Skocz do zawartości

[Zabawa] Moja góra!


panzerkampfwagen

Recommended Posts

Wychyliłem się zza rogu aby obczaić co się dzieje. Po chwili przed górę podjechałem swym maluchem, wrzuciłem jedynkę i wjechałem na górę strącając wszystko po drodze włącznie z SQBL na szczycie. Następnie Fiata 126p zepchnąłem z góry i rozstawiłem takie cuda na szczycie:

sentry3.gif                                                   175px-TF2DISLVL3.png?t=20120304191459

Nazwa: TF2 Sentry

Zasada działania: W obrębie 15 metrów od siebie w każdym kierunku wykrywa każdą żywą istotę oprócz właściciela wprowadzonego w program. Każdy wykryty obiekt uznaje za intruza i otwiera ogień w jego kierunku (dwa karabiny typu minigun i wyrzutnia rakiet.). Jest mocno przytwierdzone do ziemi trzy metrowymi prętami zespawanymi pod każdą nogą. Dokonuje samoczynnej naprawy z pomocą Dispensera (leczy właściciela i jego konstrukcje, przytwierdzony do ziemi w taki sam sposób jak Sentry).

 

Dodatkowo wyrzucam flagę pozostałą po poprzednim właścicielu i wbijam swoją fioletową z błękitnym krzyżem i napisem "Moja góra".

Edytowano przez Mitnick
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zapyloną, po wielekroć już przemierzaną drogą od bliżej nieokreślonego miejsca ku górze powoli, kuśtykając, zdążała szara, okutana potarganym, żebraczym wręcz płaszczem postać. Z daleka dawało się dostrzec, przez jakie trudności dotąd musiała przechodzić. Ciężki oddech z trudem wydzierał się z wychudłej, zapadłej piersi. Wiatr od szczytu targał długimi, splątanymi włosami.

 

Postać, a w sumie nie ma co bajerować - ja - zatrzymałem się u podnóża wzniesienia, popatrując na nie ze zmęczeniem w oczach. Było ciemno, supernowa całkowicie wygasła, została po niej jeno łuna zorzy polarnej, sięgającej stanowczo za daleko na południe. Wyciągnąłem przed siebie lewą rękę. Smętne resztki metalowej protezy ze szponami ukrytymi w skórzanej rękawicy podzwaniały w zimowym wichrze. Nadpalony chałat wisiał na mnie jak na strachu na wróble. Byłem zmęczony, obolały, głodny, a na dodatek po drodze skończyła mi się okowita. Ktoś za to zapłaci.

 

Po okrągłych dwóch godzinach wspinaczki wyjrzałem zza jakiegoś złomu skalnego. Przywitały mnie kule. Omal nie postradałem swojego napakowanego durnotami łba. Szybko podjąłem decyzję o taktycznym odwrocie, czytaj spierniczyłem w podskokach. Choć raz jednak los się do mnie uśmiechnął. Pośród suchych, zwęglonych badyli, które niegdyś stanowiły florę tego miejsca znalazłem bowiem pewien niesamowicie przydatny pojazd wielozadaniowy.

 

Po następnej godzinie Mitnick został oderwany od aktualnego zajęcia przez ryk silnika na wysokich obrotach. Na szczyt wtoczył się z prędkością bardzo ponadprzeciętną Fiat 126p, opancerzony kevlarem i jakimiś losowymi płytami, ewidentnie przeszabrowanymi przez Bug. Na skleconej na szybko wieżyczce wyposażonej w odzyskany przeze mnie domowej roboty miotacz ognia siedziałem ja osobiście, podczas gdy wóz prowadził mój ukraiński towarzysz. Działko nie wytrzymało bezpośredniego starcia z czołgopodobnym wehikułem, dispenser niestety spłonął. Mitnick, aby uniknąć jego losu wycofał się w trybie pilnym.

 

Wytoczyłem się z pooranego kulami samochodu. Ledwo zipałem, ale z dumą przeczesywałem wzrokiem pobojowisko. Ciekawie to musiało wyglądać - poraniony gostek w łachmanach o płomiennym spojrzeniu. Udało mi się. Znowu, tylko jak długo jeszcze? Ile jeszcze wytrzymam? Nie miałem pojęcia, lecz tak czy inaczej intensywnie czerwona flaga zastąpiła fioletową z krzyżem. Ukrainiec zabrał malucha po zainstalowaniu na nim megafonu. Z głośników popłynęły najnowsze wieści:

 

GÓRA TAKA-A-TAKA JEST W PIECZY TOWARZYSZA OBYWATELA

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Paskudna ta pogoda... i po co im kawał tej ziemi? - Narzekałem.wspinając się na drzewo. I jeszcze mam być humanitarny i nie zabijać... Większej głupoty nie wymyślili... Na szczycie zauważyłem dwoje ludzi toczących walkę. Po minucie został tylko jeden. No to do dzieła. Zebrałem energię w nogach i skoczyłem na wroga. Dalej zadecydowały ułamki sekund. Zaskoczenie, lot igły, trafienie...

-Więcej szczęścia jak rozumu macie. Kazali nie zabijać. - Rzekłem nad bezwolnym, choć świadomym przeciwnikiem. - Spokojnie to tylko neurotoksyna porażająca obwodowy układ nerwowy. Przejdzie... - Związałem wroga i sturlałem do stóp wzniesienia. Wróciłem na szczyt. Tak mi się nie chce... Będzie ich więcej... Ale póki co to MOJA GÓRA! - Nie tracąc czujności przykucnąłem i obserwowałem otoczenie.

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Serio... Karty... - Podniosłem rękę i złapałem kartę tkwiącą w oku i wyciągnąłem ją. Wyrzuciłem na bok, a oko zrosło się po chwili. Wstałem i spojrzałem w górę. 40... 50... 54 metry... - Energia zgromadziła się w stopach i jednym skokiem znalazłem się na górze.

-To nie był najlepszy pomysł pokazywać mi co potrafisz. - Powiedziałem do przeciwnika, który odchodził w kierunku szczytu. Zatrzymał się i spojrzał na mnie. Podciągnąłem prawy rękaw i ukazałem poszatkowane przedramię. Rany zagoiły się na oczach magika. A teraz sprawdźmy co jeszcze potrafisz. - Pomyślałem i ruszyłem na niego, nie przesadzając z tempem. Lewa w twarz - Blok. Prawa w żebra - Blok. Lewa noga w twarz - blok. Prawa noga prosto w brzuch - Blok. Ostatnie kopnięcie odrzuciło go na kilka metrów, lecz wciąż stał. No to zaczynamy zabawę.

 

Cholera znów biegnie. Szybko - karty! - Wyciągnąłeś talię, ktora została przybita igłą do dłoni. 5... 3... Metr. Atakuje prawą. Blok... - Lecz gdy pięść miała Cię dotknąć... Zniknąłem. CO!? Świst, kopnięcie w plecy. Świst, uderzenie w żebra. Świst, kopniak w krzyż. JAK ON TO... -  Odwróciłęś się tylko po to by ujrzeć pięść kierując się na twój policzek. Cholera, nie zdą... - Nie było czasu dokończyć myśli. Gdy leciałeś nad ziemią usłyszłeś świst... Pod sobą.

 

-A teraz dam Ci powód, aby tu nie wracać... - Nakleiłem na twoje plecy kawałek papieru ze znakami i wykopałem wysoko w górę. Gry wylądowałem papier uaktywnił się i grawitacja ściągnęła cię niemal w sekundę na ziemię tworząć niewielkie wgłębienie. Podszedłem i związałem nieprzytomnego. Zdziwiłbym się gdyby wciąż był świadomy. Nie każdy ma okazję poczuć, że waży stukrotnie więcej. A jeszcze z trzydziestu metrów... Ściągnąłem nieprzytomnego wroga z góry i odstawiłem pod inne drzewo. Wyciągnąlem igłę i wyrzuciłem z ręki talię kart. I nagle coś sobie uświadomiłem... Kapelusz... A może by... Nie... Będzie więcej zabawy... Wrociłem na szczyt i przykucnąłem.  Króliki mordować, a kart nie podnosić... Warto zapamiętać. Dopiero teraz zauważyłem, że pęknięcia wokół miejsca gdzie spadł ułożyły się w litery: MOJA GÓRA.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Unkh! - zakląłem szpetnie, szarpiąc się z kajdankami. Bieda straszna, myślę sobie, dałem się zrobić w jajco nie gorzej niż ja sam zabawiłem się z SBQLem. No a teraz tkwiłem tu po chamsku spięty jak jakiś bandzior, poobijany, obwiązany bandażem, bez ręki... No żeż jasna cholera! Mnąc najplugawsze znane mi słowa w polskim, ukraińskim i rosyjskim pozbierałem się z ziemi, dokonując trudnej sztuki powstania przy braku oparcia. Wtedy to z łachmanów, jakie miałem na sobie wypadł cieniuteńki, ale bardzo ostry pilnik. "Żydowski włos". A nie, zaraz. W sumie czemu się martwiłem kajdankami? Nie miałem przecież lewego ramienia, amputowali mi je! Zagrzechotałem kajdankami, śmiejąc się w głos ze spostrzegawczości przeciwnika. Odszedłem, krztusząc się starczym, złośliwym chichotem i kuśtykając w kierunku wschodnim.

