Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 01/28/21 we wszystkich miejscach

  1. A oto kolejne opowiadanie, które powstało z okazji historycznej, pierwszej edycji konkursu literackiego „Spin-Off”, gdzie uniwersum macierzystym było „Kryształowe Oblężenie”. Jak się okazuje, podeszło one do tematyki kryształo-wojennej w nieco inny, mniej przewidywalny sposób, bo koncentrując się nie tyle na samej wojnie (w sensie, sceny batalistyczne, strzelanie, wybuchanie itd.), nawet niekoniecznie na polityce czy zmianach w strukturze społecznej czy gospodarczej, jak to wygląda w czasie wojny. W centrum zainteresowania znalazły się wszelkie odrzucone, nieprzetestowane, nieudane projekty uzbrojenia, co od razu przypomniało mi o motywie księżniczki Luny, która intuicyjnie wybiera najlepsze podwozia i co nie tylko Po cichu liczyłem, że autor zgłębi również i to, nadając oryginałowi więcej sensu, przynajmniej na tym polu. Uwaga, uwaga, od tego miejsca zaczynają się spoilery. Ponieważ opowiadanie ma czym zaskoczyć, sugeruję przerwać czytanie niniejszego posta, a rozpocząć lekturę fanfika. Zostaliście ostrzeżeni. Z tego, co zapamiętałem, nie ma tego w fanfiku (tj. wyjaśnienia intuicji Luny, próby nadania sensu różnym wątpliwym rozwiązaniom odnośnie wątku wyścigu zbrojeń oraz adaptacji sprzętu drugowojennego do kucykowej rzeczywistości), troszkę szkoda, ale to, co się w nim znalazło, bardzo mnie zaskoczyło, o ile domyślałem się, że wątek instytutu, w ogóle umiejscowienie akcji w instytucie, będzie w tymże utworze przepotężne, ale pustynia? Czołgi na mechanicznych, pajęczych odnóżach? Broń wspomagana magią? Teleportery do bomb? I to wszystko ukazane w akcji, przeciwko konwencjonalnym środkom prowadzenia walki? Zaraz, zaraz, pojedynek w przestworzach? Wyścig z czasem, próba użycia V-3 w imię większego dobra, a to wszystko, jako efekt nagłego ujawnienia najwyższym władzom kluczowej informacji odnośnie niszczycielskiej siły nowej broni odwetowej, co doprowadziło do porywającego zwrotu akcji? Zdecydowanie, w tym opowiadaniu znalazło się mnóstwo rzeczy, nawet kucyk spadający na plecy A wspominam o tym dlatego, że sekwencje akcji oraz pomysły na niekonwencjonalne środki prowadzenia wojny, które z różnych powodów zostały odrzucone i przez to nie zostały nigdy kompleksowo przetestowane i należycie udoskonalone, zaliczam do swoistych highlightów tego opowiadania, które w znaczący sposób podnoszą wrażenia z czytania, aczkolwiek pierwszym momentem, w którym poczułem się zaabsorbowany, było zjawienie się w instytucie oberstleutnanta, który niespodziewanie aresztuje byłego już dyrektora Crystallizera pod zarzutem zdrady oraz próbuje zająć jego stanowisko, do czego jednak nie dochodzi, a o czym już niebawem dowie się stolica. Inicjuje to morderczy wyścig z czasem, którego stawką jest nie tylko Instytut, ale także wygrana wojna, choć wbrew zasadom jakoby zabronione było używanie broni odwetowych przez Wielką Equestrię. Rzeczy te po prostu siedzą w głowie jeszcze długo po zakończeniu czytania, człowiek cały czas wyobraża sobie te sceny, słyszy strzały, wybuchy, krzyki żołnierzy, nawet odgłosy pracującej maszynerii – jestem pod wrażeniem tego, w jak prosty sposób fanfik oddziałuje na wyobraźnię, tym bardziej, że... wprowadzenie nie wzbudziło szału, zaryzykuję stwierdzenie, że nieszczególnie spełnia swoje zadanie, by zachęcić odbiorcę do dalszego czytania. Miałem silne wrażenie czysto rzemieślniczej roboty, gdzie poszczególne akapity, dialogi oraz wyjaśnienia miały brzmieć tylko solidnie i tylko przekazywać informacje. Nie było to złe samo w sobie, po prostu nie wciągnęło mnie od razu, nie porwało, wydało mi się średnie, tak średnie, jak tylko mogło ono być. Na szczęście około 10 strony (zatem jeszcze przed dotarciem do połowy fanfika) otrzymujemy wyżej wspomniany przeze mnie zwrot akcji. W sposób skokowy zainteresowałem się i bardzo chciałem się dowiedzieć, co będzie dalej, jak się to rozwiąże. Miałem wrażenie, że akcja gwałtownie przyspieszyła i że niebawem dojdzie do czegoś wielkiego, co z kolei znakomicie współgrało z tym, że bohaterowie mają bardzo niewiele czasu, by wypełnić swój cel, obronić się i nawet jeśli nie uda im się utrzymać instytutu, zaś on sam zostanie zniszczony, przynajmniej wystrzelą V-3 i w ten sposób wygrają wojnę, a ostatecznie osądzi ich historia. O ile zdążą. Od tego momentu byłem nie tylko zaskoczony, ale i zaabsarbowany, toteż lekturę zakończyłem już za pierwszym razem, a potem chętnie przeczytałem fanfik jeszcze raz. Wprawdzie początek pozostawił po sobie nijakie wrażenie, ale czekałem do momentu, od którego zmienia się wszystko i niebawem znów znalazłem się na skraju krzesełka. Ogółem, historia się nie nudzi, a zakończenie chyba nie mogło być lepsze, aczkolwiek rozpatruję je dwojako. To znaczy, nie uważam, że za zakończenie należy uznać wyłącznie ostatnią scenkę, która zdradza nam los Secret Missiona oraz ujawnia, że Instytut, niczym korporacja Umbrella, nie upadł, ale „zmienił właściciela”, a jego działalność będzie trwać w najlepsze. Do zakończenia zaliczam także zamknięcie wątku testowanej w instytucie broni V-3, poprzez ukazanie efektów wybuchu, który nastąpił przy okazji zestrzelenia rakiety w ostatniej chwili (znakomita scena, było napięcie ). Była to kolejna mocno zapadająca w pamięć scena, urozmaiciła ona atmosferę, która do tej pory wojskowa, wojenna, pod koniec nabrała tajemniczości, mroku, nawet grozy. Mam na myśli opis tego, co się znajduje na fotografii, wykonanej już po zniszczeniu Instytutu oraz okolic, a także komentarze księżniczek. Opowiadanie okazało się dla mnie naprawdę zaskakujące, głównie za sprawą tego, jak w mgnieniu oka rozwinęło ono akcję, tym samym wciągając czytelnika bez pamięci i cały czas serwując mu jakieś nowe rzeczy, cały czas prezentując akcje, a do tego robiąc to w sprawny sposób, nie zapominając o właściwym tempie oraz atmosferze, naturalnie prowadząc do satysfakcjonującej konkluzji oraz naprawdę barwnego, otwartego zakończenia. Czytelnik zadaje sobie pytania, czym było to, co znalazło się na zdjęciach, jakie będą długoterminowe skutki eksplozji, jaki będzie kolejny krok Secret Missiona i co powstanie w przyszłości pod jego nadzorem, w ogóle – czy kuce mogą się czuć bezpieczne i czy hipotetyczny koniec wojny cokolwiek zmieni. Autor zrealizował to znakomicie i szkoda, że opowiadanie od początku nie okazało się w mojej opinii tak wciągające, ale uważam, że zwrot akcji, jaki zaprezentował oraz to, w jaki sposób rozwinął tempo, doprowadzając do finałowej batalii o Instytut oraz podjęcia próby odwrócenia losów wojny, w pełni to rekompensuje i skutecznie podnosi ocenę „Instytutu” do bardzo dobrej z plusem. Forma bez poważniejszych zarzutów, acz nie powiedziałbym, by była ona zwalająca z nóg, ale to chyba ok, w końcu nie każdy tekst musi sypać co bardziej egzotycznymi synonimami, bombastycznie napisanymi zdaniami, eksperymentalną/ artystyczną formą tudzież rzadziej spotykanymi zabiegami stylistycznymi, by wciągać, bawić, dawać satysfakcję, inspirować. Jak wspominałem, początek wydał mnie się mocno rzemieślniczy, średni, zaryzykuję wręcz, że był standardowy, ale potem akcja znakomicie się rozwija, a forma p prostu spełnia swoje zadanie. Przewijają się wprawdzie drobne błędy, takie jak brakujące literki: Ale nie są niczym, co psułoby wrażenia, ani zniechęcało, w ogóle, coby zwracało na siebie uwagę. Byłem zajęty treścią i ewentualnych literówek nieźle się musiałem naszukać. Ale podoba mi się to, jak silnie sfocusowane okazało się opowiadanie – nie ma w nim zapchajdziur, zbędnych scen, opisów, elementów, każda scena ma jasno określony, konkretny cel i wie, co ma przekazywać. Dopełnia to efektu, zwłaszcza pod koniec. Tyle zwykłej działalności, ile powinno być, tyle intrygi, tyle akcji, by z niczym nie przesadzić, a po prostu dać odbiorcy dobrą historię, której prędko nie zapomni i która będzie mu się podobać, a przy tym wzbogacać uniwersum „Kryształowego Oblężenia”, nie naginając zbytnio jego ram, żeby sprostować różne rzeczy po swojemu, choć niekiedy sama logika aż o to prosi, ale ok, bywa i tak Podsumowując, „Instytut” jak najbardziej polecam – nie takie typowe opowiadanie o wojnie, gdzie nie zabraknie nietuzinkowych maszyn oraz rozwiązań, typowo wojskowej akcji, intrygi, któremu nie brakuje nuty tajemnicy i które niekiedy ma w sobie elementy grozy. Wszystko zrealizowane sprawnie, może nie z największą możliwą dbałością o szczegóły (mam na myśli złożoność fabuły, wyjaśnienia względem fanfika matki, czy też stopień rozbudowania teł poszczególnych postaci), czy też niekoniecznie z zamiarem opatrzenia historii w wybijającą się w sposób szczególny formę, ale "tylko" w pełni spełniającą swoje zadanie. Jest o czym pisać i o czym myśleć po skończeniu czytania, jest to ciekawy dodatek do fanfika macierzystego, przy którym dobrze spędza się czas. Warto poczytać i samemu się przekonać PS: Poza tym, fanfik w paru miejscach próbuje wodzić za nos. Przez moment autentycznie myślałem, że ci w Instytucie jeszcze wygrają. Chociaż znając "Kryształowe Oblężenie" powinienem wiedzieć od początku, że tak nie będzie. No, chyba, że te V-3, które szykowano do wystrzału, miały chybić, trafić w coś innego, a może... okazać się niewypałem? Śmiertelnie niebezpiecznym niewypałem, czekającym sobie gdzieś daleko, na odkrycie? Tak czy owak, udoskonalona, przetestowana technologia jednak wygrała z silnymi, ale wadliwymi i niebezpiecznymi także dla ich użytkowników prototypami. W sumie, dość realistyczne. Świetna rzecz, chyba moja ulubiona część opowiadania
    2 points
  2. Hej wszystkim. Chciałbym wam przedstawić moje kolejne opowiadanie, które jest obiecaną kontynuacją "Owsa na tysiąc sposobów" , a także chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować wszystkim osobą zaangażowanym w powstanie tego dzieła. Żółte oblicze strachu Autor: @darkblodpony Korekta i pre reading: @Nataniel Avenetrus Glorius @Cinram Pre reading: @OneTwo Opis: Trójka klaczy wydostawszy się z obozu sto czterdziestego czwartego musi zmierzyć się z głodem, naturą i pościgiem. Czy im się uda i zakończą swoją podróż w bezpiecznym miejscu? A może zostaną schwytane i powieszone? LINK
    1 point
  3. Witam wszystkich. Oto kolejne opowiadanie kontynuacyjne historię rozpoczętą w Owsie na tysiąc sposobów. Wydarzenia w nim zawarte dzieją się tuż po Żółtym obliczu strachu, a przed Mroczną duszą. Życzę miłej lektury. Zapach krwi Autor: Darkbloodpony Korekta i pre-riding: @Nataniel Avenetrus Glorius, @Cinram Opis: O obozie zerowym, ukrytym w pobliżu góry Gleinad, krążą wszelakie opowieści i legendy szeptane z ust do ust między uwięzionymi kucami. Jedna z nich opowiada o monstrum pilnującym złapanych przez buntowników więźniów, każącym zbrodniarzy oraz wysysającym dusze grzeszników. To właśnie tam kierują się wszyscy uciekinierzy w poszukiwaniu lepszego życia. Jednak nie zawsze otrzymują to, czego pragną... LINK
    1 point
  4. The Owl House Oto kolejna kreskówka, która udowadnia, że Disney potrafi robić świetne seriale. Od razu powiem, że na razie nic nie wiadomo o polskiej premierze, ale najprawdopodobniej nastąpi ona dopiero po uruchomieniu Disney+ w Polsce. Główną bohaterką jest Luz Noceda, która trafia do magicznej krainy, "Wrzących Wysp". Zamieszkała tam w tytułowym Sowim Domu u Edy, czarownicy nazywanej "Sowią Panią" (kryje się za tym sekret, o którym na razie nic nie wiadomo). Co ciekawe, tym razem nie jest to serial o uwięzionej nastolatce, ale o nastolatce, która została tam z własnej woli. Nie będę wnikał w detale, ale powiem tylko, że zostało to całkiem nieźle wytłumaczone. Jedną z największych zalet serialu są doskonali bohaterowie. Ich wygląd, animacje oraz głosy sprawiają, że z miejsca trafiają na listę "ulubionych postaci" A tak po kolei: Luz - główna bohaterka, nastolatka, która postanowiła zostać uczennicą wiedźmy i uczyć się magii. Podobno ludzie nie są w stanie czarować, ale wcale jej to nie przeszkadza. Eda, "Sowia Pani" - potężna, ale dość niezdarna czarownica. Jej wystający żółty ząb oraz zachowanie sprawiają, że trudno traktować ją poważnie. Eda utrzymuje się z handlu przedmiotami pochodzącymi z Ziemi (nasze krainy są ze sobą połączone). Postać ta kryje pewną tajemnicę. Jaką? Póki co nie wiadomo. King, "Król Demonów" - wygląda jak psia wersja Cubone'a... Innymi słowy, nosi na głowie jakąś czaszkę. Co prawda stara się być poważny, ale wygląd i zachowanie sprawiają, że to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Z miejsca skradł serce Luz, dla której stał się "jej małym słodziakiem". Co ciekawe, miłośnicy Gravity Falls doszukują się powiązań z Billem Cipherem, ale spójrzmy prawdzie w oczy. To, że głosu użyczył mu Alex Hirsch nie oznacza, że jest nowym wcieleniem demonicznego trójkąta . Inne zalety serialu to: świetnie zaprojektowane i przemyślane miejsce akcji (upiorne i zabawne za razem), doskonały humor, animacja najwyższych lotów oraz ciekawie zapowiadająca się fabuła. Polski materiał o serialu Ustawcie prędkość odtwarzania na 0.25 i zobaczcie jak twórcy dbają o najdrobniejsze detale.
