-
Zawartość
1154 -
Rejestracja
-
Ostatnio
-
Wygrane dni
41
Wszystko napisane przez Hoffman
-
„Kromlech” jest trzecim opowiadaniem wchodzącym w skład cyklu o pogańskich kucach – sequel „Everyday a Little Death”, który ponownie koncentruje się na Isleen, acz tym razem tylko na niej. W zasadzie, jest to opowiadanie, przy którym można zaobserwować pewien trend – każda kolejna odsłona cyklu jest krótsza od poprzedniej. Widać to po ilości stron, licznik słów rozwiewa wszelkie wątpliwości. Dlaczego o tym wspominam? O ile Cahan wielokrotnie pokazała, że potrafi operować słowami, oszczędnie opisywać rzeczy przy jednoczesnym zachowaniu wrażenia kompletności przez co trudno odczuć niedosyt, o tyle za każdym razem jest to pewne ryzyko, że czytelnikowi czegoś zabraknie, że działo straci. Na szczęście, przy „Kromlechu” jeszcze nie odczuwa się, że coraz krótszy format skutkuje brakami, czy też tego, że opowiadanie nie rozwija swojego potencjału w pełni, ogólnie. Tekst okazuje się refleksyjnym pożegnaniem z postacią Lasair, lecz mimo odczuwalnego smutku oraz mroku – czego należało się spodziewać po tagach oraz poprzednich tekstach – owe pożegnanie miało w sobie coś pocieszającego, za co od razu chciałbym tekst pochwalić. W pewnym sensie bawi się emocjami czytelnika – który na tym etapie powinien znać postać Isleen dobrze, może nawet czuć pewną więź – tym bardziej, że znamy realia świata przedstawionego, wiemy już o tragizmie poszczególnych postaci oraz mogliśmy się tego spodziewać już od jakiegoś czasu. Opowiadaniu udało się uchwycić wrażenie ostatniej wędrówki / zmierzania do końca niemalże perfekcyjnie. Owszem, szkoda, że zabrakło jakichś ekstra opisów, ale nie mogę powiedzieć, że czułem niedosyt. Po prostu tym razem miałem z poszczególnych opisów troszeczkę mniej satysfakcji. Niemniej, tekst wciąga i to bardzo. Trudno się oderwać. Ale o czym to ja pisałem? W tekście znalazło się wiele wspomnień z poprzednich odsłon cyklu, czemu towarzyszy kilka ekstra informacji o przeszłości bohaterki. Dzięki wzmiankom o młodych latach, obchodach różnych świąt, jej awansie z obserwatorki na przewodniczącą, na kapłankę, a także o pierwszych doświadczeniach z magią, udało się uzyskać wrażenie sentymentalności, nostalgii. Tuż obok tego otrzymujemy fragment o tym, że to na szczycie góry (hm, raczej w jej okolicach) poznała pierwszą i jedyną miłość, co, o ile dobrze kombinuję, nawiązuje do „Kwiatu Paproci” (do tradycji ludowych, o której traktowało owe opowiadanie). Oceniając po ostatecznym losie Isleen, możemy przypuszczać, że kwiatu paproci nie znalazła (Chociaż, skoro wypełniła swą misję i nie porzuciła swojej wiary, czy można uznać, szczególnie w kontekście zakończenia „Kromlechu”, że jednak go znalazła, co przełożyło się na pomyślność?), ale chyba możemy się domyślać, że puściła z nurtem rzeki wianek, który to wianek został wyłowiony przez kogoś... a może i nie, jeżeli za miłość przyjąć pojęcie tego, czego jej wówczas brakowało i osiągnięcie tejże rzeczy. Albo pokochanie swojej misji, w czym odniosła sukces, skoro na końcu swojej drogi miała uczniów rozsianych po całym świecie. Po prostu dostrzegam tu wieloznaczność. Zapoznawszy się ze zwyczajami towarzyszącymi Nocy Kupały, wymienienie jedynej miłości Isleen może oznaczać splecenie przez nią wianka, wsadzenie w niego zapalonej świecy i puszczenie go z nurtem rzeki, a także późniejsze złapanie go przez kogoś, kogo nie poznaliśmy przez całą serię. Ale nawet jeśli, nie wiadomo tak do końca, czy owego kogoś poślubiła, czy nie zdążyła poślubić, a może z jakichś powodów zdecydowała się tego nie robić, wianek mógł też popłynąć, czy zatonąć, a może Isleen nie brała w tym udziału wcale. W końcu chyba nie wiadomo ile razy ponownie przewodniczyła obchodom święta po akcji „Kwiatu Paproci”. Można się zastanowić, czy jej finał uznać za sukces i spekulować, czy jednak ów kwiat znalazła i zagwarantowała sobie pomyślność (pewnie tak nie było, z przyczyn obiektywnych), a może pod pojęciem miłości kryje się coś innego. Ale przypominając sobie wzmiankę o „najkoszmarniejszej nocy” z poprzedniego opowiadania, z której to Isleen cudem uszła z życiem, lecz dotkliwie poraniona, w zestawieniu z bliskimi jej kucykami, których Bogini nie ocaliła... Pojawiają się kolejne pytania. Pewnie chodzi o współwyznawców starej wiary, a może historia z wiankiem rzeczywiście miała miejsce i pomyślny rezultat, ale potem wydarzyła się ta najkoszmarniejsza noc... Czy w gruncie rzeczy, śledzimy losy postaci, której losy w rzeczywistości są znacznie bardziej tragiczne, niż nam się wydaje? W tym sensie to kolejne rozbudowanie jej charakterystyki i domknięcie historii zapoczątkowanej w pierwszym fanfiku z cyklu. „Kromlech” powraca do stylu „Kwiatu Paproci”, gdzie znalazł się pewien obszar do własnych interpretacji postaci i snucia domysłów, co bardzo doceniam. Nie wspominając już o tym, że dzięki temu całość serii zyskuje na spójności – przy każdej kolejnej odsłonie czujemy się jak w domu. A skoro wspomniałem o domysłach, postać Isleen to nie jedyny obszar, na którym można spekulować, gdyż, w myśl pocieszającego aspektu, o którym wspomniałem, w tekście przewijają się przesłanki, jakoby wiara Isleen jednak miała przetrwać, powrócić we właściwym czasie, po tym, jak uda się przetrwać najgorsze. Zatem to nie koniec i powracając do pytania, które nasunęło się po poprzednim opowiadaniu – tak, wybór ma sens, a Isleen podjęła właściwą decyzję. Wybrała życie i... będzie żyć. Jasne, nie musiałem poświęcać Isleen aż tyle miejsca w komentarzu, wiele rzeczy zapewne wynika z mojego niezrozumienia słowa pisanego, tudzież nadinterpretacji, jednak skoro (przynajmniej na dzień dzisiejszy) to ostatnie opowiadanie z Isleen, pożegnanie z nią, chciałem zawrzeć wszystkie swoje przemyślenia, jakie miałem na gorąco, zarówno podczas lektury, jak i po niej. Moim zdaniem była to naprawdę ciekawa, świetnie napisana protagonistka, która na przestrzeni tych trzech fanfików okazała się postacią całkiem głęboką, o tragicznej przeszłości, przeznaczeniu, ale inspirującej woli wypełnienia swojej misji, śledziłem jej losy z przyjemnością i szkoda, że na dzień dzisiejszy był to jej ostatni występ. Oprócz tego, pojawia się postać Bogini, która nawiązuje jedną, ostatnią konwersację z Isleen. Ona również przekazuje wskazówki dające nadzieję, że pewnego dnia nadejdzie wielki powrót i że stara wiara nie przepadnie. Dialog zrealizowany znakomicie, jednakże to opisy są tym, co w tym opowiadaniu po prostu lśni i co odpowiada za znajomy, fantastyczny nastrój. Praktycznie od samego początku jest niezwykle klimatycznie, co przywodzi na myśl „Kwiat Paproci”. Naprawdę, piękne opisy, które czyta się z nieopisaną przyjemnością i które z miejsca wprowadzają odpowiedni nastrój. Tym razem wyraźnie zdominowały dialogi, do czego jednak nie zamierzam się czepiać. W ogóle, tak sobie teraz myślę, że to dominacja dialogów nad opisami częściej skutkuje nieco gorszymi wrażeniami, powodując wrażenie „przegadania”. Ale gdy opisów jest dużo, więcej? Cóż, takie rozwiązanie chyba jest bezpieczniejsze dla efektu końcowego. Jedno tylko zastrzeżenie. Chodzi o poniższe zdanie. Chyba nie łapię. O co chodzi? Tak czy owak, było to godne zwieńczenie historii Isleen, przynajmniej na razie. Było w tym trochę nostalgii, sentymentalizmu, ale także mroku i mistycyzmu, i chociaż ukazanie przemijania, zestawienie tego, co było z tym, jak sprawy wyglądają obecnie, było dość smutne, ale późniejsza akcja miała w sobie wiele pozytywnych aspektów, które po prostu dawały nadzieję, że Isleen czeka dobre zakończenie, że udało jej się przetrwać i wytrwać, no i po prostu, że wszystko uczyniła, jak należy. Zasługiwała na to, w mojej opinii. Całość została zrealizowana bardzo dobrze, z troską o szczegóły i klimatyczną stylistykę, dzięki czemu fanfik czytało się świetnie. Był refleksyjny, miejscami przejmujący, no i domyślanie się rzeczy okazało się inspirującym doświadczeniem. Zdecydowanie godny polecenia sequel i mocny reprezentant pogańskich kucy.
-
Everyday a Little Death [Oneshot][Dark][Fantasy][Sad]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Czas na drugi fanfik z cyklu, który to kojarzę z XII Edycji Konkursu Literackiego, w którym, o ile mnie pamięć nie myli, znalazł się motyw przewodni – Nightmare Night. Warunki w sam raz na to, by podjąć celtycki odpowiednik Święta Zmarłych i pociągnąć historię Isleen dalej i przy okazji przedstawić nową postać. Szybkie zajrzenie do archiwów ujawniło, że opowiadanie konkursowe uzyskało ogólną ocenę 9/10, czyli było świetnie, prawie doskonale. A dlaczego prawie? Zwróciłem uwagę na interpunkcję oraz szyk, poza tym, klimat z jakichś powodów nie uzyskał ode mnie „dziesiątki”. Idealna okazja na powrót do tekstu – tym razem w wersji rozszerzonej – i zweryfikowanie zdania po latach. Tym razem poza Isleen, dużo starszą i okaleczoną, ujrzymy młodziutką Lasair, która wydaje się nie do końca rozumieć co się wokół niej dzieje, acz nie wydaje się tym wystraszona, czy speszona, bardziej... zniecierpliwiona. Tak mi się wydaje. W każdym razie, opowiadanie przybliża z pozoru zwykłą wędrówkę bohaterek przez las oraz konfrontację Isleen z duszami zmarłych, niewidocznych dla wystarczająco zagubionej Lasair. Będzie to okazja do zmierzenia się z bolesnymi wspomnieniami oraz pokontemplowania nad naturą życia, śmierci, co to znaczy żyć, co to znaczy umrzeć (a raczej umierać), jak wyglądać może relacja między światem żywych i umarłych, a także jaka w tym rola bogów. Tekst bardzo często przybiera filozoficzne zabarwienie, mamy szczyptę grozy i zwątpienia, co składa się nie tylko na znajomy, mistyczny klimat, tym razem bardziej odczuwa się mrok, natomiast zakończenie wybrzmiało dla mnie nie tyle ponuro, co refleksyjnie, acz z pewną dozą smutku. Zapewne przez to, że wiem już jak potoczą się losy bohaterek i do czego to zmierza. Zastanawiałem się, skąd brakujący punkt z klimat w recenzji opowiadania w wersji konkursowej, a także jak to się stało, że nie załapałem znaczenia tytułu, w odniesieniu do słów wypowiadanych przez Isleen. Podejrzewam, że po prostu po raz pierwszy udzieliło mi się moje tumaństwo, a może poprzednia wersja została inaczej napisana. Szybkie spoglądnięcie w przeszłość zdradziło, że owszem, konkursowa wersja była krótsza, natomiast fragment, o którym myślę, pozostał bez zmian. Zatem jestem tumanem co najmniej od 2014 roku Ale zanim przejdę do zakończenia, dociągnę wątek klimatu, gdyż najpewniej winowajcą za brakujący punkcik okazała się bardziej oszczędna w słowa forma, co wynikło z limitu przewidzianego w ramach zasad konkursu. Wersja rozszerzona okazuje się prawie 1,75 razy dłuższa od pierwowzoru (rozszerzenie z 1255 do 2189 słów) i zawiera dodatkowe opisy, które spowalniają nieco i tak spokojne tempo akcji, zdradzają więcej szczegółów, urozmaicając treść i pomagając czytelnikowi wtopić się w ten świat, chłonąć nastrój. Moim zdaniem, wersja rozszerzona zawiera dokładnie to, czego zabrakło wersji konkursowej do zdobycia „dziesiątki” z klimatu. Teraz niczego nie brakuje, toteż czytelnikowi towarzyszy znajome uczucie satysfakcji i zadowolenia z ukończonej lektury, spędzonego nad nią czasu. Niczego nie brakuje, niczego nie ma za dużo, w tym wydaniu opowiadanie po prostu jest bliższe poprzedniej części, dzięki czemu cykl zyskuje na spójności, na pewno w większym stopniu, niż gdyby drugą jego odsłoną miałaby być ciągle ta sama, konkursowa wersja. Jak wspomniałem, w tekście odnajdziemy sporo elementów wywodzących się z ludowych wierzeń, całość została utrzymana w odpowiednio tajemniczej, mistycznej otoczce, tym razem z pewną domieszką grozy, zakończona została całkiem refleksyjnie, co tylko dopełniło efektu i nadało całości lepszego smaku. Refleksyjności towarzyszy smutek wynikający z tragizmu postaci, a także z tego, że czasy się zmieniają, co oznacza dla nich jeszcze większe cierpienie, samotność, zagrożenie, wszystko przez to, że pozostały wierne nie temu, co trzeba. Rany Isleen to jedno (Świetny, obok wspomince o opasce oraz wisiorku, symbol tego, co straciła oraz jasny sygnał zmiany czasów. To już nie jest rzeczywistość, w której kucyki mogą licznie i bez skrępowania obchodzić swoje święta.), ale przewijające się przez tekst wątpliwości, pytania o sens życia, a także o to, co jest po śmierci, nadają opowiadaniu głębi, no i znów, dodają „ludzkiego” pierwiastka, gdyż są to zagadnienia, które od setek lat interesują nie tylko myślicieli i filozofów, ale także zwyczajnych osobników. Zakończenie – teraz, gdy nareszcie je rozumiem – nie mogło być lepsze. O ile wcześniej miałem przebłyski, w których martwiłem się o główne bohaterki, o tyle pod koniec robi się przykro z powodu ich losu. Rzeczywiście, mogą się ukrywać i w ten sposób żyć, by pewnego dnia umrzeć raz, w taki sposób, w jaki opisała to Isleen, mogą też porzucić swoją wiarę i tożsamość, by umierać każdego dnia po trochu, długo, w poczuciu wykorzenienia. To nie będzie życie, ale samobójstwo, potwornie rozłożone w czasie. To konflikt decyzji o życiu, okupionej ryzykiem zadania śmierci przez kogoś, z decyzją o porzuceniu życia i zadania śmierci samemu sobie, tylko z opóźnieniem. Tak to widzę. Co jeszcze? Wybierając życie, bohaterki dają sobie szansę na coś więcej, po śmierci. Natomiast zabijając się, skazują się na to, że nie zostanie po nich nic i tez na nic nie będą mogły liczyć po tym, gdy ich powolna agonia się zakończy. Jeden z wielu interesujących i inspirujących aspektów tej historii. No dobrze, ale co z formą? Poprzednim razem stylistyka oraz interpunkcja poradziła sobie dobrze, solidnie, acz były momenty, w których mi zgrzytały, natomiast w wersji rozszerzonej... nie znajduję fragmentów, co do których miałbym zastrzeżenia. Co do interpunkcji, na przykład, znaki, które błędnie pojawiły się w zapisie dialogowym poprzednim razem, zniknęły, a nowe opisy są wolne od kłopotów z szykiem, wszystko brzmi świetnie, niczym w poprzednim fanfiku o pogańskich kucach. No, w jednym miejscu może użyłbym „znajdowała”, zamiast „znajdywała”, ale to uwaga wynikająca z mojej specyfiki, nie jest to błąd. Zatem kolejna poprawa, która podniosła i tak wysoką jakość tekstu. Kreacje bohaterek bez zarzutu. Jest między nimi dynamika, relacja nauczycielka-uczennica (mentorka-następczyni?) została wykonana wiarygodnie, cieszą różnice w ich zachowaniu, silnie związane z wiekiem oraz doświadczeniem. Isleen jest wyraźnie starsza, jakby wyciszona, ale boleśnie doświadczona, twardo stąpająca po ziemi, świadoma przeznaczenia swojego oraz Lasair, która z kolei posiada więcej energii, mimo że również jest Wiedzącą, nie widzi zmarłych, nie rozumie też tak do końca dlaczego wraz z mentorką przechadza się lasem tą właśnie porą, ale jest ciekawa, chce poszukiwać odpowiedzi na trapiące ją pytania, no i także zdaje sobie sprawę ze swojego losu. Chociaż z obiektywnych powodów nie może/ nie powinna pamiętać starych czasów, gdy kucyki z całej okolicy obchodziły Samhain. W sumie, teraz przypomniałem sobie o wzmiance, że kiedyś owszem, cała okolica obchodziła Samhain, jednakże wiara tych kucyków już wtedy miała dawno za sobą szczyt popularności (tak to nazwijmy), a kucyki i tak musiały się z tym kryć. Co dodaje do tragicznego aspektu kreacji tych postaci. Chociaż przy „Everyday a Little Death” brakuje mi obszarów, by rozpisać się odnośnie pomysłów na własne interpretacje charakterów, podtrzymuję, że opowiadanie nadal ma w sobie „ludzki” pierwiastek, natomiast wprowadzenie do historii Lasair, jej interakcje z Isleen, dobrze ukazują myśl, że każde kolejne pokolenie ma trudniej, gdyż agresja otoczenia, głównie w związku z rosnącymi wpływami Kościoła Harmonii, konsekwentnie zyskuje na natężeniu, kucyków nieprzychylnych jest coraz więcej, zaś wyznawców starej wiary coraz mniej. Kolejne pokolenia zmuszone są żyć w ukryciu, w świecie, który jest im coraz mniej przyjazny, który po prostu nie jest dla nich. Stąd kolejni następcy nie mogą mieć złudzeń – już na starcie są postaciami tragicznymi, dla których wybór życia wiąże się trudnościami, niewygodami, wykluczeniem, wyobcowaniem. I to za każdym razem w większym stopniu. Ilustracja postępującego tragizmu tych postaci. Stąd, nasuwa się pytanie, skoro ostatecznie wydaje się, że pewnego dnia i tak nic nie zostanie po tych postaciach, ich wierze, kulturze, czy omówiony w zakończeniu fanfika wybór ma jakikolwiek sens? Odpowiedzi należy szukać już w kolejnym opowiadaniu. Kończąc, jak najbardziej polecam „Everyday a Little Death” – to bardzo dobre opowiadanie, ze znakomitym klimatem oraz postaciami, których losy chce się śledzić i których losy nie są czytelnikowi obojętne. Autorka po raz kolejny zaprezentowała dopracowaną formę, tekst czyta się świetnie, absorbuje on odbiorcę i potrafi zainspirować, co więcej, nie zestarzał się praktycznie w ogóle i nawet dzisiaj jest dla niego miejsce, podobnie jak dla całego cyklu. Warto przeczytać. W sumie, myślę, że tekst radzi sobie także jako samodzielne opowiadanie, acz rekomenduję zapoznanie się z „Kwiatem Paproci” przed podjęciem lektury „Everyday a Little Death” W sumie, to jedyne opowiadanie, które posiada angielski tytuł. Dlaczego? Domyślam się, że angielskie brzmienie zawiera w sobie więcej klimatu, jest też o wiele bardziej dźwięczne i brzmi jak instant classic, ale mimo wszystko trochę mnie to dziwi. Ale to tylko moja dociekliwość, tekst w żadnym wypadku na tym nie cierpi. Polecam w stu procentach -
Kwiat Paproci [Oneshot][Slice of Life][Fantasy]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Najwyższa pora zabrać się na cykl opowiadań, znany w różnych częściach internetu jako „pogańskie kuce”. Nazwa ta może i nie jest najbardziej wzniosłą w historii, ale jest jak najbardziej trafna, zaś każdy, kto po lekturze poszczególnych fanfików będzie mieć wątpliwości, powinien wykonać szybki research odnośnie wybranych zwyczajów ludowych, do czego zresztą zachęca sama autorka, w ramach krótkiego posłowia na końcu opowiadania. Chociażby po to, by lepiej rozumieć kontekst, wyszukać różne smaczki, no i ogólnie, by wiedzieć, skąd się to wzięło. Można się przyczepić, a dlaczego te fanfiki są rozsiane po dziale opowiadań, nie znajdują się w jednym wątku, a w jakiej kolejności to czytać itd. Jednakże, kolejne części cyklu zawsze są podlinkowane w pierwszych postach, zawsze znajduje się tam informacja, że jest to seria i że są kolejne/ poprzednie części, kolejność wprawdzie okazała się dla mnie pewną zagadką, ale wpadłem na rozwiązanie od razu po szybkim przejrzeniu każdego wątku, no i gdy było po wszystkim, okazało się one trafione. Zatem mogę zrozumieć tego typu zarzuty, ale osobiście się z nimi nie zgadzam – bo zagadka po prostu nie jest trudna, wystarczy poczytać tematy. W ten oto sposób, zabrałem się za „Kwiat paproci”, by w następnej kolejności przeczytać „Everyday a Little Death” oraz „Kromlech”, a potem poznać zakończenie tej historii, w opowiadaniu o wpadającym w ucho tytule „Przekleństwo Lasair”. Jednocześnie, jestem pewien, że co najmniej jedno opowiadanie kojarzę z minionego konkursu literackiego, poza tym, wydaje mi się, że cykl kilkukrotnie przeczytałem i wypowiadałem się na jego temat, natomiast dziwnym trafem potrzebny był maraton, by komentarze znalazły się wreszcie na forum. Cóż, lepiej późno, niż wcale, a poza tym, ciekaw jestem czy moje odczucia jakkolwiek uległy zmianie, może zauważyłem coś, co wcześniej mi umknęło, a może nabrałem do czegoś dystansu, coś polubiłem, itd. Nie przedłużając, pora napisać kilka słów na temat „Kwiatu paproci”. Powyższa przemowa odnosi się do całego cyklu, podobnie, myślę, że jedna rzecz będzie wspólna dla każdego opowiadania z osobna, jak również dla cyklu, jako całości i motyw ten będzie się powtarzać przy każdej recenzji. O co chodzi? Klimat, klimat i jeszcze klimat. „Kwiat paproci” od początku do końca prezentuje się bardzo dobrze nie tylko pod względem stylistyki (no, chociaż pewne usterki w formie by się znalazły, o tym nieco później), ale przede wszystkim wciąga czytelnika, oferując mu charakterystyczny, wyjątkowy klimat, który moim zdaniem łączy wiele różnych elementów, ale robi to w taki sposób, że trudno oprzeć się wrażeniu, że śledzimy coś ważnego, wielkiego, a jednocześnie znajdujemy się u progu czegoś innego, mrocznego. Jak przystało na charakter źródła opisywanych rzeczy, czuć ludowość, czuć folklor, co ma swój urok i zostało przeniesione na kucykowe realia naprawdę kompetentnie, naturalnie. Co więcej, być może to tylko moje wrażenie, ale czuć w tym też szczyptę mroku, głównie wynikający z wątpliwości Isleen... a może z tego, że w momencie pisania niniejszego komentarza znam cały cykl i po prostu wiem, co się później stanie. W każdym razie, to nadal nie wszystko – na nastrój składają się również elementy mistycyzmu, pewnej autentyczności, głównie dzięki świetnie opisanym obrzędom, w ogóle, dzięki odpowiednio prowadzonej akcji, gdzie naturalnie poznajemy kolejne szczegóły oraz rzeczy, nie ma miejsca na nudę, brak też nagłych zrywów naprzód – po prostu dobre, raczej spokojne, konsekwentnie realizowane tempo akcji, są satysfakcjonujące opisy, są dialogi, przewinął się także utwór liryczny, dopełniający efekt końcowy w świetnym stylu. W ogóle, moment ten skojarzył mi się w wybranymi rozdziałami „Cienia Nocy”, gdzie również wystąpiły podobne elementy, co także nazwałem wówczas folklorem. Zatem klimat został zrealizowany doskonale, opowiadanie wydaje się przejmujące, mamy tajemniczość, elementy mroku, ale przede wszystkim ludowość, czuć, że to coś więcej, że dzieje się coś ważnego, w żywym środowisku, a jednocześnie jakoś trudno być spokojnym o losy tych postaci, jest niepewność, co wszystko razem składa się na dosyć magiczną otoczkę. Co jest niezwykle urokliwe i dzięki czemu chce się to czytać. Ale opisy nie dotyczą wyłącznie obrządków związanych z Letnim Przesileniem. Opowiadanie otwiera przedstawienie postaci Isleen i co tu dużo mówić – jest to kolejna konkretna próbka możliwości Cahan, ilustracja tego, że już w ramach początków (no, nie do końca, ale chodzi mi o datę publikacji „Kwiatu Paproci”) swojej twórczości prezentowała wysoki poziom, tym bardziej, że odczuwa się w trakcie lektury coś takiego, że opisywane rzeczy znajdują się w kręgu jej zainteresowań i być może również dlatego udały się tak znakomicie. W każdym razie, odpowiednio szybko dowiadujemy się o profesji Isleen, o tym, jaką pełni rolę, mało tego, nie mija wiele czasu, nim widzimy ją w akcji, a obchody rozkręcają się na dobre. Myślę, że mistyczne oblicze klimatu zawdzięczamy postaci Bogini, która odwiedza Isleen i podejmuje z nią rozmowę. Kolejny bardzo dobry opis, a także seria ciekawie rozpisanych dialogów, może na krótką chwilę przejmujących dominację nad opisami, ale za to ukazujących charakter głównej bohaterki, oczywiście bazując na tym, co znalazło się o niej w opowiadaniu wcześniej. Szło się zorientować, że Isleen, zapewne między innymi za sprawą młodego wieku, nie jest pewna swojego przeznaczenia, ma wątpliwości, czegoś jej brakuje, chociaż sprawia wrażenie, że tytuł Obdarzonej Wiedzą nie przypadł jej bezzasadnie. W trakcie rozmowy ze Stworzycielką okazuje się, że oprócz tego nie wie tak do końca czego chce (stąd wypełnianie swojej własnej woli przychodzi jej z trudem), czegoś jej brakuje, przez co z kolei ma opory przed tym, by dołączyć do kucyków i radować się. Docenia swój dar, ale mimo wszystko, ma wątpliwości i w tym sensie wydaje się jakby rozdarta, niezdecydowana. Nie miota się, pozostaje spokojna, ale czuć, że ma kłopot z podejmowaniem decyzji. Wszystko to powoduje, że Isleen sprawia wrażenie postaci, która żyje. Jej kreacja okazuje się naturalna, powiedziałbym, że gdyby nie ten mistyczny aspekt (mam na myśli kontakty ze Stworzycielką), jak najbardziej byłaby to wręcz ludzka postać, gdzie możemy wymienić jej przeznaczenie oraz funkcję kapłanki na stojące przed nią osobiste cele, wyzwania zawodowe, oczekiwana otoczenia i otrzymać kogoś, kogo zapewne znamy z prawdziwego życia, bądź kogoś, z kim możemy się utożsamiać. Czyli kogoś, wobec kogo formułowane są niekiedy wielkie oczekiwania, kto nie narzeka na to, co robi, ale jednocześnie czegoś mu brakuje i nie do końca wie czego, a ma kłopot ze spełnianiem się po swojemu, bo być może... czy ja wiem, jeszcze zawiedzie czyjeś oczekiwania? Bardzo ciekawy aspekt tej postaci, dzięki któremu wydaje się naprawdę życiowa. Odchodząc od pomysłów na interpretacje poszczególnych postaci, a powracając do fanfika, spodobało mi się to, że przed wspomnianą wyżej sceną otrzymujemy szansę poznania różnych problemów, którymi trapione są zgromadzone kucyki i to w ciekawej formie. Nie dość, że wszystko odbywa się w ramach obrządku oraz funkcji pełnionej przez Isleen, to przede wszystkim jest coś satysfakcjonującego w poznawaniu różnych, mniej lub bardziej zwyczajnych zmartwień tych kucy, czytaniu o tym, jak przedstawiają to Isleen oraz jak ona na to reaguje, co sobie o tym myśli. Zresztą, to także okazja na ukazanie kolejnych cech bohaterki – ma świadomość tego, że nie jest cudotwóczynią i że mimo swojej funkcji, jej możliwości są ograniczone. Jak zatem widać, postacie, nastrój, pewną głębię, budują w opowiadaniu zupełnie małe rzeczy, ale wykonane tak dobrze, zgrane jeszcze lepiej, że trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy przed sobą doskonale przemyślany fanfik, któremu na autorce po prostu zależało, by był jak najlepszy, klimatyczny i by dobrze oddawał charakter wybranych zwyczajów ludowych. Ilustracją tego może być forma, głównie niezbyt długie, dostatecznie wyczerpujące akapity, czy dialogi. Ani razu nie odnosi się wrażenia niedosytu, że czegoś brakuje, z drugiej strony, nigdy przez myśl czytelnika nie przewija się coś takiego, że autorka z czymś przesadziła, że czegoś jest w opowiadaniu zbyt wiele. Idealny balans, bardzo satysfakcjonująca sprawa. Forma tylko gdzieniegdzie mącona jest przez drobne rzeczy, które jednak w żadnym wypadku nie psują frajdy z czytania, zaś ich poprawki wymagają chwili. Nic radykalnego, ani ingerującego w treść, jak wspominałem – drobne rzeczy. Powtórzenie, dwa razy przewija się „twarz”. „Mieliby” łącznie, a poza tym, wydaje mi się, że zamiast „cóż”, powinno znaleźć się tam „czego”, ewentualnie „czegóż”, dla klimatu. Tak czy inaczej, tekst jest jak najbardziej godny polecenia, podobnie zresztą – spoiler, cóż za niespodzianka – jak cała seria o pogańskich kucach. Tekst nie zestarzał się i po tylu latach nadal brzmi świetnie, czyta się go z łatwością i przyjemnością, wiele rzeczy działa na wyobraźnię, opisy obrządków są satysfakcjonujące, inspirują, podobnie jak znakomita kreacja Isleen, której warto się przyjrzeć, gdyż ujawnia to złożoność tejże postaci, co również jest imponujące. Niezwykle klimatyczne otwarcie cyklu, który przetrwał do „naszych czasów” w świetnej formie, naprawdę warto przeczytać/ powrócić do tego tekstu -
Baśnie Soli i Wichru [seria][fantasy][dark][sad][NZ]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Bardzo zachęcająca kombinacja tagów, do tego najwyraźniej opowiadanie z Syrenką... W dodatku napisane przez Cahan? Nie mam pojęcia jak to się stało, że ów fanfik musiał czekać aż na ten maraton, bym wreszcie się za niego wziął. Może tytuł wzbudził skojarzenia z „Pieśnią Lodu i Ognia”, czyli z czymś, z czym mam zerowe doświadczenie, więc pewnie sobie kiedyś pomyślałem, że co ja się będę pchać w coś, o czym nie mam pojęcia? A może pod koniec 2015 byłem zbyt przybity, a potem sprawy powylatywały mi z głowy. No cóż, tak czy owak, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, ale nad tym, że seria urwała się po pierwszym opowiadaniu i do dzisiaj nie doczekała się kontynuacji, być może już tak, bowiem to niedługie opowiadanie okazało się dla mnie niemałym zaskoczeniem, ba, to wręcz perełka, którą każdy powinien sprawdzić. Oceniając po jakości jedynego z opowiadania z serii, możemy jedynie się domyślać, jak mogłyby prezentować się kolejne. W każdym razie, nie ulega wątpliwości, że mogłoby to być coś wielkiego. Dlaczego? Przede wszystkim, forma. Z jednej strony czuć, że to opowiadanie piórem Cahan pisane, zaś z drugiej, od razu idzie się zorientować, że to coś innego, coś, nad czym autorka wykonała dodatkową pracę, głównie poprzez zmianę stylistyki, po to, by perfekcyjnie oddać wrażenie baśni. Rzeczywiście, tekst wzbudził silną nostalgię, skojarzenia z dzieciństwem (miałem trochę baśni i bajek nagranych na kasetach magnetofonowych, słuchanie ich do poduszki w grudniowe wieczory miało iście magiczny klimat), przy czym nie brakuje mu pewnej nuty wzniosłości, cały czas miałem wrażenie, że mam do czynienia z czymś wielkim, profesjonalnym. Jest czego pozazdrościć, naprawdę. Ciekaw jestem, ile czasu zajęło pisanie, w ogóle, jak to wyglądało, czy też całość sprowadziła się do wymienionego w pierwszym poście natchnienia. Bo nie wydaje mi się, by coś podobnego mógł napisać każdy, o dowolnej porze, spontanicznie. Ja na pewno nie. Jasne, przyglądając się bliżej, da się zauważyć, że różne zabiegi stylistyczne, to w gruncie rzeczy zmiany szyku oraz celowe powtórzenia, jednak rzeczy te wymagają umiejętności i wyczucia, i chociaż wydają się małe, ich wpływ na formę, na odbiór tekstu, okazał się kluczowy. Fabuła okazuje się dość prosta, lecz idealnie wpisuje się w klimaty baśniowe, została zrealizowana wyczerpująco, z polotem, charakterem, pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że z pasją też. Historia posiada baśniowy urok, który wciąga i nie pozwala się oderwać, zaś po skończonej lekturze czytelnikowi towarzyszy poczucie, że właśnie zapoznał się z czymś wyjątkowym, w ogóle, myślę, że tekst jest w stanie zainspirować. Co cieszy mnie tym bardziej, nie zestarzał się ani trochę i myślę, że dziś jak najbardziej jest dla niego miejsce, nie tylko wśród klasycznych oneshotów z 2015 roku, ale wśród kucykowych fanfików osadzonych w klimatach fantastycznych w ogóle. Spodobało mi się to, że miejsca akcji wydają się być odizolowane od świata. Nie, złe określenie. Chodzi o to, że ponieważ to jakaś wieś, jakaś knieja i jakieś klify, morze, itd. uzyskuje się ciekawe wrażenie odosobnienia, chociaż nie da się zapomnieć, że jest to opowiadanie tematycznie wpisane w kucykowe uniwersum, zważywszy na formę, w jakiej występuje Adagio. Niemniej, lokacje wydają się być odległe od znanych z serialu miejsc, w ogóle od Equestrii, intrygujące jest to, że nic o nich nie wiadomo. Zapewne normalnie potraktowałbym to jako wadę, zaniechanie światotworzenia, ale z uwagi na konwencje baśniową oraz długość opowiadania, uznaję to za element współtworzący nastrój. Poszczególne wydarzenia, opisy, wykonane zostały w znakomitym stylu, także kreacja Adagio, wszystkie te elementy sprawiają, że poza odosobnieniem, czuje się chłód, niepewność, jest dość ponuro, poważnie. Co do chłodu, przychodzi mi na myśl chłód wichru znad morza, dotyk spienionych, zimnych fal morskich. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu jak doskonale został stworzony klimat w tym opowiadaniu, a to zaledwie trzy strony (dokument wskazuje inaczej, ale stosując mniejszą przerwę między tytułem, a treścią, idzie zmieścić cały tekst na trzech stronach). Naprawdę, świetnie się to czyta. W ogóle, cały czas miałem wrażenie, że autorka, w ramach tytułowych trzech pieśni, operuje na jakiejś symbolice, na nawiązaniach, o których niestety nie mam pojęcia, gdyż jestem istotą kompletnie niewykształconą w tym kierunku. Pochylając się nad kreacją Adagio, tutaj także były pewne rzeczy, które zaskoczyły. Początkowo poznajemy ją z opisów, z których dowiadujemy się o jej nieprzeciętnych zdolnościach wokalnych, próżności, zniewalającym pięknie oraz gronie adoratorów, których konsekwentnie odrzuca. Odpowiednio szybko poznajemy jej matkę, która akurat po ostrym sporze z jedyną córką zapada na chorobę, przez co Adagio decyduje się wyruszyć do chaty wiedźmy (Wydrążonej w drzewie, o ile dobrze pamiętam. Coś mi to przypomina ), lecz zanim przepuści ją brytan, musi odnaleźć tytułowe trzy pieśni. Generalnie, od tej pory poznajemy bohaterkę z innej strony. Okazuje się, że potrafi być emocjonalna, zna smutek, zwątpienie, bezsilność, nie da się jej również odmówić determinacji, gdyż swego celu dokonuje... ale deczko za późno. OK, można się było tego spodziewać, ale utrzymuje się to w konwencji baśni, toteż nie zamierzam narzekać. Zresztą, gdybym miał pominąć ten szalenie istotny szczegół, równie dobrze powinienem się czepiać, że skąd miała siłę śpiewać całą dobę, jak to się stało, że przez łącznie sześć dni i sześć nocy, plus czas poszukiwań trzech pieśni, nikt z wioski najwyraźniej się nie przejmował chorą wdową, ale akurat jak Adagio wróciła i odnalazła matkę martwą, to zleciała się cała wieś, żeby ją zlinczować? Nie ma co narzekać, to są rzeczy, które muszą się znaleźć w baśni, bez których nie ma fantastycznego, bajkowego klimatu i bez których nie da się mówić o dziecinnym uroku takich oto opowiastek Ciekawe podejście – Adagio na początku przejawia dokładnie te cechy, których należało się spodziewać, mając w pamięci jej kanoniczny występ, lecz potem przejawia zupełnie inne, przeżywa określone emocje, a pod koniec jawi się jako postać tragiczna, której los dał jednak szansę na drugie, długie życie, lecz w innej, dużo silniejszej formie. Nie uratowała matki, ale przynajmniej trzy pieśni się nie zmarnowały. No i jakoś fajnie dowiedzieć się, że zamiast czerpać złe emocje po to, by móc kogokolwiek otumanić śpiewem, Adagio sama z siebie śpiewa, wabi, a potem ciągnie na dno i pożera. Przypomniało mi to poszczególne sceny z „Piratów z Karaibów”. W ogóle, ciekawy pomysł na genezę. Do tej pory tłumaczyłem to sobie tak, że syreny po prostu istniały w tym świecie i taką miały moc (kto by się tam przejmował jak i dlaczego), ewentualnie zostały przez kogoś powołane do życia i obdarzone mocą, najmniej prawdopodobne, że w głębinach serio czai się społeczność syren i trytonów, a te trzy znane z kanonu akurat były wyjątkowe i nie żarły kucyków, tylko kłóciły w zamian za extra moc. A może jednak żarły? Tutaj sprawa jest prosta – Adagio była kucykiem, lecz w określonych okolicznościach, zdobywając określone rzeczy, stała się syreną i zyskała moc, która pozwoliła jej zemścić się na niedoszłych oprawcach i przetrwać. Nie wiem, który to już raz piszę, ale kłania się twierdzenie, że siła tkwi w prostocie. I do tego ta baśniowa otoczka... Opowiadanie z czystym sercem polecam każdemu. Jest to coś innego, niezwykle klimatycznego, ale przystępnego w odbiorze, na swój sposób intrygującego i rozbudzającego nostalgię. Nie zestarzało się ani trochę, imponująca próbka możliwości Cahan. Tagi zmiksowane i zrealizowane doskonale, najbardziej daje się odczuć [Fantasy], ale ogólne odosobnienie, chłód, sprzyjają [Sad], jest lekka domieszka [Dark], ale akurat w tym przypadku bardziej po to, by dopełniać smutek, poprzez brak nadziei. Niniejszej baśni niczego nie brakuje, jest po prostu doskonała! PS: Opowiadanie jest dwukolorowe. Nie wiem, jak to się dzieje, ale tak jest. Tak tylko wspominam. PS2: A oto i forma, o której pomyślałem przy okazji „Szeptu Mgły”. A gdyby tak napisać ów tekst właśnie w formie baśni? Ciekaw jestem, jak by to było -
