Skocz do zawartości

Hoffman

Brony
  • Zawartość

    1150
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Hoffman

  1. Chwilka... Kiedy był ostatni rozdział? Luty? Oj tam, oj tam, zdaje Wam się W każdym razie, najwyższy czas na aktualizację i nowy, piąty rozdział. Nie było z nim łatwo. Przeszedł on wiele poprawek, poszczególne rzeczy uległy rozwinięciu, a w międzyczasie zmienił się nieco skład prereaderski, niemniej jednak rozdział udało się doprowadzić do obecnej formy. Bez zbędnych ceregieli, zapraszam do pierwszego posta, gdzie znajdziecie link do nowego rozdziału. Kiedy nastepny rozdział? Cóż, trudno mi powiedzieć i obawiam się, że czekają go opóźnienia. Może nie tak wielkie jak przy rozdziale piątym, ale wciąż. Wiąże się to z tym, że Trixie ostatnio powróciła naprawdę, oficjalnie, w pamiętnym odcinku "No Second Prances", a więc będę musiał wykombinować jakiś sposób, aby dopasować historię do serialu. Ogólnie, badania potwierdziły, że jest to możliwe, więc myślę pozytywnie Pragnę gorąco podziękować wszystkim świetnym osobom, które pomagały przy rozdziale, służyły swoim czasem, spostrzegawczością oraz dobrą radą Dziękuję również czytelnikom za godną podziwu cierpliwość! Pozdrawiam serdecznie!
  2. Hoffman

    Ogłoszenia opiekunów

    Dwie sprawy na dziś: 1. Na dniach rozpoczną się prace porządkowe w galeriach bohaterek. Dokonamy przeglądu grafik, sprawdzimy powtórki i linki. W związku z tym prosimy o to, aby do zakończenia porządków w galeriach NIE dodawać nowych artów. Ułatwi nam to pracę. 2. Wciąż trwa w dziale konkurs literacki/ plastyczny poświęcony szeroko pojmowanym maturalnym klimatom. Idealne miejsce na własną wizję egzaminu dojrzałości w świecie kucyków, lub autorską manifestację własnych emocji i wrażeń związanych z tymże rozdziałem w życiu. Czy to wszystko, co może zostać zaprezentowane? Oczywiście, że nie! Zapraszamy do wzięcia udziału! Dziękuję i pozdrawiam.
  3. Panowie i Panie, Mamy stosunkowo spokojny sobotni wieczór, do zakończenia konkursu jest jeszcze trochę czasu. Z tejże okazji zastanawiałem się, czy możemy liczyć na nieco większą ilość prac, niż miało to miejsce przy ostatniej okazji? Wiemy, iż sesja bywa bezlitosna, a z drugiej strony mamy Euro 2016, aczkolwiek czy naprawdę jest to w stanie Was powstrzymać? Come on, zaskoczcie nas
  4. Widok tonącego w gęstej mgle pustkowia bynajmniej nie napawał optymizmem. Nie chodziło tu o jakiekolwiek niepokojące znaki, złą aurę, czy też szczątki zwierząt, nierozważnych obieżyświatów, rozszarpanych przez dziką bestię, bynajmniej. Po prostu czuć było obecność czegoś złego. Powietrze było dosyć wilgotne, a mgła zniekształcała odgłosy, nie tylko mowę czy oddech, ale również kroki. Podłoże było skostniałe, spękane, gdzieniegdzie dało się dostrzec porzucone bransolety, amulety, czy też wyszczerbione ostrza. Bez wątpienia ktoś już wcześniej przemierzał te strony. Interesujące. Każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z magiczną energią powie, że w porzuconych przedmiotach było coś… Intrygującego. Być może były to uszkodzone, zniszczone artefakty, których w jakiś sposób wciąż trzymały się zaklęcia żywiołów. A może po prostu były przeklęte, tak jak to miejsce… Uschnięte, czarne drzewa pochylały się nad wydeptaną ścieżką w groteskowy sposób. Krzywizna, skręcenie ich nagich gałęzi zostały ukształtowane przez sam wiatr, który dmąc z daleka wciąż wprawiał drzewa w delikatne drgania. Zupełnie, jakby wciąż chciał poprawiać ich pozycję. Jakby w jego mniemaniu były one jeszcze niewystarczająco posępne, upiorne. Gęstość mgły sprawiała, że co jakiś czas kolejne drzewa, czy skały po prostu wyłaniały się z szarości. Próżno było szukać punktów orientacyjnych, czy też charakterystycznych miejsc. Wszystko było takie samo: szaro-bure, monotonne, martwe. Martwe, tak jak czarnoksiężnicy, którzy wiele wieków temu nawiedzili te strony. Jeziora, rzeki, puszcze zmieniły się w mokradła, zanim zupełnie wyschły. Łąki, lasy oraz pola przerodziły się w pustkowia. Mówiło się, że wiecznotrwała mgła powstała w wyniku transmutacji pyłu i dymu, kiedy to nieumarli magowie użyli ognia do przepędzania mieszkańców z ich domów i wzniesienia swej nekropolii. Dziś jednak wiadomo, że była to swego rodzaju bariera, odgradzająca pustkowie od reszty świata, przestrzegająca nieświadomych szalejącej tu śmierci śmiałków. Był to również znak dla mitycznego Strażnika Ognia, aby ten, przywołany przez monarchinię, wiedział gdzie uderzyć. Według legend Strażnik Ognia był sługą tego, kto w ciągu Roku Feniksa zdołał zjednoczyć Elementy Harmonii i zainicjować trudne zaklęcie, stawiające na szali możliwość spełnienia jednego życzenia oraz życie przywołującego. Szczęśliwie dla księżniczki, zaklęcie powiodło się, a Strażnik Ognia na kilka chwil opuścił Słońce, aby wysłuchać życzenia. Usłyszawszy, że daleko, daleko na wschodzie, w niegdyś spokojnym i wesołym miasteczku zagnieździli się nieumarli wyznawcy magii śmierci, bóstwo natychmiast wyruszyło tam, gdzie mgła nigdy nie przemijała. Jeden jego podmuch położył kres bluźnierstwu, jakiego dopuścili się łasi na „życie” wieczne czarnoksiężnicy. Wszechpotężny płomień strawił wszystko. Dlaczego tu jesteście? Dlatego, że swego czasu usłyszeliście inną legendę. Naoczni świadkowie przywołania Strażnika Ognia twierdzą, że on tak naprawdę nigdy nie opuścił zgliszcz nekropolii i jakaś jego cząstka wciąż siedzi w podziemiach. Jakby zostawił on tam swe „oko”, które miało po wsze czasy obserwować, czekać na wybrańców. A przynajmniej, do momentu nadejścia kolejnego Roku Feniksa. Mówi się, że trudno mu panować nad własną mocą i chętnie przeznaczyłby jej więcej, na spełnianie życzeń, lecz jak rozróżnić któż był godzien? Mówi się też, że żyjący od zawsze, nieśmiertelny bóg czuje się znudzony, dlatego też ilekroć zstępuje na planetę, zostawia swoich „obserwatorów” i czeka na moment, w którym znajdzie potężnych, świadomych swej mocy, ale również odpowiedzialnych magów, zdolnych do wielkich czynów. To do nich będą należeć kolejne życzenia. O ile oczywiście się wykażą… Docierając do podziemi, czujecie obecność wyższego bytu, lecz nie macie wrażenia, że jest ono Wami zainteresowane. Jeszcze nie. Pokonaliście wieczną mgłę, przezwyciężyliście strach, a także wrażenie, że coś w tych pustkowiach bardzo, ale to bardzo nienawidzi gości. Czy to duchy czarnoksiężników? A może swego rodzaju manifestacja emocji Strażnika? Jeśli tak, to dlaczego miał w sobie tyle zła? Rozwiązanie zagadki wydaje się dosyć oczywiste. W tym symbolicznym miejscu, wyklętym przez historię, a zapomnianym przez czas, należy stoczyć magiczny pojedynek. Nie taki, na jaki porwali się poprzednicy, liczący na życzenia, o nie. Walczące strony muszą włożyć całe serce, całą dusze w każde zaklęcie. Mają być zdeterminowane i pewne tego, że chcą odnieść zwycięstwo. Bóstwa nie interesuje pokazówka. Je interesuje magia. Czy będzie potrafili mu ją pokazać? Powróćcie żywi, by opowiedzieć, co widzieliście. Już za moment zmierzą się ze sobą Art Von Tyraec oraz Anastazja. Kimże są ci śmiałkowie, zapytacie? Art, jako przedstawiciel dumnej rasy krwiopijców, może się pochwalić nie tylko rodzinnymi tradycjami oraz budowanym od ponad stu lat doświadczeniem. Zna tajniki magii krwi oraz lodu, zmiana kształtu, podobnie jak podobnym mu istotom, nie sprawia żadnego problemu. Być może mieliście już okazję ujrzeć jego nietoperzą formę, choć nie mieliście świadomości, że to właśnie on. Niemniej, na chwilę obecną możemy podziwiać jego oryginalny wizerunek – jasnoskórego mężczyznę o ciemnych, kręconych włosach i charakterystycznym zaroście. Nie brakuje mu piegów na twarzy. Jego przeciwnikiem w tym pojedynku będzie Anastazja, posiadająca wiele postaci, aczkolwiek najchętniej prezentuje się jako kotka Egipskiego Mau, lub też jego bardziej przypominająca człowieka odsłona. Anastazja włada magią wielu planów, począwszy od planów żywiołów, poprzez ich kombinacje, na wszelakich ich pochodnych kończąc. Umożliwia jej to również godne wypełnienie przeznaczenia klucznika, który przemierzając różne światy, szuka swego celu. Czyżby nadchodzący pojedynek miał zwieńczyć owe poszukiwania? A może rozpocznie nowy ich rozdział? Może chociaż głód wiedzy Anastazji zostanie zaspokojony? A może po prostu zauważy coś nowego, coś, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy? Na początek, jej jedynymi przewodnikami będą Splot Mystry, Półpian Luster, Plan Astralny oraz Plan Czasu… Nie zarządzam limitów na ten pojedynek. Po prostu, niech trwa, niech czary wypełnią całą przestrzeń, niech uczestnicy przypomną nam o starych, dobrych czasach. Wszak bardzo długo nie mieliśmy okazji powitać pośród aren nowych śmiałków. Nie zawiedźcie nas!
  5. Przyszła pora na kolejną część historii. Podobnie jak jedno z poprzednich opowiadań, Ow The Edge! "Piątek trzynastego" również został podzielony na dwa krótsze odcinki. Ogólnie, Fenrir żyje sobie w miarę spokojnie, po swojemu, choć nie do końca w harmonii z prawem, kiedy to pewnego dnia Celestia postanawia pokazać kto tu rządzi. Jak nietrudno się domyślić, dla bohaterów oznacza to masę kłopotów. Było trochę zachodu z tym opowiadaniem. Jego sprawdzenie było niemałym wyzwaniem i mam nadzieję, że docenicie moje poświęcenie. To było tak bardzo edgy, że prawie się pociąłem od samego pisania! Ale już na poważnie, pragnę ogłosić, że jeszcze troszeczkę i dziura w osi czasowej zostanie załatana. Może jeszcze z dwa - trzy opowiadania. Chyba, że wyjdą dwuczęściowce, wówczas znowu wszystko się trochę wydłuży. Na razie tyle z mojej strony. Pozdrawiam i do napisania!
  6. Na to czekaliście – oceny, recenzje oraz wyniki XVI Edycji Konkursu Literackiego. Po drodze przytrafiło się kilka potknięć oraz opóźnień, ale po pierwsze, nikt nie mówił że będzie łatwo, a po drugie, na pewno wiecie doskonale jak cynicznym draniem potrafi niekiedy być los. Z drugiej jednak strony, jak można mu się zdziwić, skoro powiadają, że biedak jest totalnie ślepy? W każdym razie, są oceny, są punkty, są recenzje, więc bez zbędnych ceregieli przedstawiamy Wam ostateczny werdykt. Oto on: I miejsce zdobywa Kingofhills, za opowiadanie „Sunriser” II miejsce zdobywają ex aequo zdobywają Sun oraz Foley, kolejno za opowiadania „Gorączka artefaktów” i „D&D” III miejsce zdobywa Niklas, za opowiadanie „Do samego piekła” Gdzie znajdziecie oceny oraz recenzje? Niedaleko! Tędy do recenzji autorstwa Dolara, a tędy do moich. A poniżej szybkie podsumowanie w liczbach. Dokładnie tak. W tej edycji mieliśmy dwóch zdobywców miejsca drugiego. Ale mówiąc za siebie, wszystkie opowiadania były fajne. Każde miało coś swojego i każde wniosło coś do edycji, stąd serdeczne podziękowania za wzięcie udziału oraz gratulacje za każdy stworzony tytuł! Ogółem, jeśli miałbym wybierać swoich osobistych faworytów, najlepsze wrażenie zrobiły na mnie “Najmroczniejsza Przygoda” i “D&D”. Mordecz, pomimo rezygnacji z osadzenia akcji w znanej skądinąd Nenji, pokazał, że jest w stanie stworzyć coś, co przykuje uwagę i jednocześnie będzie bliższe serialowi… No właśnie, bliższe ale jednocześnie tak dalekie. Z kolei Foley zaserwował naprawdę przyjemną przygodówkę, co nie tylko tchnęło nieco świeżości w konkurs, ale również w zbiór jego dzieł, ogólnie. Tak więc – jeszcze raz gratulacje dla wszystkich uczestników, uczestniczek, artystów, artystek i do napisania w kolejnej edycji!
  7. Chciałem to napisać wczoraj, ale zdałem sobie sprawę, że musiałbym napisać "siedem dni"... A to, jak wiadomo, jest trochę ryzykowne. Zatem piszę dzisiaj. Sześć dni. Sześć dni z kawałkiem dzieli Was od zakończenia konkursu. Pomyślałem, że dobrze będzie o tym wspomnieć, jeśli ktoś ma koncept, lecz niekoniecznie pamięta o konkursie Albo nie ma pomysłu, ale może go mieć Na chwilę obecną, mamy od Was dwie prace, ale liczymy na więcej. Nie zawiedźcie nas! Pozdrawiam serdecznie!
