Jump to content

[Zabawa] Moja góra!


panzerkampfwagen
 Share

Recommended Posts

Strącił mnie maluchem... Maluchem... Cholernym Fiatem 126p... - marudziłem otrzepując swój stylowy garniturek. Rozejrzałem się w poszukiwaniu kapelusza, przy okazji zauważając to narzędzie szatana, oddalające się z dużą prędkością. Moje ukochane nakrycie głowy wisiało na gałęzi pobliskiego drzewa. Tej samej, którą uciąłem poprzednio kartą. Zrobiłem ruch ręką i w mojej dłoni pojawiła się karta. Raz jeszcze rzuciłem w to drzewo i po chwili kapelusz już leżał na ziemi. Podszedłem do niego wolnym krokiem, po drodze podnosząc swoją laskę. Niestety złamaną. Wziąłem w ręce kapelusz, do którego wrzuciłem obie połowy laski, po czym założyłem go na głowę. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem z niej lunetę. Niestety, pękło szkiełko. Zdenerwowany rzuciłem nią we wspomniane wcześniej drzewo. Zaklinowała się gdzieś między gałęziami. Pstrknąłem palcami i luneta zaczęła się palić. Chwilę później całe drzewo już płonęło.

Chcąc niechcąc, zacząłem się wdrapywać na szczyt bez rozeznania, w międzyczasie przeglądając kieszenie marynarki. Gdy byłem już blisko szczytu góry, w końcu mogłem zidentyfikować jej właściciela. Znów zobaczyłem tam Tomka. Stał tam czujnym wzrokiem przeczesując okolicę. Nauczony doświadczeniem, postanowiłem nie stawać z nim do bezpośredniej walki. Zamiast tego, zdjąłem kapelusz z głowy i wyciągnąłem z niego węża. Puściłem go w stronę Tomka, samemu zachodząc go od drugiej strony. Usłyszałem wiązankę przekleństw, najprawdopodobniej oznaczającą, że mój oponent zauważył węża. Wiedziałem, że nie minie dużo czasu, zanim zorientuje się, że nie jest jadowity. Ściągnąłem kapelusz z głowy, lecz nie zdążyłem zrobić nic więcej, bo Tomek zmiażdżył głowę węża butem i odwrócił się w moją stronę. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem jak ostatnim razem.

Ruszyliśmy w tym samym momencie. Wyjąłem połówki laski z kapelusza, po czym wyrzuciłem go w powietrze. Rzuciłem kawałkami laski jak oszczepami. Wbiły się w ziemię metr przed stopami Tomka. Uśmiechnął się z pogardą, lecz nie zwróciłem na niego uwagi. "Oszczepy" wybuchły jak granaty dymne tworząc zasłonę dymną, w którą wbiegł mój oponent. Staranował miejsce, w którym stałem, lecz mnie już tam nie było. Wybiegł z chmury dymu, tym razem mając kajdanki na nadgarstkach. Ja stałem w miejscu, w którym on stał wcześniej. Kapelusz spadł mi na głowę. Rzuciłem nim jak bumerangiem w Tomka, który popchnięty spadł z urwiska. Kapelusz wrócił mi do rąk. Obróciłem do w palcach i założyłem go na głowę. Dym się rozwiał. W miejscu gdzie jeszcze chwilę był, leżały rozsypane karty.

Gdyby jakiś helikopter przelatywał nad tą górą, zobaczyłby, że układały się w dwa słowa: MOJA GÓRA.

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Paskudna ta pogoda... i po co im kawał tej ziemi? - Narzekałem.wspinając się na drzewo. I jeszcze mam być humanitarny i nie zabijać... Większej głupoty nie wymyślili... Na szczycie zauważyłem dwoje ludzi toczących walkę. Po minucie został tylko jeden. No to do dzieła. Zebrałem energię w nogach i skoczyłem na wroga. Dalej zadecydowały ułamki sekund. Zaskoczenie, lot igły, trafienie...

-Więcej szczęścia jak rozumu macie. Kazali nie zabijać. - Rzekłem nad bezwolnym, choć świadomym przeciwnikiem. - Spokojnie to tylko neurotoksyna porażająca obwodowy układ nerwowy. Przejdzie... - Związałem wroga i sturlałem do stóp wzniesienia. Wróciłem na szczyt. Tak mi się nie chce... Będzie ich więcej... Ale póki co to MOJA GÓRA! - Nie tracąc czujności przykucnąłem i obserwowałem otoczenie.

Edited by Parabellum Edge
Link to comment
Share on other sites

Już drugi raz spadłem z tej góry związany… To się zaczyna robić nudne… - mamrotałem pod nosem, podczas żmudnego procesu przecinania liny za pomocą karty do gry. Warto zaznaczyć, że odrętwienie w rękach po truciźnie nie ułatwiało sprawy. Po półtorej godziny rozcierałem nadgarstki. Jakimś cudem, kapelusz nie spadł mi z głowy z czego bardzo się ucieszyłem. Sciągnąłem go z głowy i wyjąłem z niego paczkę kart i marker. Kilka minut później odrzuciłem niepotrzebny już marker za siebie, a karty schowałem właściwym dla magików ruchem. Otrzepałem swoją marynarkę, co jednak nie poprawiło zbytnio jej stanu, po czym ponownie udałem się w stronę góry. Tak jak przewidywałem, jej właściciel się nie zmienił. Parabellum Edge wciąż tam był. Stał tam i obserwował okolicę, nie ruszając się ani na milimetr. To dobrze, wezmę odwet bezpośrednio na nim - pomyślałem. 

 

Usłyszałeś szelest za sobą. Od razu się odwróciłeś, lecz nie zobaczyłeś nic, prócz karty upadającej na trawę. Zaciekawiony podniosłeś ją. Był to jocker, z napisanymi odręcznie słowami: "Naprawdę myślałeś, że będzie tak łatwo?". Uśmiechnąłeś się z pogardą i rzuciłeś kartą za siebie. W tej samej chwili, gdy karta upadła, usłyszałeś z tamtej strony jakiś ruch. Ponownie się odwróciłeś w poszukiwaniu mnie, lecz zobaczyłeś tylko królika, zjadającego wyrzuconą przez Ciebie kartę. Podszedłeś do niego, w celu usunięcia go z powierzchni góry. Gdy schyliłeś się po niego, oberwałeś kartą w wyciągniętą rękę. Zanim zdążyłeś zareagować, oberwałeś kolejną kartą, a zaraz potem następną i następną. Zacząłeś się rozglądać, nie zważając na nacinające Twoją skórę śmiercionośne kawałki papieru. A przynajmniej dopóki nie oberwałeś w oko. W furii rzuciłeś się w stronę z której nadleciała ostatnia karta. Dotarłeś do urwiska, lecz na nikogo nie natrafiłeś. Rozejrzałeś się we wszystkie strony. Wciąż nic. Spojrzałeś w dół. Zobaczyłeś kartę z napisanymi dwoma słowami: "Miłego Spadania". Za późno zrozumiałeś swój błąd. Oberwałeś w plecy wcześniej wspomnianym królikiem i spadłeś ze szczytu. Futrzak natomiast, przez chwilę stał na krawędzi, po czym jak gdyby nigdy nic pokicał do mnie.

 

Wziąłem go do rąk, po czym - jak by to mogło wyglądac dla osoby postronnej - "zamieniłem" go w kapelusz. Wyjąłem z niego zakorkowaną butelkę z listem w środku, po czym  rzuciłem ją w ślad za Tobą. Upadła tuż obok Ciebie, rozbiła się, a będący w środku rulon rozwinął się. Były na nim napisane dwa słowa: MOJA GÓRA. 

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Serio... Karty... - Podniosłem rękę i złapałem kartę tkwiącą w oku i wyciągnąłem ją. Wyrzuciłem na bok, a oko zrosło się po chwili. Wstałem i spojrzałem w górę. 40... 50... 54 metry... - Energia zgromadziła się w stopach i jednym skokiem znalazłem się na górze.

-To nie był najlepszy pomysł pokazywać mi co potrafisz. - Powiedziałem do przeciwnika, który odchodził w kierunku szczytu. Zatrzymał się i spojrzał na mnie. Podciągnąłem prawy rękaw i ukazałem poszatkowane przedramię. Rany zagoiły się na oczach magika. A teraz sprawdźmy co jeszcze potrafisz. - Pomyślałem i ruszyłem na niego, nie przesadzając z tempem. Lewa w twarz - Blok. Prawa w żebra - Blok. Lewa noga w twarz - blok. Prawa noga prosto w brzuch - Blok. Ostatnie kopnięcie odrzuciło go na kilka metrów, lecz wciąż stał. No to zaczynamy zabawę.