Koszmar Przemian [oneshot][dark][comedy][slice of life]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Opowiadanie na konkurs literacki z okazji Nightmare Night? Ale to chyba nie to Nightmare Night, bo ja kojarzę inne opowiadanie. Może zmiksowały mi się konkursy, a może mi już pamięć szwankuje, bo „Koszmaru Przemian” coś nie kojarzę. Cóż, jeżeli pamięć płata mi figle, a w sieci gdzieś wisi stara moja opinia o tym opowiadaniu, to będzie można sobie porównać, co się zmieniło, a co pozostało takie samo. A jeżeli nie, wówczas będzie to moje pierwsze starcie z fanfikiem Pierwsze starcie, to w sumie dobre określenie. Cóż, biolchem, medycyna to nie moja bajka, w tej materii jestem totalnie zielony jak trawa, toteż ilekroć przewijało się fachowe słownictwo, anegdoty zapewne zrozumiałe wyłącznie dla studentów kierunku, tudzież rozmaite porównania i inne rzeczy, czułem się troszkę zagubiony. Jakbym nie miał tego czytać, bo niczego nie zrozumiem. Było troszkę dziwnie, szczęśliwie, bardziej uniwersalne, studenckie smaczki już do mnie trafiły, głównie presja zakuwania do egzaminów, dwóje i tróje, te rzeczy. Wtedy, owszem, choć od jakiegoś czasu już nie jestem studentem, czułem się trochę jak w domu. To znaczy, jak w akademiku Mamy tu do czynienia z czarną komedią, osadzoną w klimatach studenckich, z ukierunkowaniem na medycynę, acz nie zabraknie elementów świątecznych, takich jak przebranie Gifted Hoofa. Luźne skojarzenia z „Silent Night, Deadly Night”. Cóż, autorka w tematach biologiczno-chemicznych czuje się jak ryba w wodzie, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale równie dobrze porusza się w konwencji czarnej komedii, gdyż w tekście znalazło się sporo czarnych żartów, specyficznego, uszczypliwego humoru, absurdu, dziwnych rzeczy oraz sympatycznych nielogiczności, acz te mogą wynikać z moich wyobrażeń, które miałem podczas czytania. W każdym razie, wszystko współgra ze sobą znakomicie, chociaż nie wydaje mi się, by był to tekst dla każdego. Ale w sumie mnie rozbawił, pomimo utrzymującego się aż do końca wrażenia zagubienia. Chociaż nie, niezupełnie – im dalej w tekst brnąłem, tym pewniej się czułem. Główny bohater zakuwa, choć jednocześnie miota się, fakt, że przeszkadza mu zbierające słodycze dzieciarnia nie ułatwia sprawy. Tym bardziej, że już za sprawą drugiej wizyty doznaje ataku furii, w wyniku której nakręca się spirala niefortunnych wydarzeń... no, właściwie, to jednego niefortunnego wydarzenia, przez co Gifted Hoof będzie zmuszony zmienić rutynę i wyruszyć z domu do prosektorium, celem zatarcia śladów wypadku, którego by nie było, gdyby nie medycyna, gdyby nie sesja. Rzeczywiście, autorka obiecała, że przekonamy się jak marny jest to żywot i trzeba przyznać, że spełniła oczekiwania w stu procentach. Nie należy doszukiwać się tutaj realizmu, czy nawet jakiejś moralności, wiele rzeczy zostało postawionych na głowie, ale bez tego nie byłoby efektu. Czyli dzieciaka w jakichś latexach, książki-cegły, która nagle zmienia się w narzędzie nieumyślnego mordu, przemknięcia się niepostrzeżenie do prosektorium, wykonania ekspresowej procedury na trupie i bezpiecznego powrotu do domu, do zakuwania. Opisy wyszły świetnie, podobnie zresztą jak dialogi, zaś balans między nimi chyba nie mógł być lepszy. Odniosłem wrażenie, że opowiadaniu niczego nie brakuje, że nie ma potrzeby poprawiania w nim czegokolwiek... No, może poza jednym: Domyślam się, że miało być: „jednorożkę”. Jeżeli się pomyliłem, to przepraszam, bo jednak w opowiadaniu niczego nie trzeba poprawiać. Decyzja o narracji pierwszoosobowej okazała się strzałem w dziesiątkę. Coś mi się zdaje, że usposobienie protagonisty oraz jego działania, miały symbolizować czystą frustrację spowodowaną trudnym kierunkiem, zakuwaniem, a także ciche myśli o wyładowaniu się na kimś, oczywiście ze skutkiem śmiertelnym. Wiecie, jedni to by chcieli wysadzić coś w powietrze, drudzy zamordować kogoś, tak rekreacyjnie. Ma w sobie coś, co mimo zupełnie innego kierunku nauczania, sprawia, że idzie się z nim utożsamić, przynajmniej na poziomie wybranych okresów z czasów studiów. Da się go lubić, da się nie lubić, może nie jest to najlepiej wykreowany bohater w dziejach, ale spełnia swoje zadanie i jego poczynania śledzi się z zaciekawieniem, no i do tego jeszcze humor, cynizm, wszystko to ma swój urok, tak charakterystyczny przy czarnych komediach. Klimacik jest dosyć specyficzny, początkowo faktycznie czuć, że to Nightmare Night, potem już niezupełnie, bo jest bardziej studencko, a potem medycznie, tak bym to nazwał. Ciekawa mieszanka, niemniej, w ostatecznym rozrachunku, ten typ klimatu nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, co przy wybranych dziełach autorki. Co nie znaczy, że był zły – po prostu według mnie ustępuje on przygodzie i fantastyce, znanym chociażby z „Cienia Nocy”, czy też „Początku”, ewentualnie kawałkom życia a'la „Otaczają mnie idioci!”. Z kolei ten typ humoru, to zdecydowanie coś w czym autorka czuje się pewniej, w porównaniu z humorem zawartym np. w „Księżniczce Przyjaźni”. Widać, w jakich klimatach autorka czuje się swobodniej i jakie żarty przychodzą jej z łatwością i udają się z pazurem. Zresztą, wystarczy zajrzeć do „Rosiczki atakują” po podobny przykład, jak znajomość tematu przekłada się na jakość dowcipu oraz płynność akcji. No i jak na komedię, która przecież swoje lata ma, tekst zestarzał się całkiem dobrze i myślę, że nawet dzisiaj może rozbawić, może zapewnić nietypową rozrywkę, czy też wprawić w dziwne zakłopotanie, tudzież inne odczucia, zależy. Na pewno nie była to kolejna czarna/ randomowa komedia, jakich już trochę na tymże forum mamy. Myślę, że warto dać temu opowiadaniu szansę, tym bardziej, jeżeli ktoś zbliża się do momentu podjęcia decyzji o studiach wyższych i zastanawia się nad medycyną – ten fanfik z pewnością pomoże temu komuś zweryfikować swoje zapędy I zastanówcie się dwa razy, zanim wyrzucicie podręcznik przez okno- 5 odpowiedzi
-
- 1
-
-
Początek [Oneshot][Wiedźma][Fantasy][Dark][Violence]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Ucieszyłem się, gdy przeczytałem, że znajomość oryginału nie jest wymagana, gdyż oryginalną „Wiedźmę” czytałem (czy może raczej czytywałem) dawno, dawno temu, jestem przekonany, że na ówczesnym etapie brakowało kilku rozdziałów, które to dziś są ogólnodostępne. Większości rzeczy zdążyłem zapomnieć (dobry pretekst, by w bliżej nieokreślonej przyszłości w pełni odświeżyć sobie fanfik i go skomentować, aby się utrwaliło), poza tym, że moje wrażenia były zdecydowane pozytywne, głównie z uwagi na klimat. Były to czasy, w których nie miałem na koncie ani jednego wiedźmińskiego opowiadania, ani jednej ukończonej gry. Dzisiaj... platynuję sobie „Wiedźmina 3” na PS4, powoli, ale do przodu W związku z powyższym, zabrałem się za lekturę „Początku”, podobnie jak dawno temu, gdy próbowałem „Wiedźmy”, zielony jak trawa, ale otwarty na różne rzeczy, acz bez możliwości oceny, na ile Cahan odtworzyła styl Sapkowskiego. Co najwyżej na ile opowiadanie okazało się podobne do dzieła Zodiaka. Chociaż z drugiej strony, mamy na forum osoby znające literaturę wiedźmińską od podszewki, więc skoro one uznają, że Zodiak swego czasu dobrze ów styl odtworzył, to w takim razie, jeżeli „Początek” brzmi znajomo, to chyba można uznać, że Cahan, przynajmniej w jakimś stopniu, dała radę (to tak w opozycji do wypowiedzi Johnny'ego, ale proszę o zachowanie dystansu – jestem zielony jak trawa). Mimo wszystko, uważam, że miałem prawo mieć wysokie wymagania wobec „Początku”, między innymi z uwagi na osobę autorki. Jej poprzednie dzieła, głównie mam na myśli „Cień Nocy”, ale również cykl o pogańskich kucach, a nawet „Smak Arbuza”, cieszą czytelnika solidnym, bardzo dobrym stylem z charakterystycznymi elementami, które odróżniają go od innych twórców – czy to uszczypliwy humor, czy też ładnie skomponowane opisy środowiska, wzbogacone o fachowe określenia, które spotyka się w fanfikach dużo rzadziej, a także interesujące kreacje postaci, które z reguły zyskują w miarę rozwoju fabuły. Wie także w jaki sposób kreować odpowiedni nastrój, toteż nastawiłem się dokładnie na to, o czym wspominałem, wszystko oczywiście osadzone w klimatach przygodowych – akcja, porywające pojedynki, może jakaś domieszka tajemniczości, wszystko ze szczyptą mroku oraz z dodatkiem czarnego humoru. Jakby tego było mało, opowiadanie pochodzi z bardziej współczesnych czasów, aniżeli z zamierzchłych, toteż tym bardziej miałem oczekiwania i nadzieje, zważywszy na nabyte przez autorkę doświadczenie. Nastawiłem się na wiele, nie zważając na to, że to „tylko” 25 stron. W końcu tyle w pełni starczy, by stworzyć coś co utkwi w pamięci i zachwyci klimatem, akcją, postaciami. Ba, spoglądając na wybrane opowiadania Cahan, można odnieść wrażenie, że 25 stron to aż za dużo No cóż, może to był błąd, gdyż ostatecznie moje wrażenia są mieszane. Nie uważam, by opowiadanie było złe, ale szczerze wyznaję, że trochę się zawiodłem. Obawiałem się, że moje zdanie okaże się kontrowersyjne/ niepopularne, ale po przejrzeniu niniejszego wątku widzę, że jednak nie jestem sam i opowiadanie wzbudza różne odczucia, nie tylko pozytywne, ale i negatywne. Myślę, że najbliżej jest mi do opinii Johnny'ego. No, ale po kolei. Opowiadanie brzmiało jakoś dziwnie znajomo. W paru momentach chyba miałem flashbacki z oryginalnej „Wiedźmy”, szczególnie na początku – o ile mnie pamięć nie myli, tam też wszystko się rozpoczynało od wjazdu do miasta. Niby nic wielkiego, zwyczajna rzecz, ale rzuca się w oczy i już na starcie stwarza wrażenie czegoś znajomego. I w sumie dobrze. W ogóle, wprowadzenie jest bardzo klimatyczne i obiecujące – to właśnie to, czego oczekiwałem, czyli bogate opisy, dialogi, akcja prowadzona spokojnym tempem, zaś balans między narracją, a kwestiami mówionymi racjonalny. Nie czuć dłużyzn, nie czuć żadnej dominacji jednego ponad drugim, tekst idealnie wyważony. Jakby cytat z „Młota na czarownice” nie był wystarczająco klimatycznym otwarciem, początkowe akapity lśnią detalami: berdysz, prawo składu, kapalin, gotowana kapusta, wodorosty, szarawary i wiele, wiele innych – dzięki tym pozornie niewielkim, mało znaczącym rzeczom, budowany jest odpowiedni nastrój, wizerunek, no i wrażenie, że autorka odrobiła lekcje, tudzież po prostu interesuje się tym, czym trzeba, by wiarygodnie opisać realia tego świata oraz epoki, na której się wzorowano, począwszy od wyglądu i warunków w mieście, na typowych elementach garderoby kończąc. I to jest po prostu świetne, bardzo mi się to podobało. Co więcej, i co jeszcze przez jakiś czas się utrzymuje w tekście, to wrażenie, że ja, jako czytelnik, uczestniczę w czymś wielkim/ że rozpoczyna się coś wielkiego. W sumie, chyba coś podobnego odczuwałem czytając oryginalną „Wiedźmę”. Z zaciekawieniem czytałem wizytę Chromii u księcia Rickerda, który to książę ostatecznie nie spotyka się osobiście z protagonistką (cóż za niespodzianka), lecz w jego imieniu czyni to Goldfell, zarządca. Jednakże żadna z wymienionych postaci nie stanowi głównej atrakcji fanfika, gdyż ta rola przypada Berenice – drugiej protagonistce (która już niebawem wybierze się na zlecenie wraz z Chromią), a zarazem nowej postaci, wiedźmie-kucoperce z cechu Mantykory, chociaż wykonującej ruchy z gracją jak u kota. Moment, w którym (jak się okazuje, po raz pierwszy i ostatni) skrzyżowały się ścieżki dwóch młodych Wiedźm również oceniam za klimatyczny, podoba mi się, że było w tym nieco tajemniczości, co wypływa głównie z niejasnej natury zlecenia. Rzeczywiście, jak do tej pory fabuła przebiega wedle znanego schematu, ale jeszcze nie mam z tym kłopotu, gdyż autorka cały czas dba o satysfakcjonujące opisy, czuć w tym pasję, chęć napisania fanfika będącego dużą produkcją. Mamy również przemyślenia Chromii, przedstawienie nowej postaci, wprowadzenie do zlecenia. Wszystko na swoim miejscu, powplatane w opisy i dialogi bardzo umiejętnie. Ten fragment również nie zbudził moich wątpliwości. O, zanim zapomnę. Może przesadzam, ale wiecie, że lubię sobie dopowiadać, spekulować, teoretyzować, więc miło, że opowiadanie, pomimo jasnych wskazówek, pozostawia jakieś minimum, cobyśmy sobie mogli pogłówkować. Nie wspominając o tym, że sam pomysł na wątek kulinarny, jako motywację winowajcy całego zamieszania, to coś unikalnego i pomysł ten bardzo mi się spodobał. Świetny dowód na to, że w zawodzie zabójczyni potworów trzeba być gotową na wszystko i niczemu się nie dziwić. Taka praca. W każdym razie, następnie bohaterki wyruszają w drogę. I tutaj też jeszcze wszystko jest ok, chociaż szkoda, że autorka nie pokusiła się na bardziej szczegółowy opis ekwipunku obu zebr. Nie zrozumcie mnie źle, opisy mamy, ale odczuwam po nich niedosyt. Zawsze podziwiałem różne zestawy i rynsztunki, a wiem, że Cahan potrafi fachowo wchodzić w szczegóły, więc szkoda, że detali tym razem zabrakło. Ale nie zabrakło opisów zwykłej codzienności w Kravenstadt, co z kolei okazało się dobrą okazją na lepsze poznanie Bereniki. Faktycznie, udziela jej się pewien idealizm, chociaż dla mnie to prędzej czysta naiwność. W sumie, szkoda, że takich momentów nie było więcej, bo na podstawie tego, co jest w fanfiku, jakoś trudno mi kupić to, że ona nie chciała być Wiedźmą i że w tym sensie była luźno inspirowana Lambertem z „Wiedźmina 3”. Znaczy się, Lambert w grze miał cały zestaw charakterystycznych cech, przez co jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Berenika miałaby mieć z nim cokolwiek wspólnego, w ramach kreacji postaci. Zresztą, za Lambertem stoi szersza, smutna historia, mam na myśli rozmowę z nim w Kaer Morhen, to było CHYBA na krótko przed odczarowaniem Umy. Może coś przeoczyłem, a może źle zrozumiałem, ale jak dla mnie o Berenice dowiadujemy się zbyt mało, by móc się wczuć w tę postać, dostrzec ją, związać się. To może od razu, skoro jestem w temacie Bereniki – po maratonie zwykłych, rzemieślniczo opisanych zmagań ze stworami z kanałów, następuje scenka, która tak dla odmiany zapada w pamięć, okazała się wyrazista i moim zdaniem wniosła sporo do tej postaci, ukazując jej niedoświadczenie, pozostałości po wrażliwości oraz – dopiero teraz – idealizm. Mam na myśli oczywiście podjęcie ratunku klaczki, którą z imienia poznajemy nieco później. Seaweed, bo tak się ona zowie, zostaje przybraną córką Bereniki i materiałem na kolejną wiedźmę... co w sumie troszkę mnie zdziwiło, skoro Berenika niby miała uważać ten los za przekleństwo. Łapię, na końcu akceptuje swoje przeznaczenie, a pomysł z symboliką świeżo zdobytych blizn uważam za trafiony, o tyle jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego mimo to chciałaby podobnego losu dla Seaweed. No, chyba, że miałaby dać jej wybór. Ale czy mała aby na pewno będzie świadoma podejmowanej decyzji? A jeżeli nie... no, mam tutaj zagwozdkę. Bo rozumiem, że można nie przeżyć procesu transformacji w Wiedźmę? Co wtedy? Może się Państwu wydawać, że moje wątpliwości odnośnie wątku Bereniki i Seaweed są niczym błądzenie pijanego dziecka we mgle, ale po prostu chciałem pokazać, że końcówka wydała mi się niejednoznaczna, podobnie zresztą jak postać Bereniki, której powrót bardzo chętnie bym zobaczył. Zdecydowanie, mimo paru niewykorzystanych okazji, jest to postać, która z upływem fabuły zyskuje, czego jednak nie mogę powiedzieć o Chromii, której występ ostatecznie nie wzbudził u mnie jakiegoś szczególnego entuzjazmu, momentami byłem skłonny uwierzyć, że za moment Berenika już zupełnie skradnie jej show, ale jednak aż do końca była ukazywana jako „główniejsza” z dwóch głównych protagonistek. Sam nie wiem, nie było przecież totalnie źle, ale nie miałem na końcu wrażenia, że dokonała się w niej jakaś przemiana, że zdobyła jakieś doświadczenie, że poszła naprzód. A przynajmniej nie tak silnego wrażenia, jak w przypadku Bereniki. Chyba jedyne, co zostało uczynione z tą postacią, a co cokolwiek wnosi do jej charakterystyki, to wzmianka, że jest ciekawa swoich korzeni i chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o swoim gatunku. Stąd, przychylam się do opinii Johnny'ego, że wypadła strasznie bez charakteru, bez wyrazu i że poprowadzenie akcji z perspektywy Bereniki i zrezygnowanie z Chromii (ewentualnie uczynienie z niej skromnego cameo), być może opowiadaniu wyszłoby na plus. Natomiast, nie zgodzę się, że lektura zostawia czytelnika z niczym – dlaczego, to nakreśliłem przy okazji zakończenia oraz wątku Bereniki i Seaweed. Bo zapada to w pamięci, jest niejednoznaczne, wydźwięk ostatniego zdania jest dosyć melancholijny, a wiedząc, jak okrutny jest to świat, należy spodziewać się raczej najgorszego, chociaż niby wszystko jest możliwe. I tylko przez tę ciekawość, przynajmniej przez jakiś czas, o lekturze „Początku” nie zapomnę. W ogóle, ta końcówka, w sumie nie wiem, czy było to intencjonalne, ale w jakiś sposób ratuje opowiadanie. Zanim zająłem się protagonistkami, szedłem równo z fabułą, no i dochodziłem do pierwszego momentu, w którym zaczęły się pojawiać kłopoty. Po pierwsze, zwłaszcza po zapoznaniu się z całością, nie mogę się pozbyć wrażenia, że cały ten wątek z postacią szpiegującą Berenikę, pościg za nią, konfrontacja, były tylko po to, by zaprezentować możliwości Słów Mocy i zarzucić czymś komediowym, co akurat mnie nie rozbawiło. Nie wspominając już o tym, że cały fragment z przesłuchaniem to spora dominacja dialogów nad opisami, których na tym etapie pomału zaczyna w opowiadaniu brakować. Nadal nie wiem, co właściwie wnosi ta scenka i po co ona tam jest. Zbędny wątek, który wprawdzie daje nadzieje na jakąś intrygę, na coś niespodziewanego, jakiś zwrot akcji, ale do niczego takiego nie dochodzi (mam na myśli postać Brightlight oraz niepewność, że w tej kabale może maczać kopyta ktoś jeszcze, że chodzi o coś więcej), stąd uważam to za niepotrzebny dodatek, którego pominięcie nie wiąże się z przegapieniem żadnego istotnego szczegółu, rzutującego na całość historii. Zmienia się to troszkę później, gdy bohaterki wkraczają do kanałów i zaczynają je eksplorować. Jest w porządku, bo jest pewne napięcie, jest zagadka do rozwiązania, są potwory i... No właśnie. I nic. Rzeczywiście, ta nietypowa, może i nie do końca pasująca do świata przedstawionego omletowa motywacja Sparklepawa dodaje tej części opowiadania nieco życia, lecz przez większość czasu to po prostu rzemieślnicza i – jak to ujął Johnny – bezpieczna robota. Napięcie prędko znika, gdy bohaterkom po prostu dobrze idzie, rozwiązanie zagadki, podobnie zresztą jak kolejne pojedynki, okazuje się mało angażujące, ostatecznie przez tekst brnie się bez emocji, nie czuć, że postaciom zagraża niebezpieczeństwo. Ciekawe jest to dlatego, że obie Wiedźmy mają być na tym etapie młode, mocno niedoświadczone. W sferze mentalnej jak najbardziej, ujawniają się ich „kucze” słabości, emocjonalność... To znaczy, Berenice, natomiast, jeżeli chodzi o walkę, coś za dobrze sobie radzą. Wiem, wiem, morderczy trening i te sprawy, ale nie zmienia to faktu, że cały czas miałem wrażenie, że nic im nie grozi, wręcz, że zbyt łatwo im idzie. Jasne, Berenika nabawiła się blizn, ale dla Wiedźmy na Szlaku to powinien być chleb powszedni. Poza tym, brak poważniejszych uszkodzeń, brak czegoś większego do pokonania, taka niezobowiązująca przygoda w kanałach z kuroliszkami. Zwłaszcza, że zapłata za zlecenie miała wynieść tyle, że chyba można było oczekiwać jakiegoś bossa. Jak dla mnie kolejna niewykorzystana okazja. Natomiast, po wyjściu z kanałów i otrzymaniu zapłaty płynnie przechodzimy do końcówki, o której już wspominałem. W sumie, czy tylko mnie te blizny Bereniki kojarzyły się z designem Eskela? Ale widzę tutaj pewne rękawki ratunkowe – jeden to opis podziemnego laboratorium, drugi to wątek Zatapiacza, którego ostatecznie zabrakło w opowiadaniu, ale nie wiadomo co się z nim stało. Laboratorium mogłyby być opisane obszerniej, także poszukiwanie wskazówek mogło zająć więcej czasu (może do tego starcie z jakimś innym typem potworka, dla urozmaicenia) ale było ok, kojarzyło mi się troszkę z wątkiem Dra Moreau, również z „Wiedźmina 3”. Z kolei Zatapiacz to pewna enigma – najprawdopodobniej jest, istnieje, ale nie spotkaliśmy go, nie wiemy, jak wygląda, ani co potrafi, być może nie żyje, a może żyje i pływa sobie gdzieś w głębinach, czai się. To mi się spodobało – coś tajemniczego i przerażającego, coś, czego jeszcze nie widzieliśmy, pływające swobodnie w morzach, a to przecież jak szukanie igły w stogu siana. Dobry ruch ze strony autorki. Ciekawe skąd Sparkpaw miał te potworki do zrobienia hybrydy. Może mu książę sprowadził, żeby sobie badał i transmutował? Serio, im dłużej o tym myślę, tym bardzie utwierdzam się w przekonaniu, że całe to zamieszanie wynikło z jego kaprysu, a Zatapiacz miał być morską bronią biologiczną, tylko uciekł. Koniec końców, wrażenia miałem mieszane, głównie dlatego, że opowiadanie okazało się strasznie nierówne. Są fragmenty absolutnie piękne, opisane tak, jak się tego spodziewałem od Cahan, które kipią klimatem, brzmią fantastycznie i do których zawsze chce się wracać, bo widać różne cechy danej epoki, widać warunki bytowe, realia, czuć brud i smród, ale także towary spożywcze handlarzy, niczego tam nie brakuje. Po drugiej stronie, szereg niewykorzystanych okazji na wzbogacenie opisów podobnymi detalami, czy też mało satysfacjonujące zdania, przywodzące na myśl czysto rzemieślniczą robotę, czy też brak opisów w ogóle, na rzecz dialogów. Są rzeczy zapadające w pamięć, takie jak postać Bereniki, uratowanie Seaweed, czy też zakończenie, ale także sceny, które nie angażują i prędko wylatują z głowy, znalazła się i taka, którą moim zdaniem można pominąć całkowicie, bo żadna poważniejsza intryga ostatecznie nie doszła do skutku. Są momenty, w których opowiadanie lśni, a także takie, przy których pozostawał niedosyt. Jest interesująca postać Bereniki, która ewoluuje i postać Chromii, z którą prawie nic się nie dzieje. Dobrze, że forma stanęła na wysokości zadania, aczkolwiek... Nie wiem jak to się dzieje, ale tekst jest dwukolorowy. Początek jest automatycznie czarny, ale już na pierwszej stronie nabiera szarości. Przez moment, na stronie dwunastej, znów się staje czarny, a potem znowu szary. Poza tym, znalazłem w jednym miejscu zjedzoną literkę. Ale poza tym, forma stała na wysokim poziomie, acz w wybranych miejscach czuć było więcej rzemieślniczej pracy, aniżeli pomysłu i pasji. Ale jest w porządku, tekst brzmiał znajomo, nie tylko ze względu na skojarzenia z „Wiedźmą”, ale również to, że w grze chodziło się troszkę po tych kanałach i znajdowało się tam różne dziwne rzeczy. Ogółem, bardziej na plus, chociaż mogło być lepiej. No właśnie, to chyba wniosek końcowy, który pasuje do opowiadania, jako całości – mogło być lepiej. Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że opowiadanie składa się z fragmentów, na których autorce zależało (Czyżby było to to, co udało się ukończyć przed upłynięciem terminu konkursu?), a także z fragmentów, które powstały, by to, co było gotowe ze sobą powiązać (Już jakiś czas po konkursie?). Ostateczne wrażenia pozostają mieszane, ale to nie jest złe opowiadanie. Powiedziałbym, że zaledwie niezły średniak. Mimo wszystko, chętnie przeczytałbym kolejne opowiadania z tej stajni, ponieważ uważam, że Cahan jak najbardziej jest osobą kompetentną do tego, by pisać opowiadania osadzone w uniwersum „Wiedźmy” i że dobrze czuje ten klimat oraz realia, umie o tym pisać. Przyznam, że ciekawa wydaje mi się perspektywa „Wiedźmy”, jako dzieła głównego, pisanego przez Zodiaka oraz serii spin-offów od Cahan, poświęconych Wiedźmie Berenice oraz Seaweed, jej przybranej córce. Może nawet wynikłoby z tego coś a'la relacja Geralta i Ciri. Może nie z tym lore, nie z tymi samymi mocami, ale z wiarygodną relacją rodzic-córka, jak najbardziej. „Początek” mogę polecić fanom „Wiedźmy”, aczkolwiek sądzę, że gotowy tytuł mógł być dużo, dużo lepszy i zawierać więcej elementów charakterystycznych, które zapadłyby w pamięci, które by zainspirowały, w ogóle, które być może porwałyby się na zrealizowanie tego, o czym pisał Johnny – moralność, światopogląd, emocje. Nawet jak na te 25 stron, myślę, że były warunki, po prostu nie zostały w pełni wykorzystane. Ale warto rzucić okiem i wyrobić sobie własne zdanie. Jest to opowiadanie interesujące, między innymi dlatego jak różne opinie wzbudza, no i w jakim sensie mógłby to być przedsmak nowych przygód w świecie wiedźmy, gdyby kiedyś miały powstać kolejne opowiadania z Bereniką. Jak uważacie? Aktualizacja (2021.04.09): @Cahan Pewnie chciałem napisać "obu wiedźm", ale przy okazji myślałem o Chromii i pewnie z rozpędu znalazły się tam dwie zebry No pewnie, że przeczytam oryginalną "Wiedźmę", chociaż jeszcze zastanawiam się nad formą hipotetycznego komentarza. Pewnie podzielę go na odcinki. Niekoniecznie na zasadzie kolejnych rozdziałów, może podzielę to sobie na świat przedstawiony, postacie, klimat, w ten sposób. Bo spodziewam się, że będę mieć sporo do powiedzenia na temat fanfika Zodiaka. Ale i tak uważam, że w międzyczasie wypadałoby się deczko dokształcić i przeznaczyć trochę czasu na dzieła pana Sapkowskiego. Czas pokaże. -
Króciutkie opowiadanie, acz treściwe i klimatyczne, które postrzegam jako pewnego rodzaju uzupełnienie „Otaczają mnie idioci!”. Tak, wiem, to opowiadanie było pierwsze, wspomniani „idioci” ukazali się około dwa lata później, więc powinno być na odwrót, no, ale ja sobie przyjąłem taką kolejność czytania i będę udawał, że tak się ukazywały W zasadzie, pierwszym novum (hm, na tym etapie troszkę złe słowo, ale na pewno był to czynnik wyróżniający), jakie da się zauważyć, jest zmiana narracji na pierwszoosobową. Z jednej strony jest to pewne odświeżenie (ten typ narracji przewija się w fanfikach Cahan zdecydowanie rzadziej, niż tradycyjna narracja trzecioosobowa), z drugiej, gdy poznajemy kto jest podmiotem lirycznym, trudno oprzeć się wrażeniu, że znana pasiasta postać straciła definiujący ją element charakterystyki, czyli rymy. Jasne, nie wypowiada się bezpośrednio, w gruncie rzeczy śledzimy jej przemyślenia, a przecież one bez problemu mogą być opisane „normalnie”, jednak czuć, że czegoś brakuje. Nie jest to do końca taki sam przypadek, co Luna w „Popiołach”. Ale inaczej wcale nie znaczy źle i chyba krótka forma w jakiś sposób chroni opowiadanie przez ewentualnymi negatywnymi odczuciami, związanymi z tym innym podejściem. Kurczę, ciekaw jestem, jakby to wyglądało, gdyby w całości napisać to wierszem. Pewnie troszkę jak „Pan Tadeusz” w wersji ultra light, ale może mogłoby być ciekawie. Krótka forma oznacza zwięzłość, a Cahan niejeden raz udowodniła, że wie, jak maksymalizować przekaz poprzez prostotę wykonania. Tak też jest i tym razem. To całkiem przyjemny przerywnik, rozbudowujący nieco postać Zecory, ukazujący ją z innej strony. Ech, dalej jestem rozdarty, a co począć z tymi rymami Cały czas mi ich brakowało, zżerała mnie ciekawość, ale w tym formacie, zwykły tryb wypowiadania się spełnia swoje zadanie i na dłuższą metę nie powoduje szczególnie negatywnych odczuć, jest to fakt obiektywny z którym trudno dyskutować. A może przesadzam i zbytnio się wgłębiam w to, co nie trzeba, bo to przecież zwykły zabieg stylistyczny, dzięki któremu tekst jest przystępny. W każdym razie, fajnie było dowiedzieć się, jak znajoma zebra zapatruje się na towarzystwo, jak odnosi się do tego, jak postrzegają ją kucyki, a raczej, czym tłumaczą sobie jej introwertyzm. O, właśnie – zabrakło kropki w ostatnim zdaniu pierwszego akapitu. Autorka płynnie przeszła z przemyśleń bohaterki do wspomnienia dnia (a może nocy?), w którym Zecora odnalazła istotę, dzięki której kolejne wieczory przestały być samotne, na co z kolei ona nie zamierza narzekać. Mowa oczywiście o skądinąd najlepszym antydepresancie znanym w cywilizowanym świecie, czyli o kotku Urocza końcówka, aż się cieplej robi na pompie ssąco-tłoczącej sercu. Chyba domyślam się, skąd pierwotny opór przed publikacją fanfika, ale cieszę się, że jednak mu się udało, toteż możemy się nim delektować na łamach forum, a mówiąc ściślej – dokumentów Google. Forma solidna, bardzo dobra, wiele zdań wybrzmiało naprawdę ładnie, do stylu nie można się przyczepić. Jest to po prostu więcej tego, co lubimy. No i jak na siedem minut pracy, efekt okazał się naprawdę dobry. Trudno mi określić, na ile zbliżony do "Superbohatera" jest to sukces, no bo na pierwszy rzut oka zupełnie różne światy, okoliczności i problemy, ale zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, jest to życiowa sprawa, znana doskonale czy to z autopsji, czy też relacji otoczenia. Samotność, w zależności od kontekstu, rozpatruje się jako pewną chorobę społeczną, problem dzisiejszych czasów, ale rzadko kiedy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, że co niektórzy mogą czuć się wyłącznie ze sobą dobrze, zaś do szczęścia brakuje im np. kotka. Każdy żyje według własnych zasad i każdy z osobna wie najlepiej, czego mu brakuje. W sumie, wczytując się dokładniej, zdałem sobie sprawę, że Zecora ani razu nie wydała mi się nieszczęśliwa z powodu swojego stylu życia (jeżeli już, to prędzej przez brak innego miejsca, do którego mogłaby się udać, co zostało omówione w "Otaczają mnie idioci!"), co najwyżej niekompletna. Stąd, końcówka ta okazała się taka przyjemna – człowiek miał poczucie, że spotkało ją coś dobrego, coś, czego akurat jej było trzeba. Mała rzecz, a cieszy. Co by tu jeszcze... subtelne światotworzenie, w postaci dmuchawki z zatrutymi strzałkami, ponoć powszechnej wśród zebr broni, a która to broń zdolna jest powalić smoka, czy mantykorę. Widzą Państwo, już się czegoś więcej dowiadujemy o świecie. Szczegóły, szczególiki, wzmianki o kuroliszku, totemach, hexach, zioła – drobne detale, które jednak pomagają wyobrazić sobie scenerie, czym się Zecora zajmuje, jak to wygląda, co z kolei wzmacnia nastrój. To ważne, tym bardziej, że to krótkie dziełko, więc każde słowo może mieć znaczenie i przełożenie na efekt końcowy. Cóż, warto zajrzeć i sprawdzić samemu, tym bardziej, że opowiadanie jest akurat na tyle, by móc je przeczytać w zasadzie o dowolnej porze, w ramach dowolnej przerwy między czymkolwiek. Rzut okiem na Zecorę, jej początki z wymarzonym kitku, aczkolwiek, skoro to Everfree, kto wie, czy to nie jakaś inna, magiczna istota, tylko ukrywająca się pod postacią kota... Czyli Zecora ma osobistego pupila i strażnika za jednym zamachem, który na pewno zareaguje, gdy znowu do jej chaty wpadnie, dajmy na to, Rainbow Dash i coś zniszczy Zazwyczaj, gdy zabieram się za krótki, ale zrealizowany kompetentnie tekst, zastanawiam się, czy ma w sobie ten klasyczny pierwiastek, przywołujący na myśl lata 2012-2014 i pierwsze, krótkie fanfiki, które potrafiły być charakterystyczne przez to, że były jednymi z pierwszych (no, po tym 2012 to już nie do końca, ale wiecie, o co mi chodzi) i podejmowały rzeczy zanim zabrał się za to serial, a publika nie przypuszczała jeszcze co nas czeka. "Samotność" jak najbardziej to w sobie ma i bardzo dobrze, bo zwykle to na mnie działa i uatrakcyjnia lekturę jeszcze bardziej. Owszem, jestem podatny na nostalgię, toteż gdy co współcześniejsze dzieła osiągają ten efekt, nawet w niewielkim stopniu, wspominam o tym, gdyż to po prostu kolejny plusik. Ten krótki, ale satysfakcjonujący tekst powinien okazać się dobrym wyborem, nie tylko dla miłośników postaci Zecory, czy też kociarzy wszelkiej maści, ale również dla osób, które poszukują w różnych oneshotach właśnie czegoś nostalgicznego, stąd tym bardziej polecam przeczytać i przekonać się jak opowiadanie sobie radzi współcześnie i jak przetrwało próbę czasu. Na tym etapie nie zdziwiłem się dobra formą utworu, gdyż zdążyłem zorientować się, że fanfiki Cahan raczej się nie starzeją, stąd zawsze miło do nich wrócić.