 

W jakiś bliżej nieokreślony, lecz całkiem długi czas później do szczytu dotarła wrzawa, szczęk oręża oraz bojowe okrzyki sporej grupy ludzi. Edge uważnie obserwował niesforny oddział jakby cudem przeniesionych w czasie, rozochoconych bolszewików, zmierzających raźno w stronę wzniesienia. Przygotował się bardzo dobrze, wiedząc, iż zbliża się sroga batalia. Nie omylił się. Szybko na szczycie poczęły wykwitać dymy eksplozji pocisków wystrzeliwanych z małego moździerza, a w powietrzu zahuczała z mocą palba karabinowa. Edge z łatwością zdjął kilku sołdatów przy pomocy sobie tylko znanych sztuczek.

 

W tym samym czasie ja, podleczony jako tako, przystrojony w wyszabrowany skądsiś carski mundur z czerwona gwiazdą na czapce i ponownie bujnym zarostem podczołgiwałem się samotnie od drugiej strony, nasłuchując świstu odłamków. W końcu moi kamraci przestali bombardować szczyt, a ja nasadziłem bagnet na swojego Mosina. Czekałem już tylko na dogodny moment. Zamknąłem oczy, by po chwili powstać i ruszyć do przodu.

 

- URRRA! - Edge usłyszał pojedynczy okrzyk. Odwrócił się i ujrzał jakiegoś wojaka, szarżującego wprost na niego. Uśmiechnął się. Z czym do ludzi, koleś? Krasnoarmiejec zdawał się być skądinąd znajomy, ale nie przeszkodziło to aktualnemu właścicielowi góry w zbiciu oszałamiającym kopniakiem uderzenia bagnetu. Sołdat wywrócił się. Parabellum podszedł powolnym, spokojnym krokiem. Kliknęło, kiedy oponent próbował wystrzelić. Dźwięk oznaczał, że biedaczek nie ma nabojów. Politowanie odmalowało się na twarzy Edge'a. A wtedy huknął wystrzał.

 

Siła strzału okręciła mężczyznę w miejscu, kula wraziła się w prawe ramię. Ręka zwisła bezwładnie, a wyraz zdumienia wypłynął na oblicze dotąd mającego przewagę przeciwnika. Ja, bo w istocie kimże innym mógłby być taki żołnierz, zebrałem się do kupy, podpierając się mechaniczna ręką. Zadźwięczały zębatki. Jedna z nich kliknęła, dźwięk do złudzenia przypominał odgłos, jaki wydaje pusta komora przy próbie strzału.

 

Zdziwienie całą sytuacją zniknęło, gdy cios kolby przywrócił Edge'a do rzeczywistości. Następne uderzenie trafiło w pustkę. Psiakrew, powiedziałem do siebie, długo się tak nie pobawię. Schwyciłem karabin obiema rękami i począłem wbijać bagnet w powietrze szybkimi, mylącymi ruchami. Szybko przejrzał moją taktykę, skubany, ale cofał się, być może po to, by zadać tym silniejszy, celniejszy cios.

 

Niestety, odszedł o jeden krok za daleko. Jakże to typowe dla wszystkich tutaj, w tym i dla mnie. Wróg mój zachwiał się, a ja miłosiernie uderzyłem go w brzuch na płasko, bokiem broni. Runął ze szczytu bez jednego dźwięku, jak prawdziwie mężny wojownik.

 

Zamachałem kumplom z innych czasów czerwoną flagą, jaka cudem jakowymś ostała się na szczycie góry. Oni odeszli, by jakoś wrócić do siebie, a ja uwaliłem się na swojej, wciąż tu będącej karimacie. Sztandar powiewał w zimnym wietrze, ja w wolnym czasie otworzyłem butelkę gorzały o jakiś kamień i rozkoszowałem się krótkotrwałym spokojem.

 

No, wychodzi, że góra jest moja.

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po długiej, aczkolwiek niezbyt wyczerpującej walce z okrutnym stworzeniem jakim jest kot powróciłem. Spojrzałem w kierunku góry i usiadłem zaskoczony tym co tam zobaczyłem. Cała góra wyglądała jak pobojowisko: ślady malucha, pozrywane flagi, spalone drzewo. Ogólnie nic co należało by do rzeczy, których chcielibyście doświadczyć na sobie.

"Tyle czasu im dałem, a oni nadal nie umieją się porozumieć czyja to góra" pomyślałem kierując się w stronę miasta, gdzie mieszka mój znajomy. Cechą szczególną mojego kolegi było to, że był świetny w podrabianiu dokumentów. Tak więc poprosiłem go o podrobienie aktu własności Góry. Wyposażywszy się w takowy dokument udałem się na Górę. 

Spotkałem tam SQBLa więc machając mu podrobionym dokumentem przed twarzą powiedziałem:

- To moja góra! Niniejszym cię eksmituję!

- Pokaż mnie to!- krzyknął nerwowo wyrywając mi świstek papieru

Chwile go uważnie oglądał po czym orzekł:

- To nie jest oryginalny dok...- nie zdążył dokończyć, ponieważ jak już jakiś czas temu zauważyłem kiedy w czasie wypowiedzi wbije się człowiekowi tomahawk'a w rękę to przestaje mówić.

Nie dając mu czasu na reakcje wyciągnąłem mój toporek z jego ręki i kopniakiem w klatkę piersiową zrzuciłem z MOJEJ GÓRY.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwsze, nigdy nie ufać królikom, a zwłaszcza tym, które miały zostać obiadem. Króliki to zdradzieckie bestie, powinnam to pamiętać z nauk Monty Pythona.

Uderzenie w ziemię wyrwało mnie z zamyśleń, jednocześnie wprawiając w nowe.

Bo właściwie po cholerę mi ta góra była? Po cholerę tyle razy już na nią właziłam, żeby potem z niej w mniej, czy bardziej widowiskowy sposób zlecieć? Po co to wszystko?

Spojrzałam w jej kierunku.

 

Po to, żeby mieć dla siebie przydatną na nic górę skał, taak!

 

Z siłą i zaangażowaniem większym niż poprzednio podążyłam w kierunku zmaltretowanej części krajobrazu. Wyglądała gorzej, niż jakby spuszczono na nią bombę atomową. Zapewne.

Szczęście mi nie sprzyjało - na szczycie nie stał teraz ten, który poprzednio mnie stamtąd zrzucił.

Postanowiłam nie bawić się w czołganie, żeby pozostać niezauważoną - pojawiłam się na szczycie z rozwianym włosem, taszcząc za sobą alpakę, przypadkowo napotkaną na ścieżce. Jako że każdego da się przekupić, alpaka zastosowała się do mojej prośby i opluła intruza, po czym wzbogacona o siano oddaliła się, wesoło podskakując.

Oślepiony, nie mogłeś skutecznie się bronić, tak więc wcisnęłam Ci w ręce spadochron i zrzuciłam z MOJEGO szczytu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

He...Hehe...HAHAHAHAHAHA!!! Ciekawe kogo jeszcze tu przywiało. - Wstałem i otrzepałem się z pyłu. Zauważyłem jak z góry stacza się pewna persona, a jedynym na szczycie pozostaje kolejna nieznana osoba .To będzie naprawdę interesujące. Nieśpiesznym krokiem ruszyłem na szczyt, a w połowie wzniesiena przeciwnik mnie dostrzegł.