 

Cholera znów biegnie. Szybko - karty! - Wyciągnąłeś talię, ktora została przybita igłą do dłoni. 5... 3... Metr. Atakuje prawą. Blok... - Lecz gdy pięść miała Cię dotknąć... Zniknąłem. CO!? Świst, kopnięcie w plecy. Świst, uderzenie w żebra. Świst, kopniak w krzyż. JAK ON TO... -  Odwróciłęś się tylko po to by ujrzeć pięść kierując się na twój policzek. Cholera, nie zdą... - Nie było czasu dokończyć myśli. Gdy leciałeś nad ziemią usłyszłeś świst... Pod sobą.

 

-A teraz dam Ci powód, aby tu nie wracać... - Nakleiłem na twoje plecy kawałek papieru ze znakami i wykopałem wysoko w górę. Gry wylądowałem papier uaktywnił się i grawitacja ściągnęła cię niemal w sekundę na ziemię tworząć niewielkie wgłębienie. Podszedłem i związałem nieprzytomnego. Zdziwiłbym się gdyby wciąż był świadomy. Nie każdy ma okazję poczuć, że waży stukrotnie więcej. A jeszcze z trzydziestu metrów... Ściągnąłem nieprzytomnego wroga z góry i odstawiłem pod inne drzewo. Wyciągnąlem igłę i wyrzuciłem z ręki talię kart. I nagle coś sobie uświadomiłem... Kapelusz... A może by... Nie... Będzie więcej zabawy... Wrociłem na szczyt i przykucnąłem.  Króliki mordować, a kart nie podnosić... Warto zapamiętać. Dopiero teraz zauważyłem, że pęknięcia wokół miejsca gdzie spadł ułożyły się w litery: MOJA GÓRA.

Link to comment
Share on other sites

Unkh! - zakląłem szpetnie, szarpiąc się z kajdankami. Bieda straszna, myślę sobie, dałem się zrobić w jajco nie gorzej niż ja sam zabawiłem się z SBQLem. No a teraz tkwiłem tu po chamsku spięty jak jakiś bandzior, poobijany, obwiązany bandażem, bez ręki... No żeż jasna cholera! Mnąc najplugawsze znane mi słowa w polskim, ukraińskim i rosyjskim pozbierałem się z ziemi, dokonując trudnej sztuki powstania przy braku oparcia. Wtedy to z łachmanów, jakie miałem na sobie wypadł cieniuteńki, ale bardzo ostry pilnik. "Żydowski włos". A nie, zaraz. W sumie czemu się martwiłem kajdankami? Nie miałem przecież lewego ramienia, amputowali mi je! Zagrzechotałem kajdankami, śmiejąc się w głos ze spostrzegawczości przeciwnika. Odszedłem, krztusząc się starczym, złośliwym chichotem i kuśtykając w kierunku wschodnim.

 

W jakiś bliżej nieokreślony, lecz całkiem długi czas później do szczytu dotarła wrzawa, szczęk oręża oraz bojowe okrzyki sporej grupy ludzi. Edge uważnie obserwował niesforny oddział jakby cudem przeniesionych w czasie, rozochoconych bolszewików, zmierzających raźno w stronę wzniesienia. Przygotował się bardzo dobrze, wiedząc, iż zbliża się sroga batalia. Nie omylił się. Szybko na szczycie poczęły wykwitać dymy eksplozji pocisków wystrzeliwanych z małego moździerza, a w powietrzu zahuczała z mocą palba karabinowa. Edge z łatwością zdjął kilku sołdatów przy pomocy sobie tylko znanych sztuczek.

 

W tym samym czasie ja, podleczony jako tako, przystrojony w wyszabrowany skądsiś carski mundur z czerwona gwiazdą na czapce i ponownie bujnym zarostem podczołgiwałem się samotnie od drugiej strony, nasłuchując świstu odłamków. W końcu moi kamraci przestali bombardować szczyt, a ja nasadziłem bagnet na swojego Mosina. Czekałem już tylko na dogodny moment. Zamknąłem oczy, by po chwili powstać i ruszyć do przodu.

 

- URRRA! - Edge usłyszał pojedynczy okrzyk. Odwrócił się i ujrzał jakiegoś wojaka, szarżującego wprost na niego. Uśmiechnął się. Z czym do ludzi, koleś? Krasnoarmiejec zdawał się być skądinąd znajomy, ale nie przeszkodziło to aktualnemu właścicielowi góry w zbiciu oszałamiającym kopniakiem uderzenia bagnetu. Sołdat wywrócił się. Parabellum podszedł powolnym, spokojnym krokiem. Kliknęło, kiedy oponent próbował wystrzelić. Dźwięk oznaczał, że biedaczek nie ma nabojów. Politowanie odmalowało się na twarzy Edge'a. A wtedy huknął wystrzał.

 

Siła strzału okręciła mężczyznę w miejscu, kula wraziła się w prawe ramię. Ręka zwisła bezwładnie, a wyraz zdumienia wypłynął na oblicze dotąd mającego przewagę przeciwnika. Ja, bo w istocie kimże innym mógłby być taki żołnierz, zebrałem się do kupy, podpierając się mechaniczna ręką. Zadźwięczały zębatki. Jedna z nich kliknęła, dźwięk do złudzenia przypominał odgłos, jaki wydaje pusta komora przy próbie strzału.

 

Zdziwienie całą sytuacją zniknęło, gdy cios kolby przywrócił Edge'a do rzeczywistości. Następne uderzenie trafiło w pustkę. Psiakrew, powiedziałem do siebie, długo się tak nie pobawię. Schwyciłem karabin obiema rękami i począłem wbijać bagnet w powietrze szybkimi, mylącymi ruchami. Szybko przejrzał moją taktykę, skubany, ale cofał się, być może po to, by zadać tym silniejszy, celniejszy cios.

 

Niestety, odszedł o jeden krok za daleko. Jakże to typowe dla wszystkich tutaj, w tym i dla mnie. Wróg mój zachwiał się, a ja miłosiernie uderzyłem go w brzuch na płasko, bokiem broni. Runął ze szczytu bez jednego dźwięku, jak prawdziwie mężny wojownik.

 

Zamachałem kumplom z innych czasów czerwoną flagą, jaka cudem jakowymś ostała się na szczycie góry. Oni odeszli, by jakoś wrócić do siebie, a ja uwaliłem się na swojej, wciąż tu będącej karimacie. Sztandar powiewał w zimnym wietrze, ja w wolnym czasie otworzyłem butelkę gorzały o jakiś kamień i rozkoszowałem się krótkotrwałym spokojem.

 

No, wychodzi, że góra jest moja.

Edited by Po prostu Tomek
Link to comment
Share on other sites

Ugh... ygh... yhhh… - mojemu przebudzeniu towarzyszyły nieartykułowane dźwięki. Dla odmiany byłem związany. Poleżałem jeszcze chwilę ciężko oddychając, przy okazji sprawdzając w jaki sposób zostałem związany. Stękając, podniosłem się po pozycji siedzącej. Rozejrzałem się mętnym wzrokiem, po czym podczołgałem się do najbliższego drzewa. Opierając się o nie plecami, podniosłem się i stanąłem. Przy okazji zauważyłem, że - na szczęście dla Edge'a - kapelusz wciąż jest na mojej głowie. Poruszałem chwilę rękami i lina zsunęła się na ziemię. Podniosłem ją, przy okazji ściągając kapelusz, do którego włożyłem linę. Sięgnąłem ręką do środka i wyciągnąłem ze środka… różdzkę. Wyglądający zupełnie zwyczajnie czarny, metalowy pręt z białymi końcami. Obróciłem kapelusz w palcach i założyłem go na głowę. Różdzką natomiast uderzyłem dwa razy w prawą dłoń i podrzuciłem ją, a ona w locie wydłużyła się do długości laski. Złapałem ją i opierając się o tak powstałą laskę, podążyłem w stronę góry. Gdy byłem wystarczająco blisko, zobaczyłem, że góra wygląda tak, jakby ktoś przed chwilą stoczył tam bitwę, na conajmniej trzydzieści osób. Rozglądając się uważnie, ruszyłem kuśtykając w stronę szczytu. 

 

Usłyszałeś za sobą jakiś dźwięk. Jakby ktoś coś palił. Odwróciłeś się i ujarzałeś mnie trzymającego palącego się New York Times'a. Wyglądałeś na równie zdziwionego, widząc mnie w garniturze i trzymającego płonącą gazetę, jak ja widząc Ciebie w mundurze. Czyli prawie wcale. Zrobiłem znany Ci ruch ręką i płonąca gazeta zniknęła. Ruszyłeś na mnie, lecz ja wciąż spokojnie stałem. Zanim zdążyłeś pojąć swój błąd, wpadłeś w lustro. Już się uśmiechałem widząc, że balansujesz na krawędzi przepaści, lecz udało Ci się utrzymać równowagę. Odwróciłeś się i znów mnie zobaczyłeś. Tym razem jednak już nie było to moje odbicie. Zrobiłem taki ruch ręką, jakbym chciał w Ciebie rzucić kartą, lecz zamiast niej w Twoją stronę poleciła kula ognia. A przynajmniej tak by się mogło wydawać, gdyż tak naprawdę był to skrawek płonącej gazety. Poleciały kolejne. Zacząłeś robić uniki, systematycznie zbliżając się do mnie. Prawą ręką wyjąłem zza klapy marynarki różdżkę i zacząłem nią kręcić jak profesjonalny penspinner, podczas gdy lewą wciąż miotałem płonące pociski. Na ułamek sekundy przestałeś się skupiać na unikaniu kul ognia, patrząc jak wykonuję tricki różdżką.

