemy. Czy podejmowane decyzje są naszymi własnymi, czy też są z góry narzucone. Ponieważ są to kwestie, które mnie inspirują i z którymi w jakimś sensie się utożsamiam, to właśnie zrobiło na mnie największe wrażenie i jest to też to, co podnosi poprzeczkę nadchodzącej, trzeciej części „Altera” tak wysoko. No, w gruncie rzeczy, te właśnie elementy wieńczą część drugą, co uznaję za strzał w dziesiątkę. Na tym etapie tekst nie mógł mieć lepszego zakończenia. Zmusza to do refleksji, również w kontekście konfliktu między naturą a technologią, nowoczesnością a tym co było kiedyś – skoro maszyny i systemy profilujące dominują w tak wielu dziedzinach życia, przez co wiele czynności staje się zbędnych, nie wspominając już o sposobie zawierania znajomości, komunikacji, czy też spełniania się po godzinach – każdy ma mieć ściśle określoną rolę i robić swoje, funkcjonować jak część maszyny. W ogóle, pod koniec, gdy Silvia dzieli się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami, można odnieść wrażenie, że do tej pory „żyła” w maszynie, aż dzięki Remini otrzymała szansę spróbowania bliższej znajomości, czegoś więcej niż kojarzenie tego czy tamtego z widzenia. W sumie, nawet wcześniej można odnieść wrażenie, że czegoś jej brakuje – choćby wspominki o hologramach oraz symulacjach przedstawiających lasy, konsekwentnie opisywane jako relikt poprzedniego świata (sprzed kataklizmu), którego nie sposób odnaleźć współcześnie, czy też przemyślenia o tym co kryje się poza granicami tego nowego świata. Wiadomo jedynie o pewnych pozostałościach, nielicznych strukturach, które pamiętają tamte czasy. Spodobały mnie się rozmyślania Silver Clue o przyjaźni, czy prawdziwym życiu, w kontekście świata przypominającego maszynę, gdzie wszystko opisywane jest liczbami i współczynnikami, a jednostka w zasadzie ma bardzo ograniczone pole manewru, bo zanim się obejrzy, jest sprofilowana i śledzona. Taka totalna kontrola versus wolność. Życie w maszynie kontra życie poza nią (raczej niemożliwe, również zważywszy na skażenie powietrza). Komunikacja, a symulacja. Im głębiej w tekst wejdziemy, tym więcej takich oto zestawień można się doszukiwać. W każdym razie, fabuła opowiadania okazuje się urozmaicona i wielowymiarowa, choć owszem, wiele rzeczy wymaga pewnej interpretacji czy własnego podejścia. Tak czy inaczej, według mnie są to trzy filary, na których oparto historię „Altera” i które zadecydowały o konstrukcji świata, czy o tym jak zostały napisane poszczególne postacie. Świat przedstawiony W „Save Me” aż do końca nie mieliśmy pojęcia gdzie znajdują się bohaterowie i co się stało, a podsuwane nam poszlaki cały czas nas zwodziły (chociaż nie do końca, po prostu trochę trudniej było na to wpaść). W „Exanimie” mieliśmy do czynienia z pewnym incydentem w teatrze o tejże właśnie nazwie, lecz nie wiedzieliśmy co konkretnie się wydarzyło. W „Alterze” jest... podobnie. Otrzymujemy informacje o tym, że kiedyś przydarzył się kataklizm, a ocalałe miasta otrzymały swoje numery. Można się między nimi przemieszczać, gdyby nie odpowiedni sprzęt, nie byłoby czym oddychać, co sugeruje, że akurat ta technologia istniała już wcześniej, zaś cały cyberpunk narodził się w związku z potrzebą przetrwania w nowej rzeczywistości. Choć równie dobrze także mógł istnieć wcześniej. Kwestia jest otwarta, nie sądzę, aby dodatkowe wyjaśnienia były tutaj potrzebne – jest nieco tajemniczo, można snuć własne teorie, a to się zawsze chwali. Co wydaje mnie się całkiem ciekawe, opisy kolejnych urządzeń, ekranów, hologramów itp. wespół z tonem wypowiedzi Silvii, stwarzają wrażenie, jakby wewnątrz tego miasta było całkiem... czysto? Sterylnie? Nie mam pojęcia, może to tylko moje wrażenie, a może za mocno trzymają się mnie osobiste wyobrażenia odnośnie przyszłości i sci-fi, ale przez niemalże cały tekst łatwiej było mi wyobrazić sobie imponujące, przeszklone budynki, jasne kolory, błękitne niebo, śmigające po niebie pojazdy i inne takie, do tego masa świateł, paneli dotykowych, skanerów... W każdym razie, na pewno nie wyobrażałem sobie świata skażonego, czy w jakimś sensie post-apokaliptycznego. Jasne, dało się odczuć sztuczność niektórych jego elementów (projekcje lasów, roślinności, asystenci elektroniczni, sztuczna inteligencja), ale w głowie cały czas miałem jasność, czystość, kolorki. Nie wiem jak to możliwe, może jestem spaczony, ale żeby wyobrażać sobie np. Detroit jak z filmów o "RoboCopie", od tego byłem dość daleki. Prędzej Neo Arcadia znana z gier "Megaman Zero". Autor mnóstwo czasu poświęcił detalom – ustami Silver Clue opowiada nam o tym co się gdzie znajduje i jak działa, a także jakie od czasu do czasu zdarzają się incydenty związane ze sprzętem. Jedne zdarzenia mogą śmieszyć, inne już niezbyt. Początkowo w pamięć zapada opis systemu Luna, odpowiedzialnego za ekspresowy i ciekawy sen, o ile oczywiście hełm jest naładowany. Dowiadujemy się np. że można sobie wypożyczyć film i obejrzeć (przeżyć?) go we śnie, oczywiście spełniwszy pewne wymagania. Innym razem poznamy działanie systemów monitorujących i profilujących, dzięki którym możliwe jest wyszukiwanie podejrzanych w rozległej bazie danych. Technologii nie brakuje również w pokoju przesłuchań podejrzanych i świadków, jest jej pełno w centrach i galeriach handlowych, nie wspominając o cybernetycznych dodatkach, na które pozwalają sobie mieszkańcy, choć te nie zawsze pochodzą z legalnych źródeł. W świecie tym istnieją nawet dosyć specyficzne narkotyki. Nie jest to wszystko, co ma nam do zaoferowania autor. Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że wiele opisów czy objaśnień zasadniczo nie popycha fabuły do przodu i mogłoby ich nie być, to jednak są to elementy które odpowiadają za budowę świata, jego wizerunku oraz zasad, w oparciu o które działają bohaterowie. Ostatecznie, im dalej brniemy w tekst, tym więcej się dowiadujemy. Wątkiem głównym nadal jest śledztwo, ale Bester nigdy nie zapomina o wprowadzeniu czy to nowych elementów, czy omówieniu już wspomnianych (np. występujące boty i ich generacje). W mojej opinii, w porównaniu z „Save Me”, czy „Exanimą”, to właśnie w „Alterze” w budowę świata poszło najwięcej wysiłku, co wpisuje się w pewien schemat – co opowiadanie, to więcej Panie detektyw, gotowe na wszystko... I znów, jak w „Save Me” mieliśmy Maxa i Midnight, w „Exanimie” Alexa i Bright Spark, tak w „Alterze” naszym głównym duetem będą Silver Clue oraz Remini. Jest to również pierwszy (chyba) przypadek, gdzie nie obowiązuje parytet – w rolach głównych obsadzone dwie panie, które, na przestrzeni kolejnych wydarzeń, będą odkrywać kolejne poszlaki i zbliżać się (jak sądzę) do mordercy, ale także i do siebie. Pierwsze, co mi przychodzi teraz na myśl to to, że nasz główny duet wypada bardzo sympatycznie i naprawdę cieszy to jak w miarę rozwoju fabuły obie panie stają się sobie bliższe, nawiązując przyjaźń oraz dojrzewając do coraz bardziej osobistych zwierzeń. Dla autora jest to okazja do pogłębienia charakterów postaci, a dla nas – do poznania ich przeszłości oraz tła. Najlepszym przykładem (również przywodzącym na myśl jedną ze scen z „Exanimy”) jest scena w knajpce, gdzie przy piwie i przekąskach opowiadają o sobie, dzieląc się również pewnymi poglądami na temat świata. Nie są to jednak jedyne sceny, w których poeksplorujemy relacje między głównymi bohaterkami. W pamięć zapada choćby badanie porzuconego bota i wyszukiwanie kolejnych śladów. Dialogi, drobne opisy czynności (aczkolwiek historię śledzimy wyłącznie z perspektywy Silver Clue), wszystko to sprawdza się znakomicie, a postacie bardzo szybko da się polubić. Dzięki temu bohaterki wypadają jako świetne przyjaciółki, z którymi dobrze jest się kolegować. Zwłaszcza, że to stróże prawa. W odpowiednich momentach udziela im się profesjonalizm, chociaż w moim odczuciu zdecydowanie przoduje tutaj Silver Clue, która momentami potrafi być zimna, bezwzględna. Niekiedy wydaje się wręcz, że jest to postać o dwóch, zupełnie różnych od siebie obliczach. Nawet w tekście, sama o sobie stwierdza, że chyba jest aż za dobrym gliną. Interesuje również wątek wprowadzania Remini do codzienności panującej w Mieście 74 – cieszą różne scenki podczas których Silver Clue omawia poszczególne miejscówki (również dla nas, czytelników) i objaśnia procedury, w zamian za co otrzymuje pewne okno na to jak wygląda rzeczywistość w rodzinnym mieście Remini. Pomaga to opowiadać historię w sposób organiczny – widzimy, że poza drobnym wycinkiem całego świata jest coś więcej i że jest to system naczyń połączonych. ...i cała reszta. Generalnie, oprócz głównych bohaterek, nie uświadczymy wyraźniej zarysowanych postaci drugoplanowych, lepiej zapamiętałem może Adama i Williama, no i „Lotka”, większość pamiętam troszkę jak zza mgły – byli, wypełnili swoją rolę, tyle ich widzieli. Szczęśliwie, nie odnalazłem tu postaci stricte kiepskich czy drętwych, ale też zabrakło jakichś wybitnych kreacji, w związku z czym pozostałe postacie przemykają sobie w cieniu głównego duetu. A szkoda, bo widziałbym tu i ówdzie pewien potencjał, ale przecież czekamy na trzecią część opowiadania, wiele jeszcze mogłoby się wydarzyć. Aczkolwiek, akurat na tym polu, nie spodziewam się jakichś rewolucji. Zawsze jest trochę szkoda, jednak wygląda na to, że taka była cena tego, by Silver Clue i Remini mogły w świetnym stylu zaistnieć jako główny duet. To im najbardziej kibicujemy i to one wzbudzają najwięcej sympatii, ale reszta postaci, choć za często się nie przewijają, również wzbudzają raczej pozytywne wrażenia, stanowią dobre uzupełnienie dla historii. Forma, technika, bajery Jak można zauważyć, autor postanowił pobawić się troszkę formą i każdy segment „Altera” opatrzyć stroną tytułową, gdzie mamy między innymi słowa-klucze zapisane w kodzie zero jedynkowym. W ogóle, tak de facto nie mamy do czynienia z kolejnymi częściami tekstu, ale dyskami. Są to małe rzeczy, które w jakimś stopniu odróżniają opowiadanie od reszty, poprzez dodanie unikalnych elementów, a przy tym bez kombinowania z ilustracjami czy formatowaniem właściwej treści fanfika. Znów mamy narrację pierwszoosobową, a naszą przewodniczką będzie, jak wspomniałem, Silver Clue, jedna z głównych bohaterek opowiadania. Ponieważ to sympatyczna klacz i niekiedy aż zbyt dobry glina, kolejne opisy czyta się wartko, wiele zostaje w głowie, a kreowanie odpowiedniego klimatu nie sprawia kłopotów. Aczkolwiek, by wspomnieć o pierwszych wersjach tekstu, pamiętam mnóstwo zbyt długich zdań złożonych, które sugerowałem podzielić, zwróciłem też uwagę na powtórzenia, których najwięcej było przy didaskaliach. Bardzo dużo „spytała”, „odparła” znajdą się również np. „uśmiechnęła się” itd. W ogóle, proste, często powtarzające się opisy towarzyszące dialogom są pewną bolączką tekstu i dosyć mocno kontrastują z rozbudowanymi opisami miasta, działania kolejnych elementów świata, przeżyć czy odczuć. Z drugiej strony, a piszę to w kontekście premier kolejnych części „Altera”, na kanale Bronies Corner, pewne braki w didaskaliach dały szersze pole do popisu ekipie lektorskiej, która mogła interpretować kolejne wypowiedzi po swojemu, nadając dialogom określony wydźwięk. Zatem, w sensie lektorowania, zaniechanie przydługich wstawek między kwestiami mówionymi i rozbudowanych didaskaliów naprawdę przyczyniło się do zwiększenia możliwości dla ewentualnego lektoratu, no i wpłynęło na ogólne flow. Byłem obecny na premierach obu części i dialogów (nie tylko dialogów zresztą) słuchało się znakomicie Ogółem, forma jest dość solidna, a przy tym prosta (nie prostacka), lekka i przyjemna, przystępna dla każdego, nawet osoby, która raczej słabo ogarnia klimat Cyberpunka (jak np. ja). W obecnej formie nie mam zbyt wiele rzeczy na które mógłbym autentycznie narzekać, wiele bym zmienił, ale to wynika tylko i wyłącznie z mojego stylu pisania oraz tego w jaki sposób opisywałbym poszczególne rzeczy. Rewolucyjnych zmian nie widać, jest więcej tego co lubimy. No i w sumie dobrze, chociaż sztab pre-readerów i korektorów zrobił swoje, by podnieść formę fanfika. Dzięki, za umożliwienie mi zostania jego częścią (sztabu) Podsumowanko Najwięcej napisałem o fabule i świecie w fanfiku, gdyż to była dla mnie największa nowość, co wynikło ze zdecydowana się na nurt Cyberpunkowy. Odnalazłem kilka punktów widzenia, z których można spojrzeć na otoczenie, w którym rozgrywa się akcja, a także zrozumieć jaki poszczególne elementy mają wpływ na życie bohaterek. Rzeczywiście, poznawanie świata, realiów miasta, technologii, niekiedy dawało więcej satysfakcji niż wątek śledztwa, chociaż również i w jego ramach odnajdziemy sporo pamiętnych, klimatycznych scen. Poczynania głównych postaci niezmiennie śledzi się z zaciekawieniem. Za drugi specjał uznaję kreacje głównego duetu, a także relacje między bohaterkami, które (podobnie zresztą było w „Exanimie”) z czasem ulegają zacieśnianiu, czujemy, że stają się one sobie bliższe, widać też moment, w którym coś w Silver Clue pęka, a ona nabiera zupełnie nowego spojrzenia na swoje życie. W ogóle, dynamika ich relacji stanowi dodatkowy motor napędowy, trudno mi jednak ocenić, czy jest to lepszy główny duet niż w przypadku „Exanimy”. Z drugiej strony, jeszcze nie znamy pełnego „Altera”, który może wiele na tym polu zmienić. Tekst wciąga, czyta się go bardzo dobrze, z czasem krystalizuje się jego atmosfera, a fabuła nabiera rozpędu. Pojawiają się coraz to nowe poszlaki, a także elementy świata, aby zatrzymać przy sobie czytelnika. Co cieszy, w sumie trudno wskazać jakiegoś konkretnego podejrzanego w sprawie, toteż wielce prawdopodobne jest, że fanfik będzie trzymać w napięciu aż do samego końca. Myślę, że mogę polecić najnowsze opowiadanie Bestera, zwłaszcza tym, którym spodobały się poprzednie jego dzieła. Opowiadanie spodobało mi się i siedzi w głowie, dla mnie to kolejny pokaz kreatywności i pomysłowości autora, obok czego nie można przejść obojętnie. Ma klimat. Z kolei jeśli ktoś nie przepada czy to za „Save Me”, czy „Exanimą”, myślę, że kolejny tytuł również nie wzbudzi szczególnego entuzjazmu, ale wciąż – namawiam, aby dać mu szansę. Co cieszy, kolejne utwory z tej stajni zasadniczo różnią się klimatem, settingiem, więc zawsze jest szansa, że danej osobie spodoba się co innego. Może właśnie „Alter”? Pozdrawiam!
  8. Kolejny, piąty rozdział, okazuje się kompletnym rewritem swojego poprzednika, a znajdziemy w nim nowe, choć znane nam postacie. Night Shadow, wiedziona przez Random Adventure'a, trafia do kwatery Łowców w Sunfall, gdzie zostaje rozpoznana jako zaginiona królewna. Spośród wielu opcji, dumna Night Shadow wybiera próbę ucieczki, co za sprawą doświadczenia oraz zaklęć Łowców jej się nie udaje, ale ostatecznie ci postanawiają przyjąć ją w swe szeregi, na co ta przystaje. Doskonale znany z poprzedniej wersji opowiadania wątek, napisany od nowa, nieco inaczej i lepiej. Jak nietrudno się domyślić, jest to kilka poziomów wyżej w stosunku do tego co mieliśmy wcześniej, dostaliśmy nawet dysputę o tytułowej wolności wyboru. Motyw przewija się praktycznie aż do końca rozdziału – zebrania Łowców, gdzie zostają podjęte decyzje odnośnie dalszych działań, nie tylko przygarnięcia Night Shadow. Wspomniany zostaje np. Alikorngard, jest to lokacja, którą powinien kojarzyć każdy kto miał okazję poczytać poprzednią wersję fanfika. Rozdział czyta się bezstresowo i wartko, przy czym dialogi wydają się dominować nad opisami. Wiele pracy poświęcono na wprowadzenie nowych postaci, z czego najwięcej czasu antenowego otrzymał Bastard Spell, który stoi na czele Łowców. Jak można zauważyć, w ich organizacji można zapomnieć o jednomyślności, a głosowania ujawniają kolejne różnice między bohaterami. W piątym rozdziale, przy okazji dowiadujemy się kto jak postrzega Night Shadow oraz jak ocenia jej moc, czy deklaracje – młoda alikorn w dalszym ciągu pragnie objąć tron i nie zamierza zmieniać zdania, nie traci czasu i korzysta z każdej okazji, by zbiec i samodzielnie wykuć ze swego losu coś wielkiego. Aczkolwiek, taką okazję do ucieczki otrzymuje bodaj raz i jest to szansa dla nas, by przeczytać o zaklęciach Spella w akcji, z czego wynikają dwie rzeczy. Pierwsza z nich, jednorożec dysponuje całkiem imponująca mocą. Druga sprawa, mimo formy alikorna, Night Shadow ma swoje słabości i jak najbardziej jest do pojmania, co z kolei jest podtrzymaniem koncepcji, by postacie-alikorny były takimi samymi postaciami jak inne kucyki. Jak to pisałem ładnych parę lat temu, alikorny nie bolą Powracając do przywołanej sceny, wypada ona dynamicznie, pojawi się kilka zapadających w pamięć opisów, czy tekstów, np. o kręgu wypalonej trawy, czy spaleniźnie mieszającej się z zapachem lokalnej flory. W ogóle, chociaż mamy sporo dialogów, pojawiające się opisy cieszą i budują odpowiedni nastrój, by uatrakcyjnić lekturę, no i dać pojęcie jak wyglądają poszczególne lokacje, co się dzieje i tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że na razie nie poznajemy jakichś cech szczególnych postaci, głównie barwę ich umaszczenia... no i zapamiętałem, że Crossbow bodajże, ma dosyć nieciekawy stosunek do klaczy. Matka bynajmniej nie będzie dumna. Zapamiętałem również Good Taste. Może byłem głodny podczas lektury rozdziału, a może po prostu świetne opisy strawy tak zapadły w pamięć. I jak poprzednio, nie zabraknie paru fachowych określeń odnośnie roślin czy końskich manewrów. Opowiadaniu nie brakuje mrocznego, ale przygodowego klimatu – czuć, że akcja zmierza do czegoś wielkiego. Rozdział spełnia swoje zadanie wzorowo – wciąga, historia jest kontynuowana, wygląda na to, że coraz więcej rzeczy ląduje na swoim miejscu przez timeskipem. Dziewiętnaście stron, przy których czas mija bardzo szybko, ale w głowie wiele zostaje, no i człowiek ciągle jest ciekaw tego co będzie dalej. Cieszy również fakt, że Night Shadow w remasterze jest postacią kreowaną niezwykle wyraziście, w stosunku do swojej poprzedniej wersji odniosłem wrażenie, że ma więcej energii, częściej zabiera głos, a w wydarzeniach uczestniczy aktywniej, manifestując swoją wolę walki oraz niezależność. Od razu widać, że ma przed sobą ambitny cel i zamierza do niego dążyć. Za jej sprawą lektura jest aż tak absorbująca. Aha – liczę, że z czasem do nieustannie poszerzającego się zbioru atutów Nighty dołączy cięty język. Już teraz trafiło się kilka niezłych tekstów, np. odnośnie zatrudniania przez Łowców błaznów, czy też tłumaczeniu znaczenia słów pospólstwu. Fajna rzecz, rozluźniająca nieco atmosferę. Dobrze by było mieć tego nieco więcej. Cóż więcej dodać? Polecam najnowszy rozdział, no i oczywiście zachęcam do lektury nowego „Cienia Nocy”. Miło oglądać odradzanie się kolejnych rozdziałów, dających nam znajomą historię, lecz w dużo lepszej formie. No i postać Night Shadow, wypada póki co lepiej niż kiedykolwiek. Dobra robota
  9. Gdy ujrzałem w tekście wzmiankę o kopytach, poczułem się nieco zbity z tropu, ale wszystko prędko się wyjaśniło – niniejsze opowiadanie nie jest wpisane w uniwersum Equestria Girls, ale traktuje o znanych nam doskonale istotach nieparzystokopytnych. Niezła odmiana. No, ale przecież sam wspominałem, że „Śniadanie” było ostatnie z tej „serii”. A samo opowiadanie? Jest... kreskówkowe. Wypada niczym kanoniczny short, o czym zresztą miałem okazję pisać już wcześniej, wiele razy, aczkolwiek tutaj po raz pierwszy mam wrażenie jakby owszem, był to short, tyle, że dosyć średniawo przetłumaczony z oryginalnej wersji. Chodzi mi głównie o grę słów Rainbow Dash, z którą tak de facto wszystko było ok, ale jednocześnie nie robiła ona imponującego wrażenia, toteż w pełni się utożsamiałem z reakcjami Rarity opisanymi w opowiadaniu. A może takie było założenie autorki? Czy raczej, zasady rzuconego jej wyzwania? Dominują dialogi, a także drobne opisy grymasów bohaterek. Brzmią ok, występujące postacie wypadają dobrze. Akcja leci szybko i szybko się kończy, nawet jak na cztery strony, toteż historyjka stanowi jedynie króciutki przerywnik. Nic więcej za bardzo nie da się o niej powiedzieć. „Śniadanie”, choć również było bardzo proste pod względem fabularnym oraz cechowało się prostotą wykonania, próbowało eksplorować relacje między poszczególnymi postaciami, czy też komplementować ich charaktery (gratka dla fanów tychże postaci), natomiast „Dobremu żartowi...” najbliżej jest do „Remontu”. Chociaż powiedziałbym, że z nim przegrywa. Tak czy inaczej, „Dobry żart” stanowi niedługą ciekawostkę, z którą można się zapoznać, aczkolwiek jest to lektura bardzo krótka, niezobowiązująca i w gruncie rzeczy nie zapada szczególnie w pamięci, w odróżnieniu od pozostałych dzieł autorki, które sobie czytałem. Widać tutaj pewien pomysł, który zresztą ma potencjał - może gdyby zaangażować w to pozostałe zwierzaki i zaaranżować nietypowe sytuacje...? Zainspirować się epizodem „Just for sidekicks” (czy jak się to tam nazywało, sezon trzeci w każdym razie), to może wyszłaby z tego nieco dłuższa, lepsza historia. O kreskówkowy klimat oraz oddanie kanonicznych charakterów jestem w pełni spokojny. W każdym razie, tyle na temat "Dobrego żartu...". Istnieje, dobrze się to czyta, ale prędzej jest to mała ciekawostka, przegrywająca z innymi opowiadaniami autorki.