    1 point
  5. Witam. I od razu przepraszam w szczególności @Kinro, @Magda250i Nataniel Aveneteus Glorius obiecałem wam, że coś wymyślę jakoś ulepszę to opowiadanie, lecz do tej pory nie mam żadnego pomysłu. A wy poświęciliście czas i dokonaliście korekty. W takim razie jestem wam to winien chociaż tyle... (opowiadanie sprawdzone w maju 2017) Łzy matki Autor: Darkbloodpony Korekta i konsultacje itp: Kinro, Magda250, Nataniel Aveneteus Glorius Opis: Rozmyślania Chrystalis po stracie roju. (Napisane w przerwie między sezonem 6 a 7 kiedy podmieńcy byli przez większość uważani za stworzenia o strukturze identycznej jak mrówki)
    1 point
  6. Witam wszystkich zainteresowanych Link do opowiadania: https://docs.google.com/document/d/1ZLZ7SedAnctqZEKWHVYgSA2ULEUWnqiDdVVJ1jzPttE/edit?usp=sharing
    1 point
  7. Na początek, takie małe spostrzeżenie z mojej strony – postacie, o ile są należycie opisane, tj. kto ma róg, kto ma skrzydła, a kto tylko własne kopyta, poznajemy ich kolory, imiona, wszystko to jest na swoim miejscu, jednakże miałem wrażenie, jakby fanfik próbował się sprzedać nam nie jako samodzielne dzieło, ale jako któreś z kolei, jako kolejna odsłona czegoś, toteż podchodził do obsady tak, jakby to nie był ich pierwszy występ, ale kolejny, więc zakłada, że czytelnik tak z grubsza je zna. Jeżeli szwankuje mi pamięć, to proszę o sprostowanie, ale nie przypominam sobie tych charakterów z pozostałych dzieł autora. Chodzi mi o to, że przewija się od razu cała grupa. Początkowo akcja rozwijała się dosyć topornie, a interakcje między poszczególnymi uczniami i uczennicami nie pochłaniały mnie, z racji tego, iż poszczególne kreacje nie wzbudzały jakichś szczególnych wrażeń, po prostu były. I tyle. W tym zgodzę się z moim przedmówcą, że nie są to kreacje wybitne, ale na szczęście im akcja brnie dalej, tym dają się lepiej poznać i rzeczywiście, ostatecznie, żadna z nich nie spada poniżej poziomu dobrej, solidnej. Także się zgodzę, że najlepiej pod tym względem wypada główny bohater – również poprzez jedną ze scen, z której odczytujemy jego – bądź co bądź – mroczne myśli, lecz za chwilę widzimy go w akcji i nie mamy już złudzeń, że chociaż żywi urazę, to jednak ma dobre serce. To jak najbardziej się udało. Imię jego – Talk „TT” Talon. Oprócz niego, w fanfiku wystąpią Big „Bigi” Blow (Blowe?), Good Rege, Demise Star, Jewel Snow, a także postacie wspierające, Honey Bee i Liki Look. Klasowa paczka, która wybiera się na wycieczkę, oczywiście pod nie aż tak czujnym okiem dwóch nauczycielek – matematyki i biologii. Jak to zwykle ma miejsce na wycieczkach szkolnych, młodym przydarzają się różne perypetie, jednakże jeden z nich – główny protagonista i zarazem wybitny uczeń z zakresu biologii – ten, który cichcem podkochuje się w jednej z uczennic, nie bawi się zbyt dobrze, gdyż koledzy nie przestają płatać mu przykrych figli, jednakże pozornie niewinna zabawa zmienia się w wiszącą w powietrzu tragedię, gdy jeden z niepokornych uczniów ma wypadek i potrzebna jest mu pomoc. Czy w obliczu możliwej śmierci klasowego kolegi, Talk Talon odłoży na bok urazę i rzuci się na ratunek poszkodowanemu? Czy reszta ekipy będzie w stanie przyznać się do nieodpowiedzialnego zachowania, czy też spróbuje zwalić winę na kozła ofiarnego? Jak się to skończy dla potrzebującego kucyka i co postanowi Talk Talon, gdy już będzie po wszystkim? Przede wszystkim, był to naprawdę ciekawy pomysł na zwykłe opowiadanie typu [Slice of Life]. Ot, mamy szkolną wycieczkę i grupę uczniów, mamy niewinne dokazywanie sobie nawzajem, przy czym jeden z bohaterów odbiera to nieco inaczej, czuje się z tym źle, co jest całkiem życiowe i realne. Podobnie jak motyw szczenięcej miłości, który przewija się między wierszami. Protagonista wypada realistycznie, gdyż pod wpływem nieustających docinek, przykrych żartów oraz poczucia bycia prześladowanym,w jego głowie zaczynają się gromadzić czarne myśli, kiedy to... Niemniej, taka postawa, tzn. złowrogie myśli, są czymś powszechnym wśród słabszych, mniej popularnych uczniów, którzy bywają częstymi obiektami drwin oraz zaczepek. Mało kto się do tego przyznaje, ale to takie szczenięce power fantasy, przy czym nasz TT naprawdę posiada pewną wiedzę oraz możliwości popełnienia... czegoś złego. Fakt, iż dzieciaki w fanfiku uczą się biologii, zaczynają się też interesować płcią przeciwną, daje domysły, w której klasie mogą znajdować się postacie i ile mieć lat, jednakże zdziwiło mnie troszkę to, że końcowa afera wydarzyła się dlatego, że zachciało im się halucynogennego zioła. Z drugiej strony, scenki sięgania po niego, próby jego zerwania, jakby realizowały w sposób kreskówkowy motyw zakazanego owocu, zaś konsekwencje, jakie po tym następują, nieźle symbolizują karę za złamanie zakazu. Ciekawe, jak ostatnimi czasy czytałem o postaciach pisanych niuansami, tak tutaj scenki wydają się być pisane w podobny sposób A może to tylko moja wyobraźnia. Generalnie, tempo akcji jest dobre, z początku czytanie idzie trochę mozolnie, ale potem całkiem ładnie się to rozwija, no i człowiek czyta z zaciekawieniem (szczególnie po tym, jak wreszcie zaczyna kojarzyć postacie po ich imionach) losy szkolnej paczki, a im bliżej końca, tym... no, może nie jest to nic wielkiego, ale da się odczuć pewne napięcie. Zwłaszcza, że wiemy, co Big Blow(e) opowiedział pozostałym uczniom po tym, jak już zaalarmował nauczycielki o zaistniałym wypadku. Znając jego słowa, a także myśli Talk Talona, możemy się spodziewać tego, że bohater pożałuje swojej decyzji, czyż nie? Tak oto docieramy do zakończenia, które – no, będę szczery – spadło troszkę jak grom z jasnego nieba, zaś jego forma (czyli zwykła scenka zamykana listem) nie była aż tak typowa, ale to, czego się dowiadujemy, nie tylko dobrze zamyka historyjkę, ale i działa na wyobraźnię. No bo wiemy, że... Zatem opowiadanie może nie zaczyna się z hukiem, może nie absorbuje czytelnika od razu, ba, nawet od razu nieszczególnie czuć jakikolwiek klimat, lecz im dalej, tym lepiej – mimo początkowego zmieszania, czytelnik wreszcie zaczyna intuicyjnie wyobrażać sobie postacie na podstawie przewijających się imion, widzi oczyma wyobraźni ich zachowanie, grymasy, gesty, treść zaczyna stawać się coraz barwniejsza, tekst zaczyna wciągać, jest pewien szkolny klimat, jest coś niespodziewanego, wypadek, wyścig z czasem, ciekawe zakończenie. Autor nieźle wybrnął z czegoś, co początkowo wypadało jak standardowy pomysł na standardową historię i stworzył coś życiowego, w jakimś sensie nostalgicznego (Z pewnym przesłaniem?), co przede wszystkim fajnie się czytało. Nie był to czas stracony. Niestety, forma tu i ówdzie kuleje, głównie to interpunkcja oraz literówki, ale od czasu do czasu zdarzają się cudaki stylistyczne, takie jak chociażby wymieniona przez mojego przedmówcę „jednorożczyni”. No, czegoś takiego jeszcze nie widziałem, jest to pewne novum, ale nie, nie jest poprawne i nie brzmi zbyt dobrze. Nie było w żadnym wypadku tragicznie, ale przydałyby się dodatkowe szlify. Jak np. tutaj: „Która skończył” potrafi odwrócić uwagę od treści i skołować odbiorcę, na coś podobnego powinno się być uczulonym, zwłaszcza na tym etapie twórczości Jak już popełniać błędy, to przy trudniejszych formach, podczas eksperymentów ze stylistyką, z formą, po prostu komuś z podobnym doświadczeniem, według mnie, już nie przystoi popełniać tak prostych literówek. To znaczy, od czasu do czasu owszem, ale tego typu błędów przewija się w opowiadaniu całkiem sporo, co zwróciło moją uwagę. W skrócie – forma jest ok, ale zawiera szereg niedoskonałości, błędów, które dobrze by było poprawić i nie popełniać ich w przyszłości Ogółem, nawet przyjemne, niedługie opowiadanie, rozpoczynające się dosyć standardowo, mozolnie, jednak z czasem nawet wciągające, ciekawe, z ładnym zakończeniem i skrytym przesłaniem między wierszami. Jest w tym pewna nuta realizmu, może też wzbudzić pewną nostalgię, za sprawą lekko szkolnego nastroju. Można zajrzeć, chociaż przestrzegam przed niedoskonałą formą – zapewne niejednemu dane błędy rzucą się w oczy. Proste, zwyczajne [Slice of Life], dla wielbicieli gatunku może być to ciekawy przerywnik, ale raczej nic więcej. Ale nie szkodzi. Cieszę się, że rzuciłem okiem
    1 point
  8. Witam Chciałbym przedstawić wam rezultat małej eksperymentalnej serii krótkich opowiadań pisanej na luźno. Pomysł jest prosty i jest próbą rozszerzenie kultury batponych o bajki, baśnie, mity, legendy itp... W końcu pośród każdej nacji istnieją opowieści przekazywane z ust do ust, spisane baśnie oraz legendy. Dlaczego batpony nie miałyby mieć własnych? Oto kilka z nich (na razie jedna 🙂 ) , których udało mi się spisać. Srebrny dzbanek #1 [Oneschot] [Slince of Life] [Bajka] Addonis & Zirana #2 [Oneschot] [Slince of Life] [Legenda] Podanie o księżniczce co na drzewie usiadła #3 [Oneschot] [SOL] [Legenda] W tej serii jestem bardzo otwarty na propozycję dotyczące tematu, więc jak ktoś ma jakiś pomysł proszę śmiało pisać.
    1 point
  9. - Jak jest po angielsku ,Polski banan ? - pyta się blondynka - Eeee ,Polish banana... - Spadaj zboczuchu !
    1 point
  10. Rany... Jak ja ci zazdroszczę. Ile ja bym dał, żeby mieć w życiu tylko takie problemy. Marka MLP ma się dobrze i szybko się to nie zmieni. Serial Pony Life jest... No cóż. Jest jaki jest. Pozostaje czekać na drugą część filmu i (miejmy nadzieję) lepszą piątą generację. A skoro jesteśmy w temacie "wyżal się", to wypadałoby coś doradzić. Powtórzę się i powiem to jeszcze raz - zacznij oglądać inne seriale
    1 point
  11. Pamiętam ten konkurs. Miał bardzo wysoki poziom i zebrał wiele naprawdę fajnych fików. Ten nie jest wyjątkiem. I choć bierze on na warsztat dość popularny i nie raz opisywany temat, robi to całkiem dobrze. Nieśmiertelność, pełna bólu i wyrzeczeń. Smutne trwanie i obserwacja przemijającego świata. Mówiąc szczerze, chciałbym zobaczyć fik, który pokazuje to w pozytywnym świetle, ale to taka dygresja. Tak czy inaczej, tu mamy Celestię, która rozważa kilka swoich, życiowych decyzji. Miedzy innymi te o przyznaniu Twilight i Cadance skrzydeł (a co za tym idzie, zrobienia z nich księżniczek). Od razu się człowiek zastanawia, skąd takie przekonanie co do jednej i drugiej. Ale powoli, wraz z budową pozornie zwykłej fabuły, okraszonej przemyśleniami Celestii, dowiadujemy się, co sprawiło, że Księżniczka wątpi w swoje decyzje i dlaczego staje się bardziej zgorzkniała. Tak, z każdą stroną, czuć jak Celestia sama zapada się w tym, co nieopatrznie zesłała na nie. Najpierw widzimy wspomnienie o Twilight. Pojawia się dość szybko i jest proste. W zasadzie, nawet nie wymagało to alikornizacji twalota, ale dobrze, że ta nastała. Ona zwiększy ból postaci, która zmaga się ze śmiercią rodziców. I tu autor miał dość fajny pomysł, moim zdaniem, gdyż wysłał Twilight do Ceśki z prośbą by ich wskrzesiła. Ale ta odmawia, gdyż nie może. Choć czy aby napewno? Tak czy inaczej, zrozpaczona księżniczka przyjaźni wyruca swoje żale i zrywa kontakty z Celestią. Co jest konsekwentnie prowadzone w fiku. Bo raz, że widzimy, że to się stało dość dawno, dwa, że Celestia zatrudniła w pałacu Starlight i w jednej scenie otwarcie przyznała przed czytelnikiem, że to po to by wypełnić lukę po Twilight, a trzy Celestia w innej scenie zastanawia się nad zerwanym kontaktem, czy może nawet nie rozmysla by go przywrócić. Choć Tu akurat odniosłem wrażenie, że stwierdziła, że to Twilight powinna wyciagnąć kopyto na zgodę. To niepasujace do serialowej Celestii, ale do tej tu jak najbardziej. Kolejnym, ważnym punktem jest spotkanie z Flurry, która rządzi kryształowym, bo Cadance już nie jest zdolna. Mała alikorn przybywa i prosi o pomoc dla swojej matki, z którą jest coraz gorzej. I tu dostajemy piękny fragment klaczy rozbitej przez śmierć ukochanego męża. Takiej, która ma świadomość, że spędzi kilkaset, albo kilka tysięcy lat bez niego, zanim będzie mogła się z nim połączyć (o ile w ogóle będzie mogła).Zamyka się więc w iluzji, którą oszukuje sama siebie. A gdy zaś maski opadną, po bardzo bużliwej dyskusji, obrazujacej stan Cadance, księżniczka miłosci prosi o zabranie jej tytułu, skrzydeł i związanych z tym darów. To ma bardzo fajne i dobrze wymyślone konsekwencje, których nie zdradzę. Na końcu mamy zaś znacznie bardziej zgorzkniałą Celestie niż na początku. Co więcej, księżniczka brzmiała jakby chciała zrobić coś nieodwracalnego. I to bez patrzenia na swój kraj. Bardzo dobry pomysł i dobrze zrealizowany. Czuć ból władczyni. Ogólnie w tym fiku dzieje się więcej, ale nie chcę się o tym rozpisywać. Wspomnę za to o niezwykle ważnym elemencie, który udało się tu całkiem zgrabnie zrealizować. O warstwie emocjonalnej. Otóż autorowi udało się zawrzeć dość bólu, cierpienia i konfliktów egzystencjalnych, by fik smucił i skłaniał do pewnych przemyśleń (nawet mimo oklepanego kierunku). Jednocześnie nie ma tego tyle, by fik stał się cieżki, czy też przerysowany. Słowem, wypada to naturalnie. Zwłaszcza w połączeniu z prostym, odpowiednio nacechowanym językiem, który opisuje wydarenia wprost, a nie poprzez liczne metafory. Żeby nie było, nie uważam, ze jedna metoda jest lepsza od drugiej, bo Ewolucja gwiazdy typu słonecznego bardzo fajnie pokazała jak podejść do tematu stosując metafory. Po prostu w tym fiku, taki wybór działa i to działa dobrze. Pochwalę też ogólnie za postacie. Poza oczywiście Celestią, która zauważalnie różni się od kreacji serialowej (No ale tego wymagał konkurs), ale przy tym wypada dobrze, na uznanie zasługują też Twilight Cadance i... I z Luną mam pewien problem. Moim zdaniem jest jej za mało. Dzięki relacjom miedzy siostrami możnaby budować postać samej Celestii i jeszcze dobitniej pokazać jak sie zmieniła. Możnaby stworzyć nawet napiecia między siostrami. Ogólnie, Luna nie jest zła, ale po prostu jej za mało. Ponarzekać można też troszkę na formę. Ale też nie za bardzo. Błędów było naprawdę niewiele. Największy problem to przejścia między kolejnymi sekcjami . Miałem wrażenie, że nie są do końca płynne. Może to kwestia tematu, stylu, albo coś. Aczkolwiek to niewielka przeszkoda, która nie przeszkadza w czerpaniu radości z tego fika. Podsumowując, fajny, przyjemny i trochę smutnawy Oneshocik o nieśmiertelności. Może to nic wyjątkowego, ale z pewnością warto po to sięgnąć. Zwłaszcza jak ktoś lubi takie klimaty.