  8. @Arkane Whisper Mnie się chce komentować, ale przez ostatnie dwa dni musiałem grać w Tekkena. @Uszatka Koniecznie zmień opcje udostępniania opowiadania tak, aby możliwe były tylko sugestie, a nie bezpośrednie edytowanie, żeby nikt Ci nie zniszczył/ skasował opowiadania! Krótki i spokojny – tak w dwóch słowach mógłbym opisać nowy tytuł autorki, „Prawdziwą magię”. Choć opowiadanie opatrzone zostało tagiem [Slice of Life], są tutaj pewne elementy podpadające pod [Sad], ale w związku z konstrukcją zakończenia, one trochę się „zerują”. Trudno mi to opisać, ale postaram się to zrobić w późniejszej części, co by nie zaczynać od opisu zakończenia. Ogólnie, nie ma za bardzo do czego się przyczepić, gdyż opowiadanie nie jest zbyt długie i służy głównie jako coś do poczytania w wolnej chwili, kiedy nie pracujemy, nie uczymy się, ale zbieramy energię, odpoczywamy. To, co od razu rzuca się w oczy to brak justowania tekstu, ale jest to czynnik techniczny i może zostać łatwo już został naprawiony poprzez jedno kliknięcie. Co mnie nieco uwierało w samym tekście, to występujące gdzieniegdzie zdania zbudowane z pojedynczego, czy dwóch słów. Jakoś źle się komponowały z resztą tekstu, pasowałyby lepiej jako jakie „jednolinijkowce”, oddzielające dłuższe akapity. Poza tym, gdzieniegdzie nie podpasował mi dobór słów. „Musiała się zebrać do kupy”… Nie brzmi zbyt ładnie, na ten przykład. No, może jeszcze na początku jest trochę kliszowo – mam tu na myśli wzmiankę o „TYCH” uczuciach. Ale to akurat drobnostka, gdyż później, w zasadzie nigdzie się to nie pojawia. Generalnie, na tym zakończę listę wad opowiadania. Cała reszta wypada pozytywnie. Jeśli chodzi o koncepcję, jest to coś, czego zdaje się nikt od dłuższego czasu nie ruszał, o ile nie weźmie się pod uwagę szybkich odpowiedzi w tematach o źrebakach i prokreacji w kucykowym świecie. Ogólnie, przychodzi mi na myśl jeden taki temat, on jest już chyba usunięty, ale padła tam żartobliwa odpowiedź, że „źrebaki przynosi Celestia”. Czym jest „Prawdziwa magia”? Jest to nic innego, jak poważne potraktowanie powyższej sugestii. Polecam poświęcić na ten tekst trochę czasu, by na własne oczy przekonać się jak wyobraziła to sobie autorka, ale ogólnie mogę powiedzieć, że to nie wygląda tak, że zamiast naszego polskiego bolka bońka boćka jest Celestia, która musi co noc brać zawiniątka w zęby i kurs po całej Equestrii zrobić, bo taka praca. Przy okazji, jak się okazuje, dzieje się coś jeszcze, kiedy powstaje nowe życie. To już zadanie Luny. Powracając do zakończenia, myślę, że zostało zrealizowane naprawdę dobrze – krótkie, treściwe, tłumaczy co się wydarzyło i dlaczego, ukazuje dwie strony tego samego medalu, co należy do obowiązków Luny, a co do obowiązków Celestii, kiedy nadchodzi właściwy czas. Ogólnie, jest tu trochę elementów smutnych, natomiast z drugiej strony mamy niewątpliwie elementy pozytywne, związane z powstaniem nowego życia. Końcówka może nie zszokowała, ale tak delikatnie, troszeczkę potrząsnęła czytelnikiem, choć w gruncie rzeczy, można było to odgadnąć. Takie „wyzerowanie” pod koniec znosi elementy tagu [Sad], utwierdzając nas w przekonaniu, że jest to krótki, spokojny, pomimo pewnych zgrzytów ładnie napisany [Slice of Life]. Reasumując, mamy niedługie, godne poświęcenia kilku chwil opowiadanie, ukazujące nieco inne aspekty codziennego życia królewskich sióstr, związane z ich boskimi mocami, których używają do utrzymania naturalnego porządku rzeczy, że tak powiem. Co prawda pod koniec rodzi się pytanie jak to wyglądało za czasów, kiedy Luna była na księżycu, ale przyjmę, że po prostu Celestia wszystkim się zajęła. Taka praca. Pozdrawiam!
  9. W końcu znalazłem czas na przyjrzenie się tejże serii. Wreszcie nadszedł czas na podróż do tytułowego Żałobnego Miasta i przekonanie się, czym jest świat, w którym to autor osadził tyle swoich opowiadań i o którym nierzadko przypomina przy okazji różnych konkursów. Bez zbędnych ceregieli, przechodzę do pierwszej pozycji, czyli "Półsmoka"! Półsmok Dlaczego prawie wszystko kojarzy mi się z Might and Magic? Przecież cały ten Ojciec Narodów ewidentnie jest odpowiednikiem Starożytnego, Strażnika Planety, a wszystko inne to co do joty efekty odbudowy Niebiańskiej Kuźni przez Kastore’a i jego kolegów ;P No, ale żeby zarzucić nieco świeższym skojarzeniem, kreacja Nenji, charakterystyka tamtejszej technologii, jej możliwości, jak również postacie, wszystko to przywołało mi na myśl stary, dobry Oddworld. Rzeczywiście, historyjka opatrzona tytułem „Półsmok” jest dosyć… Dziwna. Inna. Nietypowa. Niby motywy zaawansowanej technologii nie są niczym nowym, ale w tym przypadku, wszystko zostało przedstawione całkiem oryginalnie, może nawet nieco chaotycznie. Mam tu na myśli akcję, na jaką porwała się Racy Breath. Jak dla mnie, był to czysty [Random] – co rusz pojawiały się nowe dziwności, akcja nagle przyspieszyła, nagle pojawił się gryf, jakaś zebra, podmieniec, w międzyczasie działko, a jeszcze później naczelnik. A temu wszystkiemu, towarzyszył zwrot akcji, którego prawdę mówiąc, nie załapałem za pierwszym razem. Musiałem poczytać te fragmenty kilka razy, aby w miarę ogarnąć co się stało. Wydaje mi się, że opowiadaniu brakuje bardziej konkretnych opisów. Pewne fragmenty odnoszą się do bieżących wydarzeń, a inne omawiają realia panujące w przedstawionym świecie. W mojej opinii, owe fragmenty nie przechodzą między sobą tak do końca płynnie, przez co momentami rozmywa się sens całości, w konsekwencji czego, czytelnik kończy lekturę wybranych akapitów nie wiedząc co się tak naprawdę wydarzyło. Ogólnie, czasami może to być dobra rzecz, budująca klimat tajemniczości, czy mroku, ale akurat tutaj służy to zbędnemu mąceniu. A szkoda. W każdym razie, dobrze, że mimo pojawiających się od czasu do czasu, hm… Dłuższych słów, zastosowany język jest dosyć prosty, a zdania są skonstruowane tak, że rzadko kiedy coś brzmi źle, czy jakoś szczególnie nie na miejscu. Mam na myśli to, że o ile opisy realiów nie mieszają się płynnie z opisami akcji, o tyle sam tekst, kolejne akapity, zdania, czyta się bez problemu. Opowiadanie zaczyna się dosyć spokojnie, kończy się spokojnie, zaś w środku znajduje się wartka akcja. Nawet niezły pomysł na budowę historii i stopniowanie akcji, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. To nagłe przyspieszenie akcji współgrało z chaotyczną naturą opisywanych wydarzeń, tworząc w samym środku historii [Random]. Z innych rzeczy – jeśli chodzi o koncepcję Nenji, czy też zaawansowanie tamtejszej technologii, a także panujące tam realia, jest to coś oryginalnego, może trochę surowego, ale jednocześnie wciągającego. Może za pierwszym razem świat ten wydaje się nieprzyjazny na tyle, że zniechęca, to jednak po jakimś czasie czytelnik bez problemu trafia między postacie oraz urządzenia, odnajdując się w sercu wydarzeń. Choć nie ukrywam, że potrzebna jest dużo doza tolerancji dla tego, co potrafią stworzyć fani. Jeśli ktoś po prostu nie trawi mrocznych, mniej bajkowych, mniej cukierkowych, a bardziej bezlitosnych, czy wręcz posępnych scenerii, to nawet za dwudziestym razem nie wgryzie się w Nenję. Słowo o postaciach – poza Racy Breath, nikt nie zapadł mi w pamięć, ale zapewne jest to następstwo tego, że jest ona tytułowym półsmokiem (czy raczej, półsmoczycą), no i cała fabuła krąży wokół niej. Ogólnie, jako bohaterka, jest ciekawa. Ma swój charakter i styl bycia, fajnie się śledzi jej poczynania. Poza tym, jest to coś nowego – nie pegaz, nie jednorożec, nie alikorn, nie podmieniec, ale właśnie taki oto potworek, nawet sympatyczny. Ostatecznie, opowiadanie jest zupełnie niezłe, choć momentami traciłem orientację, czy autor chciał się skupić przede wszystkim na fabule historii, która to pojawiła się w jego głowie, czy opisywaniu świata, który był w jego głowie. Jest trochę chaotycznie, ale idzie się wgryźć i pojąć co tu się właściwie dzieje, co tu się właściwie stało. Choć nie ukrywam, miejscami było ciężko. 2 Hit Combo - Bestiariusz i Elementarz Wszędobylskiego Travellera Generalnie, nie będę się przy tym zbytnio rozpisywał. Powiem jedynie, że te dwa opowiadania doskonale sprawdzają się jako przewodnik oraz wprowadzenie w realia i to na tyle, że spokojnie mogły by być jednym tekstem, taką „zerową” częścią serii. Wystarczająco dobrze i obszernie, a przy tym z pewną dozą czarnego humoru, wyjaśniają z jakimi istotami czytelnik będzie mieć do czynienia, wokół czego będzie krążyć fabuła oraz jakie realia nas czekają. Ogólnie, znowu skojarzyło mi się z Oddworldem, zwłaszcza przy fragmentach o tym, co dobrego do przekąszenia można zrobić z kucyka ziemskiego albo jednorożca, albo pozostałych stworzeń. Poza tym, forma „Elementarza” przypomniała mi o Falloucie 3 (ta książeczka na początku, jak jesteśmy jeszcze berbeciem). Co tu dużo mówić, osobiście polecam zapoznanie się z tymi dwoma tekstami ZANIM zabierzecie się za resztę tekstu. Niby „Półsmok” jest chronologicznie na pierwszym miejscu, ale naprawdę, jak dla mnie te przewodniki powinny otwierać serię. Może dodać do tego jeszcze jakiś monolog Travellera, czy coś w ten deseń… Czemu nie? Miasto duchów Przechodząc, zgodnie z podaną przez autora kolejnością, do „Miasta duchów”, na pierwszy raz, ugryzłem cztery pierwsze kawałki tekstu, od „Wzniesienia nad upadłymi” do „Nadziei dla rynku pogrzebowego”. Ogółem, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy i co najlepiej utrwaliło się w głowie po zakończeniu czytania, była dosyć ciężka, mało zachęcająca, mroczna atmosfera. Jak okiem sięgnąć, wszędzie czai się zagrożenie, mało kto, czy to kucyki, czy podmieńce, czy cokolwiek innego, nikt nikomu nie ufa, społeczność miasta Buzz dręczy tajemnicza zaraza, a mimo prowadzonego przez bohaterów dochodzenia, wciąż powracają pytania o przeszłość (w tym przypadku o przeszłość dracolinga), wątpliwości, czy zagadki. Ogólnie, czuć tu coś z kryminału, coś ze science-fiction, a nawet drobne smaczki przywołujące na myśl rychłą apokalipsę. W końcu miastu grozi wyniszczenie zarazą, a w świetle wszechobecnej polityki, nie wiadomo jak na kolejne wydarzenia zareaguje Ojciec narodów, czy Chrysalis, czy sama Celestia. Ogólnie, jest dosyć gęsto, trochę politycznie, mrocznie, tajemniczo. Uwagę zwracają również dosyć surowe opisy. Próżno tutaj szukać wyszukanych słów, czy przydługich opisów, wszystko wydaje się szaro-bure, nie wzbudzające zbyt pozytywnych skojarzeń. To również buduje opisaną wcześniej atmosferę. Opisy scenerii, przemyśleń, czy wydarzeń są ograniczone do minimum, dając czytelnikowi nie więcej informacji, niż potrzebuje, aby wiedzieć co jest grane. Jeśli chodzi o tempo akcji, to powiem, że jest dosyć stabilne. Poniekąd jest to związane, że kolejne kawałki tekstu, gabarytowo, nie różnią się od siebie aż tak drastycznie. Daje to wrażenie, jakby kolejne opowiadania były odcinkami serialu. Z innych rzeczy, autor zdołał wpleść w fabułę nieco czarnego humoru, który urozmaica nieco treść, choć nie za bardzo, co by nie dodawać do tego ponurego, szarego obrazu zbyt wiele kolorów. Niestety, trochę kuleje kreacja postaci. Ogólnie, nie potrafię pozbyć się wrażenia, że autor skupił się przede wszystkim na dracolingach, nadając im więcej cech, niż reszcie postaci. Brakuje bohaterów drugoplanowych z prawdziwego zdarzenia. Jedyny gość, który nieco się wyróżnił i który jako-tako zapadł mi w pamięć, to ten jednorożec, Dis Lee. Reszta – nie za bardzo. A szkoda. Sam Infernal, choć wybija się ponad przeciętność, też nie powala na kolana. Mówiąc o postaciach, on wydaje się najlepiej rozwinięty, zarysowany, ale jeśli wziąć pod uwagę całą historię, to okazuje się, że w ogóle postacie nie otrzymują jakichś szczególnych kreacji, jakby ważniejszy od nich był opis otaczającego je świata. A może ma to służyć swego rodzaju symbolice? Że postacie dlatego nie potrzebują szczególnych cen, czy głębszych charakterów, bo w istocie są szarą masą, zlewającą się z otoczeniem, również niezbyt wesołym? Jakby sprzężyć to ze smaczkami politycznymi, nabiera to szerszego sensu. Może autor chciał w pewnym sensie skomentować problemy realnego świata? Może przyglądam się historii zbyt dokładnie, ale jeśli tak jest, to znaczy, że nie tylko zdołała mnie porwać, ale również nakłonić do pewnych przemyśleń, co niewątpliwie jest zaletą, gdyż czuję się nakręcony na ciąg dalszy. Momentami trafiają się zdania z dziwnym dla mnie szykiem, czy też niewiele wyjaśniające, mącące. Przyjmę, że to po prostu styl autora, który niekoniecznie musi w stu procentach pokrywać się z moimi upodobaniami, czy oczekiwaniami. Ostatecznie, polubiłem tę koncepcję, opowiadaną historię, choć nie wydaje mi się, czy trafi ona do wszystkich. Jak napisałem, atmosfera jest ciężka, gęsta, w przedstawionym świecie jest mnóstwo przemocy, zła, mało zaufania. Ponadto, mamy do czynienia nie tylko z kucykami, ale również przedstawicielami innych ras, co również może być czymś, co można albo polubić, albo czymś, na co można się jedynie skrzywić. To zależy od czytelnika, ale ogólnie, myślę, że warto pochylić się nad „Miastem duchów”. Nie zabierają one zbyt wiele czasu, a mogą okazać się czymś, co bez problemu zaspokoi głód na mrok, tajemnicę i nietuzinkową koncepcję świata przedstawionego… Nawiązującego (chcący, lub niechcący) do Might and Magic, Oddworld, Fallouta, czy może innych rzeczy, których akurat ja nie wychwyciłem, a które wychwycą inni. Nie wiem jeszcze jak wygląda sprawa z całością, „Opowieściami Żałobnego Miasta”, bo zostało jeszcze sporo kawałków, ale zamierzam poświęcić im nieco czasu. Póki co, nie powiem, by opowiadania wzbudziły we mnie jakieś szczególne emocje, ale ucieszyły oryginalnymi elementami, kreacją klimatu, zdołały wciągnąć. Nie jest to tytuł dla wszystkich, cechuje się BARDZO gęstą atmosferą i realiami, które niekoniecznie każdemu przypadną do gustu, jest inny, niż cokolwiek co do tej pory zdarzyło mi się czytać. Najlepiej samemu sprawdzić co takiego zrodziło się w głowie autora i ocenić. Rzut okiem na Maskaradę Do smaku, pomyślałem sobie, że rzucę okiem na jakieś późniejsze, losowe opowiadanie. Padło na „Maskaradę”. Przejrzałem poszczególne fragmenty i cóż mogę powiedzieć? Ogólnie, klimat nie jest już aż tak ciężki, również opisy wydają się bogatsze, barwniejsze. Poza tym, kawałki tekstu które przejrzałem przypomniały mi, że w wąskim gronie wyraźniej zarysowanych postaci, poza dracolingami, znajduje się jeszcze tajemniczy Ojciec Narodów. No właśnie, podczas „Maskarady” znów zacząłem się zastanawiać, czym on tak naprawdę jest. Skąd dokładnie się wziął? Co konkretnie potrafił? Czy cokolwiek go ogranicza? Jakie są jego zamiary? Przyznam, że nieustanne nazywanie go przez narratora „abominacją” troszeczkę przywołała mi na myśl boga z South Parku. Poza tym, mam jeszcze jedno podejrzenie, ale na razie zachowam je dla siebie. Może do niego powrócę następnym razem, gdy zabiorę się za kolejne części „Miasta Duchów” oraz „Opowieści”, ogólnie. Pozdrawiam!
