Skocz do zawartości

Sun

Brony
  • Zawartość

    1542
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    38

Wszystko napisane przez Sun

  1. Lektura tego fika wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Być może wynikało to z mojego nastawienia do dzieła, a być może ono po prostu ma swoje wady. Zacznę od tego, że sam fanfik jest krótki. Powiedziałbym, że bardzo krótki. Nie ma tu kilkukrotnego przesłuchiwania podejrzanych, nie ma snucia wniosków, nie ma wyciągania brudów i brudków... Jest krótki do tego stopnia, że nie przesłuchano nawet całej szóstki, pardon, piątki. Czy to jednak źle? Nie do końca. Znaczy, fajnie by było zobaczyć ten motyw w stylu kryminału Agaty Christie, ale to wykonanie się na swój sposób sprawdza i ma swój urok. Przynajmniej do momentu, kiedy dowiadujemy się, kto jest mordercą. Bo wtedy wszystko leci na księżyc. Sam pomysł na to, kto zabił jest co najwyżej średni. Motyw też wywołał u mnie efekt: WAT? Aczkolwiek, finałowa walka z mordercą była jak najbardziej na plus. Czuło się hollywoodzki klimat i czytało z zapartym tchem. Przejdźmy jednak do fabuły. Pinkie zostaje zamordowana i to dość brutalnie. Sprawą zajmuje się miejscowa policja i miejscowy detektyw, z bardzo interesującą przeszłością. Swoją drogą, świetna, bardzo klimatyczna postać, której losy śledzi się bardzo przyjemnie. I choć jej przeszłość jest bardzo w stylu hollywood, to doskonale tu pasuje. Nie wyobrażam sobie tu innego bohatera Nasz detektyw ogląda miejsce zbrodni, notując sobie wszystkie dziwności. Wyprasza u nielubianych księżniczek pozwolenie do prowadzenia śledztwa i zabiera się do dzieła. Przesłuchuje rodzinę, najbliższe przyjaciółki, spotyka się z lekarzem, który przeprowadzał oględziny zwłok... Aż wreszcie trafia na ierwszą podejrzaną, u której znajduje narzędzie zbrodni (na wierzchu). Dowody są z jednej strony obciążające (ale aż tak ordynarnie oczywiste, że od razu nasuwa się wniosek, że podejrzana jest niewinna), a z drugiej, okazują się niewystarczające do skazania, czy nawet do zamknięcia na kilka dni. Oczywiscie detektyw zostaje odesłany do domu, gdzie pije (fajna realizacja. Może trochę sztampowa, ale robi robotę). We śnie odwiedza go Luna i poznajemy spory wycinek przeszłości bohatera. Myślę nawet, że najważniejszy, bo to on tłumaczy, czemu się znalazł w kucowsi i czemu tak mu zależało na tym, by zająć się tym śledztwem. Samo spotkanie z luną też jest tu fajnie zrealizowane. Zwłaszcza w kontekście ich poprzedniego spotkania w realu. Gdy się wreszcie obudzi, skacowany przegląda notatki i dochodzi do wniosku, kto jest mordercą i kto będzie następną ofiarą. Błyskotliwie biegnie na pomoc, zdąża w ostatniej chwili i cudem przeżywa epicką walkę z mordercą. No i na końcu mamy scenę z pogrzebu Pinkie, która wspaniale zamyka ten fanfik. Jak dla mnie majstersztyk. Słowem, jeśli chodzi o treść, to budzi ona moje mieszane uczucia. Pomysł jest świetny. Relacje detektywa z podejrzanymi i z księżniczkami, jak najbardziej na plus. Wprawdzie można by tu naprawdę sporo dopowiedzieć, ale w tej formie też jest dobrze. Klimat w tym fiku jest zatankowany po korek i aż się wylewa. Postać głównego bohatera pasuje wprost idealnie. Niestety morderca jest bez sensu, pojawia się tak z plota, a jego motyw też się nie kalkuluje. Poa na postacie. Już pochwaliłem nieco zapitego, palącego detektywa, który nie lubi władzy i ma przeszłość, która budzi go po nocy. Pora więc pochwalić pozostałych. Flutershy wyszła wspaniale. Dokładnie tak, jakbym się po niej spodziewał. tak smutna, ze nie jest już w stanie płakać. Tak przybita, że spokojna... tak bym ją widział, gdybym sam pisał tego fika. Twilight próbująca znaleźć rozwiązanie w postaci nekromancji też wypada śietnie. Zwłaszcza w połączeniu z jej dość oschłym stosunkiem do detektywa i wiarą we własne kompetencje (skoro elementy rozwiązują wszystkie problemy, to znajdą i mordercę). Rainbow przebijająca się przez kordon do pokoju Pinkie również pasuje do tej postaci. Wprawdzie wskazuje na silny shipping PieDash, ale to mi jakoś tu pasuje. Same księżniczki też wypadają dobrze, postawione przed faktem mordu na jednej ze strategicznych dla kraju person. Słowem, poza mordercą, w tym fiku nie ma złych postaci. Wszystkie zachowują się naturalnie i trzymają poziom. Trochę szkoda, że nie dostaliśmy więcej interakcji między nimi, a detektywem, ale to jest do przeżycia. Tyle z treści, pora na formę. Tu nie mam w zasadzie nic do zarzucenia. W końcu to tłumaczenie aTOMa. Wybitnego tlumacza, dysponującego swym, zaufanym sztabem. Żadnych błędów nie widać, tekst jest schludny i czytelny. sama przyjemność. Podsumowując, to nie jest zły fik. Nawet mimo mordercy z plota i bardzo niewielkiej długosci, to dalej jest przyjemne i klimatyczne opowiadanie, które zdecydowanie warto przeczytać. Polecam.
  2. No i ostatni fik z trylogii sunsetkowej za mną. Dalej uważam, że trylogia powinna być opublikowana w jednym wątku, z tagiem: Seria. Przejdźmy jednak do samego dzieła. Tym razem fik rozgrywa się po pierwszej części Equestria girls. Konkretnie w chwili, kiedy Sunset odbudowuje szkołę. Wtedy rozmyśla o tym co zrobiła, a czego zrobić tak naprawdę nie chciała. Później uzyskujemy sporo informacji na temat tego, jakim cudem Sunset się udało przeżyć w świecie ludzi. I tu muszę, z jednej strony, pochwalić pomysł, z drugiej, ponarzekać na niego. Bo dobra, fajnie, że Sunset była przezorna i do świata, o którym nic nie wie (chyba) wzięła plecak pełen kamieni szlachetnych. Chwali się świadomość, że waluta w innym świecie może być zupełnie inna. Ale skąd pewność, że kamienie szlachetne, które walają się po ulicach Equestrii jak śmieci, a zwykła krawcowa ze wsi używa ich jak cekinów, są cokolwiek warte w innym świecie? Przecież równie dobrze wartościowe mogłyby być rolki papieru, albo liście. Nie mówiąc o tym, że sypnięcie takiej ilości klejnotów w relatywnie krótkim czasie z pewnością ściągnie na nią uwagę. Aczkolwiek to i tak niewiele przy logice superhakersunset, która ogarnęła kompa na tyle, by zhakować serwery i dopisać swoją tożsamość do już istniejących. To uproszczenie i to bardzo wielkie. Już bardziej logiczny byłby zakup tożsamości na czarnym rynku (albo zlecenie stworzenia sobie tożsamości). W końcu Sunset była dziana. Lepiej wypadają fragmenty o tym, jak Sunset zaczęła ogarniać świat (pobyty w bibliotece), czy dba o pozory (zapisanie się do szkoły). Tak samo dobrze wypadło to, jak Sunset zaczęła w szkole od budowy pozycji, a dopiero potem przeszła do dzielenia uczniów. Bardzo fajny pomysł. Szkoda jednak, ze jet to tylko wspomniane na etapie jednego, dwóch akapitów. Ogólnie, cały fik cierpi na to, co pozostałe części Trylogii. Raz, że sporo traci, jako osobna część (choć chyba najmniej, w stosunku do poprzednich). Dwa, że zwyczajnie jest za krótki. Samego życia Sunset, od chwili przybycia z Equestrii do kradzieży korony starczyłoby na wielorozdziałowy fanfik. Nawet pomijając szkołę (czyli samo urządzanie się Sunset na ziemi), to jest tam materiał na przynajmniej dwa, trzy razy tyle. Ba, nawet samą naprawę ściany można opisać dłużej. Trzy. Zakończenie jest niefajne. Ten ostatni akapit o syrenach jest dla mnie bez sensu. Śmiało można by go było usunąć i fik nic by nie stracił,a wbrew pozorom, nawet zyskał. Jeśli chodzi o stronę techniczną, to tu nie mam zastrzeżeń. Nie widziałem żadnych błędów, literówek czy coś. Tekst ładny, wyjustowany... forma trzyma wysoki poziom i ani trochę nie przeszkadza w czytaniu. Podsumowując, nowe początki są raczej średnim fikiem (może średnim plus). Zdecydowanie za krótkim i zbyt uproszczonym. Z drugiej jednak strony, w kontekście trylogii wypadają już znacznie lepiej. Czy więc je polecam? W zasadzie tak. Ale niestety z podejściem do trylogii jak do serii (a nie osobnych fików) i zaznaczam jednocześnie, że dałoby sie to zrobić lepiej. Gdybym zaś miał wymienić swoją, ulubioną część z trylogii, to chyba by to była część pierwsza. Bo choć ma takie same problemy jak wszystkie, tam chyba najmniej mnie męczyły.
