Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 03/28/22 we wszystkich miejscach

  1. Dzisiaj zapraszam na krótki tekst przedstawiający pracę lektora z nieco innej perspektywy. Bardziej... naturalnej? Jak się okazuje praca w Bronies Corner 2.0 wcale nie jest taka prosta i łatwa jak mogłoby się wydawać. Póki nasi lektorzy jeszcze nie doznali załamania nerwowego, możemy cieszyć się z czytania naszych grafomańskich pomysłów, które co chwilę im podsuwamy. Z dedykacją dla wszystkich lektorów! Byliśmy Lektorami Podziękowania dla @Wilczke za korektę, oraz dla @Dex i @Foley za pre-reading. A tutaj inny tekst z tej serii: Wspomnienia korektora.
    1 point
  2. Z niniejszym tłumaczeniem zapoznałem się kilka godzin po publikacji polskiej wersji czwartego rozdziału - „Szalonej klaczy, która odkrywa”. Od razu przeczytałem cały dostępny content, przy okazji zaznaczając nie aż tak liczne usterki w formie, jakie udało mi się wypatrzyć. Dosyć długo myślałem jak zacząć, bo fanfik bardzo, ale to bardzo mi się spodobał i gdy zdałem sobie sprawę, że na kolejne rozdziały po polsku będę musiał poczekać, zrobiło się trochę szkoda... ale od razu sobie skojarzyłem, że przecież jest kompletny oryginał po angielsku, więc nie ma czym się przejmować. Gdyby nie to, że w ojczystym języku zachowany został ten niepowtarzalny, charakterystyczny klimat... No właśnie. Chyba nie ma co się silić na jakiś schemat, a po prostu opowiedzieć po kolei o tym, co w tymże opowiadaniu imponuje, inspiruje, podoba się i jawi jako coś wyjątkowego. Już od pierwszych przeczytanych zdań, wspaniały, steampunkowy klimat wylewa się z elektronicznego papieru, dopingując czytelnika by ten poświęcił maksimum uwagi treści, co w praktyce oznacza, że od opowiadania nie idzie się oderwać – tak bardzo ono wciąga. Rzekłbym, że im dalej, tym klimat steampunka nie tylko zyskuje, ale i nabiera ujmującego, baśniowego oblicza. Myślę, że to za sprawą tytułowej klaczy żyjącej na księżycu. W każdym razie, klimat jest jedną z wielu rzeczy w tejże historii, czyniących z niej przeurocze, ponadczasowe doświadczenie, które zapada w pamięci i inspiruje. Niewielu fanfikom się to udaje, zwłaszcza w takim stylu, zważywszy na lata, w których ukazywał się oryginał, mogę śmiało powiedzieć, że tekst przetrwał próbę czasu. Od samego początku możemy niemalże poczuć gorąco buchającej pary, jak również usłyszeć jej świst, nie wspominając o teksturze mosiądzu, zgrzytach składających się na teleskop Twilight mechanizmów tudzież plamach po sadzy czy smarze. Opisy zawarte w opowiadaniu wcale nie są tak obszerne czy kwieciste – są zwięzłe, konkretne i idealnie skomponowane. Prostota ta jednie wzmacnia efekt końcowy, nie zaburzając przy tym tempa akcji, które również jest wprost idealnie dobrane. Narracja, dialogi, wtrącenia, wszystko zabiera dokładnie tyle czasu, ile trzeba. Chociaż rozdziały są dosyć krótkie i szybko się przez nie przechodzi, czytelnika trzyma się wrażenie, że wydarzyło się wiele, zaś otoczenie zostało opisane wyczerpująco. Szczególną uwagę – również dlatego, iż jest to główne miejsce akcji – zwraca obserwatorium Twilight Sparkle. Lokacja ta została opisana na tyle obszernie, że bez problemu możemy sobie wyobrazić jej ogólny layout, zaś gdy czytamy o głównej bohaterce, przemierzającej labirynt półek z książkami, możemy poczuć dystans, a także złożoność, nawet pewne nieuporządkowanie tej struktury, podobnie jest, gdy klacz wraz z Applejack korzysta z windy – zupełnie jakbyśmy stali tam z nimi i również widzieli przez kratę zwiększającą się wysokość. Nawet próba smakowa jabłuszek, została napisana tak, że aż czuć w ustach różnicę. Tekst zdecydowanie działa na wyobraźnię i walor ten nie zanikł w trakcie przekładu. Kreacje postaci również zachwycają. Jest to alternatywne uniwersum i znajome pyszczki są przedstawione nieco inaczej, lecz autor nie zapomniał o cechach, które zdefiniowały te bohaterki, dzięki czemu stały się znane i lubiane (albo znane, acz niekoniecznie lubiane... nie wszystkie). Generalnie, z grubsza pozostają one sobą, znaczącym zmianom uległa ich historia. Jako pierwszą poznajemy Applejack i chociaż po jej przedstawieniu i zachowaniu wydaje się, że to ta sama pracowita i szczera farmerka (a przy okazji złote kopytko), co w serialu, jednakże autor wykorzystał moment, by wprowadzić nas w steampunkowe realia swojego świata. Tak oto dowiadujemy się, że rodzina Apple jest ostatnią, która hoduje swoje owoce w tradycyjny sposób, co wprawdzie przekłada się na wyjątkową jakość, lecz nie oznacza, iż mogą sobie pozwolić na stratę klientów. Wręcz przeciwnie. Poza oknem na świat poza obserwatorium, dochodzi do bardzo ciekawej wymiany zdań między Twilight a Applejack, w trakcie której uwypuklają się różnice, ale także to, co je łączy. Lecz w czwartym rozdziale przedstawiona nam zostaje Pinkie Pie i jest to nie tylko kolejna kreacja, która należy pochwalić i postawić za wzór, lecz – tak jak to ujął Sun – możliwe, że najlepsza tego typu kreacja w fanfikcji. A już na pewno jedna z najlepszych, bez dwóch zdań. Po prostu nie czuję się jeszcze wystarczająco oczytany, by to stwierdzić. W każdym razie, podobnie jak w przypadku Applejack, Pinkie zachowuje się podobnie do swojej oryginalnej, serialowej wersji, jednocześnie posiadając swoje własne detale, które odróżniają ją na tyle, by uczynić tę kreację czymś innym, wyjątkowym. Do tego dochodzi jej historia oraz niesamowity talent do wynajdywania. Ujęło mnie to, z jaką łatwością, z jaką płynnością i kunsztem autor przeszedł od z pozoru zwykłego, kolejnego przedstawienia kolejnej postaci, zwodząc czytelnika, iż będzie to beztroska, radosna, zwykła opowieść nawiązująca do serialowego stylu. Ale potem Pinkie zaczyna mówić, w opisach przewijają się nieprzyjemne detale, a my pomału zaczynamy rozumieć, co ją spotkało i że w rzeczywistości... To niezwykle umiejętnie wykonane wprowadzenie przesądziło o tym, bym przychylił się do opinii Suna i z miejsca nabrał współczucia do Pinkie Pie. Tym bardziej się ucieszyłem, gdy Twilight zaczęła z nią rozmawiać, czego efektem było zabranie różowej klaczy ze sobą, do obserwatorium. Naprawdę ładny, przejmujący fragment, który naprawdę mi zaimponował. I to wszystko w ramach jednego tylko rozdziału! Ogółem, mógłbym pisać o tym jeszcze długo, ale nie chcę spoilerować. Zresztą i tak mam wrażenie, że powiedziałem za dużo. Co najlepsze, to dopiero czwarty rozdział, a już otrzymaliśmy tak wspaniałe rzeczy do przeczytania! Aż ciarki mnie przechodzą gdy sobie pomyślę, co będzie dalej. Chociażby ze względu na ten jeden rozdział – imponujące kreacje postaci, rewelacyjnie zrealizowana interakcja między nimi, wywołujące emocje szczegóły, szczególiki, połączone z trudną historią Pinkie i godną pochwały postawę Twilight, od której nie tylko chce się śledzić jej dalsze losy, ale i kibicować Pinkie, zobaczyć szczęśliwe zakończenie, nie tylko dla niej, ale i pozostałych bohaterek. W ogóle, imponujące jest to, jak w pewnym sensie jest to retelling początku serialu. To znaczy, Twilight jest samotna, pochłonięte swoją pracą, w czym pomaga jej smoczy asystent, aż tu nagle zostaje zmuszona poszukać wsparcia, w związku z czym poznaje nowe kucyki, które z czasem stają się jej najlepszymi przyjaciółkami i na których Twilight zależy, co doprowadza do przemiany głównej bohaterki. W „Klaczy, która żyła na księżycu”, odbywa się to naturalnie, z pomysłem oraz klimatem, o którym już pisałem. Z klimatem dużo lepszym od tego, który oferuje początek serialu, taki, którego nie spotyka się w każdej kolejnej fanfikcji. Jedno jest pewne – postacie wypadają jak żywe, w ujmujący sposób łącza w sobie swoje serialowe cechy z oryginalnymi pomysłami autora, za każda z nich stoi jakaś historia, co nie tylko służy rozbudowie ich kreacji, relacji między nimi, niekiedy (jak np. w przypadku Applejack) przekłada się to na światotworzenie. Nie wspominając o wplecionych tu i ówdzie wątkach natury filozoficznej. Drobne, poukrywane między wierszami rzeczy, które z kolei dodają głębi postaci Twilight. Poza nieco zbyt poetyckimi porównaniami jak np. przyrównanie każdej kolejnej postaci do oddzielnej teczki, która ląduje w określonym archiwum... Ale mnie się to akurat podobało. Nie jest to przesadnie opisane, wyszło zgrabnie, pasuje, jak najbardziej. Wszystko to razem powoduje, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym i takie też czytelnika trzyma się wrażenie podczas lektury – że uczestniczymy w czymś wielkim, co winniśmy chłonąć, z czego powinniśmy czerpać garściami, póki jest i póki trwa. Wątpię, czy wytrzymam – pewnie polecę po oryginał i przeczytam do końca A póki co, bezwzględnie polecam i zapraszam do lektury. Doskonałe opowiadanie, bez najmniejszego zarzutu. Wszystko w nim jest po coś, każdy jeden szczegół zrealizowany kompetentnie i z pomysłem, kreacje bohaterek zachwycają, a fabuła intryguje, wciąga i nie pozwala się oderwać. Aż trudno wyrazić słowami pełne spektrum wrażeń – to po prostu trzeba przeczytać. I tłumaczyć dalej
    1 point
  3. Zgodziłbym się, że zwycięstwo „Wielkiego Białego Konika” było w pełni zasłużone... gdybym uprzednio przeczytał wszystkich jego konkurentów. Niemniej, jestem gotów uwierzyć na słowo. Również ze względu na to, jak interesujące i wyjątkowe okazało się niniejsze opowiadanie, czego w sumie się nie spodziewałem. Przede wszystkim, była to oryginalna, nietuzinkowa wizja, nawet jeśli inspirowana pewnym obrazkiem. Bo zainspirować się to jedno, ale odpowiednio wcielić w życie swój pomysł, to już zupełnie inna bajka. Autor pokazał jednak, jak to się robi. Muszę przyznać, że ze względu na całkiem... refleksyjny, sentymentalny, a często wręcz dziecięcy klimat, gdybym nie wiedział, kto jest autorem, podejrzewałbym, iż jest to dzieło Madeleine albo Niki. W sumie, gdzieniegdzie mógłbym się doszukać zabiegów stylistycznych, z którymi kojarzę wyżej wymienione autorki. Mianowicie, powtórzenia i zdrobnienia. Generalnie robiły robotę, acz jedno z nich (Ale tylko jedno!) z czasem zaczęło mnie męczyć. To, że „była bardzo grzecznym konikiem”/ „była bardzo grzeczna”. Lekka przesada, ale w żadnym wypadku nie rujnująca wrażeń z lektury. Bardzo, ale to bardzo spodobały mnie się kreacje obu koników, a także wyjaśnienie, choć niepełne (I bardzo dobrze!), skąd one wynikają, dlaczego tytułowy konik zachowuje się tak, jak się zachowuje i o co tutaj chodzi. Nie ukrywam, bardzo długo było to dla mnie nie lada zagadką i podpowiedzi co do jej rozwiązania bardzo mnie usatysfakcjonowały, jednocześnie nie burząc tajemniczej otoczki, a nawet pewnego niepokoju. To wszystko było takie dziwaczne (ang. bizzare), że momentami naprawdę nie wiedziałem, co o tym myśleć. Raz po raz chyba spodziewałem się czegoś... może nie strasznego, ale tragicznego. Cieszę się, że zakończenie w sumie pozostało otwarte, no i był w nim promyk nadziei. W ogóle, świetnie zrealizowany pomysł. Sprawnie, bez dłużyzn, z klimatem, a także zabiegami stylistycznymi, które po prostu robią robotę i wspólnie składają się na wyjątkowy, niepowtarzalny efekt. Jest to jednocześnie fanfik, który głęboko zapada w pamięć, na wspomnienie którego przewijają się nostalgiczne, szaro-bure scenerie z charakterystycznym, białym konikiem gdzieś pośrodku... <zagląda na FGE> No i w sumie zgodzę się z... Ryk, czy to Ty? Zgodzę się, że to w sumie może być narracja pierwszoosobowa. Być może to Celestia sama tak o sobie myśli, sama się komentuje, w trzeciej osobie. Co tylko potęguje tajemniczy, lekko niepokojący, ale i smutny nastrój. Nadal trudno mi wyjść z podziwu. „Wielki Biały Konik” okazał się wielkim, niezapomnianym zaskoczeniem i prawdziwie wyjątkowym fanifkiem, po którym wciąż ciężko mi zebrać myśli. Poza tym, że miał on sentymentalny, przejmujący wydźwięk. Piękna domieszka dziecięcej naiwności, niepowagi, zestawiona z czymś tajemniczym, dziwnym, niezrozumiałym, ale... funkcjonującym? Plus, ciekaw jestem, może nie tyle, co było dalej, ale... ile jeszcze to potrwa. Gratuluję doskonałego opowiadania oraz zwycięstwa w konkursie. Wszystkim czytelnikom gorąco polecam ów tekst. A poza tym uważam, że temu fanfikowi należy się lektorat. Prawdziwe słuchowisko, z efektami dźwiękowymi, tłem, wszystkim. A nawet animacja. Taka szara, z grubymi, niedokładnymi czarnymi konturami, z bielutką Celestią i granatową Luną. I z tym słuchowiskiem w tle. Po prostu cudo. Czytajcie i komentujcie, bo tak robią bardzo grzeczni czytelnicy!