    1 point
  12. Kolejne opowiadanie konkursowe, tym razem z pechowej (?), XIII edycji, poświęconej temu, co Was czeka, jeżeli zdecydujecie się wypić jeszcze jeden kufel tudzież kieliszek, chociaż wyraźnie czujecie, że macie dosyć, ale mimo to, pijecie, a potem zamykacie oczy i budzicie się w niedalekiej przyszłości, być może z zupełnie innym miejscu. Tym razem limit słów był nieco bardziej łaskawy, aniżeli w przypadku późniejszej edycji, z której wzięło się „Dla zimorodków” (Nie ma to, jak nie zachowywać kolejności, co nie? ), powiadanie zresztą również oceniłem wysoko, aczkolwiek finalnie uzyskało ocenę o 0.2 punktu niższą. Taka sytuacja. Cóż, dzisiaj już troszeczkę lepiej kojarzę [Equestria Divided], aczkolwiek pozostaję względem tegoż alternatywnego uniwersum neutralny. Domyślam się, że jest ono, na swój własny, nie do końca dla mnie zrozumiały sposób, ciekawe, dające fajne możliwości, ale chyba nie dla mnie, jako, że rozpoczął się kolejny rok, a ja nadal nie mam żadnego pomysłu na produkcję w tymże uniwersum. Nie to, żebym miał czas i chęci coś takiego napisać, ale chodzi mi o sam koncept Na szczęście, autor swego czasu wykazał się wyższą kreatywnością, toteż ma w rekordzie [Equestria Divided], no i cóż mogę powiedzieć, po tych paru latach? Elementy alternatywnego uniwersum wplecione zostały bardzo subtelnie, w sumie, gdyby nie tag sugerujący właśnie to, pomyślałbym, że to dowolne alternatywne uniwersum, tudzież daleka przyszłość. Tematyka konkursu, chociaż – na moje wyczucie – częściej bywała podejmowana z przymrużeniem oka, humorkiem, ewentualnie trochę na poważnie, trochę z dystansem, jednakże w dziele Malvagio, towarzysząca czytelnikowi atmosfera jest raczej gęsta, nieprzyjemna, dosyć prędko otrzymujemy sygnały, że najwyraźniej wydarzyło się coś złego, lecz jeszcze nie wiemy, co takiego. Główny bohater, Firehoof, najwyraźniej trapiony jest nie tylko kacem, ale i potężnymi wyrzutami sumienia i chociaż początkowo, gdy przewija się imię Amber, wydaje się, że po prostu rzuciła go dziewczyna, w połowie opowiadania otrzymujemy sygnał, że jednak to chyba nie to, zaś ostatnie wątpliwości rozwiewa zakończenie. Szczegółów nie zdradzę, po prostu w tym miejscu zachęcę do lektury. Wprawdzie nie jest to jedno z najnowszych, czy najdłuższych opowiadań autora, lecz jak najbardziej daje sobie radę i nadal jest warte uwagi. Dlaczego? Chociażby ze względu na fantastyczne, szczegółowe, a przy tym dosyć realistyczne opisy emocji głównego bohatera, przeplatane z wrażeniami po całonocnej libacji. Owszem, to się może w paru miejscach ciągnąć, niekiedy może przywołać wspomnienia, czy też ruszyć w człowieku coś takiego, że sam poczuje tę gorycz w ustach, te wyrzuty, ten ból głowy, tudzież po prostu będzie mu nieprzyjemnie. Ale dla mnie jest to dowód na to, że opowiadanie ma warunki, by wywołać określone reakcje i w tym sensie chyba możemy mówić o pewnej immersjogenności (Nowe pojęcie, copyright: Ja ). Aczkolwiek, wydaje mi się, że to mini-lore odnośnie magicznego policzka było troszkę na wyrost, ale nie jest to nic, do burzy wrażenia z lektury. Ale serio, czyżby nawet takie proste, stare jak świat czynności miały w tym uniwersum głębokie znaczenie? Chociaż autor skupia się na emocjach, Firehoof nie jest zbyt rozbudowanym charakterem, nie można powiedzieć, że jego kreacja jest bogata, lecz nie sądzę, by był to minus, pomijając oczywiście fakt, że najpewniej celem autora nie było stworzenie złożonej, nietuzinkowej postaci, którą zapamiętamy na lata. Fakt, że jest, jaki jest, pozwala wejść w jego skórę łatwiej, gdyż, nie mając zbyt wiele pojęcia o jego cechach charakteru, przeszłości, czy nawykach, ale być może mając swoje własne wspomnienia, doświadczenia z kacem, czytelnik może po prostu postawić się w jego sytuacji i w ten sposób wypełnić powłokę bohatera swoimi cechami, wejść w jego buty. Czy wspominałem już o immersjogenności? Jak zwykle, znakomite, bardzo dopracowane opisy przełożyły się na wyrazisty, niełatwy do przełknięcia klimat, ogólnie przygnębiający wydźwięk, co wieńczy bardzo dobre zakończenie. No ok, może co niektóre odzywki („Plwam na ciebie!”) sąsiadki Amber były troszeczkę teatralne, raczej w takiej sytuacji spodziewałbym się czegoś bardziej potocznego, ale ok, może po prostu jest miłośniczką sztuki i ceni sobie etykietę, język. W każdym razie, czytało się bardzo ciekawie również po latach, w sumie, brzmi to troszkę jak część czegoś większego, ale i jako samodzielny twór, "Kac" radzi sobie świetnie. Mamy kilka pytań bez odpowiedzi (Np. odnośnie postaci kuzyna Firehoofa oraz tego, jak to się stało, że bohater ostatecznie zdecydował się donieść. Może ratował w ten sposób własną skórę?), co pobudza wyobraźnię. Ale przede wszystkim klimat i bardzo konsekwentna realizacja tematu konkursowego. Malvagio jak najbardziej potrafi pisać fanfiki lżejsze, bardziej komediowe, niemniej, „Kac” okazał się ciekawym, na przekór konkurencji nie tak lekkim, dość poważnym kawałkiem tekstu, ze znakomitymi opisami przeżyć bohatera oraz tytułowego kaca, zdecydowanie warto zajrzeć i przypomnieć sobie stare czasy
    1 point
  13. Pora odświeżyć sobie kolejne opowiadanie konkursowe, czyli „Dla zimorodków” Stworzone specjalnie na modłę motywu przewodniego – out of character – z Fluttershy w roli głównej Pamiętam, że opowiadanie przyjąłem ciepło, acz ówcześnie nie uznałem, jakoby było to cokolwiek przełomowego w ramach twórczości autora, czego jednak nie postrzegałem (i nadal nie postrzegam) jako wadę, gdyż po prostu dostałem więcej tego, co mi się podoba. Aczkolwiek nie w tak satysfakcjonujących ilościach, jak zazwyczaj, czego winowajcą był oczywiście limit słów. Poza tym, o ile pomysł wydał mi się ciekawy, alternatywna kreacja Fluttershy okazała się dla mnie nie aż tak odważna, jak miało to miejsce w przypadku poszczególnych postaci w pracach wykonanych przez konkurencję. Generalnie, Fluttershy z grubsza pozostaje w tejże miniaturze sobą, zaś temat konkursu autor zinterpretował jako sekretne wcielenie skrzydlatej klaczy, czyli odziana – jak widać na załączonym obrazku – w charakterystyczną, bajeczną czerwoną suknię oraz przystrojony trzema piórami kapelusz, urocza i tajemnicza Flutterszu, absolutna mistrzyni kart oraz kantowania, wirtuozka pokera, która pokona i doprowadzi do ruiny każdego. A to wszystko dla biednych Zimorodków Pomysł bardzo sympatyczny i w sumie faktycznie, to dość serialowe. W sam raz na, nawet nie short, ale pełnoprawny odcinek. Tag [Komedia] sugeruje humor, aczkolwiek... z perspektywy czasu zgodzę się, że tekst ma więcej wspólnego ze zwykłą obyczajówką, aniżeli komedią. Niemniej, co nie uległo najmniejszej zmianie przez minione lata, przynajmniej jak dla mnie, to nadal całkiem przyjemna, niezobowiązująca lektura, która ma do zaoferowania lekki klimacik, no i która została napisana bardo dobrze, z dbałością o detale, acz tylko na tyle, na ile pozwoliły wymagania konkursowe. Rzeczywiście, tematyka jest tutaj lżejsza, barwniejsza, biorąc pod uwagę najczęściej stosowane przez Malvagio tagi, nie da się też ukryć, że opisy są dużo zwięźlejsze, mniej wyrafinowane, acz nadal brzmiące znakomicie. Tempo akcji także, siłą rzeczy, jest sprawniejsze i w gruncie rzeczy, opowiadanie mogłoby się zmieścić zaledwie na dwóch stronach. Niemniej, podobało mi się to rozdarcie Fluttershy, jej niepewność, wyrzuty. Uważam, że to całkiem ciekawe, że najwyraźniej wzbrania się przez wejściem w buty Flutterszu, by bezceremonialnie ogrywać swoich rywali i zgarniać kolejne sumy, chociaż okazuje się pod koniec, że w sumie jej się to podoba. Co mimo wszystko usiłuje z siebie wyprzeć. Trochę jak Stanley Ipkiss, który po założeniu maski Lokiego przemieniał się w bohatera, Fluttershy, po założeniu kapelusza, przeistacza się heroiczną hazardzistkę, dla której nie ma partii nie do wygrania Domyślam się, że gdyby była to zwykła produkcja autora, tj. tekst nieskrępowany limitami konkursowymi, pewnie tej wewnętrznej walki znalazłoby się dużo więcej, może coś a'la wewnętrzny konflikt Sombry z „Abdykacji” bodajże, tylko w bardziej serialowym stylu (Humor podobny jak w "Tańczącym z Herbatnikami"?). Może i trafiłoby się więcej opisów rozgrywek turniejowych, gdyby miały zostać podjęte z taką pieczołowitością i kunsztem, jak opisy tańca z „Magnum Opus”... Kurczę, mogło by być przemiodnie Zwłaszcza, że tym razem pewnie zrozumiałbym więcej, bo zdarzało mi się grać w karty, w akademiku Mordecz zwrócił mi uwagę na ciekawą rzecz, tj. vibe ze „Świata według Ludwiczka”, z odcinka o szachach. Nie wiem, jak mogłem na to nie wpaść, ale rzeczywiście, opowiadanie Malvagio bardzo się z tym kojarzy, a ponieważ kreskówkę tę wspominam bardzo ciepło i z nostalgią, „Dla zimorodków” tym bardziej nabiera rumieńców Jasne, to tylko miniaturka, ale nie wydaje mi się, by była na jeden raz. Ja o niej nie zapomniałem, w sumie, nadal lubię to opowiadanie, mimo wymogów konkursu, Malvagio odnalazł złoty środek i po prostu zapewnił przyjemną, niezobowiązującą lekturę, zrealizowaną w dobrym, choć nie aż tak wyrafinowanym jak zazwyczaj stylu, co jednak nie ma przełożenia na wciąż świetne brzmienie opisów, czy też dobre tempo akcji, nie wspominając już o klimacie, który jest i ma w sobie sporo serialowości, przez co tym bardziej, tekst mi się podoba. Po prostu ciekawy, nie taki typowy pomysł, nieco inne spojrzenie na temat konkursu, zaś tekst nie zestarzał się ani trochę i chociaż owszem, autor sam sobie robi konkurencję, to jednak świetnie móc od czasu do czasu przeczytać coś lżejszego, a jednak spod tego samego pióra. Jak najbardziej polecam tę miniaturkę
    1 point
  14. Pora na kolejne klasyczne opowiadanie od Malvagio, jak widzę, powstałego przy okazji Mojego Małego Fanfika i jednocześnie będącego zarzewiem srogiego konfliktu, okrutnej, bratobójczej wojny niosącej śmierć i gargantuiczne zniszczenia, rzucającej na kolana nawet najbardziej wytrwałych, podżegająca nawet najlepszych przyjaciół, by ci rzucili się sobie do gardeł. I o co to wszystko? W sumie, tekst podejmuje wątek postapokalipsy, więc i dramatyczna atmosfera w sumie by się przydała... Ale mu już jesteśmy jakiś czas po tym, co nie? Wiemy, co się z nami dzieje, teraz sprawdźmy co u księżniczek, ale tysiąc lat od publikacji opowiadania. Hm, to się dopiero nazywa dylatacja czasu. Przeskoki między światem z oryginalnego serialu, a a światem z „Equestria Girls” to przy tym pikuś W każdym razie, przeczytałem, jak zwykle z przyjemnością, może nie na skraju krzesełka, ale z zaciekawieniem, próbując zatopić się w wykreowanej przez autora atmosferze, wczuć w sytuację postaci oraz zgadywać, o co może chodzić, jak się to zakończy. Generalnie, opowiadanie wydało mi się całkiem solidne i dobre, choć jak na dzisiejsze standardy oferowane przez Malvagio, nie było to jeszcze nic aż tak spektakularnego, co nie zmienia faktu, że opisy podobają się i to bardzo, brzmią świetnie, tekst sprawia wrażenie przemyślanego, dopracowanego, nie można mu też odmówić nastroju, aczkolwiek nastrój wydał mnie się tym razem jakby mniej wyrazisty, nie aż tak gęsty, wprawdzie zdawałem sobie sprawę, że to postapokalipsa, lecz miałem kłopot z odczuciem tej beznadziejności, zwątpienia, czytałem o skali zniszczeń i chociaż świat był opustoszały, pozbawiony życia, ja wciąż nie czułem się tym aż tak przytłoczony. Możliwe, że opowiadanie owszem, było troszkę zbyt krótkie, a może to przez to, że bohaterki zachowują pozory normalnego funkcjonowania... poniekąd. To znaczy, Twilight ślęczy nad książką, pracuje nad zaklęciem, Celestia (Niczym robot, serio, zachowywała się jak zaprogramowana, co mnie akurat bardzo przypadło do gustu. Wyobrażam sobie, że w swym załamaniu, w taki właśnie sposób zdecydowała się wyprzeć z siebie świadomość stanu faktycznego, odmówić uznania tego, co się stało.) uparcie wyznacza czas, operując słońcem i księżycem, Luna jeszcze nie wyszła ze swojego sennego pałacu, ale to Pani Nocy, Władczyni Snów, więc można przyjąć, że ma potrzebę odizolowania się od świata realnego, czemu zresztą trudno się dziwić. Jedynie Cadance wydaje się być zupełnie inna, jako jedyna nie zachowuje się tak, by przypominać siebie z czasów sprzed apokalipsy, zajmującą się zwykłą codziennością. Jej położenie smuci, wzbudza współczucie, jednakże wątek upadłej Księżniczki Miłości wydał mi się ważniejszy, gdyż to właśnie z tej sceny otrzymujemy pewne wskazówki odnośnie tego, co się wydarzyło w dalekiej przeszłości. Generalnie, o ile klimat opowiadania nie wydał mnie się aż tak mroczny, posępny i melancholijny, jak się tego spodziewałem, podczas czytania towarzyszyło mi troszkę wrażenie głodu, spowodowanego wątkiem Twilight. Najwyraźniej alikornka od dłuższego czasu nie miała w ustach niczego konkretnego, a że nie może umrzeć, w sumie nie musi jeść, ale głód owszem, ima się jej, co jest powiązane z końcówką, której jednak... chyba nie rozumiem. Nie wiem, czy dobrze odczytałem to, co zaserwował mi autor, ale rzeczywiście, koniec opowiadania jest intrygujący, ciekawy i w sumie spędziłem trochę czasu rozmyślając o tym, co zrobi Twilight i czy się jej uda. A powracając jeszcze na moment do apokalipsy, spodobało mi się to, jak został opisany moment jej nadejścia, tj. szczegół, że nastąpiło to z dnia na dzień, bez zapowiedzi. Czyli to serio była zwykła codzienność, z tym, że nagle nastąpił koniec i nikt nie miał szans się na to przygotować. Myśl o tym zasiała we mnie poczucie bezsilności, bezsensowności podejmowanych działań prewencyjnych, prawie wprawiło mnie w melancholię. Sam nie wiem, ale podejrzewam, że po prostu potencjał był o wiele większy, niż na pierwszy rzut oka widać i tekst pozostawia pewien niedosyt, chociaż został zrealizowany solidnie, bardzo dobrze. Myślę, że mam bardzo podobne odczucia jak Johnny – bardzo dobre opowiadanie, posiadające mocniejsze momenty, ale żeby było tak świetnie, że aż genialnie? Moim zdaniem nie, nie w tym przypadku. Zerknąłem sobie jeszcze na wypowiedź Mentosa i w sumie, zgodzę się, chociaż ja to widzę nieco inaczej, niemniej to bardzo dobre podsumowanie tego, co się stało z niegdyś dymnymi, pełnymi życia postaciami, jak zareagowały na to, że cały świat wokół nich umarł, tylko one jeszcze jakoś się trzymają, bo muszą, ale nie ma to żadnego sensu, bo nadziei i tak nie ma. Alikorny przystopowała banalna rzecz, banalna. I ile była warta ich potęga? Ile warta jest magia? Okazuje się, że jednak nic. Wciąż jednak, szkoda, że nie zostało to zaakcentowane w tekście nieco wyraziściej. Zżera mnie ciekawość, jak z opisywaniem podobnych rzeczy poradziłby sobie autor dzisiaj. Coś czuję, że niejeden czytelnik, zupełnie jak lata temu, przy okazji oryginalnych "Księżniczek", zaryzykowałby totalnym załamaniem. Co nie zmienia faktu, że jest to lektura godna plecenia oraz komentarza, jak najbardziej. Gra pozorów, przykrywka dla totalnego zatracenia w obliczu zniszczonego świata, złudna nadzieja, przytłoczenie bagażem bolesnych wspomnień i doświadczeń, wszystko to jest bardzo dobrze realizowane poprzez kreacje postaci, jednakże klimat nie okazał się aż tak ciężki, jak się tego spodziewałem, czegoś mi tutaj brakowało. Lekki niedosyt jest, ale jednocześnie utrzymuje się satysfakcja z czytania. Warto było poświęcić na ów tekst te kilkanaście minut Chociażby po to, by przypomnieć sobie stare czasy oraz to, jak malutcy jesteśmy w obliczu zagłady.