 

O ułamek sekundy za długo. Lecący pocisk trafił Cię w twarz podpalając brodę. Natychmiasy przestałeś zwracac na mnie uwagę, wracając do unikania pocisków, w między czasie gasząc swój ukochany zarost. Pobiegłeś na mnie tak szybko, że musiałem zaprzestać ostrzału i zacząć się przygotowywać do głównego punktu programu. "Rozciągnąłem" różdzkę, zwiększając jej długość dwurkotnie, po czym z trwogą zauważyłem, że z powodu braku Twojego lewego ramienia, mój szatański plan się nie uda. Postanowiłem "pójść na żywioł" i rzuciłem się pod Twoje nogi robiąc ślizg jak pingwin, tyle że na plecach. W wyciągniętych nad głową rękach trzymałem różdzkę. Zrobiłeś zdziwioną minę, widząc jak prześlizguję się między Twoimi nogami. Gdy już mnie praktycznie minąłeś, poczułeś uderzenie w kostki. Spojrzałeś w dół i zobaczyłeś, że Twoje nogi oplata różdżka, która najwyraźniej miała też właściwości liny. Chwilę później stało się nieuniknione - przewróciłeś się i sturlałeś z góry.

 

Wstałem otrzepując swoją marynarkę. Raz jeszcze zrobiłem ruch ręką i w mojej dłoni pojawiła się dopalająca się gazeta. Dało na niej doczytać już tylko dwa słowa, o dziwo w języku polskim: MOJA GÓRA. 

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Po długiej, aczkolwiek niezbyt wyczerpującej walce z okrutnym stworzeniem jakim jest kot powróciłem. Spojrzałem w kierunku góry i usiadłem zaskoczony tym co tam zobaczyłem. Cała góra wyglądała jak pobojowisko: ślady malucha, pozrywane flagi, spalone drzewo. Ogólnie nic co należało by do rzeczy, których chcielibyście doświadczyć na sobie.

"Tyle czasu im dałem, a oni nadal nie umieją się porozumieć czyja to góra" pomyślałem kierując się w stronę miasta, gdzie mieszka mój znajomy. Cechą szczególną mojego kolegi było to, że był świetny w podrabianiu dokumentów. Tak więc poprosiłem go o podrobienie aktu własności Góry. Wyposażywszy się w takowy dokument udałem się na Górę. 

Spotkałem tam SQBLa więc machając mu podrobionym dokumentem przed twarzą powiedziałem:

- To moja góra! Niniejszym cię eksmituję!

- Pokaż mnie to!- krzyknął nerwowo wyrywając mi świstek papieru

Chwile go uważnie oglądał po czym orzekł:

- To nie jest oryginalny dok...- nie zdążył dokończyć, ponieważ jak już jakiś czas temu zauważyłem kiedy w czasie wypowiedzi wbije się człowiekowi tomahawk'a w rękę to przestaje mówić.

Nie dając mu czasu na reakcje wyciągnąłem mój toporek z jego ręki i kopniakiem w klatkę piersiową zrzuciłem z MOJEJ GÓRY.

Link to comment
Share on other sites

Pierwsze, nigdy nie ufać królikom, a zwłaszcza tym, które miały zostać obiadem. Króliki to zdradzieckie bestie, powinnam to pamiętać z nauk Monty Pythona.

Uderzenie w ziemię wyrwało mnie z zamyśleń, jednocześnie wprawiając w nowe.

Bo właściwie po cholerę mi ta góra była? Po cholerę tyle razy już na nią właziłam, żeby potem z niej w mniej, czy bardziej widowiskowy sposób zlecieć? Po co to wszystko?

Spojrzałam w jej kierunku.

 

Po to, żeby mieć dla siebie przydatną na nic górę skał, taak!

 

Z siłą i zaangażowaniem większym niż poprzednio podążyłam w kierunku zmaltretowanej części krajobrazu. Wyglądała gorzej, niż jakby spuszczono na nią bombę atomową. Zapewne.

Szczęście mi nie sprzyjało - na szczycie nie stał teraz ten, który poprzednio mnie stamtąd zrzucił.

Postanowiłam nie bawić się w czołganie, żeby pozostać niezauważoną - pojawiłam się na szczycie z rozwianym włosem, taszcząc za sobą alpakę, przypadkowo napotkaną na ścieżce. Jako że każdego da się przekupić, alpaka zastosowała się do mojej prośby i opluła intruza, po czym wzbogacona o siano oddaliła się, wesoło podskakując.

Oślepiony, nie mogłeś skutecznie się bronić, tak więc wcisnęłam Ci w ręce spadochron i zrzuciłam z MOJEGO szczytu.

Link to comment
Share on other sites

He...Hehe...HAHAHAHAHAHA!!! Ciekawe kogo jeszcze tu przywiało. - Wstałem i otrzepałem się z pyłu. Zauważyłem jak z góry stacza się pewna persona, a jedynym na szczycie pozostaje kolejna nieznana osoba .To będzie naprawdę interesujące. Nieśpiesznym krokiem ruszyłem na szczyt, a w połowie wzniesiena przeciwnik mnie dostrzegł.

-Mam walczyć z kobietą!? No to są chyba jakieś żarty... - Obok mnie radośnie przemknęła alpaka. -Nie biję kobiet, chyba, że w obronie własnej. Przepraszam za brak delikatności, ale...

 

Trzask gałązki.  Za mną? ale...

-Mam rozkazy. - Brak czasu na reakcję dał się we znaki, a przywołana znikąd lina ciasno owinęła się wokół ciała. Cholera, to niezbyt wygodne.

-No domyślam się... Jeśli na dole spotkasz tego magika przekaż mu, że jeśli jeszcze raz tu wlezie, to następnym razem zamiast liny przyzwę drut kolczasty... - Zobaczyłaś, jak mały palec prawej reki zmienił kolor na zielony. Dotknąłem cię nim w czoło i... i...

 

No to dobranoc... Odstawiłem kobietę u podnóża góry i wróciłem do siebie. Czym tu się ekscytować. Chyba ich przeceniłem. Może i nudno, ale cały czas to MOJA GÓRA.

Edited by Parabellum Edge
Link to comment
Share on other sites

A ty rudy bandyto... - wyplułem z siebie słowa razem z piaskiem. Leżałem w resztkach jakichś krzaków, opleciony lino-różdżko-cokolwiek to było oraz wściekły jak rój pszczół po zniszczeniu im ula. Stracił się bowiem mój zarost, duma i chluba, gdzieś posiało mi czapkę, cały mundur utytłał się i potargał jeszcze bardziej niż był, a na samym szczycie tej kupy nieszczęść skonstatowałem, że diasi wzięli ostatnią flaszczynę na jaką było mnie stać! Ale, magik nie zabrał liny. No, to jesteśmy w domu, może się przydać...

 

Trzepnąłem się ze złością żywą ręką po dopalającej się brodzie. Kilka iskierek zaświeciło w zapadłym w międzyczasie mroku. Splunąłem, obserwując drogę na szczyt. Ktoś leżał sobie spokojnie, śpiąc. Podszedłem i patrzę: Nocturnal. No nic, ja jej pomagać nie będę, aż takim Samarytaninem nie jestem. Zamiast tego wygrzebałem z zupełnie innych krzaków, bujniejszych, swojego Mosina. Ucałowałem go z radością, choć on ocalał.

 

Edge skulił się lekko, nie ze strachu, po prostu naturalnym odruchem, kiedy tuż koło ucha świsnęła mu kula, równocześnie z suchym dźwiękiem strzału dobiegającym gdzieś z dołu.

- Won stąd, cholero, bo mnie ruski miesiąc popamiętasz! - wrzasnąłem na postrach, ponownie dając ognia. Nieco celniej, pocisk urwał gościowi kawałeczek małżowiny. Mechaniczna ręka tykała w ciemnościach. Wróg nie czekał, wiedział, czym to się może skończyć. Nie docenił mnie, to oberwał, ale na moje nieszczęście obeznał się już z jedną z moich taktyk. Strzeliłem trzeci raz i zostawiłem tykający mechanizm. Swoją lewą mechaniczną protezę unieruchomiłem czasowo, aby nie dźwięczała. Oplotłem ją trofiejną liną.