    1 point
  4. „Obecność”, całą serię, pożarłem w trakcie jednego posiedzenia, co nie zabrało zbyt wiele czasu, w związku z czym mogłem zabrać się na inne fanfiki, które sobie upatrzyłem. Za to całkiem sporo czasu zajęło mi obmyślenie tego, co powinienem tu napisać, czego w sumie się nie spodziewałem. Niniejsza seria jest w swej konstrukcji i złożoności dość prosta, lekka w odbiorze i w gruncie rzeczy nie powinna przysporzyć kłopotów w trakcie recenzowania. A jednak, rozmyślając nad tym, co czytam, wpadłem na coś, o czym wcześniej nie pisałem, a co możliwe, że pasowałoby do niejednego fanfika. W tym sensie, że już spotkałem się z czymś podobnym. „Obecność”, choć tagami zapewnia nas o znanym motywie Biur Adaptacyjnych (No właśnie – czy wtenczas tag [Human] jest w ogóle potrzebny?), w rzeczywistości jest czymś więcej. Jest to swego rodzaju meta-fanfik, czyli dzieło samoświadome, chętnie odwołujące się, nawiązujące do fandomu jako takiego, ale także wykorzystujące w narracji postać autora (włączając w to jego oryginalną, kucykową postać/ ponysonę (tu nie jestem pewien)), komentującą jego poprzednie tytuły (w tym przypadku jest to „Rise of Equestria”), o wpleceniu w fabułę innych postaci z realnego świata, występujących pod określonymi nickami nie muszę wspominać. Jakby tego było mało, cykl fanfików D.E.F.S.a nie próbuje być parodią, lecz stara się opowiedzieć konkretną historię. Ba, od czasu do czasu w tekście przewinie się postać Diany, która wydaje się spajać te opowiadania z resztą dorobku autora, tworząc coś w rodzaju... multiwersum? D.E.F.S.owego Cinematic Universe? Coś w ten deseń. Samo w sobie, jest to ciekawe i chyba rzadko spotykane w naszym fandomie. Podróżującą po różnych światach Dianę znam z „Kronik Diany”, co z kolei przypomina mi o „Kronikach Diany” - opowiadaniach pisanych raczej „na poważnie”. Dlaczego o tym wspominam? Mimo opisu, a także zestawu tagów na to nie wskazujących, w trakcie czytania niejednokrotnie zbierało mi się na serdeczny śmiech, nie tylko w związku z rzeczami, o których czytałem, ale za sprawą ogólnego nastroju, no i tego, że „Obecność” okazała się meta-fanfikiem. Zawierającym chyba niezamierzone elementy komediowe. Z całą pewnością było to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że najnowsze opowiadanie z serii, „ISS Celestia” prezentuje nagłą zmianę w tonie i tematyce, serwując nam coś poważniejszego i, zapewne w zamyśle autora, tragicznego, posępnego, choć i ten tekst nie ustrzegł się przed motywami komediowymi, i tym razem te musiały być niezamierzone. Aczkolwiek mogę się mylić. Opowiem dokładnie o co mi chodzi później. A na razie, przyjrzyjmy się po kolei poszczególnym odsłonom tegoż cyklu. „Obecność” rozpoczyna się dosyć niewinnie. Ot, poznajemy naszego bohatera, podobnie jak jego znajome, których ścieżki – a jakże – skrzyżowały się dzięki wspólnym zainteresowaniom, wypływającym oczywiście z pewnego serialu o kolorowych, magicznych kucykach. Dowiadujemy się o miejscu akcji, nie zabraknie przy okazji kilku nawiązań do szeroko pojętej twórczości fandomowej. Po zlocie angielskich Bronies, przychodzi pora się pożegnać i wrócić do siebie, lecz jedna z towarzyszek głównego bohatera, Diana, niespodziewanie dołącza do niego z prośbą, by ten ją u siebie przenocował. To, co dzieje się potem, istotnie jest dziwnym, niewyjaśnionym zjawiskiem i nie mówię tu o miłosnym zbliżeniu z nierealistycznie rekordowym czasem „akcji”. Zanim jednak to nastąpi, rozwinięciu ulega wątek biograficzny. Poznajemy imię autora-protagonisty, jego wiek, sprecyzowaniu uległo miejsce akcji (do poziomu miasta), poznaliśmy tez mocno skróconą historię autora, czyli jak znalazł się w fandomie i ile to dla niego znaczy. Uchylono tez rąbka tajemnicy odnośnie tego, co można znaleźć w jego mieszkaniu. Z jakiegoś powodu zwróciłem szczególną uwagę na Christie Monteiro... W każdym razie, nie streszczając całości, mamy dwa główne wątki. Pierwszym, otwierającym (i zamykającym chyba też, jako iż dowiadujemy się skąd wzięła się inspiracja na „Po drugiej stronie lustra”) opowiadanie, jest wspomniany wątek biograficzny, zaś drugi, to po prostu relacja Sebastiana z Dianą, której prawdziwa tożsamość nie powinna być tajemnicą. Przeróżne wątki poboczne, są to wydarzenia, które w gruncie rzeczy nadawałyby się albo na oddzielne opowiadania albo na rozszerzenie „Obecności”. Dowiadujemy się m.in. o tym, że Diana randkowała sobie z Sebastianem w najlepsze... mając męża i córeczkę. Dlaczego wybrała właśnie jego? A bo chłopak stał sobie na uboczu, trochę wycofany i przydaliby mu się przyjaciele. No dobrze, a jak ona w ogóle tu trafiła? Autorki wynalazek umożliwiający podróże między wymiarami. Jak się okazuje, Pinkie Pie to za mało, lecz Applejack z Equestrii również ma już męża, którym jednak jest Fire Sky. Ten sam Fire Sky, którego stworzył Sebastian. Masa rzeczy, masa wątków, która jednak zostaje nam tylko wspomniana w trakcie konwersacji między Dianą/ Pinkie Pie (Aha, z ludzkiej formy potrafi swobodnie przechodzić w formę kucykową.) Jest to materiał, który, jak już wspominałem, zresztą nie tylko ja, spokojnie starczyłby na więcej fanfikcji. Rozbudowaniu uległaby relacja głównego bohatera z Dianą, być może dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o tym, co lubią robić, czym się zajmują na co dzień, jak spędzają wolny czas itp. Dzięki temu wątek ten stałby się nie tylko wiarygodniejszy, ale i scenka wyjawienia prawdy i rozstania mogłaby nabrać ciężaru emocjonalnego, realizując tag [Sad]. A tak, jak jest teraz... Kurczę, znowu! Rzeczy po prostu się dzieją, akcja leci na łeb, na szyję, wprawdzie otrzymujemy dużą dozę faktów, co pozwala nam ekspresowo poznać głównego bohatera, ale... no właśnie – ekspresowo. Nic nie wydaje się tu być wprowadzone do fabuły w sposób organiczny. O wątku Applejack oraz tym, co się dzieje w prawdziwej Equestrii nie wspomniałem, gdyż akurat to otrzymało swój kawałek fanfikcji. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ. „Po drugiej stronie lustra” przeczytałem. No i cóż, to prawda, że to tam znajduje się rozwinięcie niektórych wątków wspomnianych w „Obecności”, ale... Ech, ten tekst BARDZO potrzebuje remake'a, co najmniej tak samo, jak „Obecność” rozszerzenia. No, chyba, że już gdzie były te wątki opisywane, tylko ja tego nie znalazłem/ nie przeczytałem. No to przepraszam. Niemniej, zważywszy na to, w którym roku ukazało się „Po drugiej stronie lustra”, nie wspominając o „Rise of Equestria”, myślę, że jest to całkiem imponujące, jak bardzo autor czerpie z własnej twórczości i jak daleko sięga historia jego wielowymiarowe uniwersum. Muszę przyznać, że aż do teraz nie miałem tej świadomości. Szczęśliwie, opowiadanie jest napisane o niebo lepiej, niż wyżej wymienione dzieła, aczkolwiek do w pełni poprawnej formy jeszcze trochę brakuje. Zdaje się, że już się z tym spotykałem, bodajże przy okazji „Kronik Azumi”. Wielkie litery tam, gdzie nie powinno ich być, błędy interpunkcyjne, kropki nie tam gdzie trzeba, brakujące kropki, dywizy zamiast półpauz, brakujące wcięcia, te rzeczy. Wydaje mnie się, że autor, mając naprawdę ciekawe, wręcz świetne pomysły, chęci oraz wizję, nieustannie ma kłopot z wykonywaniem tychże pomysłów, zarówno pod kątem merytorycznym, jak i pod względem formy. Cieszy jednak fakt, że robi postępy. Powoli bo powoli, ale jednak. I bardzo dobrze! Ostatecznie, „Obecność” to jednocześnie klasyczny przykład niewykorzystanego potencjału, jak i przypadek chęci zrealizowania zbyt wielu rzeczy, w zbyt skromnej formie. Nieodpowiedniej formie. Niekoniecznie powinien to być wielorozdziałowiec, ale zbiór trzech tekstów, po 10-15 stron każdy? Początki Sebastiana i poznanie Diany, te +dwa miesiące spędzane razem, a na końcu wieczór rozstania i ujawnienie tego, co tu Diana porabia, kim jest i po co to wszystko. Moim zdaniem tak by było idealnie. Nie za długo, nie za krótko, w sam raz, by we wszystko wprowadzić czytelnika stopniowo, organicznie. Pozwolić mu poznać te postacie, uwierzyć w ich relacje, sprzedać uczucia, emocje, zgłębić poruszane problemy. A tak, jak jest teraz, mamy coś, co wydaje się być wyciągnięte z szerszego kontekstu i mocno okrojone. Niedosyt to za mało – po prostu czytelnik pozostaje skołowany z pytaniem nie o to, co właśnie przeczytał, lecz kiedy to się w ogóle wydarzyło. Gorąco zachęcałbym autora do rozważenia fanfika i napisania rozszerzenia, bo pomysły są dobre i ciekawe, mogłaby to być naprawdę wciągająca meta-fanfikcja – coś, czego na forum BARDZO brakuje. Aha, jedna rzecz, która powtarza się notorycznie, nie tylko tutaj: To jest Madeleine. M(A)d(E)l(E)in(E): A-E-E-E. Nie: A-E-A-E. Pora na „Powrót do Equestrii”. Generalnie, nie mam ochoty streszczać wątku, nie z lenistwa, bynajmniej, lecz przez to, że to w gruncie rzeczy niemalże to samo i w dodatku wedle podobnego schematu. Ot, mamy wątek biograficzny, dzięki któremu poznajemy głównego bohatera (najistotniejszą informacją wydaje mnie się tutaj timeskip, ale to można odczytać bezpośrednio po załadowaniu dokumentu Google), a potem wątek relacji z postacią żeńską,tym razem nie Dianą, a Dorotą. Która oczywiście okazuje się kimś innym, niż niby jest. Ciekawie się robi pod koniec, gdy jednak Diana przybywa z odsieczą (tak jakby), oczywiście w swoim DeLoreanie, opowiadając co nieco o tym, co porabiała, po czym zabiera bohatera w nieznane... W sumie, jak za zakończenie opowiadania, zabieg ów okazał się trafiony – no bo czytelnik ciekaw jest, co będzie dalej, dokąd zaprowadzi go wyobraźnia czytelnika, jak potoczą się losy bohaterów, a przede wszystkim, o co tutaj chodzi i dlaczego stało się to, co się stało. Jest to jednocześnie wyeksponowanie problemu, na który już natrafiłem, przy okazji czytania innych opowiadań autora. Mianowicie, wielokrotne powtarzanie informacji, o których już wiedzieliśmy. Dotyczy to głównie wątku biograficznego, aczkolwiek znajdą się jakieś nowe szczegóły, szczególiki (np. wspomnienie o matce Applejack, czyli Pear Butter),więc ostatecznie nie jest to tak duży problem. No i jak nietrudno się domyślić, podzielam zdanie mej przedmówczyni, że chyba miało być na serio, a wyszła krótka komedyjka, coś jakby wstęp do czegoś większego... Ale i tak okrojony. Podobnie jak w „Obecności”, akcja leci szybko, czytelnikowi prezentowane są kolejne fakty i wydarzenia, lecz nie wiemy co, jak i dlaczego. Nie wspominając o wrażeniu wtórności. Odniosłem też wrażenie, że autor troszkę za dużo uwagi poświęca samemu sobie. Nie zrozumcie mnie źle, dobrze, że chce się nam przedstawić, na pewno nie przeszkodzi to w zbudowaniu więzi z czytelnikiem, a tylko pomoże, ale co z pozostałymi postaciami? Z tego, co widzę, są dosyć istotne, a jednak potraktowane zostały po macoszemu. Znów muszę zgodzić się z Cahan. Myślę, że czytelnicy, którzy przebrnęli przez całą serię, z pewnością chcą poznać moje zdanie o „niegrzecznej” scence, którą uświadczymy w drugiej odsłonie cyklu Nie poczułem się niekomfortowo w żadnym momencie, wręcz przeciwnie – było zabawnie. To chyba ten moment komediowy, który mógł być zamierzony. Za pierwszym razem parsknąłem śmiechem, gdy ta zaczęła go całować i przykuwać do łóżka – wyobraziłem sobie Dumblydore'a, który wyważa drzwi (ewentualnie wychodzi zza winkla) z okrzykiem „WHAT THE HELL ARE YOU DOING YOU MOTHERFUKERS!” A za drugim razem jak sprytna Dorotka z niego schodzi i kradnie figurkę. Jak, dlaczego, po co? Tego nie wiem, ale było zabawnie. I sympatycznie. I jakoś