    1 point
  15. Ach, VileRaven. Pamiętam jej prace, ten charakterystyczny styl, w którym znajome postacie, przerysowane dość wiernie, zyskiwały wokół siebie intrygującą, mroczną otoczkę, za sprawą cieni, odpowiednio dobranych, mniej nasyconych, a przyciemnionych tonów poszczególnych barw, komponujących się w coś, od czego trudno oderwać wzrok. W pracach tych niekiedy dało się wyczuć nutę agresji, smutku, czy też zwątpienia, ale generalnie, każda jedna, chociaż podobna do pozostałych pod kątem stylu, miała coś swojego, co z kolei nie dawało spokoju odbiorcy, który doszukiwał się najodpowiedniejszej emocji, która najlepiej opisywałaby dany rysunek... A tak przy okazji, chyba ominęła mnie „afera alicornkowata”, niemniej – co może co niektórych zdziwić – o ile zdaję sobie sprawę, że taka forma nie istnieje, o tyle w sumie nie wiem, o co takie wielkie halo, mnie ta „alicornka” nigdy zbyt szczególnie nie przeszkadzała, jasne, zwracałem na to uwagę podczas pierwszych starć z tą formą, lecz na obecnym etapie, to się już „utarło” i ilekroć spotykam się z tym słówkiem w dziełach Malvagio (starszych, średnich, nowszych), traktuję to zwyczajnie. Niech będzie, czemu nie, w końcu nie brzmi znowu tak najgorzej, a po pewnym czasie nawet idzie się spodobać Przechodząc do rzeczy, kolejne klasyczne opowiadanie ze stajni Malvagio, które chyba kiedyś czytałem, ale z jakichś powodów nie skomentowałem. Cóż, najwyższa pora to nadrobić. Ogółem, chociaż to jeszcze nie był ten etap, gdzie forma, swoim wyrafinowaniem, wysokim poziomem artystycznym oraz kompozycją, wgniata w fotel, lecz z całą pewnością, jakościowo, fanfik imponuje, a co najmniej cieszy, pomimo cięższej atmosfery oraz tematyki. To chyba rzecz niezmienna w przypadku dzieł Malvagio – jeśli to [Dark], [Sad], tudzież [Slice of Life], zawsze można liczyć na doskonale nakreślony nastrój, realizowany między innymi dzięki znakomitym opisom, bezbłędnie dobranemu tempu akcji, no i dzięki samemu pomysłowi. Nie wspominając już o niuansach, które potrafią jeszcze bardziej podnieść wrażenia z lektury. Tym razem, spośród wyżej wymienionej plejady tagów, w których autor najwyraźniej odnajduje się najlepiej, otrzymaliśmy kombinację [Slice of Life] i [Sad]. I rzeczywiście, sposób prowadzenia akcji, tematyka, nawiązują do kawałków życia bardzo dobrze i realizują to, co obiecuje ów tag. Z kolei nastrój, na modłę [Sad], jest gęsty, mocny, sprzyjający refleksji, ale przede wszystkim niewesoły, im dalej czytelnik brnie w tekst, tym bardziej zagłębia się w problem, czując, że zbliża się do czegoś złego, do jakiejś smutnej, może i szokującej rewelacji, która pomoże mu zrozumieć, dlaczego w fanfiku Cadance zachowuje się właśnie tak, dlaczego towarzyszy jej melancholia, rozpacz, skąd ta czerń, skąd ta żałobna atmosfera. No i co by nie mówić, końcówka w pewnym sensie okazała się dla mnie całkiem zaskakująca. W obliczu zakończenia, pozostawiane po drodze niuanse – i ta czarna suknia, te perły, to powtarzanie Cadance, że musi być piękna (A dla kogo? A dla niego.) – wszystko momentalnie uzyskuje prawdziwe znaczenie, dzięki czemu czytelnik przez moment zastanawia się, powraca do treści i zdaje sobie sprawę, że to, o czym czytał, w rzeczywistości oznaczało coś więcej, coś innego. Bardzo dobra realizacja, gratuluję Opowiadanie ani trochę się nie zestarzało, co prawda opisy nie są aż tak imponujące, jak ma to miejsce obecnie, niemniej tekst brzmi znakomicie i tak samo się go czyta. "Rocznica" wciąga, mimo zaledwie czterech stron, miałem wrażenie, jakby było to opowiadanie znacznie dłuższe, cały czas towarzyszy czytelnikowi gęsty, smutny, momentami całkiem mroczny klimat, jest w tym wszystkim pewna zagadka do rozwiązania i gdy następuje zakończenie, detale nabierają znaczenia. W sumie, idzie też zrozumieć, dlaczego Arietta i Cadance są sobie tak bliskie. W pewnym sensie, obie jadą teraz na tym samym wózku. Właśnie, zapomniałbym wspomnieć o świetnie opisanych emocjach oraz przeżyciach księżniczki Cadance. Jasne, w porównaniu z poszczególnymi, bardziej współczesnymi dziełami autora, nie robi to aż takiego wrażenia, niemniej, na swoich własnych zasadach, bardzo się podoba i realizuje melancholijny nastrój, ukazując Cadance rozkojarzoną, rozbitą, beznamiętną, lecz i tak piękną, gdyż musi taka być. Nie ma tutaj mowy o wolnym wyborze, wolnej woli – musi się poddać jemu. Stąd, opisane przygotowania przestają przypominać typowe przygotowania, ale część wykonywanego rozkazu. Nie część rutyny, ale coś, do czego Cadance zapewne jest zmuszana, a czemu nie może się przeciwstawić. I pomyśleć, że to wszystko nawiedza czytelnika pod wpływem tego króciutkiego, przewrotnego dialogu wieńczącego opowiadanie. Doskonały przykład, że czasami mniej znaczy więcej. Tekst oczywiście gorąco polecam, gdyż nadal radzi sobie doskonale jako krótki, prosty [Oneshot], wykonany z pomysłem i precyzją od początku do końca, który próbuje wodzić czytelnika za nos, lecz dopiero na samym końcu uświadamia go, że o ile miał rację, o tyle nie dostrzegł tego, o co naprawdę przez cały czas chodziło, że sytuacja księżniczki w rzeczywistości jest dużo gorsza, niż się tego spodziewał i że Cadance nie ma żadnego wyboru. Po prostu musi. Zapraszam do lektury, oczywiście zostawcie komentarz dla autora, niech wie, że mimo upływu lat, jego klasyki nadal się podobają
    1 point
  16. Trudno mi to mówić, ale przez Pony Life marka My Little Pony zmierza ku zagładzie.
    1 point
  17. Ogólnie rzecz biorąc, opowiadanie to wydało mi się całkiem interesujące, nie tylko z uwagi na to, jak świetnie się zestarzało (czyli praktycznie wcale, nadal warto po nie sięgnąć), ale przede wszystkim, ze względu na formę. Autor zaserwował nam bowiem nieco inny typ narracji, generalnie historia jest opowiadana w czasie teraźniejszym, z perspektywy głównej bohaterki – będącej celem królewskich łowów – zatem przez większość fanfika mamy narrację pierwszoosobową. Dopiero pod koniec, gdy następuje cięcie, powracamy do trzeciej osoby, acz fabuła nadal opowiadana jest w czasie teraźniejszym. Jakoś nie przypominam sobie, by coś podobnego przewinęło się przy okazji innych fanfków autora (tj. spośród tych, które miałem przyjemność przeczytać), ale możliwe, że nie do końca kontaktuję. W każdym razie, z pewnością podobna forma przewija się w mniejszości tytułów autora, stąd, sama w sobie, wyróżnia „Pościg” spośród pozostałych utworów Malvagio Natomiast tym, co opowiadania nie wyróżnia, a czyni go podobnym do najlepszych produkcji autora, jest jego klimat. Kolejna konkretna próbka jego możliwości, choć pochodząca z bardziej, nazwijmy to, zamierzchłych czasów – atmosfera jest głęboka, gęsta, aż idzie ją ciąć maczetą, chociaż tym razem dodatkowo towarzyszy nam narastające napięcie, czego kulminacją jest scena tuż przed cięciem oraz przejściem do zakończenia, nie wspominając już o tym, że o ile jest tu taki właśnie nastrój, fanfik jednak nie stawia na nastrojowość, ale na dynamizm. I zapewne to było przyczyną decyzji o takiej, a nie innej formie – od razu trafiamy w skórę protagonistki, czujemy jej strach, zwątpienie, ale i wolę przetrwania, burzę emocji, która nią targa ilekroć wydaje jej się, że już po wszystkim i że nie uda się jej uciec, ppowiadanie nie dość, że jest dynamiczne, to jeszcze miało się wrażenie, jakby akcja wraz z każdą kolejną stroną przyspieszała, zaś przerażenie bohaterki (w ogóle, ciekawy myk, że nie poznajemy jej imienia – to mógł być każdy, dowolna kryształowa klacz), kiedy sięga zenitu, niby zaczyna zakrawać o szaleństwo (motyw z tym, że jej oczy są jego oczyma, przeglądanie się, potem zniknięcie własnego odbicia, wdzięczność za to, że postać już się nie widzi, a kryształy zmatowiały, w ogóle, wrażenie, jakoby otoczenie samo z siebie się zmieniało, jakby było żywe), a jednak czuć, że zachowała część poczytalności, desperację, dzięki czemu – jak wspominałem – narastające napięcie daje aż tak dobre efekty. Z całą pewnością jest to opowiadanie, które można czytać na skraju krzesełka, nie potrafiąc przewidzieć, co za chwilę się wydarzy. Za detale podnoszące jakość czytania, ale także działające na czytelnika w sposób wizualny, można uznać fragmenty pisane wielkimi literami, tudzież pogrubione słowa-klucze, wskazujące na oso(m)b(r)ę myśliwego. No, może w niektórych miejscach średnio podeszły mi powtórzenia, na przykład w scenie, w której klacz obawia się wkroczyć do czerwonej komnaty. Rozumiem cel zabiegu stylistycznego, faktycznie, gdy to czytałem, zdawało mi się, że serce wali jej młotem, mało z piersi się nie wyrwie, lecz sądzę, że było tego troszkę zbyt dużo. Ale przeważnie, jest to dobrze wyważone i faktycznie oddaje emocje głównej bohaterki, jej strach, poczucie zagrożenia wyglądającego zewsząd, przekonanie, że jej prześladowca i tak ją znajdzie, lecz ta mimo wszystko chce uciekać, ukrywać się (chociaż w jego pałacu nie ma kryjówki), wyraźnie się miota, całą sobą przeżywa to, w czym bierze udział. Efektu dopełniają detale, jak np. przekonanie protagonistki o tym, że stała się własnością swojego króla (czyli motyw uprzedmiotowienia żywej istoty), wewnętrzne rozterki, pytanie czy to, że wolałaby uniknąć tego losu i tym samym skazać na podobne męki kogoś innego, czyni ją złą, tudzież właśnie ten czerwony pokój, który wzbudza określone skojarzenia. Nawiązując do zakończenia oraz do wypowiedzi moich szanownych przedmówców, rzeczywiście, nie daję tak do końca wiary temu, jakoby... Wcale bym się nie zdziwił, gdyby był to sen na jawie, tudzież właśnie koszmar, efekt skazy, jaką pozostawiły po sobie traumatyczne wydarzenia. Choć wpisuje się to przede wszystkim w poważny, ociekający mrokiem nastrój opowiadania, w jakimś sensie jednocześnie wpisuje się w charakterystykę znanego z serialu tyrana, no bo nie oszukujmy się, skoro kryształowe kucyki reagują, jak reagują na samo jego wspomnienie, no to o czymś to musi świadczyć. Na przykład o tym, że zło Sombry było tak wielkie, tak bezwzględne i wyrachowane w swym działaniu, że aż nie da się go opisać słowami, natomiast z całą pewnością nikt nie chce go posmakować, by być może jednak odpowiednie słowa znaleźć. Ostatecznie, nie był to długi tekst, ale z całą pewnością szczyci się ciekawą, nieco rzadziej spotykaną w fanfikcji formą, co objawia się głównie przez narrację, ale także i formatowanie, z wyszczególnieniem słów lub zdań kluczowych, a także przez określone zabiegi stylistyczne, symbolizujące stan emocjonalny protagonistki, a co z kolei doskonale realizuje narzucony dynamizm akcji, dzięki czemu tekst czyta się tak, jakby był to właśnie pościg. Wszystko brzmi dobrze i przekonująco, wprawdzie jest kilka momentów, w których miałem wrażenie, jakby autor przesadził, niemniej podobały mnie się te „psychodeliczne” wstawki oraz zakończenie, jak również to, że w sumie nie wiadomo, czy to się wydarzyło naprawdę, czy było mrzonką, a może przytrafiło się komuś innemu, lecz nawet ci, którzy ustrzegli się przed tym losem, współodczuwają ból i terror za kogoś, nie mogą zaznać spokoju nawet nocą. Tekst powiększa cień mrocznego króla Sombry, rozumiejąc jego charakterystykę oraz to, że prócz bycia tyranem, powinien bezwzględnie siać grozę, wzbudzać respekt. Fakt, jakoby mógłby tak silnie wryć się w świadomość swoich poddanych-niewolników, a może i wejść w ich sny, by kontynuować swój terror, może świadczyć o niewątpliwie wielkiej mocy, z którą nawet najpotężniejsze alikorny winny się liczyć. Mimo upływu lat, „Pościg” nadal trzyma się wspaniale – to solidnie wykonana, wciągająca i dynamiczna lektura, utrzymana w mrocznej, nieprzyjaznej atmosferze, gdzie niczego nie można być pewnym poza tym, że Sombra jest zły i że nie ma przed nim ucieczki. Polecam Państwu serdecznie
    1 point