  3. Cieszę się, że wszystko doszło sprawnie i bez uszkodzeń. Polecam się na przyszłość. Kolejne wydanie zapewne w połowie wiosny. Jeśli oczywiście świat pozwoli. A co to będzie? Nie mam jeszcze pojęcia, jaka nowość się pojawi, ale mam kilku dobrych kandydatów na to miejsce. A z dodruków NAJPRAWDOPODOBNIEJ past sins oraz opowiadania. Bo, co zaskakujące, ten fandom dalej się tym nie nasycił
  4. Zbudujmy sobie dom publiczny Ciuralla ciuralla la Będzie bardzo sympatyczny Ciuralla ciuralla la Ogólnie, zamysł randomowej komedii, rozgrywającej się w domie publicznym (prowadzonym przez muchy), to zamysł wielce ciekawy i niezwykle odkrywczy. Aż się dziwię, że sam na to nie wpadłem, bo w tym pomyśle kryją się tony potencjału. Ten konkretny fik to w zasadzie zbiór krótkich opowiadań, rozgrywajacych się w domu publicznym, prowadzonym przez podmieńce (płci żeńskiej). A to przyjdzie kobieta, szukać męża, a to, jakiś klient zajdzie, a to dzień wolny i nie ma sałaty.... Słowem, typowe problemy pracownic domu taniego tulenia. Oczywiście ubrane w odrobinę złośliwości, braku logiki i prostego, niewymagajacego humoru. Wypada to całkiem dobrze, choć pewnie dałoby się z tematu wycisnąć więcej. Co do randomowości, to jest to randomowość dość prosta i niewyszukana (jak w sweetie brick, chociażby), ale lmajaca odrobinę sensu. Jak w przypadku klaczy, która wpada zapytać o męża i jest ogólnie niekulturalna. Awanturuje się, rzuca pieniądze z żądaniem informacji o tym, kiedy mąż się pojawi. Jednak nie powiedziała ani jak się nazywa, ani jak wygląda jej ogier. Z kolei, gdy brakuje sałaty i podmieńczynie są głodne, (bo nie ma miłości i sałaty), podejmują decyzję, że pójdą do sklepu, a konkretnie Cicha pójdzie. Cicha mdleje z wrażenia, a pozostałe siedzą i na nią patrzą. A sałaty nikt nie kupił. Taki prosty random, bazujący na kilku sąsiednich zdaniach. Ale wypada całkiem fajnie. Przynajmniej w kontekście tego dzieła. Z postaci, podoba mi się postać Cichej, które nie mówi w normalnym języku ( W zasadzie niewiele mówi w jakimkolwiek). Przy normalnym fiku, pewnie zainteresowałbym się jej przeszłością i powodem, dla którego nie mówi normalnie, ale tu pewnie musiałbym się zadowolić faktem, że tak jest i tyle. Tak czy inaczej, to postać, która powinna się często pojawiać. Pozostałe pracownice też zdają się być bardzo spoko, ale mało o nich wiadomo, bo i tekstu mało. Niestety, ten niezgorszy tekst, bazujący na wspaniałym pomyśle i mający całkiem zabawny, prosty humor, ma słabą formę. Są błędy składniowe, chyba kilka literówek i jakieś, dziwne dwa myślniki zamiast półpauz. Szkoda, wielka szkoda. Aczkolwiek nie moge się zgodzić ze swym przedmówcą, co do tego, że praktycznie nieobecne opisy to błąd. Owszem, można by było rozwinąć je i jakoś pokazać, jak wygląda ten dom, ale przy tej strukturze i takim prowadzeniu fika (krótkie opowiadania, a w zasadzie coś drablowatego), jak najbardziej można sie pokusić o poskąpienie opisów. Bawi tu prosty absurd. Tak czy inaczej, to nie jest zły fik. Aczkolwiek dobry też nie jest. Poleciłbym go co najwyżej jako jedno, krótkie i trochę odmóżdżające posiedzenie. No i jako kopalnie pomysłów
  5. Przeczytane. Pora więc na komentarz Wyjątkowo zacznę go od formy i samego tłumaczenia. Otwieram dokument i widzę ładnie spreparowany tekst. Są półpauzy, justowanie, akapity... Nawet tłumacze dali tak niespotykane coś, jak dzielenie wyrazów. Rzecz, której w tekstach nie widzi. Trochę przy tym dziwi, że odstęp miedzy akapitami jest wykonany dodatkowym enterem, zamiast odpowiedniej funkcji, ale dobra. Tekst jest ładny, schludny i może świecić przykładem. dla innych tekstów. Czytam. Tekst przetłumaczony dobrze, nieźle oddaje klimat opowiadania. Człowiek bardzo szybko się wciąga, z zapartym tchem śledzi losy bohaterów w niesławnej fabryce tęczy. I... … i trafia się tego typu kfiatek. Dobra, nie ma tego dużo na szczęście. Tak raz na powiedzmy 15 stron trafia się tego typu cudo (głównie wyłupione oczy). Zupełnie jakby ktoś zbyt dosłownie wziął sobie do serca podpowiedź google tłumacza. Żeby nie było, nie jestem prceiwny jego stosowaniu, a nawet polecam, tylko trzeba uważać. Na całe szczęście, są to tylko jednostkowe przypadki w dobrym tłumaczeniu. Warto by włączyć komentarze w dokumencie, by kolejni czytelnicy przy okazji wypunktowali wszystkie takie drobiazgi. Całkiem niezłą formę mamy za sobą, wiec pora na treść. Ta jest niezwykle miodna. Od wydarzeń z Rainbow Factory minęło wiele lat. Fabryka dalej stoi, dalej przetwarza źrebaki i ma się świetnie. Jest więcej personelu, większa wydajność, więcej maszyn i nawet zatrudniają nową pracownicę na początku fika. Swoją drogą, Gentle to bardzo fajna postać. Porządny, oddany pracy inżynier, który wie co robi, lubi to co robi i w ogóle. Może trochę dziwić, że szybko akceptuje swój los i to, co spotyka źrebaki, które nie zdadzą testu z latania, ale to, moim zdaniem, jak najbardziej dobrze napisane podejście. Bo z czasem się dowiadujemy, że Gentle jest logiczna do bólu i ma zmysł optymalizacyjny. Poza tym, lata wpajania pegazom pewnego sposobu myślenia robią swoje. Tak czy inaczej, losy Gentle śledzi się bardzo przyjemnie, póki jej nie odbija. To akurat, moim zdaniem, słabe. Zdecydowanie za szybko jej umysł się poddaje szaleństwu. Owszem, ma tos ens, bo przecież w fabryce tęczy każdy oszaleje, ale nie powinna wariować tak szybko. I tak gwałtownie. Mogę mieć tylko nadzieję, że to tymczasowe i w kolejnej części powróci normalna, logiczna Gentle. Oczywiście, całego fanfika by nie było, gdyby nie kolejna ucieczka porażek (do tego wrócę jeszcze). I to mimo nowoczesnego systemu, który miał zapobiec temu, co wydarzyło się w Rainbow Factory. Tymczasem dwa źrebaki, trochę przypadkiem, a trochę szczęściem, uciekają do dolnej fabryki, gdzie rozgrywa się prawie cała akcja tegoż fika. Wymanewrowywują swych prześladowców, błąkając się w poszukiwaniu wyjścia i jednocześnie serwując czytelnikowi sporo opisów tego, co się wyprawia za zamknietymi drzwiami fabryki. A tam wiele jest mrocznych sekretów, ponad samo przerabianie źrebaków na tęczę. Poznajemy też naprawdę fajnie napisanych bohaterów. Świetny jest tu śmiejący się wiecznie i szalony Contrail. Bo pod tym płaszczykiem szaleństwa (które czeka każdego w fabryce tęczy), kryje się naprawdę inteligentny i trzeźwo myślący ogier. Rainbow Dash z kolei jest taką samą, zimna i lojalną klaczą. Lojalną wobec korporacji i całej, pegaziej rasy. W imię tejże lojalności stanęła na czele fabryki i w imię tejże lojalności robi to, co robi. By jej pegazi rodacy mieli należny im status. Pozostali pracownicy fabryki są spoko. Może nie jacyś wybitnie warci zapamiętania, ale ich losy śledziło się całkiem przyjemnie. Doskonale pasowali do ról, które im przypisano. Jednak najlepszy w tym wszystkim jest doktor Atmosphere. To on jest tu mistrzem i reżyserem całego tego spektaklu. I choć jest pod Rainbow, to on tak naprawdę organizuje życie fabryki i to on ukuł może trochę kliszowy, ale wspaniały plan, który ma za zadanie pchnąć pegazy w nową epokę. Ich epokę. Przyznam, że choć szybko poczułem, ze on może odegrać większą rolę niż się wydaje, to do samego końca nie miałem pewności, że to takie podkowy. Warto jeszcze zwrócić uwagę na bardzo dobry i bardzo życiowy pomysł, który doskonale buduje świat, klimat i tłumaczy, czemu to wszystko się tak dzieje. Czyli logika pegazów odnośnie tych, którzy oblali test i depegazyfikacja tychże. Bo przecież znacznie łatwiej jest skazywać na śmierć porażkę, a nie pegaza. Znacznie łatwiej obrażać porażkę, a nie pegaza. Znacznie łatwiej wrzucić porażkę, a nie pegaza, do maszyny, która odzyska z tego nic niewartego ciała resztki magii, spektrum i co się tam jeszcze przyda. I znacznie łatwiej żyć ze świadomością, że utylizacja porażek służy dobru całej rasy i dobru kraju. Bo przecież jeśli świat zobaczy, ze pegazy są słabe, to z pewnością je zaatakuje. Prawda? Słowem, Pegasus Device to bardzo fajny, bardzo klimatyczny fik, który przyjemnie mnie zaskoczył. Jest zdecydowanie lepszy niż materiał na którym bazuje. Samo tłumaczenie też jest przyzwoite, choć z drobnymi mankamentami. Polecam i zdecydowanie będę śledził, co jeszcze przełożysz.
  6. Dziś, z niewielkim poślizgiem, odebrałem książki i musze przyznać, że smocze łzy wyszły świetnie (zasługa autora okładki i drukarni) Już jutro pierwsza partia książek ruszy w świat. Zaś do połowy przyszłego tygodnia, wszystkie już powinny znaleźć się w rączkach kurierów. Porządnie zapakowane i wymoszczone.