  10. I kolejne opowiadanie osadzone w uniwersum Equestria Girls, prosto od Midday Shine. No i w tym rozdaniu ostatnie z tej „serii”, zatem oceniam je po „Remoncie”, czy „Sekretach i niespodziankach”. OK, może to pierwsze ma ze „Śniadaniem” tyle wspólnego, że jest raczej krótkie, zaś „Sekrety i niespodzianki” przyszły mi na myśl dlatego, że w „Śniadaniu” znów poznajemy pewną postać z nieco inne perspektywy. Która to bohaterka tym razem? Opowiadanie nazwałbym najzwyczajniejszym w świecie [Slice of Life], głównie o przygotowywaniu naleśników na śniadanie. Oczywiście autorka postawiła na jak najwierniejsze odwzorowanie charakterów dziewczyn oraz oddanie klimatu Equestria Girls, co się zresztą udało idealnie. Podobnie jak w przypadku pozostałych fanfików autorki, o których wspominałem, tak i tutaj, ilekroć mamy jakiś dialog, możemy odczytywać kwestie wyobrażając sobie jakby były wypowiadane głosami bohaterek i to działa znakomicie. Podobnie zresztą klimat – jest dokładnie tak kreskówkowy, jak tylko się da; spokojnie, łagodnie, naiwnie, tak jak można by się spodziewać po jakimś oficjalnym shorcie, gdyż, nie po raz pierwszy zresztą, takie właśnie odnosi się wrażenie czytając opowiadanie. Jakby był to scenariusz odcinka specjalnego. Jakby się uprzeć to jest w nim nawet morał. W każdym razie, głównymi bohaterkami fanfika są Dyrektor Celestia oraz ranny ptaszek Applejack. Jak w „Sekretach i niespodziankach” poznaliśmy wicedyrektor Lunę z nieco innej strony, tak tutaj dzieje się coś podobnego z Celestią. Początkowo Applejack wydaje się być zaskoczona, w końcu dyrektorka wypada tak „ludzko”, nietypowo się ją ogląda w roli kucharki (i w stosownym stroju), ale prędko nawiązuje z nią nić porozumienia i ochoczo zabiera się do pomocy. Z czasem nie zabraknie też Pinkie Pie, no i na końcu, w porze śniadaniowej, wystąpią wszystkie dziewczyny, by podsumować dla nas historyjkę itd. W ogóle, końcówka opowiadania to chyba jeden z najlepszych pokazów tego jak doskonale odnajduje się autorka w rolach tych postaci, co przekłada się na wierne im kreacje. Wspólne smażenie okazuje się być znakomitą okazją do lepszego poznania Celestii. Wprawdzie pozostaje dyrektorką, opiekunką grupy, lecz póki pochłonięta jest typowo domowymi obowiązkami (w tekście chyba nawet pojawia się porównanie do stereotypowej pani domu), dlaczego by nie porozmawiać z nią o zupełnie życiowych sprawach? Tak dowiadujemy się np. że w kwestii straty rodziców, Applejack i Celestia mają wiele wspólnego. W ogóle, dobrze, że otrzymaliśmy jakieś liczby, skąd możemy domniemywać po ile lat mają poszczególne postacie. Drobna rzecz, ale dająca jakieś pojęcie o lore każdej z osobna. Oczywiście nie wiemy, czy w tym świecie rodzice AJ definitywnie są martwi, zaś gdyby przyjąć za punkt odniesienia odcinek „Where the Apple Lies” to widać, że skoro Diamond Tiary nie było jeszcze na świecie, no to Appleblom pewnie też jeszcze nie, czyli rodzice Applejack musieli jeszcze żyć, więc AJ powinna dużo lepiej ich kojarzyć, nić tylko „ledwie”. No cóż, nie wiem. Można nieco pospekulować na ten temat. Ale tak w ogóle, przyjemnie się czyta dialogi między Applejack i Celestią. Faktycznie, jak nam powiedziała potem Pinkie, dyrektorka występuje tu prawie że w roli troskliwej matki. A jak spojrzeć na to szerzej, nie posiada własnych dzieci, więc Applejack odgrywa tutaj rolę córki, zaś ta z kolei straciła rodziców, toteż Celestia ogrywa właśnie rolę matki. Pomaga to uwiarygodnić relację między nimi jak również to, że Celestia chętnie zgodziła się przyjąć od niej pomoc, a do tego jeszcze szczerze porozmawiać, zamiast np. odesłać do swojego pokoju, czy udzielić reprymendy (za co to nie wiem, ale na pewno Luna by coś tam znalazła). Zastosowany został bardzo ładny język, co znacząco przełożyło się na brzmienie poszczególnych opisów (które są zwięzłe, konkretne, barwne), czy dialogów, natomiast dbałość o stylistykę oraz interpunkcję tylko dopełniła dzieła. Opowiadanie czyta się bardzo płynnie i przyjemnie, zanim się obejrzymy jesteśmy na końcu. Żadnych dłużyzn, żadnych dziwnie brzmiących konstrukcji, przez co musimy się zatrzymać i pogłówkować co jest grane, nic z tych rzeczy. Tempo akcji jest wolne, ale jednostajne i w sumie trudno stwierdzić, czy dialogi dominują nad opisami. Powiedziałbym, że zostało to dobrze wyważone. Aczkolwiek taka sielankowa historyjka niekoniecznie każdemu przypadnie do gustu. Zwłaszcza, jeśli nie przepada za „Equestria Girls”, bądź tego typu historie wydają się zbyt słodkie. Cukrzycy się raczej nie dostanie, ale i tak polecam, choćby by nieco się rozweselić, czy zobaczyć przykład dobrze napisanego [Slice of Life] i przekonania się, że „Equestria Girls” w sumie nie gryzie.
  11. „Co innego można dać komuś, kto ma wszystko?” Gdyby wykonać dla fanfika zwiastun, poster, czy cokolwiek, materiał promocyjny, to byłby idealny tagline. Ale do rzeczy. Do przeczytania dano nam dwa rozdziały, a także skromny suplement, uzupełniający nieco główną fabułę. Nie jest to nic wielkiego, jedynie rzut okiem na niektóre wydarzenia z innej perspektywy. W każdym razie, znów odwiedzamy uniwersum „Equestria Girls”, zestaw tagów nakazuje sądzić, że znajdziemy też parę okazji do śmiechu. Ale przede wszystkim klasyczne [Slice of Life]. Przyznam szczerze, że po samym tytule nie odgadywałem co takiego mogłoby znaleźć się w tekście, to udostępniony przez autorkę opis rzucił na sprawę więcej światła. Prosty pomysł, utrzymany w klimacie znanej animacji. Pozostało jedynie zatrzeć ręce, kliknąć i zabrać się do czytania. Jak wrażenia? Historia, ogólnie Główną bohaterką została tym razem Wicedyrektor Luna. Odkrywamy, że odwiedziła galerię handlową w poszukiwaniu inspiracji na prezent urodzinowy dla siostry, Dyrektor Celestii, która to zgubiła się w księgarni na tyle długo, by dać Lunie czas na odnalezienie tego czegoś. Niestety, nawet taka ilość czasu nie wystarczyła, gdyż Celestia... ma już wszystko. W pewnym momencie Luna zastaje znajomą uczennicę w dość niepokojącej sytuacji. Tak oto rozpoczyna się historia, podczas której przyjrzymy się relacjom między dwoma siostrami i przekonamy się w jaki sposób Luna odnalazła idealny prezent, lecz to nie wszystko co przygotowała dla nas autorka. Zacznę od tego, że smaczków typowo komediowych jest tutaj jak na lekarstwo. Siostrzane docinki i przekomarzania się są fajne i zabawne, lecz przez zdecydowaną większość czasu spędzonego z tekstem towarzyszy nam dosyć poważna atmosfera. Od czasu do czasu ulega ona rozluźnieniu, gdyż przewijają się sceny wesołe, barwne, rozweselające, aczkolwiek komedią bym tego nie nazwał. W każdym razie, jest to kawałek całkiem dobrego [Slice of Life], ale nie znajdziemy w nim niczego przełomowego. Z drugiej strony – czy to źle? Tekst nie jest ani za długi, ani nie jest napisany jakimś trudnym językiem, tempo akcji jest stałe, nie dokuczają nam dłużyzny, odnajdziemy sporo znanych postaci, pomimo jednego, głównego wątku, za kulisami przewijają się drobne niuanse, które uzupełniają historię Luny i Celestii, a nawet mogłyby być paliwem dla kolejnych opowiadań. Otwarcie opowiadania potrafi zmylić. Z jednej strony mamy zwykłą codzienność i problem do rozwiązania, a za chwilę dosyć niepokojącą scenę, w której Sweetie Belle zaprasza do siebie budzący niepokój nieznajomy, później mamy wprost zasugerowane, że gość może mieć skłonności pedofilskie. Kiedy już myślałem, że nastąpi ekspresowa eskalacja, wątkowi został ukręcony łeb, aczkolwiek, gdyby nie on, wówczas mógłbym powiedzieć, że całe opowiadanie wiernie oddaje klimat serialu animowanego i, podobnie jak „Remont”, sprawia wrażenie jakby był to prawdziwy short. Albo odcinek specjalny, zważywszy na gabaryty. No, trochę szkoda, ale to dopiero początek, toteż prędko o tym zapominamy i lecimy dalej. Choć w sumie ciekawi mnie jak mógłby wyglądać stwarzający zagrożenie tej natury menel w uniwersum Equestria Girls, gdzie ludzie raczej są różnokolorowi, zadbani itp. Może trochę jak w starym memie o co niektórych produkcjach TVNu, gdzie nawet bezdomni noszą markowe ubrania? Najważniejszy jest przekaz – o nadmiernym zaufaniu, naiwności. Ciekawe, że obsesja na tym punkcie jest u Luny uzasadniona. Dowiadujemy się, że jest to podejście charakteryzujące Celestię, a które jest przedmiotem krytyki tej młodszej. Czyli ostatecznie wszystko się zazębia, a historia jest spójna. W każdym razie, to nie koniec zagadek. W opowiadaniu poznajemy zupełnie inną Wicedyrektor Lunę – miłą, otwartą, przejawiająca podejście do małych dzieci, cierpliwą i wcale nie taką, jaką można na co dzień spotkać w Liceum Canterlot. Poszczególne fragmenty zostały ubrane w takie słowa, że ma się wrażenie, jakby autorka nawiązywała do historii Księżniczki Luny z Equestrii – z jednej strony wydaje się być surowa, bezwzględna, może nawet mieć w sobie coś z potwora, ale w rzeczywistości jest inaczej. Głównym specjałem są relacje obu sióstr oraz to jak funkcjonują na co dzień. Podobały mi się wątki z przeszłości, a także pewne subtelne poszlaki, ze szczególnym wskazaniem na kończący drugi rozdział akapit. Czytelnik jest ciekawy co takiego mogło się wydarzyć, o kogo chodzi i jak dokładnie rzeczy te wpłynęły na Celestię, ale także Lunę. Wypada to ciekawie również w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej – Pani Dyrektor wydaje się mieć absolutnie wszystko. Ogólnie, pomimo pewnych poważnych, może nawet deko refleksyjnych wstawek, historia jest wesoła, bardzo kreskówkowa, niemalże jak scenariusz odcinka specjalnego. Do pełni tego wrażenia brakuje chyba tylko wspólnie zaśpiewanej piosenki, na przykład na przyjęciu. Tak czy inaczej, wygląda na to, że tytułowe „sekrety” to są właśnie rzeczy z życia prywatnego obu sióstr, ich wspólna przeszłość i codzienność, zaś „niespodzianki” to elementy radosne, sceny, których moglibyśmy się spodziewać w ramach kanonicznych odcinków. Aha, jest jedna rzecz, która wydała mi się trochę creepy – Dyrektor Celestia wspominająca Lunie, że jest jej starszą siostrą i że wie o niej wszystko. No, no, jest czego się bać Bohaterki Oprócz sióstr, w historyjce przewiną się znane nam dziewczyny, a także oryginalne postacie, które jednak pozostaną bardziej w tle. Do ich reakcji nie ma jak się przyczepić, gdyż mówią i funkcjonują dokładnie tak, jak należy tego oczekiwać. Solidna robota, acz nie da się ukryć, że to Luna i Celestia pozostają w centrum uwagi. Nawet Cadance, zwracająca się do tej drugiej per „ciociu”, wydaje się trzymać gdzieś w tle, a wątek jej historii z Celestią (pod koniec również relacja Pani Dyrektor z Twilight Sparkle) nie przebija się i stanowi raczej dodatek do całości. Z jednej strony jest to zrozumiałe, z drugiej, rozbudzona zostaje ciekawość czytelnika, a niedopowiedzenia mają na tyle duży potencjał, że zawsze będzie nadzieja na nowe opowiadania, podejmujące wątek chociażby wygrawerowanych na breloku słów. Postacie są znane, toteż nie były tu potrzebne żadne opisy wyglądu, ani stylizacji, ale dobrze, że znalazło się kilka fragmentów opisujących zwykłe, codzienne czynności dyrektorek. Realizacja [Slice of Life] pełną gębą, co należy pochwalić. Cieszy również to, że choć Luna stawała na głowie, by przygotować naprawdę wyjątkowy dzień dla siostry, to jednak nie czuć w żadnym momencie (no, może poza przytulaniem na imprezie w szkole), że którakolwiek z nich mięknie, czy następuje jakaś trwała zmiana, bo któraś coś sobie uświadomiła. Najpiękniej jest być po prostu sobą i przecież za to się tak kochają. A nawiązując do różnych zakulisowych szczegółów i zakończenia – ostatecznie odbiorca dostaje wskazówkę, że o ile sen luny jest snem sprawiedliwego, zwieńczeniem ciężkiej pracy i starań, o tyle Celestia wydaje się jakaś taka niekompletna. Najwyraźniej stoją za nią jakieś... sekrety i niespodzianki. Klimat Poza bezpośrednim wspomnieniem o pedofilu na początku, całość rzeczywiście przypomina odcinek specjalny, czy jakiś short. Wspólne zajadanie się słodkościami Luny i Sweetie Belle, impreza w szkole, spotkanie przy ognisku, nawiązania do poszczególnych filmów „Equestria Girls”, wszystko tutaj jest. W żadnym momencie nie ma się wrażenia dłużyzn, ani jakichś zgrzytów, dialogi czyta się w porządku, brzmią naturalnie i pasują do postaci. Zdaję sobie jednak sprawę, że niekoniecznie jest to atmosfera, która zapewni przyjemną lekturę absolutnie każdemu. Choć w tle przewijają się pewne niewyjaśnione sprawy, czy refleksje, ostatecznie jest to tylko tło i niewykluczone, że historia, jako całokształt, może wydać się zbyt słodka, czy wręcz infantylna. Dla mnie jednak, wykreowany klimat nie stanowi problemu i owszem, tekst czytało mi się całkiem przyjemnie. Myślę, że wiele dało, późne bo późne, zapoznanie się z uniwersum i filmami „Equestria Girls”. Ale czy brak znajomości fabuły kolejnych części animacji przesądza o odbiorze fanfika? Chyba nie, wszystko jest zrozumiałe, bo wypada to po prostu jako uniwersum, gdzie księżniczki to dyrektorki szkoły, która nazywa się jak stolica Equestrii, a Mane6 to uczennice. Takie trochę „Attack on Titan: Junior High”, ale nie, że parodia, tylko takie tam, alternatywne, szkolne. Chibi to nie, ale w sumie postacie też mają tam duże głowy... ale proporcje nie te. Nieważne. Czyli generalnie też plus, opowiadanie jest przystępne i każdy może sobie je sprawdzić i wiedzieć o co chodzi. Jest to przyjemny w odbiorze kawał tekstu z serialowym klimatem, tj. doskonale odwzorowanymi charakterami postaci oraz scenami, których spodziewalibyśmy się po animacji osadzonej w tematyce „Equestria Girls”. Zawiera sporo scenek charakterystycznych dla animacji familijnych, takich, które młodszych rozweselą, ale także takich, w których ci starci znajdą drugie dno, coś ukrytego. Nie wydaje mi się aby było ono dla wszystkich, gdyż nie wszyscy trawią tak sielankowe klimaty, czy dziecięcą naiwność, której wrażenie może nam towarzyszyć tu i ówdzie. Nie jest to jednak trudna, czy wymagająca lektura, toteż myślę, że można poświęcić jej trochę czasu, chociażby jako ciekawostkę. Technicznie jest dosyć solidnie, lekko, bez zbędnych udziwnień, czy eksperymentów, można śmiało klikać i czytać. Znajomość uniwersum "Equestria Girls" chyba nie jest wymagana, treść sama w sobie jest zrozumiała, nie ma jak się zgubić.