 

Oponent ostrożnie, z nerwami jak postronki i gotów do obrony zbliżył się do tykającej machiny. Kopnął ją, stwierdzając, że nie wybuchnie ani nic takiego. Nagle został olśniony: to podstęp! W ostatniej chwili osłonił się ręką przed liną mającą w domyśle opleść mu szyję i go zadusić. Mnie to wystarczyło. Karabin przezornie odstawiłem gdzieś, zaparłem się nogami i pociągnąłem najmocniej jak mogłem. W tym ruchu zawarła się cała moja złość oraz wola zemsty za leżaczek, flagę, śpiwór i okowitę. Porwany, Edge zatoczył się w stronę ziejącej za krawędzią szczytu otchłani. Nie spadł jednak. Pociągnąłem go dalej, do łagodniejszego zejścia. Tutaj puściłem linę, a mój przeciwnik potknął się o kamień. Upadł i począł staczać się z wzniesienia, a lina oplatała go dzięki temu.

 

Ja, nie bacząc na to, że był formalnie rozbrojony, porwałem za karabin i w porywie dziwnej furii wystrzeliłem jeszcze jeden nabój, lekko raniąc adwersarza w plecy. Przeładowałem z trzaskiem. Zawiesiłem broń na ramieniu, odnalazłem sfatygowaną flagę. Ze czcią rozwinąłem nad górą krwisty sztandar, zatknąłem go w widocznym miejscu, a potem począłem przechadzać się w te i nazad krokiem wartownika. Po niedługim czasie schyliłem się, znalazłem bowiem porzuconą kartkę, nadpaloną chyba. Napisałem na niej węglem: GÓRA JEST MOJA i rzuciłem na wiatr, a potem, dalej zły, wróciłem na posterunek.

Edited by Po prostu Tomek
Link to comment
Share on other sites

Zabiję, zamorduję… Jestem tolerancyjny, ale celowego zepsucia mojego garniturka nie zdzierżę… - mamrotałem pod nosem, otrzepując swoje ubranie. Przejechałem dłonią po rozcięciu na ramieniu, po czym pstryknąłem palcami i rana oraz - co najważniejsze - rozcięcie na rękawie zniknęło. Zrobiłem ruch ręką i w mojej dłoni pojawiła się różdżka, którą - tak jak ostatnio - zmieniłem w laskę do podpierania. Tak jak poprzednim razem, skierowałem się w stronę góry gotowy na wszystko. Gdy doszedłem prawie na szczyt, zobaczyłem tam Tomka uzbrojonego w karabin. Można się go było przestraszyć. Furia w oczach, gniew w każdym ruchu i ściskana w dłoniach broń stanowiły jasny przekaz, mający na celu ostrzeżenie wszystkich zbłąkanych wędrowców, aby omineli to miejsce szerokim łukiem.

Skradałem się najciszej jak mogłem, lecz czujny Tomek i tak mnie zobaczył. Obok mojej głowy - oraz co najgorsze kapelusza - przemknął pocisk. Usłyszałem jakiś krzyk, lecz nie zrozumiałem ani słowa. Poszedłem prosto na szczyt, obracjąc moją laską jak prawdziwy mistrz. Tomkowi chyba skończył się magazynek, bo rzucił się na mnie z furią w oczach. Chyba chce pomścić swój zarost - pomyślałem patrząc, na jego ogoloną twarz. Gdy był już prawie przy mnie, wykonałem uderzenie z góry na dół, lecz nie celowałem w Tomka, a obok niego. Użyłem laski jak tyczki i przeskoczyłem nad Tomkiem, przy okazji sprzedając mu kopniaka w tył głowy. Z pewnym zdziwieniem, a może nawet strachem, zobaczyłem, że wstał jakby mu się nic nie stało. Chyba rzeczywiście się wkurzył. Wyprowadził kopnięcie z półobrotu łamiąc moją laskę na pół. Zacząłem się cofać, pod naporem ciosów, ledwo je blokując. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Uderzyłem obiema połówkami laski. Tomek odruchowo zablokował jedną z nich ręką, lecz drugiej nie miał jak. Uderzyłem w klatkę piersiową wypychając mu powietrze z płuc. Szybko wyszeptałem kilka słów, po czym powiedziałem na głos: I... śpisz. Pstryknąłem palcami. Zwiesił głowę i znieruchomiał. Ufff…. udało się. Miałem pewne wątpliwości co do skuteczności hipnozy w tej sytuacji, lecz udało się. Powiedziałem mu do ucha kilka słów i ponownie pstryknąłem palcami. Założył leżącą na ziemi kurtkę i zaczał schodzić z góry, kierując się na zachód.

Wiedziałem, że będzie tak szedł, dopóki nie usłyszy dwóch słów, które go wybudzą: Moja Góra.

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Obudziłam się u podnóża góry, leżąc gdzieś koło ścieżki. Szybki przegląd utwierdził mnie w przekonaniu, że żadna część ciała nie jest uszkodzona. Dziwne. No, ale to dobrze - nie chciałoby mi się wracać na cmentarz po części wymienne.

Wstałam i wesoło ruszyłam w górę, podśpiewując równie wesołe i skoczne melodie.  W końcu nie na codzień opuszcza się górę w tak dobrym stanie. 

Wędrując ścieżką, ujrzałam nadchodzącą postać. Szła z góry - podejrzane. Nie zdarza się raczej, żeby ktoś o własnych siłach i z własnej woli opuszczał szczyt.

Towarzysz Tomek szedł dziwnym, mechanicznym krokiem. Oczy miał zwrócone w jeden punkt przed sobą. Może zdecydował się zrezygnować z walki...?

- Phi. Twoja Waść wola. Ale bez nerwów. To i tak będzie moja góra - rzekłam do niego i ze śmiechem szaleńca pobiegłam na górę.

Po raz kolejny stał tam SQBL w swoim - teraz nieco zmaltretowanym - garniturze.

Jako iż kiedyś używałam tej sztuczki, a ta się sprawdziła - postanowiłam ją powtórzyć.

Zza pasa wyciągnęłam niewielką, płócienną sakiewkę. Sięgnęłam do niej. W dłoni miałam teraz garść piasku, który zdmuchnęłam z dłoni. Ziarenka zawirowały i rozniosły się po okolicy.

Po kilku sekundach z każdego ziarenka wyrósł jeden mój klon. Było ich naprawdę sporo.

- Patrzcie wszystkie, tumany, tutaj! Słuchać mnie, zamierzam przemawiać! - Krzyknęłam i stanęłam na kamieniu, żeby klony lepiej mnie widziały.

Wyjęłam z kieszeni male ciastko.

- Widzą ciastko? Taaak, to bardzo dobre ciastko jest. Chcecie je? To łapcie! - Rzuciłam kąskiem na sam szczyt, który spadł na dłoń stojącego tam magika.

Klonom w jednym momencie wyrosły węże zamiast włosów, ostre zęby i pazury. Wszystkie rzuciły się na górę, tratując niemalże intruza trzymającego ciastko.

Siła rozpędu nie pozwoliła im zahamować, przez co razem z magikiem runęły ze szczytu.

Teraz SQBL prawdopodobnie wyglądał jeszcze gorzej niż przed moją wizytą. Klony tymczasem ponownie zmieniły się w piasek.

Stanęłam triumfalnie na górze, rozkoszując się zwycięstwem. I tak mnie zaraz zrzucą, ale póki co góra jest moja.

Link to comment
Share on other sites

Uff... Było blisko... - powiedziałem, patrząc na spadający na ziemię piasek i wciąż unoszącą się stróżkę dymu w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą byłem. Gra się robi coraz trudniejsza. To nie była zwykła iluzja. To była cholerna czarna magia. - pomyślałem, otrzepując swoją marynarkę z piasku. Nasunąłem mocniej kapelusz na głowę i ruszyłem na szczyt, aby wziąć natychmiastowy odwet. Po drodze zobaczyłem Tomka wygrywającego Piątą symfonię Bethovena na wyimaginowanych skrzypcach. Najwyraźniej ktoś wypowiedział hasło. Lepiej się oddalę, zanim skończy. Tak zmotywowany, udałem się na szczyt.

Gdy byłem wystarczjąco blisko, rozłożyłem ręce i zaczęły z nich wylatywać gołębie. Niby nic specjalnego, każdy się domyśli, że miałem je w rękawach. Tylko, że było ich tam ponad trzydzieści. Wszedłem na szczyt i zobaczyłem stojącą tam Nocturnal, rozkoszującą się zwycięstwem. Podszedłem bliżej, lecz wciąż zdawała się mnie nie zauważać. Serio? Nic?! - pomyślałem. Odchrząknąłem. Odwróciła się powoli w moją stronę. Dopiero teraz zauważyłem, że wcale nie była tak mało spostrzegawcza, jak mi się wydawało. Przygotowywała swoje szatańskie źarenka piasku. Niewiele myśląc, rzuciłem kartą. Przecieła worek tak, że pozostał zawiązany, ale wypadł jej z rąk. Rzuciłem w nią garścią ziaren.

- Ziarna? Serio? Skończyły ci się karty?