  18. Trudno, będę z tym żyć xD Cóż, od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, w pełni zgadzam się z moimi szanownymi przedmówcami oraz przedmówczynią, odnośnie zalet opowiadania, gdyż są to (w przytłaczającej większości) kwestie obiektywne, zwłaszcza jeśli chodzi o formę oraz klimat. Natomiast, dyskutować można o fabule, poszczególnych rozwiązaniach czy też kreacjach wybranych postaci, no i na tym obszarze jest kilka rzeczy, które akurat do mnie osobiście nie trafiają i w tym sensie, moje zdanie może wydawać się nieco kontrowersyjne, ale zaznaczam – nie są to obiektywne wady niniejszej historii, po prostu rzeczy, które akurat mnie nie podeszły. Przede wszystkim, to chyba pierwszy raz od dłuższego czasu, gdy, mimo wszystko, podczas lektury kolejnego tekstu spod pióra Malvagio, trzymało się mnie wrażenie czysto rzemieślniczej pracy. Domyślam się, że to dlatego, iż... fabuła okazała mi się znajoma. Motyw zdolnego protagonisty, który poszukuje mistrza, u którego mógłby podjąć nauki i szlifować swoje umiejętności, gdzie ów mistrz początkowo uparcie się nie zgadza, ale w końcu bierze protagonistę pod swoje skrzydła, w międzyczasie przewija się tam postać żeńska, która przepada za głównym bohaterem (z wzajemnością), to wszystko wydało mi się znajome, jakbym już gdzieś to widział. Trudno mi określić, czy był to film, czy serial, czy gra wideo, niemniej, miałem swoje skojarzenia, stąd pomysł nie wydał mnie się aż tak świeży. Natomiast, powiewem świeżości okazała się dyscyplina, której miałyby dotyczyć możliwe nauki u wymarzonego mistrza. Zwykle widzimy coś podobnego w kinie sportowym, gdzie młody prospekt poszukuje swojej szansy, chce się wykazać, potrzebuje mentora, ale nie byle jakiego, ten jednak nie chce się nim zająć, gdyż ma poważniejszych podopiecznych, rokujących większe szanse na sukces, toteż jego dystans jest zrozumiały. Ale potem widzi go w akcji i zmienia zdanie, ciągu dalszego, włącznie z wątkiem miłosnym (który jest zupełnie nieobowiązkowy), można się domyślić. Zwykle są to sporty walki. Tymczasem, w „Magnum Opus” rzecz dotyczy tańca, ponadto, główny bohater nie jest zdolnym, ale początkującym prospektem, ale doświadczonym tancerzem, wzbudzającym swoimi ruchami oraz wyczuciem rytmu zachwyt, nie można mu odmówić pasji, nie jest to typowy żółtodziób, ma też w sobie znacznie więcej charakteru i klasy, widać, że jest już w pewnym kierunku wykształcony, prezentuje pewien poziom, wobec którego trudno przejść obojętnie. W opowiadaniu sprawia wrażenie kogoś, kto zostałby przyjęty przez dziewięćdziesięciu dziewięciu mistrzów spośród stu. A on mierzy wysoko i interesują go nauki u tego jednego, jedynego. Tzn. mam świadomość tego, że istnieje kino taneczne, istnieją musicale, w sumie, kojarzę pewien film, bo akurat Masochista wziął kiedyś na tapetę (stary odcinek), tylko tam nie do końca chodziło o relacje mistrz-uczeń, bardziej o sam konkurs (znaczy się, tam chyba był casting do konkursu) taneczny, ale to tyle w ramach moich skojarzeń. Generalnie, uważam, że można podejmować znajome motywy, eksplorować niemalże do cna wyeksploatowane pomysły, powracać do nich, byle robić to dobrze i byle chociaż próbować odświeżyć formułę, wrzucić coś nowego, swojego, postarać się wyróżnić. Moim zdaniem, „Magnum Opus” to właśnie robi i dlatego też, pomimo opisanych już przeze mnie wrażeń, wciągnąłem się i czytałem fanfik z przyjemnością. Owszem, motyw znajomy. Przyznaję, miałem przez to wrażenie rzemieślniczej pracy. Ale nadal opowiadanie wydało mi się atrakcyjne, za co dzięki należą się przede wszystkim formie, a także kompozycji. Aczkolwiek, mały nitpick z mojej strony – nazwa miasta, w którym rozgrywa się akcja, również wydaje mi się już nieco oklepana. Pamiętam, że początkowo sam miałem tak nazwać pewną lokację u siebie, ale z tego właśnie powodu z niej zrezygnowałem i rozejrzałem się za czymś innym. No, ale powracając do głównego wątku, o ile wymienione przeze mnie kino potrafi być naciągane, mdłe, bądź w jakimś sensie naiwne, o tyle akcja „Magnum Opus” jest całkowicie pozbawiona tychże mankamentów, poszczególne wydarzenia (z wyłączeniem zakończenia, ale z uwagi na bardziej magiczne motywy) wydają się, że tak to ujmę, przytłaczająco realistyczne, bohaterowie z reguły twardo stąpają po ziemi, co również mi się spodobało. Poza tym, nie zgodzę się z zarzutem, jakoby opowiadanie było mało kucykowe. To znaczy, w sensie klimatów serialowych owszem, mało to bajkowe, ale według mnie fabuła jak najbardziej wpisuje się w to uniwersum oraz w jego realia (są przecież odpowiednie odniesienia, począwszy od form postaci, poprzez wzmiankę o Kryształowym Imperium itd.) powiedziałbym, że jest to idealny przykład tego, jak pisać poważne opowiadania w tymże świecie, z takimi oto postaciami, unikając przejaskrawionych, pastelowych kolorków, a uzyskując barwy bardziej stonowane, mniej nasycone, lepiej mieszające się z odcieniami szarości. Tak bym to ujął, gdybym miał to przedstawić w formie graficznej. Odcienie szarości nie są wcale takie od czapy, gdyż tak mniej-więcej prezentuje się opis Stalliongradu – na samym początku czytelnik zostaje uraczony gęstym, tym razem nie mrocznym, a melancholijnym klimatem, który zmywa wszelkie barwy z otoczenia, serwując szaro-bury krajobraz smutnego miasta, pogrążonego w zadumie, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że było w tym coś żałobnego, aż trudno uwierzyć, że ma to być kolebka mistrzów tanecznych. Cóż, ale pozory często mylą, zwłaszcza, że mimo gęstych oparów powagi i zadumy, miejsce to jest jednocześnie opisywane jako coś, co aż się prosi o odkrycie, zapoznanie, zatopienie się. Dobrze to opisał Xelacient: Jak znam samego siebie, panorama tegoż miasta byłaby czymś, na co zapewne chciałbym się gapić godzinami i chłonąć. Miejsce sprzyjające refleksji, wyciszeniu, coś innego. Coś, co da się porównać z naszymi, ludzkimi miastami, niekoniecznie coś, co widzieliśmy już w serialu animowanym. Jest to oczywiście tylko jeden z wielu przykładów na to, jak doskonale poszczególne opisy budują nastrój, nadając fanfikowi otoczki czegoś wielkiego, w pewnym sensie podniosłego, lecz nie chodzi tym razem o skalę wydarzeń, czy też ich ważność z punktu widzenia historycznego, ale o kulturę, o rangę tego, co się dzieje. Nie dla każdego są poszczególne dziedziny sztuki, a taniec, jak to odebrałem z opowiadania, wydaje się tu bardzo prestiżowy, wymagający nie tylko zaangażowania fizycznego, ale i duchowego. W ten sposób wypada mi przejść do opisów tańca, poszczególnych ruchów, wykonywanych przez Tesoro... Cóż, powiem tak: owszem, ociekają pasją, z jaką główny bohater podchodzi do tej sztuki, czuć jego wysiłek, czuć precyzję, styl, pewną grację, z jaką zapewne musi wykonywać poszczególne ruchy i kroki... Tylko, że ja jestem totalnym laikiem i nie mam pojęcia o tańcu, w związku z czym, te piękne opisy, były dla mnie w pewnym sensie o niczym, gdyż nie byłem sobie w stanie niczego konkretnego wyobrazić. Czytałem to i autentycznie nie miałem pojęcia, co powinienem widzieć oczyma wyobraźni, jak to mogłoby wyglądać, co robi główny bohater. Zgodzę się z Verlaxem, że opisy muzyki, do której tańczy Tesoro, wiele by pomogły, spodziewam się, że i tak nie wyobraziłbym sobie tego poprawnie, ale przynajmniej byłbym w stanie przyjąć sobie jakąś melodię i wedle niej wyobrazić sobie poszczególne kroki. No to może od razu przejdę do zakończenia, acz nie spoilerując – w żadnym wypadku nie było przewidywalne, chociaż czułem pod skórą, że... Niemniej – acz zaznaczam, że to tylko ja i moje fanaberie – był to ten typ zachowania, którego ja, chociaż domyślam się motywów, nigdy nie rozumiem i czemu się dziwię. To nie pierwszy raz, gdyż pamiętam podobne sytuacje, gdy w polecanych mi przez znajomych serialach, filmach, czy grach, poszczególni bohaterowie postępowali we wstrząsający sposób, powodując określone skutki, ale... autentycznie mnie to nie przekonywało, mimo tego, że znajomi długo mi to tłumaczyli, to ja i tak nie dawałem się przekonać, czasem dlatego, że sam pewnie postąpiłbym inaczej albo jakieś decyzje wydały mi się dziwne, a czasami po prostu spodziewałem się czegoś innego, tudzież motywów postaci za nic w świecie nie mogłem zrozumieć. Niestety, podobnie było i tym razem, aczkolwiek ostatnie zdania fanfika zrobiły na mnie wrażenie, w jakimś sensie uratowały dla mnie tę końcówkę. Poza tym, o czym już pisałem, wydała mi się ona... bardzo teatralna, co ma swoje plusy i minusy. Przez przytłaczającą większość sceny bardzo mi to pasowało, gdyż dopełniało klimat wrażeniem żywego spektaklu, czegoś dynamicznego, pięknego, czego wprawdzie nie potrafię sobie wyobrazić, a jednak wiem, że to musi być imponujące, zapierające dech w piersiach. Niemniej, było kilka momentów, które w tej teatralności wydały mi się nieco sztuczne. Na przykład tekst o tym, że „kapłan potrzebuje akolitów”. Nie wydaje mi się, by wynikało to z kłopotem z kontekstem tańca – o czym pisał Verlax – gdyż rzecz ta ani razu mi nie przeszkadzała. Zresztą, jak mogłaby mi przeszkadzać, skoro i tak nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić? Wniosek mam z tego taki, że po prostu okazałem się za mało odchamiony na tematykę taneczną, ale widzę wielką pracę włożoną w tekst, w stylistykę, w budowę nastroju oraz kompozycję, bardzo to wszystko doceniam, podobnie jak to, że tekst nawet dla mnie, mimo moich kłopotów z jego odbiorem, okazał się wciągający, klimatyczny i z całą pewnością zostanie mi w głowie na długo, chociaż osobiście bardziej skłaniam się ku innym dziełom Malvagio. Jednakże, mimo mniejszych gabarytów, ze względu na imponujący, wysoki poziom wykonania, „Magnum Opus” można spokojnie zaliczyć do dużych produkcji autora, obok „Tajemnic”, czy „Abdykacji” Zdążyłem już co nieco napisać o Tesoro, ale w tej opowieści mamy jeszcze dwie ważniejsze postacie, czyli wspominanego już mistrza Karamazowa oraz jego wnuczkę, Irinę. Ponieważ chyba już została (nie przeze mnie) podjęta kwestia ich świetnie wykreowanych charakterów (pewne zastrzeżenia mam tylko pod adresem Karamazowa – aż do zakończenia wydawał mi się wykonany, jako postać, solidnie chociaż bez rewelacji, pod koniec po prostu go nie rozumiem, ale cóż, jestem mało utalentowany), podejdę do obsady z nieco innej strony, czyli skupiając się na projektach postaci. A te, oceniając po opisach, zostały wymyślone bardzo dobrze, ich barwy wydają się pasować do siebie jak ulał, najciekawiej wypada oczywiście Tesoro, który tak dla odmiany jest kucoperzem, który tańczy, znakomicie tańczy, acz po barwach najładniej prezentuje się nam Irina Zwracam na to uwagę, gdyż zazwyczaj Malvagio operuje na postaciach kanonicznych, których wygląd dobrze jest nam znany. W „Magnum Opus”, poza charakterami, manieryzmem, nie zabrakło miejsca na opisy wyglądu, jasne, te przeważnie występują w fanfikach, lecz oczy wyobraźni cieszy dobór barw, gatunku (w kontekście Tesoro), a także wzmianki o elementach garderoby... Znaczy się, o dodatkach. Czy to kryształ, czy laska, robi robotę. Detale, proszę Państwa, detale Ostatecznie, jest to niedługa, ale niezwykle klimatyczna,piękna historia, napisana na imponująco wysokim poziomie, zarówno technicznym, jak i artystycznym, w niemożliwym do podrobienia stylu. Można losować strony, czytać wyrwane z kontekstu, przypadkowe fragmenty, a ja gwarantuję, że za każdym razem tekst będzie brzmieć fenomenalnie, profesjonalnie. Mimo znajomych koncepcji, tematyka jest świeża i podjęta bardzo kompetentnie, bez głupawek, bez dróg na skróty, bez naciąganych fragmentów, wydaje się pod tym względem realistyczna, dojrzała. Tempo akcji jednostajnie prowadzi nas do zakończenia, które mnie osobiście nie podpasowało, jednak puenta jak najbardziej zrobiła wrażenie, o ile nie miała aż tak przejmującego wydźwięku, to jednak nie mogę powiedzieć, że nie było mi – w jakimś sensie – szkoda postaci Tesoro, natomiast postawa Iriny niosła w sobie coś pocieszającego i miłego, dzięki czemu ta ostatnia, gorzka scena, spotyka się z pewną osłodą, a ja, niczym widz spektaklu, mam ochotę wstać i złożyć brawa. Jest to także przykład konsekwentnej realizacji poważnego, refleksyjnego, ale i melancholijnego klimatu. Opowiadanie doskonałe, nie do końca dla mnie, z uwagi na tematykę i pewne zachowania jednej z postaci, ale jak najbardziej godne polecenia i stawiania za wzór. Styl wprawdzie jest nie do podrobienia, ale nie chodzi mi o to, by kogokolwiek małpować, ale w podobny sposób, cierpliwością i pracą rozwijać swój własny, oryginalny styl, doprowadzając go do coraz to wyższego poziomu, przy jednoczesnej dbałości o sprawy techniczne. Jak najbardziej polecam, kolejna produkcja, która zasługuje na uwagę, lekturę, no i oczywiście komentarz. Polecam!