tak... studencko? Co do formy, no to opowiadanie ma ten sam kłopot, co poprzednia część, plus brak justowania. No i niestety, muszę zgodzić się po raz trzeci, tj. opowiadanie niezbyt sobie radzi, ani jako sequel, ani jako samodzielny twór, wydaje się wyciągnięte z kontekstu, bez którego – niestety – nijak idzie ogarnąć co się dzieje i dlaczego, w ogóle, jaki jest tego cel. Otrzymujemy wprawdzie przebłyski pod koniec, lecz brak wrażenia, że historia ma jakiś jeden, główny cel, do którego będzie zmierzać z biegiem czasu. Jeśli jednak miałbym wybierać, powiedziałbym, że „Powrót do Equestrii (No właśnie – jaki powrót? Niczego takiego w opowiadaniu nie było.) wypada lepiej. Najzwyczajniej w świecie więcej się dzieje, no i jest zabawniejszy. W ten sposób docieramy do „Chip: Poniedziałek”. No i będę szczery – jak dotąd to chyba najlepiej i najkompetentniej napisane opowiadanie, lecz jednocześnie... jest to tekst, o którym mam najmniej do powiedzenia. Sam nie wiem, ale musiałem przypomnieć sobie treść nim przystąpiłem do komentowania tejże odsłony cyklu. Dlaczego, tego nie wiem. Wiem natomiast, że ciekawe i całkiem zabawne jest to, że w każdej części fabuła rozpoczyna się od tego, że główny bohater poznaje/ spędza czas z nową postacią żeńską. W „Obecności” była to Diana, w „Powrocie do Equestrii” Dorota, zaś w „Chip: Poniedziałek” mamy Angelę. Urocze. Jest to jednak jedyne, co zostało po formule z poprzednich opowiadań – wątek biograficzny praktycznie nie występuje, po prostu lecimy dalej z fabułą, bez powtarzania tego, co już było. Akcja toczy się w podobnym tempie, aczkolwiek tutaj nie mam tak silnego wrażenia wyrwania z szerszego kontekstu, co wcześniej, choć z drugiej strony rzeczywiście, opowiadanie przypomina zlepek kilku scenek, jakby w ogóle ze sobą niezwiązanych. Ale! Jeżeli wejść w to głębiej i wziąć pod uwagę wątki z poprzednich części... Do niczego konkretnego nie dochodzimy Co jest jednocześnie dobre i złe. Dobre, bo można sobie pospekulować, poteoretyzować, co to właściwie znaczy i o co chodzi. Złe, no bo poszlak jest za mało. Ostatecznie, podtrzymuję swoje zdanie, że poszczególnym opowiadaniom przydałby się rozszerzenia. Albo kolejne części serii, prequele. Na szczęście, w odróżnieniu od „Powrotu do Equestrii”, tekst radzi sobie jako samodzielne dzieło, a także jako sequel, choć tylko, jeżeli rzeczywiście pobudzimy wodze wyobraźni i spróbujemy dopowiedzieć sobie resztę. Wiemy, że bohater jest w kontakcie z Dianą... To znaczy, wie jak ją „przywołać”, a sama Diana może podróżować po różnych wymiarach i wydaje się wiedzieć, co jest grane i o co chodzi, jak sugeruje „Powrót do Equestrii”. Znała prawdziwą tożsamość Doroty oraz sprawiała wrażenie, jakby wiedziała doskonale dlaczego spryciara zawinęła akurat tę figurkę, a nie inną. I rzeczywiście – to chyba nie jest przypadek, że w „Poniedziałku” występuje Luna we własnej osobie (motyw z pierożkami świetny), ten święcący kot też na pewno coś znaczy. Niewykluczone, że i Angela ma swoja prawdziwą, kucykową formę, a może tym razem jest inaczej... Ale raczej nie. Wszystkie te poszlaki wydają się prowadzić do pojawienia się sfery, co oczywiście następuje, na końcu opowiadania. I tak, był to pełen powiew old schoolu, do tego zrealizowany bardzo, bardzo dobrze. Niestety, „na surowo”, nie wiemy kim jest Angela (jeśli miałbym strzelać, to z uwagi na te zwierzątka, postawiłbym na Fluttershy), co to za świecący kot (może jakaś magiczna forma Luny, a może to faktycznie był sen i ta raczyła wpaść odwiedzić w nim protagonistę), skąd się wzięła Luna w jego mieszkaniu oraz co to ma wspólnego z pojawieniem się sfery. Trzeba to sobie dopowiedzieć... A może poszukać wskazówek w pozostałych opowiadaniach, spoza „Obecności”, acz połączonych z nią poprzez postać Diany. Hm, a co jak ten koteł to był kręcący się koło Fluttershy Discord? Kwestia mówiona jest tylko jedna. I oczywiście są dywizy zamiast półpauz. Autorze, miałeś jedną wypowiedź... No i w jednym miejscu jest wielokropek składający się z czterech kropek. Ten znak interpunkcyjny jest za mały dla wszystkich kropek. Ale poza tym? Naprawdę dobrze, bez poważniejszych zastrzeżeń. Tekst jest wyjustowany, akapity pooddzielane od siebie, fragmenty wyśrodkowane i pisane kursywą zostały od reszty oddzielone tak, by nie zaburzyć kompozycji, wizualnie jest schludnie, dobrze się to czyta. Opisy robią robotę, jest tez odpowiedni, staroszkolny klimat. Widok postępów dokonujących się w twórczości danych autorów zawsze cieszy, toteż nie pozostaje mi nic innego jak złożyć D.E.F.S.owi gratulacje, no i pochwalić również za to, że tekst kończy się a taki sposób, że człowiek jest ciekaw ciągu dalszego i ma ochotę przeczytać więcej. Myślę, że zarówno jak na warunki serii, jak i wielorozdziałowca, to idealna perspektywa, by zatrzymać przy sobie czytelnika i sprawić, by tekst nie opuszczał jego myśli. Choć zaprezentowany tekst, sam w sobie, wydaje się być wewnętrznie... Hm, nazwijmy to „disjointed”, o tyle wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Wreszcie czuć, że autor miał kontrolę nad swoją wizją i że nic mu nie uciekło w trakcie pisania... a mimo to nadal wydaje się to jakieś rozstrzelone. Scenki są sfocusowane wewnętrznie, ale ze sobą nawzajem już nie bardzo. No nic, grunt, że był odpowiedni klimat, że czytało się to dobrze i lekko, no i że zakończenie zrealizowane zostało na tyle kompetentnie, że naprawdę mam smaka na ciąg dalszy. I w końcu dotarliśmy – jak dotąd najnowszy odcinek „Obecności”, czyli „ISS Celestia”. Od czego by tu zacząć? Przede wszystkim, zaskoczyła mnie nagła zmiana w... formatowaniu. Pogrubienie i większe ilości naraz kursywy to jedno, ale co się stało z justowaniem? A już było tak dobrze. Oczywiście jeśli pominąć dywizy, wielkie litery nie tam, gdzie trzeba, interpunkcję, która utyka... Ale zaraz, zaraz, co się stało z akapitami? Jeden fragment najwyraźniej ma aspiracje, by zostać ścianą tekstu. Ech, niedobrze. A już chwaliłem autora za postępy. Jak to jest, że ma taki kłopot z utrzymaniem w miarę jednolitej technicznie formy dłużej niż jedno opowiadanie? Na szczęście, gdy już zatopimy się w lekturze, odkryjemy lekki, przyjemny w odbiorze styl znany z poprzedniej części. Co więcej, to opowiadanie rzeczywiście jest poważniejsze, co ma sens, zważywszy na to, że kontynuuje wątek sfery, która, jak się okazuje, nieustannie się powiększa, przez co ludzie albo są zmuszeni przejść ponyfikację, albo zginąć... Ewentualnie przenieść się gdzie indziej. I tutaj jestem ciekaw, czy autor mógł inspirować się filmem „Don't look up”, bo w sumie tak mi się skojarzyło. Tylko zakończenie okazało się nieco... lepsze (?) dla ludzkości. Ale czy na pewno? No chyba jednak nie, co zresztą zostało wcześniej oświadczone przez osoby, które w fanfiku wystąpiły. Z tego, co widzę, tak z zaskoczenia. Ciekawe, ciekawe, jak na meta-fanfikcję świetne. No i tak jak bodaj na początku zapowiadałem, to jest ten najprawdopodobniej niezamierzony efekt komediowy, który całość załamuje w krzywym zwierciadle, przez co mimo poważniejszej narracji, a także ogólnie przygnębiającego nastroju, trudno mi potraktować tekst zgodnie z zamysłem autora. W niedalekiej przeszłości miałem przyjemność poznać postacie występujące w opowiadaniu w prawdziwym życiu i to dwa razy jakby za pierwszym razem się nie nagrało. Stąd wiem jak oboje brzmią, jaką mają manierę mówienia, jaka towarzyszy temu mimika i gestykulacja, i jest to dla mnie wprost przezabawne, gdy czytam rzeczy, które autor opisał w swoim opowiadaniu, wiedząc doskonale, że to nie tak, że to out of character, ale mimo to próbuję to sobie wyobrazić i to jest... świetne Naprawdę. Nawet, jeżeli nie taka była intencja, to i tak świetnie się bawiłem. Odstawiając to na bok i udając, że ok, odbudowanie ludzkości z pomocą Cahan i Dolara byłoby możliwe, otrzymujemy porcję staroszkolnego [TCB], utrzymanego w nastroju nieuchronnej apokalipsy, przed którą ostatni ludzkości próbują się bronić, ze światełkiem w tunelu – czymś, co ma budzić nadzieję, a przy okazji nakręcić czytelnika na ciąg dalszy, który, z tego co widzę, ma nastąpić. Abstrahując od formatowania, pomysł został zrealizowany kompetentnie i to jest chyba najspójniejsza odsłona cyklu. Nic nie wydaje się wycięte z kontekstu, nic nie sprawia wrażenia jakby było z innej bajki, mało tego, fanfik jak najbardziej radzi sobie jako samodzielny twór, poza tym, że kontynuuje zakończenie „Poniedziałku” i robi to dobrze. Mimo poważniejszej otoczki, w którą ubrano treść, nadal jest ona lekka w odbiorze, no i działa na wyobraźnię. Na tyle, że czytając, cały czas miałem w głowie coś takiego, że opisywana rzeczywistość nie jest miejscem, do którego chciałbym trafić, zaś przedstawione wydarzenia nie są czymś, czego chciałbym doświadczyć na własnej skórze. D.E.F.S. napisał to nie tylko dobrze, ale i przekonująco. Dodatkowym urozmaiceniem jest także zabawa narracją – połączenie pierwszej osoby (fragmenty pisane kursywą) oraz trzeciej. Nadal nie rozumiem po co to pogrubienie, ale ok, przynajmniej konsekwentnie pogrubiony jest cały tekst. Dlaczego okładka nie jest wycentrowana na pierwszej stronie, tylko widnieje sobie gdzieś bliżej prawego, dolnego rogu strony, tego nie wiem. No, nie można mieć wszystkiego. Tym razem wątku biograficznego nie ma, ale mamy za to mocno skróconą historię fandomu; od premiery serialu poprzez inwazje internetu, na sferze oraz potwierdzeniu, że fanfikopisarze okazali się prorokami kończąc. Dalej jest już właściwa akcja. Ogółem, jak na razie muszę przyznać, że merytorycznie jest tutaj tendencja wzrostowa i pchanie akcji do przodu, zamiast powtarzanie znajomego z „Obecności” schematu, niestety forma pozostaje niejednolita – raz jest nawet dobrze, a raz wielu rzeczy brakuje. I co ja poradzę? Polecam znalezienie prereadera, a przede wszystkim korektora. Albo chociaż umożliwienie sugerowania w dokumentach. Konkludując, moje wrażenia są... jak najbardziej umiarkowanie pozytywne Wspominane wielokrotnie elementy komediowe, zamierzone czy nie, nie są dla mnie wymówką, by cokolwiek wyśmiewać, bo tak nie jest. Nie wyśmiewam niczego, komentuję po prostu gotowy produkt, a śmiech świadczy o tym, że dostarczył mi sporo rozrywki i dobrze spędziłem przy nim czas. Mimo zastrzeżeń, dostrzegam postępy oraz pomysł, dobry pomysł, a już samo to jest czymś pozytywnym. Wykonanie mogło być dużo, dużo lepsze, choć nie można odmówić „Obecności” lekkości odbioru oraz klimatu. Staroszkolnego klimatu. No i przyznam, że nie miałem świadomości tego, jak rozległe jest autorskie multiwersum D.E.F.S.a. Niestety, nie wydaje mnie się, by wykonanie poszczególnych opowiadań komplementowało ten, bądź co bądź, ambitny koncept. Szczęśliwie, wiele wskazuje na to, że wraz z kolejnym popełnionym opowiadaniem autor nabiera doświadczenia i uczy się lepiej pisać, może nie odbywa się to w zbyt imponującym tempie, ale ważne, że się dokonuje. To, że jest kłopot z utrzymaniem tejże lepszej jakości, to zupełnie inna bajka. Tu potrzebny jest korektor, a przynajmniej prereader, który będzie przypominać, że tekst powinien być wyjustowany, kiedy użyć małych, a kiedy wielkich liter, no i zwracać uwagę na zapis dialogowy. Pozostaje mi życzyć powodzenia w dalszym pisaniu oraz jak najwięcej weny. „Obecność” to zaledwie jeden z wielu tytułów, który potrzebuje rozszerzenia, a może i kompletnego reworku, by w pełni rozwinąć drzemiący w pomysłach autora potencjał. Pozdrawiam serdecznie!