-Mam walczyć z kobietą!? No to są chyba jakieś żarty... - Obok mnie radośnie przemknęła alpaka. -Nie biję kobiet, chyba, że w obronie własnej. Przepraszam za brak delikatności, ale...

 

Trzask gałązki.  Za mną? ale...

-Mam rozkazy. - Brak czasu na reakcję dał się we znaki, a przywołana znikąd lina ciasno owinęła się wokół ciała. Cholera, to niezbyt wygodne.

-No domyślam się... Jeśli na dole spotkasz tego magika przekaż mu, że jeśli jeszcze raz tu wlezie, to następnym razem zamiast liny przyzwę drut kolczasty... - Zobaczyłaś, jak mały palec prawej reki zmienił kolor na zielony. Dotknąłem cię nim w czoło i... i...

 

No to dobranoc... Odstawiłem kobietę u podnóża góry i wróciłem do siebie. Czym tu się ekscytować. Chyba ich przeceniłem. Może i nudno, ale cały czas to MOJA GÓRA.

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A ty rudy bandyto... - wyplułem z siebie słowa razem z piaskiem. Leżałem w resztkach jakichś krzaków, opleciony lino-różdżko-cokolwiek to było oraz wściekły jak rój pszczół po zniszczeniu im ula. Stracił się bowiem mój zarost, duma i chluba, gdzieś posiało mi czapkę, cały mundur utytłał się i potargał jeszcze bardziej niż był, a na samym szczycie tej kupy nieszczęść skonstatowałem, że diasi wzięli ostatnią flaszczynę na jaką było mnie stać! Ale, magik nie zabrał liny. No, to jesteśmy w domu, może się przydać...

 

Trzepnąłem się ze złością żywą ręką po dopalającej się brodzie. Kilka iskierek zaświeciło w zapadłym w międzyczasie mroku. Splunąłem, obserwując drogę na szczyt. Ktoś leżał sobie spokojnie, śpiąc. Podszedłem i patrzę: Nocturnal. No nic, ja jej pomagać nie będę, aż takim Samarytaninem nie jestem. Zamiast tego wygrzebałem z zupełnie innych krzaków, bujniejszych, swojego Mosina. Ucałowałem go z radością, choć on ocalał.

 

Edge skulił się lekko, nie ze strachu, po prostu naturalnym odruchem, kiedy tuż koło ucha świsnęła mu kula, równocześnie z suchym dźwiękiem strzału dobiegającym gdzieś z dołu.

- Won stąd, cholero, bo mnie ruski miesiąc popamiętasz! - wrzasnąłem na postrach, ponownie dając ognia. Nieco celniej, pocisk urwał gościowi kawałeczek małżowiny. Mechaniczna ręka tykała w ciemnościach. Wróg nie czekał, wiedział, czym to się może skończyć. Nie docenił mnie, to oberwał, ale na moje nieszczęście obeznał się już z jedną z moich taktyk. Strzeliłem trzeci raz i zostawiłem tykający mechanizm. Swoją lewą mechaniczną protezę unieruchomiłem czasowo, aby nie dźwięczała. Oplotłem ją trofiejną liną.

 

Oponent ostrożnie, z nerwami jak postronki i gotów do obrony zbliżył się do tykającej machiny. Kopnął ją, stwierdzając, że nie wybuchnie ani nic takiego. Nagle został olśniony: to podstęp! W ostatniej chwili osłonił się ręką przed liną mającą w domyśle opleść mu szyję i go zadusić. Mnie to wystarczyło. Karabin przezornie odstawiłem gdzieś, zaparłem się nogami i pociągnąłem najmocniej jak mogłem. W tym ruchu zawarła się cała moja złość oraz wola zemsty za leżaczek, flagę, śpiwór i okowitę. Porwany, Edge zatoczył się w stronę ziejącej za krawędzią szczytu otchłani. Nie spadł jednak. Pociągnąłem go dalej, do łagodniejszego zejścia. Tutaj puściłem linę, a mój przeciwnik potknął się o kamień. Upadł i począł staczać się z wzniesienia, a lina oplatała go dzięki temu.

 

Ja, nie bacząc na to, że był formalnie rozbrojony, porwałem za karabin i w porywie dziwnej furii wystrzeliłem jeszcze jeden nabój, lekko raniąc adwersarza w plecy. Przeładowałem z trzaskiem. Zawiesiłem broń na ramieniu, odnalazłem sfatygowaną flagę. Ze czcią rozwinąłem nad górą krwisty sztandar, zatknąłem go w widocznym miejscu, a potem począłem przechadzać się w te i nazad krokiem wartownika. Po niedługim czasie schyliłem się, znalazłem bowiem porzuconą kartkę, nadpaloną chyba. Napisałem na niej węglem: GÓRA JEST MOJA i rzuciłem na wiatr, a potem, dalej zły, wróciłem na posterunek.

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obudziłam się u podnóża góry, leżąc gdzieś koło ścieżki. Szybki przegląd utwierdził mnie w przekonaniu, że żadna część ciała nie jest uszkodzona. Dziwne. No, ale to dobrze - nie chciałoby mi się wracać na cmentarz po części wymienne.

Wstałam i wesoło ruszyłam w górę, podśpiewując równie wesołe i skoczne melodie.  W końcu nie na codzień opuszcza się górę w tak dobrym stanie. 

Wędrując ścieżką, ujrzałam nadchodzącą postać. Szła z góry - podejrzane. Nie zdarza się raczej, żeby ktoś o własnych siłach i z własnej woli opuszczał szczyt.

Towarzysz Tomek szedł dziwnym, mechanicznym krokiem. Oczy miał zwrócone w jeden punkt przed sobą. Może zdecydował się zrezygnować z walki...?

- Phi. Twoja Waść wola. Ale bez nerwów. To i tak będzie moja góra - rzekłam do niego i ze śmiechem szaleńca pobiegłam na górę.

Po raz kolejny stał tam SQBL w swoim - teraz nieco zmaltretowanym - garniturze.

Jako iż kiedyś używałam tej sztuczki, a ta się sprawdziła - postanowiłam ją powtórzyć.

Zza pasa wyciągnęłam niewielką, płócienną sakiewkę. Sięgnęłam do niej. W dłoni miałam teraz garść piasku, który zdmuchnęłam z dłoni. Ziarenka zawirowały i rozniosły się po okolicy.

Po kilku sekundach z każdego ziarenka wyrósł jeden mój klon. Było ich naprawdę sporo.

- Patrzcie wszystkie, tumany, tutaj! Słuchać mnie, zamierzam przemawiać! - Krzyknęłam i stanęłam na kamieniu, żeby klony lepiej mnie widziały.

Wyjęłam z kieszeni male ciastko.

- Widzą ciastko? Taaak, to bardzo dobre ciastko jest. Chcecie je? To łapcie! - Rzuciłam kąskiem na sam szczyt, który spadł na dłoń stojącego tam magika.

Klonom w jednym momencie wyrosły węże zamiast włosów, ostre zęby i pazury. Wszystkie rzuciły się na górę, tratując niemalże intruza trzymającego ciastko.

Siła rozpędu nie pozwoliła im zahamować, przez co razem z magikiem runęły ze szczytu.

Teraz SQBL prawdopodobnie wyglądał jeszcze gorzej niż przed moją wizytą. Klony tymczasem ponownie zmieniły się w piasek.

Stanęłam triumfalnie na górze, rozkoszując się zwycięstwem. I tak mnie zaraz zrzucą, ale póki co góra jest moja.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobiegł Cię śpiew, początkowo nic ale później trochę głośniej, a potem cisza... coś zimnego otarło się o twoją szyję, chwilę później widzisz uciekającego człowieka śpiewającego trollololo... nie wiesz o co chodzi. Nagle orientujesz się że to zimne coś to butelka, chwilę później wpadła na ciebie chmara Changelingów i zabrała ze sobą.

-Gór nigdy za wiele! A i ta moja! lecz dla dobra świata tą się podzielę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Wesołych świąt! - do uszu Arceusa dobiegł wesoły okrzyk - Prezenty dla każdego.