    1 point
  19. Zanim rozpiszę się na temat kolejnego opowiadania od Malvagio, na gorąco zwrócę uwagę na kwestię rymów, którymi operuje przedstawiona w fanfiku Zecora. Na moje oko, te „średnio rymujące się” kwestie były celowym zabiegiem stylistycznym, po prostu autor zdecydował się wykorzystać rymy niedokładne, czyli takie, które w ramach obszarów, które mają się rymować, nie operują na identyczności głosek. A przynajmniej nie na całkowitej identyczności, niekiedy wystarczy, by w brzmieniu były podobne. Zatem to się jak najbardziej rymuje, tylko w inny sposób, niż zazwyczaj Co według mnie okazało się celne, gdyż nie tylko jest to konsekwentna realizacja kanonicznego charakteru Zecory – znajoma szamanka słynie przecież z tego, że cały czas wypowiada się wierszem – ale jest to niuans, który odświeża nieco jej charakterystykę, no i odróżnia nieco fanfik od pozostałych, w których wystąpiła znajoma zebra. Ogółem, zdarzają się tu i ówdzie rymy dokładne (np. Obiło-skryło, przyszła-kryształ) ale dominują właśnie te niedokładne. Ale bardzo mi się podobają, już od samego początku: pomocy-nocą, głuszy-kłusu, gorączkę-sączyć id. Czytałem sobie te kwestie na głos i jest w tym rytm, wpada to w ucho, ponadto zostało znakomicie przemieszane wtrąceniami narratora, po raz kolejny byłem pod niemałym wrażeniem kunsztu, tym razem dotyczącego wykonania postaci Zecory Co nie oznacza, że reszta obsady wypada blado, acz w porównaniu z Zecorą... No, może to przez fakt, że jest to postać, którą znamy z serialu animowanego, a ponadto, otrzymała ona najwięcej czasu antenowego, stąd wydaje się bardziej rozbudowana. Poza księżniczką Twilight Sparkle, która została wykonana po prostu solidnie, zgodnie z kanonem, autor przedstawił nam trzy nowe postacie. Dwie staną po stronie Zecory, trzecia zaś, wystąpi w roli antagonisty. Sojusznikami protagonistki będą Punda oraz Idube. Jak można się tego spodziewać po Malvagio, z pewnością nie będą to kreacje banalne. Ta pierwsza, o ile nie mówi wierszem, jak Zecora, o tyle swoje wypowiedzi intonuje w odpowiedni sposób, nie jest to czysty śpiew, lecz charakterystyczny, melodyjny sposób mówienia. Trzeba to sobie odpowiednio wyobrazić, jako, że to słowo pisane, autor zadbał o odpowiedni, zwięzły opis, który powinien okazać się wystarczającą wskazówką dla każdego czytelnika, któremu przyjdzie poznać Pundę po raz pierwszy Z kolei Idube... nie mówi nic. Komunikuje się z Zecorą oraz Pundą przy pomocy gestów, nierzadko dając upust swym emocjom. Zdecydowanie, jego atutem jest zimna krew oraz siła fizyczna, co znakomicie widać w wybranych, kluczowych scenach, których nie chciałbym Państwu spoilerować, toteż w tym miejscu serdecznie zaproszę Was do lektury po raz pierwszy Decyzje podjęte wobec tychże postaci bynajmniej nie są od czapy, nie chodzi też o odróżnienie ich od Zecory dla samego odróżnienia ich od Zecory. Znów – po Malvagio należy spodziewać się czegoś więcej, niekoniecznie głęboko ukrytego między wierszami. Tak też jest i tym razem. Mam na myśli motyw Opowieści. Tego też nie chciałbym Państwu spoilerować, ale powiem tyle – fantastyczny motyw, zrealizowany błyskotliwie i wprost bezbłędnie, jest to konkretny dowód na to, jak dokładnie zaplanowana została ta historia. Uwielbiam, gdy autor dzieła rozwiązuje zagadkę w sposób kreatywny, a zarazem prosty i satysfakcjonujący Nie wspominając już o tym, że doskonale korzysta z charakterystycznych cech protagonistów. W ogóle, spodobał mi się także motyw masek, jak również to, że jest on wykorzystywany w sposób bardziej... nazwijmy to, graficzny. Ale zaraz, zaraz, jak to „graficzny”? Mam na myśli to, że nie jest to tylko element designu postaci, ale również coś, co znajduje rozwinięcie w ramach podejmowanej przez postacie aktywności – czyli zdejmowania pieczęci ze studni. Tak, postacie w pewnym momencie natrafiają na takie oto... przejście. Może to brzmieć od czapy, ale po prostu nie chcę, by była to recenzja spoilerowa. Stąd, zachęcam do lektury po raz drugi W każdym razie, bardzo spodobał mi się opis, w którym barwy masek zaczęły spływać na pieczęć, łączyć się, aż blokada rozpłynęła się całkowicie, umożliwiając postaciom podjęcie dalszej drogi. Moment bardzo klimatyczny, z jakichś powodów zapadł mi w pamięci, bo po prostu był plastyczny. W wykreowanym przez autora miejscu, kolory te stały się doskonale widoczne, wyraźne w mojej wyobraźni, co odbieram jako dowód na to, że opis ten po prostu jest barwny, znakomity. Zresztą, to nie jedyny taki moment w opowiadaniu. Hm, najwyraźniej tak się zacząłem rozpływać nad jakością wykonania, stylistyką, czy poziomem artystycznym, że zapomniałem o trzeciej postaci oryginalnej Kto to taki? Ano Karmazynowy Król, antagonista „Brzemienia”, tajemniczy Inkosi. Cóż, tutaj nie do końca mam tak ciepłe odczucia, co przy naszej głównej trójce. Dlaczego? Może od razu uściślę jedną rzecz – nie, nie uważam, że była to postać słaba, nieciekawa, czy też taka, która pojawia się na zbyt krótko, by wywołać u odbiorcy jakąś reakcję. Wręcz przeciwnie, po opisach widać, że sprawiła protagonistom sporo problemów i bynajmniej nie był to przeciwnik łatwy do pokonania. Sęk w tym, że z jakichś powodów przypomniał mi o królu Sombrze, skądinąd postaci chyba najchętniej podejmowanej przez Malvagio i zarazem jego ulubionej. Serio, karmazynowy, pasiasty król zebr autentycznie przypomniał mi o mrocznym królu Sombrze. Mimo tego, że był zdecydowanie bardziej gadatliwy i... był jednocześnie przedstawicielem zupełnie innej rasy. Sam nie wiem, może to przez to, że otoczenie, w którym rozegrała się konfrontacja, została opisana jako pustka, czerń, co mnie kojarzyło się z mrokiem, cieniami, czyli dosyć znajomy setting, pomimo obecności tajemniczej Biblioteki (również ciekawie opisanej). Sam nie wiem, przez cały czas miałem świadomość, że to ktoś inny, zupełnie inna istota, inny rodzaj magii, a jednak kojarzył mi się z Sombrą i przez to nie miałem względem Inkosi tak silnego odczucia oryginalności. Po prostu jednocześnie przez cały czas miałem z tyłu głowy coś takiego, że gdzieś już coś podobnego czytałem. Niemniej, był to ciekawy antagonista i ciekawa postać, ogólnie. Bynajmniej nie przez to, co był łaskaw zdradzić o nim autor, lecz przez to, czego NIE zdradził. Zresztą, tyczy się to także głównego wątku, ogólnie. Kolejny celny zabieg – cały czas intryguje to, co to za Biblioteka, czym jest ta wiedza, do której dążyły zebry, w ogóle, czym jest wspomniany w tekście pierwiastek boskości, grzech pychy, co się wydarzyło i przede wszystkim, skąd się wzięło tytułowe brzemię i co ono oznacza? To znaczy, z tekstu wiele wynika, nie da się ukryć, że Zecorę nadal nękają demony przeszłości, że to dla niej śmiertelnie poważna sprawa i że na jej grzbiecie spoczywa kolosalna odpowiedzialność, niemniej, ciekawi sama historia, konkrety, których poskąpił nam autor, dzięki czemu mamy nad czym dumać, o czym spekulować i czego się domyślać, nie wspominając już o tym, że ten myk podbił tajemniczą otoczkę, dzięki czemu fanfik od początku do końca szczyci się wyrazistym, intrygującym i mrocznym nastrojem, którego nie da się pomylić z niczym innym, niż charakterystycznym stylem autora. Państwo rozumieją, czasem mamy opowiadania zupełnie niezłe, dobre, nawet bardzo dobre, które jednak da się pomylić, jeśli zataić przed czytelnikiem tożsamość autora bądź autorki i kazać mu zgadywać. O czymś takim nie ma mowy w przypadku Malvagio Oczywiście, z drugiej strony, ileż można czytać opowiadania mroczne, brnąć przez opisy wspominające o czerni, ciemności, cieniach, czy też delektować się znajomym, cięższym niż zazwyczaj klimatem? Jak długo jeszcze da się śledzić kolejny, poważny tekst, utrzymany w eleganckim, momentami bardziej podniosłym stylu, bez wrażenia wtórności? Rozumiem to, acz przynajmniej na tym etapie, nadal mi się to nie nudzi, no i co by nie mówić, obsada postaci ulega zmianie odpowiednio często, by opowiadania okazały się różne od siebie, miały w sobie coś swojego. Zresztą, nawet jeżeli to kolejne historie o królu Sombrze, w „Tajemnicach” i „Abdykacji”, mamy do czynienia z różnymi jego wcieleniami, jako że autor niekiedy czerpie również z komiksów, a tamtejsza rzeczywistość nie zawsze do końca pokrywa się z tą serialową. Zresztą, skoro nie brakuje mu pomysłów na jedną postać, jak mogłoby mu brakować koncepcji na zupełnie inne? Zresztą, "Brzemię" ma wiele klimatycznych, cieszących oko czytelnika momentów, niekoniecznie opartych na epatowaniu mrocznym klimatem, tudzież duszeniu czytelnika cieniami skąpanymi w purpurowych płomieniach. Kilka już wymieniłem, ale poza tym, mamy na przykład znakomity opis duchowej wędrówki Zecory, jej transcendencja wypadła wprost wybornie, tego po prostu nie da się podrobić. Również interakcja bohaterki z Twilight, od czego przecież wszystko się zaczęło, wypada bardziej serialowo, niż mrocznie, posępnie. A końcowy pojedynek z Inkosi? To przecież tez coś innego, choć gość przypominał mi o Sombrze. Według mnie, jest to trochę podobne, ale wciąż to nie to samo, ale coś innego, na swoich własnych warunkach nowego. Tym bardziej, zachęcam Państwa do lektury po raz trzeci Historia prowadzona jest jednostajnym, raczej spokojnym tempem, każdy fragment w pełni rozwija swoje możliwości, głównie pod kątem nastroju. Wszystko zostało opisane należycie, w sposób kunsztowny, ale i wyczerpujący, zatem zero niedosytu, czy też gorzej brzmiących fragmentów, pod tym względem, opowiadanie zachowuje jednolitą jakość, sprawia wrażenie wysoce dopracowanego. Słowem, wszystko, do czego przyzwyczaił nas autor, jest tutaj, w jednym miejscu i czeka, by wciągnąć czytelnika, pokazać mu coś nowego Poza tym, podobało mi się to, jak niewinnie, serialowo wręcz rozpoczyna się ta historia, a potem staje się dużo poważniejsza, mroczniejsza, może momentami troszkę smutna, z uwagi na los Zecory oraz jej pobratymców, ale nie zapominająca o mistycyzmie, do tego podejmująca temat konkursu w intrygujący sposób. Do tego chyba największy zwrot akcji, o ile dobrze zrozumiałem... Tak czy inaczej, gorąco polecam Państwu „Brzemię”. Jest to wciągająca, ciekawa historia, w której jest o czym spekulować i która cieszy wyrazistym klimatem oraz wysoką jakością wykonania, objawiającą się głównie znakomicie skomponowanymi opisami, ale także kreacjami postaci oraz pomysłem na motyw Opowieści, imponuje też to, jak każdy element historii zazębia się z pozostałymi, dając otwarte, acz w pełni satysfakcjonujące zakończenie. Warto przeczytać
    1 point
  20. Na pierwszy rzut oka – coś nietypowego, świeżego, zważywszy na to, jakie zazwyczaj tagi stosuje autor (głównie mam na myśli [Dark]) oraz jaką na ogół podejmuje tematykę. I rzeczywiście, otrzymaliśmy fanfik zupełnie zwyczajny, w którym nie zobaczymy ani jednej księżniczki (co najwyżej poszczególne koronowane głowy zostają zaledwie wspomniane), nie wspominając już o mrocznym królu Sombrze, mało tego, nie uświadczymy wzmianek o wszechogarniającym protagonistów mroku, czarnych jak smoła cieniach, które spowijają otoczenie, zabraknie napięcia, ale nie zabraknie pierwiastka intrygi. W każdym razie, tym razem autor zaserwował nam niedługą opowieść o zwykłych kucykach z Ponyville, które obchodzą zwyczajną Wigilię Serdeczności i które składają z tejże okazji wizytę komuś bliskiemu, tak dla odmiany, dotkniętego nie aż tak zwyczajną przypadłością. Zaledwie pięć stron tekstu. Jak się udało? Ano udało się bardzo dobrze, chociaż moją uwagę zwróciło nieco inne formatowanie – wydaje mi się, że autor zazwyczaj stosuje większą czcionkę. W każdym razie, mimo zgoła innego nastroju i tematyki, po dopracowanych opisach oraz kompozycji, widać jak na dłoni, że to kolejny fanfik Malvagio, No, może nie od razu, ale idzie się połapać niedługo po rozpoczęciu czytania, mamy przecież ten charakterystyczny, jeszcze nie aż tak wyrafinowany styl, stojący na bardzo wysokim poziomie artystycznym, co objawia się w konstrukcji zdań, słownictwie, ogólnym flow oraz lekkości, z jaką brnie się do przodu z treścią, nie wspominając już o klimacie, który, o ile znacznie bardziej rodzinny, ciepły, o tyle zachowuje pewną nutę tajemniczości, bo czekamy na zakończenie, chcemy się dowiedzieć dlaczego postacie (no, głównie Crimson) zachowują się tak, jak się zachowują, dlaczego najwyraźniej coś je martwi i co wyniknie z zapowiadanej wizyty u Shadowa, o którym początkowo nie mamy pojęcia, kim jest dla tych postaci, ani dlaczego budzi takie, a nie inne emocje. Dzięki temu tekst śledzi się z zaciekawieniem przez cały czas, czytelnik chce się dowiedzieć prawdy, a w międzyczasie cieszy się obchodami Wigilii, które w opowiadaniu zostały ukazane rodzinnie i wiarygodnie, całkiem serialowo. I to się mi bardzo spodobało, troszkę jak zaczerpnięcie świeżego powietrza między jednym nieco mroczniejszym fanfikiem z księżniczkami, a drugim. W mojej opinii cenne urozmaicenie dorobku fanfikowego autora, nieduża rzecz, ale w sumie cieszy. Zdecydowanie najbardziej spodobały mi się odchody świąt w Ponyville, w ogóle, była to jedna z wielu okazji, by ukazać relacje małżeńskie między parą głównych postaci, to również moim zdaniem wyszło wiarygodnie, przyjemnie, no i przyzwoicie. Widać uczucie łączące tych dwoje, wzajemną miłość oraz troszeczkę to, że spędzili już ze sobą trochę czasu, ale ogółem przesympatyczne, zwykłe postacie kucykowe Przykład tego, że nie zawsze trzeba być rozpoznawalną postacią kanoniczną, ani oryginalnym charakterem z rozbudowaną, skomplikowaną historią tudzież niebanalnym charakterem, by zaskarbić sobie sympatię odbiorcy. Czy to poranek i śniadanie, czy kolędowanie, czy też przedstawienie (w sumie, fajnie, że postaci Crimsona i Blue zostały napisane niuansami, tzn. on jest miłośnikiem teatru i podchodzi krytycznie do zwykłego przedstawienia świątecznego, Blue kolęduje, zachwyca się, prześciga z inną klaczą w tym, która z nich jest bardziej przejęta), cały czas czuć atmosferę świąt, powiem też, że idzie wyczuć w tym coś swojskiego. Aż prawie zapomniałem, że nasza główna para miała po wszystkim kogoś odwiedzić. Tak oto docieramy do zakończenia, które... no, powiem tak – w jakimś sensie kawałek ten był przewidywalny, bo owszem, podejrzewałem, że ów Shadow okaże się kucykiem chorym, niesamodzielnym, dystansującym się, cokolwiek z nim okaże się nie tak, byłem pewien, że to będzie powód, dla którego nie spędza świąt z parą protagonistów i że stoi za tym smutna historia. Tak też było. Ale! Choroba, która dotknęła Shadowa, okazała się czymś zupełnie innym, niż przewidywałem. I w tym sensie, poczułem się zaskoczony. Znów – niby nic wielkiego, ale zrealizowane na tyle dobrze, że po prostu trzeba to docenić, nie wspominając już o tym, że końcówka mocno kontrastuje z resztą opowiadania. Do tej pory było raczej ciepło, raczej rodzinnie, wesoło, świątecznie, końcówka natomiast, okazała się przygnębiająca, w pewnym sensie dramatyczna. Zdziwiłem się troszkę, gdy posiadłość nagle zniknęła, pozostawiając po sobie krater, tak doskonale widoczny w otoczeniu śnieżnych zasp, zapewne jakieś zaklęcie, ale... To było niezłe. Dodało na sam koniec szczypty tajemnicy. W ogóle, geneza tej choroby, to, jak ten kucyk musi na co dzień funkcjonować, dlaczego zniknął wraz z całym domostwem i gdzie się teraz znajduje i jaki to ma związek z tym, że... Cóż, dzięki temu zakończenie muszę ocenić pozytywnie. Jasne, ogólny zamysł był przewidywalny, ale to, o co konkretnie chodzi i jaka za tym może stać historia, to okazało się zaskakujące i nadało opowiadaniu pewnej tajemniczości, powiem wręcz, że poczułem się zaintrygowany opisanym w tekście zaklęciem, stąd zakończenie stanęło na wysokości zadania i zapewniło satysfakcjonujące, smutne i przede wszystkim klimatyczne zakończenie. Jak już wcześniej wspominałem, forma stoi na wysokim poziomie, ikonicznym wręcz dla autora. W jednym miejscu chyba dopatrzyłem się literówki. Zjedzona literka – powinno być „gdy” No, chyba, że chodzi o jakąś starą formę, co miało dodać charakteru, tylko ja jestem niedokształcony, ale w razie czego, proszę zwrócić mi uwagę Ale poza tym, zero błędów, nie uświadczyłem też rzucających się w oczy powtórzeń, czy też gorzej brzmiących zdań – wszystko sprawiało znakomite wrażenie, fanfik wydaje się starannie przemyślany, zrealizowany z dbałością o detale, a to zawsze godne podziwu oraz pochwały. Zdecydowanie polecam opowiadanie, być może jego nastrój w pełni rozwija skrzydła porą zimową, naokoło świąteczną, ale myślę, że nawet bez śniegu czy wigilijnych przysmaków można cieszyć się jego klimatem, a także dać się porwać treści. Nie jest to długi tekst, niemniej okazał się naprawdę solidny i starannie wykonany, podczas lektury ma się wrażenie, że w rzeczywistości jest dłuższy. Warto rzucić okiem.