  10. Czas zrobić coś, o czym już od dłuższego czasu myślałem. Mianowicie, podzielić się wszystkim, co znalazło się w mojej głowie po przeczytaniu „Ścieżek Donikąd”. Ogólnie, nie wydaje mi się, aby był to najsławniejszy fanfik pod słońcem (drodzy przyjaciele, naprawdę, poza kucykowym Falloutem są inne tytuły ;P I nie, nie mam na myśli Past Sins ;PP), ale na podstawie tego, czym podzielili się ci, którzy nad „Ścieżkami” się pochyli, widzę, że opowiadanie cieszy się bardzo dobrymi komentarzami. Czy zatem te wszystkie wyrazy uznania były słuszne, czy może okazały się nieco przesadzone? A może jest wręcz odwrotnie i opowiadanie zasługuje na dużo, dużo większy rozgłos? Odpowiedzi szukajcie w poniższym tekście. Zaczynając od prologu, powiem, że w trakcie jego czytania miałem wrażenia, skojarzenia, zarówno pozytywne, jak i dosyć mieszane. Po pierwsze, jakoś od razu uderzyło we mnie wspomnienie drugiego dodatku do Heroes of Might and Magic IV, kampania bodajże Erutana Revola. Ogólnie, chodziło w niej o to, że elficki strażnik wypowiada wojnę królestwu ludzi za to, że mieli czelność wkroczyć do jego lasów, ściąć drzewa, wybudować coś, te sprawy. Weratyr funkcjonuje bardzo podobnie. Gardzi kucykami, nie waha się ich zgładzić, jeśli zabrną za daleko (to znaczy, waha, ale pod wpływem ukochanej ;P), również posługuje się łukiem, las, natura są dla niego świętością, ich wolę szanuje ponad wszystko. Co by nie mówić, postać ta jest zarysowana bardzo wyraźnie, z pomysłem i konsekwencją. A przynajmniej do pewnego momentu, o czym powiem nieco więcej później. Szczególnie zapadł mi w pamięć kawałek, w którym czytelnik dowiaduje się jak Weratyr postrzega to, co kucyki robią z lasem, że po to ścinają drzewa, by zmienić je w coś martwego, zmuszonego do służenia w ich godnym pogardy żywocie. Bardzo dobry był również fragment, kiedy już po wszystkim dowiadujemy się, że ten na pozór bezwzględny i zimny ieleń ma swoją jasną stronę, która w całości jest oddana Oski. Konsekwencja w kreowaniu postaci Weratyra ulega pewnemu zmąceniu w scenie z kupcem, Whisky Jarem, z którym to bez większych, czy bardziej krwawych sprzeczek wymienia się towarami. Bądź co bądź, sama ta sytuacja wydała mi się nieco naciągana, jest to właśnie pewne zmącenie, o czym wspominałem wcześniej – Weratyr dalej nie ukrywa swej niechęci, pogardy, agresji, niczego nie żałuje, a całe to spotkanie jest niczym więcej niż smutną koniecznością, no bo przecież się umówił… Wciąż jednak, wydaje mi się, że jeżeli gardzi wszystkim co kucze, to z automatu nie powinien z kucykami nawet handlować, manifestując przy tym swą dumę, niezależność. Ale prawdziwe zdziwienie przyszło pod sam koniec prologu, kiedy to nagle Weratyr zwraca się przeciwko naturze, przeciwko puszczy, którą to przysiągł bronić. Z jednej strony rozumiem jego motywy, niemniej scena tejże zdrady wydała mnie się strasznie… Teatralna. Niby opisy były wystarczająco przekonujące, ale jakoś nie mogłem w to uwierzyć, średnio mi to pasowało. Popsuło to nieco wrażenie z prologu, który nie dość, że wydał mnie się odrobinkę przydługi (momentami sam nie wiedziałem, czy to jeszcze prolog, czy już rozdział). Zabrakło tu jakiegoś stopniowania, pomału narastającego żalu, czy złości. Byłoby moim zdaniem dużo lepiej, jakby prolog zakończył się na jego zaśnięciu, a dopiero później, śledząc losy Oski oraz jej przeznaczenie, Weratyr zaczął mieć wątpliwości. A tak, rozstaliśmy się z całkiem ciekawą i doskonale zarysowaną postacią bardzo wcześnie… Ale czy na pewno? Swoją drogą, na stronie pierwszej, czwartej, siódmej i ósmej jest literówka – Weartyr, zamiast Weratyr. Zaznaczyłbym w dokumencie, ale Google mi się kiełbasi i zrywa połączenie jak chcę wnieść poprawkę. Ale ostatecznie, prolog wypada bardziej na plus, pomimo wszystkiego, o czym napisałem powyżej. Zdaje się, że ze wszystkimi mankamentami w pojedynkę poradziły sobie skojarzenia z Heroes IV, po prostu za bardzo uwielbiam tę grę. Jeśli chodzi o rozdział pierwszy oraz drugi, nie jest to nic, czego można by się spodziewać po lekturze prologu. Przygoda? Nie. Wartka akcja? Nie. No to może więcej ieleni i scen w lesie? Gdzie tam. To, co serwują nam dwa pierwsze rozdziały, to mozolne, szczegółowe do bólu, ale również przepełnione charakterystycznym stylem, poznawanie nie tyle postaci, co otoczenia, w jakim się obracają. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli teraz polecę zainteresowanym poczytanie poszczególnych fragmentów, na wyrywki, jeśli nie mają chwilowo czasu, a chcieliby się przekonać co mam na myśli. Opisy są wręcz przebogate w słowa, zdecydowanie dominują doskonale skomponowane zdania złożone, choć momentami odnosi się wrażenie, że autor troszeczkę przedobrzył, w wyniku czego rozmywa się nieco ich brzmienie, czy sens. Tak czy inaczej, jest pod tym względem świetnie, choć nie powiem, że taka forma zadowoli absolutnie wszystkich. Mnie to nie przeszkadza, śledząc po kolei kolejne opisy, czy to mebli, czy pokoi, czy nawet przemierzanych przez bohaterów uliczek oraz najbliższego otoczenia, na elementach ubioru kończąc, czułem się naprawdę „wciągnięty”. Bez trudu układałem sobie wszystko w głowie, począwszy od układu kolejnych elementów, na kolorach kończąc. Moim zdaniem jest to zaleta opowiadania, choć jak wspominałem, aż tak szczegółowe, masywne wręcz opisy, mówiące nawet o tych absolutnie najdrobniejszych szczególikach, niuansach, mogą zadziałać zniechęcająco na osoby, które po tagu [Adventure] oraz prologu spodziewały się akcji, większych ilości wydarzeń per rozdział, czy nieco szybszego tempa akcji. Kolejne przystanki, czy dłużące się opisy mogą po jakimś czasie zmęczyć, zaś zmiana scenerii, przy jednoczesnym braku akcji, czy czegoś bardziej efektywnego – przyprawić o wiele mówiące przewrócenie oczami. Innymi słowy, to, co dla miłośnika [Slice of Life] jest prawdziwą ucztą, dla osoby oczekującej akcji, magii, przemocy i zabierających dech w piersiach bitew o wszystko, może okazać się swego rodzaju zaporą, być może nie do przebycia. Nawet, jeśli miałoby to służyć przedstawieniu miejsca akcji, postaci oraz realiów. Naprawdę, wszystko, co zostało zawarte w ramach dwóch pierwszych rozdziałach, zdecydowanie bardziej podpada pod [Slice of Life], bardzo obszernego, do smaku przyprawionego o elementy komediowe. Nie znam całej fabuły i nie wiem w jakim kierunku podąży historia, więc może to być jedynie coś w rodzaju wstępu, wprowadzenia w realia, ale jeśli tego typu fragmentów miałoby być więcej, jeśli miałyby przeplatać się ze scenami akcji, zwrotami akcji oraz typowo przygodowymi smaczkami (na co liczę), wówczas radziłbym dodać do puli tagów to [Slice of Life]. Ot, aby niezdecydowani wiedzieli w co się pakują, że tak to ujmę. Przechodząc do postaci, które poznajemy, muszę powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowany. Ogólnie, mamy do czynienia z zupełnie zwyczajnymi kucykami, których sylwetki i cechy charakterystyczne już zostały wyraźnie zarysowane. Objawia się to między innymi w sposobie mówienia, wykorzystywanych słowach, zwyczajach, czy też podejściu do spraw takich jak religia, praca, interesy. Charakterystyczną postacią, ze względu na swe zachowanie jest Lazy Cannabis, charakterystyczną postacią ze względu na swój sposób bycia jest Whisky Jar, charakterystyczną postacią ze względu na swe podejście do pracy oraz przyszłości jest Time Turner. Również charakterystyczna, dająca się polubić, jest klacz, póki co kreowana na jedną z główniejszych postaci biorących udział w historii - Squarely Inches. Medyczka, ciekawa świata i szukająca w nim inspiracji, pisarka o całkiem przyjacielskim nastawieniu, bynajmniej nie stroniąca od kufla dobrego piwa. Bez wątpienia jest to ktoś, kto ma zadatki na wielowymiarową, barwną postać, zapadającą w pamięć, z którą naprawdę chciałoby się pogadać, czy czegoś napić. Jeśli zaś chodzi o Sombrę, którego obecność może wydać się co niektórym niespodzianką – póki co wydaje się tajemniczy i opanowany, choć w scenach z nim, pobrzmiewa coś, co każe mi sądzić, że jego intencje nie są tak do końca czyste i że to wcale nie był przypadek, że Clever Clover spotkała właśnie jego i jeszcze zaprosiła na nauki do Equestrii. Póki co, wyrasta to na wątek przewodni, albo taki motor napędowy fabuły, gdzie znajdą się również ielenie, a może także inne istoty. Tak czy inaczej, zapowiada się bogato. Z innych rzeczy, bardzo spodobała mi się próba stworzenia czegoś poza znanymi jak dotychczas miejscami, elementami – dalekie południe, nazwy dla poszczególnych miejsc, smaczki kulturowe (scena w klasztorze świetna), czy też elementy folkloru, objawiające się przy okazji otwarcia każdej części tekstu. Krótko mówiąc – jest ciekawie. Ogólnie, chciałem od razu „ugryźć” rozdział trzeci, lecz po kilku stronach poczułem, jak brakuje mi sił. Nie jest to bynajmniej zwiastun czegoś negatywnego, o nie. Jeśli miałbym to wrażenie do czegoś przyrównać, było to coś, co towarzyszyło mi podczas pierwszych chwil przy Might and Magic VI, Final Fantasy XII, czy nawet Borderlands. Mianowicie – gry te wydały mnie się tak wielkie (po angielsku na to się ładnie mówi „huge games”), rozległe, z setkami, tysiącami możliwości i naprawdę gigantycznym, rozbudowanym światem do zwiedzenia, że aż zabrakło mi sił, by rzucić się w wir eksploracji. Po prostu potrzebowałem czasu, żeby się zebrać, czekałem na odpowiedni moment, kiedy nie będę musiał zajmować się niczym innym, by móc skoncentrować się tylko na tym. W przypadku rozdziału trzeciego „Ścieżek”, a także, jak przypuszczam, każdego kolejnego, jest i będzie podobnie. Podkreślam, że nie jest to wadą dzieła – zazwyczaj jeśli coś takiego mi się przytrafia, na końcu czeka satysfakcjonujące zakończenie, same pozytywne wspomnienia oraz tona rzeczy i przemyśleń, czekających na podzielenie się. Jeśli miałbym krótko podsumować wszystkie spostrzeżenia i wrażenia – póki co, „Ścieżki” zapowiadają się na długą, niezwykle klimatyczną opowieść, cechującą się głównie obszernymi, barwnymi opisami, zrealizowanymi z dbałością o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Słów, czy dźwięcznych określeń nie brakuje ani dla miejsc akcji, ani dla postaci, które to, praktycznie bez wyjątku są kreowane w taki sposób, że od samego początku wyróżniają się czymś szczególnym, są charakterystyczne, budzą sympatię, są interesujące. Treść jest bogata w słowa, w swej kompozycji wprost perfekcyjna, choć jak wspominałem, niekoniecznie jest to forma, która wciągnie każdego. Jak na razie, widzę tutaj więcej elementów charakterystycznych dla [Slice of Life] aniżeli [Adventure]. Nie ma zbyt wiele akcji, na razie poznajemy bohaterów, realia. Jeśli o mnie chodzi, tylko momentami miałem wrażenie, że zdania są nieco za długie, czy też niektóre fragmenty niepotrzebne, bo dana informacja już została podana, ale to naprawdę niewiele. Na tle całości, zwłaszcza biorąc pod uwagę klimat, to drobnostki, które giną pośród zalet prezentowanej historii. Ale jeśli ktoś powie mi, że nie ma pojęcia czym się zachwycam, bo dzieje się mało, dzieje się za wolno, forma okupiona jest treścią – zrozumiem. Mnie taki styl odpowiada, lubię długie, szczegółowe opisy oraz świat, który ma w sobie dużo elementów autorskich, dający się wyobrazić. W ogóle, świat, który autor chce tak obszernie opisywać, bo mu zależy na tym, aby czytelnicy podzielili jak największą ilość jego wizji, żeby zobaczyli to, co on. Bez wątpienia należą się wyrazy uznania za poświęcony czas oraz całe serce włożone w napisanie tekstu. Co mogę polecić autorowi? Mimo wszystko, trzymać się swojej wizji oraz utrzymać ten styl, może z czasem zwiększając dawki akcji. Być może to już nastąpiło w rozdziale trzecim, którego jeszcze dokładnie nie obadałem z przyczyn już przytoczonych, ale mówię o tym myśląc również o dalszych rozdziałach. Historia zapowiada się naprawdę obiecująco, toteż czytelnikom, ogólnie, polecam zapoznanie się ze „Ścieżkami” i wytrwanie przez te długie, obszerne, kwieciste wręcz opisy, jeśli ktoś nie jest zwolennikiem takiej formy. Wierzę, że z czasem fabuła skomplikuje się, pojawią się nowe postacie, [Adventure] zostanie zrealizowane, a autor niejeden raz zaskoczy nas jakimś zwrotem akcji. Być może oczekuję zbyt wielu rzeczy, ale nic na to nie poradzę, że właśnie taki przedsmak stwarza to, co już autor nam udostępnił. Tak więc, jest świetnie i aż dziw, że historia nie jest przywoływana częściej. Pozdrawiam!