- 16 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- slice of life
- oneshot
-
(i 1 więcej)
Tagi:
-
Ziemnogród [Oneshot][Slice of Life][Fantasy][Rasizm]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Może to zabrzmi dziwnie, ale po tagu [Rasizm] spodziewałem się czegoś dużo mocniejszego, czy bardziej dosadnego. Tak, tak, wiem – opowiadanie przecież takie właśnie jest, boleśnie i jaskrawo ukazuje ciemnotę tej najniższej rasy, jej całkowitą odporność na wiedzę, argumenty czy pojęcie o tym, że da się żyć jakkolwiek inaczej, trudno się czytało opis ich warunków bytowych, wsiowa maniera mówienia oraz poziom dyskusji także nie pozostawiają złudzeń. Może to jakieś moje spaczenie, ale to, co znalazło się w fanfiku, przyjąłem jako... no, może nie małe, ale średnie piwo, szykowałem się na coś mocniejszego. Ale tak na poważnie i w pełni szczerze, dużo nie zabrakło i możliwe, że po prostu w tym konkretnym fanfiku, krótka forma prawie spełniła swoje zadanie, zabrakło czegoś, ale w stosunkowo niewielkich ilościach. W sumie, całkiem fascynująca sprawa – co fanfik, to inny przypadek, wszystko jest możliwe Ale czy to znaczy, że jestem totalnie nieusatysfakcjonowany, a wręcz rozczarowany? Nie, skądże znowu. Opowiadanie, chociaż krótkie, stanowi kolejną próbkę możliwości autorki, chociażby w materii opisywania otoczenia, lecz nie w takim stylu, w jakim odbywa się to zazwyczaj. Mam na myśli to, że gdy w innych fanfikach opisywane są zwykłe lokacje, raz po raz trafiają się fachowe określenia, czy też opisy roślinności, przyrody, wówczas to jest ładne, to się lekko czyta, chcemy to sobie wyobrazić i chłonąć klimat. W „Ziemnogrodzie” jest zupełnie inaczej – opisywane są bród, smród i ubóstwo, lecz w taki sposób, by czytelnika odrzucić, by zniechęcić go przed wyobrażeniem sobie wnętrz tych chat, tych ścieżek, czy też brudnych, śmierdzących postaci. Nie jest to nic złego, bowiem nie jest to typ fanfika, który miał być brany „na poważnie”, tylko poziomem swojego wykonania irytuje i odrzuca. Mówimy o świadomym, celowym zabiegu, mającym na celu przerysowanie biedy i zacietrzewienia, opisaniem wszystkiego, co nieprzyjemne z uwzględnieniem licznych detali, aż idzie poczuć tę fekaliadę z ekranu. Ale rzeczywiście, podobnie jak Foley, ze dwa razy rozejrzałem się za tagiem [Comedy], gdyż parę razy aż się uśmiechnąłem, jakby miała to być czarna komedia, a nie fanfik [Fantasy]. Zatem ten aspekt fanfika bez zarzutu. Nigdy w życiu nie chciałbym się znaleźć w „Ziemnogrodzie”, chyba prędzej pojechałbym odwiedzić Szkolną 17 w Białymstoku, niż udał do lokacji podobnej do tej, którą autorka opisuje w fanfiku. Mocne, dosadne, acz spodziewałem się więcej. Żeby nie być gołosłownym, może jakaś klacz, która spontanicznie rodzi źrebię i która nie wiedziała, że jest w ciąży? Farmerzy, którzy nie pamiętają ile mają lat? Rzeczy z życia wzięte. Według mnie, jak na ten fanfik, w sam raz. W mojej opinii takie ekstra „smaczki” nie zepsułyby efektu, a tylko go dopełniły. Zresztą, nie chodzi mi o to, żeby robić z tego wielorozdziałowiec, myślę, że realnie byłoby z tego 0,5 – 1 strony. Niewiele, ale mogłoby swoje wnieść. Zresztą, podobnie było przy „Otaczają mnie idioci”, gdzie o efekcie końcowym zaważyły drobne, małe rzeczy i gdyby się ich z fanfika pozbyć, to nie byłoby to samo, opowiadanie straciłoby na klimacie. Myślę, że „Ziemnogrodowi” także wyszłoby to na dobre. W każdym razie, mamy postać Kind Star, która, gdy ją poznajemy, jeszcze wierzy w możliwość wykonania pracy u podstaw i autentycznie myśli, że jest w stanie te biedne kucyki wykształcić, podnieść ich poziom. Ciężko jej jednak współczuć, gdy już zjawia się na miejscu, otoczona tym brudem i ciemnotą, gdyż najwyraźniej z własnej, nieprzymuszonej woli przyszło jej do głowy coś takiego, że o sile królestwa będzie stanowić jego najsłabsze ogniwo i że dopiero będzie miluśko, jak się tym, co są najniżej „zrobi dobrze”, chociaż oni tego nie chcą, bo tak żyli ich pradziadowie, to i oni tak sobie pożyją. Było to dosyć mocne zderzenie ze smutną rzeczywistością, gdyż w gruncie rzeczy, mimo pewnych elementów humorystycznych, okazuje się, że tym kucom nie da się pomóc, bo one same nie chcą pomocy. Nie chcą się zmienić, więc na dłuższą metę taka praca u podstaw to robota głupiego. Z fanfika wyłania się świat, gdzie miejsce w hierarchii oraz role poszczególnych ras są określone w sposób sztywny i nijak idzie to zmienić. W ogóle, fanfik można rozpatrywać jako ilustrację (bądź co bądź dosyć groteskową, ale jednak) nierówności społecznych, co do których coraz szersze grono się zgadza, że są i nie jest to fajne, ale których od lat nie udaje się skutecznie zniwelować. Cóż, smutne, ale prawdziwe. Aha – spodobało mi się to, jak autorka wykreowała postać Koźlibobka (świetne imię, tak swoją drogą ), głównie poprzez niuanse... No, w zasadzie, to tylko jeden, ale rzucający się w oczy i istotny. Chodzi mi oczywiście o wiejską gwarę, każdą jedną jego kwestię mówioną słyszałem w słowie z akcentem z prowincji. To są właśnie takie miłe szczegóły, które znacząco urozmaicają treść i poprawiają ogólny klimat. Technicznie, forma bez zarzutu. Jest to wysoki poziom i zadowalająca dokładność wykonania, jak zazwyczaj prezentuje to przed nami autorka, znalazłem tylko jedną literówkę, mianowicie: Zbliżając się do podsumowania – wyszło dobrze, jak na fanfik wypełniony taką ilością fekaliów, insektów, zaschniętych plam z błota, gnoju i potu, wszystko naraz czytało się... całkiem przystępnie. Domyślam się, że mogą znaleźć się czytelnicy, których to obrzydzi, ale chociaż fanfik stara się odpychać, zniechęcać, wprawiać w dyskomfort, to jednak chce się go czytać dalej, aż do końca. Jak wspominałem, magia przemyślanego, solidnie zrealizowanego zabiegu stylistycznego. Efekt jest co najmniej ciekawy. Lektura kończy się szybko, ale miałem wrażenie, że ta groteska mogła pójść odrobinę dalej, a efekt końcowy niczego by nie stracił, a tylko zyskał. Koniec końców, na pewno nie jest to tylko „fanfik nienawiści”, ale nie sądzę, że nadaje się on dla każdego i z jakichś powodów ciężko mi go polecić. Osoby, które posiadają dystans, nie obawiają się dosadnych opisów, w ogóle, które traktują poprawność polityczną z przymrużeniem oka, będą raczej niewzruszone, może nawet uśmiechną się pod nosem z lektury. Osoby wrażliwsze raczej zrezygnują, ale ciężko mi sobie wyobrazić, by zapałały niechęcią, czy też poczuły się urażone treścią. Tak, w najgorszym wypadku ktoś po prostu zrezygnuje, ale mimo wszystko, jeżeli to zrobi, może ominąć go... coś innego. To nie jest typowy fanfik, domyślam się, że ma potencjał, by budzić szeroki wachlarz odczuć. Ode mnie okejka, oceniam go pozytywnie, nie żałuję czasu nad nim spędzonego. Kto ciekawski, kto łatwo się nie zniechęca, powinien zajrzeć. Jeżeli jednak komuś sprawy równościowe, socjalne leżą na sercu i uważa, że ubóstwo, wykluczenie, tym bardziej o charakterze strukturalnym, nie są czymś, z czego należy żartować, może niech lepiej nie ryzykuje.- 6 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- slice of life
- fantasy
-
(i 2 więcej)
Tagi:
-
Tak, to musi być mały klasyk z 2015 roku. Tekst dwukolorowy, a do tego pod koniec Rainbow Dash zagląda Twilight przez ramię Ale poza tym, bez zarzutu, forma prosta, zwięzła, konkretna, jak na dwie strony tekstu (właściwie, to tylko jedną, gdyby odjąć tytuł, obsadę itd.) nie brakuje absolutnie niczego, po raz kolejny kłania się powiedzenie, że prawdziwa siła przekazu tkwi w prostocie. Bo ów pomysł jest prosty, ale, jak zdążyli to opisać moi przedmówcy, posiada w sobie ważne, życiowe przesłanie, toteż taka, a nie inna forma służy sile przekazu. Jasne, można posłużyć się bardziej rozwiniętą formą i w ten sposób wpłynąć na czytelnika, a można spróbować czegoś krótszego i odnieść porównywalny sukces, co "Superbohaterowi" jak najbardziej się udaje. Nie wspominając już o tym, że po prostu miło się to czytało. Jak na zaledwie siedem minut pracy, imponujący efekt. Przyznam, że początek okazał się dla mnie zagadkowy. Zapomniałem kompletnie o tagach i oczekiwałem na charakterystyczny punchline opowiadania, jakąś scenkę, która wywróci to wszystko do góry nogami i zdradzi, co tu tak naprawdę się dzieje. W sumie, tak właśnie się stało, ale w zupełnie innym stylu, niż się spodziewałem. Wtedy to zerknąłem na tagi i zrozumiałem... poza jedną rzeczą. Mianowicie, dlaczego tam jest [Sad]? Przecież ostatecznie zakończenie jest pozytywne, całość zawiera sobie najwięcej ze [Slice of Life]. Czy wynikło to z wymogów konkursowych? Niemniej, po ogarnięciu o co tutaj tak naprawdę chodzi, widać, że mamy zgrabną mieszankę dziecięcej wyobraźni i niewinności (to przejście między rzeczywistością zabawy, a realem przypomniało mi troszkę „Toy Story”), wyzwań codziennego życia (konkretnie, to jedno, ale dla tak młodego osobnika zapewne była to szalenie trudna sprawa, możliwe, że młody nie do końca zdawał sobie sprawę, nie rozumiał, co się dzieje), z serialowością, co objawia się w końcówce (chodzi mi o interakcję między postaciami kanonicznymi). Przejścia między różnymi motywami okazują się płynne, pierwsze z nich za pierwszym razem okazało się dla mnie ledwo zauważalne. Fanfik czyta się dobrze i przyjemnie, jest on bardzo krótki, ale dzięki temu zyskuje na uroku, nie wspominając o tym, że ma w sobie coś nostalgicznego. Zupełnie, jakby nie było to Gradobicie, ale pierwsze edycje konkursów literackich, obarczone bardzo restrykcyjnym limitem słów. Rzeczywiście, reakcja Rainbow Dash potrafi wnerwić, raczej trudno zapałać sympatią do jej postaci, tym bardziej, że aż do zakończenia obserwowaliśmy zdarzenie z perspektywy występującego w tytułowej roli trzylatka i możemy się domyślać, jak mogło to wyglądać w jego oczach i jaki musiał być przejęty. No bo umówmy się, to nie są zdarzenia typowe dla dzieciaka w jego wieku, zazwyczaj życie ratują dorośli, młodzi się przyglądają/ pomagają, starając się zrozumieć, co się dzieje. Ale wątek ten znakomicie realizuje tytuł opowiadania i rzeczywiście – bohaterem można być dokonując rzeczy pozornie małych, ale wielkich dla kogoś, na kim nam zależy. Dla tego źrebaka to zapewne największa do tej pory rzecz, największe wzywanie, jakiemu sprostał, może nawet coś a'la „niebezpieczna przygoda”. Dla jego matki najpewniej był to najwyższy akt bohaterstwa, za który będzie synowi wdzięczna po wsze czasy, lecz dla Rainbow Dash, której tam nie było i która nie zna wydarzenia z pierwszego kopyta, było to „tylko” wykonanie telefonu. Dlatego też trudno ją w tym opowiadaniu lubić. A Twilight ma rację. W każdym razie, zgodzę się, że wątek ten jest życiowy, jego realizacja zadowala, mimo tego, że tekst ten był krótki, nie czuć niedosytu. Tylko niechęć do Rainbow Dash. Pokazuje to też jak wiele znaczy punkt widzenia, a także jak na odbiór pewnych sytuacji potrafi wpłynąć osobiste wyobrażenie bohatera. Można marzyć o supermocach i widowiskowych pojedynkach z potężnymi wrogami, a można pomagać i ratować życia wykonując zupełnie zwyczajne czynności – chociażby w porę zadzwonić po pomoc. W sumie, Rainbow Dash w tym sensie wypada dość infantylnie. Duża, a głupia. Kapitan Equestria zachował się dojrzale. Mały, a mądry. A teraz zastanówmy się, ilu takich oto bohaterów znamy, ilu mijamy każdego dnia, a którym nieraz asystowaliśmy. To troszkę niesprawiedliwe, gdy nie uzyskują uznania prawie w ogóle, a wystarczy jak celebryta raz na ruski rok wpłaci łaskawie parę pieniędzy na jakiś cel i media się rozpływają jaka to wspaniała, dobroduszna osoba. Z drugiej strony, prawdziwy bohater ratuje, pomaga, bo to jego praca i nie chodzi mu o poklask. Chyba. Jak więc Państwo widzą, opowiadanie także potrafi skłonić do refleksji, jest aktualne do dzisiaj i myślę, że jeszcze bardzo długo takie pozostanie. Jak to trafnie określił Coldwind – mamy perełkę Gorąco polecam poświęcić parę chwil i przeczytać
- 9 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- slice of life
- sad
-
(i 1 więcej)
Tagi:
-
Pierwsza rzecz – już na samym początku miałem vibe „Królewskich Antyprzygód” i przez moment nawet tak pomyślałem, że pomyliłem wątki, ale nie, to jednak Cahan i jej „Nerdcon”. Zresztą, opowiadanie ukazało się przed „Antyprzygodami”, więc to prędzej tam powinienem mieć vibe „Nerdconu”, ale cóż, takie uroki czytania fanfików po swojemu, zamiast według daty premiery Z drugiej strony, gdyby działać w ten sposób, zapewne wpierw musiałbym się przekopać przez teksty pamiętające czasy, w których sezon 3 na pewno, definitywnie miał być ostatnim i takie tam... Ale do rzeczy. Opowiadanie przypomina klasyczne, randomowe komedyjki z początków fandomu, z tym, że wydaje się być lepiej zrealizowane pod kątem formy, a i sam humor, który ma w sobie pewną dozę złośliwości, jest lepiej sfocusowany i generalnie ani razu nie wykracza poza motyw ujęty w tytule, a przy tym wydaje się dość celnie komentować co niektóre zachowania, nazwijmy to, stereotypowych konwentowiczów-nerdów, co sprawia, że całość trudno ocenić jako parodię, prędzej satyrę. Lektura była to dość niezobowiązująca, niepoważna i chociaż sprawdziła się jako czasoumilacz i była przezabawna, wątpię, czy zostanie w głowie na dłużej. Raczej nie jest to fanfik na jeden raz, można do niego wracać, ale z drugiej strony, czegoś mi w nim brakowało. Sam nie wiem, bo nie chodzi mi o niedosyt, ale o wrażenie, że spokojnie miał warunki, by nawet jako głupiutka, randomowa komedyjka zapisać się w pamięci na dłużej, tylko coś nie wypaliło. No, ale to tylko moje narzekanie, można potraktować je na poważnie, a można zupełnie zignorować – nieistotne. Co znajdziemy w opowiadaniu? Wspomniałem już o obśmiewaniu pewnych zachowań, zdarzających się na tego typu imprezach, ale głównych bohaterkom też się dostaje: Niech to będą swego rodzaju highlighty tego opowiadania W odniesieniu do całości, mamy dominację dialogów nad opisami. W odniesieniu do poszczególnych paragrafów zaś, jest różnie. Raz mamy praktycznie same dialogi (np. na samym początku oraz końcu), raz dobry balans między jednym, a drugim (np. fragment, w którym siostry przybywają na konwent, czy też przedostatni paragraf, o konkursie). Mimo wszystko, te zmienne proporcje nie przeszkadzają w odbiorze tekstu, sprzyjają budowie goniącego naprzód tempa akcji, no i mimo gabarytów, miałem wrażenie, że w opowiadaniu działo się dużo. Protagonistki zaliczyły całkiem sporo atrakcji, niekoniecznie przyjemnych, czy niegodzących w ich majestat. W tym sensie, wyszło to całkiem „po ludzku”, i wbrew pozorom wcale nie trzeba nigdzie jeździć – wystarczy poszukać na YouTube filmików z różnych konwentowych przypałów tudzież materiałów o nerdach, którym się wydaje, że ich ukochane postacie są prawdziwe. Zresztą, myślę, że większość wiary już widywała w internetach takie rzeczy. Świetny pomysł na to, by księżniczki udały się na konwent jako cosplayerki. W ogóle, mnóstwo sparodiowanych rzeczy, począwszy od książek, gier, filmów, na wątku imigrantów kończąc. Opowiadanie dość bezkompromisowe, podobnie jak główne bohaterki, które zdecydowanie nie są swoimi kanonicznymi odpowiednikami, ale wypadają sympatycznie, głównie dlatego, że ich oblicze przedstawione w „Nerdconie” wydaje się bliższe zwykłym kucykom – współuczestnikom imprezy. Z tym, że księżniczki potrafią więcej i mogą więcej. Dosyć wybuchowa mieszanka i tag [Random] w mojej opinii w pełni zasłużony. Wydaje mi się, że opowiadanie bardziej przypadnie do gustu osobom, które mają pewne doświadczenie z konwentami, gdyż po prostu odnajdą w nim wspomnienia, znajome sytuacje, może nawet będą w stanie utożsamić się z kimś z obsady postaci, a może po prostu poczują się tak, jakby czytały o sobie. Zależy. Ale tekst okazuje się przystępny i zrozumiały także dla kogoś, kto przez lata konsekwentnie powstrzymywał się przez uczestnictwem w podobnych eventach. Zatem wyszło uniwersalnie, chociaż fakt, to nie jest typ humoru, który podejdzie każdemu. Ale nie szkodzi, tak to już jest. Forma w porządku, aczkolwiek, tym razem miałem wrażenie czysto rzemieślniczej pracy i doskonale zdaję sobie sprawę, że tego typu tekst nie wymagał detali, bardziej eleganckiego słownictwa, czy też bardziej rozbudowanych opisów, ale jednak forma wydała mi się „surowa”. Myślę, że na tym polu mogło być nieco lepiej, może gdyby opisy z dialogami zostały gdzieniegdzie lepiej zbalansowane, przybliżając więcej żartów sytuacyjnych, czy też wybitnie nieksiężniczkowych aktywności, grymasów, czy czynności. Zatem jest w porządku, ale tylko w porządku. W sumie, skoro to raczej niepoważny tekst, chyba trudno się na niego gniewać. Tym bardziej, że mimo różnych rzeczy, które wyszły średnio, dostarcza rozrywki i nawet się podoba. Było w tym coś klasycznego, nie mogę odmówić pomysłu, czy też odwagi w materii uszczypliwego posumowania fandomowych społeczności, które biorą udział w conach wszelakich, ale z drugiej strony, czegoś mi zabrakło. Może tempo akcji ostatecznie okazało się zbyt szybkie, a może dało się opisać jeszcze więcej absurdalnych, nieprzystającym koronowanym głowom scen. Ale tak czy inaczej, warto rzucić okiem i ocenić samemu. Myślę, że to typ opowiadania, które jest w stanie zdobyć swoich oddanych fanów, ale które równie dobrze może u co niektórych przejść bez echa, wzbudzając neutralne wrażenia. Nie wydaje mi się, by mógł mieć wrogów... innych, niż zapalonych uczestników takich oto konwentów, którym brakuje dystansu do siebie, a o których fanfik ten być może mówi bolesną prawdę xD
-
Otaczają mnie idioci! [Oneshot] [Slice of Life]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Ciekawe, klimatyczne opowiadanie. Zecora należy do grona postaci (obok Trixie, czy Syren), których potencjał doceniłem dopiero po znacznym czasie, toteż ucieszyłem się na historyjkę poświęconą właśnie jej, do tego przybliżającą szczegóły zwykłego dnia z jej życia, tytuł zaś sugerował elementy komediowe, które jednak nie zostały ujęte w tagach opowiadania. Rzeczywiście, jest to głównie spokojny, niezobowiązujący [Slice of Life], który bardzo szybko wciąga, nie tylko za sprawą wspomnianego klimatu, ale także stylu. Spodobały mi się opisy oraz drobne detale przewijające się w ramach poszczególnych zdań. Na przykład nazwy roślinek, nie tylko tych, z których zebra zdecydowała się przygotować sobie śniadanie, ale także specyfiki, nad którymi pracuje, w ogóle, rozkład pomieszczeń w jej skromnym domostwie, co tam jest (jak się okazuje, nie tylko maski plemienne), tego typu rzeczy. Niewielkie, drobne detale, które jednak zapadają w pamięci i wspólnie budują wizerunek, stają się czymś, z czym dane opowiadanie się kojarzy, co opisuje jego konstrukcję, nastrój. Ale to nie wszystko. Między wierszami znajdziemy opisy przybliżające nam przemyślenia Zecory, co z kolei ujawnia jej stosunek do mieszkańców Ponyville, kucyków, niesienia im pomocy, pomaga nabrać pojęcia jak ona się z tym czuje, no i okazuje się, że mimo wszystko, sprawy nie są ani czarne, ani białe. I to mi się bardzo spodobało. Nawiązując do tytułowych „idiotów”, Big Macowi się w sumie nie dziwię, jako chłop ze wsi, może mieć ograniczone pojęcie o tym jak precyzyjnie opisać objawy Apple Bloom, ale rzeczywiście – nie prościej było zajść do lekarza w Ponyville, zamiast drałować taki kawał drogi do Everfree? Przecież gdyby to było coś poważnego, Apple Bloom mogłaby w tym czasie zejść. Co do Rainbow Dash, to jej się w sumie też nie dziwię, skoro Twilight przytrafiło się coś, przez co ma kłopot z kontrolą magii, wprawdzie nie wiemy konkretnie co to jest, może jakiś przedziwny atak epilepsji połączony z przedawkowaniem kawy, ale to przecież nie powód, by dokonywać wandalizmu. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo to był wandalizm – wjazd do chaty i rozwalenie półek, na których przecież znajdowały się, zapewne szalenie istotne, przedmioty, po to, by za moment bezczelnie określić przyczynę przybycia i ulotnić się bez wypłaty odszkodowania, to już poniżej pewnego poziomu. Mam nadzieję, że później ktoś tam do Zecory przyszedł i poskładał jej nową półkę. Stąd, wzmianka o tym, że ktoś, kto nie ma mózgu, nie ryzykuje jego wstrząsem przy mocnym zderzeniu, nie tylko jest trafna, ale dodaje do opowiadania (tudzież kreacji Zecory, ogólnie) charakteru, smaku, no i czytelnik uśmiecha się od ucha do ucha, a to przecież zawsze plusik Faktycznie, takie oto uszczypliwe wstawki przewiną się w odpowiadaniu jeszcze w kilku miejscach, lecz element ten nie zwraca na siebie zbytniej uwagi. Po prostu jest i dokłada co nieco od siebie, w materii konstrukcji opowiadania. Jak wspominałem, szczegóły świadczą o efekcie końcowym, stąd nie mogę powiedzieć, że dodatki te są zbędne, bo jest wręcz przeciwnie. Bez nich klimat na pewno coś by stracił, a po co z czegokolwiek rezygnować, gdy można mieć wszystko i jednocześnie w niczym nie przedobrzyć? Powracając na moment do Zecory – wypada na przyzwoitą, spokojną, logiczną klacz, która posiada umiejętność krytycznego myślenia i nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Nie waha się, jest zdecydowana nieść pomoc innym, co nie oznacza, że za każdym razem będzie czynić to bezrefleksyjnie, bo po prostu tak bardzo uwielbia kucyki. W sumie, po namyśle wydaje mi się, że ona tak naprawdę w ogóle za nimi nie przepada, ale stara się przyzwyczaić, oswoić nieco z tym społeczeństwem, no i szkoda by było, żeby jej wiedza się marnowała. Chociaż z drugiej strony, jak sobie przypomnę wzmiankę o gościu, co chciał „wyrosnąć potężne drzewo”, to chyba tak czy inaczej te miksturki się marnują Ale wciąż, przynajmniej Zecora ma dzięki temu jakieś zajęcie, chociaż... Wgłębiając się jeszcze bardziej, nie wydaje mi się, by była to postać, której grozi nuda, raczej zawsze znajdzie sobie coś do zrobienia, co świadczy o inteligencji. Ale przede wszystkim spokój, widać, że nie lubi hałasu, nie lubi, gdy się ją nachodzi z błahego powodu, lubi swoje własne towarzystwo oraz naturę. Tyle mogę wynieść z tego opowiadania. Ogółem, składa się to na naprawdę dobrą, przemyślaną kreację, która chyba ma całkiem wiele wspólnego z serialowym odpowiednikiem. Mówimy w końcu o zwykłej codzienności, a nie unikalnych okazjach, gdy scenarzyści spontanicznie sobie przypomną, że mają taką postać. Nie sposób zakończyć wątku kreacji Zecory bez wzmianki o rymach. Jak wspominałem, jest to postać, którą zacząłem doceniać po latach, lecz nie wydaje mi się, bym prędko napisał o niej fanfika. Powodem są rymy – kiedyś przyznawałem, że nie trawię postaci mówiących wierszem, co z biegiem czasu uległo zmianie, lecz niestety zmianie nie uległo to, że nie potrafię tak rymować, chociaż już parę razy próbowałem. Nie wiem, czy po prostu jest to coś, czego wolniej się uczę, czy jestem rymowym analfabetą, ale w każdym razie – podobało mi się, przez większość czasu rymowane kwestie wpadały w ucho, okazywały się takie... rytmiczne, wychodziło to naturalnie i po prostu dobrze się to czytało. Może parę razy zgrzytnął mi rym, może ilości sylab się nie zgrały (a może zgrały, tylko akurat mnie nie podeszły dobrane słowa), ale całościowo, charakterystyczna maniera wypowiadania się Zecory udała się, kolejny mocny punkt opowiadania. Po większości wypowiedzi bohaterki po prostu się płynęło. Tak urozmaicona, klimatyczna treść, powinna zostać zrealizowana w adekwatnie dopracowanej, dobrej formie, nieprawdaż? Z niekrytą satysfakcją i czystym sercem przyznaję, że autorka i tym razem dostarczyła nam formę wysokiej próby, chociaż przyuważyłem ze dwa potknięcia. Chodzi mi o wspomnienie o „odludziu” na samym początku, co kojarzy się z ludźmi, osobiście stosuję „zazadzie” ale „dzicz” czy „wygwizdów” też jakoś by się sprawdziło. Ale to tylko moje zdanie. Druga rzecz, to literówka: Plus podwójna spacja, między „metr”, a „w”. Ale poza tym, zero poważniejszych zarzutów. Bardzo ładne zdania, które czyta się z przyjemnością, brak zwracających na siebie uwagę powtórzeń, urozmaicone słownictwo, ogólnie solidny, przyjemny w odbiorze tekst, napisany ze stylem, z pomysłem. Cóż, da się odnieść wrażenie, że autorka jest zebrą, no i interesuje się botaniką, lecz na tym etapie to raczej wiedza powszechna W każdym razie, bardzo dobra forma, która pozwoliła w pełni rozwinąć potencjał pomysłu na opowiadanie. Dzięki temu jest ono nieskrępowane, a wrażenia niedosytu nie ma. Spodobała mi się końcówka. W ogóle, drobne rzeczy, wskazujące na to, że być może Zecora, chociaż tego nie widać, w jakiś sposób przejmuje się tym, że nie ma już domu do którego mogłaby wrócić i że nie do końca uśmiecha jej się żyć wśród kucyków, co może wzbudzić współczucie. A także ciekawość, co takiego się stało, że nie ma dokąd pójść? Koniec końców, kolejny tekst, który mogę z czystym sercem polecić. Jest w nim wszystko – pomysł, Klimat przez duże „k”, odpowiednio urozmaicone słownictwo, komplementujące dopracowaną, bardzo dobrą formę, a także świetna kreacja Zecory. Tekstu nie ma wiele, więc nie ma wymówek – to trzeba przeczytać. -
Czytając to dosyć krótkie opowiadanie, autentycznie byłem zdumiony, aż na szybko sprawdziłem daty, co kiedy miało premierę, no i ogólnie spróbowałem sobie przypomnieć stan wycieków i przecieków na okres około premiery „Księżniczki Przyjaźni”. Okazuje się, że Cahan popełniła jasnowidztwo – w opowiadaniu zostają wspomniane plany Twilight, czyli otwarcie Uniwersytetu Przyjaźni, wpada ósmy sezon i proszę, mamy Szkołę Przyjaźni. Przyjaciółki zwracają uwagę Twilight, że (delikatnie mówiąc) średnio czuje nauczanie, za dużo teorii, za mało praktyki, no i poniekąd tak też się dzieje w otwarciu sezonu ósmego, natomiast pojawienie się Celestii, powiedzenie Twilight prawdy, prosto w oczy, to wypisz, wymaluj motyw, że przyjaźni nie da się uczyć z książki, że trzeba czegoś więcej. Czegoś innego. Ciekawe, ciekawe, nie powiem, że nie Duże zaskoczenie, tym bardziej dzisiaj, jakiś czas po zakończeniu serialu. Mówiąc brzydko, Hasbro zwaliło pomysły od Cahan. Ale jak zwykle, to jest korporacja i nic jej się nie stanie. No, przynajmniej dopóki nie wmiesza się w zrzucenie bomby atomowej na jakieś miasto w Ameryce, plus parę innych incydentów rozsianych po całym świecie. Przedawkowałem Resident Evil, wiem W porządku, ale co to za pomysły, zapytacie. Na dzień dobry zostajemy raczeni scenką, która pewnie jest jedną z wielu, lecz na potrzeby formy otrzymujemy tylko jedną – kolejny, nudny i nieżyciowy wykład Twilight Sparkle, która jest Księżniczką Przyjaźni, prezentujący jej nie aż tak imponujące techniki nauczania, z których śmieje się nawet Spike. Gdy zmęczona kolejną lekcją Starlight wyrzuca Twilight, która to Twilight jest Księżniczką Przyjaźni, co tak naprawdę o tym sądzi, powołując się na własne doświadczenia i niezwykle celnie uwypuklając marne pojęcie Twilight o nauczaniu, lawendowa jednorożec, która jest Księżniczką Przyjaźni, postanawia zwołać zebranie w trybie pilnym. Gdy do niego dochodzi, mamy okazję podelektować się przyjemnymi, całkiem kanonicznymi (no, minus wspomnienia o dupie, czy zajebistości) kreacjami bohaterek. Nie otrzymały zbyt wiele czasu antenowego, ale kiedy już się pojawiają, a raczej, odzywają, jest naprawdę sympatycznie i barwnie, czytałem to z zadowoleniem. Fakt, faktem, że opisów brakuje, lecz jak na zaledwie trzy strony, nie odczułem zbytniego niedosytu, zwłaszcza, że dialogi robiły robotę, a te opisy, które znalazły się w gotowym tekście, także spełniły swoje zadanie. Zwięzłe, ale konkretne i naprawdę dobrze skomponowane, komplementowały sprawniejsze tempo akcji, narzucone przez ilość dialogów. W ogóle, to nie opisy scenerii, emocji, grymasów, czy czynności, a interakcje między postaciami, są tutaj motorem napędowym. Dzięki temu tekst szybko się kończy, ale też zapada on w pamięci, no i co by nie mówić, bawi. Wprawdzie nie było to absolutnie najzabawniejsze opowiadanie, jakie miałem okazję czytać, ale było luźne, całkiem serialowe, miało w sobie coś z parodii (moim zdaniem), z nutą pewnej groteski. Efekt jest taki, że wyszło po prostu barwnie – sprawne tempo, dobrze wykreowane bohaterki, które zachowują się i wypowiadają naturalnie, jak to one, ciekawy pomysł, no i subtelna, dająca się odczuć, charakterystyczna uszczypliwość, a to wszystko okraszone miłym klimatem, dzięki czemu idzie się uśmiechnąć pod nosem z tekstu. Ale, ale, wracając do fabuły – kolejne zderzenie Księżniczki Przyjaźni z rzeczywistością następuje w trakcie rozmowy z pozostałymi Klejnotami Harmonii (muszę odpocząć od „powierniczek”), lecz dopiero, gdy do akcji wkracza sama Celestia, rozwiewając ostatnie wątpliwości swojej byłej uczennicy, robi się naprawdę... zabawnie Czytałem, słyszałem w głowie te kwestie, wypowiadane głosem Celestii (polskim) i wyobrażałem sobie reakcje Twilight, Księżniczki Przyjaźni. Kreacja Celestii, to w zasadzie mała rzecz, ale cieszy i to bardzo, kłania się tutaj stwierdzenie, że siła tkwi w prostocie. Przypadło jej kilka opisów, głównie traktujących o wejściu Pani Dnia do sali, natomiast już po jej wypowiedziach, trudno oprzeć się wrażeniu, że ma rację. Przyznam wręcz, że wypadła jakoś tak... wzniośle. Może to po prostu moje wyobrażenia, jak tam wchodzi i patrzy na Twilight z góry (aha, wcześniej oczywiście wszystkie się kłaniają), a może trzyma się mnie wrażenie Celestii z „Władców Wiatru”, tak wyrazista była to kreacja. W każdym razie, dobra robota. Zatem Twilight otrzymała na głowę kubeł zimnej wody. No i co? I nic. Na tym opowiadanie się kończy i dopiero w tym momencie daje się odczuć lekki niedosyt. Lekki, bo autorka najprawdopodobniej podjęła najsensowniejszą decyzję – gdyby tekstu było więcej, ryzykujemy utratę wrażenia prostoty, zwięzłości. Więcej wydarzeń, to też dłuższa akcja, toteż i tempo mogłoby ulec zmąceniu. Nie wspominając już o tym, że tak, jak jest teraz, to pozwoliło skupić się na tym, co było najważniejsze i co koniecznie musiało się znaleźć w fanfiku, by osiągnąć zamierzony efekt. No i chociaż z jednej strony jest to opowiadanie otwarte, trudno odmówić mu wrażenia kompletności, a przy tym czyta się go jak klasyka z lat 2013-2014. Co jest na swój sposób imponujące, gdyż postać Starlight to jest, że tak to ujmę, twardy rok 2015, najwcześniej. Jak najbardziej polecam tego fanfika – sympatyczne, niedługie, ale klimatyczne i prześmiewcze opowiadanie z naprawdę dobrymi kreacjami postaci, oszczędne w środkach przekazu, ale dzięki temu lekkie, przyjemne, no i forma zdecydowanie cieszy, żadnych poważnych błędów, czy to ortograficznych, czy stylistycznych tu nie uświadczymy. Czytało się wartko i z uśmiechem na pysku. No i to, o czym wspomniałem na początku – jak na tamte czasy, to było jasnowidztwo. Gratuluję!