    1 point
  21. Elegancka okładka, podoba mi się Widok w tle przypomina mi odwrócony zamek z „Symphony of the Night”. Część swego czasu głośnej antologii „Na Ostrzu Iluzji”, opowiadanie w całości poświęcone księżniczce Lunie, przemierzającej Krainę Snów, w poszukiwaniu rozwiązania pewnej zagadki. A jakaż to zagadka może się kryć w domenie Pani Nocy, gdzie przecież powinna mieć pełną władzę oraz wiedzę o tym, co się tam znajduje? Otóż okazuje się, że z jakichś powodów Luna nie może się wybudzić ze swojego snu, który z biegiem czasu zaczyna przypominać, może niekoniecznie koszmar (w sensie, że jest to coś przerażającego), ale intrygujący potrzask, z którego ona i tylko ona może się wydostać, jeżeli odgadnie jak i przez kogo się tam znalazła. Demony przeszłości dadzą o sobie znać podczas tej wędrówki, toteż nie zabraknie znajomych pyszczków, między innymi królowej Chrysalis oraz – a jakże by inaczej – króla Sombry. Nie chciałbym zdradzać więcej szczegółów, może zahaczając o podsumowanie, serdecznie Państwu polecam lekturę „Śnienia”, myślę, że się nie zawiedziecie, a jeżeli podoba Wam się twórczość autora i jakimś cudem ów tytuł Wam umknął (jak np. mnie), to tym bardziej zachęcam do nadrobienia zaległości Opowiadanie ma już swoje lata i o ile styl Malvagio jest jak najbardziej rozpoznawalny, o tyle, w stosunku do nowszych dzieł, wydaje się mniej wyrafinowany, acz tylko odrobinkę. Być może wrażenie to wynika z długości tekstu, ale nie jestem tego pewien. Natomiast, zdziwiła mnie obecność dywiz zamiast półpauz, bazując na doświadczeniu z wybranymi dziełami autora, rzuciło mi się to w oczy. Tematyka natomiast, jest jak najbardziej znajoma, nie zabraknie nawiązań do ciemności, cieni, toteż treść budziła we mnie skojarzenia z „Tajemnicami” czy też „Abdykacją”. Wiem, wiem powinno być odwrotnie – wszakże to „Śnienie” pojawiło się pierwsze – niemniej tamą obrałem kolejność czytania i tak to wygląda w moich oczach. Rzeczywiście, opowiadanie wydaje się intrygujące, jest przy tym bardzo klimatyczne, co udało się zrealizować dzięki dopracowanym, świetnie skomponowanym opisom. Lokacje, poszczególne postacie oraz to, co się z nimi dzieje, wyobrażałem sobie bez problemu i za każdym razem miałem wrażenie, że autor ubiera poszczególne wydarzenia w wysoką ilość detali, czego jednak nie widać po rozmiarach kolejnych fragmentów, ani tym bardziej po długości opowiadania. Tekst przede wszystkim wciąga i pobudza wyobraźnię, dzięki czemu trudno się oderwać. Występujące po drodze postacie okazały się całkiem dobrze wykreowane, chociaż nie są to długie występy, generalnie to Luna gra w fabule pierwsze skrzypce, niemniej istoty, na które natrafia w trakcie swojej wędrówki, zapadają w pamięci, kolejne konfrontacje robią robotę. Pani Nocy raz po raz udzielają się emocje, czego kulminacją jest zakończenie, gdy wydaje się być... sam nie wiem, mnie wydawała się jednocześnie szczęśliwa (gdyż pojęła rozwiązanie zagadki) i załamana (przez natłok wspomnień i niepewność, czy kiedykolwiek się naprawdę wybudzi). Tak jak imponuje nastrój, słownictwo, kompozycja oraz kreacje postaci, tak samo tempo akcji, w mojej opinii, nie mogło być lepiej dobrane. Zero dłużyzn, z drugiej strony, nic się nie dzieje za szybko, jasne, Luna prędko łączy fakty, na co zresztą zwrócili uwagę moi przedmówcy, ale w żadnym wypadku nie wydaje mi się to naciągane, czy też sztuczne. Mówimy w końcu o istocie będącej alikornem, posiadającą ponad tysiąc lat doświadczenia na karku (no ok, większość z tego została poświęcona eksploracji księżyca, ale wiecie, o co mi chodzi ), a poza tym, przecież porusza się po swojej domenie, powinna zatem pojmować rzeczy i interpretować wskazówki niemalże na intuicję, bez konieczności analizowania zastanego zjawiska. Oprócz tego, dzięki temu wypadła na kompetentną, bystrą i przenikliwą bohaterkę, a takie zdecydowanie chcę śledzić w ramach fanfikcji Powracając jeszcze na momencik do formy, wydaje mi się, że znalazłem pewne usterki. Jeśli jednak były to celowe zabiegi stylistyczne, których nie wyłapałem, proszę wyprowadzić mnie z błędu. Czegoś mi tutaj brakuje. Czuła, że obserwują – kogo? Czuła się obserwowana, czy czuła, że obserwują ją jakieś oczy? Nie powinno być „podobnie”? Umknęła jedna literka, czy tak miało być? Jeśli owszem, to według mnie jakoś średnio to brzmi :/ Ale poza tym, zero zarzutów, forma jak najbardziej na wysokim poziomie, jeszcze nie na takim, do jakiego przyzwyczaiły nas najnowsze produkcje autora, ale wiele jej nie brakuje, co może dać pojęcie z jakiego punktu startował Malvagio To zawsze było coś więcej, coś, co trudniej napisać, czy też znaleźć na łamach forum, lecz popełnione przez innego autora. Rozwiązanie zagadki, podobnie jak wnioski Pani Nocy, może nie wydało mi się szczególnie zaskakujące... ale dość refleksyjne. Takie zresztą było założenie antologii – opowiadania miały posiadać nutę tajemniczości, podejmować filozofię, skłaniać do refleksji. W tym przypadku, zastanawiam się, co jeszcze może być snem, jak długo to potrwa i jak to tego doszło. Może wypowiadam się lakonicznie, okrężnie, ale po prostu nie chciałbym Państwu spoilerować rozwiązania. Co do zakończenia – rzeczywiście, czekałem na huk, coś, co zaatakuje, zaskoczy czytelnika, a jednak... niczego takiego nie było. Nie to, by opowiadanie sprawiało wrażenie urwanego, czy jakby po prostu się kończyło, nie zostawiając czytelnika z niczym. Zastanowiło mnie to, jak w sumie niewiele z niego wynika i to, że kilka pytań pozostaje bez odpowiedzi. Zatem odbiorca może się zastanawiać, próbować podejść inaczej do zakończenia, porwać się na interpretację, czy też wymyślanie ciągu dalszego. I to moim zdaniem jest świetne. Fanfik zdecydowanie nie zostawia swojego odbiorcy z niczym. Powiem nawet, że miałem wrażenie, że tekst bez problemu da się powiązać z pozostałymi opowiadaniami autora, tworzącymi w nie aż tak oczywisty sposób cykl, poświęcony temu, co wydarzyło się w przeszłości, księżniczkom, które muszą temu stawić czoła, również w kontekście teraźniejszości i przyszłości, jako że cień Sombry nadal utrzymuje się nad podległą im krainą, co aż się prosi o zbadanie. No, chyba, że to powinna być wiedza powszechna, wówczas przepraszam za swoje niedoinformowanie Jak już wspominałem, jest to tekst jak najbardziej godny polecenia, również dzisiaj. Nie zestarzał się, oferuje nie tylko formę na bardzo wysokim poziomie, ale także wyrazisty klimat, intrygę do rozwiązania i nieco refleksyjne zakończenie, co w satysfakcjonujący sposób zwieńczyło to całkiem wciągające dzieło. Po skończeniu lektury byłem bardzo zadowolony, iż na ten tekst natrafiłem i że poświęciłem mu trochę czasu. Zdecydowanie bardzo dobry, ładny fanfik, polecam i zachęcam do czytania!