  12. Czas na remont! Opowiadanie krótkie, podzielenie się opinią na jego temat to prosta sprawa, co wydaje się dosyć ironiczne, gdyż remonty zwykle lubią się przedłużać i nierzadko okazują się dużo bardziej skomplikowane, niż się na początku wydaje. Zwłaszcza, jak nie dowiozą materiałów na czas, albo nie ma co zrobić z rzeczami... W każdym razie, pierwsza sprawa – z głowy mi wyleciało, że to opowiadanie wpisane tematycznie w uniwersum „Equestria Girls”, gdzie znane i lubiane postacie występują w ludzkich formach. Dopiero zerkając na tagi oraz pod koniec, kiedy oczom ukazało się „przedramię”, zrozumiałem jak powinienem sobie wyobrażać poszczególne scenki. Generalnie, jak na wyznaczony limit słów, autorce udało się zmieścić akurat tyle, by przedstawić niedługą, niezobowiązującą, lekką historyjkę, którą w sumie można by kupić nawet jako oficjalny short. W gruncie rzeczy, pomysł ma niemały potencjał i, już poza konkursem, można by z to rozwinąć w nieco dłuższe opowiadanie wypełnione wszelakimi gagami, może coś w a'la „Usterka”, gdzie znane nam bohaterki remontują różne pomieszczenia i za każdy razem przytrafia im się coś innego. Przyjemnie wypada scena, w której Fluttershy udziela reprymendy osie. Jest to w stylu tej postaci, no i wkomponowuje się w kreskówkowy humor. Dialogi wypadają dobrze, charaktery bohaterek zostały odwzorowane bez zarzutu, naturalnie. Jeśli chodzi o interpunkcję, kompozycję itd. to nie mam do czego się przyczepić, może w paru dosłownie miejscach dodałbym przecinek, czy istniejący już znak przeniósł w inne miejsce, zależy. Solidny, sympatyczny kawałek tekstu, jak na 400 słów limitu wyszło bardzo dobrze. Limit ten przypomniał mi o pierwszych Edycjach Konkursu Literackiego i w sumie klimacik opowiadania też miał w sobie coś nostalgicznego. W sensie, powiało old schoolem. Tekst mogę z czystym sercem polecić, w sam raz na minutkę w upalny dzień, między jednym zajęciem, a drugim, co by zebrać nerwy i wygasić myśli.
  13. Kwestia uniwersum, w którym rozgrywa się akcja niniejszego fanfika, a także związki z występującymi w nim światami została przedyskutowana na Discordzie – to jak najbardziej potwierdzam – dobrze, że sprecyzowanie tego szczegółu znalazło się w temacie, w sumie ja bym to dał również do pierwszego posta (tak jak i link do najnowszego rozdziału), aby czytelnicy nie mieli wątpliwości/ mogli szybko to sprawdzić. W sumie, jak tak teraz o tym myślę, to mogłem się tego domyślić – przecież w „Kodzie Equestria” występuje Sunset Shimmer z Equestrii, no i nie wydaje się aby Wojownicy Lyoko ją kojarzyli, więc aby wszystkie opowiadania mogły rozgrywać się w tym samym uniwersum, to chyba w grę musiałaby wejść jakaś podróż w czasie, ale zgodnie z koncepcją, że za każdym razem, gdy osobnik powraca do przeszłości, tworzy nową linię czasową. To całkiem ciekawe koncepcyjnie i choć już mamy potwierdzenie, że to oddzielne uniwersa i historie, to jednak zawsze będzie można się pobawić w gdybanie i łączenie ze sobą tych opowiadań. No i może będzie z tego troszeczkę satysfakcji, kiedy się okaże, że da się to jakoś ze sobą pospinać. Zależy. W każdym razie, rzućmy okiem na najnowszy rozdział, nie zatytułowany jednak tak, jak nakazywała tego oczekiwać poprzednia zapowiedź. Przyjmuję do wiadomości, że kontemplacja życia Sunset u rodziny Belpois jest tym po co idzie autor i na czym opiera fabułę, aczkolwiek obstawiam przy tym, że problemy, ich pokonywanie, są częścią życia i nic by się nie stało gdyby od czasu do czasu pojawił się jakiś „villain”, poważniejszy kłopot, czy spór, co okazałoby się sprawdzianem dla bohaterów oraz czymś takim co pomogłoby im utrwalić nawiązane więzi i zdobyć nowe doświadczenia. Jest to też okazja do rozbudowy ich charakterystyk, co mogłoby się przełożyć chociażby na to, że my, jako odbiorcy, zaczniemy się utożsamiać, chociaż w niewielkim stopniu. Przyznam jednak, że zapowiedź rozdziału, a konkretnie wzmianka o tym, że ktoś jeszcze dowie się o Sunset, rozbudziła ciekawość i dała nadzieję na to, że pojawi się jakieś napięcie, jakiś zwrot, coś co zmieni nieco tę idylliczną atmosferę. Sprawdźmy zatem co oferuje nam najnowsza porcja tekstu. Hm, czemu akurat „Powrót Do Przeszłości” jest napisany wielkimi literami? Pod lupę wezmę również założenie o tym, aby Sunset było coraz więcej z rozdziału na rozdział. Autor zachowuje proporcje między rozdziałami, zatem z biegiem czasu nie otrzymujemy coraz dłuższych kawałków tekstu, aż docieramy do w miarę stabilnej granicy 3x-4x stron, a samą historię czyta się sprawnie i bezstresowo, kolejne sceny nie wymagają poświęcenia dużych ilości czasu, sporo zostaje w głowie. Kolejne rzeczy pchną historię do przodu, nie za szybko, nie za wolno, to ok. Dominują sprawy obyczajowe, ogółem obcujemy z postaciami, obserwujemy ich codzienne życie. I co w związku z tym? Ano, niewiele. Fanfik nadal jest naiwny (tak po dziecięcemu, nie mam na myśli żadnej ujmy), jaskrawy, cukierkowy, dla mnie osobiście (jeszcze?) nie wydaje się za mdły, choć domyślam się, że wiele osób takie właśnie będzie mieć odczucia, nawet nie tylko za sprawą najnowszego rozdziału, ale również poprzednich. W każdym razie, rzeczywiście, ktoś jeszcze dowiedział się o Sunset i nie, nie sądzę aby prędko jakkolwiek wpłynęło to na fabułę i klimat. No, chyba, że po drugiej stronie ktoś nieznany coś zhackował i transmitował rozmowę Jeremiego z Ulrichem, czyli cały świat już wie o magicznym jednorożcu. Może przesadzam, ale jak tak o tym myślę, to by był niezły zwrot akcji. Wprawdzie rozdział kończy się w taki sposób, by podpowiedzieć czytelnikowi, że nadchodzą kłopoty, to jednak na tym etapie trudno jest mi dać wiarę słowom narratora. Uwierzę jak zobaczę, tyle. Co do ilości występów Sunset – rzeczywiście, pojawia się coraz częściej, natomiast nie do końca o to mi ostatnio chodziło. Tak, klaczka występuje i udziela się, ale nie odnosi się wrażenia, że gra pierwsze skrzypce, bo nadal głównymi postaciami są tutaj Aelita i Jeremie, zaś fabuła jest mocno zbazowana na elementach świata „Kodu Lyoko”, czerpie z niego garściami, to właśnie on jest rozbudowywany itd. A my nadal nie wiemy o co chodzi z tą księgą, którą znaleziono przy Sunset, ani czy cokolwiek z tego wyniknie, więc czekamy kiedy uda się rozgryźć to tajemnicze pismo, odkryć kim jest Celestia, a także czy istnieje gdzieś inny, kucykowy świat. Jest to wątek, który wciąż zatrzymuje mnie przy fanfiku, ponieważ jestem ciekaw jak autor to rozwiąże i czego się dowiemy. A póki co, podtrzymuję, iż jest to zdecydowanie bardziej fanfik „Kod Lyoko”, aniżeli „Friendship is Magic”, z którego czerpie... chyba tylko postać Sunset. I pismo equestriańskie. Może z czasem dojdzie do tego magia, ale ta jest nieodróżnialna od odpowiednio zaawansowanej technologii, a tej chyba w świecie fanfika nie brakuje, zważywszy na istnienie takich rzeczy jak chociażby Cyfrowe Morze. Kolejnym aspektem, któremu poświęcono dużo czasu, jest wątek wiary oraz wychowywania Sunset w tym właśnie duchu przez Aelitę oraz Jeremiego. Rozmawiałem już na ten temat z autorem i – w wielkim skrócie – nie mam nic absolutnie nic do tego, żeby postacie w fanfiku wyznawały wiarę katolicką i by było to konsekwentnie podkreślane. Chodzi mi po prostu o sposób prezentacji tego wątku oraz jego zawartości merytorycznej, a także o to jak jest on zbalansowany względem pozostałych wątków. I faktycznie, do tej pory mieliśmy wzmianki o modlitwach, mszach, jak zresztą wspominał Grento, wydźwięk był z tego taki, że Bóg jest dobry i kropka. A teraz... w sumie jest podobnie, lecz nie można powiedzieć, że elementy te tylko się przewijają i w sumie są zbędne, bo otrzymujemy całą scenę, w której Aelita czyta Sunset Biblię w wersji dla najmłodszych, a mała zadaje pytania i niejednemu się dziwi. W sumie, wypada pochwalić, że Dominique stara się nie odpowiedzieć wprost, tylko poszukuje łagodniejszych słów, gdyż ma na uwadze wiek Sunset. Koniec końców, pod "zachowywanie się wbrew naturze" można podstawić kilka rzeczy i też będzie dobrze. Tu ok. Aczkolwiek nie potrafię pozbyć się wrażenia, że wybór akurat tego fragmentu Pisma Świętego nie był przypadkowy. Osobiście skłaniałbym się bardziej ku plagom egipskim oraz motywu wątpliwości Sunset, czy zło tych ludzi naprawdę było tak wielkie, by Bóg zesłał na nich te nieszczęścia, a także takiego przebłysku, że zachował się On mściwie. Może mogłaby się go przestraszyć? Nie chodzi mi stricte o kość niezgody między nią a rodzicami, tylko jakiś grunt pod moment, w którym okaże się, że istnieją inne światy, magia itp. Bo mam nadzieję, że ten wątek wreszcie zostanie rozwinięty. Gdyby się tak nie stało, byłbym deko rozczarowany. Chociaż... mam pewną słabość do historii związanej z biblijnym potopem oraz zawiązanym po nim przymierzem. Może to też byłby ciekawszy wybór? Otrzymałem na Discordzie pewne zapowiedzi odnośnie tego jak dalej wątek wiary będzie realizowany i cóż mogę powiedzieć... Nie jestem uprzedzony, czekam, na pewno przeczytam ciąg dalszy, sprawdzę jak autor to zrealizuje. Chociaż uwiera trochę to, że wszystko jest wyłącznie czarne lub białe. Natomiast, czego by nie mówić, nawet jeśli określić niniejszy tytuł mianem „katolickiego fanfika Kod: Lyoko z elementami Friendship is Magic”, z całą pewnością to, co już mamy oraz to, co hintuje nam autor, są to sytuacje, w których kucyków nie widzieliśmy i w sumie, sam niespecjalnie sobie to wyobrażałem, więc na pewno jest to coś nowego. Oceniając pd kątem technicznym, w sumie nie mam za wiele do dodania od poprzedniego posta. Język jest poprawny, zdania zostały skonstruowane dobrze, więc wszystko brzmi jak należy, a liczne zdrobnienia pomagają w budowie dziecięcej, naiwnej atmosfery. Osobiście tu i ówdzie dokonałbym pewnych poprawek natury stylistycznej, ale są to rzeczy wynikające ze stylu oraz różnic w odbiorze różnych motywów, tak sądzę. Komuś komu przypadł do gustu fanfik, odnajdzie po prostu więcej tego, co mu się spodobało poprzednim razem. Czy to interakcje między Sunset a jej rodziną, czy kolejne wynalazki Jeremiego, czy też odniesienia do religii, wszystko tu jest. Póki co wydaje się, że wymienione rzeczy będą rozwijane i autor nie planuje dodawać do tej mieszanki niczego nowego, czy przełomowego, ale zobaczymy. Najlepiej przeczytać samemu i w ten sposób nabrać na ten temat własnego zdania Pozdrawiam!
  14. Tag [NLR vs SE] przywołał wiele wspomnień. Między innymi o tym jak zawsze chciałem sobie coś napisać w tym uniwersum i jak zawsze brakowało satysfakcjonującego mnie pomysłu. Albo pojawiała się zajawka, tylko potem jakoś ciężko mi było pisać... Nieważne. Oto seria fanfików, której bohaterem jest diamentowy pies, zwący się Rex Terrier, zaś samo uniwersum ma być połączeniem kucyków z Gwiezdnymi Wojnami, wszystko w klimacie konfliktu Nowej Lunarnej Republiki z Solarnym Imperium. Nie przedłużając, rzućmy okiem na pierwsze opowiadanie, otwierające tę na razie dosyć skromną serię. Republikę Lunarną zastajemy w stanie odwrotu, a autorem kolejnych sukcesów dowodzonego przez Celestię Imperium okazuje się być Big Gun (jakiś krewny BFG*?). Aby odwrócić los, Luna decyduje się dokonać zamachu na genialnego wojskowego, co ma być zadaniem arcytrudnym. Do akcji wkracza zatem Rex Terrier, diamentowy pies, łowca nagród do wynajęcia. Opowiadanie już na dzień dobry rzuca nas w wir akcji, której nie zabraknie przez niemalże całe opowiadanie. Jest to pierwsza okazja, by przekonać się jak sprawnie autor opisuje kolejne manewry, zdarzenia, zachowując przy tym odpowiednie tempo. Nie zabraknie również humoru, czy pewnych żartów sytuacyjnych, które rozluźniają nie aż tak napiętą atmosferę, no i dodają całości uroku. Po kosmicznej gonitwie, z której w jednym kawałku wychodzi główny bohater (tego samego nie można chyba powiedzieć o jego pojeździe, ale działa), fabuła schodzi na tory prowadzące do zlecenia zamachu na zasłużonego admirała Solarnego Imperium, włącznie z całą akcją, zwieńczoną satysfakcjonującą potyczką z... no, nie chciałbym spoilerować, ale wy ją znacie Akcję obserwujemy z perspektywy głównego bohatera (narracja pierwszoosobowa), który został całkiem nieźle przemyślany i wypada dosyć komiksowo, co współgra z wykreowanym światem oraz jego realiami. Jest to uniwersum, gdzie niektóre rzeczy znane z kreskówki zostały zmienione czy dostosowane do wizji autora, np. niektóre znajome postacie kanoniczne występują w nowych rolach. Mamy wiele elementów Sci-Fi, technologia nie jest opisywana w szczególnie obszerny sposób, ale to co już jest w zupełności wystarczy aby się odnaleźć i zrozumieć co się dzieje. Zgaduję też, że wiele zaczerpnięto z uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale nie mam jak tego zweryfikować, bo to nie mój konik. Na pierwszy rzut oka, jest to świat dosyć nieciekawy – najemnicy, gangi, knajpy, interesy, flesze, wywiasze, telefosze i co nie tylko. Jak to ujął nie pamiętam ile czasu temu pewien wątpliwej jakości „artysta”: burdele, hotele, złodzieje i ja. Tak się tylko się wydaje. W opowiadaniu mamy bardzo przystępny język, a klimat nie jest wcale mroczny, a komiksowy właśnie – taki jakiego moglibyśmy spodziewać się w ramach kina sensacyjnego, czy science fiction. Znajdziemy też humorystyczne wstawki, które dodatkowo rozluźniają atmosferę i nadają opowiadaniu lepszego smaku. Czyli, gdyby był to srebrny ekran, byłoby to rozrywkowe kino akcji. Popcorn movie, coś w ten deseń. Powracając do fabuły, należy pochwalić tempo akcji oraz konstrukcję opisów, dzięki którym dowiadujemy się o kolejnych poczynaniach Rexa. Nie zabraknie lekkiego napięcia, za to będzie niespodzianka, w postaci bossa, z którym na końcu będzie musiał zmierzyć się bohater. I z którym później nawiąże relacje biznesowe. Najemnik z krwi i kości, nie da się go nie lubić. Wydaje się, że pomysł aby w roli tej obsadzić diamentowego psa właśnie, był pewnym przepisem na sukces. W ogóle, świetne, zapadające w pamięć sceny skradania się/ walki/ ucieczki, czysta esencja opowiadania. Chyba głównie dlatego to pierwsze uważam za najlepsze (póki co). Spodobało mi się też zakończenie – treść została bardzo dobrze przemyślana, wszystko ostatecznie ląduje na swoim miejscu i zazębia się, dając nadzieję na ciąg dalszy, który oczywiście posiadamy. Tytuł kolejnego opowiadania sugeruje, że przez cały tekst nie wydarzy się nic wielkiego, ani ciekawego, jednak sprawdza się tutaj powiedzenie o tym, by nie oceniać książki po okładce. A raczej, opowiadania po tytule. Tekst od razu wciąga, należy zwrócić uwagę, że, w porównaniu z poprzednim fanfikiem, bardziej skupia się na światotworzeniu, nie zapominając o akcji, której jednak będziemy mieli tutaj zdecydowanie mniej. W każdym razie, dowiadujemy się jak ten świat funkcjonuje, czym zajmują się elity oraz jakie wątki są w tych gronach dyskutowane, nie zabraknie komentarza o lekkim zabarwieniu społeczno-politycznym, którego autorem jest narrator – Rex Terrier. Wszystko to sprawdza się bardzo dobrze, bo po prostu dobrze jest o tym czytać i nabierać pojęcia, że wykreowany w opowiadaniach świat żyje własnym życiem, dokądś zmierza, że coś się w nim dzieje, a co nie pozostaje bez odzewu. Styl nie zmienił się nic a nic, więc nadal jest całkiem luźno, miejscami humorystycznie (orzeszki ), autor pozwolił sobie na mały development i dowiedzieliśmy się np. że Rex ma krewnego, Fido, a Sharpshooter może występować w strojach wieczorowych, skrojonych w taki sposób, by móc schować w nim broń. Tak jak wspominałem, w materii fabuły nie dzieje się tutaj aż tak wiele – uczestniczymy w przyjęciu (charytatywnym?), które w pewnym momencie zostaje przerwane przez atak najemników, więc do akcji wkraczają służby, podczas gdy nasi bohaterowie eskortują swych VIPów, co raczej nie przychodzi im ze zbyt wielkim trudem. W porównaniu z poprzednią robotą Rexa, to niemalże spacer po parku. Kolejna historyjka jest jednocześnie najkrótszą z trzech dostępnych na chwilę obecną opowiadań. Ogółem, mam z nią pewien problem. Z jednej strony tematycznie zgadza się z resztą i nie brakuje jej odpowiedniego klimatu, tempo akcji zostało utrzymane, otrzymujemy z grubsza wszystko, co dawały nam poprzednie fanfiki. Tyle, że w mniejszych ilościach i chociaż zakończenie zdradza nam skąd się wziął tytuł i co on oznacza, to jednak pozostaje spory niedosyt. Może zabrakło pościgów i wybuchów, może treść nie okazała się tak urozmaicona jak w poprzednich odsłonach serii, a może niewiele zostało wniesione czy to do świata, czy do charakterystyk postaci. Nie licząc tamtejszego darkwebu, z którego Rex bierze zlecenia. Owszem – na podstawie odrzucanych po kolei zleceń możemy zorientować się co do problemów różnych społeczności, jest to jakieś okno na rozległy świat. Po prostu tego typu elementów jest zbyt mało, a cała reszta nie przedstawia niczego nowego. Zakończenie uczy nas, że nikomu nie można ufać, liczy się biznes, który ma całkiem sporo wspólnego z wojną, która w tym świecie trwa w najlepsze. I której końca nie widać. Czemu zatem jeszcze nie otrzymaliśmy ciągu dalszego? Ogółem, rzeczy, o których wspomniałem przy okazji omawiania pierwszego opowiadania, są obecne również w kolejnych – narracja pierwszoosobowa, stałe, rozsądne tempo akcji, zero dłużyzn czy nagłych zrywów naprzód, dobra kreacja głównego bohatera, ciekawe pomysły oraz humor. Żaden z fanfików nie jest zbyt długi, każdy czyta się dobrze i niezobowiązująco. Seria oferuje przede wszystkim rozrywkę, postrzegam ją jako nieco inne podejście do tematyki NLR vs SE – z perspektywy najemnika, na poziomie zwykłych społeczności żyjących swoimi sprawami, z wojną jedynie w tle. Interesująca rzecz, niewykluczone, że dla kogoś mogłoby okazać się to inspiracją. Dlatego też, jak najbardziej polecam Niezobowiązująca rozrywka w sam raz na deszczowy dzień czy wieczór. No i jeżeli ktoś lepiej kojarzy crossoverowane uniwersum, pewnie będzie mieć sporo zabawy z odkrywaniem nawiązań i smaczków. *Mam na myśli pewną broń z gry Doom, nie Bankowy Fundusz Gwarancyjny
  15. No i jestem z powrotem – spiesząc z zaległą opinią na temat najnowszego kawałka tekstu. A ten okazuje się dosyć okazały, bo to aż trzydzieści trzy strony (chociaż ta ostatnia, przynajmniej u mnie, to ledwie parę linijek). Co w nim znajdziemy? Jak poszczególne elementy popychają akcję do przodu, jak poszerzają przedstawiony w opowiadaniu świat? Co cieszy, w rozdziale znalazło się całkiem sporo rzeczy, każda z nich na swój własny sposób ubarwia historię. Oczywiście wszystko kręci się wokół głównej bohaterki, lecz tym razem możemy ją zobaczyć w zupełnie nowych, nie aż tak typowych sytuacjach. Początek przywołuje na myśl poprzednie rozdziały, gdyż mamy okazję przyjrzeć się jednej z sesji terapeutycznych, która w domyśle ma pomóc Cahan zaadoptować się do nowej formy i otoczenia, a także zintegrować się ze społecznością. Dla czytelnika to małe starcie światopoglądów jest kolejną okazją do zapoznania się z główną bohaterką, ale nie jedyną w ramach tego rozdziału. Myślę, że, w miarę kolejnych rozdziałów, da się odnaleźć w jej kreacji coraz więcej cech, czy zachowań, z którymi można się utożsamić. Albo w stu procentach nie zgodzić. Zależy. Tak czy siak, nadal jest wiarygodna, naturalna i jej losy chce się śledzić.Na razie jeszcze nie na skraju krzesełka, ale wciąż z zaciekawieniem. Kiedy pani psycholog raczy uwolnić ją od kolejnych truizmów, Cahan napotyka na innych konwertytów, ktoś tam usiłuje zwrócić na siebie uwagę, ale ona, jak mogliśmy się tego domyślić, odprawia ich z kwitkiem. Ale ogólnie nudzi się, złości, chciałaby wykroczyć poza granice ośrodka, zwiedzić trochę tej prawdziwej Equestrii. Myślę, że czytelnik również nie może się doczekać, by dowiedzieć się co to właściwie za świat. I wiecie co? Wreszcie się to dzieje. Ale zanim przejdziemy do rzeczy, dowiadujemy się co nieco o świecie, z książek. Jest to jeden ze sposobów, w ramach których autorka przybliża nam szczegóły dotyczące wykreowanego przez nią uniwersum. Pomimo dosyć spokojnego tempa akcji rozdział nie nuży, nie męczy, jest bardzo dobrze. Wszystko wypada bardzo ciekawie – czy to kolejne fragmenty z historii Equestrii, czy inspiracje świętami pogańskimi, na wzmiankach o zwyczajach kończąc. Zadbano nawet o takie szczegóły jak poprawne nazwy dni tygodnia. Logiczne, w końcu skąd kuce miałyby znać "nasze" nazwy dni? W ogóle, koncepcja prawdziwej Equestrii jest stale ubogacana i jest to jeden z tych elementów, które zatrzymują nas przy lekturze. W każdym razie, wreszcie opuszczamy ośrodek, zatem przyjdzie nam zobaczyć jak Cahan radzi sobie ze ichnimi rozwiązaniami technologicznymi. Okazuje się bowiem, że Canterlot znajduje się w takim miejscu, że podróż nie będzie możliwa bez stosownego pojazdu. Taka kucykowa infrastruktura Udzieli jej się lęk wysokości, co jest okraszone całkiem zabawnymi opisami, a na miejscu znajdziemy tłum kucyków, w którym łatwo się zgubić. Jak nietrudno się domyślić, będzie to zarzewie kolejnych komicznych sytuacji, której zwieńczeniem jest wizyta w kościele, która kompletnie zmienia znaną nam dotychczas Cahan, na szczęście nie na zawsze. Powrót do ośrodka, wciąż na nitrotripie, jest to jednocześnie zamknięcie rozdziału i chyba do tej pory najbardziej nietypowa rola, w jakiej znalazła się bohaterka. Nie chciałbym zdradzać szczegółów – to trzeba samemu przeczytać. Zwłaszcza, że rozdział czyta się bardzo przyjemnie, stylistycznie znajdziemy w nim wszystko, do czego przyzwyczaiła nas autorka. Na szczególne wyróżnienie zasługują opisy Canterlotu, czy świątyni, do której wybrała się Cahan, oczywiście pod okiem Sorrel. Ale nie do końca. Wszakże pisałem, że w tłumie to nietrudno się pogubić. Opisy te są niezwykle barwne, słowa zostały dobrane bez zarzutu – są to plastyczne, bogate kawałki tekstu, które można stawiać za przykład jak pisać opisy, aby czytelnik wyobrażał sobie lokacje i mógł wczuć się w ich klimat. Powtórzę, opis świątyni jest wręcz fenomenalny, jeden z najbardziej ikonicznych opisów w fanfiku, na dzień dzisiejszy. Skoro mowa o klimacie, jest to już czysty klimat „Smaku Arbuza”. Chociaż tekst nadal odnosi się do szeroko pojmowanej tematyki adaptacyjnej, z [TCB] nie zostało już zbyt wiele i można rzec, że fanfik, choć początkowo jakoś inspirowany motywami ponyfikacji, biur itd. staje się w pełni oryginalnym, nieuwiązanym niczym produktem, który wciąż posiada duży potencjał i którego rozwój chce się śledzić. Uzyskanie takiej oto własnej tożsamości daje nadzieję na jakieś zupełnie oryginalne motywy, czy elementy świata. Czy będzie to Equestria w krzywym zwierciadle, czy ociekające anegdotami z realnego świata życie konwertyta, a może coś jeszcze innego? Wiadomo – z jednej strony nie naprawia się tego, co nie jest zepsute, ale pojawia się rozkmina, czy istnieje jeszcze cokolwiek, co można by ulepszyć, czy napisać jeszcze lepiej? A może w ramach kolejnych rozdziałów otrzymamy coś zupełnie świeżego? Wygląda na to, że nie pozostaje nic innego jak śledzić „Smak Arbuza” i czytać kolejne rozdziały, do czego oczywiście gorąco zachęcam. Solidna, barwna, niekiedy nietuzinkowa produkcja. Raczej nie pożałujecie. Pozdrawiam!