Odwrócił się w stronę docierającego do niego głosu. Ujrzał mnie wraz ze stosem prezentów i gigantycznym uśmiechem. Niemal natychmiast rzucił się w stronę pakunków zapominając o górze, która w tym czasie stała się MOJA.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W nie najlepszym humorze, a raczej dość mocno wkurzony, wracałem z przymusowej wyprawy na zgniły Zachód, zastanawiając się, co mnie tam właściwie za diabli ponieśli. Aha, diabli, to w sumie ma sens, powiedziałem do siebie. Przecież SBQL, mój zażarty wróg jest cholernym czarownikiem czy jedna zaraza wie czym. Założyłem ręce, jedną mechaniczną, jedną organiczną, na piersi bacznie obserwując drogę na szczyt. Miałem głęboką nadzieję, że trafię właśnie na mojego osobistego nieprzyjaciela, jakim w zadziwiająco krótkim czasie stał się wyżej wymieniony gość. Przy okazji w spokoju rozważałem swoje szanse. Bez Mosina, granatów, osłabiony, lekko mie się w hołowie po hipnozie wichrowało, a na Ukrainę za daleko, by cisnąć po pomoc, jeszcze mi zemsta zwleknie. W tak zwanym międzyczasie minęła mnie Lisica, pozdrawiając i życząc wesołych Świąt.

- Wesołych... - odparłem odruchowo, nie zważając na wybudzenie się kolejnej ofiary hipnotyzera. Miałem już plan.

 

Stał tam sobie, promienny jak dupsko króla Słońce w niedzielny poranek i nadymał się. A ja wyszczerzyłem zęby jak ostatni wariat, nieźle wnerwiony za swój zarost, a raczej jego widoczny na dużą odległość brak. Wyszedłem na widoczne miejsce, odchrząkając wyraźnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Nie wyglądałem jak furiat, strasznie czy ponuro. Ot, zmaltretowany żołnierz, wymęczony, głodny i spragniony. Jedyne, co mnie wyróżniało, to lewa ręka. Mechaniczna, dźwięcząca zębatkami. I wyraz smutnej pewności na twarzy.

 

Dalej potoczyło się już szybciej. Wystawiłem przed siebie organiczną rękę, z rozwartej dłoni wypadło kilka kuleczek ziemi zmieszanej z czymś jeszcze.

- Szyłgana źięłło, ałmakuk partędź - wymruczałem, a słowa, chociaż ciche, obleciały cały szczyt. W tym okamgnieniu całą górę oraz spory obszar wokół pokryła gęsta, całkowicie nieprzejrzysta mleczna mgła. SBQL zdezorientowany rozejrzał się, postąpił kilka kroków. Mgła tłumiła dźwięki, nie słyszał więc ani swojego stąpania, ani tym bardziej mojego podkradania się.

 

Nagle wszystko okryła czerń, kiedy na głowę iluzjonisty opadł worek. Był na to przygotowany. Wór schwytał tylko obłoczek szarego dymu. W pewnym momencie jednak magikowi zniknął kapelusz. Zniknął nie wiadomo gdzie, lecz prawdopodobnie na dość długo. Wtedy też ja kopnąłem go w lędźwie, korzystając z chwilowej dezorientacji i zniknąłem we mgle. Nie pozwoliłem mu na powstanie, popychając go z powrotem na ziemię, kiedy tylko próbował. Zmęczył się, a i ja nie miałem takiej kondycji jak kiedyś.

- Słuchaj, ty znasz sztukę iluzji, mnie Ukraińcy uczyli słowiańskiej magii. Pozwolę ci odejść bez szkody, ale kapelusza nie dostaniesz - głos rozległ się zewsząd, nikt nie potrafiłby zlokalizować jego źródła.

 

Jakby na potwierdzenie rozkazu przeciwnik odczuł przemożne pragnienie i głód. Musiał, po prostu musiał iść i zaspokoić potrzeby swego ciała. A że wedle zaklęcia mógł to zrobić dopiero po dojściu do Kijowa lub spotkaniu Słowianina...

 

Tak czy inaczej odnalazłem Mosina. Leżał, porzucony, utytłany trochę w błocku, rozładowany. Z pieczołowitością oczyściłem swą broń, załadowałem kolejne naboje i krzepko schwyciłem ją w dłonie. Zająłem stanowisko obok cudem uchowanej flagi, golnąłem trochę źródlanej wody, przegryzłem kiełbasą. Byłem gotów do obrony, ale czegoś mi tu brakowało.

 

Ano tak. Na rozstajach pojawiły się pergaminy z czymś nadziabanym cyrylicą, a pod spodem polskie tłumaczenie: MOJA GÓRA.

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niech cię lewaku jeden... - Odparowałem linę i usiadłem. Otworzyłem i zagotowałem rację wojskową.Następnie wdrapałem się na drzewo i obserwowałem sytuację. Przegryzając fasolę i kiełabsę w sosie pomidorowym notowałem w głowie wszystkie posunięcia. Magik, Kobieta, Magik, Pan X, Pani X, Magik, Lewak... - Skończyłem porcję akurat w sam raz. Zeskoczyłem pod drzewo i powoli ruszyłem na górę nad którą zebrały się chmury i uwolniły z siebie deszcz.

-Hej! Czerwono-armisto! - Krzyknąłem będąc 50 metrów od niego. - Ja wiem, że walczysz za ojczyznę, naród i... - Nim skończyłem wróg wziął mnie na cel. Staliśmy w deszczu moknąc... 5 minut... 10... 20... Po pół godzinie descz ustąpił. Położyłem rękę na ramieniu, a ta dosłownie wtopiła się w ciało i wyłoniła po chwili z kawałkiem metalu.

-Coś zgubiłeś. - Pstryknąłem kciukiem i palcem wskazującym, a po przeleceniu całych 40 metrów kawałek ołowiu upadł pod nogami "czerwonego". Rana na moim ramieniu zamknęła się. No to zacznijmy.

 

Co on kombinuje? - Myślałeś. Nagle zacząłem iść na wprost. Na trzydziestu metrach zatrzymałem się na chwilę i... zacząłem iść w powietrzu... TRZY METRY NAD ZIEMIĄ! Chciałeś to zakończyć i wycelować, ale nie mogłeś ruszyć swym mechanicznym ramieniem.

-Nie, nie ruszysz.- Powiedziałem - Nie stałem i nie moknąłem dla zabawy. Deszcz nie był przypadkowy, tylko ja go przyzwałem. A nie padał Ci na głowę zwykła woda lecz... - Stanąłem nad tobą i dokończyłem zdanie.

 

-Woda utleniona. Na tyle chemię już chyba znasz by wiedzieć czym jest tlenek żelaza (III). Fakt trochę energi zużyłem, aby woda zechciała przereagować z tym niefortunnym metalem, ale się opłaciło. - Podciągnąłem rękaw prawego ramienia. - Dobrze, że znasz magię, bo miałbym lekkie opory robiąc to, ale w takim wypadku wiem, że wrócisz... - Przyzwane liny spętały lewaka dość ciasno, pozwalając mu jedynie na dreptanie. Stanąłem obok dzierżąc w dłoni przeźroczystą kulę, która nieregularnie się poruszała. Wyczarowałem przeciwnikowi zatyczki do uszu, aby niepotrzebnie niecierpiał.

-Miłego lotu. - Delikatny dotyk kuli o linę zdestabilizował ją i uwolnił cały potencją dźwięku. Komunista opóścił górę w trybie pośpiesznym lądując na krawędzi lasu dalek za górą. Obok mnie pozostał rdzewiejący mosin, którego wrzuciłem do kanionu obok. oraz... Kapelusz... A zatem wciąż gdzieś tu jesteś. Nie czekając na powrót wroga otworzyłem niewielki portal z którego wyłoniło się mięsiste coś i zabrało go ze sobą. Tak... Żarłoczna rozgwiazda Aza i jej wynicowany żołądek z dziewiatego wymiaru. Paskudztwo... Teraz wiedziałem, że GÓRA JEST MOJA.

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No co ty robisz? Nie poznaję cię... Cicho bądź. Jakbyś nie mógł... Wątpię, bo nie ma dla mnie takich ograniczeń... Zamknij się! Skąd miałem wiedzieć, ze Aza tego nie strawi?! Zresztą... To co zamierzasz zrobić? To co obiecałem... Eh...