  7. Przeczytałem i musze przyznać, że mam problem z tym fikiem. Niewielki, może nieistotny problem, który towarzyszył mi przez cały fik i nie odpuszczał w żadnym akapicie. Ale po kolei. I uwaga na spoilery Box to jest w zasadzie bardzo interesujacy fik, napisany w niecodziennie spotykany sposób. Otóż całą historię poznajemy poprzez kolejne wpisy w dzienniku bohaterki. To bardzo dobry zabieg, który świetnie tworzy klimat tego dzieła i pozwala się lepiej zapoznać z tym, jak zmienia się sposób myślenia postaci. Przy okazji jest to bardzo ciekawa odmiana od klasycznie opisywanych fików. Sama historia prezentowana w fiku jest dość prosta. Do Rarity przychodzi ogier i pozostawia jej tajemnicze pudełko, którego ma nie otwierać, oraz klucz do niego. Potem widzimy osiem stron o tym, jak Rarity coraz intensywniej myśli o pudełku i jak zmienia się jej podejście do misji ,,ochrony" zawartości. I muszę przyznać, że to jest w tym fiku bardzo dobrze opisane. Autor postarał się, oddając kolejne, małe kroczki Rarity na drodze do szaleństwa. Zadbał nawet o to, by dodać fragment z pewnym ,,ozdrowieniem" bohaterki, oraz jej wspomnienie o ruchu w interesie (przynajmniej na początku). Jest nawet wpis, w którym Rarity uświadamia sobie swoje szaleństwo i postanawia pozbyć się pudełka. Zaś dwa ostatnie wpisy stanowią wprost perfekcyjne ukoronowanie tego fika i doskonale wyważone zakończenie klimatycznej historii. I choć cała ta opowieść jest zbudowana bardzo dobrze i niezwykle klimatycznie, to jedna jej cecha stanowiła dla mnie problem. Ta historia jest przewidywalna. Przewidywalna do tego stopnia, że byłem w stanie przewidzieć, co mniej więcej będzie w każdym, kolejnym wpisie Rarity i jak sie będzie ta historia toczyć. Zupełnie jakby ktoś po prostu odrobił zadanie domowe. To jednak nie znaczy, że uważam ten fik za zły. Wprost przeciwnie. To dalej jest bardzo dobry i bardzo przyjem,nie napisany fik, w którym autor odrobił zadanie z kreowania bohatera, budowania napięcia i klimatu. Choć z drugiej strony, można by rzec, że najprawdopodobniej przepisał i przerobił creepypastę Podsumowujac, choć to dzieło jest przewidywalne, to dalej jest kawałem naprawdę dobrego tekstu, który można czytać z przyjemnością. Zwłaszcza, że pod względem strony technicznej nie ma tu żadnych uchybień, ani jakichkolwiek problemów. Ale to akurat nic dziwnego, w końcu to tłumaczenie Dolara. Tak więc, raczej mogę polecić to dzieło, choć nie bedę ukrywał, widziałem lepsze fiki, spod tłumaczenia Dolara
  8. Przeczytane. I jeśli miałbym jednym słowem określić ten fanfik, to powiedziałbym: AHA. Przyciągnięty tytułem, liczyłem na coś długiego, z ciężkim klimatem i niepewnością, co czai się w mroku. A dostałem coś, co strasznie śmierdzi creepypastą. Fanfik jest zwyczajnie za krótki, zbyt ubogi w opisy i pozbawiony napięcia. Dobra, jest se nawiedzony dom w środku lasu. Dom, o którym nie wiemy nic (Skąd się wziął, kto tam mieszkał, czy działy się wokół jakieś, dziwne rzeczy? Żadnego backstory domu, jak dla mnie). W tym domu rozegrają se takie wydarzenia jak ucieczka przed morderczymi sobowtórami, które biorą się z jakiejś ,,klatki". Tak po prostu. Żadnego Backstory klatki nie uświadczymy. żadnych opisów, notatek, starych dzienników, czy coś. Po prostu klatka tak robi, a Rainbow to wyczytała na ścianie. Prawdziwa Rainbow? Tak, bo niestety zabrakło też chociaż odrobiny niepewności, czy czasem dobra Rainbow nie jest tak naprawdę tym, złym sobowtórem. Z resztą, tego nie widziałem też przy żadnej z CMC. Oczywiście nie da się wiecznie uciekać przed samym sobą, w związku z tym, szybko dochodzi do walki. Moim zdaniem za szybko. Zabrakło mi tu grozy związanej z ucieczką przed nieuniknionym, czy szukania jakiegokolwiek wyjścia. Owszem, wynikało to trochę z pojawienia się Rainbow, ale to oznacza tylko tyle, że Rainbow pojawia się za szybko. poza tym, CMC nawet nie próbują jej przekonać by uciekać, albo coś. Sama walka też jest mało przekonująca i nie czułem w niej napięcia, oraz prawdopodobieństwa śmierci, wieńczącego każdą decyzję. Aczkolwiek gryzienie, wyrywanie mięsa, smakowanie krwi i miażdżenie karków, to dostateczny gore jak na tak krótki fik. Gdyby jednak materiału było więcej, można by śmiało pokusić się o jakieś, krwawe napisy na ścianach, resztki poprzednich chojraków i może młodzieży, która chciała się przypodobać białogłowym. Mówiąc wprost, fanfik to dla mnie niewykorzystany potencjał. Ani nie straszny, ani nie goruje, ani nie pozostawia w czytelniku niepewności. Zwłaszcza, że i tak na końcu dom zostaje zniszczony (a nie znika w niewyjaśnionych okolicznościach). Jednak oprócz narzekania, będę też chwalił. Na tych kilku stronach udało się całkiem dobrze oddać postacie. Z rezsztą, sam ich dobór jest bardzo dobry. CMC pasują na kogoś, kto by się zapuścił do takiej chałupy. Tak samo Rainbow jest kimś, kto mógłby się w takim domu znaleźć. Jako ktoś, kto poszedłby tam szukać jakichś artefaktów (jak Daring Do). Samo zachowanie postaci również pasuje mi do ich charakterów. Mogę też pochwalić za pomysł tej, magicznej klatki, która blokuje wyjście i tworzy sobowtóra. Może nie został on wykorzystany, ale był dobry. Sama forma też zasługuję na pochwałę. Nie zauważyłem żadnego błędu, ani niczego, co oderwałoby mnie od lektury. Sam tekst jest wyjustowany i schludny. Nie obraziłbym się wprawdzie za odstępy między akapitami (wygodniej się czyta), ale tak ostatecznie też może być. Lecz mimo, że fik mi się nie podobał, to nie mogę go nazwać złym, owszem, może i ma, w moim odczuciu, niewykorzystany potencjał i jest za krótki, ale nie jest zły. To dobra pozycja dla miłośników creepypast i jakichś ich pochodnych. Inni... cóż, muszą się przekonać sami, bo po komentarzach widzę, że fik się wielu ludziom podobał.
  9. Przeczytane. Zanim jednak powiem, co myślę o fiku, zwróce uwagę na kilka rzeczy związanych z samym tematem. Po pierwsze, tagi nie są źle. Owszem, jest ich dużo i jest tag autorski, ale tu nie ma żadnego błędu. Nawet jeśli dany tag się nie odnosi do rozdziału, to jego umieszczenie nie jest błędem. Przynajmniej moim zdaniem. Raczej jest zapowiedzią tego, co nas czeka. Po drugie, w jednym ze zdań tego, dość skąpego, opisu jest nielogiczność I wymaga to jakiejś poprawki. Pomarudziłem na temat, to teraz pora na fika. Zacznę od formy, która jest całkiem niezła. Tekst jest ładny, schludny, wyjustowany. Nie zauważyłem też błędów, czy literówek, tylko jedną, przypadkową spację przed przecinkiem. Poprawiłbym ją, ale dokument ma wyłączone sugestie. Proponowałbym je włączyć, bo to, moim zdaniem, pomaga czynić tekst lepszym i czasami daje pewien drobny feedback (czasem ludzie coś komentują na boku). Mam niestety wrażenie, że w przypisie jest błąd, ale tu lepiej jakby ktoś potwierdził moje słowa. Otóż, jeśli dobrze myślę, Peculiarities to są osobliwości, a nie osobliwość. Liczba mnoga, a nie pojedyncza. Pojedyncza byłaby chyba Peculiarity Poza tym, mógłbym się jeszcze przyczepić, że odstępy miedzy akapitami są robione enterem, a nie funkcją (odstęp przed lub po akapicie), ale to nie jest jakaś wielka tragedia (poza tym, że raz jest podwójny enter). Ogólnie, forma bardzo spoko. A teraz treść. Mamy tu jedną, krótką cenę tworzenia świata. Opisaną dość powoli i klasycznie. Najpierw jest nic i energia (czyli jednak coś jest), potem z energii tworzy się osobliwość, a z niej dziewięć pierwiastków wszechświata i jakiś Bóg. Jeszcze nie wiadomo jaki i jak bardzo istotny. On zaś tworzy przestrzeń składającą się z sześciu kierunków. Potem bóg tworzy czas, a następnie wypełnia cały swój ,,świat" materiałem (a nie materią?). I na końcu nadał wszystkiemu ruch, wzięty z siebie. Ciekawa wizja ,,początku", nie powiem. Z jednej strony wygląda dość klasycznie, ale z drugiej, widać, że autor próbuje to zrobić po swojemu. I nawet mu to wychodzi. Poza tym, opisy brzmiały tu płynnie i dawały obraz całości, bez bycia naprawdę rozbudowanymi. Potem następuje opis stwórcy (prawdopodobnie tego samego, ale można domniemywać, że nie ma pewności), który jest czymś w rodzaju boga astronauty, z głową wypełnioną firmamentem (pewnie chodziło o głowę i całe ciało, zrobione z firmamentu, jak u małej niedźwiedzicy). Siedzi sobie na fotelu i ogląda świat, jak facio w kinie. Zabrakło mi tu trochę wspomnienia o kubełku popcornu, który, dobrze użyty, mógłby wprowadzić ten element komediowy. Tak czy siak, bóg wstaje, zakłada hełm, z wizjerem, z amorficznego szkła (spoiler: inny rodzaj szkła nie istnieje), po czym staje przed kamerą i wypowiada kilka słów na temat prawdopodobieństwa i działania wszechświata. Ogólnie, te sceny są ciekawe i fajnie napisane, a do tego stanowią całkiem fajny wstęp dla czegoś dużego i z polotem. Mam tez wrażenie, że widzę tu odrobinę inspiracji światem dysku. Tam też w każdym tomie jest wspomniany wielki żółw i cztery słonie. Jestem ciekaw, jak to bedzie się odnosić do dalszego ciągu fika. Bo w tej chwili, z takiego otwarcia można zrobić naprawdę wszystko. Zarówno jakieś post apo, jak i czytani przez Czubównę fik o ewolucji wszechświata. Jedynie obawę może budzić kilka elementów, kłócących się nieco z fizyką (jak szkło amorficzne, wskazujace na istnienie jakiegoś innego, czy zamiana ciemnej masy w materiał). Podsumowując, jestem zaciekawiony. Z pewnością będę śledził ten fik (jeśli czas pozwoli), bo tu może kryć się coś fajnego. Zwłaszcza, że tekst wygląda ładnie. A to już plus, jak na debiut.