  16. Myślę, że doczekaliśmy się całkiem ciekawych czasów. Fanowskie gry i mody mnożą się na potęgę, a do łask powraca old school, co dało do myślenia nie tylko niezależnym twórcom gier, gdyż możemy także wybierać spośród różnych reedycji, remake'ów oraz remasterów, za sprawą których dawne ikony gamingu uzyskują zupełnie nowe życie. I, jak się okazuje, Cahan udaje się wstrzelić idealnie w ten nurt, serwując nam remaster jednej z pierwszych dużych produkcji jej autorstwa, pod tytułem „Cień Nocy”. Nie jest to (jeszcze) remaster kompletny, toteż w dowolnej chwili możecie wskoczyć na pokład i poczuć się częścią tej historii – czy to poprzez śledzenie prac nad remasterem z rozdziału na rozdział, czy przez wsparcie w postaci prereadingu chociażby. Możliwości jest mnóstwo. Miałem przyjemność czytać pierwsze wersje opowiadania, pamiętam premiery kolejnych rozdziałów, starałem się je komentować, toteż w moim przypadku ukazanie się tegoż remastera oznacza przeżycie tej historii na nowo, ale także nostalgiczną wycieczkę do przeszłości, próbkę tego jak bardzo poprawił się styl autorki. Brzmi interesująco? Zakończmy ten przydługawy wstęp i przekonajmy się co opowiadanie, w swej nowej i ulepszonej formie, ma nam do zaoferowania w 2019 roku. Remasteringu czar Bohaterką tej opowieści jest królewna Night Shadow – szlachetnie urodzona czarna klacz alikorna, odkrywająca swój talent do iluzji. Zastała świat podzielony, w którym poszczególne królestwa i rody poszukują koneksji, knują i konkurują. Również zbrojnie. Stawką jest wielka władza oraz idące za nią bogactwa. Night Shadow jednak jest zbyt ambitna, by zgodzić się na narzucenie sobie czyjejś woli i sama chce napisać własną historię. Z Sunshine Arrow jako wzorem do naśladowania oraz czystą determinacją jako swą przewodniczką, wyrusza w drogę ku wolności, władzy i chwały. Każdy, kto pamięta rok 2013, czy 2014, bądź też natrafił na tekst później, zna tę fabułę i wie, że w trakcie swojej wędrówki Night Shadow spotka sojuszników, ale także i wrogów. To, co zremasterowała autorka na dzień dzisiejszy, jest jedynie przedsmakiem przygody. To znaczy, wydarzeniami przed timeskipem. Chyba nikogo nie zdziwię, jeżeli napiszę, że praktycznie wszystko co kiedykolwiek zgrzytało, ślizgało się po sobie, bądź rozmywało obraz świata przedstawionego, zostało poprawione. I to ze znakomitym efektem. Poznikały przydługie ekspozycje, podczas których wymieniane były kolejne imiona, stronnictwa i powiązania, aż szło się zgubić, pomylić. Teraz zostało to przemyślane dużo, dużo lepiej, informacje zostały podzielone i porozmieszczane w różnych fragmentach rozdziałów, wprowadzając odbiorcę w realia i historię świata wtedy, kiedy to potrzebne. Bardzo dobrze. Dużo, dużo lepiej wypadają także wszelkie wątki polityczne, zaś niebezpieczeństwa wynikające z koneksji oraz możliwości budowania powiązań wyglądają teraz znacznie wiarygodniej. Budowa oraz przedstawianie kolejnych elementów świata również się poprawiła. Nie czuć już nigdzie żadnego chaosu, nagłych przyspieszeń, zwolnień, czy wprowadzania elementów, które w danej chwili niewiele wnoszą i mogłyby zostać pominięte. Czegoś jednak brakuje, acz nie pamiętam już, czy elementy te pojawiały się na tym etapie, czy dopiero później. Wydaje mi się, że dosyć wcześnie w fanfiku. Chodzi mi o pieśni, rymowanki, czyli to, co określałem wówczas mianem „folkloru”. Liczę jednak, że z czasem zostaniemy uraczeni czy to piosenkami, czy inkantacjami, modlitwami. Rzeczy te, chociaż same w sobie wcale nie musiały wnosić wiele, budowały klimat, zwłaszcza, gdy czytelnik wyobrażał sobie towarzyszącą temu melodię, dźwięki, czy ekspresje występujących akurat postaci. Fanfik od razu się stawał taki... filmowy? Tak czy inaczej, historia wciąga jak diabli. Główna bohaterka jest silna, ambitna i wyrazista, toteż z miejsca wzbudza sympatię i chce się jej kibicować. Nie jest jednak sama – na razie w historii głównie towarzyszy nam jej brat, Dark Mane, zaś na jej drodze stoi straż, sługi, bandyci, takie oto postacie bez swych imion, ale biorące udział w wydarzeniach, wpływające jakoś na poczynania bohaterki. Kreacje postaci, ogólnie, również uległy sporej poprawie. Co cieszy mnie niezmiernie, remaster nadal zachowuje ten vibe z 2013 roku – postacie są alikornami, cechują się ciemnymi barwami, a ich imiona jeżą włosy na karku Nie ma co z nimi zadzierać. Autorka nie zrezygnowała z tych elementów i, nie po raz pierwszy zresztą, pokazała, że opowiadanie wypełnione alikornami może się czytać wartko, może ono być ciekawe, nie zbudzać żenady. Po prostu alikorny również mogą być normalnymi postaciami i to nie wstyd. Postacie, elementy świata Tak jak pisałem lata temu, tak i tutaj, alikorny nie bolą, toteż poczynania bohaterów śledzi się z zaciekawieniem, a bez kwaśnej miny. Co ciekawe, wydaje mi się, że pewnej rozbudowie uległy relacje między poszczególnymi postaciami, np. Night Shadow i Dark Mane'a, czy też Nighty i jej matki. Podobają mi się dialogi, ich brzmienie, didaskalia dają pojęcie jak kto się zachowuje, toteż wszystko wypada wiarygodnie, łatwo to sobie wyobrazić. Szczególnie maniera tytułowania co ważniejszych postaci pomaga sprzedać to, że faktycznie jest to dwór królewski i rozmawiają ze sobą kucyki szlachetnie urodzone. Narrator nierzadko wchodzi w głowę Night Shadow, toteż możemy poznać opisy jej przeżyć, myśli, uzyskując obraz tego jaką jest postacią i jak reaguje na różne rzeczy. Między innymi, widząc pewne sygnały, sama zaczyna spekulować co się może wydarzyć między królestwami, zatem jest świadoma wielkiej polityki, próbuje dostrzec dla siebie szanse. Na uwagę zasługuje również ojciec królewny, który występuje rozpostarty nad grą wojenną, przesuwający figurki, co nie tylko buduje jego wizerunek, jako monarchy, ale także daje czytelnikowi pojęcie, że świat być może lada dzień znajdzie się na skraju kolejnego konfliktu. Są to jedne z tych scen, w których lśnią poprawione wątki polityczne. Historia nadal jest prowadzona organicznie, a więc zniknięcie Night Shadow w sytuacji, gdy jej kopytko było komuś obiecane, powoduje określone skutki i wymusza zmianę dotychczasowych planów. Widać to doskonale. Innym przykładem rozwijania poszczególnych charakterystyk, jest scena, w której Night Shadow wychodzi znaczek. Ma to związek z Darkness Swordem, zatem przy okazji poznajemy inne jego cechy, a także jak traktuje poddaną mu straż. Autorka znajduje różne sposoby na kreowanie danych postaci, czy to umieszczając je w określonych sytuacjach, czy korzystając z możliwości Night Shadow – tutaj mieliśmy do czynienia z iluzją surowego króla, był to interesujący motyw. W sumie, jakby się nad tym głębiej zastanowić, najmniej z tego tortu otrzymuje matka głównej bohaterki, Moonlight Dust, aczkolwiek, z tego co pamiętam, otrzymała ona więcej czasu antenowego dopiero w późniejszych kawałkach tekstu. Zacieramy zatem ręce i czekamy. Z innych rzeczy – w najnowszym rozdziale pojawiło się zwierzątko, młoda mantykora. Taki kotek, który towarzyszy Night Shadow przez jakiś czas Poświęcono jej sporo uwagi, toteż początkowo przeszło mi przez myśl, że czasowo zastąpi ona, jakże ważną zresztą, postać smoka Hualonga, który zostanie przedstawiony później, niż miało to miejsce w oryginalnej wersji. Ale to już zostało wyjaśnione – po prostu Hoffman jest starym dziadem i nie pamięta już, że mantykora przecież zawsze tam była, a Hualong został przedstawiony w zupełnie innym miejscu. Postacie dają się polubić i wypadają jeszcze lepiej niż poprzednim razem, a sposób, w jaki prowadzona jest akcja, a także proporcje w czasie występowania danej bohaterki, czy bohatera, sprzyjają spójności kompozycji, nikt nie wyskakuje nagle z kapelusza, nikt nie robi nic głupiego, wszystko jest na swoim miejscu. Opisy, kompozycja, klimat i inne takie Jakość opisów waha się między po prostu solidną, a znakomitą. Zwłaszcza kiedy opisywana jest nam natura, drzewostan, rośliny, ale także niektóre pomieszczenia, lokacje – dobór słów zadowala, żaden akapit nie jest ani za długi, ani za krótki, zaś czytelnik bez problemu wyobraża sobie otoczenie, jego barwy, panującą temperaturę, zapach czy to lokalnej flory, czy też bród, smród i ubóstwo, bo również i takie miejscówki się przewijają. Bardzo dobrze opisane zostało również odzienie poszczególnych postaci, ze szczególnym wskazaniem na pancerze, czy dodatki. Nierzadko trafiają się unikalne, profesjonalne określenia na poszczególne elementy ubioru, czy też fachowe nazewnictwo dotyczące końskich ruchów itp. Dla zaznajomionych z twórczością autorki nie będzie to jednak żadna niespodzianka. I chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że w opowiadaniu uświadczymy głównie kunsztowne zamki, czy lasy, opisywany świat daleki jest od ideału. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że to iście obrzydliwe miejsce, a do tego wyprany z moralności, jako że każdy ma swoje słabości, wliczając w to szlachciców i władców, którzy nie panują nad chucią, zatem nie brakuje błąkających się po świecie bękartów. Kucykom znana jest bieda, woda w fontannie przy zaniedbanym rynku śmierdzi, tu i ówdzie znajdują się sterty śmieci. Zebrane w całość, tworzy to pewien kontrast – Night Shadow ma do wyboru życie w złotej klatce, bród i smród znajdujące się "w sąsiedztwie", albo to, co czeka ją poza granicami cywilizacji, czyli naturę, wolność. Póki co, zróżnicowanie otoczenia, klimat, zdają egzamin, natomiast w przyszłości, o ile dobrze kojarzę oryginał, czekają nas nowe lokacje, postacie, a także przygody. Widząc jak dobrze wypadł ten kontent, który już został zremasterowany, mogę stwierdzić, że moje oczekiwania są dość spore, acz jestem spokojny, że poniżej pewnego poziomu jakość opowiadania nie spadnie nigdy. Prognozy na przyszłość Końcówka rozdziału czwartego zawiera ważną wskazówkę. Mianowicie, pojawia się nowa (tak naprawdę to nie) postać, lecz organizacja, w której jest zrzeszona, nosi inną nazwę. Jest to chyba pierwsza poważniejsza zmiana/ modyfikacja w historii. Co to oznacza? Oceniając „Cień Nocy” z 2013 roku dziś, można się zgodzić, że fanfik był produktem swoich czasów, zaś autorka dopiero rozpoczynała pisanie, toteż miała do zdobycia najwięcej doświadczenia. Co jednak podtrzymuję do dnia dzisiejszego, opowiadanie broniło się i dało się je polubić, lektura była wciągająca, czasu na nią poświęconego nie było co żałować. I ciągle wracało się po więcej. Wygląda na to, że te właśnie elementy, a także podstawowe założenia, kluczowe mniej lub bardziej wydarzenia, to zyskało zupełnie nową formę w remasterze, natomiast pewne rzeczy jednak zostaną zmienione. Pamiętajmy, że oryginalny „Cień Nocy” nie był fanfikiem ukończonym, toteż od pewnego momentu, jak Bogowie pozwolą, rozpoczną się zupełnie nowe rozdziały, a historia nareszcie pójdzie dalej. Na obecnym etapie czekam na kolejne postacie, związane z organizacją Łowców. Ciekaw jestem, czy może czyjeś imiona nie ulegną zmianie? Osobiście spekulowałbym coś w stylu: Awful Look – Pitiful Look albo Pitiful Impression, tego typu rzeczy. Chociaż z drugiej strony, nie ma na co liczyć – jeżeli dobrze pamiętam, co niektóre postacie nawiązują do wybranych użytkowników Tawerny.biz i był to dość charakterystyczny „smaczek” i w sumie sam nie wiem, czy ci bohaterowie, acz z poprawionymi imionami, to już będzie ten „Cień Nocy”. Przekonamy się. A co poza tym? O pieśniach i rymowankach już pisałem, ale mam nadzieję, że niejeden raz potowarzyszymy postaciom w ich podróży, co będzie okazją do delektowania się wspaniałymi opisami przyrody i fantastycznych stworzeń. Jest to wierny remaster, bez jakiegoś ekscesywnego dodawania nowej zawartości do od dawna udostępnionych już rozdziałów. Trzymam kciuki za porywające zwroty akcji, trzymające w napięciu intrygi, a także pamiętne bitwy, bo nie ma mowy, by Night Shadow zgodziła się ustąpić komukolwiek. Opowiadanie oczywiście polecam Pozdrawiam!