W odpowiedzi tylko się uśmiechnąłem, patrząc na cień, który padł na górę. Nocturnal uniosła głowę, lecz było już za późno. Chmara głodnych gołębi zaatakowała ją jak stado wygłodniałych ptaków. Cofała się pod naporem krwiożerczych bestii, dopóki nie spadła ze szczytu.

Gdy ptaki zjadły już wszystkie ziarna, odleciały. Uformowały się tak, że patrząc na nie, można było odczytać dwa słowa: MOJA GÓRA.

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Dobiegł Cię śpiew, początkowo nic ale później trochę głośniej, a potem cisza... coś zimnego otarło się o twoją szyję, chwilę później widzisz uciekającego człowieka śpiewającego trollololo... nie wiesz o co chodzi. Nagle orientujesz się że to zimne coś to butelka, chwilę później wpadła na ciebie chmara Changelingów i zabrała ze sobą.

-Gór nigdy za wiele! A i ta moja! lecz dla dobra świata tą się podzielę.

Link to comment
Share on other sites

- Wesołych świąt! - do uszu Arceusa dobiegł wesoły okrzyk - Prezenty dla każdego.

Odwrócił się w stronę docierającego do niego głosu. Ujrzał mnie wraz ze stosem prezentów i gigantycznym uśmiechem. Niemal natychmiast rzucił się w stronę pakunków zapominając o górze, która w tym czasie stała się MOJA.

Link to comment
Share on other sites

Podniosłem się z ziemi. Rozejrzałem się wokoło. Wydawało mi się, że w oddali widzę górę. Nie mogłem sobie przypomnieć nic prócz jakichś urywków wspomnień: jakiś człowiek śpiewający dziwną melodię… butelka… chmara Changelingów… Któryś z nich musiał mnie kopnąć w głowę, bo nie pamiętam nic więcej. Nagle zdałem sobie z czegoś sprawę: nie miałem kapelusza na głowie. Szybko się podniosłem i rozejrzałem, lecz nigdzie nie mogłem go dostrzec. Chociaż nie, zobaczyłem jakiś czarny kształt latający na wietrze. Nie wiele myśląc, pobiegłem w jego stronę. Chwilę później już dociskałem kapelusz do głowy, ciesząc się, że go odzyskałem. Skontrolowałem resztę ubioru. Nie było tak źle, jakby można się było spodziewać, tylko kilka drobnych rozcięć. Na szczęście garnitur był zrobiony z wzmocnionego materiału, bo byłoby o wiele gorzej. 

 

Ruszyłem w stronę góry obmyślając plan zemsty na tym niszczycielu garniturów. Szczęście mi nie sprzyjało, bowiem zamiast niego, na szczycie zobaczyłem Lisicę-chan. Postanowiłem rozwiązać sprawę względnie pokojowo. Zakradłem się na szczyt.

 

Odwróciłaś się, słysząc jakiś dźwięk, lecz gdy się odwróciłaś, nie zobaczyłaś nikogo. Wzruszyłaś ramionami i z powrotem się odwróciłaś. Wyglądałaś na dosyć zdziwioną widząc mnie. Nie zdążyłaś nic zrobić, bo uderzenie wypchnęło powietrze z Twoich płuc. ​I… śpisz - powiedziałem i pstryknąłem palcami. Zwiesiłaś głowę. Wyszeptałem kilka słów, po czym pstryknąłem palcami. Zeszłaś z góry, a ja za Tobą. Ponownie pstryknąłem palcami. 

- Widzisz tę górę? Jeśli potrafisz na nią wejść, jest twoja. - Zrobiłaś ruch, jakbyś chciała się ruszyć, ale nie mogłaś. - Jeśli potrafisz powiedzieć swoje imię, jest twoja. - Próbowałaś coś powiedzieć, ale nawet nie otwarłaś ust. Może i nie miało to żadnego sensu, ale było całkiem zabawne. - Ok… i śpisz. - Znów zacząłem coś mowić, po czym pstryknąłem palcami. Ruszyłaś w stronę najbliższego miasta, powtarzając ciągle: Wesołych Świąt. Wiedziałem, że będziesz tak szła dopóki ktoś Ci nie odpowie. 

 

Skierowałem się z powrotem na szczyt, patrząc jak oddalasz się od Mojej Góry. 

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

W nie najlepszym humorze, a raczej dość mocno wkurzony, wracałem z przymusowej wyprawy na zgniły Zachód, zastanawiając się, co mnie tam właściwie za diabli ponieśli. Aha, diabli, to w sumie ma sens, powiedziałem do siebie. Przecież SBQL, mój zażarty wróg jest cholernym czarownikiem czy jedna zaraza wie czym. Założyłem ręce, jedną mechaniczną, jedną organiczną, na piersi bacznie obserwując drogę na szczyt. Miałem głęboką nadzieję, że trafię właśnie na mojego osobistego nieprzyjaciela, jakim w zadziwiająco krótkim czasie stał się wyżej wymieniony gość. Przy okazji w spokoju rozważałem swoje szanse. Bez Mosina, granatów, osłabiony, lekko mie się w hołowie po hipnozie wichrowało, a na Ukrainę za daleko, by cisnąć po pomoc, jeszcze mi zemsta zwleknie. W tak zwanym międzyczasie minęła mnie Lisica, pozdrawiając i życząc wesołych Świąt.

- Wesołych... - odparłem odruchowo, nie zważając na wybudzenie się kolejnej ofiary hipnotyzera. Miałem już plan.

 

Stał tam sobie, promienny jak dupsko króla Słońce w niedzielny poranek i nadymał się. A ja wyszczerzyłem zęby jak ostatni wariat, nieźle wnerwiony za swój zarost, a raczej jego widoczny na dużą odległość brak. Wyszedłem na widoczne miejsce, odchrząkając wyraźnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Nie wyglądałem jak furiat, strasznie czy ponuro. Ot, zmaltretowany żołnierz, wymęczony, głodny i spragniony. Jedyne, co mnie wyróżniało, to lewa ręka. Mechaniczna, dźwięcząca zębatkami. I wyraz smutnej pewności na twarzy.

 

Dalej potoczyło się już szybciej. Wystawiłem przed siebie organiczną rękę, z rozwartej dłoni wypadło kilka kuleczek ziemi zmieszanej z czymś jeszcze.

- Szyłgana źięłło, ałmakuk partędź - wymruczałem, a słowa, chociaż ciche, obleciały cały szczyt. W tym okamgnieniu całą górę oraz spory obszar wokół pokryła gęsta, całkowicie nieprzejrzysta mleczna mgła. SBQL zdezorientowany rozejrzał się, postąpił kilka kroków. Mgła tłumiła dźwięki, nie słyszał więc ani swojego stąpania, ani tym bardziej mojego podkradania się.

 

Nagle wszystko okryła czerń, kiedy na głowę iluzjonisty opadł worek. Był na to przygotowany. Wór schwytał tylko obłoczek szarego dymu. W pewnym momencie jednak magikowi zniknął kapelusz. Zniknął nie wiadomo gdzie, lecz prawdopodobnie na dość długo. Wtedy też ja kopnąłem go w lędźwie, korzystając z chwilowej dezorientacji i zniknąłem we mgle. Nie pozwoliłem mu na powstanie, popychając go z powrotem na ziemię, kiedy tylko próbował. Zmęczył się, a i ja nie miałem takiej kondycji jak kiedyś.

- Słuchaj, ty znasz sztukę iluzji, mnie Ukraińcy uczyli słowiańskiej magii. Pozwolę ci odejść bez szkody, ale kapelusza nie dostaniesz - głos rozległ się zewsząd, nikt nie potrafiłby zlokalizować jego źródła.

 

Jakby na potwierdzenie rozkazu przeciwnik odczuł przemożne pragnienie i głód. Musiał, po prostu musiał iść i zaspokoić potrzeby swego ciała. A że wedle zaklęcia mógł to zrobić dopiero po dojściu do Kijowa lub spotkaniu Słowianina...

 

Tak czy inaczej odnalazłem Mosina. Leżał, porzucony, utytłany trochę w błocku, rozładowany. Z pieczołowitością oczyściłem swą broń, załadowałem kolejne naboje i krzepko schwyciłem ją w dłonie. Zająłem stanowisko obok cudem uchowanej flagi, golnąłem trochę źródlanej wody, przegryzłem kiełbasą. Byłem gotów do obrony, ale czegoś mi tu brakowało.

 

Ano tak. Na rozstajach pojawiły się pergaminy z czymś nadziabanym cyrylicą, a pod spodem polskie tłumaczenie: MOJA GÓRA.

Edited by Po prostu Tomek
Link to comment
Share on other sites

Niech cię lewaku jeden... - Odparowałem linę i usiadłem. Otworzyłem i zagotowałem rację wojskową.Następnie wdrapałem się na drzewo i obserwowałem sytuację. Przegryzając fasolę i kiełabsę w sosie pomidorowym notowałem w głowie wszystkie posunięcia. Magik, Kobieta, Magik, Pan X, Pani X, Magik, Lewak... - Skończyłem porcję akurat w sam raz. Zeskoczyłem pod drzewo i powoli ruszyłem na górę nad którą zebrały się chmury i uwolniły z siebie deszcz.