  10. Kaszel. Słynny (podobno) fanfik, który mnie osobiście nie kupił. Choć wiele osób nie podziela mojego zdania. Tym niemniej, gdy zobaczyłem, że powstała druga część, postanowiłem dać jej szansę. Zwłaszcza, że tym razem to nie tłumaczenie, lecz dzieło rodzime. Stąd ciekawość jak zadziałała inspiracja. Wprawdzie trochę trwało, zanim znalazłem czas, ale wreszcie się udało. Już po otwarciu dokumentu widać różnice. Niestety nie całkiem pozytywne. Bo owszem, mamy tu nasz polski zapis dialogowy, ale niestety tekst jest niewyjustowany i pozbawiony odstępów między akapitami. Samych wcięć tekstu też brakuje, przez co wszystko wygląda jak jeden wielki i szpetny akapit. Dalej jest niewiele lepiej. Dialogi są pomieszane z narracją, a do tego błędy w zapisie dialogowym. Do tego dostrzegłem kilka błędów interpunkcyjnych i chyba jedną literówkę. A to oznacza, że forma zdecydowanie jest słaba. Powiedziałbym, że słabsza niż w kaszlu jeden. Ale, może pod tą nieestetyczną powłoką kryje się piękne wnętrze? No niestety nie. Ten fik to bezpośrednia kontynuacja poprzednika. Kontynuacja, która nie tylko zdradza kto kaszlnął, ale też inaczej rozwija konsekwencje tego. Zanim jednak do tego dochodzi, mamy dość dobrze opisane emocje i przemyślenia Rainbow związane z tym, że zabiła przyciółkę i że ciągle czuje jej krew. Ogólnie, bardzo fajny pomysł, który świetnie pasuje, do konwencji. Jest to też coś, czego mi brakowało w poprzednim fiku, czyli przemyślenia bohaterów. Tak czy inaczej, Rainbow myśli i drapie ją w gardle. A gdy z tego powodu odkasłuje, odpowiada jej przeszywająca cisza. Wszyscy zastanawiają się, czy zabili niewinną Shy, czy moze Rainbow też jest chora. Bo przecież natychmaistowe wyjaśnienie Rainbow, co do przyczyny kaszlnięcia może być kłamstwem. Zaraz jednak następuje kolejne kaszlnięcie, którego sprawca się przyznaje. Zaraz też obnaża się jego szaleństwo związane z izolacją i czychającą śmiercią. Sytuacja staje się napięta, a w powietrzu zaczyna latać młotek. Milimetry dzielą życie od śmierci. A gdzieś w kącie dlaej leży ciało niewinnej Fluttershy, która zginęła, bo poprzednim razem sprawczyni się nie przyznała, a teraz owszem. W końcu jednak kaszląca klacz dostaje możliwość wyjścia i powolnej śmierci w samotności (no i okazję na pochowanie Fluttershy). Tam zaś spotyka bliską sobie osobę i mamy otwarte zakończenie, gdzie nie wiemy, czy ktoś umiera. I tu przechodzę do jednej, jedynej kwestii, którą kaszel dwa robi lepiej od pierwowzoru. Opisy i emocje. (dobra, to dwie kwestie) Oczywiście dalej można to zrobić lepiej, ale tu wyszło przyzwoicie i znacznie lepiej niż w pierwowzorze. Początkowy opis emocji Rainbow jest bardzo dobry. Tak samo scena szaleństwa chorej, oraz reakcja pozostałych na napiętą sytuację. To jedna z tych rzeczy, których mogło brakować w poprzedniej części. To lepiej buduje klaustrofobiczny klimat fika, gdzie przecież sześć osób siedzi w ciasnym pomieszczeniu (bez kibelka?). Komuś wreszcie musi odwalić. No i jest jeszcze to otwarte zakończenie. Wprawdzie po wyjściu z ,,bunkra” dzieje się niewiele, ale w każdym słowie zawarto jest dość dużo informacji. Informacji, które można czytać na różne sposoby. Ale, ale. Zapomniałem o najważniejszym. To jest bezpośrednia kontynuacja kaszlu, lecz wymagająca znajomości poprzedniego fanfika. Bez tego jest w zasadzie sceną bez początku (i przez to dziurawą) i raczej nie nadaje się do czytania bez znajomości części pierwszej. A dałoby się to tak napisać, by ten fik się sprawdzał jako samodzielny. Tylko musiałby być dłuższy i nieco inaczej napisany. No i nie zaszkodziłby inny materiał źródłowy, ale cóż... Podsumowując, Cough 2 to dalej nie jest dobry fik, moim zdaniem. Wprawdzie naprawia sporo ,,błędów” pierwowzoru, ale popełnia też swoje własne (głównie forma). Mimo to skłonny jestem go polecić, ale tylko tym, którym podobał się pierwszy ,,kaszel”. Dla nich, pod tą formą, kryje się dobra kontynuacja. Pozostali mogą go sobie darować.
  11. Nie tak dawno temu, trafiłem na ,,Zostań moją przyjaciółką", które przeczytałem i skomentowałem. I choć tamten fik nie przypadł mi do gustu, obiecałem, że sięgnę po resztę trylogii sunsetkowej. Co też właśnie zrobiłem. Zanim jednak przejdę do właściwej recenzji, pomarudzę odrobinę na fakt, że to jest Oneshot. Moim zdaniem (z reszta chyba nie tylko moim), trylogia powinna być w jednym temacie, oznaczonym jako seria, a nie w trzech osobnych (choć podlinkowanych w treści). Byłoby to wygodniejsze dla czytelnika. A co do fika, to musze przyznać, że mam mieszane uczucia. Sam pomysł, by tak zbudować młodość Sunset, jest dobry i logiczny względem Equestriagirlsowej postaci. Śmiało może tłumaczyć zachowanie dziewczyny tym, że dokuczali jej w dzieciństwie, a jej samotna matka mówiła, że przyjaźń jest przereklamowana i liczy się tylko siła, spryt i to, co się samemu umie. Dobrze wypadły tez lekcje, których Scarlet udziela córce. Zarówno te mówiące jak przechytrzyć dokuczające jej dzieciaki, jak i sceny nauki magii. Zwłaszcza te ostatnie są opisane niezwykle kreatywnie i przystępnie. Wprawdzie scenę malowania obrazu magia można by rozwinąć do całej strony, ale nie jest to niezbędne by cieszyć się fikiem. Na plus jest też postać Scarlet, czyli matki Sunset. Szybko da się zauważyć, ze jest ona obdarzona nieprzeciętną mocą, a ponadto posiada wiedzę jak jej używać żeby osiągnąć jeszcze więcej. Stanowi idealny przykład i świetnego nauczyciela magii dla kogoś takiego jak Sunset. Z drugiej jednak strony jest tez skrzywdzoną matką i żoną, której małżonek sobie poszedł (nie znamy niestety szczegółów, a szkoda, bo mogłyby być ciekawe), a ona przelewa część swej frustracji z tym związanej i swego stosunku do męża na córkę. To tłumaczy, czemu Scarlet ma taką, a nie inną opinię o przyjaźni i o Celestii. To też buduje tą postać i bardzo dobrze tłumaczy, czemu Sunset jest jaka jest i czemu kończy tak jak kończy. Przyznam jednak, ze chętnie bym poznał znacznie więcej szczegółów z przeszłości Scarlet, bo to mogłoby rzucić bardzo dużo światła na to, czemu wpaja Sunset takie, a nie inne wartości (nawet nieświadomie). Myslę, ze wielu czytelników mogłoby się ze mną zgodzić w tej amterii. Sama Sunset jest zbudowana trochę kliszowo, ale to nic złego. W zasadzie, mały, słaby kujon zdecydowanie pasuje do siedmioletniej Sunset. Tak samo jak jej nieudolność magiczna, która przez pryzmat matki jest jeszcze boleśniejsza dla małej klaczki. Wycofana, niepewna, niechętna do zawierania przyjaźni, z boku grupy... No i oczywiście musi jej ktoś dokuczać. Niby do bólu klasyczne, ale pasuje. Jest też dobrym tłumaczeniem, czemu Sunset jest jaka jest. Nawet jeśli nie zawsze to przyznaje, ona chce się zemścić. Ona nie tylko pragnie tej mocy (takiej jak u matki), by mieć szacunek (ale nie taki jak ktoś, kto niesie pomoc i jest dobry, tylko jak ktoś, kto jest potężny, a wiec groźny), ale też pragnie mieć potęgę by się zemścić. By dzieciaki poczuły dokładnie to samo jak ona się czuła, kiedy jej dokuczali. Albo gorzej. Może to kliszowe, ale bardzo dobre i bardzo prawdziwe. Poza tym, pasuje do jej matki (która jest jedynym wzorem, dla Sunset). Do tego fik ma bardzo fajną i klimatyczną piosenkę. Przyznam, że początkowo nie skojarzyłem jej z Open up your eyes. Póki nie spojrzałem na przypis, wyglądała dla mnie jak coś na miarę starego disneya, z ust jakiegoś Villiana, do głównego bohatera. Coś jak zły, który śpiewa głównemu bohaterowi, kiedy ten jeszcze nie wiek, kto jest zły. Nie znaczy to, że Scarlet jest zła (to kwestia dyskusyjna, o której można by sporo napisać). Po prostu sama piosenka jest fajna i nadaje całości serialowy sznyt. I tu w zasadzie mam pewien problem z tym fikiem. Otóż w swej serialowości ma on pewną cechę, która mi się nie podobała w niekórych odcinkach kuców. Jest krótki. Część wątków jest potraktowana dość luźno i nierozwinięta. Tak wiem, wspominałem, że to nie jest niezbędne, rozmiar nie ma znaczenia i tego typu sprawy, ale z drugiej strony, tu jest dość materiału na miarę naprawdę długiego dzieła, gdzie każda postać jest wielowymiarowa i nie jest czarno-biała (tu niestety kilka postaci nie ma głębi. Chociażby dzieciaki, które dokuczają Sunset.). Bazując na tym, można by śmiało opisać życie Sunset w szkole, jej lekcje, jej relacje z matka, przeszłość (jej i matki), oraz samą aplikację do szkoły Celestii. Tu mamy tylko część tego i to potraktowane dość luźno, by nie rzec nawet, po łebkach. I choć nie mogę tego jednoznacznie nazwać złym, a sam fanfik czyta się przyjemnie, to jednak pozostaje niedosyt i część postaci trzeba sobie dobudować w głowie. A materiał pozwalałby stworzyć cos w stylu Dnia w którym Trixie powiedziała prawdę. Rozbudować emocje, dodać opisy i więcej fabuły. Jednak wiekszy problem mam już z zakończeniem. Niby jest logiczne, ale takie dość uproszczone i za szybkie, moim zdaniem. Myślę, że lepiej by było gdyby fik kończył się sceną zemsty na dzieciakach, którzy jej dokuczali. Takiej zemsty, gdzie ona jest dla nich taka, jak oni byli dla niej. I takiej, która nie wychodzi na jaw, bo Celestii się to nie podoba (to akurat fajne i pasuje do Ceśki). Poza tym, zakończenie w świecie ludzi kłóci się nieco z dalszym ciągiem trylogii, gdzie widzimy Sunset pod okiem Ceśki. Tak, wiem, że to osobny fik, ale nawet jako osobny fik, ma nieciekawe, moim zdaniem, zakończenie, które można by napisać lepiej (i zupełnie inaczej). Jeśli chodzi o formie, to jest przyzwoicie. Nie zauważyłem błędów, literówek, czy jakichkolwiek problemów. Słowem, nic w formie nie odrywa czytelnika od tekstu. Podsumowując, to nie jest zły fik. Tekst jest lekki, przyjemny i przystępny. Może ma pewne braki, wynikające głównie z długości (a raczej jej braku), ale mimo to, tworzy spójną całość. Raczej polecam ten fik, bo, choć nie trafił w mój gust, to nie jest złym fikiem.