  17. Ciąg dalszy powyższego posta. Idylla Nie tylko w „My Little Dashie”, ale ogólnie w fanfikach, z reguły występuje, jeśli nie antagonista, to coś, co ogranicza poczynania bohatera lub bohaterów, wymusza na nim zmianę postawy, czy też z czasem stwarza zagrożenie, czy wręcz buduje napięcie. Jakiś zbiór okoliczności, takie a nie inne warunki, cokolwiek. Mamy coś takiego w oryginale, być może mamy i w „Naszej małej Sunset”, lecz... no, napięciem tego nazwać nie można. W ogóle, świat jest mocno wyidealizowany, cukierkowy, żeby nie powiedzieć naiwny. Co jak sądzę było zamierzone, toteż nie ma co się nad tym rozwodzić – taka wizja autora, dajmy jej szansę, przeczytajmy, oceńmy. Rzeczywiście, Aelita obawia się, że gdyby Sunset została wykryta, wówczas miałaby na ogonie różnych niegodziwych typów chcących na klaczce z innego świata eksperymentować, robić jej krzywdę itp. Jednak kiedy przychodzi co do czego, to jest to business as usual – rodzice są zachwyceni, nie mają żadnych wątpliwości, nawet stryjek, duchowny nie widzi w tym niczego nadzwyczajnego, co może być całkiem zabawne zważywszy na fakt, że co jakiś czas, w realnym świecie, przekonuje się nas, że „szatan jeździ na kucyku pony” Tak czy inaczej, negatywny wpływ na bohaterkę (Aelitę) mają tutaj demony przeszłości. To właśnie one powodują, że trudno jest się jej odnaleźć, czy skoncentrować na swoim życiu i przyszłości. Interesująco wypadają pewne paralele z Sunset Shimmer – obie kiedyś wydawały się być z innego świata, ich obecność w „tym właściwym” wydawała się abstrakcją, obie potrzebowały pomocy. Świetna rzecz, acz jej potencjał nie wydaje mi się maksymalnie wykorzystywany. W ostatecznym rozrachunku, bohaterom wszystko udaje się zbyt łatwo. Skoro są to katolicy, praktykują wiarę i ma to dla nich ogromne znaczenie, może właśnie taki ewentualny test wiary byłby czymś, co stworzyłoby namiastkę jakiegoś napięcia, przeszkodę do pokonania? Chodzi mi o test wynikający z odkrycia prawdy o istnieniu innego świata, w którym działa magia i w którym żyją kucyki. Świata, które ma przecież swoją historię i przyszłość. Tego typu rzeczy. Na pochwałę zasługują sceny, w których Sunset odkrywa świat – uczy się alfabetu, powtarza słowa, bada otoczenie, bawi się, śmieje, spędza czas czy to z wynalazkami Jeremiego, czy z rodzicami we własnej osobie. To są właśnie sceny i smaczki, których chciałbym jak najwięcej i których się spodziewałem po tytule. Zostały napisane solidnie, brzmią całkiem dobrze, wszystko wkomponowuje się w kreskówkowy klimat. W ogóle, spodobały mi się opisy dotyczące rogu Sunset oraz istnienia wewnątrz energii, która może wydostawać się na zewnątrz i biec po żłobieniach. Nie ma żadnych kłopotów z wyobrażeniem sobie takiej sceny, opisy są pod tym względem naprawdę dobrze skonstruowane. Innym razem otrzymujemy wyjaśnienie w jaki sposób Sunset chwyta kopytem różne rzeczy. Cieszą też smaczki w postaci nawiązań do jej opisu wygłoszonego przez Celestię w pierwszym „Equestria Girls”, mianowicie, mała Sunset denerwuje się i niecierpliwi, chce osiągać więcej, nie rozumiejąc jeszcze, że na pewne rzeczy dobrze jest poczekać ("kiedy nie otrzymała tego co chciała, tak szybko jak chciała...") Za każdym razem, kiedy w tekście przewija się tego typu scenka, czy moment, atmosfera wiele zyskuje, a Sunset znów jest w centrum uwagi, wzbudzając przy tym sympatię. Zdecydowanie duży plus opowiadania. Byłoby dobrze, gdyby w przyszłości było tego więcej, a i by na drodze bohaterów wreszcie wystąpiły jakieś trudności związane bezpośrednio z obecnością Sunset (no bo na dorastanie jest troszkę za wcześnie), aby móc im pokibicować. Znany jest tytuł kolejnego rozdziału – „Konfrontacja”. Przekonamy się, czy to już ten moment, czy jeszcze nie. Postacie W gruncie rzeczy, nie ma zbytnio do czego się przyczepić – mamy grono postaci głównych, ważniejszych, no i tych z dalszego planu. Nie potrafię ocenić na ile postacie z „Kodu Lyoko” zgadzają się ze swoimi kanonicznymi charakterami, ale wszyscy wypadają dobrze, są sympatyczni, każdy ma jakąś szczególną cechę, która wyróżnia go na tle pozostałych (Aelita mierzy się ze stratą ojca, Odd często zmienia dziewczyny, Ulrich podkochuje się w Yumie itd.), wszystko to się chwali. Chyba jedyne zastrzeżenia jakie mam dotyczą samej Sunset. Wydaje mi się zdecydowanie za kumata jak na swój domniemany wiek, widzę też pewną niekonsekwencję. Klaczka uczy się szybko, może i za szybko, raz przekręca różne słowa, nie odmienia wyrazów i buduje zdania proste (very cute BTW), ale innym razem potrafi i składniowo, i stylistycznie „zabłysnąć”, przez co tempo jej rozwoju traci na naturalności. Wygląda to tak jakby raz miała jeszcze problemy z formułowaniem zdań, a raz potrafiła już w pełni poprawnie i płynnie mówić po francusku. Czyli w skrócie – strasznie szybko się nauczyła mowy. Aż trudno uwierzyć. Czy przeoczyłem jakiś timeskip? Poza tym, acz nie wiem jak to było w „Kodzie Lyoko”, rzuciła mi się w oczy jedna rzecz, na którą narzekałem bodajże przy „Nowych początkach”, gdzie Sunset zapewniła sobie środki do życia poprzez grę na giełdzie itp. Znów – jak Jeremie pozyskał fundusze na czesne dla Aelity i wszystko inne? Grał na giełdzie. Skąd miał kapitał? Kieszonkowe od rodziców? Zresztą ile on ma lat? Troszkę krzywe mi się to wydaje, aczkolwiek już prędzej w to uwierzę tutaj, aniżeli w „Nowych początkach”. Ale poważnie, nie dało się wymyślić czegoś innego? Np. gra w pokera w internecie, za żetony za prawdziwe pieniądze? Chłopak widać jest inteligentny, ma dryg do cyferek, mógłby sprawdzić się jako gracz. Przynajmniej ja nie widziałbym problemu i zdecydował się na takie rozwiązanie. Ale generalnie postacie wypadają całkiem dobrze. Mają jakieś swoje cechy szczególne, przyjacielskie relacje są wiarygodnie, cieszą zawierane tu i ówdzie związki. W związku z niedawnym ukończeniem przez nich szkoły, do czytelnika wysyłany jest sygnał, że bohaterowie zaczynają dorastać, co w kontekście opiekowania się córeczką przez Aelitę i Jeremiego nabiera zupełnie innego wymiaru. Technologia Muszę przyznać, że, zwłaszcza w porównaniu z „Kodem Equestria” (Ale nie sprawdziłem jeszcze całości!), jest całkiem dobrze i solidnie, chociaż znalazłem sporo rzeczy, które bym poprawił. Nie pamiętam, czy był to rozdział trzeci, czy czwarty, ale w którymś momencie tekst nie był wyjustowany. Jeśli chodzi o styl, zdarzają się powtórzenia, zdrobnienia również są dosyć liczne, bardzo dużo „zdawało się” tam, gdzie moim zdaniem powinno być „wydawało się”. W ogóle niektóre zdania napisałbym inaczej, ale możliwe, że wynika to z mojego stylu i percepcji – po prostu gdybym ja miał to pisać, to by brzmiało inaczej. Mamy zdecydowaną dominację dialogów nad opisami, co akurat w tym przypadku nie powoduje żadnych zgrzytów. Rozdziały są dosyć krótkie i szybko się przez nie brnie i pomimo pozornie mozolnego tempa akcji, nie dostaje się wrażenia dłużyzn. No, może troszkę na początku kiedy wiele wątków wydaje się być po prostu fillerami. Po prostu raz po raz czytelnik zastanawia się, czy prezentowane wydarzenia rzeczywiście są aż tak istotne dla historii i czy cokolwiek wnoszą lub czy nie lepiej by było skupić się na „kamieniach milowych” fabuły i w ten sposób na przestrzeni tychże dziewięciu rozdziałów zawrzeć dużo, dużo więcej. Zgodzę się z Cahan, iż przydałoby się więcej opisów wyglądu. Jasne, mamy pewne określenia, takie jak „szatyn”, „blondyn” itp. w związku z czym można sobie wyobrazić dane postacie, ale jak się idzie w Google i szuka z ciekawości jak one naprawdę wyglądają, okazuje się, że to kompletnie inny design. Moim zdaniem dobrym pomysłem byłoby od czasu do czasu wrzucenie akapitu poświęconego tylko Sunset Shimmer, możliwe, że nawet bez jakichś dialogów, a po prostu opisy jej zachowania, przemyśleń, wrażeń, lęków. Ogółem w warstwie technicznej znajdą się rzeczy do dopracowania, ale nie mam większych zastrzeżeń. Jest w porządku. Werdykt Jak widać, o fanfiku można napisać bardzo dużo. Pomysł był bardzo ciekawy i stwarzał szerokie pole manewru, odnośnie wykonania, czy pewnych decyzji dotyczących stylistyki, czy kreacji klimatu, mam już zastrzeżenia, niemniej opowiadanie wypada całkiem dobrze, chociaż nie jest ono przeznaczone dla wszystkich – nie mówię, że od nadmiaru dobroci, wyrozumiałości i pobożności od razu dostanie się cukrzycy, ale fani mroczniejszych klimatów, poważnych, skomplikowanych opowieści pełnych intryg i zwrotów akcji raczej nie mają tu czego szukać. Co cieszy, opowiadanie można czytać nie znając nic a nic „Kodu Lyoko”, autor zapewnił nie tylko prolog, ale także dobrze wplecione w treść odniesienia, które rzucają nieco światła na te uniwersum. Posiada szereg mocnych stron, którymi się broni i chyba póki co daje sobie świetnie radę. Mam jeszcze wątpliwości, czy fani Sunset Shimmer będą usatysfakcjonowani taką ilością Sunset Shimmer w fanfiku o... Sunset Shimmer. A może po prostu to moje wrażenie. Nawiązując do „My Little Dashie”, tam po prostu było widać, że główny bohater przebudował całe życie dla Rainbow i ona była jego oczkiem w głowie, opisywał jej zachowanie, emocje, itd. Gdyby zamiast o tym ciągle opowiadał o swojej przeszłości, przywoływał różne wydarzenia z najnowszej historii, czy komentował co się aktualnie dzieje na świecie, myślę, że efekt byłby podobny. W każdym razie, tekst jest lekki i przystępny, ma w sobie sporo ciekawych koncepcji, a także potencjał, który trzeba tylko wykorzystać. Jestem otwarty na różne pomysły. Myślę, że z ciekawości warto dać opowiadaniu szansę. Na pewno jestem zainteresowany ciągiem dalszym oraz tym, czy w końcu pojawi się ktoś lub coś, co rzuci bohaterom wyzwanie Pozdrawiam!
  18. Skoro zdecydowałem porwać się na Lyokoverse, lektura „Naszej małej Sunstet” była nieunikniona i, co ciekawe, wiele wskazuje na to, że jakimś sposobem jest to jeden z przystępniejszych (o ile nie najprzystępniejszy) fanfików, jakie ma do zaoferowania uniwersum stworzone przez Lyokoherosa (na mój aktualny stan wiedzy na ten temat). Autor ani trochę nie ukrywa swojej sympatii zarówno do „Kodu Lyoko”, jak i postaci Sunset Shimmer, niejednokrotnie wypowiadał się ciepło na temat doskonale znanej „My Little Dashie”, stąd też niniejszy fanfik wydaje się oczywistą wypadkową, która prędzej czy później musiała się ukazać. Podchodząc do tegoż tytułu spodziewałem się, że autor włoży w fanfik absolutnie całe serce i dopieści wszelkie szczegóły, w związku z czym doświadczenie będzie zdecydowanie wyrastać ponad przeciętność, może wręcz będzie to coś wyjątkowego. Na dzień dzisiejszy mamy dziewięć rozdziałów oraz świąteczny expansion pack. Czy opowiadanie sprostało oczekiwaniom? Odpowiedzi szukajcie w poniższej recenzji. Fabuła Akcja opowiadania rozgrywa się w uniwersum „Kodu Lyoko” z przyjętym założeniem o nieistnieniu animacji „My Little Pony”, co powoduje, że bohaterowie nijak mogą skojarzyć postać Sunset Shimmer, czy zidentyfikować jej rasę (jasne, jednorożec, ale przecież nie taki zwyczajny) ze świadomością wszystkich jej możliwości, czy usposobienia. Jednocześnie opowiadanie dzieje się po zakończeniu fabuły „Kodu Lyoko”, stąd też można traktować je jako swego rodzaju sequel do tejże produkcji. Głównymi bohaterami są Aelita i Jeremie, przed którymi stoi wyzwanie odnalezienia się w roli przybranych rodziców małej klaczki, Sunset Shimmer, którą dziewczyna odnajduje pewnego dnia w krzakach, nie mając pojęcia skąd się wzięła ta istota, ani czym konkretnie jest. Wszystkim, co mają bohaterowie, jest księga wypełniona zapisami w nieznanym języku, acz opatrzona dwoma imionami – Celestii oraz Sunset Shimmer. Jest to jedyna poszlaka, która daje nadzieję na odkrycie prawdy o pochodzeniu magicznego jednorożca. W tle natrafimy na inne postacie znane z „Kodu Lyoko”, jednakże plejada znanych z serialu wojowników póki co pełni rolę epizodyczną, napędzając różne wątki poboczne, które jednak nie mają większego wpływu na główne wydarzenia. Co innego rodzice chłopaka, którzy przebijają się do grona postaci pierwszoplanowych, z czasem pełniąc rolę dziadków Sunset i wspierając przy tym Aelitę i Jeremiego w nowej sytuacji. Fabuła opowiadania w oczywisty sposób nawiązuje do oryginalnego „My Little Dashie”, lecz na dłuższą metę okazuje się zupełnie oddzielnym, autorskim tworem. Z jednej strony jest to plus, gdyż „Nasza mała Sunset” nie sprawia wrażenia kalki, kopii, czy, po prostu, kolejnej wersji znanego opowiadania, ale posiada własną atmosferę. Na pewno ucieszą się osoby, którym MLD nigdy nie przypadło do gustu – to nie jest to samo, tylko z inną bohaterką i innymi rodzicami. Z drugiej jednak strony, zmiana ta niesie ze sobą konsekwencje, choćby narrację trzecioosobową zamiast jednoosobowej. Powoduje to, że opowiadaniu z automatu może zabraknąć wielu elementów charakterystycznych dla pierwowzoru i w znacznym stopniu budujących jego klimat. Jasne, wśród tagów próżno szukać [Sad] co nie sugeruje podobnego obrotu sprawy ani trochę, lecz nie ma wśród nich także [Romans], a przecież i na takie wątki natrafimy. Ale o tym nieco później. Chodzi mi o to, że narracja pierwszoosobowa pozwalała wejść w perspektywę głównego bohatera, przez co budowana w tekście więź z Rainbow Dash, przeżywane emocje, wydarzenia, klimat, wszystko co prowadziło do przejmującego (jak dla kogo, ale wciąż) zakończenia, wypadało bardzo wyraziście, realizując nie tylko pewne wyobrażenia fandomu na temat „a co by było, gdybym znalazł kucyka”, ale także w jakimś stopniu definiując atmosferę ówczesnej sceny fanfikowej, ogólnie. Wiadomo, że na obecnym etapie to głównie dzięki goglom nostalgii podchodzi się do pewnych rzeczy sentymentalnie, wiele przy tym wybaczając, ale nawet odstawiając to na bok, odniosłem wrażenie, że w MLD wydarzenia były po prostu lepiej opisane, tempo akcji sprzyjało „zadomowieniu” się w jednym mieszkaniu z postaciami i poznanie rzeczy, którymi na co dzień żyli, przez co po lekturze trudniej było rozstać się z tekstem (jeśli przypadł do gustu i danego odbiorcę poruszył). W przypadku „Naszej małej Sunset” nie zaobserwowałem czegoś takiego. W porządku – fanfik próbuje po swojemu budować relacje klaczki z jej przybranymi rodzicami, wykorzystując świat „Kodu Lyoko” oraz panujące tam realia, polegając nie na typowym Bronym, ale na postaciach z serialu animowanego. Kłopot w tym, że relacja Sunset z Aelitą, czy Jeremim, potem także z innymi postaciami, nie jest aż tak absorbująca, ani nawet należycie eksponowana, przez co trudniej skupić na niej uwagę, czy w pełni poczuć przeżywane przez postacie emocje. Skąd to wrażenie? Z której choinki się urwałeś? Spędziłem nad tym trochę czasu i doszedłem do wniosku, że opowiadanie jest bardzo, bardzo luźno wpisane tematycznie w „My Little Pony”. To crossover, aczkolwiek, gdyby stworzyć skalę, po jednej stronie dać „Friendship is Magic”, zaś po drugiej „Powrót Xany”, wówczas jestem przekonany, że wskaźnik nie będzie chciał opuścić obszaru tego drugiego dzieła. Przewaga „Kodu Lyoko” jest na tyle duża, że fanfik sprawia wrażenie sequela wyłącznie francuskiego (proszę poprawić, jeśli się mylę) serialu animowanego, zaś postać Sunset wydaje się być w pełni możliwa do zastąpienia. Przy okazji „My Little Dashie”, Rainbow Dash była dla bohatera całym światem. Tutaj, o ile faktycznie mamy podstawy, by sądzić, że jest podobnie, a wręcz tak samo, a kolejne sceny udowadniają nam jak bardzo z czasem na sile zyskuje więź Sunset z jej rodzicami, o tyle wszystko to ciągle traci na rzecz elementów pochodzących właśnie z uniwersum „Kodu Lyoko”. Mamy mnóstwo odniesień do fabuły serialu, w tle często pojawia się Waldo, ojciec Aelity, a jego los jest nieustannie przypominany, przez co dziewczyna często płacze, zaś obecność Sunset nie wydaje się wpływać na to ani trochę. Jasne – klaczka dzieli smutki z matką, lecz prędzej spodziewałbym się, że Aelita zostawi ten fragment przeszłości za sobą, stanie się silniejszą postacią, tym bardziej, że ma teraz córkę, którą musi się zaopiekować. Ona powinna jej dać siłę. Zresztą początkowe rozdziały opowiadania mogą bardzo zmylić, gdyż eksplorujemy relacje między pozostałymi Wojownikami Lyoko (np. Ulrichem i Yumi), jest to obszar, na którym występują wątki romantyczne (a przed którymi tagi w ogóle nie ostrzegają). Owe wątki, w ostatecznym rozrachunku, niewiele wnoszą do głównej fabuły, a odwracają uwagę od Sunset i jej relacji z Aelitą i Jeremim właśnie. Sądzę, że nawet gdyby z rozdziału pierwszego przejść od razu do wakacji u rodziny Belpois, wówczas straty i tak będą niewielkie. Kolejną rzeczą, która odwraca uwagę od wątku Sunset (tytułowej postaci, jakby nie patrzeć), a wydaje się odnosić do lore „Kodu Lyoko”, czy wręcz rozbudowywać je, są próby skomentowania obecnej sytuacji na świecie, czy powiązanie wybranych elementów z serialu (głównie Kartaginy, nie wiem, czy np. postać Dominique i organizacji do której należy również są kanoniczne) z teoriami spiskowymi „tłumaczącymi” różne zjawiska w naszym świecie. Co przecież nie jest złe – fanfik próbuje w ten sposób zachować aktualność. Kartagina wypada tutaj niemalże jak Illuminati – istnieje od bardzo, bardzo dawna, ma niemalże nieograniczony majątek i wpływy, przez co stara się kontrolować cały świat, choć nikt tak naprawdę nie wie kim są ci ludzie. W opowiadaniu mamy również zasugerowane, że Kartagina, jako przeciwnik między innymi Kościoła Katolickiego, stoi za rewolucją seksualną, czy szeroko pojęta inżynierią społeczną, co jest jednoznacznie określane jako złe, natomiast walcząca z nim Custodes Romae jest jednoznacznie dobra. Brakuje temu pewnej subtelności, czy odcieni szarości. W tym miejscu chciałbym powołać się na fanfik, który uznaję za bardzo dobry i godny uwagi, a który przeczytałem jakiś czas temu – jest to „Początek końca”, autorstwa Zodiaka. Tekst ten odebrałem między innymi jako pewną ocenę, czy komentarz do obecnej sytuacji; prezentujący zagrożenia i obawy zwykłego kucyka, a przy tym podejmujący aktualne, niekiedy trudne tematy, takie jak migracja, ekspansje różnych kręgów kulturowych i inne. Tam właśnie zostało to pokazane, zasugerowane, a nie nazwane po imieniu i jednoznacznie wskazane jako złe. Owszem, wydźwięk jest taki, że jest to coś, względem czego można być podejrzliwym, czy do czego można (i powinno się) podchodzić z rezerwą, natomiast ostatecznie nie wiadomo jakie będą tego skutki w przyszłości, w związku z czym opowiadanie jest otwarte, niejednoznaczne. Myślę, że gdyby coś podobnego wykorzystać w „Naszej małej Sunset”, wówczas opowiadanie wiele by zyskało. Dodam jeszcze, że byłaby to świetna szansa, aby w przyszłości skierować uwagę czytelnika na rozwój Sunset – klaczka mogłaby zadawać rodzicom pytania, trudne pytania, nieświadomie podważając ich przekonania, czy odnajdując inną drogę, a na co przecież Aelita i Jeremi musieliby reagować. Byłoby to dosyć „ludzkie”, co z pewnością pomogłoby utożsamić się z bohaterami oraz interakcjami, w których ci biorą udział. Tym bardziej, że nadal nie wiemy co jest napisane w księdze, którą bohaterowie znaleźli przy Sunset. Jak fakt, że ta pochodzi z innego świata, w którym rządzą księżniczki alikorny, wpłynąłby na jej relacje z Aelitą i Jeremim? W ogóle, treść tej księgi to chyba na chwilę obecną najbardziej interesujący mnie wątek. W ogóle, rzeczy związane z religią katolicką są na przestrzeni poszczególnych rozdziałów mocno faworyzowane. Jest to dziedzina, która dostaje, w moim odczuciu, więcej czasu antenowego, kiedy Sunset o coś pyta, a gdy rodzice decydują się jej to i owo powyjaśniać. Pozostałe czy to dziedziny naukowe, czy rzeczy związane z codziennością raczej przewijają się w tle (np. jak działa piekarnik). Nie mówię, że wypada to nachalnie, czy wzbudza jakąś niechęć, nic z tych rzeczy. O ile faktycznie, w przypadku oryginalnej animacji broniłem stanowiska, że ta powinna pozostać neutralna, uniwersalna, przystępna dla wszystkich, o tyle fanfiki to są królestwa ich twórców i ci mogą sobie pisać o czym chcą, jak chcą itd. Także gratuluję odwagi i konsekwencji. Mam z tym jednak problem, ponieważ, znowu, odwraca to uwagę, tym razem nie tylko od Sunset, ale i od uniwersum „Kodu Lyoko”, gdyż w tych fragmentach opowiadanie zaczyna przypominać katolickie animacje, które mają w prosty sposób pokazywać najmłodszym wybrane historie z Pisma Świętego, promować wypływające z nich nauki, a także, ogólnie, zachęcać do praktykowania wiary. Do dziś mam trochę takich bajek na kasetach VHS. To właśnie one przyszły mi na myśl, gdy czytałem dane fragmenty fanfika. Jest to kuriozalne o tyle, że przecież Sunset uczestniczy w tych wydarzeniach i one też jej dotyczą. Aczkolwiek, wciąż można z tego zrobić istotny plot point – nawiązując do wspomnianej już księgi, jak zareaguje Sunset kiedy jej rodzice odkryją skąd pochodzi i jak tam jest? Czy skoro tam jest ktoś taki jak Celestia, czy mała zaczęłaby kwestionować istnienie Boga? Jakby to sobie tłumaczyła, a jak zareagowałaby Aelita, czy Jeremie? Czy okazałoby się to dla nich próbą, testem wiary? Myślę, że to mogłoby być bardzo ciekawe. Ostatecznie, wszystko to powoduje pewien kryzys tożsamości. Czy jest to w miarę wyważony crossover dwóch światów? Czy jest to sequel jednej fabuły, czerpiący jedynie pewne elementy z innego uniwersum? A może opowiadanie ma na celu wyrazić sprzeciw wobec czegoś i komplementować określony system wartości? Trudno powiedzieć. Zaznaczam, że absolutnie nie chcę niczego bronić autorowi, wręcz przeciwnie – to jest jego fanfik, jego świat i jego wizja, natomiast zwracam uwagę na to, że po tytule „Nasza mała Sunset”, a także informacji, że jest to fanfik inspirowany „My Little Dashie”, potencjalny odbiorca nabiera oczekiwań, wyobrażeń odnośnie tego z czym ma do czynienia. Można rzecz, że opowiadanie... zaskakuje. Za czym idą pozytywy, neutrale, no i różne uwagi. Zbyt długi post - powoduje error 500 Ciąg dalszy poniżej.