 

Potężny gardłowy ryk rozniósł się po całej powierzchni zobocza zaskakując wszystkich wokół. Magik obejrzał się lecz w miejscu, gdzie leżałem zwinięty została tylko grudka popiołu.

-Tu jestem. - Opowiedziałem patrząc się na plecy wroga, który zareagował natychmiast. Nie wyglądałem już tak samo. To nie był juz zwykły mundur z podwiniętymi rękawami. Oczy zasłaniały oklary przeciwsłoneczne czarne jak bezksiężycowa noc. Dolną połowę twarzy zasłaniał wysoki, sztywny kołnierz, a cień na górną część rzucał obszerny kaptur pochodzący z szarej bluzy. Z zewnątrz wszystko okrywał bezrękawnik, stanowiący jednocześnie kamizelkę przeciwodłamkową. Spodnie również przybrały na wadze oraz zmienił się ich kamuflaż na miejski.

-W istocie wiele potrafisz. są to jednak typowe sztuczki magiczne. Gołębie, króliki, karty, różdżki, laski... Zatem największymi twoimi asami będą piły oraz skrzynie w których się znika. To wciąż jednak ta sama kategoria.

-Ty za to władasz linami, jesteś nadwyraz sprawny i wykonujesz pomniejsze przywołania. i co z tego? - Powiedziałeś powoli.

-Gdybyś uczył się pilniej wiedziałbyś już kim jestem. Twojego fachu można się nauczyć. Jedni lepiej inni gorzej... Ja z tym się urodziłem. Fakt faktem, że technik wciąż, się uczę, jednak.... Nie korzystam z gotowych zaklęć, czy sztuczek, lecz wciąż wyzwalam energię.

-Po co mi to wiedzieć. I tak cię pokonam. - Powiedziałeś pewny swego. -Tymbardziej, że odzyskałem kapelusz.

-Przedmiot... Jedno z mediów łączące świat materialny i astralny. A zatem powiem Ci coś w co nie uwierzysz. Ja tego medium nie potrzebuje. - rozłożyłem ręce, a całe niebo zrobiło się czerwone, a chmury czarne. Zupełnie jakby odwrócić kolory,

-Jeśli byłeś dość wytrwały, to może o tym czytałeś, lecz jeśli nie, to zobaczysz iluzję na naprawdę wysokim poziomie.

Nagle zaczęło być naprawdę dziwnie. Wszystkie drzewa zaczęły rosnąć... I to do nieprawdopodobnych rozmiarów. Następnie stały się bardzo cienkie.

-Pozwól, że przedstawię Ci sztuczkę o nazwie 'Kolczasty las" - Kilometry drutu kolczastego falowały wszędzie wokół. Nie mogąc się temu przyglądać postanowiłeś przerwać moje działanie, lecz nie mogłeś się ruszyć.

-Ten wymiar jest moim własnym i to ja go kontroluję. Tak długo jak zechcę czas zwolni, lub przyśpieszy. Nalożyłem zwolnienie na twoje mięśnie przez co ruch o jeden milimetr zajmie Ci dokładnie tysiąc lat. - Żelazo zewsząd wystrzeliło w twoim kierunku i oplotło wokół. Na mój znak zacisnęło się z całą siłą, lecz wróg zamienił się w chmurę piór. Niebo wróciło do swoich kolorów, a drzewa do swoich pierwotnych form. Wróci... Jak mi się nie chce ruszać... A jednak... - Pstryknąłem palcami i po chwili w górę poszybował fajerwerk. Rozbłysną nad górą tworząc wspaniały, żółty napis z czerwoną ramką przy akompaniamencie fanfar: MOJA GÓRA!

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wszystko wirowało w niesamowicie szybkim tempie, a świat zdawał się być wpierw wywrócony na nice, a potem przynajmniej nieźle zdeformowany. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywałem się w powoli czerwieniejące na wschodzie niebo, a potem, kiedy złocista kula wyprysnęła ponad horyzont, zakryłem powieki. Słońce było dziadowsko ostre, zwłaszcza kiedy jego promienie odbijały się w rozbitych okularach. Nieznacznie poruszyłem głową, a gałęzie zaszeleściły.

- No pięknie - wydarło się ze mnie wraz z jękiem. - Jak raz użyłem tej popierdzielonej magii zamiast starej, dobrej, materialnej broni. I kiepsko mi wyszło. Nigdy więcej.

 

Rzeczywiście, moje położenie było nie do pozazdroszczenia. Wisiałem sobie na drzewie, prawdopodobnie dębie, dobre piętnaście metrów nad ziemią dosłownie wciśnięty w koronę. Wszystko mnie cholernie bolało, mundur mogłem już chyba tylko zużyć na podpałkę, a proteza do wymiany. I kto, ja się pytam, pokryje koszta nowej? W czasie się przeca po dodatek kombatancki nie cofnę! Cała kabała wyglądała dość biednie, alem się zaciął w postanowieniu opuszczenia drewnianego więzienia. Jadłem, przez co miałem dość energii na to karkołomne przedsięwzięcie.

 

- Uch, żeby cię... - powiedziałem, akcentując swoje słowa twardym uderzeniem mojego ciała o ziemię. Na szczęście rozmiękłą. Dodatkowo za amortyzator robiła mi kompletnie sztywna mechaniczna ręka, która w tym momencie ostatecznie straciła przydatność. Powędrowałem sobie tylko znanymi ścieżkami na wschód, z wolna znikając za widnokręgiem. Cień góry tylko przypominał mi o kolejnej klęsce, dając motywację do srogiej zemsty.

 

Powrót mój odbył się po pierwsze szybko, po drugie bez fanfar. Znalazłem podwózkę na traktorze przemytników buraków, który w odpowiednim momencie został przebudowany na amfibię, co pozwoliło nam spokojnie przekroczyć Bug. Zapłaciłem, pojedliśmy, popiliśmy i pojechali. A ja stałem u podnóża wzniesienia. Odetchnąłem sobie świeżym, górskim powietrzem, z radością poruszając lewą, ponownie organiczną ręką. Czarnobyl czyni cuda, byłem zdrów jak ryba i to bez krzty magii. Nawet broda mi odrosła, o! Miałem na sobie też całkiem nowe ubranie. Cywilne i maskujące. No bo w końcu kto zainteresuje się gościem w szarawarach spiętych skórzanym, szerokim pasem, luźnej koszuli, wełnianej kamizeli oraz karakułowej papasze na głowie? Tak na wszelki wypadek, żeby jednak było wiadomo, kto ja jestem, ozdobiłem sobie ową papachę gwiazdeczką. I grało.

 

Wspinałem się dość długo, nieświadomy zaburzeń rzeczywistości. Nie było mnie, to i nie wiedziałem, co się dzieje. Od czasu do czasu pogwizdywałem sobie coś smutniejszego na dobry początek dnia, przez co prawdopodobnie Edge był już uprzedzony o mojej obecności. A mie to, kolokwialnie mówiąc, wisiało. Kiedy wszedłem na szczyt w rzeczy samej zastałem go spiętego i gotowego do boju A mie się tak nie chciało...

 

- Dobra, nie będę się wydurniał. Załatwimy to jak mężczyźni, bez magii i broni - z tymi słowami odrzuciłem na bok nagana, szaszkę oraz pojedynczą "cytrynkę". Gdy i oponent swoje zdolności czasowo zdezaktywował, wzięliśmy się za bary. Nie miałem złudzeń, to trochę potrwa. Oboje bowiem znaliśmy i stosowaliśmy dość wymyślne ciosy, które, niestety, oboje umieliśmy sparować. I tak się to ciągnęło jak brazylijska telenowela, dopóki nie zaczęliśmy oddychać ciężej. Zdecydowałem się na coś, czego wróg mógł się, jako doskonale wyszkolony woj, nie spodziewać. Mała szansa, ale zawsze. Odepchnąłem go, by na moment zwiększyć dystans, a kiedy przygotowywał sobie tylko znane uderzenie, zasunąłem mu po chłopsku kułakiem w mordę, jak to się mówi. Odszedł kilka kroków w tył, zdziwiony, a ja równie niedbale poprawiłem z drugiej strony. Tak mi nagle przez myśl przeszło, że potem będzie mieć krasiwe, modre limo.