    1 point
  5. O, kolejne opowiadanie konkursowe. I również z 2013 roku! Jak widzę, nieskomentowane, ale czy było przeze mnie przeczytane? Nie było. Na to nadrabiam kolejne zaległości, tym wkraczając w niesamowity crossover kucykolandii z obszernym uniwersum Kapitana Bomby, choć crossover to wcale nie musi być właściwe słowo, mimo że to właśnie sugerują tagi. Wiemy, że Ziemia NIE leży w galaktyce Kurvix, ale czy leży w niej planeta, na której znajduje się Equestria? Czyżby Twilight, wysyłając Rainbow Dash ku nieznanemu (domyślnie miała to być przeszłość), nieświadomie doprowadziła do uratowania całej galaktyki przed kosmitami? A może, skoro to przeszłość, przyczyniła się do powstrzymania sułtana kosmitów, coby ludzie mogli przejąć całą galaktykę Kurvix, ale tylko po to, by potem ta została zdominowana przez kucyki, nim te powróciły do poziomu średniowiecza? Ech, tyle tu możliwości, a ja jeszcze się nie zabrałem za komentowanie Ogółem, historyjka wygląda tak, że Twilight rekrutuje znaną i uwielbianą przez wszystkich Rainbow Dash, na stanowisko MŁODSZY KRÓLIK DOŚWIADCZALNY, by przetestować swój najnowszy wynalazek, który ma tęczogrzywę wysłać w przeszłość, a potem samoistnie przywrócić ją do czasu obecnego. Haczyk jest taki, że nie wolno jej niczego zmieniać. Muszę przyznać, że od początku opowiadania miałem wielkie zaufanie do Twilight. Wiedziałem, że nie popełniła błędu i wszystko będzie zrobione bardzo dobrze. W ten sposób Rainbow Dash staje obok znanego polskiego bohatera narodowego – Tytusa Bomby – oraz dwóch Tępych Chu... Chuliganów – Sebastiana Bąka i Janusza Srama. Wspólnymi siłami wdzierają się do bazy sułtana kosmitów, by ostatecznie zakończyć wojnę!!!!!!! Pierwsza rzecz – dopisek „pełna wersja” sprawił, iż mimo wszystko po opowiadaniu spodziewałem się wiele. No bo jakby nie patrzeć, w uniwersum Bomby, zwłaszcza w roku 2013, wystąpiło mnóstwo przeróżnych, groteskowych gatunków kosmitów (oczywiście niezmiennie mają polskie imiona np. Bartek i Piotrek), których potencjał komediowy przy spotkaniu z inną groteskową istotą typu Rainbow Dash wydaje się dostatecznie szeroki, by zmontować z tego coś na kształt odcinka specjalnego tejże zacnej, paintowej produkcji. Gabaryty opowiadania nieco ostudziły mój entuzjazm, ale się nie poddałem. No i po skończonej lekturze... Kurczę, jest niedosyt, jest poczucie, że tego mogło być tam dużo, dużo więcej (zwłaszcza, że limit konkursowy nie powinien już obowiązywać), ale z drugiej strony... być może w takim wypadku nie byłoby takiego tempa. Ogółem, choć opisów nie ma zbyt wiele – akcja prowadzona jest głównie dialogami i przewijającymi się między nimi żartami sytuacyjnymi opartymi o Kapitana Bombę – akcja pędzi szybko, ale jeszcze nie za szybko, dając idealne wręcz wrażenie klasycznego, króciutkiego odcinka z Bombą. Bo te pierwsze, najpierwsiejsze odcinki, takie właśnie były. Małe shorty, charakterystyczna, paintowa kreska, absurd, groteska i oczywiście wulgaryzm wulgaryzmem na wulgaryzmie pogania. Plus genitalia. I gówienko do wąchania dla Kurvinoxów. No właśnie – chociaż protagoniści (nie zawsze umyślnie, co widać po poczynaniach Rainbow) bohaterko robią ser szwajcarski z niezliczonych zastępów Kurvinoxów, żaden z obcych nie zostaje przyłapaniu na wąchaniu stolca. Przecież tu się aż prosiło o Rainbow, która popuszcza pod wpływem potęgi laserowej dzidy i za moment lecą tam kosmici (różni, Domino, Mikołaj itd.), żeby spróbować zapachu prawdziwego, kucykowego g... Ano, to może ostrzegę przed małym spoilerem. Ale malutkim, takim tyci tyci. Już? OK. Uważam zatem, że o ile wyszło fajnie i dosyć wiernie względem crossoverowanego uniwersum, szybko, wartko, z charakterystycznym humorkiem, o tyle pełen potencjał tego pomysłu nie został wykorzystany, gdzieniegdzie znajduję fragmenty, gdzie to, co już jest, mogło być napisane nieco lepiej. Co do formy, to jest... Kurczę, niby nic takiego nazbyt poważnego, a jednak odnoszę wrażenie, że ona również mogła być dużo, dużo lepsza. O dywizach zamiast półpauz nie chcę już wspominać, bo jak na tamte czasy była to istna plaga, ale zwróciłem uwagę na interpunkcję. Zresztą, nie tylko interpunkcję – w tym zdaniu czegoś brakuje. Powaliła na ziemię, ale co? Ją. Tę istotę, o której chwilę temu była mowa w zdaniu. Tak, tak, będą dywizy. Poza tym, po „poirytowanej” powinna być kropeczka. Poprzednia wypowiedź zakończyła się wykrzyknikiem, a nowa, już po wtrąceniu, rozpoczęła wielką literą. Tu tak samo. To zdanie nie brzmi dobrze. A gdyby tak: „Upadł, a pegaz zauważyła stojących za nim trzech ludzi w mundurach.”? Mała zmiana, a już lepiej. A zatem, mamy tutaj zupełnie niezły fanfik, szybki i przyjemny, lekki i zabawny, klimatyczny i charakterystyczny, lecz nie ma co się oszukiwać. Pełen potencjał nie został wykorzystany (A może chodziło wyłącznie o możliwość wykonania hipotetycznych sequeli? Koncept, który, jak się domyślam, szybko upadł?), w dodatku opowiadanie, zwłaszcza poza konkursem, mogło zostać napisane lepiej. To po pierwsze. A po drugie, jest to humor i klimat, którego targetem docelowym są ci, którzy znają Kapitana Bombę i których produkcja ta śmieszy. Pozostali także mogą spędzić przy fanfiku kilka miłych chwil, spędzonych na głupiej, bezmyślnej rozrywce, lecz nie wydaje mi się, by zrozumieli zawarte w fanfiku żarty i odniesienia. Niewykluczone jednak, że opowiadanie zrobi im reklamę Bomby. Jeżeli im się spodoba, to ok, ale jeżeli nie, no to będzie z tego bardziej antyreklama. Nie wspominając o tym, że ci, którzy za Kapitanem Bomba nie przepadają, niczego tutaj nie znajdą. No, chyba, że starczy kolorowy kucyk i nagle wszystkie te absurdalne żarty oparte na genitaliach i fekaliach stają się śmieszne. Ale dla mnie, jako taka tam, lekkostrawna rozrywka na kilka minut, na przerwę, wolną chwilę, no to opowiadanie jak najbardziej daje radę. Jest w porządku, całkiem niezłe i w sam raz do pośmieszkowania ze starych żartów, przypomnienia sobie tej bomby na... Kapitana Bombę oraz kucyki. Opowiadanko na jeden raz. No i w sumie tyle
    1 point
  6. To opowiadanie pamiętam z V edycji Konkursu Literackiego. Była to pierwsza edycja, w której wziąłem udział, wierzę też, że „Alone in the Forest”, które zasłużenie ów konkurs zwyciężyło, było jednocześnie pierwszym opowiadaniem ze stajni Foleya, jakie przeczytałem. Biorąc pod uwagę kolejne, nowsze dzieła autora, powracając do tej historyjki można się nieco zdziwić – główne skrzypce gra nie Rainbow Dash, nie Daring Do, ale, ze wszystkich możliwych postaci, Fluttershy. Jak się okazuje, autor miał prosty, ale ciekawy pomysł i wytłumaczenie, skąd właśnie ona, a nie ktoś o bardziej... awanturniczo-przygodowej naturze. Opowiadanie nie bawi się w przydługie wstępy, od razu wrzuca nas w wir akcji. Wytłumaczenie, dlaczego Equestria wygląda tak, a nie inaczej, no i dlaczego Fluttershy zmuszona jest znów wziąć swój wierny karabin Ponyington P700, pistolet, a także zestaw granatów i jeszcze raz zawalczyć o przetrwanie, jest w gruncie rzeczy dość enigmatyczne, ale jak dla mnie przesympatyczne było to, jak autor wplótł w to nawiązanie do „Fabryki Tęczy”, powstrzymując się od wchodzenia w szczegóły tejże historii. Zresztą, to był 2013 rok. Opowiadania te były świeże i zdaje się, że cieszyły się nieco większą popularnością. Oczywiście, z biegiem czasu te – jak się to później utarło, „ponypasty” – straciły swój blask, publika dorosła i zaczęła zauważać różne głupawki, oczywiście o ile dawniej upatrywała w fabrykach babeczek cokolwiek, co szło nazwać „creepy opowiadaniem”. Tylko z kucykami. No, ale zagalopowałem się, wybaczcie. Jak po latach radzi sobie „Alone in the Forest”? Z przyjemnością muszę napisać, że opowiadanie zestarzało się naprawdę dobrze, chyba nawet po latach podoba mnie się bardziej. Fanfik składa się z dwóch scen, z których zdecydowanie dłuższa jest ta pierwsza – służąca nam jednocześnie za wstęp i rozwinięcie. Druga natomiast, jest zakończeniem, no i objaśnieniem, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Może nie jest to zwrot akcji stulecia, zapewne większość współczesnych czytelników zdąży odgadnąć puentę nim ta ukaże się ich oczom, lecz w żadnym wypadku nie obniża to radości z czytania. Jeżeli już, odgadnięcie zakończenia powinno przyprawić o uśmiech od ucha do ucha Tekst czyta się wartko, opisy skupiają się głównie na Fluttershy będącej w akcji, a ta biegnie w miarę jednostajnym tempem, bez nagłych przyspieszeń ani zwolnień. Choć tekst musiał zmieścić się w limicie słów, nie czuć, by czegokolwiek mu brakowało. Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, jako krótki przerywnik, wydaje się być kompletny. Oznacza to, że nie brakuje mu odpowiedniego nastroju, a także pewnego humoru, który oczywiście nie trafi do wszystkich, niemniej jest to ten charakterystyczny, foleyowski styl, który... chyba do ostatniej produkcji autora zachował w sobie tę nutę old schoolu. Forma jest w porządku, choć – szczególnie po tylu latach i w kontekście nabranego doświadczenia – uwierają trochę dywizy zamiast półpauz (Pamiętam swoje zdziwienie, gdy odkryłem, że w Wordzie liczone były jako oddzielne słowa, a prace konkursowe w Wordzie były sprawdzane. Ech, ile ja słów zmarnowałem...), interpunkcja momentami nie zaskakuje. Jak tutaj na przykład: Brakuje kropeczki na końcu zdania. A tutaj spacja gdzieś uciekła. Niemniej, nawet po tylu latach, tekst czytało mnie się dobrze, zestarzał się on w dobrym stylu i zarówno jako krótki przerywnik jak i przykład starej, dobrej twórczości, warto go sobie odświeżyć. Mała rzecz, a cieszy. Zwycięstwo oczywiście zasłużone. Fanfik godny złotej książeczki i pióra. Ech, kiedyś to było... Te piękne odznaczenia... No nic, autora pozdrawiam i życzę mu wszystkiego najlepszego, a tymczasem zabieram się za kolejne opowiadania, coby nie załamać się z tej nostalgii
    1 point
  7. "Następny dzień po świętach" przeczytane. W praktyce, chociaż jest to osobny fanfik w serii raczej czuję po nim jakby był rozwinięciem "Spełnienia życzeń" i tak raczej będę go oceniał. Klasycznie już - forma bezbłędna, naprawdę nie jestem w stanie dostrzec jakiś uchybień (najbliższe co dostrzegłem to pojedyńcze incydenty kiedy miałem wrażenie, że w dialogach było używane raczej zbyt współczesne słownictwo). Opowiadanie dla mnie jest przede wszystkim ważne z perspektywy fabuły i tego co się dzieje z naszą rodzinką co śledzimy przez całą serię. Już wspomniałem, że "Spełnienie życzeń" mnie bardzo zaskoczyło, teraz mamy nieco odpowiedzi... Przejrzałem swoje komentarze z wcześniej w tym wątku i doszedłem do wniosku, że nadszedł czas. Ba, in hindsight, zastanawiam się czy nie powinienem tego zrobić wcześniej. Komentarz po komentarzu mówiłem o bardzo dobrej formie, świetnych opisach oraz generalnie dobrym slice of life. Było widać ewidentną tendencje wzrostową im dalej w serii, postacie stały się bardziej interesujące, doszło więcej world-buildingu, pojawiły się ciekawe przemiany postaci czy całe fabularne twisty. Tak, definitywnie nadszedł czas. Przyznaję głos na Epic. "Kresy" jako seria całkowicie na niego zasłużyły. Jak wspomniałem w spoilerze, nie wiem kiedy wezmę się za dalsze opowiadania w serii, ale liczę, że nie będziesz musiał czekać tak długo. Życzę ci powodzenia w dalszym pisaniu i oby tak dalej! Pozdrawiam