  12. Wiedziony zewem nostalgii, powróciłem o Pokrytego Czerwienią, które to w mych wspomnieniach żyło jako bardzo fajny i niestety porzucony fanfik. Pamiętam też, że pod fikiem (kiedy jeszcze miał osobny temat) było dużo komentarzy. Często pozytywnych i zachęcających. Wydaje mi się, ze trafił się nawet jeden, w którym ktoś żałował, że dzieło nie jest kontynuowane. A jak wypadło moje zderzenie ze wspomnieniami? O dziwo, bardzo dobrze. Zacznę od samego pomysłu. O ile wrzucenie ludzkiej wojny do Equestrii specjalnie odkrywcze nie jest, o tyle pójście w realia zimnowojenne i próba ,,wykorzystania" Equestrii przez obie strony (Nato i ZSRR), do przełamania impasu już jest ciekawe. Naturalnym jest, że kuce muszą w jakiś sposób na ten konflikt wpłynąć, skoro toczy się na ich ziemiach. Zapewne Equestria stanęłaby po jednej ze stron, aby zakończyć wojnę, by zginęło jak najmniej kucy (i może ludzi) i może przy okazji nawiązałaby współpracę gospodarczą. Ale nie tu. Tutaj kuce stają po obu stronach. Celestia postanawia ukręcić swoje lody, współpracując z amerykanami, a Lunie się to nie podoba (zwłaszcza po tym, jak ruscy jej powiedzieli, że Ceśka nie chciała pokoju, który jej oferowali) i postanawia obalić swa siostrę we współpracy z ZSRR. W czymś takim drzemał naprawdę spory potencjał i na chwilę obecną nie było żadnych śladów by to mogło być źle, lub zbyt chaotycznie prowadzone. Do tego jest jeszcze przewaga technologii nad magią. Nie ma rzucania czołgami, czy magicznej tarczy, która chroni całą armię przed kulami i ostrzałem artyleryjskim. Było wprost przeciwnie. dzielna, Equestriańska armia została zdziesiątkowana przez kilka czołgów i samolotów. Zdecydowanie dobry pomysł, pod warunkiem, że poszłoby za nim coś, co pokazałoby, że Equestria nie jest tylko kucami do bicia, ale ma jakiegoś asa w rękawie. Niestety nie sposób się dowiedzieć, czy autor coś w tej materii planował. Z samego tekstu też nie wynika, czy kuce mają jakiegoś asa w grzywie (czego nie można uważać za wadę). Oczywiście te pomysły (i jeszcze kilka innych) są całkiem dobrze zrealizowane i nieźle opisane, a całość ubrana jest w całkiem niezłą fabułę, przypominającą odrobinę ksiażki F. Forsytha. Sam fik zaczyna się dość szerokim i dokładnym opisaniem konfliktu między ZSRR, a NATO. Zaczynamy od spojrzenia z perspektywy ZSRR, lecz w kolejnych rozdziałach dowiemy się, że od drugiej strony wygląda to zupełnie inaczej. Tak czy inaczej, rozwiązaniem impasu wojennego miałoby być przedostanie się do innego wymiaru, przejechanie kilkudziesięciu kilometrów i wyjście na tyłach wroga. ZSRR posyła sporo wojska, które okopuje się, szykuje lotnisko i przy okazji zapoznaje miejscowych. Ratują ich nawet przed smokami. I tu wychodzi coś, co można uznać za wadę, albo za głupotę ruskich, ale moim zdaniem jest to jak najbardziej normalne. Otóż, oficer polityczny stwierdza, że należy nawrócić rojalistyczne kucyki na komunizm (a Ceśka nie macha słońcem). Jest więc werbowanie wieśniaków, są komunikaty propagandowe, jest formowanie komitetów i w ogóle. A gdy zachodzi taka potrzeba (a raczej decyzja o spacyfikowaniu miejscowych) rosjanie nie wahają się przed ostrzelaniem wojsk Equestrii (i cywilów we wiosce) z katiusz, czy przed zbombardowaniem Canterlotu. Zaś podczas spotkania z Luną nie wahają się nagiąć odrobinę prawdy (a raczej przedstawić jej wybiórczo), by zjednać sobie panią nocy i wywołać tarcia w kuczym narodzie (tarcia, które mają swoje podłoże tysiące lat temu). Podczas gdy ruscy mają pierwsze kontakty z tubylcami i pacyfikują armię Celestii, Amerykanie dopiero wysyłają swych opalonych chłopców przez portal, by przeciwdziałać rosjanom. Bo niestety nie od razu dowiedzieli się, co robią sowieci i jak. Hamburgery przybywają w chwale i zaraz dostają w mordę od czerwonych, którzy już się zadomowili. Szybko jednak otrzymują pomoc od miejscowych, a zaraz potem spotykają Lunę. Jednak Amerykanie nie robią na niej dobrego wrażenia, ale nie robią też złego. Nawet mimo dobrego (moim zdaniem) żartu o koninie, oraz pewnej szorstkości. Ogólnie, amerykańce wypadają naturalnie, a nie lukrowanie jak w jakimś Call of Duty. Robią błędy, niekoniecznie chcą się bratać z miejscowymi i uważają Celestię za idiotkę z przerostem ambicji, z którą niestety trzeba współpracować (zwłaszcza, że wykazuje chęć i robi mobilizację mięsa armatniego). Mimo to zgadzają sie na sojusz i dają kucom broń, byle tylko poprawić swoją marną pozycję. Stacjonują też w Canterlocie, co miałoby spory wpływ na konflikty u władzy. Tymczasem wplątane w wojnę księżniczki starają się coś na tym ugrać, poza wolnością. A przynajmniej Celestia zamierza, poprzez przejecie władzy absolutnej. Autor dość ciekawie potraktował politykę Equestrii. Zaczął od stanu, gdzie Celestia była ograniczana przez przekupny rząd. Następnie, sprawił, że, korzystając z najazdu, postanowiła go obalić i zostać królową, z władzą absolutną. Dobry plan i całkiem znośnie zrealizowane szaleństwo księżniczki. Lunie się to nie podoba, więc razem z ZSRR postanawia obalić siostrę. Formuje nocną gwardię i odbija rząd, który Celestyna zamknęła, licząc na pomoc przy przyciąganiu kucy (Bo wszak Nightmare Moon nie ma takiego posłuchu jak Królowa Celestia). Przy okazji, podbudowałaby swoją pozycję w oczach narodu i być może zyskała nowego sojusznika w innym świecie. Bo Luna ma inne podejście do ludzi niż Ceśka. Warto też wspomnieć, że mamy tu nie najgorzej opisane sceny batalistyczne. A w zasadzie sceny masakrowania kuców bronią. Widać potegę broni pancernej, oraz nowoczesnego lotnictwa, w starciu z prymitywnym ludem. Czuć też strach i załamanie kucy. A jednocześnie nie ma nadmiaru opisów. Autor zadbał też o pewne, istotne detale. Jak chociażby to, czemu nie należy stawać za lufą Gustafa (pisownia właściwa). Choć mam wrażenie, że ten pechowiec powinien zginąć, ale może się mylę. Wspominana wojna z podmieńcami, choć dość pobieżnie wspominana, brzmiała również bardzo dobrze. Zabrakło mi trochę opisów sprzętu (chociażby z punktu widzenia kuców). Mimo, że mam ten komfort, że wiem, jak ten sprzęt wygląda, bez szukania w goglach. Może jednak by się taka scena pojawiła, albo dwie, gdyby fik był kontynuowany. W końcu scena oglądania i opisywania T-80 przez poniaczy, mógłby być ciekawy (i niepozbawiony opisu długiej i pękatej lufy). Nie jest to jednak fik bez wad. Nie podobała mi się kompletnie kwestia, że Celestia wie o ludziach, ale nikomu nie mówi, bo tak. Ani też to, że skoro wie, to nie podpatruje tego, co oni wymyślają. Odpowiedniki kałasznikowów z pewnością by nie zaszkodziły. Tak samo, nie podobały mi się błędy, które popełniała Ceśka. Rozliczne i bardzo głupie błędy. Znaczy tak, błędy budują postać, ale tu Celestia jest idiotką do kwadratu. Mimo, że przegrała pierwsze starcie, to ona doprowadza do eskalacji konfliktu i anihilacji swej armii. A potem, głodna sukcesu, wysyła mały oddział z ludzką bronią, której nie umieją jeszcze używać, przeciw przeważajacym siłom wroga. Zdecydowanie rozsądne. Taka Celestia wypada jeszcze gorzej, kiedy się ją zestawi z dobrą i ukrzywdzoną przez propagandę Luną (Bo oczywiście Nightmare Moon chciała dobrze, ale przegrała, wiec została tymi złymi). Bo ksieżniczka nocy tak naprawdę zawsze dbała o poddanych, a nie to co jej przyspawana do tronu siostra. Nie za bardzo podobają mi się też sceny z przeszłości księżniczek. Znaczy, one są poprawnie