 

Skorzystałem na twojej dezorientacji i wierchem dłoni trafiłem Edge'a jeszcze w skroń, na odlew, bez celowania. Wyłączyło go tak jakby. Ja postanowiłem być dzisiaj milszy niż ostatnio i złożyłem na bezwładnym ciele cały sprzęt adwersarza i bez ceregieli zwlokłem go z góry. Tam zostawiłem go w rowie, z ukraińskimi pozdrowieniami czytaj butelką bimbru. Sam wróciłem, zebrałem co moje i wytrzepałem z kurzu flagę, która (jak to jest możliwe?!) uchowała się jeszcze na szczycie. Mosina, niestety, nie znalazłem, z broni palnej zostaje więc tylko nagan.

 

I znów na rozstajnych drogach pojawiły się ogłoszenia: MOJA GÓRA.

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ptaki. Dużo ptaków. Za dużo ptaków, chociaż w moim mniemaniu gołębie nie zasługiwały na miano ptaków, tak jak okonie na miano ryb.

A teraz wszystkie te krótkodziobe podróbki z wybrakowanymi palcami rzuciły się na mnie. Drań użył mojej własnej broni przeciwko mnie. Z drugiej strony, mógł wymyślić coś własnego.

Ja tymczasem mogłam się uchylić, zamiast cofać się i kolejny raz odbywać lot ze szczytu.

Ziemia zbliżała się w przewrotnym tempie. Znowu. Mimo tego, że przerabiałam scenariusz kilka razy, upadek bolał, i to chyba jeszcze bardziej niż poprzednio. Kilka razy jeszcze uderzyłam o ziemię, a potem  wylądowałam na jakiejś niewinnej sośnie.

Zastanowiłam się, czy jest jakakolwiek część ciała, która nie wysyłała do mózgu informacji o bólu. Kilka kości musiało pójść. Na skórze miałam utrwalone pozostałości po kamieniach. O innych stratach nie chciało mi się nawet myśleć

Podciągnęłam się zdrową ręką i zaczęłam powolną wspinaczkę po stromym stoku góry.

Po dłuższym czasie zamajaczył przede mną szczyt i SQBL na nim. Czas na zemstę! Złamane kości muszą pójść w zapomnienie, przynajmniej na chwilę. Wstałam, i pobiegłam na górę. W planach miałam wykorzystanie mojej specjalności - perswazji bezpośredniej.

Musiałam wyglądać dość nieciekawie, bo bieg odrobinę mnie zmęczył, co skutkowało zadyszką i pluciem płucami. Magik spojrzał z politowaiem i nie zerwał się, żeby bronić szczytu.

Zebrałam się w sobie, podskoczyłam i kopnęłam rywala w brzuch, a zaznaczyć należy, że moje buty raczej nie należą do lekkich. SQBL zdołał się jednak utrzymać na nogach i spróbował mi oddać. Zatoczyłam się do tyłu i wylądowałam na ziemi. Kiedy magik chciał zadać mi ostateczny cios, podniosłam z ziemi kamień i rzuciłam w jego głowę. Cylinder nie zdołał zmniejszyć siły ciosu, a intruz na MOJEJ GÓRZE runął  w przepaść.

Wyszczerzyłam się triumfalnie i upadłam na kochaną ziemię. Będę chyba musiała pomyśleć o drobnej naprawie, ale to może poczekać. Należy ochronić górę!

Wyczarowałam wokół siebie wysoki mur z białych cegieł.

"Did you ever wonder why we had to run for shelter when the
promise of a brave new world unfurled beneath a clear blue
sky?"

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Otorzyłem szeroko usta i głośno ziewnąłem. Może to i lepiej, że mnie znokautował. Strszani chcia... - Kolejne ziewnięcie. Wyczarowałem sobie kubek z mocną kawą, która postawiła mnie na nogi. W międzyczasie właściciel góry zdążył zmienić się dwukrotnie. Tak mi się nie chce... I znów ona na dodatek. Trzymając spory porcelanowy podszedłem do białego muru.

-Witam!. To znów ja. Przyznaję jest Pani dośc kłopotliwa jednak kobiet wciąż niezamierzam toczyć z Panią walki. Ponadto pani stan nie jest najlepszy. Zatem...

 

Niebo ponownie zrobiło się czerwone. Poczułaś jak wszelkie dolegliwości jak złamanie, skaleczenia i inne zostają uleczone, a kolory wracają do normy. No miło, że mnie uleczyłeś, ale nie zrezygnuje z tej góry. Jest moja i... - Cichy szmer przerwał rozmyślania. Spojrzałaś w górę, i zobaczyłaś czarną chmurę schodzącą w dół skonstruowanej przez ciebie twierdzy. Jednak szybko okazało się, że nie jest to gaz czy chmura, lecz pająki. Głęboko zakorzeniony strach dał o sobie znać. Gardłowy krzyk rozpaczy wydobył się z twojej krtani. Stawonogi wiły się wszędzie i unikanie ich stawało się bezcelowe. W akcie rozpaczy zakryłaś oczy, a gdy znów spojrzałaś wszystkie robaki zniknęły. Lecz coś było nie w porządku. Ściany zaczęły się zbliżać zmniejszając przestrzeń. Zaczęłaś czuć, że nie masz czym oddychać... Był to pierwszy obiaw klaustrofobii. Rozległ się kolejny krzyk i cichy płacz z twojej strony. Gdy przetarłaś oczy ścian były na swoich miejscach. Przetarłaś ponownie łzy, które zostały na twoich dłoniach. Lecz czułaś, że cieczy jest zbyt wiele. Ziścił się twój najgorszy koszmar. Z wielu drobnych ran, powstałych wskutek ugryzień pająków zaczeła cieknąć krew. Niezbyt obficie, lecz jedna kroopla, która spadła na trawę wsytarczyła, by podłoga zmieniła się w szkarłtny płyn, w którym widziałaś własne odbicie. Ostatnim strachem byla hemofobia.

 

Stałem na zewnatrz muru obserwując jak pęka i sypie się na ziemię. Gdy ostatnia cegłówka runęła zobaczyłem Nocturnal klęczącą, z rękami na głowie. Chyba przesadziłem... Podszedłem i chciałem pomóc Ci wstać, lecz uciekłaś metr w tył patrząc na mnie zamglonymi oczami pełnymi strachu. No teraz wiem, że przesadziłem,,, - Przykucnąłem obok, a kubek po wypitej kawie znknał. Zmachałem kilka razy przed twoją twarzą, by zwrócić na siebie uwagę.

-Hej! Już w porządku. Nigdy nie miałaś i nie będziesz mieć tych fobii. To była tylko iluzja. Ale strach był prawdziwy. Dość wrażeń jak na tą chwilę, co? - Nie zauważyłaś, gdy zielony palec dotknął twojego czoła. Głupio było mi wiązać śpiącą osobę, więc po prostu zniosłem Cię na dół i położyłem na ławce. Wrócił na górę z kolejnym kubkiem kawy ciesząc się, że to MOJA GÓRA!

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Trwało to jednak tylko chwilę. Zawartość kubka spojrzała na Ciebie krytycznie.

- Co robiłeś ze swoim życiem? Siedzisz tutaj, na górze i zad tylko płaszczysz. Co z ciebie za człowiek? Ja w twoim wieku miałem już rodzinę, stołek prezydenta, własny samolot, willę z basenem, niewolników, służbę i pełno mamony! A Ty co? Byś chociaż tę górę jakoś wykorzystał, a nie. Zero przedsiębiorczości, zupełne zero. - Kawa podniosła się i oparła swoje pazurzaste łapy o krawędź kubka, a potem usiadła na niej. Chwyciła łapkami Twoją twarz.Westchnęła.

- Słuchaj, ja naprawdę nie chcę cię zdołować. Chodzi mi o to, że - rozumiesz - są inne metody. Nie trzeba rowiązywać  tego w taki sposób. Po prostu staram się zmobilizować cię do zrobienia czegoś konstruktywnego, na przykład... SPÓJRZ W MOJE OCZY! - krzyknęła piskliwym głosem.

Kawa nie była już kawą, a nauczycielem z kawałkiem patyka w dłoni. Podstarzałym, łysiejącym mężczyzną  w grubych jak dna butelek okularach i krawatem w roli pętli wisielczej na szyi. jego oczy jarzyły się niepokojącym, zielonkawym światłem.