    1 point
  8. I czas na ostatnie 3 opowiadania oraz na podsumowanie całej serii. "Kroniki Azumi: Nie Ma Ciemności" mnie wynudziły. Z prostego powodu - poza kwestią wyprawy do Zebrice i rozmową z duchem Vangi (o ile to była Vanga), to nic nowego tu za bardzo nie ma. Już to wszystko widzieliśmy w innych opowiadaniach, głównie w "Kronikach Diany". Bo tak jak wcześniej widzieliśmy to z perspektywy Diany, tak tu widzimy to jako Azumi. Która w tym fiku ma prawie 50 lat, sądząc po tym, że morze widziała ostatnim razem ćwierć wieku temu w Fearows, gdzie studiowała. Studiuje się zazwyczaj w wieku 18-26 lat, a wiemy, że nie wyleciała po pierwszym roku, bo przez parę lat kontynuowała swój romans. Studia trwają zazwyczaj 3-5 lat, czyli Azumi ma najprawdopodobniej 46-48 lat. Ale w "Apogeum" ma już 36, czyli należy do Wielkich Przedwiecznych, podobnie jak Maryla Rodowicz i Krzysztof Ibisz. Pomijając tę niekonsekwencję, "Nie Ma Ciemności" jest średnie. Forma jest jaka jest, ale nie jest najgorsza, ani nawet taka zła jak w paru innych opowiadaniach z serii. Najbardziej mnie boli, że jest mało nowej zawartości. Perspektywa Azumi nie jest zła, ale w tym wypadku po prostu nie wnosi nic nowego. Mimo wszystko, nie mogę pominąć jednej kwestii - "Nie Ma Ciemności" jest potrzebne i jest ważną częścią "Kronik Azumi", ale z niekoniecznie dobrego powodu - jest ważne, ponieważ "Kroniki Diany" nie są częścią "Kronik Azumi". I to jest mój zarzut tutaj. Mogłabym wręcz przekopiować mój komentarz do "Kronik Diany" i wyszłoby prawie na to samo. Ale "prawie" robi jakąś różnicę. Samo to, że Azumi w końcu postanowiła wrócić do domu coś zmienia w życiu tej postaci i niesie dla niej pewną nadzieję, podobnie jak tytuł (o ironio!). Ważny jest też powód czemu wróciła - przybył duch Vangi, która jest w zaświatach od jakiegoś czasu. I raczej nie żyje. Ale zastanawia mnie parę rzeczy - czy to na pewno była Vanga? A może Pretoria pod taką postacią? Albo to Glacial się bawi? Czemu Azumi musiała wrócić? Przecież już wiemy jak to się zakończy - potwierdzają to "Kroniki Diany" oraz "Apogeum". A może... A może wcale nie wiemy? Myślę, że wolałabym by tego opowiadania nie było. Ale spokojnie, wyjaśnię o co mi chodzi - sądzę, że na jego miejscu sprawdziłyby się "Kroniki Diany", a nowa zawartość mogłaby trafić do innych części serii. Albo Jako osobny fik. Może o samej podróży i jej trudach? "Kroniki Azumi: Apogeum" są dość problematycznym opowiadaniem. Mają duży potencjał, ale parę drobnostek mocno psuje efekt końcowy. To opowiadanie jest niejako podsumowaniem historii samej Azumi i jej życia oraz kwestii buntu przeciw bogom. "Apogeum" wyjaśnia jej historię rodzinną oraz to, co zaszło w Zebrice. Do tego dowiadujemy się jak przez ten czas wiodło się zebrom. Znaczy, już wcześniej mieliśmy pewien wgląd, ale teraz widzimy to z zewnątrz, z perspektywy głównej bohaterki. I wygląda na to, że zebry radzą sobie dobrze. Nie dość, że przetrwały, to jeszcze toczy się u nich w miarę normalne życie i potrafią odwrócić proces przemiany w wilkomorfa. To wszystko brzmi pięknie, zbyt pięknie, jakby dla tego świata była nadzieja. Dla Azumi też - odnalazła brata, siostrę, a także ojca. Oraz kochankę i bękarta swojego martwego narzeczonego. Kochankę polubiła, a z bękarta się nawet ucieszyła. Przyznaję, że Azumi jest tak dobrą, pozytywną, pełną nadziei i przebaczenia klaczą, że nijak nie jestem w stanie jej zrozumieć ani się z nią utożsamić. Ma 36 lat, ale... Jest w niej coś młodego i niewinnego, co zachowało się przez te wszystkie lata życia w koszmarze. Ja na jej miejscu bym wróciła do Equestrii tylko po to by radośnie zbezcześcić taki jeden grób. A niewiernego partnera tak przekląć, by przez wieczność w zaświatach musiał słuchać polskiego hip hopu i disco polo. Dowiadujemy się też o ścianie ciemności, którą przez ostatnie kilka lat powstrzymywała Altaria. I do tego momentu było okej i normalnie. Owszem, brakowało często opisów i rozwinięcia, ogółem mam wrażenie, że "Apogeum" byłoby lepsze jakby miało jakieś 60 czy 100 stron i bawiło się tempem akcji, klimatem oraz kreacją postaci. Bo, co się odwaliło z Dagonem, to ja nawet nie. Nie jestem pewna kim on miał tu być. Zwykłym złolem? Bohaterem tragicznym? Kimś, kto robił złe rzeczy z konieczności i dla większego dobra? Na początku koleś wydaje się spoko bratem, wszystko wygląda normalnie. Potem Azumi odkrywa, co się stało z Altarią - Dagon ładował w nią eliksir ze żmijoziela by tak była w stanie powstrzymywać ciemność. Ale Altaria umiera, więc Azumi ma ją zastąpić. I o rety, ale on jest chamem i ale on się zmienia podczas tej rozmowy. I nie chodzi mi o to, że to źle, tylko jak do tego doszło. I co robi Azumi. Zacznijmy od tego, że poświęcenie Altarii to lepszy pomysł niż poświęcenie wszystkich innych, w tym Altarii, a taka była alternatywa. Nie wiemy też jak na to wpadł i jak to się zaczęło. Druga sprawa - myślę, że lepiej by było jakby na początku poprosił o to Azumi na spokojnie, a gniew go opętał dopiero później. Bo miał powód do niego, oj miał. Z perspektywy wielu zebr, w tym jego, to, co się wydarzyło, to właśnie wina Azumi i jej buntu przeciw bogom. I można powiedzieć, że jest w tym sporo racji. Poza tym, jeśli ona tego nie zrobi... To wszyscy zginą. Nie tylko Dagon. Wszyscy. Ciężko mi uznać go za bohatera negatywnego. Raczej... źle napisanego. Tymczasem sama Azumi lekceważy problem, bo dla niej problemami są tu Altaria i jej własna skóra. Ma do tego prawo, szczególnie, że nie poczuwa się do winy za to wszystko, co się stało. Znaczy, za koniec świata. No i bycie ofiarą dla większego dobra to takie 2/10. Czy uważam, że to był jej obowiązek? Tak sądzę. Ale w tym momencie na miejscu Dagona też bym się wnerwiła i ją zaatakowała, bo poświęcić kuzynkę a poświęcić całe miasto (w tym kuzynkę), to jednak różnica. To pierwsze opłaca się tak jakby bardziej. Potem stało się wiele rzeczy, ale najważniejsze jest to, co zdarzyło się tuż przed śmiercią Altarii - jej ostatnie słowa. Ona coś wiedziała. To nie jest koniec, to jest nowy początek. A jak się spojrzy na scenę po napisach, to nasuwa się jeszcze jedna myśl time is convoluted in Lordran - stało się coś dziwnego. Coś z czasem i losem Azumi. Coś, co zmieni przyszłość. I sądzę, że odpowiedź na scenę po napisach kryje się w kolejnej odsłonie serii. "- Zawsze jest przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Czas jest względny. Przeszłość może się jeszcze nie wydarzyła, a przyszłość już dawno przeminęła" To skłania mnie ku tezie, że Azumi do Zebrice wezwała Pretoria. Jej zadaniem było pokonanie Dagona, który zagubił się w swoich dobrych chęciach (lubię myśleć, że pomysł ze żmijozielem wyszedł początkowo od Altarii) i próbował powstrzymać coś w sposób, który zaszedł za daleko. Ale ciemność musiała nadejść, bo z nią wiąże się odrodzenie - czy raczej pewien reset. Jeśli Azumi umrze lub poroni, Light nie zabije Esme. Do końca świata nigdy nie dojdzie. Życie za życie. Zebra zapłaci za grzechy. Formy już nawet nie komentuję. Ogółem - podobała mi się fabuła, zwłaszcza końcówka. To było naprawdę doskonałe zakończenie tej historii. Mocne, mroczne, smutne i enigmatyczne. Azumi i Applejack w końcu gdzieś dotarły, znalazły nadzieję i perspektywę szczęścia, tylko po to by zaraz potencjalnie to utracić... a może nigdy nie stracić, w pierwszej kolejności? Zarzuty mam głównie do długości i tego, że nie pozwala ona poczuć klimatu i nastroju, zwłaszcza wątek z Dagonem. I nie wiem, co tu powiedzieć, bo nie wiem, co w zasadzie chciałeś osiągnąć. Ale jedno jest pewne - akcja toczyła się za szybko, co odbiło się głównie na postaciach i relacjach między nimi. "Wężowe Ziele" rozpoczyna część 2 "Kronik Azumi" i jest oczywistym prequelem. Ale hola, hola. Prequel, który nie ma tagu [prequel] (inne mają) i jest częścią drugą? Czy to znaczy, że to się dopiero wydarzy i może potoczy inną drogą, czy to faktycznie jest prequel? A może i tak, i nie? Forma jest najsłabszą częścią. Oraz dialogi. Często czegoś w nich brakuje, zdarza się, że brzmią sztucznie. A jak z całą resztą? Uważam, że ta część jest niezwykle ważna z punktu widzenia lore. Zecora została przyłapana na swoim romansie i wysłana do Wielkiej Lechii (rządził tam król Sanyaya?), żeby się nie wydało, że zaszła. I żeby coś z nią zrobić, bo przyszłym szamankom nie wolno romansować, zawierać głębokich przyjaźni i zdecydowanie nie wolno zachodzić w ciążę. Ups. Nie wiemy czemu akurat do Wielkiej Lechii i czemu Vanga nie skonsultowała tego najpierw z Leną (która jest alikornem i nową nauczycielką Zecory), ale tak wyszło. W każdym razie, życie osobiste, życiem osobistym. Jest okej, dobrze wiedzieć więcej i spojrzeć z tej perspektywy na zachowanie postaci podczas innych opowiadań z serii, ale nie dlatego tu jesteśmy Jesteśmy po NAJGŁĘBSZE LORE. A tu się dzieje. Bo podczas inicjacji przy pomocy eliksiru ze żmijoziela młoda Zecora spotyka Glacial. I Glacial jest tu zupełnie inna niż później. Przypominam, że Glacial jest istotą odpowiedzialną za Koszmar. Zmanipulowała Lighta i robiła inne rzeczy. Tymczasem... Ona ostrzega przed tym Zecorę i wydaje się być jej przyjaciółką. W wizjach pojawiają się też Lily i Azumi. Chyba wiem już czemu Vanga bała się żmijoziela. Żmijoziele otwiera umysł, ale czasami użytkownicy kontaktują się z czymś złym i podstępnym. Bo czy Glacial nie jest właśnie tym? Koszmarem i pasożytem, który manipuluje swoją ofiarą by doprowadzić do tragicznych wydarzeń wiele lat później? I trzeba przyznać, że robi wiele by zdobyć jej zaufanie. Te ligorny są wyjątkowo niepokojące. I jakie są ich relacje z bogami? I teraz zastanawia mnie kim jest Lena i po czyjej stoi stronie? Czy była świadoma zagrożeń? Czy Vanga wiedziała o tym, ca ta zrobi Zecorze? Czy chciała by doszło do spotkania z Glacial. Jest w tym wszystkim nieświadomą ofiarą, perfidną manipulantką czy po prostu coś poszło bardzo nie tak? To wszystko robi się coraz bardziej pokręcone. I tylko kolejne opowiadania mogą przynieść nam odpowiedzi. Cieszę się, że event forumowy mógł zapoczątkować tę serię. Jest ciekawa, jest oryginalna i ma w sobie dużą dozę tajemnicy. I wyjątkowo dobrą fabułę, niestety, ale czasem pogrzebaną pod problemami z formą, a także gorszymi fragmentami tekstu. Są tu opowiadania bardzo dobre, dobre, średnie i raczej słabe. Przez formę i problemy z tempem akcji oraz pewną niezgrabność w niektórych dialogach, całą serię oceniam na 6/10. To są wszystko sprawy, które dałoby się naprawić korektą i prereadingiem. I wtedy ocena mogłaby skoczyć do 8 czy nawet 9. Bo potencjał jest i to spory. Czekam na więcej.