  19. Przyznam szczerze, że tytuł wydał mi się intrygujący, szczególnie po zapoznaniu się z zestawem tagów, jakimi zostało opatrzone opowiadanie. Poza tym, jest on chwytliwy, brzmi świetnie, siedzi w głowie. Od razu poczułem się zachęcony do lektury, a nawet instynktownie pomyślałem, że mam przed sobą coś może nie przełomowego, ale pamiętnego, inspirującego. Czy tak też było? Jak sobie poradziła ta historia? Odpowiedź powinniście znaleźć poniżej. Pragnę ostrzec przed możliwymi spoilerami. Najlepiej czytać dalej po zapoznaniu się z tekstem. Nie jest on długi, toteż nie powinien Was kosztować zbyt wiele czasu. Pierwsze wrażenie Z jakichś powodów fanfik przypomniał mi bodajże „Klacz u kresu wieczności”, pamiętam, że czytałem kiedyś coś takiego. O ile w niniejszym opowiadaniu świat nie dokonał swego żywotu, pozostawiając Celestię jako ostatnią, o tyle nie mogę powiedzieć, iż nie wydaje mi się, aby jakoś szczególnie tętnił on życiem, tryskał wesołością, czy optymizmem. Księżniczka Celestia jest tu niezwykle apatyczna, zgorzkniała, zmęczona wszystkimi i wszystkim. Zostało to oddane perfekcyjnie w praktycznie każdym momencie, w którym autor starał się nam to pokazać. Zaczyna się od wizyty ambasadora Griffonstone – widzimy, że życie toczy się dalej, czas mija, ale Celestia już nawet nie chce próbować sprostać kolejnym wyzwaniom. Po prostu podejmuje decyzje automatycznie, jak pozbawiona emocji maszyna, a kiedy tylko może, wyręcza się siostrą. Jej uśmiech jest sztuczny, ciągle nosi kolejne maski, ale czytelnik wie doskonale co ona sobie tak naprawdę myśli i na co ma ochotę. Poza tym, oprócz zbudowania odpowiednio melancholijnej atmosfery, autorowi udało się czytelnika wciągnąć i zaciekawić przeszłością. Chcemy dowiedzieć się co uczyniło Celestię taką, jaką widzimy ją w opowiadaniu, dlaczego żałuje swych decyzji oraz... kiedy właściwie toczy się akcja tego opowiadania? Odpowiedzi na te pytania przychodzą w idealnych wręcz momentach, zaś odpowiednio dobrane tempo akcji potrafi zbudować pewne napięcie, zatem nic nie następuje zbyt szybko, za wolno, czy niepotrzebnie. Wydaje się zatem, że fanfik został bardzo starannie przemyślany. Aczkolwiek rzeczywiście, niektóre przejścia między scenami są zbyteczne, gdyż po zakończeniu jednej z nich, natychmiast dostajemy kontynuację poprzedniej, bez żadnej przerwy w czasie, czy zmiany lokacji. Jest to tylko drobny mankament i praktycznie nie ma on żadnego znaczenia, bo nie przekłada się na odbiór opowiadania. Fabuła, czyli o przemijaniu raz jeszcze Przechodząc do szczegółów, warto nakreślić jak mniej więcej wygląda główny wątek fabularny oraz jakie towarzyszą mu wątki poboczne. Generalnie, w odpowiednim momencie odkrywamy, że akcja opowiadania ma miejsce długo po wydarzeniach znanych nam z kreskówki. Jest to pewien szok, zwłaszcza, że autorowi udaje się utrzymać czytelnika w niepewności wystarczająco długo, by powyższa informacja okazała się (w pewnym stopniu) zaskakująca. Początkowo została nam stworzona iluzja, że to gdzieś między jednym epizodem, a drugim, zwykła codzienność i tyle. Zatem wiemy już, że Celestia ma w nosie rozmowy z ambasadorami innych państw, nie interesuje jej zarządzanie swoimi włościami i budowanie lepszej przyszłości. Ale dlaczego tak właściwie Księżniczce Celestii nie chce już się angażować? Jest to moim zdaniem bardzo istotny element jej historii, który w znaczącym stopniu determinuje jej kreację w opowiadaniu, a także pomaga w budowie klimatu. Otóż Celestia jest święcie przekonana, że najlepsze ma już za sobą. Smutne jest również to, że w sumie ma prawo tak uważać – kucyki odchodzą, przemija sława, czy poważanie, codzienność staje się szara, monotonna, natomiast konsekwencje jej czynów (tego, w co się przecież angażowała, również emocjonalnie) odbijają się czkawką. Ciągle kogoś lub coś traci i najwyraźniej niewiele może na to poradzić, pomimo swojej boskości. Pierwszym przykładem jest Twilight Sparkle, która w opowiadaniu jest nam opisywana jako taka „daughter-figure”, na którą Celestia tak długo czekała, którą prowadziła przez życie i która zawdzięcza jej skrzydła. Celestia nawiązała z nią tak silną więź, że musiał to być cios, gdy, nie pogodziwszy się ze śmiercią swoich prawdziwych rodziców, Twilight zwraca się do niej z prośbą o ich wskrzeszenie, na co ta zresztą się nie zgadza. Jakby po tylu latach nauki wciąż nie pojmowała pewnych kolei rzeczy. Rezultatem są gorzkie słowa i zerwanie tej więzi. Scena ta jest napisana w sposób dość oszczędny, lecz to właśnie dialogi i didaskalia sprzedają nam towarzyszące postaciom emocje oraz klimat. Co przytłacza, trudno czuć jakąś niechęć do Twilight, ponieważ jej powody wydają się w pełni zrozumiałe, w końcu sami często nie godzimy się z wyrokami losu, przemijaniem, chcemy zatrzymać przy sobie kogoś na dłużej, choć jest to niemożliwe. Zastanawiam się jednak, dlaczego tak właściwie Celestia sprowadza wszystko do przemiany Twilight w alikorna – skoro była jej uczennicą, najpewniej tak czy inaczej zwróciłaby się do niej o pomoc. Wtedy też pomyślałem, że być może jest to przykrywka i de facto Celestia odkryła już, że to, na co tak długo czekała i w co zainwestowała tyle emocji, ostatecznie przyniosło tylko ból. Drugi przykład, w mojej ocenie, jest już mniej smutny, acz wciąż przejmujący i dramatyczny. Tyczy się on tym razem żywego kucyka, chociaż jak zagłębimy się w opowiadanie, życiem trudno jest to nazwać. Cadance cierpiąca stratę Shining Armora nie wydaje mi się czymś zupełnie świeżym, aczkolwiek w opowiadaniu wątek ten został opisany w taki sposób, że nie towarzyszy nam żadne wrażenie wtórności czy sztampy. W ogóle, na początek otrzymujemy okazję, by przyjrzeć się jak po tylu latach wyglądają relacje Celestii z Flurry Heart. Może się to wydać kontrowersyjne, ale uważam, że, pomimo pewnej nuty niechęci i wrażenia, że „przecież to nie tak miało być”, relacje te są poprawne. No i ostatecznie Celestia zgadza się pomóc schorowanej Cadance. Odkrywamy, że Flurry Heart nie chce towarzyszyć Celestii, nie zamierza widzieć się z chorą matką. Pierwszym odruchem czytelnika jest potępienie jej postawy, lecz kiedy czytamy o stanie Cadance i jak ona „funkcjonuje”, wrażenie to nieco ulatuje. Jak w przypadku Twilight, jesteśmy w stanie zrozumieć Flurry, domyślamy się, że swoje i tak już wycierpiała, a ma przecież na głowie swoje życie i obowiązki. Wspólnym mianownikiem tychże scen jest fakt, że czytamy o bohaterkach tragicznych, przy czym każdą z osobna idzie zrozumieć, nie wspominając już o towarzyszącym nam motywie przemijania, przez cały czas. Fabuła jest prowadzona w sposób ciągły, kolejne sceny są ze sobą powiązane, całość zmierza do końca, który... No, cóż. O tym w kolejnym punkcie. Ale by zamknąć już rozważania o fabule – jest to pełnokrwisty [Sad], choć motywy (przemijanie, Celestia zmęczona życiem i rządzeniem, Shining Armor umiera, a Cadance leci dalej itp.) nie wydają się pierwszej świeżości, to jednak autor stanął na wysokości zadania i zaserwował nam kawałek solidnego, przygnębiającego opowiadania, w którym występuje cała plejada postaci tragicznych, z których problemami można się jak najbardziej utożsamiać (nieprzyjęcie do wiadomości odejścia kogoś bliskiego wiedzie tu prym). Oczywiście w centrum jest Celestia, która ma za zadanie wycierpieć najwięcej i która jest ze wszystkimi opisywanymi tragediami powiązana. A raczej, która czuje się za nie współodpowiedzialna. Problemy moje z końcówką fanfika (ale nie do końca) Rzecz dotyczy decyzji o odebraniu Cadance formy alikorna. Nie powiem, było to nagłe, niespodziewane. Dałem się złapać. I w sumie początkowo aż nie mogłem w to uwierzyć, więc cofnąłem się i przeczytałem poprzednie scenki jeszcze raz, ale dokładniej. No i rzeczywiście, to się stało. Aczkolwiek, nie wiedzieć czemu moją pierwsza myślą przy okazji tej sceny było coś takiego, że Celestia nagle wyciąga zza pazuchy katanę, teleportuje się za Cadance... „Nothing personal, kid” I po prostu odcina jej te skrzydła. I może jeszcze róg. A potem przebija jej serce, bo nie dla niej miłość. Wydało mi się to też jakieś takie niepasujące, zaś początek kolejnego, ostatniego już akapitu w ogóle zabrzmiał jak czarna komedia. Ot, zrobiła swoje, jest u siebie, żłopie sobie herbatkę, a w gazetach piszą o jej „wyczynie”. Nie wiem, jakiś dziwaczny akcent na prawie zakończenie opowiadania. Pomyślałem, że w ten sposób Celestia rozładowała nerwy, a teraz po prostu sobie siedziała u siebie, "wogle spoko nie". Ale ostatni fragment w jakiś sposób odbudowuje klimat. „Przynieś mi coś mocniejszego.”, czyli Celestia zupełnie się stacza, zaś my dowiadujemy się, że choć chwilę temu sączyła ulubiony napój i bawiła się sztućcami, to jednak towarzyszy jej strach. A potem następuje ostatnie zdanie i punch-line tego fanfika. Dowiadujemy się, już definitywnie, co tak naprawdę uczyniła Celestia, zaś efekty jej zaklęcia są nam opisywane jako coś obrzydliwego. W ogóle, starość została tu przedstawiona jako coś obrzydliwego, jako zaprzeczenie piękna. I co definitywnie na nowo wznieca odpowiedni klimat? Sugestia, że Celestia zamierza to samo zrobić samej sobie.Pomimo tego, że de facto już była staruszką, tak się tez czuła. Zatem wszystko jest ze sobą powiązane i nic nie zostało zapisane bez przyczyny. Generalnie, przez moment miałem wrażenie jakby klimat opowiadania się zmienił i nagle nabrał jakichś „śmiesznych”, groteskowych akcentów. Ale na szczęście świetne napisane zakończenie zupełnie to zmieniło. Rzecz wydała mi się na tyle istotna, by poświęcić temu oddzielny punkt. Kompozycja – zróbmy to! Czyli napiszmy opowiadanie językiem prostym, ale poważnym. Stwórzmy wrażenie królewskości, ale nie odbierajmy postaciom cech, które mogłyby świadczyć o ich upadku. Czyli po prostu – zbudować klimat, utrzymać go i nie przesadzić z patosem, czy też nie tworzyć typowego wyciskacza łez. I generalnie to się udało. Odpowiednia atmosfera towarzyszy nam przez niemalże całe opowiadanie, mogę powiedzieć o dosyć dużej dbałości o kompozycję, a także ogólnym, całkiem wysokim poziomie technicznym opowiadania. Co cieszy, sporadycznie autor stara się rezygnować z „typowych” zdań prostych, tworząc nieco dłuższe, złożone, rzuca też od czasu do czasu jakimiś dodatkowymi epitetami, przez co opisy brzmią lepiej, bardziej bogato. O ile przez większość czasu to działa i pomaga w zachowaniu zamierzonego poziomu, o tyle momentami miałbym zastrzeżenia co do szyku niektórych zdań. Musiałem przez chwilkę zatrzymać się i zastanowić o co właściwie chodziło autorowi. Popsuło to ogólne flow tekstu. Przykład: "Wśród śmietanki towarzyskiej Canterlotu, nudę bezbarwnego życia osładzającej sobie komentowaniem na mdłych rautach wybuchających od czasu do czasu afer i skandali, krążyły złośliwe plotki." Środek zdania jest zbyt długi, czy może raczej, napisany w takim szyku, że idzie zapomnieć o co właściwie chodzi. Tzn. teraz już jestem w stanie to ogarnąć, niemniej nie powinienem zatrzymywać się w tekście i wyczytywać kilkukrotnie zdanie, w poszukiwaniu jego sensu, czy też próbując tak je odczytać, aby brzmiało lepiej. Może gdyby po prostu napisać, czym śmietanka towarzyska Canterlotu osładzała sobie nudę bezbarwnego życia, zachować ten opis lecz ze zmienionym szykiem i dopiero później, w oddzielnym zdaniu wspomnieć, że zwłaszcza teraz po salonach krążyły różne złośliwe plotki? Myślę, że przy następnej okazji wrócę do tekstu i spróbuję pozaznaczać to i owo, ty samym dając autorowi parę poprawek do rozważenia. Na pewno nie będzie tego dużo. Pod kątem technicznym, fanfik wypada naprawdę zadowalająco. Został napisany solidnie, z dbałością o różne niuanse, a ponieważ nie jest aż tak długi, otrzymujemy akurat tyle, ile potrzeba, przez co pole manewru nie jest na tyle szerokie, by odczuć wrażenie czysto rzemieślniczej pracy, na co momentami niby się zanosi, ale nigdy nie eskaluje. Gdyby tekst był ze dwa razy dłuższy, możliwe, że to mógłby być problem. Podsumowując, kawał dobrej roboty Fanfikowi nie brakuje atmosfery, choć przemijanie jest motywem znanym i dość wyeksploatowanym, historia nie nudzi, śledzi się ją z zaciekawieniem, autor zadbał o niejeden szczegół. Dobijające się to, że można uznać, że każda z postaci ma swoją rację i powody, by tak postępować, wszystko jest dobrze wyjaśnione. Mogę z czystym sercem polecić to opowiadanie, aczkolwiek, jeżeli komuś wcześniej zdążyły zbrzydnąć motywy, na których oparto fabułę, wówczas będzie się nudzić. Wszystko zależy od tego ile jeszcze kto da radę czytać o życiu i śmierci, upływie czasu, tego typu rzeczach. Mnie, jak widać, wciąż zostało jeszcze trochę paliwa Pozdrawiam!
  20. Po czytaniu fanfika w ramach „Czytania z Klubem”, do opowiadania powracałem jeszcze kilka razy. Mając mniej na głowie i nieco więcej czasu (nie to co teraz...), byłem ciekaw, czy moje wrażenia ulegną jakimś zmianom. Może zauważę coś nowego, a może zmienię zdanie, kto wie? Z niekrytą satysfakcją donoszę, iż tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że jest to bardzo dobry i ciekawy fanfik, który zapada w pamięci, inspiruje, pozostawiając wprawdzie lekki niedosyt, ale z drugiej strony pobudzający wyobraźnię. Mam na myśli to, że ile razy bym go sobie nie przeczytał, nadal zastanawiam się nad co niektórymi scenami, a pojedyncze słowa-klucze, takie jak choćby Sybilla, Glades, czy Wintergreen (imię głównego bohatera) nadal wybrzmiewają w głowie. To trochę jak po raz pierwszy opuścić Midgar w „Final Fantasy VII” i usłyszeć główny motyw muzyczny gry. Nie przedłużając, acz dla samej zasady, napomknę, że historia dzieje się w pozornie idealnym świecie, gdzie system Sybilli regularnie mierzy różne cechy mieszkańców futurystycznego miasta Glades, niegdyś zatopionego w oceanie zła. Dzięki temu nic nie może się ukryć: żadna niecna intencja, żadne szaleństwo. Niegodziwości są natychmiast wykrywane i tępione. Choć mieszkańcy zaakceptowali Sybillę za cenę własnej prywatności, okazuje się, że daleko jej do ideału. Skoro wszystko może zostać zmierzone i wyrażone jakąś miarą, danymi to znaczy, że może zostać zafałszowane, zmienione. I o tym właśnie boleśnie przekonuje się Wintergreen, bohater tejże historii, przed którym nieoczekiwanie stanęło największe wyzwanie – znaleźć i zniszczyć kontrolujący wszystko system. Tak w skrócie przedstawia się fabuła. Warto dodać, że obejmuje ona jeszcze wiele innych rzeczy i nawiązań, ale generalnie o to właśnie chodzi. Autorka opowiadania utrzymuje, że jest to historia inspirowana (crossoverowana?) z uniwersum „Psycho-Pass”, ale jak się okazuje fanfik można skojarzyć z innymi rzeczami, jak chociażby z przewijającym się już w tym wątku Orwellem. Rzeczywiście, treść jest na tyle przystępna i zrozumiała, że nie ma się żadnych problemów z jej rozumieniem, a przy tym można zinterpretować ją po swojemu, nawiązując do tego, z czym się każdemu kojarzy. Dlatego wspomnienie o „Final Fantasy VII” nie było zupełnie od czapy – spędziłem nad tym trochę czasu, ale już podczas pierwszego czytania fanfika oraz czytania go w ramach Klubu, coś mi siedziało z tyłu głowy i nie chciało wyleźć. Teraz już wiem, że cała ta tajna organizacja, która werbuje głównego bohatera i która zamierza zniszczyć Sybillę kojarzy mi się z Avalanche, które zajmowało się wysadzaniem reaktorów Mako, w ramach walki z kontrolująca wszystko korporacją. W sumie, jest jeszcze lekki vibe a'la „Crisis Core”, czyli wiemy jak to się najpewniej skończy i że nie ma ucieczki, więc od pewnego momentu czekamy na nieuniknione. I wtedy, po wartkiej akcji, przychodzi zakończenie. I rzeczywiście, zakończenie „Przebiśniegu” jest absolutnie fenomenalne, ale nie przez swą dramaturgię, opisy, emocje, rozmach, nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. To właśnie ta genialna prostota, ten minimalizm, uderzają w świadomość czytelnika, zostawiając go tak naprawdę z niczym, z pustką. A o pustce bohater wspominał bodaj w ramach prologu. W ogóle, końcówkę można interpretować na kilka sposobów, ale, przede wszystkim, mocno zapada w pamięci, przez co opowiadanie zyskuje szczególny wydźwięk. Co wynikło z wymagań konkursowych (fanfik był przecież pracą konkursową), nie uświadczymy tu zbyt wielu rozbudowanych opisów, akcja leci raczej szybko, tak na dobrą sprawę, nawet nie poznamy jakoś lepiej głównych bohaterów, może poza samym Wintergreenem, czy Merlią. Z drugiej strony, w tym konkretnym przypadku też ma to swój urok i mam wątpliwości, czy przekaz byłby równie silny, gdybyśmy mieli po drodze „rozpraszacze” w postaci dodatkowych opisów, scen, czy innych rzeczy. A tak, liczy się po prostu chwila. Po prostu to, co już mamy, spełnia swoje zadanie. Wracając jeszcze do postaci, fajne jest to, że zostały one napisane niuansami, charakterystycznymi rzeczami, które jakoś budują ich wizerunek i pozwalają odróżnić je od siebie. Jest to przystępne w odbiorze i dodaje całości smaku. Przede wszystkim czuć, że bohaterowie posiadają konkretne powody, by działać i w sumie chce się im przyznać rację kibicować. Chociaż z drugiej strony ciężko mi jakoś definitywnie skreślić Sybillę, jako coś złego. Nie wiem jak się to udało, ale wydaje się, że nie ma tam dobrych i złych, tylko po prostu sprzeczne ze sobą stanowiska, choć cel wydaje się ten sam. Albo podobny. Zależy jak na to spojrzeć. Co ciekawe, jeśli potraktować tytuł fanfika dosłownie, czym jest Przebiśnieg? Jak się okazuje, zwiastun/ symbol przedwiośnia, podlegający zresztą częściowej ochronie. Co mogłoby to oznaczać? Czy wszechobecny i wszystko kontrolujący system Sybilli można uznać właśnie za taką „ochronę”? Jeśli już, to dosyć niedoskonałą. A zwiastun przedwiośnia? Czy ma to jakieś głębsze znaczenie w kontekście zakończenia? A może i całego planu? Może Glades jest de facto jednym z wielu? Spora gratka, zwłaszcza dla gościa, który uwielbia doszukiwać się w fanfikach rozmaitych rzeczy, a nierzadko trochę nadinterpretować. Aż dziw, że „Przebiśnieg” tak długo mi uciekał. Opowiadanie pragnę oczywiście polecić, zważywszy również na interesujący klimat, który towarzyszy nam przez wszystkie rozdziały, aż do końca. Jest w nim sporo smaczków, lektura szybko wciąga i nie pozwala się oderwać, po zapoznaniu się z całością odkrywamy kolejne niuanse i wracamy po więcej. Ale tak jak wspominałem – opowiadanie potrafi zainspirować, siedzi w głowie, na swój sposób jest wyjątkowe. Warto poświęcić mu swój czas. Pozdrawiam!