- Wiersze mu się zachciało pisać, co, panie Edge? Takiżeś mądry, tak? Sądzisz że wszystko wiesz o geografii? Noo, to zaraz zobaczymy! Pozwól, że odważę się sprawdzić Twoją wiedzę! - Warknął, a w jego dłoni zmaterializował się młotek. - Czy wiesz, w jakim państwie go wykonano? Nie? To pora żebyś się tam wybrał, bo na nic lepszego nie zasługujesz! - Sadystyczny belfer wyparował, podobnie jak ławka i cała klasa.

Pojawiłeś się na sali sądowej. Dziwny stwór o szarej skórze i długich kończynach zaczął śpiewać. Zabrzmiała melodia.

- Good morning worm your honour! The crown will plainly show - yhe prisoner who now stands before you was caught red handed showing feelings, showing feelings of an almost human nature.This will not do!

Wokół Ciebie zaczęła pojawiać się biała ściana. Wyginała się i rosła, stopniowo zasłaniając widok na wszystko inne. Wreszcie ułożyła się na planie idelanego okręgu, zamykając Cię w środku.

Stwór, który przedstawił oskarżenie urósł i wgapiał się w Ciebie z dziury na górze.

Mimowolnie zacząłeś przypominać sobie najbardziej przerażające momenty ze swojego życia.

- Since, my friend, you have revealed your deepest fear. I sentence you to be exposed before your peers.Tear down the wall! - wrzasnął potwór. Ostatnie zdanie echem odbiło się po ceglanej pułapce, wywołując niesamowity ból głowy. Zacząłeś krzyczeć.

Tear down the wall! Tear down the wall! - rozbirzmiewały głosy.

Ściana otaczająca Cię pękła z hukiem. Gruz i pył posypały się na Ciebie, przygważdżając do ziemi.

A wszystko to działo się  w Twojej głowie i właśnie leżałeś na szczycie w pozycji embrionalnej, krzycząc przez sen, bo tylko tym było to wszystko, a ja siedziałam obok, badając wpływ rocka progresywnego na umysł ludzki.

Zniosłam Cię ze szczytu na podnóże gór. Śpij słodko, podczas gdy ja zajmę miejsce na swojej górze.

Edytowano przez Nocturnal Van Dort
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zabawne... Nawet nie zauważyła, że to kopia... Czyli nikt tu się nie szkolił pod kątem wychwytywania energii... Lepiej dla mnie.

Nagle dobiegło cię klaskanie... Ze szczytu góry. Stałem tam bacznie przyglądając się twoim poczynaniom.

-Przyznaję jestem pod wrażeniem. Nie doceniłem Cię. Choć brakuje siły to posiadasz największy potencjał z nich wszystkich. Magia oparta na muzyce jest niezwykle potężna i zastanaiam się kto ją mógł zostawić w tak lekkomyślnych rękach.

-Będzisz tak gadał czy zejdziesz?! - Krzyknęłaś poirytowana i zanuciłaś: Hello me! Meet the real me! Wokół pojawiło się mnóstwo twoich kopii - około setki. Rozejrzałem się dokładnie kalkulując sytuację i odpowiedziełem:

-No dobrze. Zobaczmy co jeszcze umiesz: I hear the darkness without sound. I am The Man Without Fear. - Zdałem się więc na słuch zamykając oczy, a ty kontynuowałaś: In The mouth of madness, down in the darkness. - Klony zaczęły atakować jeden po drugim. Leniwość tej formy dała mi się we znaki już po 18-stej kopii, więc postanowiłem się wspomóc: Betrayal running through my veins! -  Przez zwrócenie przeciw sobie podróbek udało się je zredukować do połowy. Postanowiłaś dalej walczyć nie oszczędzając mnie: We dance like marionettes, swaying to the Symphony... Of Destruction! Klony stały się dwókrotnie szybsze i silniejsze, a ponadto dołożyłaś coś jeszcze: For the love of the game!

 

Cholera... Jeśli zacznie puszczać wiązanki to po mnie. Trzeba to rozegrać najszybciej jak się da. Wyskoczyłem z tłumu krzycząc: I am Fireproof! Gdy osiągnąłem maksymalną wysokość postanowiłem skończyć: In the hands of death. Burn baby burn! Ziemia zaczęła się trząść i pękać. Z powstałych szczelin buchnęły ogromne szkarłatne płomienie, które spopieliły pozostłe kopie oraz wypaliły spory kawał trawy pozostawiając wyschniętą glebę. Po wylądowaniu okazało się, że mój przeciwnik nawet się nie zmęczył zbytnio. Na tym polu jej nie dorównam. Zatem czas pójść o krok dalej... Stanąłem spokojnie i... zdjąłem kaptur.

-Wrota numer jeden. "Gdy smok śpi!" - Nagle ziemia podemną zaczęła pękać od występującej wokół energii. Zacząłem iść w twoją stronę.

-Nie fatyguj się. Skończę szybko: Somewhere, between the sacred silence and sleep. Disorder! - Świat zacżał wirować, zmieniać barwy zupełnie jak w kalejdoskopie. Tym razem szybko przejrzałem iluzję i postanowłem uprzedzić wszystkie twoje poczynania i wyszeptałem: The future is black. Iluzja zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Stałem na swoim miejscu patrząc na Ciebie.

-To jak sobie poradzisz z TYM! The King left none living! None able to tell! - Wykrzyczałaś w powietrze. Nad twoją głową Pojawił się ogromny kościsty upiór w koronie, lecz zamknęłąś oczy i nie przestawałaś nucić: The King took their heads and he sent them to hell. Their screams, they go loud in the place of their death. Ripped open they die with their final breath. Przygotowałaś się do wypowiedzenia ostatniej kończącej zwrotki: They hailed the King. - Otworzyłaś oczy i ku twemu przerażeniu identyczny kościej widniał nedemną. The King of Kings. - Ukończyłaś pośpiesznie. Widma Zmierzyły się wzrokiem, wykonały lustrzane uderzenia względem siebie i zniknęły. Na myśl przyszło Ci jedno słowo: Niemożliwe! Spróbowałaś kilka słabszych ataków i wtedy usłyszałaś. Wypowiadałem słowa równocześnie z tobą. Takt w takt, rym w rym.

 

-Teraz przejdźmy dalej. - Powiedziałem. Zauważylaś nagle, ze stoisz w snopie światła pośród całkowitej ciemności. Nie miałaś czasu zastanowić się kiedy wypowiedziałem tekst i postanowiłaś rozproszyć otaczającą cię czerń. You fooled all the people with magic. Yeah, you waited on satan's call... Niestety to nie zadziałało. Zauważyłaś pod sobą niewielką kartkę, którą podniosłaś i rozwinęłaś. Jej treść brzmiała: Zła wiadomość: Witaj w siódmym wymiarze. Każdy kto się w nim znajdzie widzi i odczuwa co innego, gdyż jest budowany przeciw tej osobie. W twoim przypadku (czego pewnie jeszcze nie zauważyłaś) nie jest możliwe wykonanie jakiegokolwiek dźwięku z powodu nie powstawania fal dźwiękowych. Dobra wiadomość: wciąż można stąd wyjść, choć nie jest to najłatwiejsze.

Chciałaś krzyczeć z furii, lecz głos zabrzemiewał głuchym echem jedynie w twojej głowie. Do szewskiej pasji doprowadziła cię druga strona kartki na której były dwa słowa:

MOJA GÓRA!

Edytowano przez Parabellum Edge
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja nie dam rady? No, dobra. Ostatecznie, w tej sytuacji mogę się nawet zgodzić.

Tak więc w tym pustym niegrajdołku nie działał dźwięk? Nieprawda to. Dźwięk potrafił zadziałać wszędzie, tylko należało odpowiednio go do tego przygotować.

Usiadłam, a w mojej dłoni zmaterializował się kawałek plastiku. Kostka do gry na gitarze.

W następnej chwili ciemności rozproszyły się, a w łunie światła pojawiło się dwóch panów.

Zabrzmiał dźwięk gitary. Oto w siódmym wymiarze po raz pierwszy pojawił się dźwięk. Logika jest przereklamowana.

I do not need(he did not need) A microphone (a microphone) My voice is ... (...) POWERFUL! Ooooooooh yeah!

