Jedne z drzwi prowadzących na arenę uchyliły się nieznacznie. Czy to wiatr? Czy to duchy? A może to Pani Józia, mizofobiczna sprzątaczka, usiłuje przy pomocy wykradniętego z biblioteki zwoju niewidzialności zakraść się na niedoszłe pole bitwy, by w ostatniej chwili stoczyć jeszcze jedną, dramatyczną walkę z pozostałą po ostatnim pojedynku plamą jakiegoś magicznego, opierającego się wszelkim środkom czystości tatałajstwa na okalającym arenę murze?
Nie, to tylko jeden z zawodników z trudem przeciska się na swoją pozycję startową, napierając na ciężkie drzwiska całą mocą swych chudych ramion. Po dłuższej chwili staje na placu boju, prezentując się widowni w całej swej okazałości - od czubka zwieńczonej szopą kędzierzawych włosów głowy, przez osadzone na lekko zadartym nosie okulary w kościanej oprawce i zakrywający większość ciała brunatny płaszcz aż po stopy w zabłoconych i podartych butach. Ci z widzów, którzy wyposażyli się w naprawdę dobre lornetki lub czary wyostrzające wzrok mogą też dostrzec kilkanaście dłuższych włosków na podbródku i policzkach maga. Przy dobrym oświetleniu mogłyby one zostać uznane za pierwsze, nieśmiałe "puk, puk, mogę wejść?" brody. W jednej ręce zawodnik trzyma długi posoch, przez ludzi mniej lubujących się w dziwnych słowach nazywany kosturem lub nawet - tfu! - laską, w drugiej zaś pałaszowaną łapczywie Królową Pieczywa, pospolicie zwaną bułką.
Kolejna chwila przynosi ostatni, pośpieszny kęs cudownego tworu ludzkiej myśli piekarniczej i poważny atak zakrztuszenia. W końcu mag łapie oddech, ociera usta i podbródek rękawem płaszcza, z należytym szacunkiem strzepuje okruszki z kołnierza i schyla się, by dokładnie zawiązać swobodnie leżące na podłożu sznurówki. Co prawda zwykle nie zaprząta swojej kudłatej głowy tak przyziemnymi sprawami, ale dzisiejszy dzień jest wyjątkowy - w końcu już za chwilę ma się tutaj rozegrać pełen błysków, grzmotów i sensacji magiczny pojedynek, a raczej głupio byłoby przywitać się z gorącym piaskiem areny przy pierwszej próbie uniku - i to jeszcze przez coś tak trywialnego, jak brudny kawałek sznurka.
W końcu czarodziej postanawia się wyprostować i zwrócić do publiczności.
- Witajcie, moi drodzy! Znaczy, nie powiem, że jesteście mi wszyscy drodzy, bo niektórych z was nie znam, ale... w sumie to większości... eee... ale jednak mogę zaręczyć, że tego pięknego dnia, tu i teraz, będąc stuprocentowo trzeźwym czuję do was całkiem sporą dozę sympatii, i to absolutnie niespowodowaną chęcią pożyczenia kilku miedziaków na wysokoprocentowe napoje. Jestem Es Czterysta Czterdzieści Trzy Tysiące Pięćset Pięćdziesiąt Sześć spod znaku Pijanego Pasikonika, dla przyjaciół Scyfer lub Esiek, zapisany z powodu drobnego rozdwojenia osobowości jako Lamoka. Przyrzekam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić wam prawdziwie niezapomniane widowisko, tak mi dopomóż Najjaśniejsza Bułko!
To powiedziawszy, wykonuje kilka zawiłych ruchów rękoma, po czym przykłada je na chwilę do ziemi. Piasek pod jego stopami zaczyna stopniowo ciemnieć, po chwili ma już barwę właściwą dla produktu ubocznego przemiany materii. Scyfer stoi teraz w centrum brązowego kręgu o promieniu dwóch metrów, a jego wzrok skierowany jest na przeciwległy koniec areny, gdzie wedle wszelkich prognoz powinna się pojawić jego przeciwniczka.