- 4 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- twilight sparkle
- princessa
-
(i 1 więcej)
Tagi:
-
Szept Mgły [Oneshot][Fantasy][Sad][Romans][Poetry]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Zważywszy na naturę tekstu, jak również fakt, że to pierwsze podejście, spróbowałem podejść do niego z pewnym dystansem. Co tu dużo mówić – nie znam się na poezji, jakiekolwiek próby napisania wiersza przeze mnie przypominają upośledzone, capcomowskie bękarty zrodzone z flagowych marek tegoż developera (na przykład „Resident Evil Survivor 2”), stąd absolutnie nie żałuję tego, że na oko 99% tych rzeczy nigdy nie zostało nigdzie opublikowanych, dzięki czemu mam czyste sumienie, że nie skalałem tego przepięknego gatunku własną, wierszopodobną twórczością. Mimo pewnych obaw oraz dystansu, miałem nadzieje związane z „Szeptem Mgły”. Jakie konkretnie? Że tekst mimo wszystko będzie mieć jakieś atuty, którymi będzie się bronić, że znajdzie się w nim parę klimatycznych momentów, a najlepiej, by wyszło z tego małe zaskoczenie, zwłaszcza po tym, jak autorka zareklamowała własny tekst w pierwszym poście. Umówmy się, nie jest to zbyt zachęcająca rekomendacja, ale z miejsca każe odbiorcy prewencyjnie zaniżyć oczekiwania. Tak też zrobiłem, acz nie tracąc nadziei. Muszę przyznać, że w trakcie lektury przytrafiło mi się coś nietypowego. Niejeden raz przekierowywałem uwagę z treści na ilość sylab, składających się na poszczególne wersy, odczytując je na głos i na szybko licząc na palcach sylaby. Już wizualnie wydawało mi się, że pod tym względem tekst jest, jak to zresztą trafnie ujęła Madeleine, rozjechany. Liczby rozwiały wątpliwości, co doprowadziło do tego, że wielokrotnie czytałem poszczególne zwrotki na głos, na różne sposoby, różnym tempem, pod kątem tego, czy dałoby się to wyrecytować tak, by brzmiało w miarę ok. No i co by nie mówić da się, ale każda zwrotka, a nierzadko para wersów, wymagałyby specjalnego traktowania i ostatecznie wszystko razem i tak wyszłoby rozjechane. Może maksymalnie na dystansie dwóch, w porywach do trzech zwrotek, udałoby się ustalić jakiś jeden sposób czytania, ale to wszystko. No, może trochę przesadziłem, ale nie zmienia to faktu, że pod tym względem tekst okazał się nierówny, często zgrzytał i generalnie nie pozostawiał po sobie jakichś szczególnie pozytywnych wrażeń. A gdy natrafiłem na „z pomiędzy” zamiast „spomiędzy”, to aż nie mogłem uwierzyć, że taki błąd umknął uwadze autorki. Na szczęście jedyny. Zatem owszem, spędziłem trochę czasu na odczytywaniu na głos tego tekstu, później porwałem się na mały research, odnośnie rytmu, rymów oraz ich rodzajów, układów i... no, może nie jest to fizyka kwantowa, lecz mimo wszystko nadal nie odnajduję się w zagadnieniach współdźwięczności, akcentowania, współbrzmień spółgłoskowych itd. stąd do mojej opinii również należy podchodzić z pewnym dystansem. Bo może wyjść na to, że ja, ignorant, zaraz będę szkalować arcydzieło, albo doszukiwać się plusów tam, gdzie ich nie ma, zależy. Chociaż nie czuję się na tym polu kompetentny, przekonują mnie argumenty Madeleine, poszczególne przykłady oraz spostrzeżenia dobrze opisują moje własne odczucia odnośnie tego, co mi w tym wierszu nie pasuje, pod kątem stylistyki oraz brzmienia. Najmniej doświadczenia mam z zagadnieniem akcentu, ale spróbowałem jeszcze raz przeczytać poszczególne fragmenty i ocenić je pod tym kątem, no i rzeczywiście, o ile jeszcze rymy zauważam, o tyle nie czytało mi się ich dobrze. Wprawdzie nie zawsze tak było, znajduję w tekście parę całkiem ładnych, lepiej brzmiących momentów, ale generalnie brakowało rytmu, nie czytało mi się tego płynnie. Tzn. z konsekwentną, tą samą płynnością dla całego tekstu. Przykładami takich ładniejszych momentów są wersy, gdzie różnica w ilości sylab jest niewielka. Czyli wtedy, kiedy długość sąsiadujących linijek jest możliwie jak najbardziej zbliżona. Aha – nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na podwójne spacje tu i ówdzie. Drobne rzeczy, ale widoczne. Moim zdaniem wysoka jakość wizualna tekstu również jest ważna, chociażby w ramach ogólnej prezentacji. Nurkując w odmętach forum, można się natknąć na teksty kilkukolorowe, pisane ze zmienną interlinią, niekonsekwentnie pooddzielane od siebie akapity, są to oczywiście przypadki skrajne, jednakże od tamtej pory zwracam na to większą uwagę. Tekst musi być elegancki Odnośnie rymów... lód-cud, troszkę banalne. Reszta może być, są nawet niezłe. Kolejny całkiem niezły fragment (acz ostatnie trzy wersy już mi się tak nie podobają), zastanawia mnie tylko zmiana czasu przeszłego na teraźniejszy. Niby nic, ale zwraca na siebie uwagę. Kolejny przykład fragmentu, który mnie osobiście wydał się ładny, myślę, że poprawka Madeleine poprawiłaby końcówkę zwrotki. Czas-las wydaje się dosyć banalne, w sumie, niby porzucona-zraniona także brzmi typowo, ale akurat w tym wypadku nie mam poważniejszych zastrzeżeń. Wygląda na to, że dobry rym częstochowski jest dobry... znaczy się, akceptowalny. Od czasu do czasu. Czwarty wers troszkę przykrótki, ale zwrotka, jako całość, brzmi całkiem ładnie, to mi się czytało dobrze. Wrażenie psuje troszkę przechodzą-rozchodzą, ale reszta linijek... w porządku, ok. Kolejna całkiem ładna zwrotka, nie idealna, ale wyrasta ponad przeciętność i po prostu dobrze się ją czytało. Chociaż to gna-dna jest banalne, ale pozostałe rymy jak najbardziej dają radę, są dobre. Fragmenty, które przedstawiłem, uważam za te mocniejsze punkty tekstu. Wybór był trudny, ale uznałem, że to w nich znajdują się te lepsze wersy, ale jak widać, nawet przy tych ciekawszych momentach da się odnaleźć rymy, które brzmią banalnie. No i generalnie dlatego też tekst ten wydaje mi się nierówny – na każdy zestaw całkiem niezłych, ładnych rymów, przypadają przypadki banalnych, odstających od ogólnej jakości danej zwrotki, co powoduje, że czytelnik, zamiast skupić się na treści i rozpłynąć się nad kunsztem artystycznym autorki, natychmiast zapomina o tym, co było niezłe i gapi się na te słabsze fragmenty, zachodząc w głowę, jak to się stało, że trafiły do gotowego utworu. Jak na początek nie jest tragicznie, ale nie jest też zupełnie nieźle. Raczej średnio. Momentami przeciętnie średnio, a momentami nieźle średnio. Myślę, że warto było spróbować, no i co by nie mówić, spróbowałem z okazji maratonu nieco się dokształcić, a to zawsze plus. W sumie, jak tak teraz o tym myślę, szkoda, że autorka nie podjęła próby zawarcia w swoim tekście rymów podwójnych. Może następnym razem? Myślę, że byłby to sposób na progress oraz eksperyment na przyszłość. Coś mi podpowiada, że rymy podwójne są czymś, co autorka potrafiłaby zrealizować bez problemu i wydaje mi się, że brzmienie hipotetycznych wersów napisanych w taki oto sposób z automatu powinna zyskać na brzmieniu, zaś sam tekst na ogólnej jakości. Stałby się bardziej zaawansowany,to na pewno. Ale pochwalam układ rymów, ogólnie. Początek i koniec zwrotki to klasyczne AA, ale środek to zawsze przeplatanka ABAB. W efekcie powstaje takie: AABCBCDD, co nie zawsze działa pod kątem rytmu, czy tego, no... flow, ale urozmaica formę. Warto zwrócić na to uwagę. Klimat? Cóż, na moje wyczucie, owszem, był pomysł, były chęci, da się to zauważyć podczas lektury. Na pewno ów pierwszy raz jest lepszy niż 3/4 pierwszych razów, ale nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że mogło być lepiej. Uważam, że autorka, już na ówczesnym etapie, miała dobre warunki ku temu, by faktycznie poradzić sobie z formą wiersza lepiej i po prostu stworzyć coś więcej. Tym bardziej, że naprawdę, był pomysł i nie mogę odmówić chęci, czy odwagi, stąd myślę, że warto próbować dalej. Może niekoniecznie w ramach oddzielnych utworów, ale, na przykład, dodatków wplecionych do rozdziałów większych fanfików. Z tego, co pamiętam, klasyczny „Cień Nocy” realizował tego typu rozwiązania, co przekładało się na dobre urozmaicenie fanfika oraz wzmocnienie klimatu, nadanie opowiadaniu nuty folkloru. Podobało mi się to. W każdym razie, w mojej opinii warto trenować, o ile autorka nadal interesuje się formą wiersza. No i ostatnia myśl – historia. Coby nie mówić, o ile nie była to najoryginalniejsza fabuła w dziejach, okazała się wystarczająco ciekawa, by zatrzymać przy sobie czytelnika. Możliwe, że wrażenie to wynikło z formy, toteż zastanawiam się, jakby to wyszło, gdyby napisać to jako zwykły fanfik, niedługi oneshot, naszpikowany bogatymi, klimatycznymi opisami rodem z remastera „Cienia Nocy”, czy pogańskich kucy. No, jest jeszcze jedna formuła, której byłbym ciekawy, ale nie chcę spoilerować, bo to melodia kolejnych partii niniejszego maratonu W każdym razie, ciekawy eksperyment, tekst posiada swoje mocniejsze, ale i słabsze strony, fabularnie brzmi to nieźle i ciekawie, temat nadający się również na zwykły, krótki oneshot, ma to swój klimat, widać chęć spróbowania czegoś nowego, pomysł, no i cóż więcej mogę powiedzieć – warto zajrzeć i samemu wyrobić sobie zdanie. Na pewno nie był to czas stracony, bardzo jestem ciekaw efektów dalszych, hipotetycznych eksperymentów z poezją. Przypominam, że moją ocenę „Szeptu Mgły” należy traktować z dystansem, gdyż nie jest to mój konik, jednakże spróbowałem podejść do utworu z jak największą uwagą, uprzednio zapoznając się z zagadnieniami dotyczącymi rymów, rytmu oraz formy, no i czerpiąc z opinii osób, które najwyraźniej są w tej materii lepiej zorientowane, doświadczone. Zachęcam do samodzielnej lektury oraz podzielenia się własnym zdaniem, spostrzeżeniami oraz wnioskami. Myślę, że ów tekst jest tego wart, mimo wszelkich usterek, jakimi może uraczyć czytelnika. -
Rosiczki Atakują [Oneshot][Random][Comedy][Biologia]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Kolejny self-insert? No proszę, nie spodziewałem się, że moje zaległości sięgają tak daleko Cóż, najwyższy czas przerwać życie w nieświadomości i nabycie dodatkowej wiedzy, iż przed „Smakiem Arbuza” istniały inne próby przeniesienia Cahan w świat kucykowej fanfikcji. Na przykład „Rosiczki atakują”, będące przedmiotem niniejszego wątku oraz komentarza. Ogólnie, jeszcze jeden dowód na to, jak zróżnicowane potrafią być fanfiki Cahan (no, na tym etapie zdziwiłbym się, gdyby ktoś nadal miał wątpliwości), nawet jeżeli pozornie powinny być do siebie podobne, z uwagi na tagi. Wśród jej tytułów znajdziemy komedię obśmiewającą, parodiującą, komedię-satyrę, komedię bardziej serialową, komedię utrzymaną w klimatach biur adaptacyjnych ale nieco innych, bo bardziej autorskich, teraz czas na komedię nieco poważniejszą, utrzymaną w jakimś sensie w serialowych klimatach, ale pisaną inaczej, bardziej elegancko, przy której nie można pominąć pewnego aspektu edukacyjnego, wynikającego z tagu [Biologia]. To znaczy, o ile się ma podstawy i rozumie fachowe określenia przewijające się w opowiadaniu. No właśnie – powinno być „Rotundifolia” czy „Rotundifoila”? W fanfiku jest póki co to pierwsze. Sprawiało mi niemałą frajdę wklepywanie poszczególnych nazw roślin w Google Grafika i odkrywanie tego, jak one wyglądają, a także poszukiwanie na zdjęciach określonych w fanfiku części, z których składają się poszczególne gatunki. Polecam to każdemu, kto nie ogarnia tematyki – rośliny te są wprost przepiękne, nawet nie wiedziałem W każdym razie, poczułem się troszkę nieswojo, nie z uwagi na powiększone, gadające rośliny – w końcu z niejedną zmutowaną, agresywną rośliną się walczyło w ramach poszczególnych Residentów – po prostu dziwnie było spotkać ponysonę Cahan, która nie była zebrą, ale jednorożcem, do tego w innych barwach. Chyba nigdy wcześniej się nie spotkałem z tym designem. No, ale po pewnym czasie zaakceptowałem to, mimo początkowego, mieszanego wrażenia, ani razu nie psuło mi to lektury. Fabuła okazała się całkiem ciekawa, zaś pomysł z jednej strony nie wydaje się być pierwszej świeżości, ale jego wykonanie spełniło oczekiwania, wydaje mi się, że zostało to napisane tak, by stworzyć wrażenie, że koncepcja jest zupełnie nowa, za co należą się gratulacje. Poza tym, konstrukcja przewiduje rosiczkowe otwarcie (w dwóch aktach), serialowy środek oraz rosiczkowe zamknięcie (też w dwóch aktach). Od razu napomknę, że odnośnie środka, mam przeróżne odczucia, ale tym razem nie mogę powiedzieć, że się znoszą nawzajem. Ostatecznie fragment wypadł na plus, chociaż miejscami wydawał mi się deczko... No, nie powiem, że przegadany, bo dialogi oraz opisy, a także przewijające się tu i ówdzie przemyślenia Cahan, zostały dobrze zbalansowane i fragment okazuje się dostatecznie urozmaicony, by uniknąć wrażenia dłużyzny, żadnego znużenia nie ma. Aczkolwiek i tak wydawał mnie się trochę przeciągnięty. Ale serialowość, która mu się udzielała wyszła przemiodnie. W ogóle, fajne zestawienie ponysony Cahan – logicznej, sprytnej i charyzmatycznej postaci – z postaciami serialowymi – niekoniecznie logicznymi, niekoniecznie bystrymi, nawet niekoniecznie zasługującymi na swoje uznanie wśród pozostałych mieszkańców – wyszło troszkę tak, jakby autorka oglądała perypetie naszej głównej szóstki i nie chcąc dalej łapać się za głowę, postanowiła wkroczyć do tego świata i pokazać im jak to jest zrobione. Takie też miałem wrażenie podczas czytania pojedynku na czary, rozumiem skąd obawa przed „zjedzeniem” przez czytelników za tę akcję, ale realizacja pomysłu ani nie drażni, ani nie wzbudza zażenowania, wszystko zostało utrzymane w granicach zdrowego rozsądku. Natomiast wytłumaczenie, że pewne zaklęcia są dla niej łatwiejsze do rzucenia, gdyż interesuje się biologią, botaniką i po prostu wie „jak to działa”, kupuję, brzmi to sensownie W ogóle, spodobały mi się opisy zaklęć, ich efektów, całość została urozmaicona także reakcjami publiczności, naprawdę szło to sobie wyobrazić i czytało się jakby były to autentyczne scenki z animacji. Oceniając po ilości stron, środek wydaje się być nieznacznie dłuższy, jeżeli wziąć pod uwagę razem wzięte części składowe wstępu oraz zakończenia. Cóż, najwyraźniej moje subiektywne wrażenie. W każdym razie, gwoździem programu są tytułowe rosiczki, które, uzyskawszy większe, silniejsze formy, zdolne do sprawnego przemieszczania się i komunikacji z kucykami, postanowiły przypuścić cichy szturm na Canterlot, celem pojmania Pani Nocy i skłonieniu w ten sposób Celestii, by dzień trwał dłużej, zaś pora zimowa została zdelegalizowana, coby roślinkom żyło się lepiej. I co po niektórym kucykom też, warto odnotować. Kit w to, że np. ja, jako istota zimno- i ciemnolubna, pewnie bym się zamęczył w takiej rzeczywistości, ale punkt widzenia rosiczek został tak napisany, że trudno nie kibicować roślinom i nie życzyć im powodzenia. Nietypowe, ale przesympatyczne postacie, chyba największa innowacja opowiadania, którą nieczęsto widuję w innych fanfikach. Przynajmniej z okresu naokoło premiery. Od razu widać, że pisała to osoba zainteresowana tematem, znająca się na tym, pasjonująca się daną dziedziną. Nieuniknione plusy pisania opowiadania przez kogoś, kto wie, o czym pisze, bez dwóch zdań. Jestem troszkę skonfliktowany, która część opowiadania podoba mi się najbardziej, ale myślę, że jednak będzie to otwarcie opowiadania, z magicznym pojedynkiem niedaleko w tyle, ex aequo z zakończeniem, które jest kulminacją pewnego rozsądnego absurdu oraz specyficznego humoru, a jednocześnie argumentem za tym, by uznać opowiadanie za serialowe/ quasi-serialowe. Głównie przez to, że ilość ofiar w kucach finalnie wyniosła zero, ale tekst ogólnie został napisany dostatecznie przystępnie, w kreskówkowym stylu, który zawierał w sobie elementy wszystkiego, czego należy się spodziewać po tagach, w idealnych proporcjach. Negocjacje głównej kucykowej bohaterki z księżniczką Celestią mogą przemawiać za tym, że nasza jednorożec jednak jest troszkę OP, nie tylko w magii, ale i w słowach, ale tak jak poprzednio – zostało to utrzymane w granicach zdrowego rozsądku, serialowości, no i zostało to napisane tak, że trudno odmówić jej racji. Plus, przecież nic takiego się nie stało. Ano, właśnie – przyjemne, serialowe kreacje znanych z kanonu postaci. Spośród Mane6 najwięcej mamy Twilight, która wyszła bardzo dobrze, z księżniczek oglądamy głównie Celestię, która w niczym nie ustępuje kreacji swojej byłej już uczennicy. Nie można powiedzieć, że postacie nie będące rosiczkami, bądź ponysoną autorki, zostały potraktowane po macoszemu. I dobrze Poza osobistym wrażeniem, iż środek opowiadania nieco się ciągnął, tempo akcji okazało się sprawne i jednostajne niemalże na całej rozpiętości opowiadania. Bardzo dobrze. Klimat był nieco inny, urozmaicony wątkami biologicznymi, wplecioną w treść krytyką określonych postaci kanonicznych (wymienienie elementów Harmonii Głupoty jako Magii, Rolnictwa, Tchórzostwa, Lenistwa, Narcyzmu i ADHD to jeden z absolutnie najlepszych momentów, definiujących ponysonę autorki oraz humor opowiadania), podsycony zdroworozsądkową losowością oraz szczyptą absurdu, ale z perspektywy czasu, znając najnowsze opowiadania Cahan, powiedziałbym, że klimat w „Rosiczkach” zbliżony jest do tego, który występuje przy „Smaku Arbuza”. Tzn. zdaję sobie sprawę z tego, jaka przepaść czasowa dzieli oba tytuły oraz co było pierwsze, niemniej chodzi mi o kolejność czytania. Autentycznie miałem wrażenie, że „Rosiczki” brzmią jakoś znajomo i dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę o przychodzi mi na myśl. Opowiadanie to uważam za wyjątkowe – nie tylko ze względu na pomysł, czy klimat, ale przede wszystkim z uwagi na wykonanie. W opowiadaniu znalazło się naprawdę sporo rzeczy i ciekawych elementów, jest niespotykana nigdzie indziej biologia, unikalne, rosiczkowe postacie, self-insert, ale wykonany świetnie, bez typowych głupawek, których niekiedy można się spodziewać przy szeroko pojętej fanfkcji opartej na tymże motywie, był charakterystyczny humor, było troszkę absurdu, ale autorka nie zapomniała kim są postacie kanoniczne i jak powinny się zachowywać, odnajdziemy również momenty, w których przewinie się sympatyczna krytyka serialowych rzeczy, do tego walory edukacyjne, losowości też tu troszkę uświadczymy. Cieszy też fakt, że opowiadanie przez te wszystkie rzeczy nie jest ani trochę hermetyczne i czyta je się świetnie, posiada w sobie ciekawy nastrój, który zatrzymuje czytelnika przy tekście, wciąga i nie pozwala się oderwać. Myślę, że można mówić o małym klasyku. Zdecydowanie, jak na swoje lata, tekst wyróżniający się, który – co w ogóle mnie nie dziwi – nie zestarzał się ani trochę i warto po niego sięgnąć także dzisiaj, do czego oczywiście zachęcam Ano, jeszcze relacje autorki z jej wzmocnionymi roślinkami – przeurocza sprawa, przesympatycznie czytało mi się ich interakcje. Poza tym, cały czas miałem wrażenie, że zachowywany był dystans do siebie, więc w żadnym momencie, o czym zresztą wspominałem, nie ma wrażenia, że tym self-insertem Cahan próbuje sobie coś odbić, czy, mówiąc brzydko, zrobić sobie dobrze i przy okazji pogrążyć znane, lubiane postacie kanoniczne. PS: Hm, sen zimowy serio jest męczący? -
„Ja pomyślałem sobie: co to jest?!” – Łukasz Wiśniewski „To jest dramat, kur...!” – Zbysio Stonoga Czy dobrze kojarzę, że to ten tekst, który również posiada status cult classic? Forma dramatu to coś interesującego. Nie przypominam sobie zbyt wielu tekstów, które byłyby napisane w podobnym stylu, ale na pewno coś tam kojarzę, że kiedyś czytałem. Muszę to kiedyś sprawdzić. W każdym razie, ciekawe, że forma okazuje się powiewem świeżości w porównaniu z przytłaczającą większością dostępnych na forum fanfików, mimo daty premiery. A to już troszkę ponad 7 lat minęło. Nie przedłużając, sprawdźmy jak zestarzał się ów tekst, no i ogólnie, o co tak naprawdę chodzi z „Chutliwą Equestriańską Pokojówką” Jak się okazuje, tekstu nie ma za wiele, a forma dramatu tym bardziej przyspiesza czytanie, w okamgnieniu docieramy do końca tejże niesamowitej przygody, pełnej przygód i namiętności, która to przygoda podobno jest w większości przeróbką „Chutliwej Argoniańskiej Pokojówki”, o której to nie mam pojęcia, ale zważywszy na opinie moich przedmówców i przedmówczyń, raczej na pewno tak właśnie jest. Czy w takim razie dzięki słodkiej niewiedzy opowiadanie Cahan zyskuje u mnie na oryginalności, nawet jeśli to tylko iluzja? Hm, w jakimś sensie na pewno tak. Ale ja ogólnie nie mam nic do przeróbek, sporo ich już widziałem, więc nie mam wątów o to, że tekst w większości jest przepisaniem innego utworu, zapewne z kilkoma tylko dodatkami autorskimi. Cóż, sam nie wiem, co powiedzieć. Na pewno było to coś innego, pewne doświadczenie. Troszkę dziwnie się czytało tekst bez opisów (z pominięciem opisów scen), opartego wyłącznie o kwestie mówione postaci biorących udział w ramach poszczególnych scen, ale wymagał tego gatunek, no i to chyba główna część wspomnianego doświadczenia, bez której opowiadanie nie byłoby tak charakterystyczną pozycją w dorobku fanfikowym Cahan. Poza tym, ciekawy pomysł, by tytułową pokojówką była klacz smoko-kucyka. Raz, że to pewne novum, chyba po raz pierwszy spotykam się w fanfiku z taką oto krzyżówką, to z pewnością unikalny design postaci, dwa, taki egzotyczny gatunek, występujący w takim fanfiku, zapewne może zbudzić różne zabawne skojarzenia, coś a'la smocze osiołki ze Shreka Stąd, opowiadanie z miejsca nabiera rumieńców i zachęca do czytania. Na dzień dobry uderza czymś nietypowym, unikalnym, to dobry znak. Co dalej? Między innymi, poznajemy postacie z imion. Przyznaję, sympatyczna zagrywka, szczególnie imię tytułowej bohaterki tegoż dramatu, wzbudza uśmiech. No dobrze, ale jak wypada właściwa akcja? Cóż, powiem tak – boków ze śmiechu nie zrywałem, ale wyszło całkiem... sympatycznie. Dlaczego? Czytając poszczególne wypowiedzi, wyobrażałem sobie (uszami wyobraźni), jakby był to autentyczny spektakl i aktorzy wszystko to wypowiadali z taką nadmierną wzniosłością, aż nazbyt uroczyście, poruszając się w sposób dystyngowany i tym samym odgrywając tę, jak to określiła autorka, głupią historię z przerysowaną powagą, przejaskrawionym manieryzmem, no wiecie, tak jak szlachta (kiedyś chyba był taki zagraniczny skecz, "Arystokraci"). Dawało mi to niemałą frajdę, troszkę jakby miał to być skecz czy też autoparodia. Szału nie ma, ale zwykle w takich momentach (szczególnie, gdy tekst nie razi słabą formą, czy też głupawkami innej maści) mogę polegać na wyobraźni, a ponieważ tekst pozostawia więcej, niż wystarczające pole do popisu w tej płaszczyźnie (głównie z racji braku tradycyjnych opisów), ta sprawdzona metoda się udała, toteż było przy czym się uśmiechnąć. To, co moim zdaniem wypadło słabiej, to sugestywność opowiadania, zarówno aktu pierwszego, jak i drugiego. Może nie postąpiłem słusznie, uprzednio czytając ten wątek, ale fakt faktem, podczas lektury ani na moment nie kupowałem wplecionej weń dwuznaczności i cały czas trzymało się mnie takie oto wrażenie, że „eno, tam nie może chodzić o żadne seksy”, toteż autentycznie myślałem, że to od początku jest o np. ugniataniu ciasta, albo że ona serio wyciąga z jakiejś wewnętrznej kieszeni w spodniach ciupagę, po czym łapie za mleczko do czyszczenia ciupag i zaczyna polerować specjalną ściereczką, a Pan się zachwyca, bo tak ładnie pucuje. Taa, pewnie wszystko przez świadomość istnienia wspomnianych przez Cahan artów, ale możliwe, że i bez tego miałbym podobne odczucia. Po prostu to jest takie niepoważne, takie przerysowane, takie głupiutkie, że ciężko chociażby spróbować mieć jakiekolwiek kosmate myśli odnośnie tego, co się czyta. Ale możliwe, że to również dzięki temu łatwo mi było wyobrazić sobie ów tekst jako autentyczny dramat sceniczny, odegrany tak, jak to opisałem. Było zabawnie, lekko, bezstresowo. W sumie, jestem ciekaw ciągu dalszego, zwłaszcza, gdyby autorka miała z każdym kolejnym aktem dodawać do fanfika coraz więcej i więcej autorskich pomysłów, aż doszłaby do tego, że kolejne kawałki tekstu będą w stu procentach jej pomysłami, zaś „Chutliwa Equestriańska Pokojówka” stanie się w pełni autorskim projektem, tylko początkowo mocno inspirowanym książką znaną z „The Elder Scrolls”. Czy opowiadanie polecam? Cóż, czemu nie? Przy odrobinie dystansu i wyobraźni, można troszkę się pośmiać. Nic nadzwyczajnego, ale potrafi rozweselić. Szkoda, że nie ma więcej części – dodatkowego materiału do oceny. Nic nadzwyczajnego, ale można rzucić okiem. Krótki, niezobowiązujący, na swój sposób zabawny przerywnik. Ale każdy może mieć na jego temat swoje zdanie. I to w sumie jest piękne. Proszę bardzo – tak niewiele stron, taki banalny pomysł, no bo przeróbka, a myślę, że może powodować skrajne odczucia. A jak zestarzał się ów tekst? Całkiem dobrze. Do dziś sobie radzi, chociaż jest to bardzo krótka forma. Poczytałbym więcej. Szczególnie, że „Mamy czas, moja marcheweczko, mamy czas.” wieńczące poszczególne fragmenty, sprawdza się dobrze jako catchpharse opowiadania i... Cóż, po prostu rzuciłbym okiem na więcej, raz jeszcze zobaczył na samym końcu ową „marcheweczkę” PS: A gdyby tak napisać to jak musical? Hej, coś czuję, że to by chwyciło. Kolejne kultowe dzieło, które tylko czeka na napisanie
-
II Wojna Fanfikowa [NZ][Seria][Comedy][Fandom][Violence][Crossover]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Czas na kolejny fanfik komediowy, tym razem pisany bardziej na poważnie – przez „poważnie” mam na myśli to, że treść stawia niekoniecznie na losowość oraz absurd, jest lepiej sfocusowana – będący nie parodią, ale satyrą. I myślę, że na tym polu osiągnięty został kolejny sukces, chociaż fakt faktem, opowiadanie jest dość wewnętrzne i świeżak, który dopiero zaczyna z fanfikami, zaś ujętych w fanfiku użytkowników (włącznie ze stronnictwami) kojarzy słabo albo w ogóle, może mieć kłopot z ogarnięciem tego, co tu się właściwie dzieje, kim są te postacie i skąd się wzięły poszczególne rzeczy. Te ostatnie dzielą się na dwie kategorie: część pochodzi od autentycznych stowarzyszeń i kręgów towarzyskich, część to radosne przerabianie, z czego u mnie zdecydowanie przoduje TCBilisi Nie jest to jednak jedyny powód, za sprawą którego uważam, że fanfik ten jednak nie nadaje się dla każdego. Sponyfikowano-sfandomowana została tutaj II wojna światowa, co powoduje odniesienia do konkretnych wydarzeń zbrojnych oraz towarzyszącym ich zbrodni, co niekiedy może wydawać się potraktowane przez autorkę zbyt lekkomyślnie, zaś żarty z tego – niesmaczne. No i będąc zupełnie szczerym, w jednym, może w dwóch momentach, sam miałem podobne wrażenie, o ile poprawnie dobrałem skojarzenia. Wspomnę, że chodzi mi o fragment o strzelaniu sobie w potylicę. Ale to nie powstrzymało mnie przez dalszą lekturą, tym bardziej, że udostępnione na dzień dzisiejszy fanfiki są krótkie, no i nie epatują czarnym humorem czy przemocą bez jakiegokolwiek umiaru, toteż, jakkolwiek niesmaczne, nietaktowne mogą się okazać poszczególne momenty, pokuszę się o stwierdzenie, że jest to znośne. Poza tym, fanfiki te, to przede wszystkim perypetie ekipy dzisiejszego Equestria Times (ogólnie, chciałem w jakiś sposób ująć grupę postaci, których losy będziemy śledzić), która to, jako południe (konkretniej, III Rzesza Rosiczek), staje do walki z północą w postaci Tribrony, cały konflikt jest stylizowany na II wojnę światową, w międzyczasie przewiną się odwołania do twórczości fandomowej, co, podobnie jak nazwy poszczególnych miejsc, lokacji, również jest przesympatyczne. Np. Plagiat50, to wzbudza oczywiste skojarzenia z pewnym fanfikiem, dziś już niedostępnym z punktu forum, właśnie ze względu na to, co nieprzypadkowo znajduje się w nazwie owych pocisków. O, właśnie – jak mógłbym zapomnieć o sprzęcie wojennym, również ochrzczonym mianami przywodzącymi na myśl różne fandomowe sprawy. Nie tylko sprzęt, wspominane w opowiadaniach herbatnikowe odznaczenie jest autentycznym odznaczeniem forumowym, które kiedyś funkcjonowało W sumie, im więcej o tym piszę, tym bardziej skłaniam się ku stwierdzeniu, że teksty te są hermetyczne. Początkowo nie byłem gotów na przyznanie tego, jako iż jako-tako odnajdywałem się w treści i sądziłem, że wiem, z czego co się wzięło, kto jest kim i dlaczego wygląda to tak, jak wygląda. Żeby było śmieszniej, w trakcie pokonywania fabuły towarzyszyć i grać pierwsze skrzypce (poniekąd) będzie nam sama autorka, czego nie da się pomylić z niczym innym, niż self-insertem. Oznacza to, że przed „Smakiem Arbuza” mieliśmy „II Wojnę Fanfikową”, z czego nie zdawałem sobie sprawy. W każdym razie, o ile dobrze kombinuję, tytułowa wojna jest metaforą, satyrą konfliktu, jaki zaistniał między Tribrony, a... no, resztą fandomu (), w związku z... OK, początkowo byłem gotów uznać, że chodzi o dramę, jaka wybuchła w związku z krytyką „Kryształowego Oblężenia” – popularnego opowiadania drugowojennego – która momentami faktycznie zaczynała przypominać wojnę. Ale z drugiej strony, oceniając po datach, chyba byłoby na to troszkę zbyt wcześnie. I wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież w dniu 11 listopada 2014 roku ukazała się antologia opowiadań opatrzona wpadającym w ucho tytułem „Na Ostrzu Iluzji”. Wszystko stało się dla mnie jasne i to do tegoż wątku odsyłam osoby niezorientowane – tam jest wszystko, sprawdźcie, a w mig pojmiecie, co to za wojna. Między innymi, wymieniony zostaje tam pewien pisarz, który jest odpowiedzialny za opowiadanie-plagiat, skąd wzięła się nazwa wspomnianego w „II Wojnie Fanfikowej” pocisku. Oprócz tego, poznacie część bohaterów występujących w opowiadaniu. Zresztą, zwróćcie uwagę na daty poszczególnych postów – to był gorący temat. W każdym razie, nie jest to tak samo lekki styl, co przy okazji „Czarnego Polaka”, opisy zauważalnie mają innych charakter, wydają się poważniejsze, a humor co prawda jest podobnie niepoprawny, bezkompromisowy, ale jednocześnie właśnie taki wewnętrzny, dla realnych odpowiedników poszczególnych postaci zapewne w treści znalazło się mnóstwo niespodzianek, koleżeńskich żartów czy to z usposobienia każdego z osobna, czy „przypałów” popełnionych przy okazji meetów, dzięki czemu opowiadanie to okazało się inne niż każde kolejne, na swój sposób wyjątkowe. Być może, w tym sensie mogłoby się sprawdzić jako oryginalna pamiątka, ilustracja tamtych czasów. Wszakże niekiedy tak właśnie jest, że najlepsze pamiątki to takie, które są jedynymi w swoim rodzaju Opisy potrafią niekiedy zaskoczyć – kto by pomyślał, że w satyrze znajdziemy tyle detali, światotworzenia, kreatywnych odniesień do historii, czy po prostu fragmentów, których nie widuje się zbyt często przy okazji komedii? Mam na myśli rozmiary tych opisów, słownictwo, ogólne wrażenie wypływające z brzmienia zdań, te rzeczy. Jest po prostu solidniej, opowiadanie bardziej przypomina te duże, przygodowe dzieła autorki. Albo krzyżówki owych przygodówek z komedyjkami, co kto woli. Klimat jest dosyć specyficzny, ale nie utrudnia odbioru fanfika, ani nie czyni go jeszcze bardziej hermetycznym. Ale typ ten nie jest moim faworytem i zdecydowanie bardziej odpowiada mi self-insert w „Smaku Arbuza”, tudzież nastrój z pogańskich kucy. Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby lata później pisać coś a'la „Zdobywcy Uroczego Czołgu” w dobie wojny stylizowanej luźno na II wojnie światowej, z autentycznymi postaciami zamiast fikcyjnych, zapewne byłoby to coś podobnego do "wojny fanfikowej" właśnie. Ogólnie w porządku, po prostu nie do końca moje klimaty, chociaż momentami było z czego się pośmiać, ale przez większość czasu była to po prostu lekka, przyjemna lektura na wolną chwilę, minus te mniej smaczne fragmenty. I momenty, w których znowu przewinęły się te anioły, nie anioły. Ileż można? Cóż, trudno mi polecić ów tekst dzisiaj. Nie to, by się źle zestarzał – wręcz przeciwnie – po prostu dziś, gdy pewne sprawy zdążyły przyschnąć, co niektóre osoby rzadziej się udzielają (albo wcale), nowi użytkownicy pewnie będą nieźle zagubieni, natomiast stara gwardia z pewnością ów tekst już czytała. W sumie, zastanawia mnie pewna rzecz. W dokumencie z „Czarnym Polakiem” przez całe opowiadanie ciągnęły się liczne komentarze i uwagi widzów, cementując status cult classic „Czarnego Polaka”, natomiast w przypadku „II Wojny Fanfikowej”... takich komentarzy nie ma wcale. Dlaczego? Opowiadanie na pewno warte uwagi, chociażby w ramach ciekawostki, acz nie polecałbym rozpoczynania swojej przygody z fanfikami Cahan od tego właśnie utworu. Najlepiej poczytać coś innego, spędzić trochę czasu, zapoznać się z ludźmi, tudzież pokopać po odmętach/ archiwach forum, zorientować się co do jego historii. To nietypowa, być może jedyna taka komedia fandomowa, lecz oryginalność i konwencja opowiadania okupione są sporą hermetycznością, toteż podtrzymuję, iż nie jest to opowiadanie dla każdego. Może nawet przeznaczone jest dla mniejszości wtajemniczonych. A może się mylę? Dajcie znać, jak się na to zapatrujecie Wy, jeśli zdecydujecie się na lekturę -