  21. To opowiadanie o kucykach tak? Chyba, skoro za rogiem znika ogon bohaterki. Ale za moment na nosie bohatera ląduje pięść. Potem, kiedy znów się spotykają, macha ręką... No, nie wiem. Może tak po prostu wyszło, w końcu opowiadanie ma już trochę lat. No i gdzieś się tam przewijają ramiona zamiast łopatek chyba... Ale! Przechodząc już do rzeczy, o ile zgodzę się, że jest to w zasadzie takie typowe love story i zawiera mnóstwo elementów charakterystycznych dla tego typu historii, o tyle doceniam, że autorka starała się wpleść w to motyw czasu, no i ogólnie, wprowadzić kilka niuansów aby jakoś ubarwić opowiadanie, odróżnić je od typowych, sztampowych historii miłosnych. Opowiadanie faktycznie rozpoczyna się... no, i w sumie trwa przez większość czasu, jako typowa historia miłosna – jest on, jest ona, on się w niej zakochuje, jest pewna różnica wieku, ale ok, pojawia się nawet taki motyw, że główny bohater fantazjuje sobie co by było jakby ona znalazła się w opałach, a on by ją uratował. Myślę, że mógłbym wymienić jeszcze trochę elementów, ale wiadomo już o co chodzi. Jak pisał Testar, jest to opowiadanie przyjemne, „uroczo banalne”, trochę też naiwne, a dzięki temu, że zamyka się ono w sześciu stronach, nie odnosi się wrażenia mdłości, przesłodzenia, czy czegoś podobnego. Autorka zaserwowała nam konkrety, skupiając się na przeżyciach wewnętrznych i wspomnieniach. I, tym razem powtarzając za Cahan, zastosowany język jest ładny, towarzyszy nam też odpowiedni klimat, co jest niezaprzeczalnym plusem. Tytułowy motyw czasu, upływania, przemijania, początkowo przewija się gdzieś w tle, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi, momentami nawet da się zapomnieć jak się właściwie to opowiadanie nazywa i jaki to ma sens. W ogóle, to, co mówi nam bohaterka o czasie, wybrzmiewa całkiem intrygująco. Pod koniec przez chwilę byłem skłonny się zastanowić, czy ta postać w ogóle jest prawdziwa. Głównie dlatego, że gdy bohater po pożegnaniu się, otwiera oczy, jej już nie ma. Bezszelestnie weszła do pociągu, odjechała, zniknęła. Nawet nie widział jej twarzy. Tego typu informacje w tekście w mgnieniu oka rozpraszają klimat historii romantycznej i dodają do tego nieco tajemniczości. Zresztą nie tylko to, ale także koncept ścigania się z czasem, dążenia do wolności, rozważania o tym, co kogo ogranicza – to wszystko ubarwia opowiadanie i chociaż sporo rzeczy można odebrać jako truizm, wkomponowuje się to w klimat i po prostu pasuje. Dla tych wstawek warto poświęcić opowiadaniu nieco czasu. A później następuje zakończenie i karty na stół. Czyli jednak chodziło o to, że o niej zapomniał. Aczkolwiek, sposób, w jaki zostało to napisane wcale nie wyklucza tego, że być może nie była to prawdziwa postać, a jeśli jednak nią była, lecz miała w sobie coś wyjątkowego. Co z kolei pasuje do konwencji historii miłosnej – skoro miała w sobie coś wyjątkowego, no to on się w niej zakochał. Rzeczy, z którymi tekst budzi skojarzenia i sposób w jaki się to wszystko zazębia, to jest bardzo satysfakcjonujące. Pojawia się motyw gonitwy, wyścigu z czasem, ale prawdziwą wisienkę na torcie mamy w ostatnim zdaniu. Jest to nie tylko satysfakcjonujące podsumowanie, zwieńczenie fabuły, ale w mojej opinii zmienia ono wydźwięk całego opowiadania. "Życie toczyło się dalej, a czas przemijał, zostawiając za sobą jedynie tlące się popioły." Według mnie, jest to przesłanie uniwersalne i myślę, że mogłoby ono posłużyć za cenną radę dla każdego, kto w jakimkolwiek sensie żyje przeszłością, obojętnie, czy jest to rozstanie, czy cokolwiek innego, a w co jednak zainwestowało się emocje itd. Chociaż kontekstem jest fanfik opatrzony tagiem [Romans], to jednak wydaje mi się, tak jak wspominałem, że jest to coś uniwersalnego, bo zamiast rozstania można sobie podstawić coś innego i w ten sposób się utożsamić. Tak jak w przypadku „Przebiśniegu”, z którym zapoznałem się w pierwszej kolejności, widzimy jak ważne jest zakończenie opowiadania. Po raz kolejny, autorka nie zawodzi na tym polu. Ostatecznie, o ile generalnie opowiadanie wypada jak typowa historia miłosna, acz z nie do końca szczęśliwym zakończeniem, jest ono całkiem sympatyczne, napisane niezwykle ładnym językiem, co przekłada się na fantastyczne brzmienie opisów, klimatu mu nie brakuje, a, zważywszy na zakończenie, pozostaje pewne pole do interpretacji na temat uniwersalności, czy drugiego dna fanfika. Pozdrawiam!
  22. Co my tu mamy? Jak zapewnia nas sam autor - pierwsze opowiadanie, krótkie, ale treściwe. Tag, który sugeruje wspomnienia, przeżycia wewnętrzne? Brzmi zachęcająco. A co de facto dostajemy? No cóż, pierwsze wrażenie jest takie, że autor starał się ubrać swój pomysł w nieco podnioślejszy, zahaczający o poetyckość język. Rzeczywiście, zdania zostały skonstruowane ładnie, brzmią całkiem dobrze, opisy, choć oszczędne, wystarczają w zupełności, toteż nie ma problemu z wyobrażeniem sobie jak np. wyglądają drzwi pośród nicości. To jest chyba mój ulubiony fragment. Tajemnicze, ale i kreskówkowe zarazem. Nawet jeśli nie uwzględnić wciąż oczekujących na akceptację bądź odrzucenie sugestii karlik (które w mojej opinii poprawiłyby ogólne brzmienie), tekst czyta się płynnie, bez żadnych większych zgrzytów. Tu jest ok. Ciekawym zabiegiem wydaje się podzielenie fanfika na poszczególne fragmenty, opatrzone własnym tytułem. Owe tytuły są krótkie, treściwe, ich kolejność wydaje się naturalna, czyli mamy do czynienia z pewnym porządkiem rzeczy. Ponownie, tu jest ok. Kolejne pytanie – co kryje się pod tymi podtytułami? Kolejne kawałki tekstu, rzecz jasna. Lecz co niosą one ze sobą, merytorycznie? O oszczędności słów w przypadku opisów już wspominałem, zaś o dialogach możemy w ogóle zapomnieć. Hej, jak inaczej fanfik osiągnąłby metraż nieco ponad 1.5 strony? To jest [Remembrance], zatem liczyłem, że wiele zostanie pozostawione wyobraźni czytelnika. A to „wiele” okazać by się miało przeżyciami wewnętrznymi, wspomnieniami, może nawet jakimiś skrajnymi emocjami. Z kolei tytuł (tag w sumie również) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia ze snem, snami. I rzeczywiście, prawie wszystko, co czytamy, jest tak ogólne, tak enigmatyczne, że chciałoby się powiedzieć, iż istotnie, mamy do czynienia z opisami snów, wizji. Bo zazwyczaj tyle da się z tego wynieść, o ile oczywiście o swym śnie nie zapomnimy. Stąd ta oszczędność w słowach? Aczkolwiek, jest to mocno naciągane, gdyż tak naprawdę jedynie w dwóch początkowych kawałkach mamy coś, co faktycznie można by uznać za wizję, coś niezwykłego, gdzie liczą się emocje, symbole, znaki. Jak najbardziej ok, moje ulubione fragmenty. Natomiast później czytamy już o wydarzeniach, które, jak sądzę, dzieją się w świecie realnym i tak też są nam przedstawiane, bez żadnych udziwnień, czy czegoś surrealistycznego, co chyba bywa charakterystyczne dla snów. Oczywiście metraż pasuje do wspomnienia, wycinka z pamięci, ale nie wydaje mi się aby wynikało z tego coś więcej. Nie neguję tego, że autor faktycznie i zgodnie z zamiarem, zawarł w opowiadaniu drugie dno. Pewnie ono jest, lecz nie potrafię pozbyć się wrażenia, że aby do niego dotrzeć, musiałbym silić się na gigantyczną nadinterpretację. Natomiast, mówiąc kolokwialnie, tego i tak jest za mało. Mamy logiczny ciąg – światło pośród mroku, drzwi prowadzące ku nieznanemu, nieznane, jakąś emocję i wreszcie pierwsze wyzwanie. A to tylko przedsmak czegoś... no właśnie. Czego? Rzeczywiście, to mógłby być wstęp do dłuższej historii. W mojej opinii był dobry pomysł, były chęci, tylko wykonanie... No, na pewno nie powiem, że wszystko zostało sknocone po całości, bo tak nie jest – to, co otrzymaliśmy, jak już pisałem, brzmi ok, czyta się ok i to jest właśnie ten kłopot – jest to „tylko” ok. To jest po prostu zbyt mało, nie tylko dla samego tekstu, aby ten się rozkręcił, ale także dla czytelnika, aby jakoś się utożsamił, zatopił w treści, czy nabrał pojęcia, świadomości obecności drugiego dna, czy czegoś więcej. W żadnym wypadku nie żałuję czasu poświęconego na przeczytanie i w sumie tekst uznałbym za godny polecenia, jako przykład pierwszego opowiadania. Nie uważam też, że ja, jako czytelni, zostałem oszukany – nie znajduję przyczyn zastosowania tagu [Sad], zaś tag autorski ma rację bytu z uwagi na fragmenty otwierające opowiadanie. Po prostu krótki, solidnie wykonany kawałek tekstu, za którym nie brakowało chęci, czy wizji, aczkolwiek nie powiedziałbym, że wykonanie w pełni to odzwierciedla. Jak to trafnie ujął Arkane Whisper – nie jest źle, ale nie jest też zbyt dobrze. Tzn. ja akurat bym powiedział, że nie jest też aż tak dobrze Pozdrawiam!
  23. No i pierwsza rzecz – tekst nie jest wyjustowany (za wyjątkiem najnowszego, konkursowego opowiadania). Przydałoby się też nieco poprawić formę – pooddzielać od siebie duże fragmenty tekstu aby nie robić z niego trudnej do czytania ściany (mam na myśli część drugą i trzecią serii, czyli „Przepowiednię” i „Noc Koszmaru”). No i znów, brakuje półpauz, zamiast nich są dywizy. Tak poza tym, mój post miał się pojawić znacznie, znacznie wcześniej, a ostatnimi czasy serię zasiliło jeszcze jedno opowiadanie, dlatego też zaczynam jeszcze raz i startuję od „Kręgu” – opowiadania konkursowego przybliżającego historię Zecory, ogólnie. Co w nim znajdziemy? Rzekłbym, że historię znanej pasiastej postaci poznajemy w dość telegraficznym skrócie, co zapewne wynikło z wymagań konkursowych. A szkoda, bo wydaje mi się, że fabuła ma niemały potencjał, lecz bez odpowiednio obszernych opisów, no i dbałości o szczegóły się nie obejdzie. Jak to widzę teraz, otrzymujemy wiele nazw różnych państw, poznajemy też niejedno imię, lecz niewiele konkretnego z tego wynika. Po prostu dowiadujemy się, że pewne państwa istnieją, a spokrewnione z Zecorą zebry noszą takie, a nie inne imiona. Tyle. Dobrze, że chociaż jej ojciec, czy szamanka, u której pobierała nauki, otrzymali nieco więcej czasu antenowego. Biorąc pod uwagę serię, jako całość, nietrudno odgadnąć, że z czasem na pierwszy plan wkroczy Azumi, którą tu poznajemy jako małą klaczkę, wyznaczoną przez bogów, a która ma zająć miejsce Zecory, pełniąc istotną rolę w swym plemieniu. Nie oznacza to jednak końca życiowej wędrówki Zecory, co sugeruje otwarcie fanfika (niestety, trąci troszkę sztampą, motyw samobójstwa wydaje się tu dość spłycony, choć wyjaśnione zostały powody). Pojawia się znana z „Kronik Diany” (tzn. według mnie, bo od tych kronik rozpocząłem lekturę ) Pretoria, która wskazuje jej nową drogę, przy okazji ofiarując zebrze pewien dar. Zatem opowiadanie tłumaczy skąd się wzięło to, że Zecora tak wprawnie i sprawnie rymuje. Aczkolwiek, akurat tutaj, rymy te są jakości takiej dosyć, no, umiarkowanie średniej. Ale pewnie jeszcze nabędzie doświadczenia Szkoda, że autor musiał oszczędnie gospodarować słowami i przestrzegać limitu, ponieważ wprowadzone elementy, czy to kolejne państwa, czy handel niewolnikami na boku, wierzenia, obrzędy charakterystyczne dla społeczności zebr, wszystko to wydaje się ciekawe, lecz nie otrzymujemy żadnego rozwinięcia, przez co pozostaje po prostu niedosyt. Szczegóły te prędko tracą na istotności. Zecora miała zainwestować w swoje przeznaczenie sporo czasu i emocji, toteż decyzja o zakończeniu swojego życia powinna wypaść jako coś dramatycznego, tragicznego, lecz przez niedobór opisów ciężko jest się wczuć w jej sytuację. Wszystko spada na barki (znaczy się, litery) jej szczerego zwierzenia, o tym, co mieli inni, a czego ona nie miała, bo sądziła, że zostanie szamanką. Aż tu nagle bogowie zmieniają zdanie i wskazują Azumi. Nie wspominając już o tym, że bardzo traci na tym klimat, wszystko dzieje się zbyt szybko, zatem trudno się wczuć, w ogóle. Zecora zostaje porwana, Zecora zostaje odbita. Zecora zostaje wybrana, za chwilę wybrana zostaje Azumi. Wszystko w kilka minut. Widzę, że autor starał się zawrzeć te wydarzenia w pewnej klamrze, gdzie początkowo wydaje się, że rozczarowana Zecora gotowa jest na samobójczą śmierć, zaś na końcu zostaje uratowana, otrzymując tym samym nowe przeznaczenie. Niezły pomysł, wykonany chyba też nawet dobrze. Tutaj generalnie niczego mi nie brakuje. Forma mogłaby być lepsza, zdecydowanie. Chodzi mi nie tylko o dywizy zamiast półpauz, ale także konstrukcję wielu zdań, interpunkcję (głównie przecinki), kompozycję. Np. na szóstej stronie mamy coś takiego: "- Dobrze. Będę zaraz po zachodzie powiedziała z udawaną słodyczą. Jej serce zaś przepełniała gorycz. Każda wolną chwilę poświęcała nauce szamanizmu, by pewnego dnia stać się najważniejszą osobą w Zebrice. Niosło to za sobą szereg, często bolesnych wyrzeczeń.." Brakuje półpauzy, między „zaraz po zachodzie”, a „powiedziała”, przez co ma się wrażenie, że postać mówi coś, a potem sama sobie jest narratorem. I jeszcze ta podwójna kropka na końcu, miał być wielokropek, czy zwykła kropka? W ogóle, odniosłem wrażenie jakby opowiadanie, choć stały za nim interesujący pomysł i potencjał, było pisane trochę naprędce, bez poświęcenia uwagi szczegółom, przez co wyszło dość niedopieszczone. Rozumiem, że konkurs kończył się o określonej porze, jednak opowiadanie zostało opublikowane już po nim i nie rozumiem, dlaczego różne błędy i zgrzyty nie zostały naprawione. Ostatecznie, historia, sama w sobie, może wciągnąć i zawiera w sobie sporo ciekawych rzeczy, które zasługują na rozwinięcie i z których można zbudować coś większego. Niestety, przez liczne niedopracowania, zbyt szybkie tempo akcji, ciężko poczuć jakiś klimat. Aczkolwiek, dzięki temu, że jest to część serii, można mieć nadzieję, że kolejne opowiadania rozwiną jakoś tę historię, z czasem zbijając to poczucie niedosytu. Sugerowałbym powrót do tekstu i zadbanie o szczegóły, aspekty dotyczące formy. Albo po prostu włączyć komentowanie Dalej w kolejce jest „Przepowiednia”. Wspominałem już, że dobrze by było jakoś ten tekst zorganizować i wyjustować. Ogólnie, historia zostaje rozwinięta i np. dowiadujemy się nieco więcejj o zebrach, o tym, że nawiązują więzi z naturą (osobiście lubię ten motyw i sam zawieram go w swoich opowiadaniach, także duży plus), lecz Azumi z jakichś powodów tego nie robi, dostajemy też informację o tym którą ścieżką podążyli jej poszczególni krewni, liźniemy co nieco tematyki dotyczącej zwyczajów i tego jak np. odbierany jest związek zebry ze zwykłym kucykiem. Otrzymujemy także zapowiedź końca świata, co wydaje się zmierzać do forumowego Samhaina oraz „Kronik Diany” (pojawia się np. Applejack w formie potwora oraz motyw Azumi chowającej zmarłych). Cieszy fakt, że wprowadzone wcześniej imiona i rzeczy zyskują na istotności. Aczkolwiek wydaje mi się, że gdybym nie znał już „Kronik Diany”, ani nie przeczytał poprzedniego opowiadania „Kronik Azumi” (a które przecież ukazało się po „Przepowiedni” i „Nocy Koszmarów”), miałbym niemały problem ze zrozumieniem co się tu tak właściwie dzieje i czy w ogóle wydarzenia te są nam opisywane po kolei. Sam nie wiem, wydaje mi się to napisane w dosyć chaotyczny sposób, wymagający dokładniejszej analizy aby nabrać jakiegoś pojęcia o co chodzi. Niemniej pochwalam budowanie tajemniczej atmosfery, chociaż (o ile dobrze zrozumiałem) takie wrzucone przelotem nawiązanie do „Gwiezdnych Wojen” troszkę mi tę atmosferę zaburza. Coś jak nawiązania, o których pisałem przy okazji „Kronik Diany”, ale, podobnie jak i tam, nie sprawia to większego problemu. Jest sobie, troszkę wystaje, ale nie za bardzo. W mojej ocenie najistotniejszą rewelacją jest to, że Azumi i Three Weed to jest ta sama postać, która po prostu otrzymała nowe imię po tym, jak podjęła decyzję o obraniu innej, własnej drogi. Postać, która okazuje się tragiczna, bowiem idąc tą ścieżką, musi w końcu zmierzyć się z nieuniknionym, zaraza i wojna trawią krainę, klacz jest również świadkiem śmierci swojego ukochanego. Nie są to proste sprawy. Kreowana atmosfera komplementuje te założenia, sprzedając nam dość wiarygodny obraz zagłady, tragedii. Ogółem, choć kolejność ukazywania się była zamieniona, to jednak „Przepowiednia” wydaje się być niezłą kontynuacją „Kręgu” (czy też „Krąg” dobrym prequelem do „Przepowiedni”), aczkolwiek popracowałbym nad formą. No i w ogóle, przemyślał co nieco kolejność pisania o poszczególnych wydarzeniach, kompozycję, aby tekst był deko przystępniejszy i dawał sobie znakomicie radę również jako samodzielne opowiadanie. W ten oto sposób dotarłem do „Nocy Koszmarów”, o której już teraz powiem, iż uważam ją za najmocniejszy punkt niniejszych kronik. Podoba mi się jasna, spójna kompozycja, trzymanie się przyjętej tematyki, ale także próba wplecenia bardziej serialowych klimatów, co tworzy ciekawy kontrast między bajkową codziennością, a nadchodzącym końcem świata, odnośnie którego wizji doświadcza Azumi. Poza brakiem wyjustowania tekstu i dywizami, nie mam za bardzo do czego się przyczepić, chociaż interpunkcji, ogólnie, bym się przyjrzał. W każdym razie, zaczyna się dosyć nietypowo, gdyż widzimy Azumi/ Three Weed (W tekście przewijają się oba imiona, co powoduje lekkie wątpliwości odnośnie chronologii. Chyba, że bohaterka posługuje się obydwoma, to ok.) odwiedzającą Zecorę i opowiadającą jej o swoich planach. Typowy kawałeczek życia, pojawiło się też, a jakże, kolejne drobne nawiązanie – Three Weed jako zebra z klasą Typowy kawałek życia również zamyka opowiadanie, a widzimy w nim znajomą postać, Twilight Sparkle, poznajemy także ogiera, który na zabój zadurzył się w Azumi. Znów, jest to rozwinięcie wcześniej wprowadzonych motywów, postaci, dzięki czemu kroniki, jako całość, niewątpliwie zyskują; pojawiający się bohaterowie nie pojawiają się wyłącznie by być wspomnianymi, ale po to, by odegrać jakąś rolę. Chociaż na tym etapie wiemy już, co ich czeka. Czyżby byli tylko po to, by zginąć? Cóż, jak koniec świata, to koniec świata, nie minie każdego. W „Kronikach Diany” mamy nawet potwierdzenie. Zatem ten kontekst to jakoś tłumaczy, ok. Ciekawi mnie jednak, co czyni Azumi tak wyjątkową, że ona, chyba jako jedna z bardzo nielicznych, przetrwała? No dobrze, ale co mamy pomiędzy? Jest to obszerna wizja senna Three Weed, w trakcie której nie tylko mamy zmienioną narrację (wyszło całkiem dobrze), ale również szansę na zobaczenie „od kuchni” jak wyglądał upadek Ponyville i jak koniec świata wpłynął na bohaterów. I tak jak w poprzednich fragmentach udzielał się raczej serialowy, spokojny klimat, tak tutaj znów mamy mrok, zło, tajemniczość i generalnie wszystko co najgorsze. I znów, jak i w przypadku choćby „Kronik Diany”, zostało to bardzo dobrze napisane. Całość (mam na myśli samą „Noc Koszmarów”) wypada dobrze i intrygująco. Podoba mi się sposób, w jaki wszystkie te opowiadania się wiążą, no i jak „Kroniki Diany” do nich nawiązują. Tam pokrewieństwo Zecory i Azumi wydawało mi się ciekawym smaczkiem, lecz gdybym czytał to po kolei, wówczas nie powinno być to nic zaskakującego. Cieszy wspólny mianownik, czyli zorientowanie na tajemniczość, mrok oraz zakorzenienie realiów w minionym evencie forumowym, wydaje się też, że autor darzy wymyśloną przez siebie postać (tj. Three Weed) niemałą sympatią, toteż stara się poświęcać jej sporo czasu, pisać trudną i złożoną historię, nie zapominając o barwieniu treści opowiadań różnymi wątkami pobocznymi i zabawie formą (mam na myśli zmiany w narracji, formatowaniu tekstu, dodanie okładki). Jednocześnie ta sama forma mogłaby ulec poprawie, chodzi mi głównie o interpunkcję, stylistykę, teksty mogłyby zostać bardziej dopieszczone. I jak początkowo narzekałem na brak opisów, czy rozwinięcia niektórych elementów, tak teraz, zbierając opowiadania w całość, muszę przyznać, że jestem całkiem usatysfakcjonowany. Jak rozumiem, to jeszcze nie jest koniec "Kronik Azumi". Nie pozostaje zatem nic innego jak trzymać kciuki za dalsze doskonalenie warsztatu autora i ciąg dalszy. Pozdrawiam!