  11. Ogólnie, widzę, że wśród opowiadań na liście znajdują się również tytuły konkursowe, które miałem już przyjemność recenzować, jako sędzia. Zatem, nie powtarzając się, od razu przejdę do tekstów, których jeszcze nie czytałem. Na dobry początek, wybiorę sobie trzy. Zobaczmy, co takiego zmajstrował autor. Klacz o złotych oczach Po zakończeniu lektury tego opowiadania mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony nie mogę narzekać, gdyż to, co sugerował tag [Noir] zostało zawarte i napisane bardzo dobrze, z dbałością o szczegóły, słowa, tempo akcji, dzięki czemu możemy bez problemu wyobrazić sobie scenerie, znaleźć się obok głównego bohatera. Z drugiej jednak strony, czytelnik odczuwa pewien niedosyt. Generalnie, myślę, że ten kawałek tekstu jest dowodem na to, że autor jest w stanie stworzyć dobrego, wciągającego fanfika detektywistycznego, czy wręcz mafijnego, osadzonego w znanej metropolii Equestrii. Co prawda miałem już wcześniej styczność ze „Sprawą pewnego wazonu”, ale tamta historia była bardziej żartobliwa, zrealizowana jakby z przymrużeniem oka… Co oczywiście było jej plusem, bardzo miło wspominam tego fanfika. Przy „Klaczy o złotych oczach” jednak, mamy do czynienia z czymś innym. Od razu widać, że to już nie są przelewki, historia była pisana na poważnie, emanując mrokiem brudnych ulic, smrodem dymu papierosowego, z niejasnymi interesami i krwią w tle. Naprawdę, wszelakie wstawki takie jak deszcz, spływająca wraz z wodą krew do kanałów, zniszczone pojazdy, czy zupełna obojętność przechodniów, wszystko to buduje solidny, gęsty, gangsterski klimat. Od razu przypominają mi się scenki, czy to z gier, czy to z filmów, których przesłanie było takie, że jeśli ktoś chciał jeszcze pożyć, niczego nie widział, niczego nie słyszał. To były interesy, nic więcej. Z drugiej strony, od razu przypomniały mi się memy o sprzedawcach w GTA, którzy najpierw są świadkami masakry, a potem sprzedają hot-doga, jakby nic się nie stało. W każdym razie, fabuła rozkręca się całkiem sprawnie, a dosyć syte opisy nie spowalniają znacząco tempa akcji. Jest tu sporo tajemnic i niedomówień, może nawet za dużo. Czytelnik po prostu chce wiedzieć więcej. Co mnie lekko uwierało, to fakt, że to była bodajże praca konkursowa w dziale Derpy… No i wystąpiła tu Derpy… Tylko, że nie wydaje mi się tak do końca, by była to dla niej rola, nawet jeśli mówimy tu o pracy konkursowej. Sam nie wiem, średnio mi pasowała, choć z kolei wzmianka o doktorze Whoovesie zadziałała bezbłędnie. Choć z jednej strony dodało to mistycznego posmaku, z drugiej umocniło mgłę tajemnic i niedomówień, pozostawiając czytelnika bez żadnej konkretnej wiedzy co tak naprawdę się wydarzyło i co się może wydarzyć. I to właśnie stąd wynika niedosyt – historia w pewnym momencie się ucina, choć cała wcześniejsza treść zapowiadała coś więcej. No i samo zakończenie następuje dosyć nagle… Sam nie wiem. Psuje nieco wrażenie, ale na szczęście, nieznacznie. Nie jest to wrażenie, jakby autor nagle stracił zainteresowanie pisaną pracą, po prostu… To już? Zupełnie, jakby był to zaledwie prolog do pełnej historii, której głównym bohaterem jest właśni ów przyjaciel detektywa. Problem w tym, że niczego dalej nie ma. Przyglądając się samej treści, możemy odnaleźć wiele solidnie zbudowanych zdań, brzmiących bardzo dobrze i przy tym wiernie opisujących to, co znajduje się, dzieje się wokół postaci, budując raczej ciężki, poważny klimat, o czym zresztą już wspominałem. Jest tu dużo tajemnic i niedomówień, tempo akcji jest raczej stałe, choć zakończenie przychodzi nagle, w moim odczuciu. Charakter detektywa został zarysowany poprawnie, lecz nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Chodzi mi o to, że nie da się tu wymienić żadnej szczególnej cechy, czy nawyku. W ogóle, samej Derpy jest nieco zbyt mało, by móc wyczytać coś więcej z jej postawy. Myślę, że największym atutem opowiadania jest jego klimat. Jeżeli coś zostaje w głowie po przeczytaniu go, nie są to postacie, nie są to opisywane wydarzenia, ale właśnie klimat. Niemałą rolę w jego kreowaniu odgrywa pierwszoosobowa narracja. Ogólnie, to właśnie ten element, dla którego chciałoby się powracać do lektury. Jeśli chodzi o wydarzenie, wszystko wskazuje bardziej na wstęp do dużo dłuższej, większej historii i to właśnie na nią zostaje narobiony smak. Jeśli chodzi o postacie – jest w porządku, ale niczym specjalnym nie powalają. Ogólnie, jest to bardzo solidnie napisane opowiadanie z gęstym, trudnym klimatem, solidną dozą niedopowiedzeń, która nie drażni czytelnika, a sprawia, że chce poznać prawdę. Niestety, jako pojedynczy oneshot, opowiadanie pozostawia niedosyt, na dłuższą metę trochę zawodzi, gdyż najlepiej sprawdziłoby się jako prolog do czegoś dłuższego. Jedynie jego klimat nie umiera, co nieco nadrabia za tę niedogodność. Ogólnie, warto poświęcić mu nieco czasu, choć naprawdę szkoda, że nie ma tu żadnego ciągu dalszego. Czegoś, co w pełni pozwoliłoby rozwinąć skrzydła charakterom postaci, wydarzeniom rozkręcić się, przy okazji dając nam więcej tego, co w pierwowzorze wypada zdecydowanie najlepiej – więcej klimatu. Tajemnica Lyry Heartstrings Słowem wstępu, jest to opowiadanie, które mimo solidnego wykonania, pomysłu oraz zgrabnie prowadzonej akcji, nie wzbudziło u mnie jakichś szczególnych emocji. Ale może po kolei. Jeśli miałbym w kilku słowach określić do czego według mnie aspiruje niniejszy tytuł, powiedziałbym, że jest to fanowski odcinek serialu. Po prostu niedługa, stworzona dla rozrywki animacja, o dosyć prostej fabule, zmierzająca do nieszczególnie zaskakującego końca, oczywiście pozytywnego, jakkolwiek byśmy tego nie postrzegali. Całość wypada dobrze, poprawnie, kreskówkowo, choć nie wyróżnia się niczym spektakularnym. Mówiąc nieco konkretniej, opowiadanie zawiera w sobie elementy tajemnicy, czego przykładem są poczynania Bon Bon, pragnącej dowiedzieć się co takiego „knuje” jej przyjaciółka, której to imię widnieje w tytule historii. Biorąc pod uwagę fakt, że powstała ona (historia, nie przyjaciółka) przy okazji konkursu, na Dzień Serc i Podków, czytelnik ma prawo spodziewać się wielu rzeczy, zwłaszcza mając na uwadze tag [Comedy]. Myślę, że to są główne przyczyny, dla których zakończenie trochę zawodzi. Pomysł, budowanie pewnego napięcia, kolejne poszlaki, czy domysły, wskazują na coś nietuzinkowego. Może niekoniecznie chodzi tutaj o jakiegoś tajemniczego partnera, czy cokolwiek związanego z Dniem Serc i Podków, ale coś dziwnego. Ogólnie, rozwiązanie zagadki, obiektywnie, jest dziwne, ale w związku z tym, że motyw ten został wykorzystany już zbyt wiele razy, owe rozwiązanie nie ma już w sobie oryginalnego blasku. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że mogło to zostać zrealizowane dużo, dużo lepiej. Ale przechodząc do wydarzeń, które poprzedzają rozwiązanie zagadki, jest całkiem sympatycznie, kreskówkowo. Podobało mi się to, jak opisane zostało śledzenie Lyry, kolejne kryjówki, czy pozyskiwanie informacji. Jednocześnie, kolejne poszlaki okazały się całkiem interesujące, co służyło budowaniu napięcia, o czym wcześniej wspominałem. Opisy zostały napisane solidnie, choć bez żadnych fajerwerków. Kolejne sytuacje mają w sobie elementy komediowe, choć znów, nie ma tutaj niczego szczególnego. Powiedziałbym wręcz, że widzę w tym tytule czysto rzemieślniczą robotę, natomiast samego autora stać na dużo, dużo więcej. Nie to, by „Tajemnica Lyry Heartstrings” była zła, o nie, po prostu nie jest tak dobra, jak mogłaby być i jak powinna być. Generalnie, trudno jest mi bardziej rozpisać się na temat tego fanfika. Myślę, że jeśli ktoś przepada za Lyrą i Bon Bon, to warto rzucić na niego okiem. Nie jest długi, jego klimat jest całkiem kreskówkowy i luźny, te osiem stron z pewnością nadają się na umilenie kilku chwil, ale jednocześnie nie jest to nic, co zapada w pamięć na dłużej. Jak już pisałem, opowiadanie przypomina scenariusz fanowskiej animacji, gdzie główną bohaterką jest Bon Bon, w tle przewijają się inne postacie, a akcja zmierza do jasnego i mało zaskakującego zakończenia, pozytywnego zakończenia. Ot, prosta historia, choć nie ma przy niej mowy o rozwinięciu skrzydeł przez autora. Symfonia To opowiadanie jest interesujące. W porównaniu z poprzednimi tytułami autora, to jest trochę inne, jest inaczej skomponowane, jest w gruncie rzeczy dosyć eksperymentalne, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Zanim przejdę do rzeczy, wspomnę o tym, co mnie osobiście poraziło w oczy, praktycznie już od pierwszych zdań. Powtórzenia. „Dźwięki”, „dźwięki”, „dźwięki”, jeszcze raz „dźwięki”, na początku jeszcze „światła”, „światła”, dużo „świateł”. Poza tym, niektóre zdania brzmią nieco… Sztucznie. Myślę, że jest to efekt próby napisania czegoś w nieco inny sposób – bardziej poetycki, wyniosły, artystyczny. Objawia się to na przykład innym szykiem zdań, czy konstrukcją całych akapitów, no i ogólnie, jest tu albo biało, albo czarno. To znaczy, jest wiele zdań, które brzmią bardzo dobrze, ładnie, solidnie, ale są również takie, które wypadają sztucznie (o czym już pisałem), takie, których sens się rozmywa, no i takie, które brzmią po prostu dziwnie, źle. Ale na całe szczęście, jasna strona znacząco „przykrywa” tę ciemną, jeśli mogę to tak określić. Zdecydowanie częściej towarzyszyły mi pozytywne wrażenia. Nowy szyk sprawdzał się, dobrane słowa w większości przypadków spełniały swoje zadanie, nadając opowiadaniu innego, bardziej artystycznego charakteru. Kolejne opisy są barwniejsze, ciekawsze, bardzo dobrze oddają to, że treść jest w gruncie rzeczy czymś w rodzaju wizualizacji wygrywanych melodii. Również tematyka jest powiewem świeżości. Ogólnie, ponieważ zdarzyło mi się sędziować w niejednym konkursie literackim, znam kilka prac konkursowych autora oraz innych tytułów. „Symfonia” w żaden sposób nie przypomina żadnego z nich. Również zaangażowanie w fabułę Octavii było dobrą decyzją, co z kolei znajduje swą kulminację w końcówce. Nie jest ona zbyt długa, nie jest rozbudowana, ale naprawdę świetnie wieńczy wszystko, co zostało opisane wcześniej, nadając całości smutnawy wydźwięk. Bardzo dobrze. Wnikając głębiej w treść, kolejne opisy i scenerie, inspirowane melodiami, wypadają całkiem ładnie, kawałek o znajomym domostwie, czy pokoju z tańczącymi do wygrywanego rytmu zabawkami ma w sobie pewną nutkę nostalgii. Nie jest to zbyt szczegółowo rozpisane, ale myślę, że złapałem koncept. Ogólnie, w poprzednich opisach dużo jest natury, czy spokoju, choć, jak już wspominałem, wrażenie burzą nieco powtórzenia. Bardzo dużo „dźwięków”, przez jakiś czas też „świateł”. Do spółki z kilkoma średnio, czy wręcz źle brzmiącymi zdaniami, obniżają nieco finalną ocenę tegoż opowiadania, ale ostatecznie, i tak jest pozytywnie, świeżo, ciekawie. Jak wspominałem, wygląda mi to na eksperyment z innym stylem, czy też nowym podejściem do tematyki, co się bardzo chwali. Ogólnie, myślę, że warto, aby autor trochę potrenował z tym stylem, nowym szykiem, czy też częściej porywał się na wykorzystywanie synonimów, czy wszelakich poetyckich, artystycznych określeń. Kto wie co się stanie, kiedy styl ten zostanie należycie wytrenowany? Albo kiedy takie opisy opatrzą coś dłuższego? Chyba warto by było spróbować. A może to już się stało, tylko ja jeszcze nie miałem z tym do czynienia? Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić – czytając pozostałe opowiadania autora. Tak więc, „Symfonię” postrzegam jako ogólnie udany eksperyment z nieco innym szykiem, czy bardziej poetyckim wydźwiękiem opowiadania. Mimo paru zgrzytów, całość oceniam pozytywnie. Konkretna próbka wciąż rozwijających się możliwości autora. Na razie, to by było na tyle. Do napisania, przy okazji lektury kolejny tytułów z serii "Szeptanych opowieści" Pozdrawiam!