Żałuję, że odkryłem ten fanfik. Ta historia będzie zmorą mojej egzystencji. Postaram się najlepiej, jak potrafię opisać co się stało i co z pewnością będzie się z tym wiązać. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was mi uwierzy, ale ta chora kpina z jednych z moich faworytów z początków fandomu musi zostać wyeksploatowana i nie widziana przez oczy żadnego oddychającego człowieka na tej zielonej planecie Boga. Całe moje życie, zanim kliknąłem w link, było całkowicie inne. Byłem szczęśliwy. Byłem normalny. Mogłem przebudzić się o poranku i rozpoznać moje odbicie, będąc absolutnie pewnym mojego bezpieczeństwa. Teraz to kłamstwa. Same kłamstwa. Wiem, że od tego dnia mój żywot stanie się piekielnym piekłem, w którym każdy dzień będzie daremną walką o utrzymanie zdrowia psychicznego. Po ukończeniu tego nędznego kolażu pisarskich przygnębień, przyjmę śmierć z otwartymi ramionami, niczym dawno utraconą kochankę. Nie spodziewaliście się tutaj nawiązania do shitpasty o przeklętym romhacku Super Mario Bros 3, co? Tak, tłumaczyłem i przerabiałem gdzieniegdzie z pamięci. Źle ze mną, wiem. Już na zupełnie poważnie i na trzeźwo, to opowiadanie dla kiepskich fanfików (bądź też dla kucykowej fanfikcji, ogólnie) jest tym, czym dla szeroko pojętych filmów grozy (dobrych, złych) jest seria „Straszny Film”. Jest to bezkompromisowe, niepoprawne, odważne dziełko, skutecznie obśmiewające klasyki złej fanfikcji na każdym możliwym kroku, najjaskrawiej jak się da, nierzadko wrzucając elementy podpadające pod krytykę pewnych cech narodowych Polaków, co można zinterpretować także jako wielkie krzywe zwierciadło. Jednocześnie, nie można odmówić autorce dystansu do samej siebie, gdyż w fanfiku znajdziemy także odniesienia do jej własnej twórczości, która daleka jest od kiepskiej. Niestety, o ile opowiadanie dzieli różne zalety „Strasznego Filmu”, o tyle posiada wspólne wady, część z nich wynika z upływu czasu. Humor jest taki, jak to opisałem w poprzednim akapicie, jednakże wygląda to tak, że gdy żart trafia do czytelnika, to jest z czego się pośmiać i co powspominać – w końcu człowiek zna, bądź co najmniej kojarzy fanfiki, bez których ów tekst by nie powstał, bądź powstałby później, ale został oparty o inne tytuły. Natomiast, gdy żart pudłuje, reakcja jest taka, że czytelnik albo wywraca oczami, albo kwituje fragment beznamiętnym „aha”, albo po prostu czyta dalej. Skąd to wynika? Ano z tego, że część żartów opiera się na memach, które dzisiaj są już martwe i w tym sensie tekst nie zestarzał się najlepiej. Innym razem są to żarty po prostu już deczko oklepane, na szczęście w większości przypadków zostały przedstawiony w dosyć świeży sposób, stąd nie można mówić o żenadzie. Sprawie pomaga szybkie tempo akcji. Fanfik jest całkowicie pozbawiony dłużyzn, przez co nie ma czasu ani na nudę, ani na sztuczne zatrzymanie akcji, cały czas naszym oczom ukazuje się jakiś nowy absurd, jakieś nowe nawiązanie, kolejny żart, kolejne akcje, ciągle mamy coś nowego, a treść wciąga jak diabli i lubi czytelnikowi się podobać. Poza tym, odczuwało się, że autorka miała frajdę z pisania, no i skoro musiała kiedyś przeczytać wszystkie te historie (przy czym „Cień Nocy” popełniła sama), że w jakiś sposób uczestniczyła w historii, która dokonała się lata temu i której niekiedy towarzyszyły różne kontrowersje. Wiecie, plagiaty, nie plagiaty, aczkolwiek zostało to lepiej uwypuklone przy okazji innego tytułu, do którego oczywiście niebawem przejdę. Postacie wydają się znajome. Mowa oczywiście o słynnym Dark Momentum, który wstrząsnął niemalże całą polską sceną fanfikową w dniu swego debiutu, ale nie zabraknie aniołów i stwórców (właściwie, to jednego, jedynego słusznego stwórcy), nie zawsze noszących polskie imiona, transformacji, magicznych pojedynków, wielkich romansów oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Nie chcę spoilerować, gdyż naprawdę warto samemu odkryć mroczną przeszłość Dark Momentum, przekonać się kim jest jego prawdziwa miłość, a także kto niespodziewanie sięgnie po władzę w Equestrii i jaką posiada tajną broń, której na pewno nie zawaha się użyć, w razie potrzeby. Cieszy tak bogata plejada postaci, cechująca się wszystkim, za co kochamy i nienawidzimy złą fanfikcję. Oczywiście, nie należy się nastawiać na głębokie kreacje, konflikty moralne, ani wieloznaczność – to są proste charaktery, które przyjmują fabułę na gorąco, jak leci, ale których losy śledzi się z rozbawieniem, pomimo faktu, że momentami dowcipy i nawiązania mają taaaką brodę. Przyda się dystans ze strony czytelnika, gdyż nasi Polacy nie zostali ukazani jako znakomici projektanci gier wideo (chociaż po aferze cyberpunkowej chyba przynajmniej na dzień dzisiejszy nie wypada już tak mówić), lepiacze pierogów, czy działacze związkowi, tudzież najbardziej skłócony naród na świecie, ogólnie, nasi ulubieńcy bynajmniej nie noszą twarzy Roberta Lewandowskiego, nawet nie korzystają z T-Mobile. Są to znajome ze „Świata według Kiepskich” osobniki lubujące się w napojach wyskokowych, noszące brudne skarpety do klapek oraz hasające w samych gaciach i podkoszulku, które przy okazji są broniakami i tulą kucyki. Jest to przerysowane, stereotypowe i groteskowe, ale na tym polega urok tychże postaci. Bo w takiej postaci autentycznie stanowią zagrożenie dla kucykowego ładu. Tak w ogóle, czy mi się zdaje, że ten anioł Michał, to jest ten Michał z „Heroes VI”? Chyba, że coś źle zapamiętałem. Nie no, wiem, "Legendy Początku" i takie tam... Ale wydaje mi się, że w grze był taki ktoś, chyba nawet w edycji kolekcjonerskiej znalazła się jego statua. No, ale tak czy owak, klimat ma to czysto komediowy, ale nie ma się co oszukiwać – to nie jest „Shrek”, który poza tym, że obśmiewał disneyowskie produkcje, posiadał przemyślany świat, postacie oraz fabułę, która miała w sobie cel inny, niż bycie parodią. „Czarny Polak z Ponyville” jest parodią dla bycia parodią i ma służyć niezobowiązującej, lekkiej rozrywce. Mógł być dłuższy, ale to mogłoby spowodować wrażenie znużenia tematem. Z kolei krótsza forma pewnie zaowocowałaby niedosytem. A tak, jak jest teraz, jest w sam raz, moim zdaniem. Czyta się to dobrze, przyjemnie i mimo kilku zgrzytów, ostatecznie wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Osoby nowe, które niekoniecznie kojarzą młode i średnie lata fandomu, a także nie znają parodiowanych tu dzieł, mogą poczuć się zagubione, ale myślę, że mimo to, każdy powinien znaleźć w opowiadaniu coś, co go osobiście rozbawi, gdyż absurdy są dostatecznie zróżnicowane, by celować w różne gusta. Myślę, że tylko osobom, których nie śmieszą parodie, ów tekst mógłby wydać się zły, chociażby za promocję kiepskich fanfików. Z drugiej strony, autorka w jakiś sposób zabezpiecza się przed tym, ujmując w bibliografii opowiadania średnie (z tego, co się orientuję, odnośnie „Past Sins” zdania są podzielone, więc może warto to zrównać), dobre, znajdą się też odniesienia do gier wideo, raczej nie uznawanych za crapy (no, ale memy te są już martwe). Więc to nie jest tak, że nawiązania dotyczą wyłącznie fanfikowych odpowiedników Soniców 2006, czy innych Supermanów 64. Jest w miarę różnorodnie. Myślę, że tekst ten można polecić i dziś radzi sobie zupełnie nieźle, bo nadal posiada zabawne momenty, przy czym znajomość poszczególnych fanfików wydaje się być mile widziana, ale nie wymagana. Przystępny język oraz zakręcony humor zatrzymują czytelnika przy treści, to opowiadanie po prostu doskonale wie, czym ma być i świetnie się tym bawi. I myślę, że autorka także dobrze się bawiła podczas developmentu niniejszej historii, zważywszy na ilość absurdów oraz różnych pomysłów na postacie, wątki poboczne (duże słowo) oraz niespodzianki. Dowód na to, że oprócz detalicznych, niezwykle klimatycznych, poważnych opisów oraz życiowych interakcji między postaciami, niekiedy głębokimi, niejednoznacznymi, zna się na pisaniu opisów komediowych, bogatych w żarty, aniżeli detale, lekkich, czytających się wartko i niezobowiązująco oraz na tworzeniu absurdalnych bohaterów oraz głupich rzeczy, w których muszą uczestniczyć, by uratować świat. Jak ona to robi? Może lektura poszczególnych opowiadań jej pióra pozwoli Wam uzyskać odpowiedź na to pytanie. Aczkolwiek, czy jest to tekst na jeden raz? Trudno powiedzieć. Musiałbym odczekać, przemyśleć to, przekonać się, czy kiedykolwiek zechcę do tekstu powrócić i jakie będą moje wrażenia. W zależności od czytelnika oraz jego (lub jej) preferencji, może być różnie, toteż tym bardziej zachęcam do przeczytania oraz skomentowania. To nie jest Wasz typowy śmieszny fanfik, serio. Komedia, parodia, anty-laurka, krzywe zwierciadło, wszystko w jednym. Ale zmiksowanym bardzo umiejętnie
-
Zdobywcy Uroczego Czołgu [Oneshot][Crossover][Random][Comedy]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
To opowiadanie okazało się dla mnie zaskoczeniem, chyba największym w ramach niniejszego maratonu. Dlaczego? O ile mnie pamięć nie myli, opowiadanie to powstało w ramach jednej z edycji specjalnych konkursu literackiego, w którym to konkursie zdemolowało konkurencję i bardzo się spodobało sędziującemu wydarzenie Dolarowi. Tekst mnie ominął, ale crossoverowane uniwersum przewinęło się jeszcze raz, bodajże przy okazji XVI edycji konkursu. No i tamten fanfik naprawdę mi się spodobał, chociaż z racji nieznajomości „Girls und Panzer” nawiązania wzbudzały u mnie skojarzenia z "Metal Slugiem". Ale było fajnie – akcja, wybuchy, humorek, militarny klimacik, te sprawy Za to Dolarowi kompletnie nie przypadł do gustu, czyli zupełnie odwrotnie. Czy podobnie będzie przy „Zdobywcach Uroczego Czołgu”? Okazuje się, że tak. Przede wszystkim, zdziwiłem się, że opowiadanie okazało się takie krótkie. Spodziewałem się czegoś dłuższego, a otrzymałem tekst silnie zdominowany przez dialogi, acz bez przesady, przewijające się między nimi opisy były w porządku i, na ich podstawie, od razu nabierało się pojęcia o tym, co się dzieje i z jakim rodzajem humoru mamy do czynienia. Obiektywnie rzecz ujmując, nie mam do czego się przyczepić, gdyż fanfik został napisany bardzo solidnie, lekkim, przyjemnym językiem, okazał się również całkiem zabawny i spodobał mi się. Jednakże w mojej ocenie daleko mu do „Rozkwitały jabłonie i grusze”, którego z jakichś powodów zabrakło w niniejszym wątku, a myślę, że warto by było go tu umieścić, by publika nie musiała ryzykować przegapieniem fanfika, tudzież by tegoż tytułu nie musiała szukać zbyt długo. „Zdobywcy” okazują się fanfikiem znacznie spokojniejszym – brakuje w nim akcji oraz sprawnego tempa (skoro to bardziej konwersacja i rozpływanie się nad tytułowym czołgiem, no to chyba szybsze tempo nawet nie było potrzebne), ale wspólnym mianownikiem, oprócz bycia crossoverem, jest humor, który potrafi być uszczypliwy, groteskowy/ czarny (wprawdzie tylko w jednym, ale za to genialnym momencie), ale także taki młodzieżowy, co także pasuje – w końcu bohaterki są w wieku licealnym. Nie jest to wprawdzie typowo szkolny typ, ale i tak jest kolorowo. W sumie, wspominając o szkolnym klimacie, poczytałbym o międzyszkolnych zawodach w jeździe czołgiem, najlepiej obok jakiegoś festynu, albo następnego dnia po piątkowych zajęciach i ostatecznych przygotowaniach Myślę, że mogłoby być miodnie. Szczególnie jakby połączyć najlepsze cechy „Zdobywców Uroczego Czołgu” z „Rozkwitały jabłonie i grusze”. W każdym razie, bawią interakcje między głównymi bohaterkami, ich teksty, no i ciekawie zobaczyć Znaczkową Ligę i Diamond Tiarę z jej łyżeczkowym parobkiem po jednej stronie barykady. Myślę, że już samo to daje szerokie pole do komediowych zagrywek, stąd szkoda, że opowiadanie jest takie krótkie. Jest spory niedosyt. Klimat, jaki towarzyszy czytelnikowi podczas czytania, przywodzi na myśl starsze opowiadania konkursowe, z lat 2013-2014, zatem jest klasycznie, nostalgicznie, ale cały czas na wesoło. Wplecione w tekst nawiązanie do fandomu (konkretnie, do innego fanfika) zmiksowane z przeróbką przytoczonego przez autorkę cytatu, to jeden z drobnych szczegółów, które, opierając się na sile drzemiącej w prostocie, uatrakcyjniają treść i budują klimat. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, bohaterki posiadają swoje kanoniczne cechy, ale zestawione z autorskimi, których bym się po nich nie spodziewał. Może znów dopowiadam sobie zbyt dużo, ale ten miks również ciekawi i urozmaica czytanie. Im dłużej o tym myślę, tym większy niedosyt odczuwam. Już się zorientowałem, że wielorozdziałowcem to to jednak nie będzie, ale luźna seria opowiadań, czemu nie? Potencjał drzemie spory, szkoda by go było nie rozwinąć. Opowiadanie, z racji gabarytów, wydaje się krótkim, niezobowiązującym przerywnikiem, który być może przepadłby w odmętach pamięci, gdyby nie charakterystyczny design tytułowego czołgu, który stał się symbolem tego opowiadania i to on pojawia się w głowie na przypomnienie sobie tytułu. Ale według mnie zdecydowanie ustępuje innemu opowiadaniu konkursowemu, również crossoverowi i z perspektywy czasu, naprawdę dziwię się Dolarowi, że ocenił je tak surowo, podczas gdy „Zdobywcy” z łatwością osiągnęli I miejsce. Dla mnie jest zdecydowanie odwrotnie – jeżeli w ogóle decydować się na niższą ocenę, to prędzej przy „Zdobywcach”, aniżeli wobec „Rozkwitały jabłonie i grusze”. Ale być może to tylko nieznajomość „Girls und Panzer” z mojej strony. Ale tak czy owak, wnioskuję, by „jabłonie i grusze” trafiły do tego wątku, natomiast oba teksty polecam sprawdzić i ocenić po swojemu. To było coś, nie powiem, że nie. Nie rozwija w pełni swojego potencjału, nie jest to nic zobowiązującego, ani przesadnie głębokiego, ale jak najbardziej może się spodobać, nawet bardzo. Po prostu przyjemny, barwny tekst, domyślam się, że dla fanów crossoverowanego uniwersum smakowity kąsek. Albo i nie. Może jeszcze kilka extra opinii i jednak doczekamy się kolejnych opowiadań -
I kolejne opowiadanie konkursowe, tym razem z edycji XIV, gdzie myk polegał na napisaniu postaci w sposób niekanoniczny, tak, jak to tylko możliwe, acz nie tracąc dobrego smaku. Byłem ciekaw, jak przetrwa próbę czasu i czy cokolwiek się zmieni w mojej ocenie (przy okazji konkursu łącznie opowiadanie zdobyło aż 9.5 punkta, prawie maksymalnie), zwłaszcza, że... do dnia dzisiejszego kijem przez szmatę nie tknąłem pierwowzoru Przypominając sobie konkurs, byłem zdziwiony zaniżoną ocena klimatu oraz tym, że określiłem go mianem „ciężkiego”. Trudno mi ocenić jak daleko zaszły poprawki w wersji ogólnodostępnej (oprócz wymiany paznokci na kopyta), ale dziś powiedziałbym, że klimat jest... zróżnicowany. Chodzi mi o to, że są opisy napisane luźno, komiksowo, przez które brnie się z łatwością, a także fragmenty, które według mnie usiłują sprzedać na poważnie, że Rainbow ma kryzys i toczy ze sobą trudną, wewnętrzną walkę, a poza tym, nie wiem co sądzić o jej komentarzach, czy też przyznaniu przez narratora, że nowa pasja była dla niej jak narkotyk. Wiem, czepiam się, ale trudno mi wytłumaczyć wymieszane, zupełnie różne od siebie wrażenia odnośnie klimatu występującego w opowiadaniu, które to jednak ma tagi [Random] i [Comedy] Ale dodam, że z perspektywy czasu, opowiadanie trochę, troszeczkę, ociupinkę kojarzy mi się z „Creme Fraiche”, czyli bodajże z ostatnim odcinkiem 14 sezonu „South Parku”. Tam też miałem jakieś dziwne, wymieszane wrażenia przy okazji scen z Randym i jego najnowszą obsesją. Ten Shake Weight, który miała Sharon, to też niezły-dziwny numer był. Ale powracając do „50 twarzy Dash”, opisy jak najbardziej satysfakcjonują, zostały napisane bardzo dobrze, nie brakuje im polotu, pomysłów na zdania (tj. by brzmiały dwuznacznie i wzbudzały określone skojarzenia), zastosowane słownictwo wydaje się eleganckie, ale jednocześnie przystępne, opowiadanie jest lekkie w odbiorze, a tempo akcji nie pozwala się nudzić, czy zdziwić zbyt szybkim zwrotem akcji. Co rusz naszym oczom ukazuje się coś nowego, czy to wprowadzenie do innej Rainbow oraz jej tajemnicy, czy to przedstawienie genezy jej zainteresowań, na sub-wątku z Tankiem kończąc. Największy ubaw autorka zostawiła na sam koniec, mowa oczywiście o nagłym ataku Fluttershy, której metamorfoza przyćmiewa nawet Rainbow Dash Świetne przedstawienie postaci, przezabawna rola i maniera mówienia, zdecydowanie najlepsza i moja ulubiona część opowiadania. Ale poprzednie kawałki również cieszą i zapewniają wciągającą, barwną lekturę. Nie można odmówić autorce pomysłu na twist, w ogóle, to dość imponujące, jak można wziąć znany tytuł, którym opatrzono raczej nie za dobrą treść i zrobić z tego coś, co rozbawi, zaciekawi, nawet na wyobraźnię zadziała. Jak pisałem w recenzji konkursowej, kto by pomyślał, że przywiązanie uwagi do stanu kopytek okaże się wierzchołkiem góry lodowej i że ta inna Dash odnajdzie pasję w oddawaniu się cielesnym uciechom, przy okazji stając się rzetelną krytyczką podobnych akrobacji w wykonaniu innych kucyków. Owe uciechy to bardzo szerokie pojęcie i mam wrażenie, że w wielu miejscach poszczególne zdania realizują ten zamysł, chociaż z drugiej strony, podobnie, niekiedy trudno mieć inne skojarzenia, niż te, które na dzień dobry powinien wzbudzić tytuł. Co tu dużo mówić, ciekawy pomysł i kreatywne podejście do tematu konkursowego oraz sporo bystrych zagrywek bezpośrednio w tekście. Do tego nieźle zarysowane, alternatywne charaktery oraz formy fizyczne znajomych postaci, a także klimat, który jednak może wzbudzać (według mnie) zupełnie różne odczucia. Oprócz tego, sprawna realizacja, był polot, był humor, było nad czym się pozastanawiać, a co ona tam ogląda. Czy warto przeczytać? Pewnie, że tak Niczego w opowiadaniu nie brakuje, niczego nie ma zbyt dużo – kompletna, zamknięta historia, która może przyprawić o uśmiech. Świetne zakończenie. Aha, jak się zestarzało opowiadanie... Moim zdaniem nie zestarzało się ani trochę, radzi sobie świetnie. Czy podtrzymałbym poprzednią ocenę? Chyba tak. Ale warto zmierzyć się z tekstem samemu i wyrobić sobie własne zdanie. Sugestywność i tworzenie wrażenia, że postacie uczestniczą w niegrzecznych rzeczach, podczas gdy tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego to nic nowego, ale kiedy jest dobrze wykonane, to czemu nie? Tutaj, moim zdaniem, koncept został wykonany jak najbardziej dobrze, z pomysłem i po prostu warto się odważyć, przeczytać
- 19 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- Cahan
- Rainbow Dash
- (i 4 więcej)
-
„Popioły”, czyli opowiadanie konkursowe od Cahan, specjalnie na XI Edycję Konkursu Literackiego. Pamiętam, że zgrzytnęły mi elementy sci-fi, gdyż od początku w fanfiku budowany był klimat czystego, klasycznego fantasy, stąd przyznałem w ramach oceny „dziewiątkę” oraz drugie miejsce, w mojej osobistej klasyfikacji. Jak opowiadanie trzyma się po latach? Dla mnie dosyć trudna sprawa, gdyż moje zdanie nie zmieniło się od tamtej pory ani trochę i ciężko mi napisać coś więcej ponad to, co pisałem ostatnim razem. Szkoda, że z perspektywy czasu moja ocena się nie podniosła, ale z drugiej strony, jednocześnie nie uległa obniżeniu, co może świadczyć o tym, że z biegiem lat opowiadanie nie straciło na jakości, ani nie zestarzało się zbyt brzydko, toteż zawsze i wszędzie można sięgnąć. Nie zrozumcie mnie źle, w ramach konkursu dałbym temu opowiadaniu drugie miejsce wtedy i dałbym mu drugie miejsce także dzisiaj. Ale co, jeśli zestawić „Popioły” z innymi odpowiadaniami popełnionymi przez tę samą autorkę? Co, gdyby wymienić całą ówczesną konkurencję na jej własne, również dzisiejsze dzieła? Wiecie, gdyby mieli naprzeciw siebie stanąć zawodnicy z różnych epok? Ano okazuje się, że „Popioły” mogą liczyć na przyzwoite miejsce wśród zwykłej czołówki, acz zdecydowanie za tą ścisłą czołówką. Podkreślam – nie oznacza to, że tytuł ten jest zły, co z kolei powinno dać do myślenia, że Cahan tak naprawdę nigdy nie popełniła opowiadania słabego. Wiecie, takiego, że aż szok. Eksperymenty, które niekoniecznie odniosły sukces? Tak. Niewykorzystany potencjał? Jasne. Ale żeby kiedykolwiek było źle, kiepsko, żenująco? Nic z tych rzeczy. Stąd, cieszę się, że rozpocząłem ów maraton, zaś „Popioły” są po prostu dobrym punktem odniesienia, jednym z możliwych. Jest to opowiadanie podejmujące wątek apokalipsy, w którym to, z perspektywy samej księżniczki Luny, dowiemy się jak doszło do zagłady, jak usiłowano się na nią przygotować pod kątem przetrwania oraz jakie okazały się rezultaty, gdy było po wszystkim. No i co w związku z tym zrobi główna bohaterka i narratorka zarazem, gdyż opowiadanie tak właśnie jest prowadzone – jest to wspomnienie oraz plan na niedaleką przyszłość (i jak się okaże, sposób na przemierzenie ostatniej drogi), spisane na papierze (elektronicznym). Podtrzymuję, że drobne elementy sci-fi, o ile w jakiś sposób urozmaicają treść, o tyle godzą troszkę w klimat, który przez większość fanfika przywołuje na myśl zwykłe fantasy. Generalnie, opowiadanie zbyt wesołe nie jest, apokalipsa jest traktowana poważnie i taki też nastrój się utrzymuje. Towarzyszy temu bezsilność, może nawet swego rodzaju klaustrofobia, gdy wyobrazimy sobie podziemne bunkry, w których schronili się ocaleli. Szaro-bure podziemia zestawione zostały z powierzchnią będącą krajobrazem rodem z intra do „Heroes of Might and Magic IV”, na gorąco (no pun intended) po Rozliczeniu. Opisy spełniają swoje zadanie i wszystko można sobie wyobrazić bez najmniejszego problemu, nie widać żadnych cięć, czy dróg na skróty, byle zmieścić się w limicie ujętym w zasadach konkursu. Opowiadanie jest kompletne. Jednakże, w kontekście tego, o czym pisałem wcześniej, zdecydowanie lepiej wychodzą autorce klimaty fantasy, ale magii, miecza, intryg, aniżeli apokalipsy. Odnosi się wrażenie, że w tym pierwszym wypadku można liczyć na ciekawsze rzeczy, a także lepsze kreacje postaci, fantastyczne stwory, czy tajemniczość zakrojoną na dużo szerszą skalę, ogólnie. Tego typu treści wydają mi się bardziej atrakcyjne, czuć też przy nich, że autorka działa dużo swobodniej, ma więcej pomysłów, no i ogólnie, czyta się to lepiej. No i to przy tych fanfikach (mam na myśli remaster „Cienia Nocy”, pogańskie kuce, czy „Smak Arbuza”) można liczyć na lepsze opisy. Jeżeli chodzi o komedie... zależy. To dwie zupełnie inne bajki, ale myślę, że preferuję atmosferę oraz tematykę ukazaną w „Popiołach”... jeżeli żarty w danym dziele do mnie nie trafiają. Trudno się tutaj zdecydować. Rozumiem zarzuty odnośnie kreacji Luny, natomiast według mnie może być tak, że księżniczka inaczej się wypowiada, zachowuje, a inaczej myśli, no i skoro tekst ma być spisaniem jej myśli, nie widzę problemu z tym, że brzmi ona tak, jak zwyczajny kucyk, jej słownictwo jest mało wzniosłe, mało królewskie, no i rzeczywiście, gdyby nie informacja wprost, kogo są to słowa, pewnie nieprędko do głowy by przyszło, że narratorką faktycznie może być koronowana głowa. Z drugiej strony, może to być reprezentacja tego, jak silnym zniszczeniom uległ świat oraz tego, że w obliczu takiej zagłady, nie ma znaczenia, czy jest się zwyczajnym kucem, czy alikornem, bo wszyscy ulegają zrównaniu i dzielą ten sam los. Ale można kombinować dalej. Sygnał, że po zagładzie Luna się zmieniła, w jakimś sensie zdegradowała. Zdaje sobie sprawę, że jest bezsilna i jej boskość nie znaczy nic w obliczu przeznaczenia. Czyli w tym sensie stała się zwykłym kucem, dzielącym ten sam bunkier. Według mnie, szczytem kreacji bohaterki jest wyjawienie czytelnikom swojego planu. Widać tęsknotę za starym światem oraz żal wynikający z beznadziejności sytuacji, Luna gotowa jest oddać życie za chociaż namiastkę tego, co było. Widać, że już nie chce tkwić w bunkrze, woli wyjść na powierzchnię, przejść się, polatać, wznieść księżyc po raz ostatni. Myślę, że to dowodzi jej odwagi, ale również zmęczenia życiem w podziemi, stąd to wyczuwalne zgorzknienie, które przekłada się na mniej oficjalne słownictwo. Intrygująca natura jej kreacji tkwi w drobnych szczegółach porozrzucanych tu i ówdzie w fanfiku, przyda się też nieco wyobraźni, by różne rzeczy samemu sobie wytłumaczyć i się wczuć. Zawsze to doceniam, gdy opowiadanie posiada takie postacie Generalnie, jest to solidnie zrealizowany kawałek tekstu, nie jest wprawdzie idealny (jeden z moich przedmówców określił to opowiadanie mianem "dobrej sztampy" – trafne spostrzeżenie, ale dobra sztampa nie jest zła ) i nie wydaje mi się kluczowy w dorobku fanfikowym Cahan w tym sensie, że pewnie nie zapadnie w pamięć tak, jak np. „Smak Arbuza”, czy „Cień Nocy”, ale jest to ciekawa próbka możliwości autorki, w materii narracji pierwszoosobowej oraz tematyki katastroficznej. Czyta się go jak najbardziej w porządku. Ma swoje momenty, szczególnie pod koniec, gdy dowiadujemy się o ostatecznej decyzji Luny i czytamy jej ostatnie słowa do siostry. Tekst pozostawia człowieka z ciekawością, jak postąpi Celestia, no i co z tego wyniknie, ogólnie. Czy kucyki przetrwają w tych bunkrach i za kilkaset lat ktoś jednak wyjdzie na zewnątrz, a świat uda się odbudować, czy też za jakiś czas wszyscy poniosą śmierć? Ciekawe jest to, że wszelkie czarne scenariusze wydają się wiarygodne, niemalże pewne, ale te jasne... nierealne. W sam raz na tag [Sad]. Dobra robota. Czy warto poczytać? Moim zdaniem jak najbardziej. Tekst ma już swoje lata, ale potrafi wciągnąć i myślę, że może się podobać. Wydaje mi się, że nie zdobędzie tylu fanów, co duże fanfiki wywodzące się ze stajni Cahan, ale jest to dobry dodatek do jej twórczości – opowiadanie, które zestarzało się całkiem nieźle, które dobrze się czyta i które pozostawia pewne pole do domysłów, wczuwania się.