    1 point
  9. "Przepowiednia" za mną i nie wiem, co o niej myśleć. Bo podobało mi się, naprawdę mi się podobało. Ale mimo wszystko to opowiadanie ma sporo wad. Zwłaszcza w kwestii formy. W skrócie: powtórzenia, zbite bloki tekstu wielkie jak budownictwo PRL, mieszanie czasów, Zekora, błędy zapisu dialogowego, problemy z wielkością liter i inne. Dobra korekta by to naprawiła. A to główny i największy zarzut do "Przepowiedni". A jakie są pozostałe? Tekst jest nieco za krótki i nieco za chaotyczny, przydałoby się jakoś inaczej oddzielić od siebie te przeskoki między scenami. Nie jest to aż tak widoczne jak w wielu innych Twoich fanfikach, tu jest to dość mały problem, ale istnieje. Mimo że zgadzam się z @Hoffman, że "Przepowiednia" może być niezrozumiała jako samodzielne opowiadanie, to nie uważam tego za wadę. Ba, nawet to, że jest na początku serii mi się podoba. To trochę jak z grami From Software, w których dostajesz na początku jakieś dziwne lore i na tym etapie nie wiesz o co chodzi, ale jak czytasz dalej i poskładasz to do kupy, to jest ekstra. Dlatego sądzę, że jako część serii jak najbardziej tak. Enigmatyczność na plus. Ale jakby to był twór oderwany od pozostałych tekstów, to już raczej nie. A co jest dobre? Cała reszta. Jest klimat, który nieco niszczy forma, ale nie aż tak by go zaorać. Już sam wstęp wystarczy żeby chwycić. Jest historia, która może wydawać się nieco dziwna, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do końca (tekst ma 4 strony, czyli długo nam to nie zajmie), ale kiedy ją zrozumiemy, to staje się naprawdę fajna i ciekawa. Podobnie jak postać Vangi, która podąża za wolą bogów, nawet jeśli zna ich konsekwencje. Pra Matka zna swoje miejsce w szeregu i rozumie czym jest przyszłość. Że jest czymś, z czym nie można walczyć... ani zdradzić. Trzeba ją zaakceptować, bo tym są wizje zesłane przez bogów, czyż nie? Sama perspektywa do czego doprowadzi (albo i nie - ale o tym za chwilę) z pozoru nieistotna decyzja Azumi, młodej, zakochanej klaczy, która po prostu chce wieść normalne, szczęśliwe życie... Mrok. Ale czy na pewno decyzja Azumi ma aż takie znaczenie? Czy do wydarzeń na Wzgórzu Ognia doszło z jej winy, pośrednio lub bezpośrednio, czy może to tylko część wizji, ponieważ jej losy były z nimi jakoś splecione? Czy wiemy, czy nigdy by do nich nie doszło gdyby tego nie zrobiła? Sądzę, że nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Poza bogami. A oni zdradzają tyle, ile chcą. Bo przecież... To nie było ostrzeżenie. To nie dar, to przekleństwo i błogosławieństwo w jednym. Bo ile możesz zrobić, szczególnie, kiedy to cudzy los? Mimo wszystko, wierzę, że bogowie pokazali, że Azumi odrzucając ich ścieżkę, sama skazała się na cierpienie. Choć pewnie też i na radość. Świat nie jest prosty. I choć z początku zastanawiałam się po co tu tyle jej losów po apokalipsie, to doszłam do wniosku, że właśnie dlatego. Bo ona skrzywdzi głównie siebie. Ciekawe jest też to, że Zebrice poradziło sobie z plagą dużo lepiej niż Equestria. Naprawdę dobre opowiadanie, tylko na miłość Bogini, zatrudnij korektora. Jeśli chodzi o "Noc Koszmaru", to nie sposób nie odnieść się do jej poprzedniej wersji, czyli "Jesiennego Koszmaru". Na początku moje odczucia były złe. I to podwójnie złe. Pamiętasz te wszystkie zarzuty odnośnie formy? Te, które dotyczą też chociażby "Przepowiedni". Tu też są. I to jeszcze gorsze. No i cała pierwsza scena jest skopiowana z "Jesiennego", więc jak to zobaczyłam to miałam takie "o nie". Ale na szczęście, cała reszta jest nowa. Cała fabuła jest nowa. I jest milion razy lepsza. Jest całkiem dobra, wręcz przyjemnie prosta. Łączy Samhain 2018 z serialowością i wiemy już, że koszmar nie był do końca koszmarem. W dużej mierze tak, ale nie w pełni. Trochę dziwi mnie pojawienie się Luny poza snem. Mimo wszystko Luna jest księżniczką i to taką w miarę poważną, a nie jak Twilight, która nadal pracuje w bibliotece i nie dostała zamku. Trochę mało prawdopodobne by zjawiła się by osobiście powitać jakąś młodą zebrę, zachęcać ją do wyjścia z piwnicy i poznania przyjaciół. No i nieco skisłam przy tym, że wyskoczyła przez okno. Uważam, że lepiej by było gdyby to dalej był sen, tylko Luna go przerwała projekcją czegoś normalniejszego i spokojniejszego. Nieco też bawi mnie też Twilight, która pomaga Azumi w podrywie. Ale nie bawi, bo jest złe, ba, to nawet do Twi pasuje. Po prostu jest uroczo zabawne. Generalnie - zmiany zdecydowanie na plus, ale matko, za tę formę to należy się karne żarcie lukrecji, marcepanu i seitanów z posypką z tofu. "Siedem Pieczęci" też ma mnóstwo błędów. Nawet większości tej samej maści, choć znajdzie się parę nowych. Chociażby rzeczowych - co za magiczne USG oni mają w tej Equestrii, że widzą na nim takie rzeczy? I to na tym etapie ciąży? Końska ciąża trwa 11 miesięcy, zostało im jeszcze 6 do rozwiązania, a to znaczy, że Azumi jest w 5 miesiącu. Znaczy, lekarz może coś tam widzi, ale nasza zakochana parka? Zepsuty telewizor. I czemu zebry i kuce to różne podgatunki, a nie gatunki? I jeden z moich ulubieńców "Zecora jednak nie dawała im nawet cienia szansy na ożenek.". Ona po prostu wiedziała, że Three Weed nie może się ożenić, bo Light Wright jest ogierem. Ogółem tam jest wiele dziwnych rzeczy - chrześcijańskie kucyki (choć w sumie, czemu nie?), liczą na to, że ślubu udzieli im Celestia (trochę dziwne, jest główną władczynią Equestrii i na pewno ma dużo ważniejszych obowiązków). Swoją drogą - pamiętam, że czytałam kiedyś to opowiadanie, bo pamiętam fabułę. Nie jest zła, nawet ma okej konstrukcję, choć forma strasznie tu wszystko niszczy. No i czasami brakuje opisów. Zwłaszcza na koniec i podczas rozmowy z sennym demonem. Ale nie powiedziałabym by Light Wright był dobrym kucem. Powiedziałabym wręcz, że był idiotą. Zaufał jakiemuś sennemu demonowi by uratować ukochaną, zamiast z nią szczerze o tym porozmawiać (swoją drogą, na jej miejscu, to jakbym się dowiedziała, że doktorek zataił takie informacje przede mną, ale podzielił się nimi z moim partnerem, to dokonałabym na doktorku opóźnionej aborcji). Poza tym, Three Weed dało się uratować, aborcją właśnie. Normalny ogier postąpiłby tak: 1. Powiedział ukochanej o tym czego dowiedział się od lekarza. 2. Poszedł z nią do innego lekarza. 3. Podjęliby decyzję o ewentualnej terminacji ciąży. Aborcja nie jest lekkim tematem, jest bardzko kontrowersyjna, ale jednak tu mamy sytuację, w której chodzi o ratowanie życia matki. Dlatego zastanawia mnie, czy Light nie zrobił tego, ponieważ wtedy posypałby mu się cały związek. Bez źrebaka nie byłoby ślubu, a Zecora mogłaby go dalej nie znosić. W sumie trudno jej się dziwić, koleś okazał się mordercą, zwabił swoją ex, z którą utrzymywał przyjacielskie stosunki i ją poświęcił w mrocznym rytuale na cześć jakiegoś demona. No co mogło pójść nie tak... Myślę, że jakby to nie tylko skorygować, ale i porządnie rozwinąć, to wyszłoby lepiej - pociągnąć ten wątek, może niech okaże się, że faktycznie, w tym momencie cały związek idzie do odstawki, życie mu się wali, czas się kończy, bo Three Weed idzie zaraz do kolejnego lekarza... A ten demon go dręczy i zaburza mu świadomość i ogląd sytuacji? Końcówka jest dobra. Ładna, klimatyczna. Lubię też powrót księgi, którą znamy z "Kręgu". Dobrze też wiedzieć, kto odpowiada za koniec świata. Choć sądzę, że bez Lighta potwór znalazłby sobie innego wykonawcę rytuału. Myślę też, że chciałabym dostać więcej slice of life i dowiedzieć się czemu dokładnie Zecora go nie lubiła. Poza tym, że zrobił jej krewniaczce nieślubne dziecko. "Czerwona Wstęga" również nie jest pozbawiona błędów, ale jest ich tu zdecydowanie mniej. Zresztą, znowu mamy do czynienia z naprawdę dobrym opowiadaniem. I również kiedyś czytałam to opowiadanie lub jego fragmenty. Nie pamiętam spotkania Zecory z Glacial, chociażby. Ogółem chciałabym się dowiedzieć więcej o Glacial i w ogóle poznać więcej lore. Czemu demonica jest związana z zebrami, czy ma problem z linią Zecory czy to jakaś sprawa z przeszłości. W ogóle wszystko ładnie łączy się w jedną całość. Cała seria ma formę, w której przeplata się przeszłość, teraźniejszość, notatki i opowieść, etc. I to działa. Jest tajemniczo, ale to jedna całość. Nie pamiętam, czy czytałam to w takiej wersji, czy nie, ale... Jestem naprawdę zainteresowana tym, co się tu dzieje, jako całością. Aż chciałoby się dowiedzieć, co będzie dalej i czy może dla tego świata jakimś cudem ostała się iskierka nadziei? Mamy tu niezły, posępny klimat i całkiem przyjemne, ładne opisy, ciekawą historię. Bardzo podobało mi się to, że Luna wie, co zrobił Light Wright, ale uznaje, że jego egzekucja już niczego nie zmieni, a żywy się przydaje. To, że nadzieja żyjących została zgaszona w taki, a nie inny sposób. Również narada wojenna, w ramach której pojawia się czysty pragmatyzm - musimy zostawić najsłabszych, bo to nasza jedyna nadzieja. Czuć desperację, kiedy trio z naszego kwartetu decyduje się udać na północ (czy to crossover z Twoją inną serią?). Mamy też więcej Applejack i choć nie lubię za bardzo jej wątku, to jest prowadzony naprawdę nieźle. Szczególnie scena z umierającą Granny Smith. Była moc. Light Wright dalej nie powala inteligencją - nie zabił RD jak miał okazję. Ani za pierwszym, ani za drugim razem. Duży błąd, szczególnie jak na doświadczonego łowcę. W ogóle zastanawiam się, co by się stało, gdyby powiedział Zecorze o Glacial zamiast zabijać Esme. Jak potoczyłaby się wtedy cała historia. Z rzeczy, które mi się nie podobało: określanie dorosłych klaczy mianem "klaczek". To trochę jak mówienie "dziewczynki" na dorosłe kobiety. "Czerwona Wstęga" to moim zdaniem póki co najlepsza odsłona serii, zaraz obok "Przepowiedni".
    1 point
  10. A więc nie zdziwcie się... Bo wracam do komentowania na "potęgę" i pisania z większą werwą! Zacząłem bowiem nadrabiać kresy, gdyż, iż, aż, ponieważ na kąciku lektorskim mamy aktualnie premiery najnowszych, napisanych na zapas fików z serii "Kresy". To oznacza również tyle, że jako głos muszę czytać, a jestem niestety całe... Raz, dwa, trzy... Trzynaście opowiadań w plecy, nie licząc ich części. Jednak pomijając kwestia które nikogo nie obchodzą, przejdźmy do opowiadań. Pierwsze i otwierające Kresy opowiadanie jest... Niekomfortowe, a jednak miło się je czyta. Pozwólcie mi wyjaśnić. Znacie to uczucie, kiedy jakaś postać ma przerąbane i inne jej pomagają cały czas, a kiedy ona dostaje tą pomoc to wam się tak ciepło robi na serduszku, więc na przekór wszystkiemu (czyli człowieczeństwu i zdrowemu rozsądkowi) chcecie, aby bohater miał przerąbane jak najdłużej, by cały czas było wam ciepło na serduszku? Jeżeli nie to jesteście bardziej ludzcy niż ja, ale jeżeli tak, to tu macie coś takiego. Biedny Fenrir rodzi się na jakimś zadupiu co nikt o nim nie słyszał, jedzenia nie ma, ubrań też nie, a matka odchodzi za nim ją w ogóle zapamięta. Jednak miła ciocia i kuzynka z kuzynem jak to w każdej powieści familijnej i w ogóle przynoszą jeść, ubrań i nawet zabawkami się podzielą. Jest tylko jedno ale... Pojawia się na horyzoncie "zły" ojciec kuzynostwa i mąż ciotki, który nie chce mieć absolutnie żadnego doczynienia z bratem i jego synem. Mimo wszystko Gelgia i Gleipnir cały czas wspomagają swojego kuzyna, raz po raz będąc ruganymi przez ojca i ciąganymi za uszy. Problem polega jednak nie na tym, że ojciec troszczy się o rodzinę i nie odda jedzenia bo sam nie ma. Jest on bowiem hersztem Neighfordu (miejsca akcji, czyli miasta na zadupiu) i mimo posiadanych funduszy nie ma zamiaru nawet myśleć o przygarnięciu brata z bratankiem. Wracając jednak do tego co się dzieje w fiku. Opowieść jest raczej ciągnięta retrospekcjami, aniżeli jakąś z góry ustaloną akcją. Raz poznajemy wspomnienie Gleipnira, raz Gelgii, a raz dostajemy opis jakiś przełomowych dla bohaterów wydarzeń. Najważniejszą postacią jest oczywiście Fenrir. Mały pegaz który mimo bycia dzieckiem, chcącym wszystkim pomóc, został przez życie mocno skrzywdzony. Zresztą każde ze wspomnień dotyczy albo pomocy Fenrirowi, albo wspólnej zabawy, albo jakiegoś wylegiwania się razem. Pomijając aspekt fabularny bardzo podoba mi się sposób prowadzenia narracji. Język jest bardziej złożony niż zazwyczaj, a jednak nadal lekki i zrozumiały jakby autor płynął, czy szybował po słowach tworząc zdania złożone, a jednak proste. Po prostu to jest to co czyni ten fik czytalnym, inaczej byłby to kolejny nic nie znaczący fik o jakimś ocku. Tutaj jednak w akapitach i dialogach czuć emocje, widać wręcz otoczenie i to uderza w czytelnika jak pociąg w GTA. Umm... Mógłbym się wymyśłić na lepsze porównanie. Ale mi się nie chce. Zwyczajnie czuć klimat, czuć postacie i czuć świat. To jest przykład dobrego Sola i coś takiego powinniśmy przerabiać w szkole. Nie jakiegoś Kordiana z którego nikt nic nie rozumie. Czytać leniuchy to może zrozumiecie co nabazgroliłem w tym komentarzu! Kabalankala!