  12. Tak jak wspominałem przy okazji komentowania „Dziesiątki Kielichów”, również to opowiadanie postrzegam jako swoisty dodatek, czy podsumowanie do prawdziwego odcinka, na przykład po napisach końcowych. Ogólnie, całość sprowadza się do dialogu między Celestią a Rutherfordem, podczas to którego zostaje rzucone nowe światło na kilka kwestii, co z kolei obraca w żart misję dyplomatyczną Twilight, w ogóle, cały poświęcony temu odcinek, co z kolei ładnie komponuje się z tym, co udało się osiągnąć Pinkie Pie. Czyli na końcu, wszystko okazało się jedynie zabawą, grą, ku uciesze również Celestii, przy pełnej nieświadomości Twilight. Nie jest to co prawda najświeższy z motywów, ale tu został zrealizowany bez zgrzytów, czy przeciągnięć, serwując krótki, przyjemny tekst o zabarwieniu komediowym, choć obyło się bez większych fajerwerków. Ale w sumie dobrze. Na te gabaryty nie ma co wrzucać wszystkiego jak leci, tylko postawić na konkret. I to się sprawdziło świetnie. Skoro dominują dialogi, czy zatem trafimy na jakieś opisy? A trafimy. Nie jest ich dużo i nie służą rozbudowanemu opisywaniu każdego najdrobniejszego detalu, ale raczej pełnią funkcję sprawozdawczą – co się dookoła dzieje, szczególnie koncentrując się na pani Berry Punch. Zgodzę się z przedmówcą, że było to trochę sztampowe, czy też zbyt kurczowo trzymające się ściśle określonego, dosyć powszechnego jej wizerunku, ale nie jest to aż tak uciążliwe. Bodajże takich scenek są dwie, co innego, gdyby jakaś wzmianka pojawiała się co dwie-trzy kwestie mówione, wówczas byłoby to nachalne. A tak, jest ok. Generalnie, tekst jest wesoły, lekki i bardzo szybko się go czyta. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, pomysł był interesujący, wykonanie nie budzi zastrzeżeń. Bardzo fajny przerywnik, nawet zapadający w pamięć. Z całą pewnością godny poświęcenia czasu na przetłumaczenie. Dla fanów „Party Pooped” tytuł obowiązkowy.
  13. Jakie ładne opowiadanie. Krótkie, przyjemne, klimatyczne… I to o takiej fajnej postaci :] Ogólnie, „Dziesiątkę Kielichów” przeczytałem krótko po „Deklaracji wojny” i oba te teksty postrzegam jako dodatki do odpowiednich odcinków serialu. Takie coś, co pojawia się po napisach końcowych, wyjaśniając to i owo, zanim nastąpi ostateczne zakończenie odcinka. Jak sekretna scenka po napisach w „Curse of Chucky”! Ale przechodząc do rzeczy, bez wątpienia ten krótki kawałek tekstu był godny tłumaczenia. Opowiadanie to nie jest niczym nadzwyczajnym, czy spektakularnym, jest to po prostu niedługa, zwyczajna historyjka opowiadająca trochę o kolejnych odmianach iluzji, trochę o tej jaśniejszej stronie Trixie, wplatając w to garść pewnych życiowych przemyśleń. Opisy są wystarczające, od czasu do czasu trafi się coś dłuższego, ale generalnie, sztuczka iluzjonistki przebiega kolejnymi etapami, zmierzając do pomyślnego finału, a to wszystko stałym, zrównoważonym tempem, raz po raz serwując nam szczyptę dialogów. Ogólnie, aktywny udział w historii biorą dwie postacie i mimo prostoty opisów czy kwestii mówionych, ich charaktery są dobrze oddane. Trixie to Trixie, dokładnie taka, jaką znamy ją z serialu, a solenizantka to po prostu mała, rozentuzjazmowana klaczka, chłonąca sztuczkę z typowo dziecięcą ufnością, czy naiwnością. Nie więcej, nie mniej. Chyba tym elementem, który przypadł mi do gustu najbardziej, była sama końcówka, czy też wspomnienie o „iluzji wyboru”. Naprawdę dobrze przemyślane, bardzo pozytywne fragmenty, chyba nawet troszeczkę pocieszające. Oczywiście, po tłumaczeniu nic a nic nie uleciało z tejże otoczki, co z kolei świadczy o wysokiej jakości polskiej wersji tego opowiadania. A zatem, czy mogę napisać coś jeszcze? Chyba nie. To po prostu krótki, przyjemny, klimatyczny (i to w takim znaczeniu, że mógłby to być kawałek prawdziwego odcinka) tekst, potrafiący urozmaicić te pięć minut, czy wręcz nieco rozweselić, za sprawą naprawdę pozytywnie nacechowanego zwieńczenia. Polecić mogę, czemu nie? Takie niedługie przerywniki to sama przyjemność.
  14. Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym sprostować jedną rzecz. Otóż, to prawda, że uważam atmosferę panującą w „Tańczacym z Herbatnikami” za zdroworozsądkowo rozluźnioną, szczególnie w porównaniu z klimatem opowiadań poświęconym w całości Królowi Sombrze, Kryształowym Imperium oraz temu, co działo się na długo przed wydarzeniami ukazanymi w serialu. Poprzez „zdroworozsądkowo”, pojmuję lekką zmianę ogólnego wrażenia, dzięki czemu czujemy, że dostajemy od autora coś nowego. Ale, ale! Prawdą jest też, że nie wydaje mi się, aby dobrane tagi w pełni odzwierciedlały to, czym naprawdę jest niniejsza historia. Uważam, że akcja zmierza za wolno, a random, którego jest tu na pęczki, skutecznie wypiera element przygodowy, w czym jeszcze pomaga mu bardzo rozbudowana narracja w dialogach, a także sposób, w jakim zostały napisane kolejne opisy. Tematyka jest w porządku. Nie jest to żadna mroczna historia, żadna wojna, ani żaden przełomowy moment w historii Equestrii, gdzie ważą się losy wszechświata. Po prostu, poszukiwania herbatników w sobotni wieczór, w Manehattanie, oczami całkiem sympatycznego i dającego się polubić bohatera, który różne rzeczy bierze trochę na wyrost, nazbyt serio. Niemniej, w kilku miejscach poczułem się nieco znużony, zmęczony i naprawdę, chciałem, aby akapit po prostu się skończył, a akcja popędziła dalej. W stosunku do tematów krążących wokół Kryształowego Imperium, jest to zdrowe rozluźnienie, zmiana otoczenia, bohaterów, świeżość. Ale w stosunku do ogółu dostępnych na forum (i nie tylko), różnych komedii, opowiadanie wciąż wydaje się dosyć… Statyczne. W każdym razie, opowiadanie zostało napisane z godną pochwały dbałością o szczegóły. Mówię poważnie. Jakiego fragmentu bym nie wybrał, z ekranu wylewa się, być może nieco chorobliwy perfekcjonizm, objawiający się głównie starannym doborem słów oraz kreowanym przez autora klimatem. Zdecydowanie dominują zdania złożone, choć miejscami miałem wrażenie, że autor starał się trochę za bardzo i najzwyczajniej w świecie, trochę przedobrzył. Ogólnie, są to jednocześnie te fragmenty, które mnie trochę zmęczyły. Jeśli chodzi o bohaterów, tutaj również jest nieco nierówno. Występujące postacie, wymyślone na potrzeby fabuły, raczej nie wzbudzają negatywnego wrażenia, na swój sposób są charakterystyczne i zapadają w pamięć. Gdybym miał wskazać najlepiej wykreowaną postać, to na mój gust byłby to Fortissimo. Dosłownie wszystko działa – jego historia, sytuacja w jakiej się znajduje gdy go poznajemy, sposób w jakim się wypowiada, wszystko to buduje wokół niego otoczkę elegancji, dostojności, charakteru. W ogóle, jakoś do tej pory Diamond Spades bardzo kojarzył mi się z Zorro, ale po tym jak w historii pojawia się Fortissimo, wówczas to właśnie on przejmuje to wrażenie. Sam nie wiem czemu, być może to przez to jak sobie ich wyobrażałem (w sensie, mowa, ruchy, czy inne drobne rzeczy), a może przez tę atmosferę. Z jakiegoś powodu, było to pierwsze, co przyszło mi na myśl w trakcie czytania. Podobnie, myśląc o „tańczącym z Herbatnikami”, to Fortissimo pojawia się w głowie jako pierwszy. Jak wspominałem wcześniej, pod względem bohaterów jest nie równo. Omówiłem już co ważniejsze osobistości będące bohaterami niekanonicznymi, ale jeśli chodzi o postacie kanoniczne… Czy ja wiem? Wprawdzie nie ma ich zbyt wiele, ale jak już się pojawiają, nie wzbudzają jakichś szczególnych emocji. Tirek po prostu pełni swoją funkcję w fabule, natomiast Trixie… Och, to ta postać, którą doceniłem po latach! A więc to ona wysłała Spadesa po herbatniki krakersy… Ekhm. Czy ja wiem? Jakoś to na mnie nie zadziałało. Pojawiła się zupełnie znikąd i była po prostu sobą, ale prawdę powiedziawszy, po całej uprzednio przeczytanej treści, spodziewałem się czegoś innego, większego. Jasne, od początku było wiadomo, że to sprawka jakiejś klaczy, ale sytuacja w jakiej Spades do niej powraca, dosyć mało satysfakcjonująca i krótka końcówka, sprawiła, że ostateczne wrażenie było takie, jakby autor bardzo ciężko, bardzo długo pracował nad treścią, starannie dobierając słowa, sprawdzając każde z nich w słowniku, unikając powtórzeń, a potem nagle stracił zainteresowanie i pomyślał „ok, a teraz trzeba to szybko zakończyć”. Ponieważ nie chcę być gołosłowny powiem trochę o migawkach, jakie pojawiły się w mojej głowie kiedy myślałem sobie jak to mogłoby się zakończyć. Ja wiem? Herbatnik nagle zaczyna mówić i uciekać od Trixie więc Spades znów rusza w drogę. Spades gubi herbatnik. Trixie jest w trakcie występu a on wpada nagle na scenę wszystko psując, ale pokazuje jej herbatnik. Trixie dostaje herbatnik, Spades znika w cieniach, a za chwilę przyjeżdża milicja i aresztuje Trixie za kradzież herbatnika. Cokolwiek. Kończąc, chciałbym jeszcze raz powiedzieć, że na tle pozostałych prac autora jest to coś luźniejszego, weselszego, bardziej zabawnego i nacechowanego zdrową losowością. Ale na tle komedii, jako ogółu, nie jest to do końca to, czego można by się spodziewać po samym tagu – wypada poważniej, bardziej statycznie, jakby zbyt wykwintnie na komedyjkę. Akcja nie przebiega dostatecznie szybko i mamy tu liczne przystanki, połączone w bardzo rozbudowanymi opisami i narracją w dialogach, co skutkuje zbiciem klimatu komediowego na tyle, że ktoś mógłby poczuć się nieco zawiedziony. Gagi po prostu się rozmywają, rozcieńczają się w eleganckiej, poważnej otoczce. Na szczęście, klimat przygody utrzymuje się na tyle, że czytelnik czuje się w samym sercu nietypowych wydarzeń, co zachęca do dalszej lektury, ku, jak już pisałem, mało satysfakcjonującego zakończenia. Gdybym został po przeczytaniu czegoś podobnego poproszony o dobranie za autora tagów, zasugerowałbym [Random] [Adventure], dokładnie w takiej kolejności. Tak czy inaczej, niezależnie od tego, czy „Tańczącego z Herbatnikami” porówna się do pozostałych dzieł Malvagia, czy ogólnie do fanfików o podobnych tagach, tekst wypada pozytywnie. Jak już wspominałem, ogromna dbałość o każde słowo, szczegóły, kompozycja oraz ogólny wydźwięk, połączony z ciekawie zarysowanymi charakterami postaci niekanonicznych, są to niezaprzeczalne atuty, dla których warto poświęcić fanfikowi trochę czasu. Trzeba jednak uważać, bo nie jest to taka komedia, jakiej można by się spodziewać. Dlatego też, mam kłopot z poleceniem tytułu każdemu. Ci zaznajomieni z opowiadaniami autora, czy lubiący sobie po prostu od czasu do czasu poczytać jakiegoś fanfika, z całą pewnością powinni sprawdzić ten tekst. Ale ci, którzy po [Adventure] oczekują hord bestii, widowiskowych walk, długich podróży, zadziwiających miejsc, magicznych artefaktów, zwrotów akcji i tajemnicy, zaś po [Comedy] tony żartów, obśmiewania czego tylko się da, czy znanych postaci w krzywym zwierciadle, mogą się trochę rozczarować, gdyż tych elementów jest tutaj dużo mniej niż zazwyczaj, w tak otagowanych fanfikach. Warto sprawdzić historię samemu i ocenić według własnego uznania. Pozdrawiam serdecznie!