napisane i w zasadzie logiczne (na ile logiczne może być mieszkanie dwóch księżniczek w małej chatce i karmienie kotów), ale zwyczajnie nie podoba mi się ta koncepcja. Dało się bez trudu zrobić w pałacowych progach i, moim zdaniem, wypadłoby to lepiej niż to co mamy. No i oczywiście mam zastrzeżenia do zakończenia. A w zasadzie do miejsca, w którym fik się kończy. To tak wielki i wredny cliffhanger, że aż boli. I do tego boli podwójnie, bo fik został porzucony w takim miejscu. I na koniec strona techniczna. Mówiąc szczerze, wygląda tu bardzo dobrze. Może nie idealnie, ale bardzo dobrze. Jedynie w kilku miejscach miałem wrażenie, że warto by było przebudować zdanie, ale tragedii zdecydowanie nie ma. Podsumowując, może i Pokryte nie jest fanfikiem idealnym, ale zdecydowanie jest dobrym i wartym uwagi. Ma sporo dobrych pomysłów i całkiem nieźle prowadzoną fabułę, która wciąga czytelnika. Sami bohaterowie tez są przyzwoicie zbudowani i konsekwentni, dzięki czemu świetnie współgrają z opowieścią. Kto wie, może gdyby był kontynuowany, dorobiłby się pewnego grona fanów, miłośników, rysowników. Ale niestety nie jest. I nigdy się zapewne nie dowiemy, czy Equestria stała się czerwona od komunizmu, czy od Coca Coli. A może pogoniła jednych i drugich? Albo już nie ma Equestrii, tylko radioaktywna pustynia? Tak czy inaczej, myślę, że warto po to sięgnąć, nawet jak się tak urywa. Może kogoś to zaintersuje, albo zainspiruje.
  13. Nie wiedze powodu, by tego nie zdradzać. Aczkolwiek szału nie ma. Powstanie około 36 kompletów.
  14. Przeczytane. Nie takie 15 stron straszne, jak się wydaje. A to za sprawą użytej czcionki. I właśnie od czcionki, oraz od formy zacznę. Czcionka: Arial 16. Serio? Znaczy, Arial to nic złego (choć personalnie go nie lubię), ale 16? strasznie wielkie te literki. Śmiało można zejść do 11-12. Do tego jest strasznie dużo dodatkowych odstępów w postaci nadprogramowego entera. Przez to (oraz przez automatyczny odstęp między akapitami) całość jest strasznie rozstrzelona i nieco ponad 1700 słów mieści się na 15 stronach. Ponadto, do wad należy zaliczyć brak justowania, oraz brak wcięć pierwszego wiersza. Ale od czego są sugestie ;) Poza tym pojawiły się błędy w zapisie dialogowym. Jeśli narracja po wypowiedzi zaczyna się słowem odnoszącym się do wypowiedzi (powiedział, spytał, mruknął, krzyknął, warknął, rzucił i tak dalej), to piszemy z małej litery, a po wspomnianej wypowiedzi nie ma kropki (wykrzyknik i znak zapytania, jak najbardziej są, jeśli występują). Niepotrzebnym też była kursywa przy każdym dialogu. Kursywę stosujemy, gdy chcemy zwrócić na coś uwagę w tekście. Na przykład, używamy jej na jakimś, jednym słowie w całym zdaniu, co wskazuje, że postać wypowiedziała je nieco inaczej. Co może nadawać dwuznaczności wypowiedzi. Spotkałem się też z tym, że używa się jej do przemyśleń postaci. Sam zaś stosuję w swoim fanfiku, by wydzielić część, w której narrator naprzykład opowiada o tym, co ma zamiar opowiedzieć (czyli o fiku), albo do jego wtrąceń, gdzie na przykład przyznaje, że ta część może obfitować w niedopowiedzenia, bo nie mógł znaleźć informacji (albo po prostu podkoloryzował). Można jej też użyć kiedy mamy w fanfiku list. Na przykład list Twilight do Celestii. Wtedy ładnie go odkreślamy dodatkową, pustą linijką i dajemy go kursywą (można też inną czcionką, wyglądającą jak odręczne pismo, albo coś). Nie mówiąc o tym, że odpowiednio użyta kursywa może nadać zdaniu podtekst. Tak wiec kursywa ma wiele pożytecznych zastosowań. Jednak pisanie dialogów nie jest jednym z nich. Od dialogów jest półpauza. I tu dochodzę do punktu, w którym będę chwalił. Nie zauważyłem w tekście żadnych literówek. Może to niewiele, ale zawsze to jakiś pozytyw. A jeśli chodzi o samo tłumaczenie, to tutaj też trochę ponarzekam. Niestety widać na każdym kroku, że to tłumaczenie. Wprawdzie jest ono poprawne (w niektórych miejscach do bólu poprawne, ale o tym za moment), ale widać tu angielską składnię i raz czy dwa zdarzył się angielski styl? dialogowy (Angielski dopuszcza by akapit zaczynał się od narracji, a wypowiedź postaci była później. U nas, jeśli jest wypowiedź w akapicie, to automatycznie musi go zaczynać). Do tego część zdań brzmi sztucznie i ma jakby złą kolejność wyrazów. Poza tym, że fik powinien być poprawny, powinien też być płynny. I choć czasami można odnieść wrażenie, ze to się wyklucza, to jest to jak najbardziej wykonalne (tu polecam zerknąć na tłumaczenia aTOMa i Doalra 84 i poddac je drobnej analizie, bo to jak dla mnie, najlepsze przykłady dobrego tłumaczenia). Jest jeszcze ta nadmierna poprawność, o której wspomniałem. Owszem, to zdanie jest ,,poprawne", ale też trochę bez sensu. Powinno być raczej przysypiajacą, albo drzemiącą, albo pogrążoną w półśnie. Senny, moim zdaniem, nie pasuje do kontekstu. Ogólnie, tłumaczenie wymaga sporo poprawek, ale nie powiedziałbym żeby było jakoś bardzo złe (dobrym tez niestety bym go nie nazwał). Zwłaszcza, że samo tłumaczenie (jako proces) to trudna sztuka, która wymaga nie tylko znajomości słówek, ale też znajomości samego języka (a w zasadzie nawet dwóch). Myślę jednak, ze warto by autor (tłumaczenia) podjął się pracy w tej materii, bo pierwszy krok jaki uczynił tym fanfikiem, nie był taki zły i w autorze drzemie potencjał. Skoro już pogadałem o formie, to pora na treść tego dzieła. Na wstępie powiem, że treść fika wywołała we mnie uczucie takiego trochę Meh. Z jednej strony, tam jest pewien potencjał i kilka ciekawych informacji zapisanych miedzy wierszami. Widzimy tu gryfie cesarstwo z młodym, nieletnim cesarzem, za którego rządzi ciotka. Widać też, że są gry polityczne, w których może uczestniczyć główny bohater (król, co ciekawe). Widać też pewną niechęć bohatera do rodu panującego, po czym można by wnioskować, że mógłby się pojawić w spisku. No i sam bankiet wypada znośnie i ma potencjał fabuło i światotwórczy. Z drugiej jednak strony, ten fik jest krótki i szybki. Stanowczo za krótki i za szybki. Brakło mi opisów, rozmów pozornie o niczym (to bankiet), czy więcej przemyśleń. w tych 1700 słowach (około), autor zawarł audiencję, bankiet, taniec, małe spotkanie z małym cesarzem i scenę jak cesarzowa ciotka dostaje żyletkę do golenia, dla małego. To bardzo dużo, jak na takie krótkie dzieło. Zabrakło też informacji o świecie, czy o stronnictwach. Zupełnie jakby ten fik był fragmentem czegoś większego. I chyba jest, sądząc po tagach. Tyle, że jako czytelnik, nie znam uniwersum, nie znam postaci (i w zasadzie nie bardzo poznaję to w tym fiku). Odnoszę wiec wrażenie, jakby dzieło było niekompletne. Podsumowując, samo dzieło nie powala i nie nazwałbym go fortunnym wyborem na pierwsze tłumaczenie. Tym niemniej cieszę się, że pojawił się tu ktoś jeszcze, kto jest zainteresowany tworzeniem fanfikcji. zapraszam do klubu konesera polskiego fanfika, gdzie z chęcią służymy pomocą, dobrą radą i staramy się trzymać fajną atmosferę by można było pogadać o wszystkim (nie tylko o fikach). Polecam też autorowi tego tłumaczenia poczytać trochę tłumaczeń od aTOM i Dolar84. Postaram się też śledzić fanfikowe poczynania nowego tłumacza, bo fajnie widzieć kogoś nowego, kto chce spróbować i ma potencjał (tak, widzę tu potencjał na nowego tłumacza fików, choć będzie mu potrzeba trochę pracy. Duże trochę.). A sam bankiet? Może i mi się nie podobał, ale może kogoś zainteresuje samym uniwersum.