-Hej! Czerwono-armisto! - Krzyknąłem będąc 50 metrów od niego. - Ja wiem, że walczysz za ojczyznę, naród i... - Nim skończyłem wróg wziął mnie na cel. Staliśmy w deszczu moknąc... 5 minut... 10... 20... Po pół godzinie descz ustąpił. Położyłem rękę na ramieniu, a ta dosłownie wtopiła się w ciało i wyłoniła po chwili z kawałkiem metalu.

-Coś zgubiłeś. - Pstryknąłem kciukiem i palcem wskazującym, a po przeleceniu całych 40 metrów kawałek ołowiu upadł pod nogami "czerwonego". Rana na moim ramieniu zamknęła się. No to zacznijmy.

 

Co on kombinuje? - Myślałeś. Nagle zacząłem iść na wprost. Na trzydziestu metrach zatrzymałem się na chwilę i... zacząłem iść w powietrzu... TRZY METRY NAD ZIEMIĄ! Chciałeś to zakończyć i wycelować, ale nie mogłeś ruszyć swym mechanicznym ramieniem.

-Nie, nie ruszysz.- Powiedziałem - Nie stałem i nie moknąłem dla zabawy. Deszcz nie był przypadkowy, tylko ja go przyzwałem. A nie padał Ci na głowę zwykła woda lecz... - Stanąłem nad tobą i dokończyłem zdanie.

 

-Woda utleniona. Na tyle chemię już chyba znasz by wiedzieć czym jest tlenek żelaza (III). Fakt trochę energi zużyłem, aby woda zechciała przereagować z tym niefortunnym metalem, ale się opłaciło. - Podciągnąłem rękaw prawego ramienia. - Dobrze, że znasz magię, bo miałbym lekkie opory robiąc to, ale w takim wypadku wiem, że wrócisz... - Przyzwane liny spętały lewaka dość ciasno, pozwalając mu jedynie na dreptanie. Stanąłem obok dzierżąc w dłoni przeźroczystą kulę, która nieregularnie się poruszała. Wyczarowałem przeciwnikowi zatyczki do uszu, aby niepotrzebnie niecierpiał.

-Miłego lotu. - Delikatny dotyk kuli o linę zdestabilizował ją i uwolnił cały potencją dźwięku. Komunista opóścił górę w trybie pośpiesznym lądując na krawędzi lasu dalek za górą. Obok mnie pozostał rdzewiejący mosin, którego wrzuciłem do kanionu obok. oraz... Kapelusz... A zatem wciąż gdzieś tu jesteś. Nie czekając na powrót wroga otworzyłem niewielki portal z którego wyłoniło się mięsiste coś i zabrało go ze sobą. Tak... Żarłoczna rozgwiazda Aza i jej wynicowany żołądek z dziewiatego wymiaru. Paskudztwo... Teraz wiedziałem, że GÓRA JEST MOJA.

Edited by Parabellum Edge
Link to comment
Share on other sites

#$!*%, @$^&%* $#%^$*!@ - mamrotałem pod nosem, w drodze do Kijowa, zostawiając za sobą płonące ślady. Zabrał mi kapelusz… Jak okrutnym trzeba być żeby zabrać magikowi kapelusz?! Do tego ciągle przekręca mój nick… Wybaczyłbym mu wszystkie straty, jako niezbędne ofiary podczas walki, lecz kapelusza mu nie odpuszczę. Jeszcze ta jego cholerna magia. Tak jak Nocturnal. Gdy powiedział o Ukraińcach i słowiańskiej magii, od razu skojarzyłem fakty. Znajomy po fachu kiedyś mi o tym opowiadał. Wybrałem iluzję, ponieważ było mniejsze ryzyko uszczerbku na psychice. Popełniłem błąd. Poczułem się zbyt pewnie myśląc, że gniew go zaślepi i stanie się łatwym przeciwnikiem. Nie wyszło do końca tak jak chciałem. Do tego jeszcze ten głód. Jakby mnie ktoś wypalał od środka. Pomyślałem chwilę nad tym i uświadomiłem sobie, że nie jadłem nic odkąd wróciłem do Gry o górę. Powoli zaczynały mnie boleć nogi. Przeszedłem już jakieś piętnaście... albo sto pięćdziesiąt kilometrów. Trudno określić. W sumie, po co ja się tak męczę? - pomyślałem i zniknąłem w chmurze dymu.

Pomachałem ręką przed twarzą, odganiając towarzyszący znikaniu dym i rozejrzałem się. Stałem w jakimś zaludnionym miejscu i wszyscy się na mnie dziwnie patrzyli. Nie bardzo wiedząc co zrobić, postanowiłem robić to co potrafię najlepiej - sztuczki magiczne. Chwilę później wokół mnie leżał już stosik monet. Pomyślałem, że gdybym miał kapelusz, byłoby o wiele łatwiej. Na ułamek sekundy na mojej twarzy pojawił się gniew. To było zbyt świeże wspomnienie. Ukłoniłem się i zabrałem się do zbierania monet. Chwilę później szedłem już w stronę najbliższego fast food'u podrzucając w dłoni garścią monet. Chyba Hrywnami. Wszedłem do środka i od razu uderzył mnie zapach jedzenia. Głód się nasilił. Sprzedawca wprawdzie nie wyglądał jakby chciał cokolwiek sprzedać jakiemuś brudnemu gościowi w podartym i nadpalonym garniturze, lecz jedno pełne nienawiści spojrzenie wyjaśniło wszystkie niedomówienia. Po zjedzeniu (dosłownie) worka hamburgerów i wypiciu kilku litrów wszelakich niezdrowych napojów, wyszedłem szybkim krokiem. Skręciłem do zaułka i zniknąłem w chmurze dymu. Leżący tam mężczyzna wyglądał na dosyć zdziwionego.

Pojawiłem się w lesie. Tym samym, w którym wcześniej miałem schowany garnitur i kapelusz. Trawa pod moimi stopami zapaliła się, gdy wspomniałem swoje nakrycie głowy. Skierowałem się do tego samego drzewa co poprzednio. Odkopałem skrzynię i ją otworzyłem. Wyjąłem ze środka kilka paczek kart, dwie różdżki i laskę. Te jednak były inne niż poprzednie. Choć pudełka kart wyglądały tak samo, były wyraźnie cięższe, a różdżki miały końce ostre jak oszczepy. Zrobiłem kilka ruchów rękami i wszyskie rzeczy zniknęły. Ponownie zakopałem skrzynię i oddaliłem się. Zauważyłem, że rozwiązały mi się sznurówki. Machnąłem pary razy stopą i już były idealnie zawiązane. Nie chciałem, żeby cokolwiek przeszkodziło mi w zemście. Wolnym krokiem udałem się w stronę góry, zostawiając za sobą płonące ślady stóp. Zanim wyszedłem, płonął już cały las. Snując swój plan zemsty ruszyłem w stronę góry. Dotarłem tam akurat, aby zobaczyć odlatującego Tomka - Dobrze mu tak - i wielkie coś w portalu pożerające mój kapelusz. W centrum tego wszystkiego stał wyraźnie zadowolony z siebie Edge. Tego już było za wiele. Nie dość, że zabrał mi możliwość zemsty, to jeszcze zniszczył mi kapelusz. Delikatnie mówiąc zdenerwowany, postanowiłem nie bawić się w skradanie i zniknąłem w chmurze dymu.

Choć pojawiłem się za Tobą bezgłośnie, wiedziałem, że mnie zauważyłeś. Odwróciłeś się, jednocześnie wyprowadzając uderzenie. Trafiłeś w wystawioną metalową laskę. Po Twoich oczach, można było wywnioskować, że musiało to być bardzo bolesne, lecz wyraz Twojej twarzy nie zmienił się ani trochę. Od razu widać dobrze wyszkolonego wojownika. Iluzjoniści jednak są lepsi. Uderzyłem dociążonym końcem laski w Twój bok, po czym odskoczyłem, unikając wyprowadzonego przez Ciebie kopnięcia z półobrotu. Twój but minął mnie o centymetry. Było to o tyle niepokojące, że zwykli ludzie nie poruszają się tak szybko. Wyprowadziłem uderzenie z góry na dół, lecz w ostatniej chwili przesunąłem laskę o dziesięć centymetrów w bok i użyem jej jak tyczki, przeskakując nad Tobą. Odwróciłeś się i wyprowadziłeś kopnięcie. Znów uderzyłeś w wystawioną laskę, lecz tym razem złamałeś ją na pół. Coś za często sie łamią. Obróciłem połówkami laski w rękach i złapałem je na końcach, używając ich jak pałek. Rozpoczęła się niewiarygodnie szybka wymiana ciosów. W pewnym momencie, gdy chciałeś wyprowadzić uderzenie, które najpewniej przesądziłoby o losach pojedynku, zniknąłem w chmurze dymu i pojawiłem się za Tobą. Udwróciłeś się robiąc odruchowy blok obiema rękami. Na to liczyłem. Połówka laski, która Cię uderzyła załamała się jak lina i owinęła się wokół Twoich rąk. Zrobiłem szybki, ale mocny węzeł. Zakoczony zaszarżowałeś na mnie z pochyloną głową. Przeskoczyłem nad Tobą tak, jak swego czasu na zajęciach WF'u skakałem przez kozła. Rozpędzony pobiegłeś w stronę krawędzi. Cudem udało Ci się zatrzymać balansując na krawędzi. Nie dałem Ci jednak szansy odzyskania równowagi i rzuciłem w Twoją stronę drugą połówką laski. Chciałem trafić w plecy, lecz nie wyszło mi tak dobrze jak chciałem i laska uderzyła w Twoje kostki, wziążąc je tak jak ręce. Ścięło Cię z nóg i spadłeś w przepaść.