  15. Uważam, że ten tytuł jest jednym z najlepszych oneshotów, jakie do tej pory zaserwował nam autor. Pomimo prostej struktury, niewielkich gabarytów oraz kilku uchybień, które zostały swego czasu zaznaczone, jest to historia mocna, skłaniająca do przemyśleń, wielowymiarowa. Mając na uwagę zawartość pierwszego posta oraz zadane przez autora pytania, mam wątpliwości, czy chciał dokładnie zarysować doktora jako postać tragiczną, czy też przedstawić go jako postać negatywną, kierowaną przez (w pewnym sensie) szlachetne pobudki. Zresztą, w tekście możemy znaleźć wskazówki prowadzące zarówno do jednej wersji (wspomnienia kucyków, którym uratował życie, nagrody, wyróżnienia, prestiż), jak i drugiej (świadome powątpiewanie w etykę lekarską). Ja obstawiam, że miało to na celu lepsze zaprezentowanie jego osoby jako postaci tragicznej, zmuszonej dokonać wyboru, co z uwagi na jego osobiste przekonania, nagłą sytuację oraz różne okoliczności, okazało się zadaniem trudnym i z góry skazanym na porażkę. Znamy oficjalny przebieg wydarzeń. Tę kwestię zawrę z moich odpowiedziach. Chciałbym teraz zastanowić się nad tym, co by było, gdyby jednak uratował gwałciciela. Po pierwsze, nie ma gwarancji, że wystarczająco szybko zostanie znaleziony odpowiedni dawca. Tak samo, nie ma gwarancji, że gwałciciel tym razem zostanie skazany, a jeśli nie, z całą pewnością będzie dalej będzie wyrządzać niewinnym krzywdę i jeśli wymiar sprawiedliwości się nim należycie nie zajmie, w końcu zrobi to ktoś inny. Czyli, najpewniej, i tak zostałby „odstrzelony”. Czyżby doktor wybrał zatem mniejsze zło? Popełnił mniejsze zło, by uratować kucyki przed większym złem? Ogólnie, rozterki i dylematy moralne, sytuacje bez wyjścia, czy też możliwe do rozpatrywania na wielu płaszczyznach decyzje bohaterów nie są niczym nowym, lecz w „Po pierwsze: nie szkodzić”, wszystko zostało zrealizowane tak dobrze, płynnie i wyczerpująco zarazem, że naprawdę, trudno się nadziwić, jak autorowi udało się to zmieścić w zaledwie pięciu stronach i faktycznie potrząsnąć czytelnikiem. Jasne, że niebagatelną rolę w tym efekcie odegrały postawione czytelnikom pytania, ale jestem przekonany, że i bez nich poważnie zastanowiłbym się nad tymi kwestiami. Serio, czuję się fanem tego opowiadania, ale! Żeby nie lać na prawo i lewo miodem, przejdę do jednej rzeczy, której może nie postrzegam jako minusa, ale z całą pewnością nieco mi zmąciła lekturę. Mam wątpliwości co do fragmentu poświęconego poprzedniemu ordynatorowi. Temu, który bardzo przeżywał stratę swych dwóch pacjentów. Czy aby na pewno czas teraźniejszy jest tam na miejscu? Czy całość nie powinna być napisana w czasie przeszłym? Tak czy inaczej, mamy tu ładny, choć subtelny kontrast. Postać lekarza idealnego, wiecznie i głęboko rozpaczającego nad każdą porażką, wersus ktoś, kto ma zadatki na jego następcę, ale ulega pokusie. Poczucie panowania nad życiem pacjentów bierze górę i zaczyna bawić się w boga, choć, jak mniemam, do końca wierzy w słuszność sprawy i to, że staje się zły tylko po to, by pokonać większe zło. Naprawdę, bardzo dobrze napisana (choć nie bez zarzutów), bardzo dokładnie przemyślana historia, ukazująca bardzo częsty dylemat moralny w wielowymiarowy sposób, na zaledwie kilku stronach. Biorąc pod uwagę datę premiery fanfika, do dnia dzisiejszego zachowuje on aktualność, nadal warto go czytać i regularnie do niego wracać. Tego swego rodzaju klasyka mogę polecić każdemu. Choć nie uświadczy się tu klimatu typowego dla serialu (kolory, przyjaźń, dobroć, ckliwość), a coś znacznie bliższego naszej, ludzkiej rzeczywistości, to jednak warto zatrzymać się przy tym tytule na dłużej. W każdym razie, ja na pewno o nim nie zapomnę, doskonała robota. A teraz pora na moje odpowiedzi na pytania. Dziękuję za to opowiadanie. Pozdrawiam!
  16. Myślę, że największym wyzwaniem dla czytelnika jest w tym przypadku połapanie się o co tu tak naprawdę chodzi. Jaki jest związek tytułu opowiadania z zaprezentowanymi wydarzeniami? Jaki jest cel bohaterów? Jakie motywacje stoją za ich poczynaniami? Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie zawsze się to udaje, bądź nie zawsze autorzy chcą ujawniać wszystko od razu, a zamiast tego zostawić pewne rzeczy do własnej interpretacji… Ale „ParaPegaz” to zdecydowanie inna para kaloszy. Jasne, rozumiem wiek autora, rozumiem fakt, że to pierwszy fanfik (albo jeden z pierwszych), rozumiem brak doświadczenia, rozumiem nieznajomość pewnych pojęć. Ale nie zawsze jest tak, że pierwszy fanfik = stuprocentowy niewypał. Nie zawsze jest tak, że brak doświadczenia i odtwarzanie oklepanych motywów kończy się totalnym, niestrawnym bezsensem. Zatem nie uważam, że powinienem zachować większy dystans do opowiadania, ponieważ da się stworzyć coś, co jest jednocześnie pierwszym fanfikiem i czymś, co można ze spokojnym sercem przeczytać. A zatem – z fanfika nie wynika nic konkretnego. Tła bohaterów nie zostały należycie zarysowane, nie znamy zbytnio ich motywów ani jakie są między nimi relacje (są przesłanki, ale brakuje konkretnych scenek, czy dłuższych dialogów). Co gorsza, nie potrafię określić gdzie tak naprawdę rozgrywa się akcja. Wszystko wskazuje na to, że to stara, dobra Equestria, lecz z jakiegoś powodu kucyki w szkole uczy się angielskiego, niemieckiego, a migawki ze szkolnego życia bohatera przypominają nasze, polskie realia. Kolejna rzecz, to brak opisów, rozmywająca się fabuła i naprawdę mało interesujące wykonanie. Gdyby nie kilka fragmentów, które szczerze mnie rozbawiły, przypuszczam, że zamknąłbym przeglądarkę. Oto kilka przykładów: Ogólnie, te fragmenty aspirują do kategorii „So bad, it’s good”. Powtórzę, gdyby ich nie było, zapewne odpuściłbym sobie czytanie, pomimo faktu, że kolejne rozdziały są króciutkie, tak na jedną stronę. Generalnie, próżno tu szukać czegokolwiek, co mogłoby realnie zainteresować czytelnika losem postaci, czy zachęcić do śledzenia kolejnych wydarzeń. Tak jak ma to miejsce w wielu przypadkach pierwszych opowiadań, dominują średnio skonstruowane dialogi, kolejne akapity mają charakter bardziej informacyjny, niż opisowy, przez co w ostatecznej konsekwencji, trudno sobie wyobrazić cokolwiek. No, ale nie zamierzam być dupkiem, który jedynie narzeka i się pastwi, a poza tym nie chcę znowu wylądować w pułapce, toteż podpowiem jak, w mojej opinii, autor może stosunkowo szybko i bezboleśnie poprawić swoje umiejętności i z czasem napisać coś znacznie, znacznie lepszego. Po pierwsze, sprawdź jak wygląda to w książkach. W różnych książkach. Nie mówię, że od razu musisz przeczytać 100 tytułów, od początku do końca. Uważam, że na początku będzie dobrze, jak wybierzesz coś losowego i na wyrywki będziesz czytał różne fragmenty. Na przykład bierzesz na ślepo co Ci wpadnie w rękę, otwierasz na losowej stronie i czytasz kolejne pięć stron. Chodzi o to, żebyś zobaczył, jak różni autorzy/ autorki piszą, jak wygląda konstrukcja opisów, jak wyglądają dialogi, jaka jest narracja. Przy okazji, powinieneś poznać nowe słowa, określenia. Sprawdź różne tytuły różnych autorów, aby znaleźć ten styl, na którym mógłbyś się wzorować, zanim wyrobisz sobie własny. Po drugie, trening. Według mnie, najlepiej, jak będziesz sobie pisał niedługie oneshoty, takie na 3-10 stron. Ponieważ po „ParaPegazie” widać, że nie masz jeszcze konkretnych koncepcji na opisy, czy dialogi, myślę, że takie krótsze opowiadania sprawdzą się najlepiej. Nic skomplikowanego, czy rozrośniętego. Dobrym pomysłem, może być również zaglądanie do książek między kolejnymi opowiadaniami. Po tym, jak napiszesz kilka opowiadań, porównaj najnowsze z najstarszym. Zobacz co się zmieniło, co Ci najbardziej odpowiada, te sprawy. Chodzi o to, abyś spróbował wyznaczyć sobie kierunek, w jakim chcesz podążać, aby wyrobić swój styl. Po trzecie, sprawdź swoją historię. W internecie jest masa słowników, również wyrazów pokrewnych/ bliskoznacznych, Word sam sprawdza błędy i podkreśla je na czerwono. Postaraj się zwracać uwagę na błędy ortograficzne, interpunkcyjne, powtórzenia. Program nie zawsze podkreśli wszystko, więc najlepiej będzie, jeśli po napisaniu opowiadania sam je przeczytasz. Postaraj się naprawić każdy błąd, na który trafisz. Nie zaszkodzi, jak poczytasz co nieco o formatowaniu tekstu. To naprawdę proste, a dobrze sformatowany tekst nie tylko wygląda lepiej, ale ułatwia czytanie. No i po czwarte, nic na siłę. Jeżeli chwilowo nie masz konkretnego pomysłu, jeżeli brak Ci chęci, niczego nie pisz. I nie ciśnij od razu przesadnie głębokiej, sztucznej, nadymanej fabuły, próbującej być czymś więcej, niż w rzeczywistości może być, bo to prawie zawsze źle się kończy (patrz: „Sonic the Hedgehog 2006”). Na początku, pisz o rzeczach prostych, bez zbędnych udziwnień, przesadnego mroku, czy przydługich scen walki. Dobrym pomysłem może być również skupienie fabuły wokół którejś z kanonicznych postaci. Jak ogarniesz oddawanie poszczególnych cech, które znamy, popróbuj co nieco pozmieniać. Nadaj znanym postaciom nowe, a może przedstaw je w zupełnie inny sposób. A potem przejdź do tworzenia własnych, oryginalnych postaci. Wydaje mi się, że to wszystko, co na początku będzie może Ci się przydać. Generalnie, wracając jeszcze do „ParaPegaza”, opowiadanie w gruncie rzeczy wypada blado i nijako, toteż w pierwszej kolejności, polecałbym ćwiczenia nakierowane na kreację postaci. Potem spróbuj wymyślić niedługą historyjkę, którą Twoi bohaterowie/ bohaterki mogliby odegrać. Plan wydarzeń może okazać się pomocny. Z mojej strony, to by było wszystko w tej materii. Powodzenia i pozdrawiam!