Wręczyłam jednemu z nich kostkę którą trzymałam. Rozbłysła zielonym światłem.

Now take a look, (take a look) Tell me what do you see? (what do you see?) We've got the Pick... of Destiny!

Ciągłość czasoprzestrzeni w siódmym wymiarze uległa uszkodzeniu, które pozwoliło mi wydostać się na zewnątrz. Nikt nie mówił, że nie wolno skorzystać z drobnej pomocy.

Znalazłam się znowu u podnóża góry.

An unforeseen future nestled somewhere in time, unsuspecting victims no warning, no signs. Judgement Day. The second coming arrives. Before you see the light you must die! - ruszyłam w górę.

Zauważyłeś mnie już wcześniej, kiedy wspinałam się na wzniesienie. We attack, attack, attack your fetal servitude! - zabrzmiał Twój głos, a kamienie wokół mnie wzniosły się i ruszyły, żeby zniweczyć moje plany.

Out of my way I'm coming through, roll the dice don't think twice and we crush, Crush'em! - Kamienie rozsypały się w piasek i opadły z powrotem na swoje miejsce.

Uśmiechnąłeś się złośliwie. Kamienie to był tylko wstęp, zaledwie rozgrzewka.

The haunting never fades, laughter's gone away I know t's too late, when you've lost your soul. The fires all but gone, my world is darker now than the blackest crow! -  Nad szczytem pojawił się wielki ptak, którego struktura przypominała gęsty, idealnie czarny dym. Wrona zaatakowała. Błysęły szpony.

I have waited for you to come. I've been here all alone. Now that you've arrived, please stay a while. And I promise, I won't keep you long. I'll keep you forever! Dance with the dead in my dreams, listen to their hallowed screams! The dead have taken my soul temptation's lost all control! - Z ziemi uniosła się para, a potem rozdzieliła się i zaczęła formować w ludzkie, nieco zdeformowane postacie. Kilka widm chwyciło wronę i wcisnęło ją w ziemię. Reszta duchów powlokła się na szczyt i stanęła naprzeciwko Ciebie. Postacie spojrzały po sobie, zdezorientowane.

- Bo my, ten... Chcieliśmy pana nakłonić do opuszczenia tego miejsca, i...

- Memories can't ignore anguish of before, satisfy the scorn. Rise ghosts of war! - zanuciłam. Duchy wyprostowały się, a na ich ciałach wyrosły kolczaste pancerze. Rysy wyostrzyły się i spojrzały na Ciebie z mordem w oczach. Rzuciły się, ignorując całkowicie niewielką powierzchnię szczytu. Razem z nimi spadłeś w przepaść, na jej dnie otwarła się ziejąca siarką i płomieniami dziura. Wystarczyło dopełnić formalności.

- You're not going to wake up today. They've pulled your plug the picture fades, and as your body decays, mold begins to fill your grave. The smell of death permeates, the silk within your coffin lays - Go to hell!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Doszedłem do siebie w niecodziennej pozie. Podwinięte nogi, rozrzucone ramiona, krew cieknąca cieniutką strużką z głowy... Wzrok błądził po szarym niebie i czarnych skałach. Po Tej Górze, która zabrała już tyle istnień. Toczyły o nią walki jakieś przemożne, nieubłagane siły, gdzie tam cisnąć się z kułakami albo spluwą. No, jednak czułem się w obowiązku spróbować jeszcze raz. Wstałem z jękiem, otarłem krew z potylicy. Bolało, i to bardzo, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Chyba uderzenie uszkodziło mój ośrodek słowiańskiej magii. Zdany byłem w tej bitwie tytanów jedynie na swoją siłę, broń i przemyślność. Mało tego, niepokojąco mało.

 

Podniosłem z ziemi papachę, otrzepałem ją i nasadziłem na głowę. Mimowolny syk wydarł się spomiędzy zaciśniętych warg. Z trzaskiem nastawiłem żuchwę Potrzebowałem medyka. Odszedłem na moment od wzniesienia, słuchając muzyki zeń dochodzącej. Nie docierały do mnie zmiany właściciela, bowiem łatałem sfatygowaną czaszkę i poprawiałem nieco wydolność organizmu. Dobrze, och jak dobrze, że miałem tych kumpli zza Buga. Oczyszczająca siła 99 procentowego bimbru rozlewała się po moich żyłach, niwelując ból, podczas gdy Iwan czy inny Wasyl szył mi hołowę dratwą. Po zabiegach, posiłku i dobrych słowach czułem się dużo lepiej, posiadłem motywację.

 

Wracałem spokojnym krokiem, w odnowionym ubranku, z nieodzownym Mosinem (bagnet w zestawie) przewieszonym przez ramię. Szedłem prosto, mój organizm przekonwertował alkohol na czystą vis vitalis, tak więc nawet zdobyłem się na raźne pogwizdywanie. Wpadłem w sam raz, aby ujrzeć jak Edge ląduje w dziurze wypchanej siarką. Pomachałem mu, nagle posmutniawszy. Ciekawe, kto też był aktualnie panem tej kupy skał, z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Tym razem byłem przygotowany na magię i sztuczki. Karabin na powleczone srebrem kule rozwali każde diabelstwo.

 

Wspinałem się powoli i z należytą ostrożnością, ale nie skradałem się. Jakoś nie widziałem potrzeby. Ledwo osiągnąłem szczyt, jakaś zabłąkana nuta omal nie urwała mi łba z przyległościami. Patrzę szeroko otwartymi oczyma, a tu Nocturnal. Wzruszyłem ramionami.

- Słuchaj, był tu taki jeden. Wiszę mu klepankę - zapytałem, cokolwiek mocno zaciągając. Wot, za dużo kontaktów z towarzyszami.

 

Po uprzejmym pytaniu padła równie uprzejma odpowiedź, że owszem, był, a jeżeli chcę, mogę go jeszcze dogonić. Ja wspomniałem na płonącą dziurę. Nie, nie miałem przy sobie wody święconej, więc wyprawa na dół odpada. Nic to, zadowolę się innymi zdobyczami. Po przyjemnej pogawędce rzuciłem się do rozmówczyni z bagnetem, a dodatkowo niesamowitym wyrazem przykrości na twarzy. Bo przecież dobrowolnie stąd nie Nocturnal nie zlezie. Po paru nieudanych pchnięciach odrzuciło mnie na bardziej neutralną odległość, zachwiałem się na krawędzi szczytu. Wykorzystałem dostępne mi siły ciała i wróciłem do równowagi, a następnie uskoczyłem w bo prze kolejnym atakiem dźwiękowym. Cholera, każdy ma jakąś zdolność, a ja nie.

 

- To nie fair! - krzyknąłem oburzony, dając ognia po raz pierwszy od początku potyczki. Posrebrzony nabój przeorał prawy bok czarownicy, a ona zwinęła się. Syknęła złowieszczo.

- Kiż diasi? - zdziwiłem się. Chyba nawet działało, dlatego strzeliłem raz jeszcze. Nabój został odchylony przez potężną falę akustyczną, ja sam ukryłem się za większym występem skalnym, z którego po chwili został dosłownie piasek. Nie podobało mi się to. Wypaliłem po raz trzeci i czwarty, teraz celując w głowę przeciwniczki. Dźwięki i tak zaburzyły trajektorię, ale przewidziałem to. Dostała w oba ramiona. A ja zatkałem uszy.

 

Krzyk wiedźmy był słyszalny bardzo daleko, kości zadrżały w trumnach, a duchy skryły się głębiej w swych kryptach. Mroczny cień zebrał się nad szczytem góry, bijąc piorunami. Gdy wszystko skończyło się, a słońce wyjrzało zza chmur, obok odrestaurowanej flagi raźno maszerował brodaty mężczyzna pod bronią. Miał gotowy karabin, przed chwilą przeładowany i rewolwer, takoż, więc cienia strachu nie można było znaleźć na jego ogorzałej twarzy. Bardziej zmęczenie.

 

Ogłoszenie: MOJA GÓRA na rozstajach nie straciło na aktualności.

Edytowano przez Po prostu Tomek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chcesz dodać odpowiedź ? Zaloguj się lub zarejestruj nowe konto.

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto, to bardzo łatwy proces!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz własne konto? Użyj go!

Zaloguj się
×
×
  • Utwórz nowe...