    1 point
  22. Byłem ciekaw jak Malvagio, znany przecież z kunsztu w doborze słownictwa, precyzji oraz konsekwencji w budowaniu nastroju, a także pomysłów, które intrygują, a także zagnieżdżają się w pamięci czytelnika na długi czas, odnajdzie się w uniwersum napisanym w ramach fanfika, który, w mojej szczerej opinii, cierpi z powodu słownictwa dobranego w sposób co najmniej niefortunny, przez co z kolei cierpi – i to dosyć mocno – klimat opowiadania, nierzadko narażając na śmieszność poszczególne pomysły, których ostatecznie jest tam tak tyle, że opowiadanie na dłuższą metę wydaje się dość mocno „niesfocusowane”, w związku z czym czytelnik coraz częściej zastanawia się, co tak właściwie czyta i o co tutaj chodzi. Tak na wstępie mógłbym określić kontrast, jaki kreśli mi się po szybkim porównaniu „Oczu Imperatora” do „Kryształowego Oblężenia”. Rozpoczynając od słownictwa właśnie, a poprzez kreację klimatu, po raz kolejny jestem pod dużym wrażeniem – kolejne zdania, z których Malvagio ułożył poszczególne akapity wręcz ociekają ciężkim, dusznym klimatem, co pasuje idealnie do opisywanej rzeczywistości. Osobiście zdradzę, że ilekroć wyobrażałem sobie te scenerie, bazując w jakiś sposób na opisach przeżyć głównego bohatera (bardzo solidnie wykreowanego, wypadł on naturalnie i realistycznie), widziałem to w barwach sepii, złamanych bursztynem, stanowiących tło dla szaro-burych odcieni, znakomicie oddających powagę, suszę oraz duchotę opisywanych realiów. Jak trafnie zauważył Verlax, wpisuje się to w nastrój grozy i terroru, totalitaryzm towarzyszący bohaterom jest bardzo namacalny, a ponieważ, jak sądzę, jest to coś, czego każdy może się obawiać i na swój sposób wizualizować, prędko idzie się z Gerhartem utożsamić. Na dłuższą metę oznacza to, że jego losy śledzi się z zaciekawieniem, w nieustającym napięciu. Autentycznie, czy to zbliżający się agenci NKWD, czy kolejne opisy reakcji naszego gryfiego protagonisty, czy też fragmenty z Iksem, słyszy się kroki tych funkcjonariuszy, poszczególne zdania wybrzmiewają echem jak wyroki śmierci/ rozkazy do rozstrzelania, czuć ciążące spojrzenie towarzysza imperatora, wszechobecnych tajniaków i donosicieli, tutaj po prostu wszystko może śledzić każdy ruch przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, system jest zimny, bezlitosny, a to wszystko dla dobra sprawy oraz ludu, bo przecież nikt tak nie pragnie pokoju, co ci towarzysze. To właśnie przesądza o wiarygodności kreacji tychże realiów i tego nie sposób ocenić inaczej niż na ocenę celującą z wykrzyknikiem. Podobnie, tempo akcji zostało dobrane bezbłędnie, momentami można odczuć delikatne wrażenie dłużenia się, jednakże w tym konkretnym przypadku nie mogę tego ocenić negatywnie, gdyż autorowi udało się stworzyć dzięki temu mikro imersję w ramach swojego fanfika, zaś najlepiej odda to odpowiedni cytat: Dokładnie o to mi chodzi. Niektóre zdania (nie jest ich wiele), potrafią ciągnąć się niczym kompletne akapity, a może i strony. Jest to odczuwalne na początku, gdy bohater przesuwa daną mu potrawą po talerzu, nie mając zamiaru jej spożywać, a wobec czego otrzymujemy stosowne wytłumaczenie, czy też podczas procesu, np. gdy zostaje nam szczegółowo wyłożona agonia profesora Tupolewa. To znaczy, nie dosłownie, bowiem w takim wypadku tekst zapewne nadawałby się do działu gore, ale jest to przykład nie tylko owej mikro imersji, jak też tego, jak wiele można powiedzieć o czymś, nie mówiąc jednocześnie niczego konkretnego, ale i tak działać na wyobraźnię czytelnika, chociażby operując opisami reakcji otoczenia, czy też nastrojów różnych postaci. Istotnie, to nie tylko charakterystyczna inwigilacja, czuć także dłużenie się chwil, w oczekiwaniu na rozwiązanie sprawy, zapewne niezbyt pomyślne. Znów – to jak oczekiwanie na wyrok, na poznanie informacji o własnym losie, ale w charakterze tego ostatniego. Przytłaczające uczucie, znakomicie komplementujące klimat opowiadania. Natomiast, jest z tymże opowiadaniem pewien problem, gdyż jak bardzo chciałbym, aby dało się je włączyć do kanonu „Kryształowego Oblężenia”, tak wiem, że „Oczy Imperatora” raczej nie mogą być kanoniczne, ze względu na postać Starlight Glimmer. O ile dobrze się orientuję, występuje ona w III tomie i chociaż nie jestem pewien, czy zdążyła się pojawić w opowiadaniu już za czasów konkursu poświęconego „Oblężeniu” właśnie, o tyle, na dzień dzisiejszy, „Oczy Imperatora” najprawdopodobniej można wyłączyć z kanonu. Aczkolwiek, istnieje pewna możliwość odratowania bohaterki, chociażby w taki sposób, że stracono dublerkę, a prawdziwa Starlight czmychnęła w inne miejsce, ale nie oszukujmy się – w realiach „Oczu...” byłoby to mocno naciągane, no i jakoś średnio mi sobie wyobrazić, że po tym wszystkim mogłaby to być ta sama Starlight. Można sobie teoretyzować, jak taki wątek mógłby przebiec, ale jakoś „na czuja”, wydaje mi się, że jeżeli wprowadzać to tak, by sensownie połączyć oba opowiadania i przy okazji zrealizować to porządnie, logicznie, chyba trzeba było nieźle się nagimnastykować. A skoro o problemach mowa, przejdę do zakończenia opowiadania, na temat którego, jak widzę, opinie są podzielone. Generalne, zapoznałem się z argumentacją Verlaxa i o ile jest ona interesująca, o tyle nie podzielam jej, gdyż zakończenie, na które zdecydował się Malvagio, po pierwsze, o ile w jakimś sensie ironiczne, o tyle ja osobiście nie widzę tam „śmieszkizmu”, ani niczego, co stałoby w wyraźnej opozycji z budowanym dotąd klimatem, stąd zakończenie w tym sensie nie wydaje mi się słabe – mam podobne wrażenie, co Rarity, iż w tej formie, było ono satysfakcjonujące. Natomiast tym, co odróżnia moje wrażenia od wrażeń mojej przedmówczyni, a co z kolei zgadza się ze spostrzeżeniami Verlaxa, jest to, że owe zakończenie nie zaskoczyło mnie ani trochę. Z czym z kolei wiąże się druga sprawa, czyli realizm. Otóż, jak ja sobie wyobrażam system totalitarny, szczególnie zdając sobie sprawę na czym wzorował się autor oryginalnego „Oblężenia”, a jednocześnie abstrahując od tego, czy moje wyobrażenia zgadzają się z faktami historycznymi, w praktyce wygląda to tak, że towarzyszy, których kariera rozwija się w sposób zbyt błyskotliwy, którzy z czasem stają się zbyt dobrzy w tym, co robią i jednocześnie wiedzą zbyt wiele, w pewnym momencie się usuwa, gdyż zaczynają stawać się zbyt konkurencyjni wobec swojego wodza. Wprawdzie Sombra w „Oblężeniu” raczej nie przypomina wujka Stalina, ale w mojej opinii to, że ów, jak to Verlax określił, pan życia i śmierci Iks, zostaje aresztowany, jest jak najbardziej spójne z resztą opowiadania i wiarygodne, gdyż to, jak został przedstawiony, wskazuje na towarzysza u szczytu kariery. Takiego, który wie już za dużo i który może niebawem stać się niewygodny, w związku z czym wypada go zastąpić kimś mniej kumatym i bardziej podatnym. Stąd trafna wydaje mi się puenta opowiadania: Nastrój nie został według mnie zburzony, a wręcz utrzymany, jeśli nie wzmocniony – ukazana została bezwzględność, z jaką działa ów system, także wobec swoich własnych oficjeli, a niekoniecznie zgodnie z celami deklaratywnymi. Był chłop, nie ma chłopa, dosłownie. W ogóle, reakcja Gerharta również wydała mi się realistyczna i pasująca do tego, w jaki sposób był on nam przedstawiany. Podsumowując, mamy tutaj naprawdę znakomity kawałek tekstu, gdzie ciężki i duszny klimat wylewa się w ekranu, a czytelnik mimo to zostaje wciągnięty w treść i nie może się oderwać, zaś samo opowiadanie doskonale radzi sobie jako twór samodzielny – znajomość fanfika-matki właściwie niewymagana. Tekst niedługi, ale dopracowany... Hm, momencik. Strona dziesiąta: To w końcu nie potrafił, czy nie był w stanie? A może nie potrafił, gdyż znajdowała się w takim, a nie innym stanie? Chyba prędzej nie potrafił, zważywszy na to, że jego zmysły funkcjonowały nie najgorzej, czyli być w stanie, jak najbardziej był... A to ona sprawiała nieco inne wrażenie, tak sugeruje dalszy kontekst. A może to po prostu jakaś forma, której nie znam? W każdym razie, fanfik godny polecenia. Ale zaraz, to jeszcze nie koniec, gdyż autor swego czasu sprezentował nam short pod tytułem „Wunderwaffe” Co to takiego? Niedługi (gdyż rozpisany na jedną tylko stronkę) dodatek, w którym mamy okazję zobaczyć, co uczyni Sombra w chwili, w której Kryształowe Serce znajdzie się w zasięgu jego kopyta. Widać przy okazji jak niewiele znaczą jego doradcy, towarzysze, Komitety, w ogóle, cała otoczka ideologiczna, która wokół tego powstała. Były to tylko narzędzia – wykorzystał je, a teraz, gdy osiągnął swój cel, stały się dla niego zbędne, toteż bezceremonialnie je wyrzucił. Ale zaraz, zaraz, czy to aby na pewno Sombra osiąga swój cel? A może to owe Serce, obracające się niczym znajdźka w grze wideo (serio, tak mi się skojarzyło), dopięło swego? Bez względu na to, co takiego mogłoby się wydarzyć dalej? Ziarno niepewności, które autor sieje na samym końcu świetnie pobudza wyobraźnię i dopełnia efektu. Nie wspominając o tym, iż była to kolejna porcja nieco gęstszego niż zwykle, mrocznego klimatu, no i bezwzględna kreacja mrocznego króla... ale czy na pewno działającego wedle własnego planu? Forma – a jakże – bez zarzutu. Słownictwo dobrane bez zgrzytów, wszystko brzmi bardzo dobrze, solidnie, a tempo, mimo gabarytów fanfika, nie wydaje się zbyt szybkie, zero wrażenia nagłego zrywu. Wszystko na swoim miejscu, tak jak należało się tego spodziewać po osobie autora. Można sobie rzucić okiem, lecz to „Oczy Imperatora” pozostają głównym specjałem niniejszego wątku i to ten tekst, przede wszystkim, bezwzględnie polecam, nie tylko fanom/ czytelnikom "Kryształowego Oblężenia"
    1 point
  23. Królewskie Antyprzygody doczekały się własnego audiobooka. Każdy odcinek (lub kilka odcinków w jednym filmie jeśli odcinki będą za krótkie aby wypuszczać je pojedynczo) będzie pojawiał się co wtorek o godzinie 16. Posłuchajmy więc co tam słychać u księżniczek. Lista odcinków: Odcinki 1-5
    1 point
  24. Uf, myślałem, że jestem jedyny Naprawdę nie wiem, czemu ludzie tak strasznie jojczą. Czego się niby spodziewali? Aż z ciekawości odpaliłem kawałek oryginału, by się przekonać, że ma to rację bytu, ale stwierdzam, że polskie głosy jakoś daleko od oryginałów nie są.
    1 point
  25. Dokładnie moje myśli właśnie skończyłem oglądać ostatni 17 odcinek, zachowanie Amity naprawdę odwróciło się o 360 stopni w stosunku do Luz, wpierw mieliśmy irytację z czasem nienawiść, tolerancję, a później przyjaźń i teraz najwyraźniej zauroczenie zmiksowane z hormonalnym koktajlem miłości i cielesnej niezręczności . Widać w odcinku, że Amity na samą myśl o Luz w uroczym sportowym stroju, staje się czerwona od uszu do nosa. Co muszę dodać jest bardzo słodkie, kiedy obserwujemy jej zmagania z własnymi uczuciami, które dopiero uczy się rozpoznawać. Ja osobiście zainteresowałem się ,,The Owl House,, z tych samych powodów co inni myślałem, że będzie to duchowy spadkobierca ,,Wodogrzmotów małych,, moje oczekiwania wizualne na wspaniale wyglądającą kreskę i grafikę się spełniły, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że świat demonów w którym wylądowała Luz mimo barwnego krajobrazu i architektury wydaje mi się lekko pusty. Poza tym uwielbiam sposób w jaki Luz czaruje, większość wiedźm potrzebuje tylko wykonać ruch palcem w powietrzu by utworzyć koło, co skutkuje rzuceniem zaklęcia. Główna bohaterka z racji bycia człowiekiem musi użyć medium czyli pośrednia w tym wypadku papieru, aby narysować. Cóż jak to nazwać runę ? Glif ? Albo pójdźmy za wiedźmińska terminologią i nazwijmy to znakami. Następnie musi go tylko dotknąć by aktywować rysunek na papierze i rzucić zaklęcie. Boże , spędziłem niemal godzinę bawiąc się i wymyślając możliwości w jaki sposób Luz mogła by formować swoje zaklęcia. Ostatnia kwestia na pewno inni to też zauważyli, ale powiem to, kiedy skończyłem oglądać pierwszy odcinek nie zauważyć niemal identycznego wyglądu Luz do Scootaloo z Equestria GIrls. Nie żebym miał coś przeciwko, nawet uważam to za interesujące.
    1 point
  26. Pierwszy sezon zbliża się ku końcowi (niestety ), także można to i owo ocenić. Jak na razie nie ma tu spójnego wątku fabularnego, co zapowiada typową dla Disney'a zagrywkę - cliffhanger. W końcu nie bez powodu co jakiś czas wraca wątek tajemniczego imperatora, o którym na razie kompletnie nic nie wiadomo czy też klątwy nieznanego pochodzenia. No, ale może się mylę. Tak czy inaczej, na chwilę obecną jest to mój drugi najlepszy serial Disney'a jaki oglądałem (pierwsze miejsce należy się oczywiście Gravity Falls). Powody? - Doskonałe postacie. Luz jest po prostu przesympatyczna i wręcz urocza w swojej "głupkowatości" Wiecie, taka idealna mieszanka dziecinności, lojalności, niezdarności oraz odwagi. Twórcom udało się znaleźć złoty środek i nie przesadzić w żadną ze stron (nie to co Star Butterfly), a co za tym idzie, Luz to ktoś, kto faktycznie mógłby istnieć. - Końska dawka absurdu, - Doskonały świat - twórcy w pełni wykorzystali potencjał jaki drzemie w dziwacznych Wrzących Wyspach. - Humor oraz kpiny z typowych wątków fantasy. Parodie Harry'ego Pottera to mistrzostwo świata Tiara Przydziału Quidditch ### Lumity, czyli Luz x Amity, czyli Disney pozwolił na LGBT+### Moje przemyślenia Uwaga, są drobne spoilery! A teraz przejdę do wątku, który pojawił się nagle, niespodziewanie i sprawił, że w social mediach delikatnie zabulgotało (bo "zawrzało" to zbyt mocne słowa ). Jak doskonale wiecie istnieją ludzie, którzy mają jakąś obsesję na punkcie "shipów". W przypadku The Owl House miał on tyle samo sensu, co ship Mabel i Pacificy (Gravity Falls)... Czyli absolutne zero. Wszystko zmieniło się w odcinku 16 (Enchanting Grom Fright), w którym dziewczyny zatańczyły ze sobą, a do tego okazało się, że Amity chciała zaprosić Luz na szkolny bal. Ja jednak jestem ostrożny, i brałem pod uwagę, że taneczna walka z Gromem to świetna strategia. Skoro bestia potrafi czytać w myślach i przybierać formę największego lęku ofiary, to nie da rady w przypadku osób trzymających się za ręce A jeśli chodzi o zaproszenie, to na dobrą sprawę nie miała innego wyboru (nie pogodziła się jeszcze z Willow, a Gus to dzieciak). Tak czy inaczej, następnego dnia Alex Hirsch pogratulował na Twitterze ekipie The Owl House za odwagę oraz Disney'owi za zmianę podejścia do LGBT+. Autorka "sowiego domu" odpisała, że zawsze chciała stworzyć serial z biseksualną bohaterką, zaś zgoda to zasługa uporu. Zasugerowała też, że za tydzień może być jeszcze ciekawiej. No i było. Było wyjątkowo uroczo, ciepło, ale z drugiej strony... No właśnie Disney potwierdził, że Luz lub/i Amity to pierwsze w historii studia główne bohaterki, które są biseksualne. I mam z tym pewien problem... Żeby nie było - jestem tolerancyjny i zachowanie wyraźnie zakochanej Amity jest naprawdę urocze. To taka typowa nastoletnia niezdarność w pobliżu "tej wyjątkowej osoby". . Problemem jest to, że to wszystko dzieje się zdecydowanie zbyt szybko, zbyt gwałtownie i sprawia wrażenie dodanego w ostatniej chwili. Ta zmiana jest zbyt nagła, wręcz "z dupy wzięta" i na siłę. Mam wrażenie, że od samego początku Dana Terrace (producentka) męczyła szychy z Disney'a o zgodę, ale początkowo ci odmawiali. Jednak w pewnym momencie zmienili zdanie ponieważ uznali, że to niezły pomysł na polepszenie kiepskiego wizerunku i sami zaczęli naciskać na rozkręcenie wątku LGBT+ do końca pierwszego sezonu (raptem trzy odcinki). Można to na siłę wytłumaczyć: "hej, to nastolatki... Hormony, i takie tam. To normalne.... Niby tak, ale zmiana podejścia Amity do Luz dosłownie z odcinka na odcinek trochę przeszkadza. No nic. Zobaczymy co będzie za tydzień Taki tam mem na temat
    1 point
  27. Przeczytane No cóż, muszę powiedzieć, że jestem zdziwiony - spodziewałem się zupełnie innego zakończenia, a to które znalazłem było cóż... zaskakujące. Jeżeli ująć to delikatnie. Nie znaczy to naturalnie, że mi się nie podobało - wręcz przeciwnie. Naturalnie nie napiszę dokładniej - spoilerom mówimy stanowcze nie, poza tym nie chcę odbierać innym przyjemności z czytania. Co do bardziej szczegółowej oceny, to mogę powiedzieć iż fabuła, choć z początku nieco wolna, później ładnie się rozwija - nie mam nic do zarzucenia. Bohaterowie są interesujący, a chociaż kreacji żadnej z postaci nie uznałbym za wybitną, to nie spadają poniżej poziomu dobrego. Najlepiej z nich wypada naturalnie TT - taka cicha woda z niezłą maszynką pod czaszką. Strona techniczna prezentuje się nieźle - nie znalazłem wielu błędów, ewentualnie mógłby się przyczepić do stylistyki na samym początku opowiadania, jednak im czytało się dalej to wyglądało to lepiej. No i nie mogę nie wspomnieć iż natknąłem się na kolejny rodzaj odmiany naszego nieszczęsnego jednorożca - tym razem była to "jednorożczyni" :D. Naturalnie nadal reaguję alergicznie na tego typu neologizmy, jednak tutaj mam dodatkowy zarzut - nijak to słowo nie pasuje do opisu klaczki - brzmi zwyczajnie za poważnie. Podsumowując, dostaliśmy tu przyjemny Slice of Life, którego niewielka objętość sprawia, iż można go spokojnie przeczytać w kilkanaście minut. I warto to zrobić - na pewno nie będzie to czas zmarnowany.
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...