-
Koło Historii [NZ] [Political] [Alternate Universe] [Seria]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Na wstępie zaznaczę, że ostatnio cierpię na brak wolnego czasu (spowodowany między innymi kilkoma nowymi obowiązkami), toteż jeszcze nie miałem przyjemności sprawdzić skorektorowanej wersji „Władców Wiatru”, ani na spokojnie przeczytać najnowszych rozdziałów, aczkolwiek najprawdopodobniej i tak powrót do świata „Koła Historii” rozpocznę od lektury „O'n”. W każdym razie, pojawił się nowy post w wątku, a ja czuję się zobowiązany odpowiedzieć Aha, jeszcze jedna rzecz – do odpowiedzi Verlaxa ustosunkowałem się w ramach Klubu Konesera Polskiego Fanfika. Wiem już, że numerki w fanfiku nie oznaczają rozdziałów, to nie są rozdziały, ale coś innego i myślę, że jednak będę stosować określenie „fragmenty”, jeżeli kiedykolwiek w przyszłości autor zdecyduje się na powtórne zastosowanie tej formy. Wyjaśniłem też kwestię losowości nagłówków, tzn. nie chodziło mi o numerację fragmentów w tekście, ale to, co znalazło się w konspekcie Dokumentu Google – że wyglądało to tak, jakby w ramach nagłówków zostały dodane do konspektu losowe fragmenty, co najpewniej wynikło z tego, jak niekiedy działa Google i że sam lubi sobie „odhaczać” elementy tekstu jako nagłówki i umieszczać je w konspekcie, za plecami autora. Zasugerowałem, aby przyjrzeć się temu narzędziu, gdyż gdyby je zastosować, bardzo ułatwiłoby to nawigowanie w fanfiku, tym bardziej, że został on rozpisany na kilkadziesiąt stron. To wygoda dla czytelnika oraz ułatwienie w powracaniu do określonych fragmentów, np. do ulubionych scen czy dialogów. Natomiast, rozpoczynając jednocześnie odpowiedź na post @Cahan, kwestia roli Venii w opowiadaniu również została mi wyłożona, otrzymałem także materiał filmowy, tłumaczący owe zjawisko, odpowiedź ta mnie satysfakcjonuje i w tym sensie wątek uważam za wyczerpany W sumie, to o Venii, było moim luźnym przemyśleniem, które przewinęło mi się w myślach, zdecydowałem się zawrzeć je w swoim komentarzu, aby było o czym rozmawiać, no i aby ubarwić jakoś ten mój poprzedni post. Jednakże za ciekawą uważam uwagę, że Luco i Venia są siebie warci, i de facto żadnemu z nich nie powinno się kibicować. Myślę, że rozumiem ten punkt widzenia, no i jeżeli oceniać sprawę chłodnym, obiektywnym okiem, to jest to trafne spostrzeżenie, jednak sposób, w jaki Verlax napisał postać barona Luco, nie pozwolił mi pójść tą drogą i jemu nie kibicować, aczkolwiek myślę, że określenie to w tym kontekście bardziej pasuje do Lazara. Nawet, gdy występował i wypowiadał się Luco, i tak myślałem o Lazarze oraz kolejnych pojedynkach, o turnieju. No i cóż, jednak to baron Luco został napadnięty, a poza tym spodobało mi się to, w jaki sposób podszedł do trędowatego Lazara, no i mimo wszystko, przynajmniej dla mnie, ostatecznie wypadł na „przyzwoitego gościa”. Ale prawdziwie chce się kibicować Lazarowi, nawet niekoniecznie wyłącznie z powodu choroby czy wykluczenia, ale zwłaszcza poznając całą jego historię i co się wydarzyło w przyszłości. Aha, jeszcze coś – o ile jakoś trudno mi myśleć o nim (o Luco) jak o kimś równie niegodziwym w stosunku do kogoś, o tyle bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić sytuację odwrotną, tj. napad Barona Luco na Venię, który zostaje uratowany przez Lazara i w którego imieniu ów Lazar ostatecznie walczy w turnieju. Chyba to stąd napisałem, że jakby spojrzeć na to obiektywnie, to najpewniej znak równości między tymi postaciami jest w jakimś sensie słuszny. Zwróciłbym też uwagę na to, że obaj bohaterowie reprezentują bardzo konkretne strony, które z kolei mają bardzo konkretne interesy, również w tym, aby rozstrzygnąć turniej na swoją korzyść. Domyślam się, że to prędzej Liguria i Altina – fakt, nie znamy całego konfliktu między nimi – można rozpatrywać jako byty równie niegodziwe, które mają sporo za uszami. W tym sensie, Luco i Venia wydają się być „żołnierzami”, którzy „tylko” wykonują rozkazy. Podsumowując, o ile rozumiem myśl, jakoby obaj od początku byli siebie warci, o tyle trudno mi się z nią zgodzić i utożsamić, zważywszy na to, jak został napisany Baron Luco, jaką pełni rolę w fabule oraz tło obu bohaterów tzn. strony, które reprezentują oraz ich interesy. To Liguria i Altina oszukują, usiłują fizycznie wyeliminować swoich reprezentantów przed turniejem, fakt, że ich własnymi kopytami, ale jednak, to prędzej je uznałbym za byty równe sobie w materii niegodziwości. Natomiast, bez problemu jestem sobie w stanie wyobrazić odwrotny scenariusz i Venię w roli Luco. Poza tym, co to za kara za grzechy, którą można zbadać, leczyć/ spowalniać jej działanie, skutecznie maskować i wytłumaczyć w sposób naukowy? Chodzi mi o wątek Siegfrieda. Po krótkim namyśle, powiem w ten sposób – ano, pewnie trąd jest powodowany właśnie przez to, ale czy to przeczy myśli, jakoby była to forma kary za grzechy? Jest to dosyć szerokie pojęcie i na tej samej zasadzie można by uznać grypę za skaranie boskie. Wiadomo czym jest powodowana, czym się charakteryzuje i jak ją leczyć/ jak się uodparniać, ale karą jest samo to, że i tak w ogóle się ją przechodzi. Nawet, gdyby chorować przez jeden dzień, taka kara, co poradzisz. Zgodzę się, że w interesie Celestii (i nie tylko) pewnie jest to, by poddani byli zacofani, stąd zaczynam się zastanawiać, jak długo może się utrzymywać taka narracja, że ok, wiemy już skąd bierze się trąd, na czym polega i jak przebiega choroba, jak to leczyć itd. Ale to i tak kara za grzechy. Wyobrażam sobie powolny upadek/ rozkład takiej oto narracji w miarę ogólnego rozwoju nauk, a'la to, co się obserwuje w naszym świecie, tj. stopniowe odchodzenie od światowych religii, nie tylko w sensie koncepcji świeckiego państwa, ale także w sensie kolejnych grup społecznych, dla których wiara zaczyna odgrywać w ich życiu coraz mniejsza rolę. Tutaj zastanawiałem się, czy Wielki Plan i Koło Historii to przypadkiem nie jedno i to samo. No bo skoro Wielki Plan jest czymś nieuniknionym, to Koło będzie się toczyć zawsze i próby wpłynięcia na nie w jakikolwiek sposób są bezsensowne. Ale skoro tak, to czy w takim razie nie można uznać, że Wielkim Planem JEST Koło Historii? Wówczas faktycznie, narracja o tym, że istnieje jakiś plan, mogłaby być ściemą Nieśmiertelnych, a w rzeczywistości dzieje po prostu się toczą, imperia powstają i upadają, tak się to toczy i nie ma w tym niczego boskiego w tym sensie, że wszystko to nie zostało przez nikogo z góry zaplanowane. Oj, mam trudności z precyzyjnym opisaniem tego, co mam na myśli... Chodzi mi o odpowiedź na pytanie, czy było to nieuniknione. Odpowiedź brzmi: tak, ale nie dlatego, że istnieje jakiś plan, ale dlatego, że historia kołem się toczy i wszystko to, co się dzieje, włącznie z ewolucją itd. po prostu się... dzieje. Natomiast, kim są Nieśmiertelni i po co ta narracja, że istnieje jakiś Wielki Plan... Nie wiadomo (na razie). Na pewno są to istoty o nadzwyczajnej mocy, ale nie o mocy ostatecznej. Chociaż, jak sobie przypomnę Tego, Który Płonie... W każdym razie, stąd uważam właśnie, że jak najbardziej mogą istnieć byty stojące wyżej od nich. Tylko co z tego wynika? A może istnieje Wielki Plan, tylko to nie jest taki plan, jak przedstawiają to Nieśmiertelni? I może jest to coś do wykonania, a owymi wykonawcami są właśnie oni, o czym jednak posiadają ograniczoną wiedzę, a działają w imieniu tych wyższych bytów? Widzę dwie możliwości. Albo Wielki Plan to rzeczywiście ściema, przykrywka i to tak nie działa, albo on istnieje i działa, a Nieśmiertelni są jego wykonawcami (a poddani - ich narzędziami), a rzeczy zostały zdeterminowane przez kogoś/ coś, o czym jeszcze nie mamy pojęcia. I to, że współcześnie świat wygląda, jak wygląda, jest efektem tego, że owe byty na to pozwoliły/ tak chciały. Tylko jaka w tym rola Koła... A może to ono jest czymś nieuniknionym, a Wielki Plan, już abstrahując od tego, czy istnieje i czy działa, to coś innego i jest odwrotnie, że to Koło oddziałuje na jego przebieg? Ale już chyba plączę się w zeznaniach. No nic, może ktoś znajdzie w tych przemyśleniach coś, do czego warto się odnieść i sformułuje własną teorię, która sprowadzi mnie na ziemię. Niemniej, jest to bardzo intrygujący aspekt „Koła Historii”. Natomiast, zahaczając o „Grzech Supremacji” – jako, że byłem obecny na czytaniu rozdziału na Kąciku Lektorskim i na jego temat też się wypowiadałem. Ja rzuciłem czymś takim, że skoro jest to świat, w którym działa i funkcjonuje magia, to być może Gryfy kiedyś przybyły na tę planetę przez „portale”? W sensie, nie istnieje technologiczna, ale magiczna sieć łącząca różne światy, ale to Gryfy i Hipogryfy kiedyś mogły się nią poruszać i to właśnie zrobiły... A może serio istnieje jakiś wyższy byt, który kiedyś przeniósł je z jednego miejsca w drugie. W skrócie – myślę nad sposobem, w jaki istoty te mogły przybyć do tego świata. Mogły przylecieć z kosmosu, a mogły też dostać się przez jakąś bramę łączącą różne planety/ światy. W sumie, jak tak o tym myślę, zwłaszcza w kontekście dyskusji o istnieniu Wielkiego Planu, przychodzi mi do głowy pewna teoria... Ale to świetny temat na dodatek do mojego komentarza do „Grzechu Supremacji”. Oby tylko nie upadła w trakcie. Coś jeszcze? Polecam fanfik, no i zachęcam do czytania, wypowiadania się na jego temat oraz dyskutowania o tym, co wydaje się Wam szczególnie interesujące Pozdrawiam! -
Koło Historii [NZ] [Political] [Alternate Universe] [Seria]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Miałem pewną zagwozdkę odnośnie tego, za co zabrać się po dosyć długiej przerwie, jako że w czasie tym autor zdążył wypuścić całkiem sporo nowych rzeczy, związanych z jego najnowszym dziełem. Nie tylko kolejne rozdziały, tematycznie wpisane w segment o podniosłej, dźwięcznej nazwie „Pax Imperios Immortales”, ale także dwa Oneshoty, aczkolwiek na dzień dzisiejszy jednego z nich próżno szukać w niniejszym temacie, gdyż owe opowiadanie znajduje się w trakcie odbierania nagrody konkursowej. Przyznam, że z perspektywy czasu, czuję się średnio usatysfakcjonowany moimi poprzednimi komentarzami, ale tłumaczę to sobie tym, że po prostu zostałem wykształcony w innym kierunku, mam zupełnie inne zainteresowania, co przekłada się na (w moim domyśle) niedostrzeżenie różnych nawiązań i analogii do okresu od późnej starożytności do początku Oświecenia, wymienionego w poście otwierającym niniejszy watek jako najdokładniejszy odpowiednik historyczny do naszego świata. Możecie się domyślić jak jest ze znajomością moją różnych alternatywnych historii, nie tylko wspomnianego „Look to the West”. A wspominam o tym dlatego, że pierwotnie zamierzałem przeczytać rozdziały I-V jeszcze raz, tym razem dokładniej, nawet notując sobie różne rzeczy, lecz po namyśle, a także czytaniach najnowszych elementów cyklu na Kąciku Lektorskim postanowiłem, że jednak tego nie zrobię... teraz. Dlaczego? Okazało się, że to, co zdołałem wynieść z wymienionych rozdziałów, w pełni wystarczyło do dalszego czytania, aczkolwiek wciąż jestem nie do końca zadowolony z popełnionych komentarzy, więc pewnie kiedyś do tego dojdzie, że zasiądę do tego jeszcze raz. Wspominam o tym również dlatego, że jest to dowód na to, że nie trzeba być historiofilem, by móc cieszyć się opowiadaniem, aczkolwiek poszczególne jego elementy mogą okazać się trudne do spamiętania/ odebrania. Niemniej, nie warto się poddawać, zwłaszcza, że autor przewidział „zwykłe” Oneshoty, nie pisane w kronikarskim stylu, ale takim zwyczajnym. Wiecie o co chodzi. Stąd, myślałem o tym, by rozpocząć dalsze czytanie od „O'n” właśnie, jednakże, po głębokim namyśle, zdecydowałem, że na tapetę wezmę to, czego na razie brakuje w temacie, a co ze wszystkich niedawnych czytań przewidzianych w ramach "Koła Historii" utkwiło mi w pamięci najbardziej i co na dzień dzisiejszy uznaję za najmocniejszą odsłonę cyklu, czyli „Władców Wiatru”. „O'n” oraz rozdziały VI i VII też odsłuchałem, więc liczy się ;P Gdy wspominałem, że opowiadanie jest w trakcie odbierania nagrody konkursowej („Władcy Wiatru” powstali w ramach plagokonkursu w dziale Zecory), miałem na myśli korektę, która bez wątpienia jest czymś, czego „surowa” wersja opowiadania potrzebuje. Stąd, może od razu napomknę to i owo o formie, acz nie chciałbym poświęcać na nią zbyt wiele czasu, skoro i tak zostanie ona poprawiona, a to przecież treść jest tu gwoździem programu i to ona zapewnia najszersze pole do dyskusji czy spekulacji. Ujmując rzecz krótko – opowiadanie w wersji konkursowej nie jest w żadnym wypadku aczytalne, przyznam szczerze, że to, co się dzieje w fabule, co robią postacie oraz to, co się z czasem okazuje, zwraca uwagę czytelnika na tyle, że udaje się przymykać oko na błędy wszelkiej maści. Fanfik tak absorbuje, a w kilku miejscach wręcz zachwyca, że aż szkoda zatrzymywać się i przerywać czytanie, bo akurat jakiś błąd się napatoczył. To nie jest ten typ historii, gdzie czynione błędy anty-komplementują nieciekawą, pełną dziwności oraz dziurawą treść. Powiedziałbym, że fabuła oraz postacie toczą zażartą walkę z brakami formy, o uwagę, koncentrację czytelnika. Ale z radością mogę oznajmić, że ową batalię wygrywają W przedbiegach No dobrze, ale jakie to błędy, zapytacie? Braki w interpunkcji, występujące często i gęsto, dywizy zamiast półpauz, zgrzytający szyk wielu, wielu zdań, tudzież występujące w tekście anglicyzmy, które sprawiają wrażenie, jakby część kwestii została dosłownie przełożona z tegoż języka przy pomocy translatora. Przykłady? Wykrzykiwane przez Irę „Bezużyteczne!” w trakcie walki, przywodzące na myśl „Useless!”, czyli szlagier niejednego growego bossa, niekoniecznie finałowego. Innym razem, czytamy o czyichś „akcjach” co z pewnością wzięło się z „my actions”, co po naszemu powinno zostać przełożone na „czyny”. Pragnę zaznaczyć, że problemy z interpunkcją byłem w stanie przyuważyć poprzez ponowne zapoznanie się z tekstem w sposób tradycyjny, podobnie było z konstrukcją zdań, aczkolwiek co nieco dało się usłyszeć również w trakcie czytań na Kąciku. Anglicyzmy także było doskonale słychać. Ale jak dla mnie, popełnione błędy nie okazały się aż tak poważne, w mojej opinii największym problemem okazała się wadliwa interpunkcja, powtórzenia oraz anglicyzmy, szyk zdań nie dawał się we znaki aż tak, a co najważniejsze, żadna z tych rzeczy nie zrujnowała klimatu opowiadania. Bo nie odwracała uwagi w dostatecznie dużym stopniu. Natomiast to, co jest w formie interesujące, przynajmniej w wersji konkursowej, jest podział opowiadania na prolog, właściwą fabułę oraz epilog, przy czym zaglądając do „Władców Wiatru” odkryjemy, że tekst został podzielony na krótsze rozdziały, korzystając z googlowskiego konspektu, co znacząco ułatwia nawigację... No, poniekąd. Kolejne nagłówki wydają się w pewnym stopniu powybierane losowo – dziura między rozdziałami III, a VII, a także między VIII, a XII, czy brak rozdziału XIV, a także losowe kwestie, powrzucane między rozdziałami. Nie wygląda to zbyt dobrze i o ile pozwala na skakanie po treści jednym klikiem, pomija wiele rozdziałów, więc ostatecznie możliwości konspektu nie zostały w pełni wykorzystanie, przez co zastanawiam się, czy to niedopatrzenie autora (tzn. zawarcie poszczególnych nagłówków w konspekcie, podczas gdy konspekt nie miał być wykorzystywany w ogóle), czy też brak czasu spowodował nienależyte sformatowanie tekstu pod kątem konspektu. Wciąż, troszkę szkoda. W każdym razie, przypomina to formę pośrednią pomiędzy tradycyjnym Oneshotem, a wielorozdziałowcem, co samo w sobie jest interesujące i szczerze, chętnie poczytałbym więcej opowiadań z „Koła Historii”, podzielonych wedle takiego właśnie schematu. Małe odświeżenie, coś charakterystycznego, godne urozmaicenie struktury serii, ogólnie. Myślę, że warto się nad tym pochylić. W porządku, co zatem znajdziemy w opowiadaniu? Sporo rzeczy. Masa wątków, dość dużo postaci, no i zapadających w pamięć zwrotów akcji, dzięki którym czytelnik, w miarę rozwoju fabuły, angażuje się coraz bardziej i czyta z rosnącym napięciem, z czasem docierając do zakończenia oraz konkluzji, po której trudno oprzeć się wrażeniu, że miało się do czynienia z historią zaplanowaną co do najdrobniejszego szczegółu, przemyślaną na każdym szczeblu, począwszy od postaci oraz ich ról, relacji między nimi, poprzez stosunki międzynarodowe oraz znaczenie tytułu fanfika w odniesieniu do całokształtu fabuły, na zakorzenieniu w podstawach świata przedstawionego, omówionych w ramach „Ery Nieśmiertelnych” kończąc. Dodatkowo, opowiadanie radzi sobie znakomicie jako samodzielny utwór i znajomość rozdziałów składających się na wspomnianą „Erę...” nie jest w żadnym wypadku wymagana. Zatem obojętnie jak do niego podchodzić, za każdym razem okazuje się absolutnie świetne i zapada w pamięć. Imponuje to, jak wszystko, co zostało zawarte w ramach tekstu, ma mocne powody ku temu, by tam być i jak poszczególne rzeczy zazębiają się, tworząc razem spójną historię, która absorbuje czytelnika praktycznie od samego początku i nie pozwala się oderwać aż do końca. Odkrywanie prawdy, znaczenia poszczególnych scen (choć tu głównie mam na myśli prolog), motywacji postaci czy po prostu samo brnięcie naprzód, jest tym, co niekiedy potrafi zainspirować i zaskoczyć. W ogóle, spodobało mi się to, jak w kluczowych momentach opowiadanie potrafi być nieprzewidywalne. Pamiętam, że w trakcie czytania fanfika na Kąciku próbowałem zgadywać, czy być może niektóre pojedynki opisane w ramach fabuły zostały ustawione, czy baron Luco ma w tym wszystkim jakiś ukryty cel, czy niespodziewanie stanie się coś, co odmieni losy turnieju, no i jaka w tym wszystkim rola Celestii, jako Tej, Która Lśni. W ogóle, co będzie z wątkiem zarazy, który zdaje się miał być w jakimś sensie motywem przewodnim, zważywszy na zasady konkursu. No to już teraz przyznam, acz dopiero po powtórnym zapoznaniu się z tekstem – uważam, że wątek zarazy jest we „Władcach Wiatru” zrealizowany dosyć "skromnie" (tzn. ciągle miałem wrażenie, że choroba ta mogła być rozpatrywana jako pewien symbol i tak o niej raz po raz myślałem) i o ile faktycznie jest szalenie istotny, o tyle nie wydaje się grać pierwszych skrzypiec, a autor najwięcej wysiłku przeznaczył... No właśnie – niekoniecznie na stosunki międzynarodowe czy politykę, czego moglibyśmy się spodziewać, ale właśnie na przemyślenie postaci oraz ról, które mają wypełnić, co gdzie opisać, w jaki sposób skonstruować zwroty akcji oraz rewelacje, jak poprowadzić turniej oraz jak zrealizować zakończenie. Odniosłem wrażenie, że to dopiero w drugiej kolejności (acz nie tak daleko) Verlax zajął się kwestiami Wielkiego Planu (co bardzo mi się spodobało), tudzież kwestiami politycznymi. Łącznikiem między tymi rzeczami jest ogólne światotworzenie, doskonale nam znane z poprzednich odsłon cyklu. Wplótł to w tekst wręcz doskonale, toteż wszystko współgra ze sobą znakomicie i tak też jest z motywem trądu, który „wystąpił” w charakterze zarazy, aczkolwiek nieszczególnie zwraca na siebie uwagę, chociaż w tym samym czasie nie daje o sobie zapomnieć. Jak się to udało? Myślę, że to swego rodzaju fenomen. Wydaje mi się, że na wrażenie to składa się kilka czynników, do których przejdę później, przy omawianiu wątku fabularnego. A może po prostu ów tajemniczy trędowaty okazał się tak sprawnym zawodnikiem, że szło zapomnieć, iż trawiła go choroba? Ale czy w jakimkolwiek punkcie opowiadania przyszło mi do głowy, że było ono napisane nie na temat? Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Byłem pod wrażeniem innego podejścia do tematu, gdyż nie było to opowiadanie stricte o zarazie pojmowanej jako epidemia/ pandemia, atak jakiegoś patogenu, ani żaden eksperyment, który przebiegł niewłaściwie, aczkolwiek owszem, znajdziemy w nim wątek medyczny. Zabrakło grozy, zwątpienia, w sumie, nawet trup nie ściele się gęsto, powiedziałbym wręcz, że sprawy toczą się zaskakująco zwyczajnie. A jednak trąd pozostaje istotnym elementem fabuły opowiadania, znajdziemy do niego mnóstwo odniesień, czy to w narracji, czy wypowiedzianych ustami poszczególnych postaci, choć w tekście jest tyle elementów, że niekiedy przestaje się zwracać uwagę na chorobę. Kolejny dowód na to, jak pieczołowicie autor to sobie zaplanował i rozpisał. Lekturę kończy się ze świadomością, że koncept po prostu został zrealizowany dobrze, że każda scena miała cel i że utworowi niczego nie brakuje. Natomiast, do końca byłem ciekaw, czy na dokładkę nie okaże się, że w tle od początku przewijała się jeszcze jakaś choroba, podobna do trądu, ale autentycznie zaraźliwa, co doprowadziłoby do wystąpienia autentycznej epidemii, która to rozlałaby się najpierw wśród elit, a ostatecznie przeskoczyła na zwykłych poddanych, już grubo po turnieju. Tak się nie stało i chyba to dobrze. Ale niejednokrotnie snułem takie spekulacje, gdy jeszcze nie znałem zakończenia. Prolog okazuje się nie tylko klimatycznym, ale dosyć nietypowym wprowadzeniem i uważam, że powinien przypaść do gustu każdemu, kto uważa, iż otwarcie tekstu jakąś akcją, czymś nagłym, zagadkowym, jest tym, co najlepiej zachęca do lektury, bo od razu daje znak, że w tle chodzi o coś więcej i jednocześnie zachęca do czytania – by poznać kulisy zdarzenia, jego skutki, dowiedzieć się więcej o postaciach oraz ich motywacjach, no i przekonać się, czy pozostawione tu i ówdzie szczegóły zapowiadały kluczowe momenty w historii. Nie oznacza to jednak, że ta część fanfika sprowadza się do dwóch zaledwie pojedynków, jednego opisanego w ramach retrospekcji oraz drugiego, już w czasie teraźniejszym, kiedy to poznajemy barona Luco oraz Venię, no i otrzymujemy kilka odniesień, czy to do konfliktu między dwiema republikami, do turnieju, któremu (między innymi) zostali poświęceni „Władcy Wiatru”, czy też do poszczególnych rozdziałów „Koła...”, w postaci napomknięciu o ptakach Kairosa. Jest to pierwsza połowa prologu. Druga jest już znacznie spokojniejsza i jeżeli ktoś nie trawi prologów napisanych w stylu, o którym wspomniałem wcześniej, to tutaj znajdzie to, czego szuka – ekspozycję, klimat, a także przedstawienie kolejnych postaci, no i zajawienie głównego wątku. Jest to też pierwszy raz, gdy mamy okazję „skosztować” trądu, bowiem zapodane opisy choroby, stanu na Lazara (tak każe się nazywać ów tajemniczy nieznajomy) do przyjemnych nie należą, aczkolwiek pozostają stonowane. Smród przepoconych łachmanów i co nie tylko da się odczuć niedługo potem, co pokazuje, że mimo braków w formie, są to opisy obszerne, klimatyczne, co jak widać nie zawsze jest przyjemne w odbiorze, ale to ok, chyba można powiedzieć o swego rodzaju immersji Tak oto przechodzimy do właściwej zawartości „Władców Wiatru”, gdzie na dzień dobry możemy zapoznać się z co ważniejszymi personami, których będzie dotyczyć niniejsza historia. Odbieram to jako swego rodzaju wyciągnięcie pomocnej dłoni przez autora, najwyraźniej wziął on pod uwagę, że ktoś mógłby poczuć się zagubiony tytulaturą oraz kto jest kim i jakie reprezentuje stronnictwo, zatem wszystko, co w tej materii ważne, mamy w jednym miejscu gdzie możemy w każdej chwili powrócić i przypomnieć sobie określone informacje. W ogóle, przyznam, że podobają mi się te imiona, głównie dlatego, że są dość mało kucykowe. Coś innego, jakieś urozmaicenie. Mamy Nieśmiertelną, różnych oficjeli i możnych, a także gryfiego kanclerza, zatem mamy pewność, że obsada została należycie zróżnicowana i pomimo zdecydowanej dominacji niepatrzytokopytnych, jest w tym podejściu coś świeżego. Widzą Państwo, jeden gryf, a jaka różnica Początkowe rozdziały fanfika to konsekwentne wprowadzanie czytelnika w panujące w tym świecie realia, tło stojące za nadchodzącymi wydarzeniami, a także uchylenie rąbka temu, co to za turniej i o co chodzi z tym konfliktem pomiędzy Ligurą, a Altiną. Nie zabraknie światotworzenia najwyższej próby, a także satysfakcjonujących introdukcji kolejnych postaci, czemu będą towarzyszyć różne interakcje, w trakcie których poznamy konkretne cechy charakteru niektórych z nich, aczkolwiek na tym polu najbardziej wybijają się Rosa, Ira, w dalszej kolejności Jopaz oraz Siegfried, ale pozostałe postacie również polubiłem. Gabaryty kolejnych rozdziałów oraz tempo akcji nie mogły być lepiej dobrane. Konsekwentnie i stopniowo zagłębiamy się w szczegóły, począwszy od przybycia do ówczesnej stolicy Equestrii – do Everfree – poprzez spotkanie barona Luco z państwem Torta i wyjawienie, iż to Lazar będzie walczyć w imieniu reprezentanta republiki Ligurii, na przybliżeniu jak ów trędowaty sobie radzi kończąc. Autor nie szczędził mniej lub bardziej obszernych wyjaśnień np. odnośnie tego, jak go dopuścili do turnieju, czy jak prezentuje się arena zmagań. Znów – jestem pod niemałym wrażeniem przejrzystości oraz lekkości, z jaką wyłożone zostały zasady pojedynków turniejowych, na czym to polega, a także tego, jak zostały opisane manewry, które wykonują uczestnicy. Dzięki temu wątek ten zyskuje na wiarygodności, gdyż łatwiej jest sobie wyobrazić to jako autentyczny turniej, coś, co naprawdę mogłoby się wydarzyć. Wiarygodne, ściśle przestrzegane zasady, wyjaśnienia odnośnie technik czy uprawnień arbitra, pozwalają na bezproblemowe wyobrażenie sobie kolejnych starć oraz ruchów postaci, co także należy pochwalić. Czyta się to z wypiekami na twarzy, tym bardziej, że autor zawczasu zadbał o zbudowanie napięcia, tj. omówienie strategii, czyli ilości pojedynków, których potrzebuje wygrać Lazar, by spotkać się z Venią, w ogóle, by przejść dalej w „drzewku” i odnieść sukces. Co również jest imponujące, światotworzenie, różne informacje dotyczące zasad rządzących turniejem, ceremonii z tym związanej, nastrojów zgromadzonych, a także szczegóły taktyki oraz możliwych zagrożeń, wszystko to jest nam przekazywane na różne sposoby – nie tylko w zwykłej narracji, ale także poprzez poszczególne dialogi między postaciami, tudzież komentarze widowni. Jest klimat, jest napięcie, jest niepewność, co jeszcze się wydarzy i czy naszym bohaterom się powiedzie. Jak już pisałem, opowiadanie absorbuje i trudno wyjść z podziwu dla tego, jak autor skomponował ze sobą wszystkie te elementy, nie zapominając o interakcjach między postaciami oraz wątkach politycznych. No tak, lecz nie samym turniejem człowiek żyje, toteż w odpowiednim momencie otrzymujemy do czytania zupełnie nowe rzeczy, więc fanfik ani przez moment się nie nudzi. Rozdział VII jest kluczowy w tym sensie, iż poznajemy bliżej Jopaza oraz kanclerza Siegfrieda, a także ojca tego pierwszego, Ametyna Platinum, obecnego arcyksięcia Unicornii. Jakie to ma przełożenie na fabułę? Ano takie, że odkrywamy ambicje arcyksięcia, związane z sukcesją oraz przyszłością Unicornii, jak również dowiadujemy się jakie znaczenie ma retrospekcja zawarta w prologu i kim były przedstawione w nim postacie, w ogóle, co się wtedy stało. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to nie koniec rewelacji. Autor nie omieszkał dorzucić nowych wątków, które zostają wyjaśnione później, w miarę jak czytelnik zbliża się do zakończenia. Mógłbym pisać dalej o fabule i rozpływać się nad poszczególnymi szczegółami, sposobem, w jaki splatają się kolejne wątki oraz jak świetnie było towarzyszyć bohaterom aż do zakończenia, ale powstrzymam się z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciałbym, aby była to recenzja spoilerowa, a po drugie, najważniejsze rzeczy zdążyłem omówić w Klubie Konesera Polskiego Fanfika oraz przy okazji czytania VII rozdziału „Koła Historii” na Bronies Corner, stąd nie chciałbym przedłużać, a po prostu nie aż tak spoilerowo zwrócić uwagę na kilka rzeczy, które moim zdaniem zasługują na szczególną uwagę. Są to: Wątek Iry Auranti, warto zapamiętać scenę, w której zostaje on wspomniany po raz pierwszy i co zobowiązał się uczynić na turnieju, by dowieść, iż jest kogoś godzien... A także usiąść wygodnie i uważnie czytać starcie Lazara z tym właśnie zawodnikiem. Są to nie tylko emocje i akcja, ale także garść rewelacji oraz momentów, w którym lśni kreacja nie tylko Iry, ale również... Tej, Która Lśni Rozmowa Celestii z Ametynem oraz nawiązanie do tytułu opowiadania, podkreślenie jego znaczenia, co jednak musimy odnieść do kontekstu wydarzeń oraz fabuły sami. Jest pewne pole do interpretacji, nie aż tak szerokie, lecz w zupełności wystarczy, by pobudzić wyobraźnię czytelnika. Sama kreacja Celestii lśni jak nigdy dotąd i ubolewam nad bolesnymi powtórzeniami, które psują tę bądź co bądź inspirującą mowę. Głównie uwiera mnie to „kontrolowanie”, ale wierzę, że po korekcie również i tego typu problemy znikną. W każdym razie, znakomita scena rozmowy Nieśmiertelnej ze zwykłym śmiertelnikiem, który sądził, że ma wpływ na Wielki Plan (w ramach upatrzonego przez niego obszaru), podobnie jak pegazy, które, wedle słów Celestii sądzą, że mogą władać wiatrem. Interesujące, że słowa te płyną z ust jednej z Nieśmiertelnych, przy czym, o ile Celestia przyznaje, iż zna już rezultat turnieju, nie oznacza to, że jest wszechwiedząca. Nie wie kto konkretnie zwycięży, ani co będą oznaczać nadchodzące przemiany dla poszczególnych możnych, personalnie. Stąd, Celestia jest wiarygodna – wie aż za dobrze, że istnieją w tym świecie rzeczy, na które nie ma się wpływu (dla niej, choć sama jest Nieśmiertelną, będzie to Wielki Plan), choć można próbować cokolwiek zmieniać... Co zdaje się nawiązuje do wstępu do „Ery Nieśmiertelnych” i pytania o to, czy było to nieuniknione. Kolejna retrospekcja, rozwijająca wątek braci bliźniaków, których po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć w akcji w ramach prologu. To znaczy, w pierwszej retrospekcji. W połączeniu z rozwiązaniem wątku, a także wyjawieniem prawdy przez Siegfrieda, jak również jego motywów, uzyskuje się nie aż tak skomplikowaną, ale złożoną historię, kilka scen musimy ułożyć sobie chronologicznie i chociaż nie jest to arcytrudna zagadka, mimo wszystko czytelnik czuje się dobrze, docierając do prawdy. Napisałbym coś więcej, lecz wiązałoby się to z istotnymi spoilerami. No i samo zakończenie opowiadania – ostatnia potyczka oraz jej przebieg, rezultat, zwieńczony chyba najistotniejszym zwrotem akcji, z czym poniekąd powiązany jest wątek Siegfrieda, o którym wspominałem w powyższym punkcie. Ale mnie chodzi o motyw trądu oraz wyjawienie tego, że... No cóż, owszem, jest to kara za grzechy, lecz pytanie brzmi: za CZYJE grzechy. Oprócz tego, jest to domknięcie fabuły oraz wynik turnieju, który, zgodnie z zapowiedzią autora, zmienił Equestrię. Znakomite i satysfakcjonujące zakończenie, dla którego warto było czytać i angażować się w poszczególne rozdziały oraz zmagania postaci. A zatem, zaczyna się niepozornie – ot, mamy retrospekcję, potem trochę akcji oraz następstwa ataku, w wyniku którego miał zostać zgładzony baron Luco, do czego jednak nie dochodzi, lecz on sam jest niezdolny do walki, w związku z czym, będąc pod wrażeniem jego umiejętności, prosi swego wybawiciela, aby ten zajął jego miejsce. Tak bohaterowie docierają do Everfree, gdzie ma się odbyć turniej, drogą którego ma zostać rozstrzygnięty konflikt między dwiema republikami. Ironicznie, choć turniej ten wymyślono po to, by zapobiec wzajemnemu mordowaniu się obu stron oraz rozlewowi krwi, Liguria i Altina, nie chcąc kolejnego remisu, postanowiły zetrzeć się ze sobą przed turniejem i to nie jeden raz. Wszystko po to, by nie dopuścić do tego, by ci drudzy pojawili się na arenie. Czyli kolejne próby pozbycia się konkurencji i tak doprowadziły do śmierci, rozlewu krwi. Bardzo interesujące, zważywszy na przywołaną mowę Celestii. Zdaje się, że ktoś tu próbował coś kontrolować, co z góry skazane było na porażkę. Ale chyba powinna wiedzieć, że takie rzeczy i tak się wydarzą? Pytanie zatem – po co w ogóle ta heca z turniejem? Może w ten sposób udało się zmniejszyć liczbę ofiar oraz ograniczyć skalę konfliktu, ale wciąż, jak to się ma do wiedzy Nieśmiertelnych oraz do Wielkiego Planu? Może po prostu nie wszystko jest wedle niego sztywnie ustawione, a może ja coś źle zrozumiałem (nie zdziwiłbym się) Ale oddalam się od tego, o czym chciałem napisać. Kolejne klimatyczne opisy, przybliżające nam szczegóły tworzonego przez Verlaxa świata (i to od podstaw), przeplatane są z wyjaśnieniami dotyczącymi turnieju oraz kreacjami coraz to nowych postaci, przy jednoczesnym prowadzeniu wątków politycznych. A gdy ród Platinum oraz ich gryfi kanclerz otrzymują swój rozdział, na scenę wkraczają nowe wątki, między innymi rodzinne spory krążące wokół sukcesji, kolejne gry polityczne, a