  24. Gdzie się podziały półpauzy? Zauważyłem braki w znakach interpunkcyjnych, literówkę („stęchluzny” zamiast „stęchlizny”). Poza tym, narratorka nie może się zdecydować, czy akcja opisywana jest w czasie przeszłym, czy teraźniejszym, np.: „Wiele rzeczy było porozrzucanych i zniszczonych, ale najdziwniejsze jest to (...)”. Nie wiem, czy opowiadanie było obarczone jakimiś ograniczeniami, np. konkursowymi, ale można by do niego powrócić, czy chociaż umożliwić komentowanie, by jakaś dobra dusza podpowiedziała parę poprawek, dzięki czemu występujące błędy mogłyby zostać skorygowane. W każdym razie, chciałbym pochwalić to, jak opowiadanie zostało przygotowane i nam przedstawione – zaczyna się wprowadzeniem, następnie prostą, acz miłą dla oka okładką, po czym przechodzimy do właściwego opowiadania. Fajna rzecz, wyróżnia co nieco fanfik. Dalej znajdują się duże ilości naraz spoilerów, więc zaleca się uprzednią lekturę fanfika. Otrzymali państwo ostrzeżenie. Jak można się bez problemu domyślić, fabuła nawiązuje do forumowego eventu zatytułowanego "Samhain", co z kolei było ukłonem w stronę świąt celtyckich, zaś to konkretne oznacza koniec świata. Takie Halloween, tylko celtyckie, w wielkim skrócie A przynajmniej tak mówią moje źródła. Myślę, że jeśli ktoś nie kojarzy wspomnianego eventu, na czym on polegał, czym się charakteryzował, a przede wszystkim, o czym mówiła jego fabuła, może się poczuć trochę nieswojo. „Kroniki Diany: Smile” czerpią garściami z forumowego Samhaina, bazując realia na jego fabule, acz nie zabraknie tu elementów autorskich, choć zaburzających nieco na ogół konsekwentny, ociekający śmiercią i mrokiem klimat, znany nam z Samhaina... Samhainu? No, ale po kolei. Poznajemy zebrę o imieniu Three Weed, zmierzającą na spotkanie z ocalałymi tam, gdzie jeszcze nie tak dawno stało Ponyville. Na miejscu okazuje się jednak, że śmierć ponownie zebrała swe żniwo, zostawiając zebrę samą. Od razu czuć klimat – zniszczenie, śmierć i brak nadziei wręcz wyziewają z monitora, a mając w pamięci poprzednie fanfiki autora, muszę przyznać, że jestem zaskoczony tak dużym skokiem w ogólnej jakości, choć co nieco należałoby jeszcze poprawić. Głównie mam na myśli formę, ale o tym już pisałem. W każdym razie, wprowadzenie jest bardzo obiecujące i klimatyczne, zaś koncept na zwieńczenie go listem od Light Wrighta uznaję za strzał w dziesiątkę. Autorowi udało się znakomicie wykreować atmosferę zagrożenia, podkreślając przy tym wszechobecne zniszczenie, mrok, ale także tajemniczość. Czytelnikowi naprawdę wydaje się, że dla tego świata po prostu już nie ma ratunku i każdy, kto jeszcze żyw, skazany jest na zagładę. Następnie wykonujemy skok w dal i to nie byle jaki, bo o aż dziesięć lat później. Narratorką, jak mniemam, zostaje tytułowa Diana, czyli... Pinkamena Diane Pie. No i pierwsze zaskoczenie – bohaterka dysponuje autem, ale nie takim typowym autem, lecz pełnoprawnym wehikułem. Wczytując się w opowiadanie widzimy, że autor nawiązał tu do „Powrotu do Przyszłości”, czego nie spodziewałem się ani trochę. Zwłaszcza w fanfiku będącym sequelem do forumowego Samhaina. Drugie zaskoczenie – dowiadujemy się, że mamy do czynienia z dwoma światami, gdzie np. w jednym z nich (tym, w którym rozgrywał się Samhain) Fluttershy została spalona na stosie, a przed czym pochodząca z tego drugiego uniwersum Pinkie pragnie ją uratować. Co więcej, pomimo osoby narratorki, mamy do czynienia z językiem raczej poważnym, zaś opisy, czyli to, o czym nam ona opowiadana, poświęcają sporo uwagi utrzymywaniu mrocznej, trudnej do przełknięcia atmosfery. Pojawiają się jednak elementy „luźne”, takie komiksowe, choćby pierwsze spotkanie z Gummym, Three Weed, a także przedstawienie się narratorki wprost jako postaci pochodzącej z innej linii czasowej. W ogóle, czy to „Biegnij za mną, jeśli chcesz przeżyć!” miało być nawiązaniem do Terminatora? Tak czy inaczej, okazuje się, że skazany na śmierć świat ocalał, lecz jest cieniem dawnego siebie, tak makabrycznym, tak nieprzyjaznym jak to tylko możliwe. Dowiadujemy się np. że pochówek wszystkich ofiar zajął Three Weed dwa lata. Autor postarał się i urozmaicił nam treść, wplatając w nią różne wątki poboczne, jak chociażby pokrewieństwo Three Weed z Zecorą, wspomnienie o spotkaniu dwóch Pinkie Pie zanim to się wszystko zaczęło, czy też z czego Diana zbudowała wehikuł, którym przybyła do tego świata. Pojawia się też wątek zmienionej a potwora Applejack, którą Pinkie Pie ujarzmia przy pomocy piosenki. Choć z jednej strony jest to deko kreskówkowe, średnio pasujące do świata przedstawionego i jego klimatów (bezlitosny naturalizm kontra cukierkowa naiwność), gdyż jest to piosenka Pinkie Pie, a nie jakaś modlitwa, czy formuła, to jednak autorowi udało się to jakoś wkomponować, toteż nie odstaje aż tak i po prostu ubarwia całość. Przyznam też, że, na swój sposób, było to przejmujące, gdyż wskazywało na to, że w formie bestii wciąż ostały się jakieś resztki świadomości Applejack. W ogóle, pojawia się też trochę wątków smutnych jak na przykład to, że cała rodzina Three Weed jest martwa, a spoczywa w miejscu będącym dla niej jak sanktuarium, dokąd często się udaje, by im śpiewać. Potem Pinkie spotyka tajemnicza Pretorię, która ujawnia nieco prawdy o tym świecie i co z niego zostało. Widać wówczas, że to praktycznie post apokalipsa. I że to wciąż nie jest koniec, bo całkowita zagłada i tak jest nieunikniona. Co jednak nie przeszkadza temu, by pod sam koniec opowiadania pojawiła się iskra nadziei. A potem jeszcze jedna scenka i ciach, ciąg dalszy nastąpi, thank you for playing. Autor bardzo się postarał, próbując stworzyć opowiadanie nietypowe – czerpiące garściami z forumowego eventu, ale przy tym wyposażone w jego autorskie pomysły, aby było możliwe powiązanie uniwersum Samhain (tak to teraz nazwę) z innymi wymiarami, skąd mogłaby nadejść ewentualna pomoc. Do tego mamy podróże w czasie, całość, choć stara się utrzymywać mroczny, bezlitosny klimat, wplata różne elementy typowo komiksowe, no i narratorce i głównej bohaterce uda się od czasu do czasu nawiązać luźniejszą wymianę zdań. Ostatecznie miks ten wypadł naprawdę dobrze, choć forma mogłaby jeszcze ulec poprawie. Niemniej, był to ciekawy kawałek fanfika, oferujący przeróżne wątki poboczne, elementy świata, co bardzo uatrakcyjniło lekturę i, przyznam się szczerze, nie sądziłem, że opowiadanie zrobi na mnie aż tak dobre wrażenie. Na pewno było to doświadczenie godne czasu i uwagi. No i tym bardziej, mam smaka na ciąg dalszy. A póki co, pozostają jeszcze „Kroniki Azumi” Pozdrawiam!
  25. Hoffman

    Spoilery: sezon IX (finałowy)

    Ostatnim razem podzieliłem się tylko szybkimi przemyśleniami po pierwszym obejrzeniu trailera. Teraz, po zapoznaniu się z opiniami moich przedmówców oraz materiałami dochodzę do wniosku, że rzeczywiście, z Sombrą najpewniej będzie tak jak opisała to @PervKapitan, czy @Talar, czyli ujrzymy go w ramach otwarcia sezonu. Po prostu narracja (o wielkim finale, zakończeniu) sugerowała, że finałowym bossem zostanie Sombra, czy też będzie się często pojawiać. Jakby cały sezon miał być jedną, długą historią. I w sumie tak mi pasowało, skoro król ma powrócić do animacji po tak długim czasie. Wiecie, powinno być godnie, co by uniknąć wrażenia, że będzie tam na doczepkę, albo, czy w ramach pójścia po najmniejszej linii oporu w ramach reklamy itp. Plus, jeden ciąg fabularny byłby pewną świeżością i na pewno sezon stałby się dzięki temu bardziej wyjątkowy. Natomiast, skoro mamy go dostać na otwarcie, co to może oznaczać? Z jednej strony mogłoby to być nieco rozczarowujące, gdyby miał tylko otworzyć sezon i zniknąć, a'la sezon 3. Chyba, że po prostu gdzieś ucieknie i wróci na końcu w swojej ostatecznej formie. Na pewno nie chciałbym kolejnej resocjalizacji. Czy możemy spodziewać się powrotu Chrysalis? Też całkiem możliwe. Czy na końcu? No to Sombra otworzyłby drzwi jak w sezonie trzecim, a Chrysalis zamknęła, jak w drugim. Istnieje kilka możliwości. No i generalnie, z której strony bym na to nie spojrzał, trąci to troszkę wtórnością. Nie żebym nie miał zastrzeżeń do poprzednich serii Bardzo możliwe, że wynika to z moich subiektywnych wizji odnośnie tego jak miałby wyglądać mój wymarzony finał. Nie będę się tutaj teraz produkował - powiem tylko, że myślałem o zupełnie nowym, świeżym złoczyńcy, czy złoczyńcach, niekoniecznie powiązanych ze znanymi postaciami, może jacyś najeźdźcy, coś w ten deseń. Oczywiście okraszeni różnorodnym, przyciągającym oko designem. Takie ostateczne wyzwanie dla przyjaciółek. No i, tak dla odmiany, jeden ciąg fabularny z fillerami od czasu do czasu. Coś nowego, zamiast odgrzewanych koletów w ramach znanych bossów. Protagonistek mamy w sam raz, tutaj niczego bym nie dodawał. A nowy zwiastun? O wiele lepszy, utrzymany w smutnawej, nostalgicznej oprawie, czyli moje klimaty. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zrobiło mi się troszeczkę przykro, słysząc chociażby fragmenty nieco inaczej wykonanej czołówki. Powracają przyjemne wspomnienia, nostalgia. Cóż, nie będę ukrywał, działają na mnie takie rzeczy. Tak statystycznie przez jakieś 3 minuty ;P Przychylę się do opinii, że ostatecznie sezon powinien być utrzymany raczej w wesołej, przygodowej, optymistycznej atmosferze, aniżeli epatować smutkiem, sentymentami, atakować odbiorców jakimiś łamiącymi serce momentami. Dobrze jest od czasu do czasu poruszyć trudniejszą tematykę, czy problemy, ale nie powinien to być motyw przewodni. To wybrzmiewać, nastrajać pozytywnie, taki zawsze był defaultowy motyw przewodni dla całości i tego nie ma co zmieniać. Tak jak nigdy nie powinniśmy zobaczyć na srebrnym ekranie śmierci Rocky'ego - powinien "żyć wiecznie", jako postać, symbol, ikona, itd. Czy Chrysalis może mieć coś wspólnego z "emeryturą" księżniczek, czy przekazaniem władzy Twilight? Oby nie. Inaczej to byłoby znowu to samo zagranie. Jasne, to są Podmieńcy, więc podmieniają, ale ileż można? Ciekawe, że póki co nie zobaczyliśmy za wiele Starlight, czy innych postaci, które ostatnimi czasy wyrosły na pełnoprawnych protagonistów. Jej udział w fabule wydaje się być pewnikiem, aczkolwiek nie mam zdania odnośnie jej możliwej alikornikacji. Co do Mane6 - wolałbym nie. Interesujące jest to, że, o ile dobrze pamiętam, motyw zastąpienia Celestii przez Twilight i objęcie przez nią tronu, jest bodajże ziszczeniem oryginalnej wizji Lauren Faust, a co CHYBA miało nastąpić już w sezonie drugim, czy trzecim, w ramach oryginalnego konceptu/ prototypu. Ostatecznie jednak, traktuję te zapowiedzi z dystansem, mam wiele obaw i zastrzeżeń, Hasbro chyba musi trzymać w zanadrzu naprawdę genialne pomysły i być w szczycie formy, jeżeli ma to zaskoczyć, wypalić. A o co ich, tak w głębi duszy, za bardzo nie podejrzewam. Bardzo chcę się mylić Jeżeli jeszcze ktoś czuje się zawiedziony końcem serii i źle mu z tym, przypominam: - Seria miała się zakończyć znacznie, znacznie wcześniej, chyba nawet wielokrotnie. Należy docenić, że potrwała jednak te 8 sezonów, a dziewiąty już nadchodzi (a mogli zabić!). Jasne, skoro zdecydowali się pociągnąć to tak długo, sam wolałbym okrągłe 10 sezonów, ta cyfra jakoś bardziej do mnie przemawia. Kiedyś mało kto śnił, że jego ulubiona kreskówka potrwa tak długo. "Ed, Edd and Eddy" miało bodajże z 5 pełnoprawnych sezonów i garść specjali, myśmy w tamtych czasach już myśleli, że to bardzo długo. - Zakończenie serii nie sprawi, że te odcinki nagle poznikają z sieci, czy wydań DVD. Zatem w każdej chwili będzie można wszystko to sobie obejrzeć i przeżyć jeszcze raz. - Taka ilość sezonów to jest i tak dosyć imponujący wynik jak na coś, co miało być głównie reklamą zabawek. - Rozstanie może przyjść z trudem, ale naprawdę chcielibyście, aby kucyki zostały kolejnymi "Simpsonami", ciągnięte na siłę, jak taki gamoń? I tak trudno odmówić słuszności opiniom, jakoby seria już trwała zbyt długo i że dawno straciła swoją oryginalną "magię", czy świeżość. - Usłyszałem, zresztą z okazji nowego zwiastuna, ciekawą rzecz: Hasbro tak epatuje, prawie wszędzie gdzie się da, tekstami o zakończeniu, początku końca, finale, byciu ostatnim, już więcej tego (Friendship is Magic - przypisałem ja) nie będzie, że jeszcze chwila i nikt tego nie kupi. Rzeczywiście, jeszcze raz mi wyskoczy na ekranie "THE FINAL SEASON" i sam zacznę wątpić, że to rzeczywiście definitywny koniec tej serii ;P Kłania się ta myśl, że jak masz coś zrobić to rób, a nie nawijaj bez końca co to będzie, bo ostatecznie nic z tego nie wyjdzie. Jasne, reklama, hype i takie tam, ale... No kurczę, szanowni państwo, kochani moi Suplement: bawią mnie osoby, które same przyznają, że od lat nie oglądają kolejnych odcinków i zatrzymali się gdzieś na pograniczu sezonu 3 i 4, a teraz lamentują "nie, tylko nie to, ostatni sezon, jak oni mogą?!?!??!?" Owszem, mogą, a po drugie, co to was obchodzi, skoro nawet o taką Starlight znacie tylko z memów/ fanartów? ;P No i tyle, na dzień dzisiejszy. Pozdrawiam serdecznie, spokojnego weekendu UAKTUALNIENIE: A poza tym, zdajecie sobie sprawę, że każdy nowy epizod to potencjalny morderca fanfikcji? Wiecie ilu twórców* odetchnie z ulgą, że w końcu na pewno nie pojawi się nic, co zaprzeczy ich pomysłom? *głównie ci, co traktują kanon śmiertelnie poważnie, czyli tak deczko za bardzo ;P
×
×
  • Utwórz nowe...