W tym samym momencie, obok mnie otworzył się portal. Zaskoczony podszedłem do niego. Zdążyłem zobaczyć jakieś mięsiste coś pełne nacięć i krwi, po czym oberwałem czymś w twarz. Jak się okazało, był to mój kapelusz. Chyba był dla niej trochę za ostry - pomyślałem przesuwając palcem po podbitym metalem rondzie kapelusza. Z uśmiechem większym niż moja twarz wyjąłem z niego kulę bilardową i nałożyłem go na głowę. Poczułem się, jakby ktoś zwrócił mi jakąś ważną część mnie (np wątrobę). Pozostało mi już tylko jedno do zrobienia. Rzuciłem kulą bilardową mniej więcej tam, gdzie spadłeś. Niechcący trafiłem w głowę, więc straciłeś przytomność i nie dojrzałeś napisanych na niej dwóch słów, które jasno określały stan rzeczy: MOJA GÓRA.

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

No co ty robisz? Nie poznaję cię... Cicho bądź. Jakbyś nie mógł... Wątpię, bo nie ma dla mnie takich ograniczeń... Zamknij się! Skąd miałem wiedzieć, ze Aza tego nie strawi?! Zresztą... To co zamierzasz zrobić? To co obiecałem... Eh...

 

Potężny gardłowy ryk rozniósł się po całej powierzchni zobocza zaskakując wszystkich wokół. Magik obejrzał się lecz w miejscu, gdzie leżałem zwinięty została tylko grudka popiołu.

-Tu jestem. - Opowiedziałem patrząc się na plecy wroga, który zareagował natychmiast. Nie wyglądałem już tak samo. To nie był juz zwykły mundur z podwiniętymi rękawami. Oczy zasłaniały oklary przeciwsłoneczne czarne jak bezksiężycowa noc. Dolną połowę twarzy zasłaniał wysoki, sztywny kołnierz, a cień na górną część rzucał obszerny kaptur pochodzący z szarej bluzy. Z zewnątrz wszystko okrywał bezrękawnik, stanowiący jednocześnie kamizelkę przeciwodłamkową. Spodnie również przybrały na wadze oraz zmienił się ich kamuflaż na miejski.

-W istocie wiele potrafisz. są to jednak typowe sztuczki magiczne. Gołębie, króliki, karty, różdżki, laski... Zatem największymi twoimi asami będą piły oraz skrzynie w których się znika. To wciąż jednak ta sama kategoria.

-Ty za to władasz linami, jesteś nadwyraz sprawny i wykonujesz pomniejsze przywołania. i co z tego? - Powiedziałeś powoli.

-Gdybyś uczył się pilniej wiedziałbyś już kim jestem. Twojego fachu można się nauczyć. Jedni lepiej inni gorzej... Ja z tym się urodziłem. Fakt faktem, że technik wciąż, się uczę, jednak.... Nie korzystam z gotowych zaklęć, czy sztuczek, lecz wciąż wyzwalam energię.

-Po co mi to wiedzieć. I tak cię pokonam. - Powiedziałeś pewny swego. -Tymbardziej, że odzyskałem kapelusz.

-Przedmiot... Jedno z mediów łączące świat materialny i astralny. A zatem powiem Ci coś w co nie uwierzysz. Ja tego medium nie potrzebuje. - rozłożyłem ręce, a całe niebo zrobiło się czerwone, a chmury czarne. Zupełnie jakby odwrócić kolory,

-Jeśli byłeś dość wytrwały, to może o tym czytałeś, lecz jeśli nie, to zobaczysz iluzję na naprawdę wysokim poziomie.

Nagle zaczęło być naprawdę dziwnie. Wszystkie drzewa zaczęły rosnąć... I to do nieprawdopodobnych rozmiarów. Następnie stały się bardzo cienkie.

-Pozwól, że przedstawię Ci sztuczkę o nazwie 'Kolczasty las" - Kilometry drutu kolczastego falowały wszędzie wokół. Nie mogąc się temu przyglądać postanowiłeś przerwać moje działanie, lecz nie mogłeś się ruszyć.

-Ten wymiar jest moim własnym i to ja go kontroluję. Tak długo jak zechcę czas zwolni, lub przyśpieszy. Nalożyłem zwolnienie na twoje mięśnie przez co ruch o jeden milimetr zajmie Ci dokładnie tysiąc lat. - Żelazo zewsząd wystrzeliło w twoim kierunku i oplotło wokół. Na mój znak zacisnęło się z całą siłą, lecz wróg zamienił się w chmurę piór. Niebo wróciło do swoich kolorów, a drzewa do swoich pierwotnych form. Wróci... Jak mi się nie chce ruszać... A jednak... - Pstryknąłem palcami i po chwili w górę poszybował fajerwerk. Rozbłysną nad górą tworząc wspaniały, żółty napis z czerwoną ramką przy akompaniamencie fanfar: MOJA GÓRA!

Edited by Parabellum Edge
Link to comment
Share on other sites

Wszystko wirowało w niesamowicie szybkim tempie, a świat zdawał się być wpierw wywrócony na nice, a potem przynajmniej nieźle zdeformowany. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywałem się w powoli czerwieniejące na wschodzie niebo, a potem, kiedy złocista kula wyprysnęła ponad horyzont, zakryłem powieki. Słońce było dziadowsko ostre, zwłaszcza kiedy jego promienie odbijały się w rozbitych okularach. Nieznacznie poruszyłem głową, a gałęzie zaszeleściły.

- No pięknie - wydarło się ze mnie wraz z jękiem. - Jak raz użyłem tej popierdzielonej magii zamiast starej, dobrej, materialnej broni. I kiepsko mi wyszło. Nigdy więcej.

 

Rzeczywiście, moje położenie było nie do pozazdroszczenia. Wisiałem sobie na drzewie, prawdopodobnie dębie, dobre piętnaście metrów nad ziemią dosłownie wciśnięty w koronę. Wszystko mnie cholernie bolało, mundur mogłem już chyba tylko zużyć na podpałkę, a proteza do wymiany. I kto, ja się pytam, pokryje koszta nowej? W czasie się przeca po dodatek kombatancki nie cofnę! Cała kabała wyglądała dość biednie, alem się zaciął w postanowieniu opuszczenia drewnianego więzienia. Jadłem, przez co miałem dość energii na to karkołomne przedsięwzięcie.

 

- Uch, żeby cię... - powiedziałem, akcentując swoje słowa twardym uderzeniem mojego ciała o ziemię. Na szczęście rozmiękłą. Dodatkowo za amortyzator robiła mi kompletnie sztywna mechaniczna ręka, która w tym momencie ostatecznie straciła przydatność. Powędrowałem sobie tylko znanymi ścieżkami na wschód, z wolna znikając za widnokręgiem. Cień góry tylko przypominał mi o kolejnej klęsce, dając motywację do srogiej zemsty.

 

Powrót mój odbył się po pierwsze szybko, po drugie bez fanfar. Znalazłem podwózkę na traktorze przemytników buraków, który w odpowiednim momencie został przebudowany na amfibię, co pozwoliło nam spokojnie przekroczyć Bug. Zapłaciłem, pojedliśmy, popiliśmy i pojechali. A ja stałem u podnóża wzniesienia. Odetchnąłem sobie świeżym, górskim powietrzem, z radością poruszając lewą, ponownie organiczną ręką. Czarnobyl czyni cuda, byłem zdrów jak ryba i to bez krzty magii. Nawet broda mi odrosła, o! Miałem na sobie też całkiem nowe ubranie. Cywilne i maskujące. No bo w końcu kto zainteresuje się gościem w szarawarach spiętych skórzanym, szerokim pasem, luźnej koszuli, wełnianej kamizeli oraz karakułowej papasze na głowie? Tak na wszelki wypadek, żeby jednak było wiadomo, kto ja jestem, ozdobiłem sobie ową papachę gwiazdeczką. I grało.