    1 point
  11. Nie mam bladego pojęcia jakim cudem nigdy nie skomentowałem tego fica. Biorąc pod uwagę zarówno moją prywatna manię na punkcie króla Sombry w dowolnej wersji, inkarnacji i postaci jak i kunszt Malvagia nikogo nie powinno zdziwić że "Abdykację" pokochałem - więc tym bardziej mnie przeraża moje lenistwo, przez które nigdy tego cudeńka nie skomentowałem. Zgodnie z opisem, jest to kontynuacja komiksowej opowieści o alternatywnym, dobrym królu Sombrze - jest to, moim skromnym zdaniem (bierzcie poprawkę na manię) jedno z najlepszych dzieł które opublikowało IDW, zdolne wzbudzić uśmiech na twarzy, zaciekawić, a do tego uderzyć prosto w serce. Malvagio podjął się nie lada wyzwania opierając się o tę historię. Lojalnie ostrzegam, że w komentarzu mogą znaleźć się SPOILERY odnośnie komiksu, bardzo trudne do uniknięcia gdy mowa o fanowskiej kontynuacji zawartej w nim opowieści. SPOILERY. Mówiłem o SPOILERACH? By nie było wątpliwości, prawie cała reszta posta też będzie w spoilerze: Czy nieco ponad 50 stron opowiadania to dużo? Mało? Powiedziałbym, że w sam raz - czyta się to błyskawicznie i świetnie (na potrzeby tego postu przejrzałem dokument jeszcze raz), ale równocześnie wszystko się świetnie domyka, nie ma się poczucia że brakuje tu choćby słowa. Polecam "Abdykację" każdemu, nie tylko fanowi króla Sombry. Malvagio, pisz dalej.
    1 point
  12. Część z tych fanfików już niewątpliwie czytałam. Chociażby "Krąg", który widnieje jako fik konkursowy w moich notatkach na dysku. Mimo wszystko uznałam, że czas przeczytać i skomciać całość. Widzę, że od czasu tamtego konkursu nic się nie zmieniło. No, prawie - teraz tekst jest już wyjustowany. I zniknęła "koszalina". Błędy jak były, tak są. Zarówno w zapisie dialogowym jak i narracji - mieszanie czasów. Do tego problem z małymi i wielkimi literami. Do tego literówki i poprzekręcane słowa. I nie wiem czemu rozmowa z Vangą po spotkaniu z Pretorią jest kursywą. Sam tekst wydaje się być niedostatecznie rozwinięty, mam wrażenie, że niektóre sceny gnają, a do tego między nimi są pewne przeskoki. Brakuje flow i budowania klimatu. Widzisz, niektóre teksty są jak masełko - gładkie i płynne, podążasz za nimi, niezależnie od tego o czym są i co akurat robią z klimatem. To cecha, którą bardzo cenię i zawsze drażni mnie, gdy jej nie ma. Teksty są jak rzeka - mogą być bystre, szybkie i zdradliwe, a mogą i spokojnie meandrować przez równinę. Ale rzeka jest ciągłością, nawet jeśli na jej drodze pojawi się wodospad. I nawet kiedy robisz przeskoki na linii czasowej czy między POVami, to wciąż są odnogi tej samej rzeki. Do czego zmierzam? Że czasami parę niezgrabnych zdań, brzydkie powtórzenie czy brak paru słów działają jak tama albo inne ludzkie wynalazki, które zaburzają prąd i cały ekosystem. Również bohaterom brakuje większego rozróżnienia - mówią dość podobnie, a dialogi to przecież świetne miejsce by samym stylem wypowiedzi wskazywać czytelnikom kto jest kim. W samym serialu dobrze to widzieć - każda bohaterka z głównej szóstki buduje zdania w inny sposób, korzysta z innego słownictwa, itd. Mimo że ludzie potrafią doskonale się maskować, to osobiście uważam, że w stylu wypowiedzi zawsze przebija przynajmniej cząstka prawdziwego ja. Nie jest to łatwe, jeśli ma wyjść naturalnie (Mane 6 popadają w ostrą przesadę), ale jest to coś na co warto zwrócić uwagę. Lubię samą historię. Zecorę, jej rodzinę, motyw kamienia i księgi. Tu jest naprawdę dużo fajnego lore i fabuły, tylko... To piękna rzeka, na której ktoś postawił przeszkody, przez co nie może swobodnie płynąć. Myślę też, że bez nawiązań do Wielkiej Lechii, "Gwiezdnych Wojen" i "Króla Lwa" byłoby lepiej. Ogółem - spoko opowieść i bohaterowie, ale opakowaniu, które za bardzo nie pozwala się nim nacieszyć. Bo nawet jak pojawiają się ładne fragmenty, to niedługo później coś je psuje. Za najlepsze uznaję rozmowę z Pretorią i ostatni akapit. Oraz moment, w którym Azumi pokazuje ten kamień. To był dobry moment. Reszta komciów, kiedy wrócę z treningu. Cahan, Pasiasty Koń Zagłady
    1 point
  13. Przyznaję, że w pierwszej chwili miałam wątpliwości, czy czytałam to opowiadania, bo skoro czytałam, to powinnam napisać do niego komentarz, nie? Otóż, prawdopodobnie oceniałam "Kroniki Diany" w ramach konkursu literackiego do eventu Samhain (który nie miał wiele wspólnego z Samhain, to była nazwa robocza, która się przyjęła, a powstała ze względu na wyznawaną przeze mnie wiarę). Ale cóż, uznałam, że powtórna lektura mi nie zaszkodzi, z ciekawości uznałam, że odszukam notatki z tego konkursu i choć niestety nie mam w nich tytułu fika, to sądząc po tym, że moja opinia o tekście jest taka sama jak wtedy, to chyba mamy do czynienia z tym samym opowiadaniem. Zresztą, konkursy rządzą się swoimi prawami, więc ciekawe jak tekst sobie radzi teraz, kiedy nie pamiętam jakie były limity itd. Z ważnych kwestii: znajdź sobie korektorów i prereaderów. Serio. Oczywiście, na konkursy nie wolno, ale już po nich czy poza nimi? Zapis dialogowy pozostawia wiele do życzenia - problemy z interpunkcją, małymi i dużymi literami, brakiem półpauz. Do tego powtórzenia i trochę błędów innej maści. A i narracyjny misz-masz, o którym wspominał Hoffman. Czasem zdarzają się też niezręczne zdania. Obróbka przez osoby trzecie dużo by tu zmieniła. I powiedziałabym, że większości z Twoich tekstów by się to przydało. Bo są okej, ale dobra szpachla mogłaby mocno podnieść im ocenę. Problematyczny jest też podział na akapity - czasami te bloki są naprawdę niefortunnie zbite. Myślę też, że tekst przydałoby się wydłużyć poza konkursem. Szczególnie to widać w scenie śmierci Luny. Ta umiera, od razu słychać bestię. Ogółem parę zdań i jeden dodatkowy akapit dodałyby tu fajnego klimatu. Ogółem opisy mogłyby być dłuższe i bardziej rozwinięte. Sekcje będące opowieścią - wstęp czy list Light Wrighta wypadają lepiej. Są jakieś takie gładsze, nie mają za dużo, ani za mało słów. Dobre tempo, pozwalające poczuć emocje oraz klimat. W sumie jak patrzę na Twoją twórczość, to w ogóle taka forma wychodzi ci lepiej, naturalniej. Na upartego mogłabym się przyczepić, że ten list brzmi nieco dziwnie - w końcu on opisuje coś, co wydarzyło się niedawno i zwraca się do kogoś, kto raczej o tym wszystkim wie. Przecież Luna dychała jeszcze parę minut nim Three Weed to odczytała. A brzmi to jakby pisał to dla kogoś, kto znajdzie to wiele lat później, ale z drugiej strony... Myślę, że mógł być na tyle zdesperowany i nie wierzył, że wróci, że nie pisał tego tylko dla swojej ukochanej. Pisał to również dla siebie i dla każdej istoty, która to przeczyta. Ponura perspektywa, nie ma co. Samą Dianę jakoś bardziej lubię teraz, kiedy bardziej ogarniam D.E.F.S multiverse i lepiej się orientuję, co to za jedna. Ogółem, zdążyłam się z nią oswoić. I tak, wiem, że jest wprowadzenie na samym początku. Bardzo ładne, zresztą. Po prostu takie dziwne miksy nawet jak są dobre, to zazwyczaj wymagają nieco czasu by je przetrawić i zaakceptować. Nawet te luźne, humorystyczne akcenty są nawet przyjemne. Za to znowu, tak jak w przypadku "Obecności" czasami drażni mnie tempo akcji, które bywa za szybkie. Nie tak jak tam. To jest raczej poziom "szybko na konkurs, a i limit" niż "od 1 do 100 w pół sekundy". Mimo wszystko jest to zauważalne. Najzabawniejsze jest to, że trafiają się sekcje z genialnymi, klimatycznymi opisami. I z dobrym tempem. Dotyczy to części po spotkaniu Diany i Three Weed, wizyty w miasteczku, rozmowy przy grobach oraz spotkania z Pretorią. Zwłaszcza spotkanie z Pretorią wypada zacnie. A także takie smaczki jak to, że Diana miała zamiar z tego świata uciec i więcej tu nie wracać. Niestety, ale zakończenie jest chaotyczne i przerushowane. Porządny prereading i korekta by to pewnie naprawiły, ale cóż, bywa. Jakie są moje odczucia końcowe? Mieszane. Lubię fabułę, historię i postacie. Klimat czasami bardzo lubię, a czasami forma i tempo go zwyczajnie zabijają. Żarty są okej i nie psują całości. I okej, mogę nie lubić zbytnio przyjaźni Three Weed z Beastjack, bo uważam to za nieco zbyt naiwny wątek, ale to raczej rzecz gustu niż obiektywna wada. Podsumowując - myślę, że podtrzymałabym ocenę, którą wystawiłam lata temu na konkursie literackim. To było 5/10. I żeby nie było, po rozwinięciu oraz korekcie pewnie mogłabym spokojnie dać 8/10.
    1 point
  14. Wreszcie wracam z powrotem do czytania Kresów i teraz zderzam się z “Spełnianiem życzeń” (najnowsza wersja). Ogólnie można by zaczać od tego, że Hoffman w pewnych aspektach się kompletnie nie zmienia - ma bezbłędny warsztat (dostrzegłem zero błędów, poza kilkoma nieprzyjętymi sugestiami, oj oj), świetne opisy i bardzo dobry klimat. Nie mam specjalnie porównania bo nie jestem generalnie wielkim miłośnikiem gatunku i dużo obyczajówek nie czytałem, ale zaryzykuję stwierdzenie, że Hoffman naprawdę jest mistrzem tego gatunku. Będzie wyjątkowo nieco więcej spoilerów niż zwykle, bo opowiadanie, nie powiem, całkiem zaskoczyło. Ogólnie, fanfik (jak i całą serię) dalej gorąco polecam fanom wszelkiej obyczajówki i podejrzewam, że również nie-fanom obyczajówek ma szansę się spodobać. Mam nadzieję, że tym razem minie mniej czasu przed kolejnym moim komentarzem. Potwierdzam też stwierdzenie, że dalej Kresy prezentują tendencję wzrostową. Jak dobrze pójdzie, za kolejne opowiadania spróbuję się zabrać w nie tak długim czasie.
    1 point
  15. Pierwsza część rozdziału IX za mną. Jest to równocześnie początek “Części II” opowiadania i rzeczywiście - czuć to. Mamy timeskip i lądujemy w nieco innej rzeczywistości, mamy niejako “reset”. Cały wątek z Alikorngradem już jest (nadal dokuczającym bohaterom, ale jednak) wspomnieniem. Fabularnie, rozdział przypomina bardziej one-shot. Co więcej, zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten rozdział dałoby się nawet czytać bez znajomości reszty opowiadania. Nieco przypomina to taki typowe wiedźmińskie opowiadanie Sapkowskiego, ale jednak ewidentnie czuć różnicę, nie tylko fabularnie ale też w stylu (o czym później więcej). Mamy więc poszukiwania tajemniczego potwora (Potwora? Nawet to nie jest pewne), który morduje klacze i to jakoś paskudnie wybiórczo w dziwnych okolicznościach. Czytelnik może więc spokojnie się “zastanawiać” nad tym o co chodzi wraz z naszymi bohaterami, którzy próbują rozwiązać zagadkę.. Pomijając same śledztwo mamy też drobny wątek poboczny (banda napastliwych żołnierzy), nieco world-buildingu i rozbudowy postaci, ogólnie miód. Wielką zaletą rozdziału jest to, że dodano nieco więcej charakteru i życia do postaci ze znanej już nam najemnej bandy poza Bastard Spellem. Bo nie powiem, oczywiście imion było multum, ale w Części I Bastard Spell kradł show, nawet nie tyle tym, że był taki ciekawy (był, ale to inna kwestia), ale tym, że po prostu za większość relewantnie fabularnych rzeczy to on był odpowiedzialny w tej gromadzie. To, że go teraz nie ma jest… odświeżające. Miłe. To nie znaczy, że ja tej postaci nie lubię, ale fajnie od niej odpocząć. Największym beneficjentem jest oczywiście Javelin, który zyskał potrzebną mu głębie. Teraz przynajmniej liczba postaci, która nie jest tłem w tej bandzie rośnie. Troszeczkę o stylu. Chciałbym umieć pisać tak dobre opisy, naprawdę chciałbym. Świat prezentowany przez Cahan jest naprawdę bardzo ładny i świetnie napisane opisy bardzo w nim pomagają. Szczególnie opisy przyrody i otoczenia naprawdę pozwalają się “wczuć” w klimat, a nie popadają w jakiś przerost (nie czułem nigdy by się specjalnie dłużyły. Podsumowując, to co przeczytałem sprawia, że nie żałuję wcześniej oddanego głosu na Epic. Oby tak dalej!