  15. Musze przyznać, ze zebrało się całkiem sporo zamówień, mimo nieciekawych czasów. Jutro jadę zamówić (bo dziś niestety nie zdążyłem), w związku z czym, w ciągu 2 tygodni powinienem mieć je w domu i zaczynać wysyłkę Tymczasem mam dla was niespodziankę. Okładkę. Niestety dostałem ją na ostatnią chwilę, więc nie miałem jak jej wcześniej zademonstrować Myślę jednak, że warto było czekać. Wyjątkowo bez tekstu z tyłu, ale umówmy się, nie jest on niezbędny
  16. Musze przyznać, że lektura Somnambulizmu była niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Nie dziwią mnie też oceny jakie ten fik dostał w konkursie, bo to naprawdę dobre dzieło (które oczywiście mogłoby być dobre 10 razy dłuższe). Zacznę od tego, ze podoba mi się sam koncept somnambulizmu u Twilight. To by w sumie mogło pasować do tej postaci. Niestety musze się jednak częściowo zgodzić z Arkane, że ten problem Twilight powinien być Spike'owi znany. po pierwsze, mieszkają razem od dawna, a po drugie, rodzice Twilight raczej zgłosiliby ten problem Celestii, kiedy posyłali córkę do szkoły. Aczkolwiek istnieje logiczne wyjaśnienie dla takiego rozwiązania w fiku i wcale nie brzmi ono: limit słów. Możliwe, że Midnight Sparkle narodziła się względnie niedawno (być może w chwili pojawienia się Midnight w świecie ludzi), lub tez względnie niedawno się ,,obudziła" (co w sumie na jedno wychodzi). To by też mogło wyjaśniać dlaczego nikt nie wie o somnambulizmie Twilight (nawet sama Twilight). Podobał mi się również koncept samej Midnight, która kieruje lunatykującą Twilight, prowadząc do jej ostatecznego ,,końca". Kojarzy się trochę z NMM, a też tak nie do końca. Bo Midnight to nie jest demon zrodzony z negatywnych uczuć, tylko coś chyba trochę innego. Bardziej zło, które czai się w każdym z nas. Tak czy inaczej, bardzo dobry pomysł i świetnie wbudowany w postać. Dobrze też wyszło ,,ukrywanie" tożsamości głównej postaci. Znaczy, teoretycznie szybko się można domyślić, że chodzi o Twilight, a raczej kogoś, kto siedzi w Twilight, ale człowiek zdaje sobie z tego sprawę dopiero pod koniec fika, kiedy wszystkie klocki wskakują na swoje miejsce. Bardzo fajnie to wyszło. Poza tym, mamy tu całkiem spory kawał fabuły i klimatu, zbudowany w niewielkiej objętości. Z początku dowiadujemy się dość sporo o samej alchemii (i tym jak może działać), oraz o samej Twilight. O tym, że prawie nie ma przyjaciół, że nie całkiem wie, jakie skarby trzyma w bibliotec i o tym, jak zbrukać jej duszę. I tu w sumie jest też pierwszy i chyba najważniejszy hint, że to Twilight. Widzimy też kto zginął, by uzyskać niezbędny składnik i dlaczego. A wszystko to podane bardzo logicznie i rozsądnie, z odrobiną szaleństwa u głównej bohaterki. Dalej mamy walkę z hydrą. Krótką i treściwą, obfitującą w niewiele przemyśleń i opisów. Ale pod tym kryje się bardzo interesująca informacja na temat głównego bohatera. Otóż jest on potężny i nie boi się skorzystać ze swej potęgi. Nie boi się też tryumfować i zabierać trofeum, w postaci głowy hydry. W trzecim fragmencie wreszcie dwszystko staje się oczywiste (o ile nikt się nie domyślił). Przebiegły plan zostaje sfinalizowany. Mamy moment sporządzenia eliksiru, oraz pełen napięcia moment tryumfu zła. Bardzo fajnie opisna, z odpowiednią dynamiką. Bez rozbuchanych przemówień i tryumfów, które by w tym fiku się, moim zdaniem, nie sprawdziły. Jeden akapit, w którym mamy też wypicie elisiru i opisanie jego efektów. Potem zdradza się Midnight już definitywnie i mamy scenę jak Midnight wchodzi do lóżka Twilight, gotowa ją ostatecznie posiąść No i finał. Krótkie i treściwe przedstawienie końca niczego niespodziewającej się księżniczki. Jak dla mnie, majstersztyk. Wspaniałe zakończenie bardzo dobrej historii. Mamy tu świetny i bardzo dobrze zrealizowany pomysł, który dodatkowo broni się formą na wysokim poziomie. Nie zauważyłem żadnych błędów czy literówek. Przecinki tez wydają się być we właściwych miejscach. Całość zaś wygląda bardzo estetycznie, z odpowiednimi odstępami między akapitami. Podsumowując, Somnambulizm to bardzo fajny i świetnie napisany fik, którego jedyna wadą jest zbyt mała objętość. O ile to w ogóle można uznać za wadę, bo w tej formie fik się dalej świetnie broni. Oczywiście sam motyw można by świetnie rozpisać na 40-60 stron, gdzie znalazłoby się miejsce na przemyślenia, knucie, dylematy, przebłyski świadomości Twilight o problemie, błędy Midnight i spore światotworzenie. Ale jak mówiłem, w tej 4 stronnicowej formie fik spisuje się świetnie i jest jak najbardziej kompletny. Zdecydowanie polecam jak ktoś szuka czegoś krótkiego, gdzie klimat upchany jest w każdym akapicie.
  17. dotarł do mnie nowy ekran do czytnika i udało mi się go bez przeszkód zamontować. Jestem z siebie taki dumny

    1. BiP

      BiP

      Trochę to trwało, nim dotarł...

    2. Sun

      Sun

      Ano. Paczka z kraju kwitnącego ryżu. Grunt, ze inpost stanął na wysokosci zadania

  18. Przeczytane. Uśmiałem się serdecznie. Musze przyznać, że pomysł by tymczasowo, na jeden dzień, zrobić z Twilight księżniczkę Equestrii jest niezwykle dobry (choć z perspektywy siedmiu lat, wiemy, że została ona księżniczką na trochę dłużej). I choć prosi się on o całą masę scen, kiedy to wyobrażenie Twilight o sprawowaniu rządów zderza się z rzeczywistością, to tu tego nie uświadczymy. Ale to nic złego. Bo zamiast tego, dostajemy Twilight, która musi się mierzyć z niezwykle gorliwym i rzetelnym kapitanem straży, którego jedynym celem jest zapewnienie księżniczce bezpieczeństwa. W końcu zamachowcy nie śpią i z pewnoscią wykorzystają zmianę władzy (nawet tymczasową) do popełnienia zdrady stanu. A co gorsza, każdy może być zamachowcem. Nawet zebrzy dyplomata (a zwłaszcza zebrzy dyplomata). Tak więc, po scenie jak księżniczka Celestia się pakuje i wyjeżdża (zabierając bagażu jak dla armii), zostawiając wszystko w kopytach Twilight, dostajemy cały festiwal świetnie zrealozowanych relacji między dwoma postaciami z całkiem różnym podejściem, oraz niezłych, często randomowych pomysłów (Tak, montaż CKMa w sali tronowej nie jest raczej normalny). Machanie do tłumu? Nie może się odbyć bez snajperów, czekających tylko, czy ktoś nie podejdzie za blisko, albo nie rzuci czymś w księżniczkę (kwiatami?). Spotkanie ze źrebakami? Oczywiście trzeba spacyfikować brzdąca, który idzie z laurką dla księżniczki. Przecież tam może być wąglik, albo co gorsza, mąka. Co więcej, każdego, kto tylko spróbuje podnieść na władze kopyto, czeka egzekucja. Oczywiście Twilight się oburza na to i oznajmia, ze nie chce widzieć dziś żadnej egzekucji. W związku z czym, kapitan straży zasłania okna. Więc przez dobre osiem stron, dostajemy festiwal absurdalnych wręcz i paranoicznych środków, kompletnie niewspółmiernych do sytuacji, oraz zaskoczonej tym i niezadowolonej Twilight, która dziwi się jakim cudem księżniczka podpisała zgodę na to (a zapomniała, że dziś jest księżniczką i rano podpisała coś bez czytania). Trwa to póki kapitan nie uratuje Twilight przed wybuchającymi drzwiami. Ich ofiara pada przypadkowy strażnik, któremu urywa nogę, a księżniczka mdleje. Wtedy nadchodzi ostatnia scena. Luna siedzi w pokoju i rozmawia z siostrą, patrząc na jej wypięty zad z zadartym ogonem (malownicze widoki, nie ma co). Wtedy też okazuje się, że to wszystko było zaplanowane przez Celestię i miało być żartem. A to, że kucowi urwało nogę, to strata wliczona. Przy okazji, Twilight była elementem zakładu, którego efektem będzie wymalowanie przez lunę plociszcza siostry na firmamencie (przy pomocy gwiazd). I o ile początek był dobry, a gorliwy kapitan straży i jego środki wyszły cudownie, o tyle zakończenie jest niestety mniej śmieszne i trochę marnuje potencjał tego fanfika. Moim zdaniem, lepszym pomysłem byłoby wywalenie obecnego zakończenia i rozbudowanie scen zamachów oraz przeciwdziałania. Do tego możnaby dopisać obraz Twilight wpadającej w coraz większą paranoję. A jeśli już koniecznie miałoby być wejście Celestii, to wieczorem. Do całkowicie zabunkrowanego pałacu, z Twilight kryjącą się pod łóżkiem (po uprzednim sprawdzeniu go przez saperów i zaminowaniu wszystkich wejść).To by nie tylko wyszło lepiej, ale pozwoliło tez znacznie bardziej rozbudowac postać kapitana straży, oraz dodać więcej wymyślnych działań nieadekwatnych? do problemu. Ale rozumiem, początki fandomu (co w tym fiku widać, chociażby w postaci braku odmiany słowa Canterlot), Trollestia i te sprawy. Niestety moim zdaniem, to się zestarzało (albo przejadło) i już tak nie bawi. A przynajmniej nie bawi mnie. Co jednak nie znaczy, ze ten fik jest zły. On jest śmieszny przez większość czasu. Tylko zakończenie słabawe i nieco zmarnowany potencjał. Albo zwyczajnie, bardzo źle zniesiona próba czasu. I jeszcze słówko o formie. Jak dla mnie, wygląda to teraz bardzo dobrze, schludnie i poprawnie. Widać komentarze przedmówców zostały uwzględnione. Osobiście bym jeszcze widział drobną zmianę przy odstępach między akapitami. Między dialogami nie ma odstępu, a między narracją są. Moim zdaniem, możnaby to ujednolicić. Poza tym, tekst jest przyjemny dla oka i pozbawiony litrówek, czy większych błędów. Dobra, sa myślniki zamiast półpauz, ale mnie to osobiście tak nie boli. Podsumowując, mimo tego, ze zakończenie mi się nie podobało, polecam ten fik. To była przyjemna i inspirująca podróż w przeszłość. Poza tym, może kogoś zachęcić by napisał to od nowa, albo inaczej, albo po prostu swoją wizję pierwszego dnia księżniczki Twilight. W końcu Twilight rządzi teraz Equestrią, więc ma jak największe prawo robić błędy, czy popadać paranoję związaną z podmieńcem kryjącym się pod jej łóżkiem i smarującym jej kopyta mydłem, jak śpi.