  17. Po skończonej lekturze opowiadanie pozostawia po sobie jak najcieplejsze wspomnienia, to na pewno. Trudno mi jednak określić w czym tkwi istota uroku całej tej niedługiej historyjki. Być może jest to sama fabuła oraz towarzyszący jej klimat. Być może sytuacja, w jakiej znalazła się bohaterka budzi sympatię. A może chodzi o to, że im bliżej końca jesteśmy, tym lepiej się czujemy. Może być również tak, że chodzi o wszystko po trochu. W pierwszej kolejności wymieniłem fabułę oraz klimat. Nie da się ukryć, że, tym, co napędza kolejne wydarzenia, jest prosty jak parasol koncept: Derpy musi dostarczyć paczkę, czyli dostać się z punktu A do punktu B, przy czym grozi jej zwolnienie, ale najpewniej tak się nie stanie, bo adresat okaże się wspaniałą osobą. Tak w gruncie rzeczy można całe opowiadanie streścić. Niby nic, ale zostało to przedstawione i omówione w bardzo przyjemny sposób, a przy tym opisane zwięźle oraz konkretnie, dzięki czemu czytelnik co dwa akapity nie przewraca oczami i nie nabiera chęci na zabranie się za coś innego. Innymi słowy, historyjka została napisana tak, że potrafi przy sobie zatrzymać. Przyglądając się bliżej wydarzeniom, bohaterom, to wszystko wydaje się dosyć… Kreskówkowe. Serialowe wręcz. Jest to jeden z elementów składowych zaserwowanego klimatu, który przekonuje nas, że to mógłby być prawdziwy odcinek serialu. Chodzi tutaj o to, jak wyobrażamy sobie smutną, zestresowaną Derpy, za którą stoi widmo utraty dotychczasowej pracy, a także to, jak bardzo się stara, mimo swej niezdarności, której przy swych najszczerszych chęciach nie jest w stanie obejść. Wiele znaczy również wkurzony szef, który w ramach najgorszego straszaka przedstawia wizję przeniesienia Derpy na stanowisko, gdzie do końca świata będzie obracać ciągle te same koperty. Widać jego frustrację, niechęć, te sprawy. Wreszcie, docieramy do tego drugiego, weselszego bieguna, w gdzie do głosu dochodzi Pretty Pieces oraz Sortie. Ogólnie rzecz biorąc, postaci są całkiem wyraźnie zarysowane, choć tak naprawdę grają w historii drugie skrzypce i nie pojawiają się na zbyt długo. Pojawiają się w starannie dobranych punktach fabuły, wpływając na Derpy oraz zmianę jej samopoczucia/ nastawienia. Jedne są podkreślone na czerwono, jako te negatywne, inne zaś, na zielono, co sygnalizuje, że mają za zadanie załagodzić sytuację w odpowiednim momencie, wspomóc dobrym słowem, rozluźnić atmosferę. Być może są nieco szablonowe, ale nie rzuca się w to oczy aż tak, być może ze względu na wrażenie, jakby był to pełnoprawny odcinek. Mało tego, wskazuje na to również końcówka, która zalatuje subtelnym morałem, przychodzącym na myśl list do Celestii. Wszak tu też otrzymujemy wiadomość, tyle, że strony są nieco inne niż zazwyczaj Zagłębiając się bardziej w zagadnienie, na początku, mamy coś, co nazwę „biegunem smutnym”. Mianowicie, Fabuła koncentruje się na sytuacji podbramkowej, w której znalazła się Derpy, na napiętej atmosferze w pracy oraz ultimatum, jakie postawił jej surowy szef. Początek opowiadania jest dosyć posępny i sprawia wrażenie, jakoby w tytule powinien pojawić się jeszcze jeden tag – [Sad]. Zaprezentowane wydarzenia, poprzez to jak zostały opisane, zaaranżowane, starają się zadziałać na czytelnika, wpłynąć na niego, przekonać, że żarty się skończyły i niedoceniana Derpy naprawdę może pożegnać się z posadą listonoszki. W miarę jak czytelnik zbliża się do „bieguna wesołego”, tworzy się swego rodzaju napięcie, co znajduje swą kulminację w rzekomym potłuczeniu paczki, czyli temu, co miało przekreślić jej karierę. Chcemy, aby Derpy się powiodło, choć przeczuwamy jak najpewniej to się skończy. I tutaj muszę wspomnieć, że od tego momentu, im dalej brniemy w historię, tym mniej nas ona zaskakuje. Dalszy ciąg wydarzeń jest możliwy do przewidzenia, w jakimś stopniu – paczka wygląda na roztrzaskaną, ale najpewniej tak nie jest, najpewniej o to właśnie chodziło, najpewniej nie było czego się bać. Ale bynajmniej nie rujnuje to lektury. Czym jest zatem wspomniany „biegun wesoły”? Zaczyna się na spotkaniu z Pretty Pieces i doręczeniem przesyłki, a kończy na scenie na nowym stanowisku, gdzie Derpy towarzyszy nowy przełożony, Sortie. Jest to również zwieńczenie tej niedługiej historyjki. Ogólnie, to całkowita odwrotność tego, co opowiadanie serwuje na początku – mniej stresu, więcej satysfakcji z pracy, swobody, radości. Efekt był taki, że im bliżej czytelnik znajduje się zakończenia, tym większą satysfakcję odczuwa, jest mu lepiej, bo Derpy jednak się udało z tego wybrnąć. I mimo tego, że można to było przewidzieć i w zasadzie zakończenie niczym nie zaskakuje, to jednak wciąż było to przyjemne doświadczenie, warte poświęcenia tych kilku minut na dziewięć stron zupełnie zwyczajnego kawałka życia. Czy opowiadanie pozostaje w pamięci? Owszem. Może nie jest na tyle pamiętne, bym o każdej porze dnia i nocy potrafił wymienić każdy, nawet najdrobniejszy szczegół, ale z całą pewnością pozostawia w głowie ślad, w postaci ogólnego szkicu historii oraz klimatu, który to sprawia, że ma się ochotę powrócić do tego tytułu. Po raz pierwszy czytałem opowiadanie jakoś na początku grudnia i jakoś mi tak zostało, że myśląc o nim, mam skojarzenia z okresem świątecznym. Nie wiem, być może pora oraz samopoczucie, w jakim znajduje się czytelnik podczas pierwszej lektury również ma znaczenie na odbiór. Co jeszcze? Historyjka z całą pewnością godna była tłumaczenia i to tłumaczenia na wysokim poziomie. Sądzę, że takie zostało nam zaserwowane. To znaczy, nie mam zbyt dużego doświadczenia w tłumaczeniach, moja angielszczyzna jest całkiem dobra, ale porównując tłumaczenie z oryginałem nie wydaje mi się, aby gdzieś pogubił się sens, bądź też, by zabrakło kilka kluczowych kwestii. Skądinąd wiem, że czasem tłumacze, jeśli nie wiedzą jak coś przetłumaczyć tak, aby brzmiało dobrze po polsku, dla Polaka, to albo zmieniają sens zdania całkowicie, albo dodają coś od siebie, albo porzucają zdanie w ogóle. W polskiej wersji „Cracked Beauty”, tego nie widać. Nie brakuje żadnych wątków, nic nie zostało wycięte, ani zamienione na jakieś mało adekwatne wstawki. Jest znakomicie. W ogóle, dzisiaj, już w 2016 roku (recenzja miała się ukazać w 2015), opowiadanie wydaje mi się… Klasyczne. „Klasyk”, to pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, kiedy pomyślę sobie o samym tytule. Bardzo dźwięcznym tytule, warto dodać. Kojarzy się z czymś fajnym, przyjemnym, czymś, o czym trudno zapomnieć i do czego zawsze ma się ochotę wrócić ze zdrowia nostalgią. Coś jak „Mandate of Heaven” Reasumując, mamy tu bardzo ładne opowiadanie, z przyjemnym, serialowym klimatem, ciekawie zarysowanymi postaciami, które mimo ogólnej prostoty oraz przewidywalności, potrafi wciągnąć, usatysfakcjonować i zagnieździć się w głowie na tyle, że chce się do niego wrócić. Historyjka godna tłumaczenia wysokiej jakości, które zresztą zostało nam zaserwowane. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak podziękować aTOMowi oraz polecić tytuł, szczególnie miłośnikom tagu [Slice of Life].
  18. Wprawdzie autor zawczasu wspomniał, jaki był cel napisania niniejszej historyjki, jednakże nawet bez tej informacji domyśliłbym się, że było to opowiadanie konkursowe. Dlaczego? Powiem w ten sposób: wprawdzie między kolejnymi zdaniami nie widać było cięć, jako takich, lecz po skończeniu lektury nie mogłem pozbyć się wrażenia, że z opisania wielu rzeczy trzeba było rezygnować, na rzecz zmieszczenia się w pewnych ustalonych ramach. Ramach konkursowych. Ale zaraz, zaraz! Mowa o „Moim Małym Fanfiku”? Wprawdzie chodzi o pierwszą edycję, ale czy aby przypadkiem w tym konkursie nie obowiązują zbyt surowe limity słów. Nieważne. Liczę, że w razie czego autor odświeży mi pamięć, tudzież skoryguje w tej materii. Tak czy inaczej, wielu rzeczy brakuje. Jest wprowadzenie, jest zakończenie, ale środek gdzieś się zawieruszył. Wprawdzie mamy migawki co też takiego działo się tego wieczora, tak z grubsza, lecz to zbyt mało. Informacja o „pograniczu komedii obyczajowej” każe sądzić, że czekają nas przeróżne zabawne sytuacje i nieporozumienia, wynikające z wszechobecnego przepychu, elegancji, towarzystwa, być może w pewnym stopniu kontrastującymi z szeroko pojętą przeciętnością. Próby przypodobania się, pokazania się, nawiązania kontaktów, chęć poczucia się bogaczem chociaż przez chwilkę… Te sprawy. Być może wyobraziłem sobie zbyt wiele, źle zinterpretowałem słowa autora. Ale to nie zmienia faktu, że po przeczytaniu opowiadania czegoś mi brakuje. Ostatecznie, komediowy, randomowy wręcz smaczek udziela się jedynie na końcu opowiadania. Końcu, który absolutnie zaskoczył, wywrócił do góry nogami bardziej poważny klimat, zaburzył atmosferę, przyprawiając o banana na twarzy. Właśnie tak, banana. Ogólnie, wielka szkoda, że zabrakło wszelkiej maści perypetii na samym Balu, zabrakło dialogów, zabrakło nielogiczności i nieporozumień. Wówczas opowiadanie spokojnie mogłoby zostać opatrzone tagiem [Comedy]/ [Random] i mienić się komedią obyczajową. A tak, mamy krótki, nie wyróżniający się niczym szczególnym (poza dosyć niespodziewanym zakończeniem) kawałek życia, który choć napisany poprawnie, z pomysłem i dbałością o kompozycję, pozostawia po sobie niedosyt, zamiast jakiegoś trwalszego śladu. Zahaczając o kwestie techniczne, w jednym tylko miejscu rzuciło mi się w oczy jednorazowe przejście ze stanu przeszłego w teraźniejszy. Nie wiem, czy to błąd, ale mnie osobiście zakuło w oczy. Ale czytając poniższy fragment raz jeszcze, dochodzę do wniosku, że w sumie może być i tak i tak. Może po prostu zabrakło tam „zazwyczaj”? Między „bankietu” a „są organizowane”? Proszę o naprowadzenie. Poniżej fragment. Ale tak ogólnie, wydaje mi się, że jest to takie opowiadanie „na raz”. Ciężko mi o nim cokolwiek więcej napisać. Samo czytanie przebiega bez większych zgrzytów, jest przyjemnie, ale nic poza tym. Historyjka bardzo szybko ulatuje z pamięci, a czytelnik nie czuje jakiejś szczególnej motywacji, by ją sobie odświeżyć. Ale przekonałem samego siebie i przeczytałem tytuł raz jeszcze i po drugim czytaniu widać jak na dłoni, iż nie jest to szczyt możliwości autora, nawet, jeśli miała to być krótka i skromna praca konkursowa. Po prostu, im bardziej się w to zagłębiam, tym większe mam wrażenie, że mam do czynienia z czysto rzemieślniczą robotą. Mającą w sobie pomysł, ładnie skomponowaną, ale wciąż – czysto rzemieślniczą. Ostatecznie, sam nie wiem komu mógłbym ten tekst polecić. Ogólnie, myślę, że z samej ciekawości warto dać mu szansę. Szału nie ma, ale można przy nim spędzić kilka miłych chwil, choć w mojej opinii, jest to historia na jeden raz. Nic więcej nie da się o niej napisać. Po prostu jest. Można było z tej tematyki wycisnąć o wiele, wiele więcej.
  19. Woo, to zakończenie było… Rozczarowujące i zaskakujące zarazem. A dlaczego? Jakoś po przeczytaniu drugiej strony przewinęła mi się w głowie pewna retrospekcja. Nie podam idealnie roku oraz numeru, ale pamiętam, że dawno, dawno temu, w „Kaczorze Donaldzie” by taki komiks, w którym Donald nie mógł odkręcić butelki z ketchupem, trochę sam próbował, potem poszedł do Diodaka, gdzie kilka robotów próbowało zrobić to samo, nie dało się, a potem spróbował sam Diodak i wielki zonk, butelka nie była do odkręcania, tylko miała proste otwarcie, taką niewielką pokrywkę, na szyjce. No to ja zadowolony, że znowu udało mi się przewidzieć zakończenie czekałem, aż kucyk, po którym nikt się nie spodziewał, że będzie w stanie odkręcić najlepiej zakręcony słoik na świecie, po prostu go otworzy minimalnym nakładem siły, a tu… Rozczarowanie. Rozczarowanie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – bo wyszło na to, że się pomyliłem ;P A na czym polegało zaskoczenie? Nie tylko na tym, że źle obstawiłem, ale na tym, że zwieńczenie historii było trochę mało spektakularne, zwłaszcza, że autor przy dosyć prędkim tempie akcji i w krótkim czasie zbudował pewne napięcie, tylko po to, aby okazało się, że to był inny słoik. A ten niezniszczalny wziął się stąd, że po prostu tak się raz na jakiś czas przytrafia. Trochę szkoda, że zostało tak to wyjaśnione. Zatem rozczarowanie – na plus, zaskoczenie – na minus. To, co delikatnie przechyliło szalę na stronę pozytywnego wrażenia była taka subtelnie nakreślona otoczka, że przyjaciółki naprawdę uwierzyły w to, że Fluttershy była w stanie odkręcić słoik i wobec tego nabrały do niej większego respektu, żeby jej nie drażnić i nie ryzykować, bo im przyłoży i to porządnie. To było przyjemne, zabawne i na swój sposób urocze, głównie dlatego, że Fluttershy uchodzi za tę najdelikatniejszą, najmniej agresywną i tak dalej, i tak dalej. Tyle o końcówce, jeśli chodzi o resztę historyjki, była to bardzo lekka, bardzo przyjemna lektura, zabawna, z pewną dozą randomu, choć w moim odczuciu aż tak wiele go nie było. Zdecydowanie dominuje tutaj klimat kreskówkowy, komediowy, losowość jest raczej dodatkiem, urozmaicającym i spajającym poszczególne fragmenty historyjki. Kreskówkowość natomiast, objawia się tutaj poprzez takie sceny jak kratery po upuszczeniu słoika, czy rozmowy przyjaciółek, włączając w to „załamanie” nad upartym słoikiem (tutaj najbardziej wybija się Rarity, moim zdaniem). Bardzo łatwo możemy to sobie wyobrazić, tak, jakby był to faktyczny odcinek, jakby działo się to na ekranie. Ponieważ jest to coś, co mnie się bardzo podoba i odgrywa znaczną rolę w budowie klimatu opowiadania – bardzo duży plus. Tekst nie cechuje się rozbudowanymi opisami i dialogami, co służy przyjętemu tempu akcji. Wydarzenia i kolejne sceny następują po sobie szybko, nie uświadczymy tu żadnych przystanków, czy lepiej opisanych scenerii, ale ponieważ zdecydowana większość lokacji pochodzi z Ponyville, czyli z miasta w którym rozgrywa się większość rzeczy, nie ma problemu z wyobrażeniem sobie czy to sadu, czy butiku. Kreacje bohaterek pokrywają się z tym, co znamy z serialu, co oczywiście służy kreskówkowemu klimatowi. Słowa są dobrane dobrze, zdania czyta się płynnie, nie ma tu żadnych udziwnień, nagłych rozciągnięć, czy wstawek, choć jest na tym polu jedna rzecz, którą bym zmodyfikował. Mianowicie, skoro w uczestniczkami wydarzeń są główne bohaterki serialu, czyli klacze, zgrzyta mi trochę forma męska, tj. „spróbowalibyśmy” zamiast „spróbowałyśmy”, „umielibyśmy” zamiast „umiałybyśmy”, „przemierzyli”, zamiast „przemierzyły”. Nie jest to nic wielkiego, choć mnie osobiście rzuciło się w oczy. Pośród postaci, aż do końcówki, gdzie na moment pojawił się Angel, nie było ani jednej postaci męskiej, więc spokojnie można było używać form żeńskich. Mały detal, ale pomyślałem, że nie będzie źle o tym wspomnieć. Z innych rzeczy – zgrabne mrugnięcie okiem ku „Szklanej pułapce”, czyli oficjalnemu tłumaczeniu „Die Hard” właśnie. Z tym, że owa pułapka została w opowiadaniu potraktowana niemalże dosłownie. Kolejny smaczek, dodający całości smaku. Podoba mi się. Kończąc, opowiadania takie jak to, są dobrym powodem, dla którego warto trochę pokopać w dziale z opowiadaniami. Zdmuchując kurz z poszczególnych wątków, można natrafić na takie właśnie krótkie, przyjemne i klimatyczne przerywniki, zapadające w pamięć, przy których można miło spędzić czas, nie tylko przy porannej kawie, czy wieczornym piwku Tekst jest zabawny, lekki w odbiorze, choć zabrakło bardziej wyrazistej końcówki, która by całość podsumowała, „przystemplowała”, może delikatnie potrząsając czytelnikiem. To niezupełnie udało się zrealizować, choć fakt faktem, pomyliłem się w swoich prognozach. Ale ogólnie, jest to dobry tekst, na który warto poświęcić nieco czasu i do którego warto powrócić. Czy polecam? A jakżeby inaczej Pozdrawiam serdecznie!