 

Wspinałem się dość długo, nieświadomy zaburzeń rzeczywistości. Nie było mnie, to i nie wiedziałem, co się dzieje. Od czasu do czasu pogwizdywałem sobie coś smutniejszego na dobry początek dnia, przez co prawdopodobnie Edge był już uprzedzony o mojej obecności. A mie to, kolokwialnie mówiąc, wisiało. Kiedy wszedłem na szczyt w rzeczy samej zastałem go spiętego i gotowego do boju A mie się tak nie chciało...

 

- Dobra, nie będę się wydurniał. Załatwimy to jak mężczyźni, bez magii i broni - z tymi słowami odrzuciłem na bok nagana, szaszkę oraz pojedynczą "cytrynkę". Gdy i oponent swoje zdolności czasowo zdezaktywował, wzięliśmy się za bary. Nie miałem złudzeń, to trochę potrwa. Oboje bowiem znaliśmy i stosowaliśmy dość wymyślne ciosy, które, niestety, oboje umieliśmy sparować. I tak się to ciągnęło jak brazylijska telenowela, dopóki nie zaczęliśmy oddychać ciężej. Zdecydowałem się na coś, czego wróg mógł się, jako doskonale wyszkolony woj, nie spodziewać. Mała szansa, ale zawsze. Odepchnąłem go, by na moment zwiększyć dystans, a kiedy przygotowywał sobie tylko znane uderzenie, zasunąłem mu po chłopsku kułakiem w mordę, jak to się mówi. Odszedł kilka kroków w tył, zdziwiony, a ja równie niedbale poprawiłem z drugiej strony. Tak mi nagle przez myśl przeszło, że potem będzie mieć krasiwe, modre limo.

 

Skorzystałem na twojej dezorientacji i wierchem dłoni trafiłem Edge'a jeszcze w skroń, na odlew, bez celowania. Wyłączyło go tak jakby. Ja postanowiłem być dzisiaj milszy niż ostatnio i złożyłem na bezwładnym ciele cały sprzęt adwersarza i bez ceregieli zwlokłem go z góry. Tam zostawiłem go w rowie, z ukraińskimi pozdrowieniami czytaj butelką bimbru. Sam wróciłem, zebrałem co moje i wytrzepałem z kurzu flagę, która (jak to jest możliwe?!) uchowała się jeszcze na szczycie. Mosina, niestety, nie znalazłem, z broni palnej zostaje więc tylko nagan.

 

I znów na rozstajnych drogach pojawiły się ogłoszenia: MOJA GÓRA.

Edited by Po prostu Tomek
Link to comment
Share on other sites

Wygląda na to, że teraz moja kolej - powiedziałem patrząc to na leżącego w rowie Edge'a, to na stojącego na szczycie Tomka. Nie miałem nawet siły zastanawiać się jak Edge zrobił to, co zrobił. Jakieś inne wymiary, kolczaste lasy… Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiał zacząć robić trochę lepsze sztuczki, a tego bym nie chciał. Obiecałem sobie, że z tym skończę… No nic, teraz nie czas na to - pomyślałem i ponownie spojrzałem w stronę góry. Nie chciało mi się skradać, ani znikać, więc poszedłem prosto na szczyt. 

 

Gdy byłem jakieś dwadzieścia metrów od szczytu, rozległ się ostrzegawczy strzał, a w ziemię dziesięć centymetrów przed moją stopą wbił się pocisk. - Odejdź póki możesz! - rozległ się krzyk celującego do mnie z rewolweru Tomka. Nie zważając jednak na to, wciąż szedłem przed siebie. Dało się słyszeć kolejny wystrzał. W lecącą kulę uderzyła karta, rozdzielając ją na dwie połówki, które ominęły moją głowę o kilka centymetrów. Te karty nie były jednak takie jak ostatnim razem. Na krawędziach wzmocnione były ostrym jak brzytwa metalem. Zanim doszedłem do szczytu, mój oponent zdążył wystrzelić jeszcze cztery razy, lecz w porę rzucone karty zapobiegły potencjalnym stratom z mojej strony. Widząc, że jestem już blisko, Tomek odrzucił broń i przyjął pozycję do walki. Widać, że już sobie odpuścił magię. Przyjąłem nieme zaproszenie, upuszczając na ziemię dwa pudłeka kart. Kapelusz postanowiłem zostawić. Podniosłem ręce, tworząc gardę. Zanim zdałem sobie sprawę z tego, że mój przeciwnik najpewniej ma większe doświadczenie w walce wręcz, zaatakował. 

 

Zasypał mnie grad ciosów. Odruchowo zacząłem je blokować i kontrować. Szło mi nawet lepiej niż się spodziewałem. Choć mogło to mieć związek z tym, że Tomek był wyraźnie zmęczony po poprzedniej walce. Nie stosował zbyt wielu kopnięć, w przeciwieństwie do mnie. W pewnym momencie, wykonałem kopnięcie z półobrotu godne Chuck'a Norris'a, trafiając go w szczenkę. Upadł na ziemię obok swojego porzuconego rewolweru. Z szatańskim uśmiechem na ustach, sięgnął po niego. Przecież rewolwery mają tylko sześć strzałów… - przemknęło mi przez myśl, lecz dźwięk odciąganego kurka pozbawił mnie wszelkich złudzeń. Zrobiłem pierwsze co mi przyszło na myśl - sięgnąłem po kapelusz. Ściągnąłem go z głowy i ustawiłem mniej więcej tam, gdzie celowała lufa rewolweru. Huknął wystrzał. Ku wielkiemu zaskoczeniu mojego oponenta, kula nie przebiła kapelusza i mojego ciała, lecz wleciała do kapelusza i zniknęła. Tomek zaczął się cofać, jednocześnie próbując wstać, lecz w tym samym momencie kula wyleciała z kapelusza, wzbijając fontannę ziemi tuż przed jego stopami. Mimowolnie odskoczył do tyłu. Nie zauważył tylko, że za nim była już tylko przepaść. 

 

Podszedłem do miejsca, w którym upuściłem karty, lecz zamiast nich znalazłem tylko wypalony w trawie napis: MOJA GÓRA.

Edited by SQBL
Link to comment
Share on other sites

Ptaki. Dużo ptaków. Za dużo ptaków, chociaż w moim mniemaniu gołębie nie zasługiwały na miano ptaków, tak jak okonie na miano ryb.

A teraz wszystkie te krótkodziobe podróbki z wybrakowanymi palcami rzuciły się na mnie. Drań użył mojej własnej broni przeciwko mnie. Z drugiej strony, mógł wymyślić coś własnego.

Ja tymczasem mogłam się uchylić, zamiast cofać się i kolejny raz odbywać lot ze szczytu.

Ziemia zbliżała się w przewrotnym tempie. Znowu. Mimo tego, że przerabiałam scenariusz kilka razy, upadek bolał, i to chyba jeszcze bardziej niż poprzednio. Kilka razy jeszcze uderzyłam o ziemię, a potem  wylądowałam na jakiejś niewinnej sośnie.

Zastanowiłam się, czy jest jakakolwiek część ciała, która nie wysyłała do mózgu informacji o bólu. Kilka kości musiało pójść. Na skórze miałam utrwalone pozostałości po kamieniach. O innych stratach nie chciało mi się nawet myśleć

Podciągnęłam się zdrową ręką i zaczęłam powolną wspinaczkę po stromym stoku góry.

Po dłuższym czasie zamajaczył przede mną szczyt i SQBL na nim. Czas na zemstę! Złamane kości muszą pójść w zapomnienie, przynajmniej na chwilę. Wstałam, i pobiegłam na górę. W planach miałam wykorzystanie mojej specjalności - perswazji bezpośredniej.

Musiałam wyglądać dość nieciekawie, bo bieg odrobinę mnie zmęczył, co skutkowało zadyszką i pluciem płucami. Magik spojrzał z politowaiem i nie zerwał się, żeby bronić szczytu.

Zebrałam się w sobie, podskoczyłam i kopnęłam rywala w brzuch, a zaznaczyć należy, że moje buty raczej nie należą do lekkich. SQBL zdołał się jednak utrzymać na nogach i spróbował mi oddać. Zatoczyłam się do tyłu i wylądowałam na ziemi. Kiedy magik chciał zadać mi ostateczny cios, podniosłam z ziemi kamień i rzuciłam w jego głowę. Cylinder nie zdołał zmniejszyć siły ciosu, a intruz na MOJEJ GÓRZE runął  w przepaść.

Wyszczerzyłam się triumfalnie i upadłam na kochaną ziemię. Będę chyba musiała pomyśleć o drobnej naprawie, ale to może poczekać. Należy ochronić górę!

Wyczarowałam wokół siebie wysoki mur z białych cegieł.

"Did you ever wonder why we had to run for shelter when the
promise of a brave new world unfurled beneath a clear blue
sky?"

Link to comment
Share on other sites

Create an account or sign in to comment

You need to be a member in order to leave a comment

Create an account

Sign up for a new account in our community. It's easy!

Register a new account

Sign in

Already have an account? Sign in here.

Sign In Now
 Share

×
×
  • Create New...