także tajemnice, które zostaną odkryte w miarę rozwoju fabuły oraz grzechy przeszłości, które teraz zrodzą śmiertelnie poważne konsekwencje. Rośnie napięcie, rośnie ciekawość czytelnika i o tym muszą Państwo przeczytać sami Naprawdę warto. Myślę, że niejeden raz poczujecie się zaskoczeni. Jednakże nie myślcie sobie, że zabraknie innych smaczków. Czy to wstawki z języka włoskiego (drobniejsze elementy budowania świata oraz kultur – rozróżnienie między językami: fralski, a equestriański), czy skromny wątek kulinarny (wspomnienie o paście jako urozmaiceniu każdego dania świetne), czy rozterki Lazara, odnośnie jego choroby i nieuchronnej śmierci. I jeszcze ta metalowa maska, taka drobnostka, a jak pamiętna, jak ciekawie wyjaśniona... Masa drobniejszych szczegółów, które urozmaicają całość, no i nadają jeszcze lepszego smaku. Autentycznie czuć, że to przemyślany od podstaw, żyjący świat ze swoją historią i przyszłością, a rzeczy dzieją się w sposób organiczny i większość z nich ma swoje skutki, albo natychmiastowe, albo odłożone w czasie. Świetna sprawa. Chciałbym jeszcze przez chwilę pochylić się nad kreacjami postaci. Nie ukrywam, lubię, gdy mam okazję śledzić losy ciekawych, zarysowanych z pomysłem postaci, dowiadywać się o ich celach, nawykach oraz problemach, obserwować interakcje między nimi, te rzeczy. Z przyjemnością stwierdzam, że w tym fanfiku świetnych, charakterystycznych postaci mamy naprawdę sporo. Moją ulubioną zdecydowanie jest Król Celestia – znakomita i konsekwentna kreacja, inna niż serialowa, odpowiadająca osobie boskiej, nieśmiertelnej, kompetentnej. Po prostu autentyczna, potężna władczyni, która oprócz tego, że zna Wielki Plan (tzn. na ile jest to możliwe, wszak nie jest wszechwiedząca), wzbudza respekt oraz wypowiada się tak, jak należałoby tego oczekiwać od króla z prawdziwego zdarzenia. Sprawia przy tym wrażenie mądrej i doświadczonej. Jej mowa o próbach zapanowania na wiatrem, analogie do pegazów, wszystko to brzmiało niezwykle inspirująco, głęboko. Forma nieco zbiła te wrażenia, ale koncentruję się na przekazie. Fantastyczna Celestia. Znakomita. Autentyczna. Naturalna. Poważna i poważana władczyni z krwi i kości. Na drugim miejscu uplasowali się ex aequo Ira Auranti oraz Siegfried. Dlaczego? Po pierwsze, ich tło. Wprawdzie nie otrzymaliśmy zbyt wielu szczegółów, ale to, co był łaskaw zdradzić nam autor, w pełni wystarczy, by się wkręcić i polubić tych bohaterów. Po drugie, ich role w opowiadaniu oraz charaktery, tak różne i zapadające w pamięć zarazem. Ira, jako góra mięśni, jest impulsywny, świadomy swojej siły, a przy tym sprawia wrażenie ambitnego i idącego własną ścieżką, uwielbiającego walczyć z silnymi oponentami. Jego występy nie należą do najdłuższych lecz jeżeli już pojawia się w fanfiku, wypada znakomicie, ikonicznie wręcz i nie daje o sobie zapomnieć. Z kolei Siegfrieda cenię za to, że jest to gryf wielu talentów, do których zalicza się także medycyna. Wykorzystując zaistniałe okoliczności, zgłębił zagadnienie trądu, dzięki czemu w jakiś sposób oświeca poszczególne postacie oraz nas, czytelników, na końcu. Jednocześnie od początku miał swoje powody, by kontynuować pewną maskaradę i trzymać pewne kucyki w niewiedzy, utrwalając tajemnicę. Jest także opanowany, ale wiarygodny w tym, co robi, no i ma poważny interes, by pozostać na Dworze i nie wracać do ojczystej krainy. Co cieszy w przypadku obu tych postaci, ich historie pozostają otwarte, a potencjał do ich rozwijania wydaje się spory. No i trzecie miejsce na podium, które wędruje do Rosy Torta. Z jednej strony, jej postać wydaje się być jakby wyciągnięta z innej bajki, może nawet z serialu animowanego, aż czytelnik się zastanawia, z której choinki się urwała, co ona tam robi? Ale z drugiej, klacz ta pełni bardzo ważną rolę w opowiadaniu, ukazując nam, czytelnikom, że stosunek kucyków do trędowatych, o ile w większości negatywny, nie jest jednoznaczny i że owszem, istnieją jednostki otwarte, ciepłe i serdeczne, które nie wahają się nieść pomocy dotkniętym zarazą, starając się przy tym otworzyć ich oczy na to, że poza chorobą jest coś więcej i że można to życie przeżyć godnie, obojętnie ile jeszcze go zostało. Ilekroć Rosa występuje na łamach fanfika, człowiekowi robi się cieplej, przyjemniej, czuje się nastrojony pozytywnie, zaczyna odczuwać nadzieję, co bardzo pozytywnie wpływa na wrażenia. Chyba największe zaskoczenie fanfika. Nie sądziłem, że autor zdecyduje się na podobną kreację i że nie tylko nie zepsuje nią klimatu (czyniąc niektóre momenty aż zbyt cukierkowymi/ naiwnymi), ale wręcz go umocni, doda do całości jeszcze coś, co zapadnie w pamięci na dłużej. Na wyróżnienie zasługuje także Lazar, który był ciekawym protagonistą, dość złożonym, z interesującą historią oraz przejściami, no i baron Luco. Ich losy śledziło się świetnie, w sumie ciekawie wypadli także Jopaz oraz Ametyn – rzekłbym, że ostatecznie okazali się bohaterami w jakimś sensie skonfliktowanymi, usiłującymi wpłynąć na losy swoje oraz swoich włości, ukształtować przyszłość według siebie, co ostatecznie okazało się niemożliwe, a wydarzenia z przeszłości powróciły, nadając historii takiego biegu, jak zapewne zostało to zawarte w ramach Wielkiego Planu. W skrócie – sporo zapadających w pamięć, rozwiniętych w satysfakcjonującym stopniu kreacji postaci, przy czym każda z nich miała w sobie coś swojego, dzięki czemu obsada okazała się całkiem zróżnicowana, barwna, co udowadnia, że Verlax nie tylko potrafi znakomicie światotworzyć, ale również pisać postacie. Szczere gratulacje ode mnie, bo to były naprawdę dobrze wykreowane postacie, których poczynania chciało się śledzić i które, mam nadzieję, jeszcze zobaczymy (taa, udaję, że nie wiem o ujawnionych przeciekach, ale shhh...) Nawiązując luźno do dyskusji w Klubie Konesera Polskiego Fanfika – ciekawe, że te wielkie zmiany, a także iście szalone zwroty akcji w ramach turnieju, zostały nakręcone przez, bądź co bądź, zbieg okoliczności. A może po prostu to również był element Wielkiego Planu? Gdyby Kairos posłał na miejsce swoje ptaki, być może obserwowałby kto konkretnie przeszkodzi w zabójstwie reprezentanta Ligurii, w związku z czym turniej będzie się mógł odbyć, przynosząc rezultat przewidziany w Planie? W ogóle, ciekawi mnie scena, w której Celestia karmi ptaki, jednocześnie rozmawiając z Ametynem. Nadal jestem przekonany, że ich konwersacji, poprzez swych skrzydlatych posłańców, przysłuchiwał się Kairos, tylko co to może oznaczać? Czy wiedząc o rezultacie turnieju, chciałby coś z Celestią omówić? A może wie coś więcej, odnośnie rezultatów innych wydarzeń, które mogłyby dziać się równolegle, lecz w innym miejscu na świecie? A może to zwykła ciekawość? Kto wie, może kiedyś się przekonamy. Albo powstanie fanowski spin-off. Albo scenariusz „What if...” Nie wiadomo. W sumie, to by było ciekawe – alternatywna historia do „Koła Historii” Najbardziej zastanawia kwestia władania wiatrem, w kontekście Wielkiego Planu. Ale w sumie, do przemyśleń skłania także motywacja Iry, w sensie, dlaczego na własne kopyto rozstrzygnął swój pojedynek. Domyślam się, że po tym, jak trędowaty okazał się jedynym przeciwnikiem, który mógł rzucić mu wyzwanie i walczyć jak równy z równym, być może zaczął postrzegać cały turniej jako niuans niegodny jego osoby, więc (również by przy okazji zdenerwować matkę), odbębnił dziesięć mieczy, coby dowieść, że był godzien pewnej damy, po czym odpuścił sobie resztę turnieju, skoro de facto nie było to dla niego żadne wyzwanie. Możliwe, że bardziej od stawki, interesowała go walka z godnym przeciwnikiem. Albo walka sama w sobie. Coś mi się zdaje, że teraz to spróbuje zmierzyć się z gryfem w sile wieku. Przeczytałbym podobny pojedynek. Albo jakiś morderczy trening, gdzie jego partnerami byliby gryfi wojownicy. A tak poza tym, zastanawia mnie także to, że pod koniec, w ogóle, po otwarciu fanfika, nie otrzymaliśmy żadnej dłuższej sceny z Venią, nawet żadnego istotniejszego dialogu, czy interakcji... O ile dobrze zapamiętałem. Wydaje mi się to trochę dziwne, wprawdzie na tym etapie wiemy już, że to jednak nie on jest tutaj tym głównym mącicielem, ani złoczyńcą, lecz nadal, zastanawia jego nieobecność w fabule... To znaczy, jest obecny, ale po prostu jest i tyle, od czasu do czasu przewinie się gdzieś w tle, spróbuje sprowokować, ale to tyle. Wprawdzie przez moment wydaje się, że zaraz wkroczy na tę arenę i zabierze z niej Lazara, lecz wówczas zdaje sobie sprawę, że bynajmniej nie jest bez grzechu i nie powinien rzucać tym przysłowiowym kamieniem. A może powstrzymało go coś innego? Czy Wielki Plan może w ten sposób oddziaływać na jednostki, a mowa o grzechach jest jedynie przykrywką? A może, wiedząc już jak działa trąd, jako kara za grzechy, czy w przyszłości zaraza spadnie na kogoś z rodziny Venii? Albo kogoś innego, jakkolwiek z nim powiązanego? Zresztą, skoro nikt nie jest bez grzechu, czy to znaczy, że kucyki będą chorować jeszcze długo, aż nastąpi... ja wiem, jakiś przełom? Że to fatum ciążące nad możnymi, gdzie za ich grzechy będą cierpieć ich następcy? Sporo możliwości na ciąg dalszy. Coś jeszcze? Mimo wszystko, zastanawiają mnie dalsze losy poszczególnych krain, może nawet do kilku pokoleń w przyszłości. Jak długo będą się rozgrywać podobne turnieje (no chyba, że była na końcu informacja, że było to ostatnie takie wydarzenie, to przepraszam, ostatnio mam sporo na głowie )? Czego będą dotyczyć przyszłe konflikty między dwiema republikami? Osobiście jestem sobie w stanie wyobrazić możnych, wysuwających jakieś roszczenia, tudzież nowe zagrożenie, które zatrzęsie Pax Imperios Immortales. Wszakże koło historii miało się zatrzymać, ale rozumiem, że jeżeli Wielki Plan stanowi inaczej, wówczas nadal będzie się toczyć i w końcu wszystko zostanie obrócone wniwecz, a dzieje niejako rozpoczną się od nowa. Może. Nie wiem tego. Cały czas rozmyślam o tym w kategoriach tego, czy to, co się wydarzyło, rzeczywiście było nieuniknione i czy nad Nieśmiertelnymi stoi jakiś wyższy byt. Może powrót do najnowszych rozdziałów cyklu da mi jakieś podpowiedzi, przekonamy się. A póki co, gorąco polecam „Władców Wiatru” i niecierpliwie wyczekuję, aż opowiadanie pojawi się w wątku w swojej skorygowanej formie. Chętnie rzucę okiem na to, co uległo zmianom w zakresie formy, no i pewnie napiszę o tym ze dwa słowa, czyniąc z tego wstęp do oceny kolejnych elementów cyklu, których jeszcze nie skomentowałem Jestem nakręcony na kolejne rozdziały oraz oneshoty i zżera mnie ciekawość jak daleko jeszcze zabrnie kreatywność autora. „Władcy Wiatru” jest to niezwykle wciągający, klimatyczny i znakomicie przemyślany tekst, który trzyma w napięciu i od którego ciężko się oderwać, zważywszy na znakomite światotworzenie oraz świetną obsadę, dzięki której historia po prostu nabiera rumieńców i się podoba. Po prostu chce się to czytać, chce się dać porwać i zobaczyć na własne oczy jak się to skończy. Znakomity fanfik, wart wszelkiego zachodu Pozdrawiam! PS: Komentować i głosować w tej ankiecie, goddammit! -
Jakiś czas temu miałem przyjemność posłuchać sobie tego fanfika na Kąciku Lektorskim, a teraz przyszła pora na mały komentarz. Z chęcią zabrałem się za niniejsze opowiadanie raz jeszcze, tym razem czytając je sobie w domowym zaciszu, porą nocną. Półtorakrotnie – raz rozpoczynając zwyczajnie, a w pewnym momencie rozpoczynając od nowa, celem kilku poprawek formy. O tym nieco więcej później. Tekst bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu i myślę, że gdyby kanoniczne „Equestria Girls” było takie, jak to opowiadanie, z pewnością oglądałbym tę produkcję dużo przychylniejszym okiem, a przynajmniej ogarnąłbym większość (jeśli nie wszystko) tego, co wyprodukowało w tej materii Hasbro. Parafrazując pewien dowcip – trzy obejrzałem, czwartej nie dałem rady Jasne, ktoś powie, że przecież oryginalne dziewczyny w sumie są takie, jak ujął to Sun w „Autostopie” (ba, nawet piosenka się napatoczyła), no i w sumie... to prawda – postacie zostały oddanie bardzo wiernie, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami charakteru, manieryzmem, wypadają przy tym tak naturalnie, tak sympatycznie, jakby to autentycznie był jakiś short albo oficjalny special. To może od razu napomknę, że ze wszystkich bohaterek kanonicznych, które zaszczyciły nas swoją obecnością, moją ulubioną zostaje Applejack. Przemiodna kreacja, wszystko mi się w niej podobało – poprzez prezentację jej specjalnej mocy magicznej, usposobienie nie dające jej pomylić z nikim innym niż właśnie dziewczyną z prowincji, na charakterystycznej mowie kończąc. Po prostu wyróżnia się w naprawdę miły sposób, od razu idzie ją polubić. W fanfiku przewinie się trochę charakterów autorskich, z czego w pełni rozwija skrzydła Roach, czyli autostopowiczka, które spotykają dziewczyny w drodze na wakacje. Rewelacyjna postać, z którą naprawdę chciałoby się zakolegować. Ma nie tylko świetny charakter, ale także historię. Podoba mi się to, w jaki sposób o sobie opowiada, skąd zresztą dowiadujemy się o jej poprzednich podróżach, poznajemy styl bycia, nawyki czy cechy charakteru. Moim zdaniem, najlepszym przykładem jest scenka z użyciem radia, gdy nawiązuje kontakt ze swoimi znajomymi z trasy i gdzie instruuje Twilight, że np. wypada mieć jakąś ksywkę, czy też życzyć szerokości na koniec rozmowy, tudzież stosować mile jako system miar. Słówko o towarzyszach drogi z radia – kolejne fantastyczne postacie, chociaż tylko drugoplanowe i których w sumie nawet nie mamy opisanych z wyglądu, to jednak każdy z tych kierowców jest charakterystyczny, wyróżnia się od innych, a przy tym czuć, że wszyscy są swojakami, nie da się ich nie lubić. Zresztą, zarówno ich rozmówki, jak i żarty, wszystko to także wypada naturalnie, wprawdzie lekko odbiega od grzecznego charakteru kanonicznego „Equestria Girls” lecz nigdy nie w zbyt wysokim stopniu, w związku z czym jest to zarówno realistyczne, jak i serialowe. Autor świetnie wyważył ich teksty, co należy pochwalić i z czego warto brać notatki. Bez wątpienia wzór do naśladowania w materii kreacji tych bohaterek, w ogóle, nowych postaci w ramach tegoż uniwersum. Ale, ale! Odbiegłem od wątku nastroju, czyli fanfik, a serial/ film. Otóż jest prawdą, że dziewczyny zostały oddane wiernie, a klimat jest bardzo serialowy, lecz w oryginale brakuje takiego edge, nerwu, który sprawia, że utwór jest charakterny i charakterystyczny, na czym zyskuje atmosfera (prawie powiedziałem "grywalność" xD). Że nie jest to coś, co być może widzieliśmy już wcześniej, tylko inaczej ubrane, ale coś, co zostało czymś zainspirowane – to bez dwóch zdań – ale w taki sposób, by jednocześnie ubogacić to o elementy swojskie (tu: nawiązujące do polskiego country), czy pomysły na sceny napisane po prostu po swojemu. W „Autostopie” wszystko to tu jest. Trochę zagmatwałem. Może inaczej – ekspozycja dotycząca czterech filmów z serii „Equestria Girls” (chodzi o historię, którą bohaterki opowiadają autostopowiczce) utwierdziła mnie w przekonaniu, iż poszczególne części w gruncie rzeczy są takie same. Pojawia się villain, niekoniecznie w ilości sztuk wynoszącej jeden, który to villain robi problem, dziewczyny się zapoznają z tym problemem i go rozwiązują, po czym villain przechodzi transformację, a potem się z nim walczy i wygrywa na końcu. Wiem, że mocno upraszczam i w ten sposób każde dzieło można sprowadzić do poziomu patyka i sznurka, ale generalnie jest to do siebie podobne, przynajmniej według mnie. No i co tu dużo mówić, klasyczne "Atomówki" to to nie są xD „Autostop” jest inny, zupełnie inaczej wyważony, bardziej zróżnicowany, choć to w gruncie rzeczy dwadzieścia kilka stron o wakacyjnej wojaży z pozytywnym, przygodowym vibem w tle, urozmaicony nawiązaniami do polskiego country oraz kilku innych rzeczy, plus autorskie koncepcje. To znaczy, tak mi się wydaje. Prezydent Sombra to Twój oryginalny pomysł, @Sun, czy rzecz zaczerpnięta z któregoś ze speciali? W każdym razie, fanfik jest po prostu świeży i ani przez moment nie trąci monotonią. Posiada tylko jedna piosenkę, ale wkomponowaną w idealnym momencie i umacniającą nastrój. Nie ma tu żadnych transformacji, elementy magiczne występują, ale w bardzo subtelnej formie, więc przez większość czasu to po prostu wakacyjna podróż szeroką szosą, przy której w pewnym momencie czeka z uniesionym kciukiem nowa koleżanka. Rozmowy i interakcje między bohaterkami są dużo ciekawsze, a zmiana settingu ze szkolnego na taki kamperowy, w odróżnieniu od „Legend of Everfree”, gdzie – ku mojemu rozczarowaniu – taka zmiana nie poprawiła wrażeń z seansu wcale a wcale*, tutaj podziałała i przyniosła znakomity efekt. Być może przesadzam, ale nic na to nie poradzę, po prostu aż tak spodobało mi się to opowiadanie Może faktycznie trochę tego mało, człowiek ma niedosyt i po zakończeniu (bardzo dobrym zresztą, lekko nostalgicznym wręcz) chciałby więcej, ale może tak było trzeba, by uniknąć dłużyzn, sztucznego przeciągania tekstu i tym samym naruszenia atmosfery. No i by treść była tak lekka i przyjemna w odbiorze. Zdecydowanie jest to tytuł, do którego chętnie będę wracał. Czepiając się, zachodzę w głowę, a skąd one miały tyle forsy na ten tuning i na zbudowanie sobie z jakiegoś starego busa (o ile dobrze zrozumiałem) kampera z prawdziwego zdarzenia, z pełnym wyposażeniem i wszystkimi możliwymi udogodnieniami, wliczając w to sprzęt nagłaśniający? W sumie, czy ja dobrze pamiętam, że z tekstu wynika, że one są już w wieku studenckim? Może podostawały kasę od rodziców/ krewnych z okazji napisania matury i się złożyły? Jasne, jest nadmienione, że to Applejack tak lubi sobie pomajsterkować i że to (chyba nie wyłapałem w jakim stopniu) jej sprawka, ale przecież narzędzia, części, blachy, meble, wyposażenie, to wszystko kosztuje. Skąd one to wzięły? Był jeszcze fragment z jeżozwierzami. Po pierwsze – moje spaczenie zawodowe, ale szkoda, że to nie pancernik napatoczył się na drodze (pozdro dla kumatych), byłoby inne nawiązanie. Po drugie, kurczę, Sunset, jesteś morderczynią, wjechałaś w wujka jeżozwierza W sumie, to nigdy za nią zbyt szczególnie nie przepadałem, nie ufam jej. Wiedziałem, że to zło wcielone Poza tym, zdziwiła mnie jedna rzecz w końcówce, w barze. Poza smakowitymi opisami (od których czytelnik aż się głodny robi) czy też sceneriami (bardzo klimatycznymi), mamy informację, że w każdym z burgerów było mięsko. Takie wiecie, nie przetworzone z sieciówki, nie to coś z Fillet-O-Fisha (McDonalds de facto przyznał się, że tam nie ma ryby, więc żaden żądny odszkodowania Amerykanin nie mógł udławić się ością ), ale najprawdziwsze mięsne mięsko od Heńka od mięs. Czy Fluttershy, która wcześniej przyznała, że żadne zwierze nie powinno pracować w cyrku, nie powinna być zagorzałą weganką i odmówić jedzenia burgera z mięsem? Poprosić o coś z warzywami czy coś w ten deseń? Fluttershy, ty żresz jeżburgery (pozdro dla kumatych 2), jak możesz? No właśnie – humoru tej historii nie brakuje, dzięki czemu tym bardziej można się przy niej świetnie bawić i nabrać ochoty do pisania. Po raz kolejny, autor doskonale waży motywy komediowe z SoLem, co jest naprawdę imponujące Forma opowiadania jest dosyć solidna i zdania brzmią bardzo dobrze i ładnie. Tekst został napisany kompetentnie i generalnie się po nim płynie, a to zawsze dobry znak oraz przyjemne doświadczenie. Wiadomo, że od czasu do czasu coś się napatoczy, ale początkowo przymykałem na to oko. Ale z czasem zacząłem zauważać przeróżne rzeczy, między innymi: „Mogłaby poprosić Rainbow o pomoc, ale ta pewnie by wszystko wrzuciła luzem i była dumna z siebie.” Szyk mi pod koniec zazgrzytał, dałbym tam „(...) była z siebie dumna”, jak dla mnie tak by brzmiało lepiej. „Już po chwili osiągnęli dozwoloną prędkość dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.” Jeżeli na pokładzie były same dziewczyny, to powinno być „osiągnęły”. „Ale pokonałyśmy je w epickiej bitwie kapel. Była magia i lasery, i w ogóle Ale wtedy wiały.” Zabrakło znaku interpunkcyjnego. „Dokładnie to wykryłam fluktuacjie w rezonacjach (...)” Co tam robi „i” (tak, stoi, przecież widzę, ale wiesz...)? „– dajesz czadu – dodała Rainbow.” Z wielkiej litery Z czasem zacząłem przyglądać się uważniej i wtedy to natrafiłem na więcej błędów. Był to ten moment, w którym stwierdziłem, że sobie nocną porą zainterweniuję Znalazłem w tekście dużo więcej brakujących znaków interpunkcyjnych, szyku, który mnie akurat niezbyt podpasował, tudzież literówek, głównie brakujących ogonków, zwłaszcza im bliżej końca opowiadania. Poza tym, małe literki zamiast wielkich, tego typu rzeczy. Plus mieszanie czasów, teraźniejszego z przeszłym, ale jeszcze nie rozgryzłem mechaniki stojącej za konstrukcją tego typu zdań, więc nie dłubałem przy nich zbyt wiele. Aha, no i typowe myślistwo i spacjołówstwo, ten typ tak ma @Sun, wszystko masz poprawione, gdzie trzeba zasugerowałem swoje, pozostawiam do Twojego uznania W każdym razie, mimo błędów, które ostatecznie wystąpiły dosyć często, aż byłem troszkę zaskoczony, to jednak nieszczególnie zwracały na siebie uwagę, jednakże warto było się nad nimi pochylić, by doprowadzić tekst do jak najwyższej formy. Najważniejsze, że nie psuły wrażeń z lektury, ani nie zniechęcały do dalszego czytania. Po prostu mogło być lepiej, ale postarałem się pomóc ile mogłem. Podsumowując, mamy tutaj kawałek znakomitego, bardzo klimatycznego serialowego fanfika z masą swojskich elementów, fantastycznych scen, a także interakcji między postaciami. Czy to dywagacje na tematy wszelakie, przeplatane miłymi, komediowymi wstawkami, poprzez różne bonding moments między Mane7 a Roach (choćby scenka zapoznania się, czy wtajemniczanie w żargon kierowców), na scenach z magią czy nawiązaniach do muzyki country kończąc. Akcja leci naturalnym tempem, toteż nie brakuje czasu na zagłębienie się w nastrój, no i nowe postacie zostały znakomicie wykreowane. Opowiadanie wciąga i dostarcza naprawdę sporo rozrywki, chce się do niego wracać. „Autostop” jak najbardziej polecam, również sceptykom, którym „Equestria Girls” wybitnie nie jest w smak. Nie jest to utwór długi, ale oferuje doskonały klimat, fantastyczne kreacje postaci, no i wciągający pomysł, który został bardzo dobrze zrealizowany. Pozdrawiam! *Może wyjdę na jakiegoś prymitywa, ale gdyby tam był jakiś gość w masce hokejowej, który by je ganiał z maczetą po tym lesie, może wtedy bym to oglądał xD
-
Nasza Mała Sunset [NZ][Slice of life][crossover][human]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Zupełnie bezstresowo, a wręcz relaksująco upłynął mi czas spędzony na lekturze najnowszego, jedenastego rozdziału kontemplacji idylli małej Sunset Shimmer u państwa Belpois. W sumie, muszę przyznać, że po przerwie miło było powrócić do postaci Aelity, Jeremiego i reszty, po prostu. No i byłem ciekaw, czy wydarzy się coś ciekawego, może nietypowego, w ogóle, jak fabuła popłynie do przodu. No i już teraz poskarżę się, że zapodany przez autora opis troszkę oszukuje Rzeczy, które mogłyby okazać się dla mnie najbardziej interesujące w kontekście tego, na co cały czas narzekam, odkąd zacząłem czytać, jest w nowym rozdziale jak na lekarstwo. Mam na myśli nieistniejące negocjacje z rządem francuskim (A ściślej to, że zabrakło szczegółów w ogóle, po prostu dostajemy informację, że wszystko ok, no i jak tu poczuć napięcie? Wątek Custodes Romae też jakoś zaginął w akcji, tak swoją drogą) oraz to, co miało pójść nie tak... No bo bądźmy szczerzy, gdy wspomina się, że nic nie może pójść źle, ale czy na pewno, to przecież oczywisty znak, że coś będzie nie tak... Zatem czekałem, czekałem, byłem ciekaw i... nic. Czyżby chodziło o mały cliffhanger na samym końcu? Um... Ja tam jestem spokojny o Sunset. I tak było kreskówkowo, cukierkowo, toteż nie kupuję, że cokolwiek jej zagraża. Ale reszta zapowiedzi? Wszystko na swoim miejscu, a do tego zrealizowane bardzo konsekwentnie, satysfakcjonująco, niby oszczędnie, a jednocześnie całkiem obszernie, toteż od razu przypominają się dawne lata Jest silna, świąteczna nostalgia, jak również ciepły, rodzinny nastrój, bez wątpienia to się autorowi udało na piątkę (skala studencka) Podobały mi się te fragmenty, a pieczołowicie oddane zwyczaje bożonarodzeniowe dopełniły efektu i nadały rozdziałowi autentyczności. Choć od lat ani nie przeżywam tego okresu, ani niczego nie obchodzę, gdy przyszła pora na cytat z Pisma Świętego, od razu sobie przypomniałem czasy, w których czytywałem przy stole ten właśnie fragment, chyba znam go prawie idealnie na pamięć. Na jasełkach przewinęły się moje ulubione kolędy, oprócz znanych mi rzeczy do jedzenia pojawiły się nowe przysmaki, no i nie zabrakło autentycznie oddanego oczekiwania na prezenty, pierwszą gwiazdkę, czy sanek. Aż człowiekowi przykro, że od lat nawet nie ma prawdziwej zimy, tylko jakieś nie wiadomo co, brzydkie DLC do pięknej jesieni, którego nikt nie chciał. Przyznaję szczerze, że fanfik, choć nadal bardzo bajkowy, dość cukierkowy, nie mdli ani nie męczy, a dziecięca naiwność Sunset, choć jest ona przesłodzona, bawi i stwarza miłe wrażenie, po prostu. Cieszą jej reakcje, czy to ilekroć dowiaduje się, że będzie musiała na coś zaczekać (co bodaj nawiązuje do jej oryginalnej kreacji, tzn. tego, co powiedziała o niej Celestia w pierwszym „Equestria Girls”), czy to motyw z gadającą torebką oraz koncepcja Odda na przebranie, na Sunset komentującej jasełka kończąc. Wszystko to wyszło bardzo sympatycznie, klimatycznie i po prostu przyprawia o uśmiech od ucha do ucha. No i wreszcie mogę z czystym sercem przyznać, że tym razem wreszcie czuć, że jest jej więcej w fanfiku, że rzeczy krążą wokół niej i że mała ma swoje pięć minut, między poszczególnymi scenami nie rozstajemy się z nią na zbyt długo. To, co średnio wyszło ostatnim razem, w rozdziale jedenastym rozwija skrzydła. I bardzo dobrze, doskonale Ogólnie rzecz ujmując, każdy jeden moment, w którym pojawiała się Sunset, był przyjemny i lekki w odbiorze, świetnie było ją zobaczyć w akcji, jak zadaje pytania, czy też jak reaguje na to, co dzieje się wokół, chociaż nie wzbudzając zbyt zdecydowanej reakcji otoczenia, co już nawet nie usypia czujności czytelnika, bo ta od dawna chrapie, aż się forum trzęsie, ale utwierdza w przekonaniu, że bohaterom na pewno nikt i nic nie przeszkodzi, toteż nie trzeba im kibicować. Chociaż wciąż jest z tego turbo idylla, dosyć cukierkowa historia z wyraźnym wątkiem chrześcijańskim, autorowi udało się świetnie opisać przeżywanie świąt przez Sunset, wypadło to dość naturalnie, spodziewam się, że ludzkie dziecko w jej wieku, z jej postrzeganiem świata, tak własnie by reagowało i we wszystkim uczestniczyło w taki oto sposób. Być może innym razem wyniknie z tego szersza dyskusja, ale tu nie zgodzę się z kolegą Grento, że opowiadanie to jest takie samo jak oryginalne "My Little Dashie" i że powtarza te same schematy, a bohaterowie robią to samo. Jednak jest inne. Większy nacisk na relacje rodzicielskie Sunset z obojgiem rodziców. W ogóle, rodzina klaczki z Equestrii jest tu znacznie większa. Wątek chrześcijański. Odniesienia do "Kodu Lyoko". Bardziej bajkowy, cukierkowy styl prowadzenia historii. Więcej kawałków życia, wątki poboczne (chociaż głównie na początku), ogólnie, większy spokój, zero zmartwień, wszystko idzie świetnie. Jak dla mnie to wystarczająco dużo, by odróżnić "Naszą Małą Sunset" od pierwowzoru. Inny świat, troszkę inne realia, inni bohaterowie, inny klimat i historia. Ale spokojnie - gdyby w fabule zaczęło się dziać coś takiego, po czym faktycznie miałbym flashbacki z "My Little Dashie", to na pewno się zreflektuję i to opiszę Ale na razie raczej się na to nie zanosi. Ale nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie doczepił. Jak ma to miejsce w przypadku historyjek świątecznych, warto dołożyć do całości coś smutniejszego, poważniejszego, coby podkreślić klimat i uczynić całość barwniejszą. Brzmi to dziwnie, ale ja osobiście takie właśnie mam wrażenia, gdy w opowieści wigilijne wplata się odrobinę melancholii. W „Naszej małej Sunset” mamy coś takiego, aczkolwiek jest to w zasadzie jedynie szybka wrzutka, choć uzasadniona fabularnie. Chodzi mi o Andre oraz Dianę, a także plany na gromadkę dzieci, które z przyczyn obiektywnych... Znaczy się, gdzie tam, a to adopcja nie wchodzi w grę? Ale by była z tego paralela do Aelity i Jeremiego. Jakieś rodzeństwo/ kuzynostwo dla Sunset, moim zdaniem to by było ciekawe. W każdym razie, co jest z tym motywem niemożności posiadania dzieci, że zwykle podaje się tę informację tak in your face, raczej mało subtelnie? Popsuło mi to nieco klimat. Myślę, że byłoby lepiej, gdyby autor użył innych słów, czy też dał do zrozumienia co jest na rzeczy. Wygląda na to, że na dzień dzisiejszy, jedynie w „Smaku Arbuza” od Cahan zostało to zrealizowane tak, jak zwykle chciałbym to widzieć. Wprawdzie tam chodziło o inną rzecz, ale mam na myśli schemat postępowania przy wmiksowywaniu do świąt tematów poważniejszych, smutniejszych, trudniejszych do przełknięcia, niewesołych. Czegoś, co rzuca cień na wszędobylską, wigilijną atmosferę, ochładza ją nieco. Godzi w świąteczne marzenia, subtelnie (tj. działając na wyobraźnię czytelnika) opisując coś, co się utraciło i czego się nie odzyska, albo nigdy nie będzie mieć. Nie aż tak jednoznacznie, nie tak bezpośrednio, w inny sposób, niż po prostu podać w narracji suchą informację o tym, co się stało. Niemniej, nie jest to ani jeden z kluczowych wątków, ani coś, co psuje wrażenia z dalszej lektury, ale pomyślałem, że o tym wspomnę. W każdym razie, zastanawiam się, czy Nouvelle Vendée to prawdziwe miejsce we Francji, czy kolejna kreacja autora? No i miło, że przewinął się w tle wątek polski, aczkolwiek z drugiej strony, jednocześnie budzi to lekkie politowanie. Ach ci Polacy, po prostu muszą być wszędzie W każdym razie, zalety tego niedługiego tekstu w pełni rekompensują wyżej wymienione rzeczy, które zwróciły moją uwagę. Cieszy kreacja Sunset, miło się to czyta, nastrój został wykreowany naprawdę dobrze, a opisy wzorowo spełniają swoje zadanie. Lecz by nie było tak różowo, wspomnę co nieco o formie. Spokojnie, nie jest źle, bynajmniej, lecz rozdziałowi wiele brakuje do perfekcji. Takich ostatnich szlifów, coby tekst znalazł się w najwyższej formie. Niby wiele nie trzeba, w gruncie rzeczy nie są to poziomy początkowych rozdziałów „Kodu Equestria”, gdzie mieliśmy nawałnicę powtórzeń, źle skonstruowanych zdań, czy opisów, z których nie szło od razu zorientować się, co właściwie autor miał na myśli/ o czym czytamy. Co mnie niezwykle cieszy, widać postępy – zdania brzmią coraz lepiej, akapity ładnieją, są skomponowane milej dla czytelnika, na czym zyskuje nie tylko ogólne wrażenie, ale również klimat. Niemniej, wciąż widzę pole do doskonalenia formy, gdyż popełniane błędy, choć dużo mniejsze w porównaniu z przywołanym przeze mnie fanfikiem, są istotne i rzucają się w oczy (często są to tzw. bejziki). Dorzucam luźne przemyślenia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury, odnośnie formy: Zabrała jej... Jak to „jej”? Co to znaczy? Tu czegoś brakuje... To chyba powinno być z małej. Odwrotnie, rozbawiona dziewczyna jak już. Dlaczego tu nie ma przecinków? Ale o co chodzi, „małą”? „Mała” powinno być. Przecinki to Twoi przyjaciele. O, zaczęło się od moich dwóch ulubionych kolęd. Prawie zapomniałem o przecinkach. Powtórzenie. Nadprogramowe spacje, pora ruszyć na łowy. Co się stało z przecinkami? Generalnie, starałem się różne tego typu rzeczy namierzać i od razu poprawiać, bo dlaczego nie? Przyglądałem się dokładnie i odszukałem, jak sądzę, większość błędów. Mimo wszystko, nie było przy tym tyle pracy ile przy początkach „Kodu Equestria” – akapity są skonstruowane solidnie, a zdania brzmią ładnie, acz często wydają się nieźle przesłodzone (w czym pomagają zdrobnienia), co na tym etapie nie powinno ani dziwić, ani podnosić poziomu cukru. Jeżeli ktoś się nie przyzwyczaił, powinien już dawno wyskoczyć z tego Metal Sluga, a jeśli się zaparł i dotarł aż tutaj, wówczas to już naprawdę nic takiego Wszystko jest spokojne, śliczne, bezpieczne, aż się zacząłem zastanawiać, po kiego oni tak ukrywają Sunset przed ludźmi, skoro, jak znam ten fanfik, nic się nie stanie nawet gdyby mała wyskoczyła przed funkcjonariuszami francuskich służb specjalnych i zaczęła miotać zaklęciami jak Rayman swoją pięścią, przecież by ją puścili, no bo w sumie o co takie wielkie halo xD W każdym razie, należy pochwalić za pieczołowite odtworzenie wigilijnych zwyczajów, oczywiście po katolicku, kreację ciekawskiej Sunset (niecierpliwe czekanie na prezenty czy też przejęcie się losami świętej rodziny, jakby to nie było przedstawienie, ale autentyczna rzecz, to są oczywiście najjaskrawsze przykłady), a także family friendly, choć dosyć cukierkowy, naiwny nastrój, co współgra ze świętami i wzbudza nostalgię. Lekko się po tym płynie, jest ciepło, rodzinnie, przyjemnie, idylla, tylko skryta pod śniegiem. Mimo wszystko, po zakończeniu czytania zacząłem się zastanawiać, co najnowszy rozdział wniósł do fanfika i w jaki sposób popchnął fabułę do przodu? Szczerze mówiąc, dla mnie był to prędzej wigilijny special, aniżeli pełnoprawna kontynuacja „Naszej małej Sunset”. Niby lecimy dalej z kontemplacją życia klaczki u boku Aelity i Jeremiego, ale z drugiej, nie ma się wrażenia, że historia zmierza do czegoś konkretnego. Po prostu radosne, bajkowe [Slice of Life] osadzone w świecie pozbawionym trudności oraz zagrożeń dla bohaterów, gdzie z każdym kolejnym kawałkiem tekstu czytelnik się niecierpliwi, czeka na coś, ale tego nie dostaje. Problemy rozwiązują się jeszcze zanim w ogóle się pojawią, nie trzeba się martwić o nic. Nie powoduje to jakichś szczególnie negatywnych wrażeń, wręcz przeciwnie, rozdział okazał się ładny, klimatyczny, napisany z widoczną pasją, lecz ostatecznie trudno mi znaleźć w nim coś, w co autentycznie chciałbym się zaangażować. Cóż więcej mogę powiedzieć – czekam na ciąg dalszy, czekam na rozwój fabuły oraz jakieś nowe rzeczy, może nawet jakiś przeskok czasowy albo wprowadzenie nowych wątków. Jest ładnie, całkiem dobrze, ale tylko tyle – na moje oko, autor ma świetne warunki, by rozkręcić tę historyjkę, pytanie dlaczego zwleka tak długo, kiedy zgotuje nam coś, co autentycznie nas porwie, zamiast tylko relaksować i napełniać błogim spokojem. Ileż można? Ja też mam swoje limity Pozdrawiam! PS: O, pomodlili się także za niewierzących... Miło mi, nie powiem, że nie ^^ Dzięki!- 44 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- sunset shimmer