  20. Uwaga, uwaga! Zaistniała sytuacja, której nie będę teraz wykładać, jednakże jej ostatecznym efektem jest wyrażenie chęci kontynuowania starcia, pomimo założonej nie aż tak dawno ankiety. Nie jest to pierwszy raz, kiedy mamy taką sytuację, więc, skoro jedna ze stron walczących chce odpowiedzieć, co może zaowocować dłuższym pojedynkiem, starcie zostaje wznowione. Co z głosami, które już zostały oddane? Nie ma problemu. Zanim została ona anulowana, rozkład głosów przedstawiał się następująco: Amanis, zwany Cieniodzierżcą - 2 Pan Harper - 0 Ponieważ nie chcę, aby głosujący poczuli, że ich zdanie wylądowało w koszu, następna, ostateczna ankieta rozpocznie się od takiego właśnie stanu. No dobrze, ale co się stanie, jeśli w wyniku kolejnych odpowiedzi ktoś zmieni zdanie? Też nie ma problemu. Wystarczy napisać komentarz po zakończeniu pojedynku i podzielić się nowym zdaniem. Innymi słowy, tak jak pojedynek został wznowiony, tak i głosowanie zostanie wznowione. Skoro już wszystko jasne, nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać na odpowiedź
  21. @Manfo12 Na tym etapie, jestem prawie pewien, że będzie 8 rozdziałów + prolog i epilog (łącznie 10 kawałków tekstu). Żadnego "DLC" na razie nie przewiduję Aczkolwiek, podkreślam, że jestem prawie pewien ;P
  22. Czas przeznaczony na pojedynek minął, a ponieważ nie uzyskałem informacji o jego przedłużeniu, nie pozostaje mi nic innego, jak ogłosić czas decyzji. Moi drodzy, przyszła pora na ocenę mocy magicznych walczących stron, wyłonienie zwycięzcy pojedynku! Znacie zasady, prawda? Kto popisał się większą siłą i kto, Waszym zdaniem, zasłużył na miano zwycięzcy? Czy był to Amanis? A może Pan Harper? Kto zjednał sobie większą część szanownej publiczności? Przekonajmy się! Zapraszam do komentowania starcia i komentowania!
  23. Witam serdecznie i jednocześnie dziękuję za każdy pozostawiony w temacie (oraz pod odpowiednim postem na FGE) komentarz. Ponieważ od ostatniej aktualizacji minęło jeszcze więcej czasu, a po drodze przewinęło się kilka okazji do wrzucenia czegoś nowego, dzisiaj udostępniam nie jeden, ale dwa nowe rozdziały – trzeci i czwarty Ogólnie, choć być może nie widać tego po samej treści, część fragmentów została nieco zmieniona. Oryginalnie, Twilight była w nich nieco bardziej bezwzględna, ale biorąc pod uwagę sugestie Albericha, Johnny’ego, a także mając w pamięci cenne spostrzeżenia Arekeena, nieco utemperowałem jej temperament. Choć kreacja tejże postaci wciąż może się wydawać kontrowersyjna, myślę, że udało mi się osiągnąć kompromis pomiędzy własną wizją, a tym, na co zwróciliście mi uwagę. Dzięki! Dodanych zostało kilka dodatkowych wątków, zasugerowanych przez Johnny’ego, za co również serdecznie dziękuję Myślę, że dzięki temu rozdziały są znacznie bardziej urozmaicone, w stosunku do swych pierwotnych wersji. Jeśli chodzi o imiona pielęgniarek, przyznam się, że trudno mi było jednoznacznie zorientować się, czy „Nurse” są częścią ich imion, czy nie. Różne artykuły były napisane tak, że raz była to część imienia, a raz nie, jakby różne odmiany można było stosować zamiennie. Sprawdziłem fora, wikię, 4chana, nawet wydrukowałem vectory tych postaci w wysokiej rozdzielczości na papierze kredowym do dalszych badań. Sprawdziłem również kody zero-jedynkowe plików obrazów w różnych formatach. Ta wnikliwa analiza zaprowadziła mnie do konkluzji, by znów uciec się do kompromisu. A więc, raz „nursy” są, a raz nie. Co jeszcze… Postanowiłem powrócić do wskazanych przez Albericha fragmentów rozdziału drugiego i trochę je rozbudować, by już nie było tak banalnie. Nie wiem jak mi to wyszło, to pozostawiam do oceny Wam. Ogólnie, nowe rozdziały czekały bardzo długo, zanim zostały udostępnione szerszej publice, ale myślę, że nie na darmo. Jeszcze raz dziękuję za wszelką pomoc, sugestie oraz komentarze Tak więc, pozdrawiam i do napisania!
  24. Właśnie dotarliśmy na skalisty szczyt, na którym to niegdyś stała legendarna twierdza barbarzyńców oraz magów bitewnych. Ów lud zamieszkiwał te trudne tereny, z dala od Equestrii, wolni od władzy Celestii i w ogóle, pozostając poza czyimikolwiek decyzjami. Były to głównie kucyki ziemskie oraz zebry, lecz potem zamieszkały tu również wygnane z daleka gryfy, czy uciekające przed gniewem Celestii jednorożce, które w swych badaniach nad magią starożytną posunęły zbyt daleko. Zamek, kapitol miasta, wszystkie fortyfikacje oraz budynki mieszkalne, warsztaty, kuźnie, zbrojownie, wszystko to zostało wzniesione z drewna i kamienia. Łowcy oraz barbarzyńcy zdołali zabezpieczyć również południową część pustkowi, przepędzając agresywnych nomadów, a także oswajając dzikie harpie, trenując je do udziału w bitwach. Obecnie, miasto zmieniło swych mieszkańców. Przy okazji, uległy mianom również jego rozmiary. Trudno mówić o twierdzy, lecz o imponującym rozmiarami grodzie - owszem. Miejsce to wciąż jest domem dla wielu zebr oraz gryfów, natomiast z kucyków, najwięcej jest tu pegazów. Ponieważ na przestrzeni dziesiątek lat tereny zostały zabezpieczone oraz „wyczyszczone” z wszelkich zagrożeń z zewnątrz. Mieszkańcy twierdzy wiodą spokojne życie, choć tradycje, które zdaje się pamiętają już tylko najstarsi, wciąż skłaniają ich do regularnych treningów, fechtunku, rozpalają też ogólną miłość do bitki. Nowy magiczny pojedynek odbędzie się na jednej z aren, na których kiedyś specjalnie wybrane jednorożce trenowały harpie oraz przybywające ze wschodu gryfy. Jest to skryta we wnętrzu samotnej góry sala treningowa, oświetlana przez rzędy magicznych pochodni, przyozdobiona malowidłami, wykonanymi krwią najstarszych, najbardziej zasłużonych wojów. Mówi się, że w ten sposób zostaje utrwalona pośród skalnych murów cząstka ich ducha. Jak się okazuje, coś w tym jest, ponieważ jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło się, by Przodkowie nie odpowiedzieli na wezwania z pola bitwy. Czy podobnie będzie i tym razem? Enkiel to przeciętnej budowy mężczyzna, który na pierwszy rzut oka nie budzi żadnych szczególnych emocji. Po prostu jest to ktoś, kogo mija się codziennie, nie zwracając nawet uwagi. Czwarty syn pewnego wiejskiego kowala skrywa jednak wiele tajemnic. Jest weteranem kilku bitew z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, z pasji i przeznaczenia, jest on kowalem, jednakże wytwarzane przez niego przedmioty są nasycane magią, co czyni je równymi z legendarnymi artefaktami. Jego magia nie jest zatem taka, jak u większości magów. Jest inny od swych braci. Nie jest on Piromantą, nie jest Teleporterem, ani Aqualista, lecz jego moc, Dłonie Hefajstosa, czynią jego kowalstwo na tyle magicznym, że nie tylko swego czasu otrzymał on tytuł Zaklinacza, lecz także wkroczył na arenę magicznych zmagań, gotów do kolejnej bitwy. Rzućmy okiem na przeciwnika. Kim jest Żniwiarz? Cóż, samo to określenie powinno coś podpowiedzieć. Niemalże kompletnie czarna sylwetka weszła na arenę, swymi białymi, pozbawionymi życia oczyma mierząc całą okolicę. Gdyby nie jego kamienna maska, bardzo trudno by było wyróżnić go spośród cieni. Jako znawca dwóch przeciwstawnych szkół magii, życia i śmierci, panuje nad bólem i krwią, choć moc ta wiąże się z pewną zapłatą… Jako istny mieszaniec, od najmłodszych lat zdradzał predyspozycje do władania potężną magią. Zaczęło się od kontroli żywiołu lodu, a skończyło na zadziwiającej przemianie, kiedy to pewien zabójca z powodzeniem zakończył jego poprzednie życie. Oto, w jaki sposób Żniwiarz stał się tym, kim jest dzisiaj. I chce walczyć. Jak długo potrwa magiczna batalia, zapytacie? Cóż, uczestnicy deklarują teoretycznie nieskończoną walkę. Nie czas, nie ilość zaklęć, lecz ich własne chęci oraz moc będą ich ograniczeniami. Jesteście gotowi? Zatem, do dzieła!
  25. Krypta? Nie. Mauzoleum? Też nie. Zatem może Nekromatron? Też nie. Gdzie się zatem znaleźli magiczni wojownicy? Budowla była spowita cieniami, z zewnątrz oświetlana jedynie przez blade światło księżyca. Na pewno poszczególne sale przychodzą na myśl siedzibę jakiejś podejrzanej organizacji, parającej się czarną magią. Magią śmierci. Poświadczyć mogłyby o tym pozostałości po ołtarzach rytualnych, czy też zejście do podziemi, gdzie znaleźć można niezliczone zastępy trupów. W istocie, teren, na którym zbudowano budowlę, był niegdyś miejscem, w którym grzebano poległych w walce o Equestrię żołnierzy. Magowie, którzy przybyli tu setki lat później, wznieśli tę świątynie, być może z zamiarem przywrócenia tych armii do życia. Może obawiali się, że niebawem ich kraj spotka kolejna wojna i po prostu nie zostanie wystarczająco dużo żywych, by go bronić. Być może byli święcie przekonani, że odkryli sekret przywracania życia i że nie powtórzą błędów swych poprzedników. Wszystko wskazuje na to, że jednak pomylili się w swej rachubie. Czy ulegli pokusie i zaczęli po prostu tworzyć nieumarłych, czy może eksperyment się nie powiódł? Tego już nie wie nikt. Ale porozrzucane tu i tam części stalowych, złotych oraz platynowych golemów sugerują, że jednak Celestia znalazła tymczasowe zastępstwo dla żywych gwardzistów. I postanowiła je wykorzystać do przerwania prowadzonych tutaj magicznych eksperymentów. Obecnie, gwardia jest bardzo liczna, doskonale przeszkolona i wyposażona, toteż nie ma potrzeby wznawiania kosztownej produkcji golemów, a czarna magia jest ściśle zabroniona. Dzisiaj, zgromadzimy się w dużym, owalnym pomieszczeniu, zwieńczonym kościaną kopułą, gdzie zapewne miały odbywać się najważniejsze rytuały, szkolenia nowych członków gildii lub przywróconych od życia żołnierzy. A może chodziło o coś zupełnie innego? Fakt, że kości (najprawdopodobniej należące niegdyś do smoków) zostały wysadzone zaklętymi kamieniami, naznaczone znakami runiczymi, zdającymi się odpowiadać na energię przypisaną do rdzenia, pogrzebanego głęboko pod tym, co dzisiaj posłuży za arenę, sugeruje próbę utworzenia fundamentów pod coś... Dużego. Ale na czym miałoby polegać to zaklęcie? Być może to właśnie to było powodem, dla którego Celestia zdecydowała się zainterweniować. Ciekawe, lecz kto znajdzie w sobie odwagę, by ją o to spytać? Kimże jest Amanis? Tego nie wie nikt. Wiemy jedynie kim na pewno NIE jest. Nie jest on człowiekiem, nie jest to również żaden zwierz. Rasa, którą reprezentuje nie posiada konkretnej nazwy. Nie dajcie się zwieść! Amanis, choć wygląda na zwyczajne dziecko z lisimi uszami oraz ogonem, para się czarnoksięstwem i to nie na byle jakim poziomie. Wie jak przywoływać demony, manipulować energią, nie są mu obce również tajniki niewidzialności. Nietypowe dla kogoś, kto niegdyś zgłębiał tajniki magii światła, nieprawdaż? Choć zwiedził wiele zakątków świata, nabywając mnóstwo nowych doświadczeń, jego początkową mocą w pojedynku będzie przywoływanie. Amanis posiada również własnego Chowańca, przypominającego kota. Oponentem Amanisa będzie Pan Harper – omatnikowaty o długich odnóżach, okrągłej głowie oraz czterech parach oczu. Jak widać, lubi ubierać się oficjalnie, gdyż na arenę przybył w czarny garnitur oraz cylinder. Jako tkacz i architekt wysokiej klasy, wie jak tkać pajęczyny, ale wie również jak łączyć wymiary, zwłaszcza snu i jawy. Zadaniem jego krewnych i znajomych jest przenoszenie między wymiarami tego, co znajdą w snach. Ale czy takie balansowanie między nićmi i wymiarami jest jego jedyną specjalnością? Oczywiście, że nie. Sztuczki i dowcipy to jedno, lecz w tym pojedynku za początkową to jedno, lecz wewcipy to jedno, lecz we tym pojedynkuy garnitur oraz cylinder. moc posłuży mu sprowadzenie Strażnika Wrót Snu oraz łączność z Wymiarem Snów. Ten pojedynek obowiązuje limit czasowy, wynoszący niestandardowe dwa tygodnie (czyli do godziny 0:00, dnia 19.02.), z możliwością jego przedłużenia, zgodnie z wolą uczestników. Tyle tytułem wstępu, nie przedłużając, pojedynek uważam za rozpoczęty!
×
×
  • Utwórz nowe...