    1 point
  16. Poprawiam remaster „Cienia Nocy” od trzech lat, ale dotychczas byłam zbyt leniwa, żeby go skomentować. Trochę wstyd, szczególnie że jest to jeden z moich ulubionych polskich fanfików nie tylko do czytania, ale i korekty: błędów jest w nim mało, zapis dialogowy jest poprawny, a autorka nie odrzuca sugestii, których odrzucać nie powinna. Można pracować. Cenię „Cień Nocy” za wiele aspektów, z których kilka wymienię w losowej kolejności: – biologiczną poprawność – podobnie jak Cahan większość życia jeżdżę konno i bolą mnie te wszystkie kucyki wzruszające ramionami, rumieniące się i upadające na kolana. W CN tego nie ma, a prócz poprawnej końskiej anatomii mamy do czynienia z typowymi końskimi zachowaniami i okazywaniem emocji, co nie tylko sprawia mi satysfakcję, ale i po prostu ma sens – skoro bohater ma ogon i ruchome uszy, to niech nimi rusza! – realistyczne, a miejscami wręcz naturalistyczne opisy przyrody czy życia na wsi. W rozdziale IX Cahan nie pisze sielanki, lecz ukazuje realia życia i pracy w średniowiecznej wiosce, co pomaga tworzyć atmosferę opowiadania. – bohaterkę, która nie zgadza się na rolę tradycyjnie przypisywaną klaczom i postanawia walczyć o swoje. Podoba mi się też, że nie jest OP, mimo bycia alicornem nie włada magią na poziomie Twilight/Starlight i wydaje się czasami używać mózgu. – brak banalnego podziału na dobro i zło. Królewna chce rządzić, bo jej się to należy, nie dlatego, że jej brat to przyszły tyran i ciemiężyciel niewinnych kucyków. Jej ojciec z kolei uważa odsunięcie jej od tronu za dobre politycznie posunięcie i nie czyni to z niego pozbawionego sumienia mrocznego złoczyńcy. – brak naiwnych i oczywistych rozwiązań rodem z bajki – jeśli żołdacy terroryzują i wykorzystują wieśniaków, to nie wystarczy ich raz pobić, żeby rozwiązać wszystkie problemy, a wręcz przeciwnie, może to doprowadzić do pogorszenia sytuacji mimo dobrych chęci obrońców uciśnionych. – stylizację wypowiedzi bohaterów – zazwyczaj, gdy napotkam w tekście błąd, od razu go poprawiam. U Cahan czasem muszę przystanąć, zastanowić się i spytać, czy to nie jest przypadkiem świadomy zabieg, podkreślający różnice w pochodzeniu społecznym poszczególnych bohaterów. Doceniam, że prosty chłop czy najemnik nie wyraża się w taki sam sposób, jak księżniczka. – humor – poczucie humoru Cahan bardzo mi odpowiada, żarty są zabawne, a nie żenujące, jak zdarza się dość często w dziełach początkujących, ale i niektórych doświadczonych fanfikopisarzy. – bohaterów LGBT+, którzy poza byciem niehetero mają inne cechy, własną osobowość i nie są chodzącymi stereotypami. – syna kowala, co ma wszystkie zęby. Domagam się fanartu. Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to do mnogości postaci Łowców, którzy niekoniecznie mają jakieś wyróżniające się cechy i mi się zwyczajnie mieszają. Aczkolwiek jest to też problem wynikający w dużej mierze z niskiej częstotliwości pojawiania się rozdziałów – gdybym czytała o tych postaciach w powieści wydanej jako całość, w jednym tomie, zapewne nie miałabym takich problemów. Co powoduje, że muszę wypomnieć Cahan tego posta, który kiepsko się zestarzał: „Plan jest taki: poprawiam i czytam 1 rozdział dziennie, co jest aktualnie realne”. Zważając na to, że kolejne rozdziały czytałam na bieżąco, to pisząc komentarz po takim czasie, na pewno wiele kwestii pominęłam, a moja opinia siłą rzeczy odnosi się głównie do nowszych części, ale mimo wszystko uważam, że Cahan w pełni zasłużyła na głos na Epic.
    1 point
  17. Rozdziały 8 i 9 za mną (z pewnym opóźnieniem, ale zawsze). Pierwszy to taki bardzo przyjemny koniec i początek. Z jednej strony zamyka wątek wyprawy do Alikorngrad bardzo dobrze opisanym pogrzebem. Nie ma ani przesadnego patosu, ani jakiegoś rozdmuchanego żalu. Po prostu spokojna, wyważona scena. Z drugiej strony, otwiera jakiś nowy wątek, oparty na intrygach króla i jego taktycznych rozważaniach. Całość opisana również bardzo dobrze i śledzenie pomysłów władcy było prawdziwą przyjemnością. Jestem niezmiernie ciekaw co z tego wyniknie i czy plany wezmą w łeb przez córeczkę. Rozdział 9 (część 1 niestety) też dobry. Łowcy poszukują we wsi potwora, który atakuje młode klacze, zabija je i zabiera wątroby. Pomysł ciekawy i dobrze rozgrywany w realiach małej wioski, gdzie każdy widział jakiegoś potwora, jakieś bezeceństwa i każdy plotkuje. Czuć tam klimacik, kojarzący mi się trochę z zadaniami pobocznymi we wiedźminie 3. Oby się tego więcej pojawiło. Sama bestia, której chyba nikt nie widział na oczy też zapowiada się ciekawie. Narracja jest tak prowadzona, że można sobie zadać pytanie, czy jest to coś, czy ktoś W całym tym rozdziale zastanowiła mnie jedna rzecz. Otóż, Night zniknęła pięć lat temu. Zatem mamy przeskok czasowy, co mi osobiście nie przeszkadza. Ale podczas bitwy w karczmie Night rozważa nad brakiem miecza, który by się jej przydał (bo jest szybszy od bardziej zaawansowanej magii). I tu moja wątpliwość. Czy przez te pięć lat nie doszło do sytuacji, w której stwierdziłaby, ze potrzebuje miecza, noża, morgenszterna, kiścienia (podobno nie tak łatwy w użyciu), czy chociażby dębowej pały? Już nie mówiąc o tym, że miałaby dość czasu by zdobyć jakąś fajną zabawkę i nauczyć się nią jako tako machać. Nie będę urywał, że chętnie przeczytałbym rozwiązanie tej kwestii w dalszej części fika. Strona techniczna oczywiście na jak najwyższym poziomie. Nie ma nic, co psułoby przyjemność z lektury. Podsumowując, to były dwa bardzo fajne i trzymające poziom rozdziały. Czekam na więcej
    1 point
  18. Dziękuję za piękny komentarz Długo zastanawiałam się, co na niego odpisać. Zwłaszcza odnośnie pewnych kwestii. Chociażby Manetenebrasa. I uznałam, że tego nie zrobię, a przynajmniej nie przed ukończeniem całego fanfika. Bo co z tego, że mam tę historię ułożoną w głowie i mogłabym wyłożyć wszystkie karty na stół? Obawiam się, że gdyby wszystko stało się jasne i oczywiste, tekst by na tym stracił (i nie dlatego, że uważam własne lore za słabe czy coś - po prostu nieznane ma swój urok). Jestem ciekawa, co dokładnie pozostawiło uczucie niedosytu? Choć tu też uważam, że lekki niedosyt nie jest zły. Kiedy przez ostatnie lata poznawałam gry z gatunku soulslike doszłam do wniosku, że pewien niedosyt oraz niepewność nadają im uroku. Hordy graczy, którzy chcieliby czegoś jeszcze, kolejnych strzępków informacji i w ogóle więcej. Tylko czy więcej, nie znaczyłoby mimo wszystko mniej? Zawsze uważałam, że traktowanie Night Shadow jako postaci z założenia pozytywnej jest błędem - szczególnie, że od samego początku jej motywy były zwyczajnie samolubne. Podobnie jak całej reszty. Niektórzy popełniają okropne czyny w pełni świadomie, inni z głupoty. Niektórym sprawia to przyjemność, dla reszty to przykra konieczność. Czy liczą się chęci, efekt czy możliwości, to już pozostawiam do oceny czytelnikom. Zresztą, od tego jest system POV, który niedługo powróci w całej swej okazałości (w rozdziale X, IX 2/2 wciąż należy do smarkatego czarnego konia). Możliwe, że wychodzi to, że nie lubię pisać scen walki (za to uwielbiam bitwy) i uważam, że są generalnie nudne, a nie chciałam też pisać czegoś, co może byłoby piękne, dłuższe i bardziej zabawne w kontekście sytuacji, w której nikomu do śmiechu być nie powinno. Dlatego uznałam, że skończę na krótkim i prostackim mordobiciu. Przyznaję, że mój wielki idol Pan Andrzej mnie tu inspirował. Chociaż większość rozdziału IX 1/2 powstała pod zupełnym przymusem podczas mojej pisarskiej blokady. Przy pierwszej scenie, to się nawet nie zastanawiałam, co piszę. Właściwa zabawa, to się tu jeszcze za bardzo nie zaczęła. Choć ostrzegam, że będą to głównie dialogi i dywagacje natury filozoficznej. Bo pomysł na ten rozdział narodził się tak naprawdę dawno temu, kiedy usłyszałam ten kawałek: https://www.youtube.com/watch?v=yWutKKVctn8 (Ogółem polecam odsłuchać sobie pełny soundtrack z "Vigil: The Longest Night". Jest przegenialny i świetny do pisania. Grę również polecam.) Ale w sumie to czasami mam wrażenie, że najlepiej piszę, kiedy robię to zupełnie bezmyślnie i pozwalam się prowadzić łapkom. A potem do tego dorobić całą resztę.
    1 point
  19. I oto jest. Pierwszy z obiecanych spinofów. Opowiadanie zajęło drugie miejsce w konkursie "Czarna Śmierć". Postanowiłem nie publikować wersji konkursowej, za to publikuję dziś wersję rozszerzoną. Czerwona Wstęga: Writer's Cut Zapraszam do lektury i życzę miło spędzonego czasu.
    1 point
  20. Panie @Hoffman, nie jestem w stanie opisać mojej euforii po przeczytaniu komentarzy. Formę postaram się poprawić. Śpieszę zatem z wyjaśnieniem pewnej kwestii. Postać samej Diany, jako klaczy wędrującej między wymiarami, pojawił się już w kilku fanfikach. Przytoczę choćby dwa, które były przez pana komentowane. Wrota Światów: Po drugiej stronie lustra. Przy końcówce mamy motyw drugiej Pinkie Pie, która otwarcie mówi o podróżach w czasoprzestrzeni. Byla tam przez cały czas i pilnowała "od kuchi" aby czarny pegaz nie doprowadził do katastrofy Tak, to ta sama postać. Diana. Tajemnica Lodowca: Miasto Umarlych Po upadku w przepaść, Lavender Craft odnajduje broń palną, pustą fiolkę po eliksirze i list z podpisem "Twoja Nieznajoma Przyjaciółka Diana" chwilę potem widzimy scenę ze sznurkiem i dzwoniącym telefonem komórkowym znikającym później w ścianie. Tak, to ślady bytności Diany z "Kronik" Jest jeszcze seria Obecność Tam mamy typowe tcb. Pierwsze spotkanie człowieka z kucem. W sequelu Diana wraca do świata ludzi wehikułem czasu z "powrotu do przyszłosci" i zabiera człowieka w podróż. Wcześniej wspomina człowiekowi wydarzenia z Tajemnicy Lodowca. Pinkie Pie ma ukazać się, jeszcze w kilku uniwersach/opowiadaniach. Kiedyś chciałem napisać opowiadanie, mające być początkiem przygody Pinkie Pie. Do głowy przychodziły mi naprawdę absurdalne pomysły. Zabawa forumowa Samhain dała światełko nadzieji. Bralem w niej czynny udział i polowalem na czarownice pod postacią Diany (tylko do momentu spalenia Fluttershy). Zapewne w archiwach znajdzie się fragment rozmowy dwóch PP. Potem pojawił się konkurs na sequel. Uznałem to za znak, aby początek Diany wcześniej wspomniany, napisać. Tak powstało oto powyższe opowiadane, które otrzyma swój prequel i dwa sequele. Najpierw uporam się z ostatnią częścią Azumi, która bezpośrednio ma wprowadzić nas w uniwersum "Samhain" . Ps: Terminator, Powrót do Przyszłości i Park Jurajski 3 (scena wystraszenia gada granatami dymnymi) nie pojawiły się przypadkiem. Uznalem, że skoro serial oficjalnie daje nam takie smaczki, to dlaczego by nie spróbować. Ps numer 2. Scena ze śpiewem Diany, była inspirowana trailerami horrorów, gdzie na ekranie mamy wykrzywione paskudy, gore, upiorną muzykę i śmiech lub śpiew dziewczynki, który z czasem cichnie. Sama ta scena pojawiła się jako pierwsza i na niej zbudowałem resztę. Dziękuję Ci z całego serca, za opinię i za wiarę
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...