- sunsetka
- (i 4 więcej)
-
Przyjaźń to magia: Ewolucja gwiazd typu słonecznego [Z][Sad][Slice of Life]
temat napisał nowy post w Opowiadania wszystkich bronies
Rzućmy okiem, ile to już czasu minęło... Troszeczkę ponad dwa lata. Dużo, niedużo, każdy niech oceni sam, ile trzeba było czekać na ciąg dalszy „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”. Nie jest to jednak typowa aktualizacja, czyli kolejna część, kolejny rozdział, o nie. Autorka powróciła, by dać nam – co samo w sobie jest dość niespodziewane – od razu cały, kompletny ciąg dalszy serii, co byśmy mogli delektować się pełnią „Ewolucji...”, przeczytać i ocenić pomysł w pełnej jego krasie Jak to podkreślałem w różnych miejscach i przy różnych okazjach, czekałem na kolejne aktualizacje niniejszego fanfika, aczkolwiek miło, że w międzyczasie powstało jeszcze kilka innych tytułów, dzięki którym ten ponad dwuletni okres bez nowych odsłon „Ewolucji...” nie dawał się jakoś szczególnie we znaki. Tym bardziej, iż miałem przyjemność działać przy nowszych fanfikach Niki przedpremierowo, no i cóż mogę powiedzieć, opowiadania te jak najbardziej przypadły mi do gustu, toteż do przeczytania ich oczywiście Państwa zachęcam Niemniej, jest to wątek poświęcony „Ewolucji gwiazd typu słonecznego”, która przy okazji pierwszych odsłon (tj. do pierwszej części „Czerwonego olbrzyma”) była już przeze mnie komentowana, jednakże w obliczu kompletnej historii, gdy znane są tytuły kolejnych odcinków opowiadania oraz całokształt fabuły, muszę przyznać, że wiele się zmieniło w postrzeganiu moim niniejszego fanfika. Przede wszystkim, zauważyłem coś, co było widoczne od samego początku, ale że jestem tumanem, do niedawna żyłem w nieświadomości skąd się różne rzeczy w tej historii wzięły i co mogą oznaczać/ do czego odnoszą się poszczególne wątki. Dzisiaj się poprawię. Zahaczając nieco o podsumowanie, tudzież poszczególne partie zbliżającej się analizy (oho, już zdradziłem co to będzie za nietypowy komentarz z mojej strony ), opowiadanie w ogóle mi się nie nudzi i z przyjemnością przeczytałem je w całości wielokrotnie. Co cieszy, niemalże za każdym razem zauważałem jakieś nowe szczegóły, zwłaszcza w pierwszych odsłonach, gdyż znając ciąg dalszy, zakończenie, kluczowe wydarzenia oraz kwestie postaci, dostrzega się podwójne dno tego, co zostało powiedziane albo pokazane na początku. Świadczy to o tym, o czym pisałem poprzednim razem – starannie zaprojektowany utwór, gdzie wszystko wydaje się mieć dodatkowe, większe lub mniejsze znaczenie, tak dobrze zostało to zaplanowane. Co jeszcze? Po skończeniu całości, zwłaszcza za pierwszym razem (odświeżyłem sobie pierwsze części, więc w jednym ciągu przeczytałem wówczas całość „Ewolucji...”), tak jak w 2018, poczułem się nieźle rozbity, ciężko było zebrać myśli, choć tym razem udało się spisać co niektóre wrażenia w porządku chronologicznym, po każdym opowiadaniu z serii, bądź po poszczególnych fragmentach, przy okazji których olśniło mnie odnośnie pewnych elementów z poprzednich kawałków tekstu, co było ciekawym doświadczeniem. Przedłużając niniejszy wstęp, również po to, by w jakiś sposób odnieść się do moich poprzednich komentarzy, podtrzymuję, że za przedstawionym nam tekstem kryje się drugie dno, w postaci refleksyjnej historii z przesłaniem, z którym można się utożsamić na dwa sposoby – zwyczajnie, tak jak ma to miejsce w większości fanfików podejmujących jakoś motywy przemijania, tracenia bliskich, bezradności wobec upływu czasu, a także dosłownie, gdyż, jakkolwiek odległa przyszłość by to dla nas nie była, i tak nas wszystkich to czeka. Ale o tym nieco później. A zatem, opowiadanie jest dużo ciekawsze, niż może się na pierwszy rzut oka wydawać, zaś za większością scen i dialogów kryje się drugie dno, czy też szerszy kontekst, którego odkrywanie było niezwykle satysfakcjonujące. Tym razem, oprócz standardowego komentarza, chciałbym dokonać analizy/ interpretacji fabuły, wątków oraz postaci, gdyż wydaje mi się, iż jest to historia, która na to zasługuje i która dzięki temu wiele zyskuje, no i to chyba ogólnie dobrze, gdy można o fabule fanfika napisać troszeczkę więcej niż zwykle, co nie? Uwaga! Dalsza część komentarza obfituje w POTĘŻNE SPOILERY! Ujawniona zostanie CAŁA fabuła, a także moja interpretacja. Nalegam, by przerwać czytanie tutaj i poświęcić czas na lekturę "Ewolucji gwiazd typu słonecznego", gdyż jest to historia, której odkrywania naprawdę NIE CHCECIE sobie zepsuć. Proszę, przeczytajcie, a potem powróćcie do niniejszego komentarza. Dziękuję Wstępne podsumowanie, czyli rozliczenie Poprzednie komentarze odnosiły się do „Powstania protogwiazdy”, „Reakcji syntezy” oraz pierwszej części „Czerwonego Olbrzyma”. Formułowałem przy ich okazji wrażenia z lektury, gdy seria była jeszcze niekompletna, lecz gdy zauważyłem skąd się biorą te tytuły i do czego mogą nawiązywać poszczególne wydarzenia, wiele się zmieniło, zatem jestem ciekaw, ile z tych rzeczy zachowało aktualność. Wnioski będą się odnosić do wymienionych wyżej części serii, później się je skonfrontuje z kompletnymi wrażeniami, zatem będzie szersze spektrum tego, czym ten fanfik był dla mnie kiedyś, czym jest teraz, co w materii opinii przetrwało, a co uległo zmianom. Podtrzymuję, że na etapie „Reakcji syntezy”, czytelnikowi nadal towarzyszy narastający niepokój, kolejne scenki wydają się być rozrzucone po chronologii, aczkolwiek obecnie, o ile nadal mam takie zdanie, wydaje mi się, że jednak nie są od siebie aż tak odległe, jak mi się to kiedyś wydawało. Powodem może być postać Spike'a oraz Starlight Glimmer, zwłaszcza podejmując kwestię znajomej klaczy, nie wiem dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że między poszczególnymi scenkami (odnoszącymi się do śmierci kolejnych przyjaciółek Twilight, tudzież przybliżającymi sposób, w jaki lawendowa klacz na tym etapie historii funkcjonuje) nie mogło minąć zbyt wiele czasu, skoro Starlight wciąż pobierała nauki o przyjaźni i najwyraźniej jeszcze nie znała każdej z Mane6 zbyt dobrze (o czym zresztą sama wspomina). Nawiązując do słów „Od autora #3 – O opowiadaniu”, gdzie padła wzmianka o pierwotnym koncepcie, jakoby fabuła miała zostać umiejscowiona między czwartym, a piątym sezonem, coś mi się zdaje, że wydarzenia z „Reakcji syntezy” można ulokować najwcześniej niedługo po finale sezonu szóstego, ewentualnie gdzieś w siódmym. Dlaczego właśnie w tym miejscu? Po pierwsze, z tekstu wynika, że Starlight pobiera nauki u Twilight już od jakiegoś czasu, nie wiadomo konkretnie jak długo, ale na pewno nie są to jej początki. Po drugie, wiemy, że na tym etapie Starlight odnowiła znajomość z Sunburstem i nawiązała przyjaźń z Trixie, a także poznała Thoraxa. Wprawdzie jestem w tym aspekcie troszkę skonfliktowany, gdyż nie ma przesłanek, by jednoznacznie stwierdzić w jakiej formie występuje Thorax (w sensie, czy to przed czy po jego przemianie i upadku Chrysalis), aczkolwiek Starlight przyznaje, że nie zdążyła poznać przyjaciółek (konkretnie – Rarity, tzn. tak mi się wydaje, że tu chodzi o śmierć Rarity) tak dobrze jak Twilight, więc to raczej nie powinno być za daleko w sezonie siódmym, więc obstawiam, że to najpewniej niedługo po finale szóstego. Pewnie od początku dla większości czytelników było to oczywiste, ale, jak widzicie, potrzebowałem trochę czasu, by zajarzyć kiedy się to może dziać. W każdym razie, clue jest takie, że jawi się to jako alternatywny, autorski ciąg dalszy fabuły serialu, dziejący się po finale sezonu szóstego, który zdecydowanie nie zmierza do szczęśliwego zakończenia. Podoba mi się ta niekanoniczność, o której wspomniała autorka – rozrzut, kontrast między tym, kim były poszczególne postacie w oryginale, a tym, jakie są w „Ewolucji...”. Stwarza to pozory, że minęło sporo czasu, tyle, ile potrzeba, by zaszły zmiany w charakterach, by poszczególne kucyki zdążyły się od siebie oddalić (szczególnie Twilight, zapominająca o reszcie świata), a jednak, jakby to przeanalizować na chłodno, okazuje się, że to wszystko rozgrywa się bliżej znanych nam wydarzeń, a postacie wyglądem najprawdopodobniej nie zmieniły się nic. Czyli Twilight Sparkle wciąż wygląda tak, jak za czasów swojej alikornikacji. Inaczej, ale w 95% jak swoje klasyczne „ja”. Aczkolwiek, zbija mnie nieco z tropu wzmianka o tym, że widząc Sweetie Belle, Twilight miała wrażenie, że wydawała się nieco starsza niż ostatnim razem, kiedy ostatnim razem ją widziała. Niby tylko „nieco”, niby „wydawała się”, a jednak nadal trzyma się mnie wrażenie, że powinna to być Sweetie widocznie starsza niż ta ze Znaczkowej Ligii i młodsza, niż jej dorosła forma z odcinka, w którym wszystkie nagle wyrosły ("Growing up is hard to do")/ finału serii. Aha – wiem, że tekst Starlight o tym, że nie poznała tych kucyków tak dobrze jak Twilight zawsze będzie prawdziwy, bo nie znała tych postaci tak długo, jak jej nauczycielka, ale wciąż, zwracam uwagę na to, że (najpewniej z racji daty premiery fanfika, a co za tym idzie, tego, ilu ówcześnie sezonów/ odcinków jeszcze nie było) nigdzie nie ma wzmianki o Szkole Przyjaźni czy Filarach Equestrii, ani w „Reakcjach syntezy” (co jest dosyć oczywiste), ani nigdzie później. Jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Fanfik wystartował w 2017 i ciężko się spodziewać, żeby którykolwiek z „nowszych” motywów serialowych trafił do tekstu wtedy, ale dziś? Moim zdaniem dałoby się zawrzeć w nowszych odcinkach fanfika różne odniesienia czy wzmianki, a jednak z jakichś powodów ich zabrakło. Stąd, mimo kilku wątpliwości, podtrzymuję tezę, że „Reakcje syntezy” dzieją się niedługo po finale sezonu szóstego. Tylko co się stało z Twilight? Natomiast, odnośnie pierwszej części „Czerwonego olbrzyma” – tekst nadal intryguje, jest chłodno, tajemniczo, momentami nieco mroczniej, ale generalnie dosyć melancholijnie, zatem tutaj bez zmian. Powracając do kwestii kreacji Twilight (jak się okaże w kontekście całości fanfika – bardzo dobrej), chyba najbardziej szokowała w „Reakcjach syntezy”, aczkolwiek, na początku „Czerwonego olbrzyma”, nadal nie jest sobą, ale nie czuć już od niej nerwów, złych emocji, raczej wydaje się, że przeżywa przemianę, po której łatwiej jej będzie odciąć się od przeszłości i wreszcie odzyskać szczęście. Jak się jednak okazuje, szczęście jest to dosyć ulotne, gdyż pojawiają się kolejne problemy na jej drodze, przez które, chcąc nie chcąc, w jakimś sensie powraca myślami do przeszłości, czy też rozważa to, co się wokół niej dzieje, dając nam znak, że to jednak w dalszym ciągu nie jest znana nam Twilight, że to już całkiem inna księżniczka przyjaźni... Co brzmi dziwnie w kontekście utraty kolejnych przyjaciółek i skupieniu się na swojej nauczycielce, Celestii, która chyba pozostała ostatnią osobą, którą Twilight postrzega jako swoją przyjaciółkę. Poza tym, jej usposobienie wydaje się być mocno oderwane od tego, co wynika z jej tytułu. Tej przyjaźni po prostu już nie ma. Nie chcę powiedzieć, że Twilight jest kompletnie zgorzkniała, bo raz po raz da się zauważyć przebłyski świadczące o tym, że ma jeszcze w sobie chęci, ma energię, lecz im dalej w tekst, tym bardziej chce się użyć tego określenia. I tutaj należy ponownie przywołać postać księżniczki Celestii, której pogarszający się stan zdrowia spada na Twilight niemalże natychmiast po tym, jak ta pozornie odzyskała kontrolę nad swoimi emocjami, życiem, odcięła się, odnalazła cel (No co? Nowa sala audiencji to też jest przecież jakiś cel, czemu nie?). A przynajmniej zidentyfikowała to, co należało zmienić, by zbliżyć się do osiągnięcia spokoju ducha. Ta osłabiona, zmęczona, „bredząca jakby miała już umrzeć” Celestia, jest dosyć niepokojąca z dwóch powodów. Po pierwsze, my ją znamy (jako widzowie, ale także jako czytelnicy) jako kogoś zupełnie innego – władczynię, mentorkę, starszą siostrę, kogoś o nadzwyczajnej mocy w znakomitej formie fizycznej oraz psychicznej. W każdym razie, kogoś silnego, kto nie przemija. W „Ewolucji...” wszystko wygląda inaczej – Celestia jest słaba, co wynika nie tylko z opisów poszczególnych czynności, ale również jej wyglądu. W fanfiku znana księżniczka wydaje się niszczejąca, niezdolna nawet do codziennego funkcjonowania, do tego stopnia, że nawet picie herbaty z Twilight, co w fanfiku urasta do swego rodzaju rytuału, staje się czymś ponad jej siły, co jest kuriozalne zważywszy na prostotę czynności oraz prestiż księżniczki. A jednak, nadal żyje i zachowuje trzeźwość myśli, choć na pierwszy rzut oka wydaje się inaczej. No i nadal powołuje się na przyjaźń, ale także na przeznaczenie. I tutaj drugi powód – gdy rozpoczynamy lekturę, nic nie zwiastuje czegoś, co będzie tak śmiało zrywać z kanonem, uraczając nas tajemnicą, niepokoją, chłodem. „Reakcje syntezy” atakują nas zimną (aczkolwiek żałującą przyjaciółek), izolująca się od świata, odpychającą od siebie kucyki Twilight, ale oferują jednocześnie znajomą kreację Celestii, co ociepla nieco atmosferę. W „Czerwonym olbrzymie” natomiast, na początek dostajemy Twilight, która sprawia wrażenie bliższej swojemu serialowemu odpowiednikowi, lecz tym razem to Celestia okazuje się „nie być sobą” i swoją kreacją zaskakuje. W porządku, ale co w tym niepokojącego, zapytacie? Według mnie, realizuje to nie tylko motyw przemijania, ale także bezsilności wobec pędzącego czasu, a także ukazuje coś takiego, że nawet gdy pojawia się nadzieja, za moment dzieje się coś innego, co przysparza zmartwień i dołuje. Najpierw Twilight musiała pożegnać swoje przyjaciółki, a potem, gdy wydawałoby się, że staje na nogi, Celestia się zmienia, słabnie, zaczyna przypominać cień samej siebie, sprawia wrażenie gotowej na śmierć, co niepokoi w tym sensie, że jest to Pani Słońca, ta, która słońcem włada, być może ostatnia osoba, która realnie mogłaby pozytywnie wpłynąć na Twilight i której nie spodziewalibyśmy się zastać w takim stanie, nigdy. Czytając opowiadanie, ma się wrażenie, że dzieje się coś niemożliwego, coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć, a jednak jest i okazuje się trudne do przełknięcia. Te dwa aspekty, które według mnie definiują niepokój kreacji księżniczki Celestii, równocześnie potęgują przytłaczający, melancholijny i mroczny klimat, gdzie początkowo dziwimy się Twilight (jakby nie patrzeć głównej bohaterce), możemy ją krytykować, ale chcemy też poznać jej motywy, a ostatecznie zaczynamy jej współczuć i rozumieć, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że na wiele rzeczy jest już za późno. O atmosferze w początkowych kawałkach fanfika mógłbym pisać jeszcze wiele, aczkolwiek myślę, że to wystarczy w kontekście moich poprzednich komentarzy, wobec których chciałem się rozliczyć i których treść chciałem poddać próbie czasu, jakbym wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego nawiązuje opowiadanie. Jak więc Państwo widzą, w pełni podtrzymuję moje poprzednie wrażenia związane z lekturą, a nawet rozbudowuję je, co świadczy o tym, że z czasem treść bynajmniej nie traci na wartości, ba, wręcz zyskuje, aczkolwiek fakt faktem, „Ewolucję...” czytałem ostatnio wielokrotnie, stąd miałem wystarczająco wiele czasu na przemyślenia oraz dużo doświadczenia związanego z tym tekstem Przypominam, że fanfik nadal mi się nie nudzi. W porządku, tyle tytułem rozliczenia z poprzednimi komentarzami, przejdę teraz do analizy fanfika, trzymając się tego, do czego on nawiązuje i z czym w trakcie lektury należy doszukiwać się analogii/ aluzji. To było oczywiste od samego początku, natomiast ja jestem tumanem, toteż musiało minąć dużo czasu, nim się zorientowałem, że niniejsza opowieść jest w jakimś sensie alegorią... cyklu życia gwiazd. Jeszcze raz, przestrzegam przez SPOILERAMI dotyczącymi zakończenia opowiadania, wątków oraz losów postaci! Namawiam, aby uprzednio zapoznać się z fanfikiem, gdyż dalsza lektura niniejszego posta z pewnością ZEPSUJE radość samodzielnego poznawania fabuły oraz dążenia do zakończenia! „Przyjaźń to magia: Ewolucja gwiazd typu słonecznego” – kompletna analiza Dokładnie tak – oczywista oczywistość od samego początku, widniejąca w tytule, którą autorka ochrzciła poszczególne części fanfika, a która dla mnie bynajmniej nie okazała się czymś widocznym, czymś, co jednoznacznie wskazywało na chęć stworzenia aluzji do fizyki i astronomii, sygnalizując jednocześnie: „hej, tutaj może być drugie dno”. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że też nie przyszło mi do głowy, by zinterpretować tytuł fanfika dosłownie… Dziś poprawiam się i nadrabiam zaległości związane z wyżej wymienioną dziedziną wiedzy, dość pobieżnie, przyznaję, acz niewykluczone, że zainteresuję się tematem na tyle, że uczynię z niego kolejne hobby. Istotnie, tytuł oznacza cykl ewolucyjny gwiazd, nie obserwowany bezpośrednio, a często oparty na przewidywanych modelach, ponieważ procesy te trwają bardzo długo, nawet kilkanaście miliardów lat, co – wybiegając nieco do przodu – już na starcie powinno nam dać pojęcie jak długo mogą umierać pewne istoty. Na przykład alikorny. Co zaintrygowało mnie już jakiś czas po wielokrotnej lekturze opowiadania, a niedługo przed tym, jak usiadłem do niniejszej analizy, to dosyć tajemniczy wydźwięk tytułu, który utrzymuje się nawet po zdaniu sobie sprawy z nawiązania do astronomii. W kontekście fanfika tematycznie wpisanego w uniwersum „Friendship is Magic”, a nawet dającego się jakoś wpasować w określony punkt w chronologii (co tłumaczyłem i argumentowałem wcześniej), jeśli przyjąć założenie, iż opowiadanie Niki opisuje alternatywny bieg wydarzeń, nadpisując to, co nastąpiłoby w kanonie po przyjętym punkcie na osi czasu, tak na dobrą sprawę trudno przewidzieć, czego się spodziewać. Mając do dyspozycji wyłącznie tagi, a także obrazek okładkowy, można jednak oczekiwać, że będzie to nostalgiczne doświadczenie, być może w jakimś sensie wstrząsające lub szokujące. Zwłaszcza, jeżeli przyjąć jako wskazówkę fabułę innego opowiadania autorki – „Pedantki”. W każdym razie, skoro tytuł dosłownie oznacza sekwencje zmian, jakie przechodzą gwiazdy przez całe swoje długie istnienie, począwszy od narodzin, poprzez zwiększenie swoich rozmiarów, aż do wypalenia, powstaje pytanie – kto okaże się tytułową gwiazdą/ gwiazdami, jakie analogie zaprezentuje nam autorka oraz jak zdecyduje się to zakończyć, skoro ostatecznie... nie zostaje prawie nic? Jak się okazało, odpowiedzi na te, a także kolejne, powstające bezpośrednio podczas lektury pytania, wcale nie okazały się takie proste do uzyskania. Możliwe, że komuś wystarczy jednorazowe przeczytanie niniejszego dzieła. Ja potrzebowałem kilku podejść, za każdym razem odnajdywałem jakiś nowy szczegół, zaś łączenie ze sobą elementów, interpretacja pozostawionych przez autorkę poszlak, okazała się niemałą frajdą (pomimo takich, a nie innych tagów oraz gęstej atmosfery), głównie dzięki płynącej z niej satysfakcji. Spośród różnych schematów rozwoju gwiazd, Nika wybrała ten opisany największą ilością etapów, co oddają tytuły poszczególnych części opowiadania. Z dwoma tylko wyjątkami. I. Protogwiazda, czyli jak to się zaczęło II. Reakcje syntezy, czyli pięć przyjaciółek III. Czerwony olbrzym, czyli wypowiedziane życzenie IV. Mgławica planetarna, czyli jak to się skończyło V. Biały karzeł, czyli życzenie spełnione VI. Czarny karzeł, czyli koniec wszystkiego VII. Przyjaźń to magia, czyli o tym, co trwa wiecznie Luźne przemyślenia po analizie Nie powiem, iż powyższa analiza to zaledwie kropla w morzu, czy wierzchołek góry lodowej, jednakże czuję, że w tekście wciąż kryją się mniejsze lub większe szczegóły i momenty, które również, w kontekście całości, coś oznaczają, potęgując wrażenie, że poszczególne odcinki „Ewolucji...” to system naczyń połączonych, zaś autorka bardzo precyzyjnie zaplanowała co napisać, co gdzie umieścić, jak to powiązać, co to ma oznaczać. Jestem pod wielkim wrażeniem, ile można z tekstu wycisnąć, jak szerokie jest tutaj pole do interpretacji, teoretyzowania, w ogóle, jak dużo rzeczy pozostawiono wyobraźni i w jak znakomitym stylu zostało to zrealizowane. Masa fragmentów (o ile nie przytłaczająca większość z nich) ma jakiś drugi sens, ukryte znaczenie, a początkowe sceny nabierają głębszego znaczenia po poznaniu późniejszych. Nie brakuje różnych wstawek, czy to korespondencji, czy też zwrotów do określonych postaci, tudzież myśli i wspomnień, przeplatających się z właściwą treścią. Część z nich nie jest w porządku chronologicznym, trzeba to uporządkować, co wymaga od czytelnika skupienia oraz czytania ze zrozumieniem, co także mi się podoba. Natomiast, jak po tym wszystkim postrzegam ów fanfik? Po pierwsze, jako fanfik MLP, w którym określona postać pełni rolę gwiazdy typu słonecznego w tym sensie, że jej życie przebiega łudząco podobnie do cyklu ewolucyjnego gwiazd. Jednocześnie, opowiadanie podejmuje motyw apokalipsy, tuż obok przemijania oraz śmierci. Owszem, niektóre z tych rzeczy zdążyły przewinąć się w wieeelu fanfikach, aczkolwiek tutaj brzmi to na tyle świeżo, że nie mam z tym problemu. Plus, jest to napisane w stylu, który bardzo lubię. Po drugie, jako swego rodzaju alegorię cyklu ewolucyjnego gwiazd, gdzie pełnione przez postacie role są traktowane bardziej dosłownie, zachowując do pewnego stopnia kreskówkowość, ale tutaj głównym motorem napędowym tego wrażenia jest Discord, który zachowuje się najbardziej serialowo. Generalnie, jest to dosyć przejmująca historia o tym, jak księżniczka Celestia dostrzegła w Twilight kogoś, kto będzie w stanie wypełnić jej życzenie, gdy nadejdzie ostatni wieczór. Objęła ją opieką, przygotowała na to przeznaczenie, nie tylko pokazując gwiazdy, opowiadając o spełnianiu się życzeń, czy przedstawiając młodej Twilight Syriusza, ale także poprzez prośbę, aby częściej spotykała się z kucykami i zdobyła w ten sposób przyjaciół. Zaplanowała wszystko – jej drogę do osiągnięcia formy alikorna, poznanie wartości przyjaźni, była z nią i przy niej, mając pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Miała jednak wyrzuty sumienia. Sama Twilight natomiast, w pewnym momencie zaczęła się gubić, radzić sobie gorzej ze swoją nieśmiertelnością, zwłaszcza wtedy, gdy zaczęły odchodzić jej przyjaciółki. Pojawiło się wówczas zagrożenie, że zechce się zrzec swojej nieśmiertelności, a ponieważ było to niemożliwe, mogła sobie „pomóc”, gdyż alikorny albo są, albo ich nie ma. Na to Celestia nie mogła pozwolić. Znacznie później nadchodzi moment, w którym gwiazda typu słonecznego gaśnie, a Twilight przychodzi wypełnić swoje przeznaczenie, które od początku znała Celestia. Chodziło o to, by niczym spadająca gwiazda, spełniła jej życzenie. W ogóle, każda ze zmarłych przyjaciółek była jak gwiazda, która w pewnym momencie musiała zgasnąć, ale która jednocześnie miała jedno swoje życzenie, a także czyjeś, do spełnienia. Szczegółów nie znamy, gdyż opowiadanie jest skoncentrowane na relacjach Twilight-Celestia, uczennica-nauczycielka, gwiazda-gwiazda... Jednakże w tym wszystkim księżniczka Celestia nie zapomniała o tym, by wyposażyć Twilight w to, dzięki czemu przetrwa koniec wszystkiego, jeśli ta nie zdecyduje się jej zastąpić. Zresztą, to chyba i tak nie było możliwe, gdyż cykl ewolucyjny gwiazd nie przewiduje „zastępstwa”, nie wspominając o tym, że przebiega nieodwracalnie. Ale to nie znaczy, że po wszystkim nie ma niczego. Jest to także ciekawa wizja tego jak wygląda Chaos, który był na początku i w który wszystko się obraca, gdy nadchodzi koniec. Odkrywamy też co się dzieje ze wszystkimi gwiazdami, które zgasły oraz gdzie się one gromadzą, by... Ja wiem? Za jakiś czas rozpocząć coś nowego, wystąpić z Chaosu, zapoczątkowując kolejny cykl? Jeżeli to właśnie jest na rzeczy, a za każdym razem można kogoś poznać i się zaprzyjaźnić, wówczas faktycznie – gwiazdy umierają, wypalają się, światy się kończą, ale przyjaźń trwa wiecznie. W fanfik wkręciłem się totalnie bez pamięci, nie mogłem się oderwać dopóki nie skończyłem lektury. Kawał świetnej opowieści, inspirującej i pozwalającej się długo interpretować oraz analizować, co uwielbiam i co muszę szczególnie docenić. Nie brakowało ani wyrazistej, mocnej atmosfery, ani ciekawych zabiegów stylistycznych, ani zagadkowych kreacji, tajemnicy do rozwiązania. Są emocje, są interesujące fragmenty, posiadające zabarwienie filozoficzne, a także uniwersalne przesłanie, w ogóle, opowiadanie pobudza wyobraźnię, dzięki czemu łatwiej powrócić do ostrego pisania (tj. konsekwentnego tworzenia nowego tekstu w zadowalających ilościach, regularnie). Było to doświadczenie, o którym mogłem napisać wiele i tak też uczyniłem, ponieważ uważam, że tekst ten jak najbardziej na to zasługuje. A poza tym, chciałem się rozpisać Zresztą, jak pewnie nietrudno się domyślić, tekst ten ujął mnie również dlatego, że znalazłem w nim rzeczy, motywy oraz zagrania, których zawsze w różnych dziełach (nie tylko pisanych, filmy i gry również się kwalifikują) poszukuję i które uwielbiam. Autentycznie, jakby tekst ten został napisany pode mnie, tak mi w nim wszystko podpasowało i tak się z różnymi zawartymi w nim motywami utożsamiam. Tak jak nie mogłem się oderwać, tak nic nie może mi się w nim nie podobać i nic na to nie poradzę. Fantastyczna robota, zaś umiejętności w dziedzinie stylistyki, pozostawiania poszlak, łączenia wątków i kluczowych słów, kreowania przejmujących scen, tego wszystkiego mogę tylko pozazdrościć. Zawsze tak chciałem, ale nie potrafię. Bywa. A nieodkryte tajemnice? Chyba najbardziej zachodzę w głowę o co chodzi z tą herbatą waniliową No i cały czas mam wrażenie, że nie zinterpretowałem pełnego znaczenia Syriusza. W ogóle, kim jest ten, komu na niczym nie zależy i komu Twilight miałaby nie okazać litości? Plus, zaćmienie oraz rola Luny w tym wszystkim. Może za jakiś czas, gdy powrócę do fanfika, uda mi się odnaleźć znaczenie i tych elementów... O formie słów kilka Domyślam się, że dla wielu osób będzie to „tylko” kolejny fanfik o przemijaniu i umierającej Celestii, podobnie jak dla wielu wspominane przeze mnie zabiegi stylistyczne, formatowanie, sposób dzielenia tekstu, wszystko to okaże się zbędnym przeciąganiem fanfika, byle „ustrzelić” określoną ilość stron. Mnie osobiście taka forma nie przeszkadza ani trochę, zresztą, zdążyłem się przyzwyczaić, gdyż miałem przyjemność czytać i komentować różne dzieła Niki, zatem na tym polu ani nie mam zastrzeżeń... ani nie odnajduję niczego nowego, może pewną subtelną ewolucję. Ale hej, po co naprawiać coś, co nie jest zepsute? Zwłaszcza, że póki co nie obawiam się, że forma w bliżej nieokreślonej przyszłości mi zbrzydnie? Zresztą, mnie to „enterowanie” pasuje także dlatego, że tekst łatwiej czytało się nie jak typową narrację, ale zbiór następujących po sobie myśli, przebłysków. Oczywiście mamy tutaj także zwykłą narrację, pisaną w typowym stylu, jednakże chcę zaznaczyć, że to, w jaki sposób podzielona została „Ewolucja...” absolutnie mi nie przeszkadza. Natomiast, jeżeli idzie o podział na odcinki oraz ich gabaryty, tutaj wszystko jest dla mnie jasne jak słońce (hie hie) – jeżeli rzucimy okiem na mapę etapów cyklu ewolucyjnego gwiazd, zdamy sobie sprawę, że długości poszczególnych odcinków symbolizują wielkość gwiazdy w ramach poszczególnych etapów, po których zostały nazwane. Ciekawa sprawa, zdaję sobie sprawę, że rozwiązanie to pewnie nie podbije serca każdego odbiorcy, ale autorka i o tym pomyślała – stąd można przeczytać „Ewolucję...” jako całość, w jednym pliku. Jest wybór, więc tym bardziej nie mam na co narzekać Tekst został napisany naprawdę ładnie i solidnie, aczkolwiek zdarzały się powtórzenia, a także zgrzyty polegające na szyku zdań, który w zasadzie wymuszał stosowanie tych samych słów, oprócz tego znalazłem kilka „pleców” zamiast „grzbietu”, nieliczne dywizy zamiast półpauz (mam nadzieję, że nie pomyliłem, ostatnio trochę tych fanfików sprawdzałem), rozkminy odnośnie wielokropków (czy dalsze części są kontynuacją, czy nowymi zdaniami?), a także ogólnie średnio brzmiące zdania, które mogłyby być lepsze. Starałem się to wszystko pozaznaczać i zwrócić na to uwagę autorki, aby zgrzyty te czym prędzej poznikały. Wprawdzie nie rujnowały wrażeń z lektury, ale bez nich ogólna jakość technologiczna tekstu z pewnością się podniosła. Ostatecznie, fanfik brzmi dobrze, ładnie i elegancko, znajdziemy w nim wiele naprawdę świetnych, dźwięcznych fragmentów, które płyną, które czyta się po prostu dobrze i z poczuciem satysfakcji, iż autorka wspięła się na wyżyny swych możliwości. Szkoda, że wrażenie to nie utrzymuje się przez całość fanfika, ale nie mogę powiedzieć, że jego jakość przed moimi sugestiami była jakaś nierówna. Amplituda dosyć niska. Innymi słowy – nie miałem wiele do roboty w materii korekty Szybki werdykt Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli ktoś jeszcze ma wątpliwości i zadaje sobie pytanie, czy mogło być lepiej... Powiem w ten sposób: pewnie tak, bo zawsze może być lepiej. Ale lepsze jest wrogiem dobrego. W „Ewolucji gwiazd typu słonecznego” niczego mi nie brakuje, toteż powiadanie uważam za naprawdę dobre, świetnie zaplanowane i rozpisane, z masą pamiętnych scen, dialogów oraz fenomenalnym, melancholijnym klimatem oraz dość uniwersalnym przesłaniem. Tego właśnie potrzebowałem. Była to także historia, na temat której mogłem rozpisać się jeszcze obszerniej, przeanalizować niemalże wszystko, byle dojść do interpretacji, która miałaby największe szanse zbiec się z wizją autorki w jak największej ilości punktów, z czego z kolei miałem mnóstwo satysfakcji oraz zabawy. Uwielbiam, gdy mogę na temat jakiegoś dzieła napisać więcej Byłbym zapomniał – w jakim sensie możemy utożsamiać się z opowiadaniem w sposób dosłowny? Odpowiedź jest prosta. Za kilka miliardów lat, nasze Słońce wejście w etap czerwonego olbrzyma, zatem… Taa, nas też to czeka. Na razie nie teraz, kiedyś na pewno. Nie wiem jak się na to zapatrujecie, ale te 5 czy 6 miliardów lat szybko leci, zobaczycie Po namyśle, zważywszy na to jak wiele rzeczy mi się w tym fanfiku spodobało, jak wiele z nich idealnie trafiło w mój gust oraz ile w nim odnalazłem motywów, które doceniam w sposób szczególny, emocjonalny wręcz, postanowiłem, że również w przypadku "Ewolucji gwiazd typu słonecznego" oddam głos na tag [Epic], gdyż było to dla mnie doświadczenie na tyle przejmujące, inspirujące, a przy tym pozwalające na znacznie obszerniejszą niż zazwyczaj analizę, że to po prostu będzie sprawiedliwe. Doskonały, melancholijny fanfik pełen ukrytego sensu, zawierający piękne przesłanie. Dziękuję. Pozdrawiam!