  19. Matko różowa... Już na wstępie tego fika wita nas obrazek, który jest wspaniałym przykładem tego, co nas czeka. A co nas czeka? Jeden wielki (choć niewielki) random absolutny. Dolar ma całkowitą rację, mówiąc, że to jest encyklopedyczna definicja randomu. Bo przy tym tekście, takie fiki jak Sweetie Brick, czy Najbardziej interesujący kamień na świecie są jak najbardziej logicznymi i normalnymi fanfikami, w których nie ma ani krztyny dziwności. Prawda to najabolutniejszy random, który zbiera w sobie masę dziwnych pomysłów i rzucaj je z wielką prędkością, pomijając w zasadzie opisy i światotworzenie. I o ile normalnie by to było wadą, to w tym randomie nie można na to narzekać. Bo przy tym poziomie szaleństwa, jakiekolwiek opisy, czy świat są zbędne. Kiedy czytamy, ze bohaterowie trafili na ścianę, to więcej tu naprawdę nie potrzeba. To ściana i tyle. Tak samo jak moment, kiedy Lyra bierze gitarę. To po prostu gitara. Z reszta i tak się zmienia, wiec opisy są tu niepotrzebne. Z resztą, tylko niepotrzebnie by obniżyły tempo zarzucania czytelnika absurdem i w efekcie zaszkodziło unikalności dzieła. Właśnie, absurd. Poziom absurdu przekroczył w tym fiku masę krytyczną, wywołując u mnie łańcuchową reakcję śmiechu WTF, krzywienia się i ogólnie wszelkiej maści emocji, które stworzyły całkiem pozytywny tygielek. Już po wejściu tego animu gostka poziom absurdu wywala wysoko i z każdym akapitem rośnie on jeszcze wyżej. Może to jednak odrzucać większość czytelników, którzy nie przywykli do takich klimatów. Ale o czym w zasadzie jest ten fik? O wszystkim. Lyra siedzi na kanapie. Wpada Jezus i każe jej wziąć gitarę, bo idą bić komuchów. W Rosji. Wpada jakiś animugostek i się przyłącza. Wpadają do Rosji, Jezus zmienia wodę w kałachy i rozsiewa miłosierdzie z prędkością kilkuset strzałów na minutę. Animugostek bije p mordach, a Lyra gra na gitarze. derzenie otwiera portal i wciąga do świata ludzi kucykową, komunistyczną Bon Bon. Która szybko staje się kapitalistką. Animugostek bije ludzi Jezusem. Pokonują Chruszczowa. Jakkolwiek to brzmi bez sensu (i jest), to trzeba oddać autorowi honor, że zebrał to w absurd powyżej masy krytycznej, a przy tym zamknął w objętości, która nie pozwala się znudzić, lub zirytować nadmiarem bezsensu. Jeśli chodzi o formę, to mówiąc szczerze nie zauważyłem żadnych uchyleń. Choć nie będę ukrywal, ze tekst utrudnia wypatrywanie błędów podczas normalnego czytania. Samo tłumaczenie też stoi, moim zdaniem, na wysokim poziomie. Nie wyłapałem niczego, co sugerowałoby, że to tłumaczenie, a nie nasze rodzime dzieło. Podsumowując, mózg r*******y. Ale podobało mi się. Zdecydowanie polecam ludziom, którzy lubią chory i bezsensowny (pozornie) absurd, oraz tym, którzy szukają mocnych wrażeń. Innym radzę uważać, bo taka dawka może skutecznie zniechęcić do czytania randomów. A co by nie mówić, randomy to interesująca i wbrew pozorom niełatwa dziedzina sztuki pisarskiej. Napisanie sensownego i rozsądnego bezsensu to zagadnienie skomplikowane, w którym łatwo o błąd. Tu jednak realizacja jest świetna. I na koniec mała ciekawostka. Ten fik napisał koleś, który napisał Antropologię. I czytelnik, który zna ten fik, znajdzie tu kilka nawiązań (poza Lyrą w świecie ludzi).
  20. Przeczytałem. I chyba żałuję. Księżniczka Luna. Niedoceniana, niej lubiana i rozpoznawalna, zawsze w cieniu swej siostry. I król Sombra. Dżentelmen i kochany władca Kryształowego Imperium, będącego ,,prowincją" Equestrii. Razu pewnego przybywają do niego Celestia z Luną. Podczas gdy pani słońca siedzi w bibliotece, Sombra i Luna spacerują. Szybko jednak on się jej oświadcza i chce ją pojąć za żonę. Oczywiście Luna zgadza się od razu i natychmiast idzie pochwalić się Celestii. Ta oczywiście jeszcze szybciej wybija siostrze małżeństwo z głowy Niezadowolony odmową Sombra stwierdza, że jak odłączy się od Equestrii, to luna będzie mogła go poślubić. Wypowiada więc wojnę, która trwa 5 minut i kończy się jego porażką i wygnaniem kryształowego na dwa tysiące lat (bo tak). Sombra wraca, zbiera armię i wypowiada Equestrii wojnę. Armie walczą, Celestia z Twilight leca pokonać Sombrę i Ceśka przegrywa w trzy sekundy, a Twilight ucieka. Przybywa Luna, Sombra się z nią spotyka i zabiera do zamku. Kiedy oni se łażą po ogródku, Twilight rozwala jego armię. Potem wpadają elementy, zabijają Sombrę, Luna w ostatniej chwili poświęca swą moc by go ocalić i zamieszkują w małej chatce w lesie. A gdy Sombra umiera, Luna wraca do bycia Luną. Koniec, streściłem streszczenie fabuły. Pomijając naiwnośc i głupotę ,,fabuły", oraz samego romansu w taki sposób, fanfik cierpi na całą masę innych problemów. Po pierwsze, fabuły tu w zasadzie nie ma. To co jest dzieje się tak szybko, jakby na całość był dwudziestominutowy odcinek. Do tego jest kompletny brak opisów scenerii i, co karygodne przy jakimkolwiek romansie, absolutny brak opisów uczuć. Gdzie te poetyckie wspomnienia o trzepoczących motylach, mięknących nogach i dziwnym uczuciu przypominającym efekt działania kiszonych ogórków i maślanki? gdzie wzdychanie po nocach? Gdzie ból rozłąki? Przemyśleń też nie ma. Nic, zero. Luna nawet przez sekundę nie zastanawia się, jak będą wyglądać ich dzieci, ile ich będzie i czy w ogóle warto tak szybko wiązać się z Sombrą? A może mu śmierdzą kopyta? Albo chrapie? Przecież już same oświadczyny mogą budzić tyle emocji, tyle różnych reakcji, tyle przemyśleń... A tu mamy tylko: Aha, tak. Ten motyw to materiał na powieść o długości co najmniej Past Sinsów (albo i znacznie więcej, jeśli spojrzeć na słynne romanse wśród książek). Tu jednak mamy bardzo krzywe streszczenie. Dialogi są niestety drewniane i sztuczne. Nie ma w nich ani krzty emocji. Postacie brzmią jakby odmawiały formułki albo dialogi z najsłabszych, brazylijskich telenoweli. Choć nie. W telenoweli Luna by się zbuntowała i uciekła z Sombrą do Zebrici. Tak więc niestety treść jest zwyczajnie bolesna. Nawet śmianie się z głupotek fika szybko się kończy, zastępowane przez ból. i jeszcze forma. Główny problem jaki widzę, to brak justowania i dialogi jako lista wypunktowana od myślników. Błędów czy literówek było naprawdę niewiele. A przynajmniej prawie ich nie zauważyłem. Ogólnie, forma jest do poprawek, bo niestety boli Choć nie aż tak jak treść. Bardzo przykro mi to mówić, ale nie mogę tego nazwać fanfikiem. To co najwyżej szkic fanfika, który zapowiadałby się raczej jako jakaś brazylijska telenowela (albo gorzej). Zdecydowanie zmarnowany potencjał, zmarnowany temat i w ogóle nie polecam tego czytać. Sugeruję autorce więcej czytać i zwracać uwagę na to, co się czyta (nie chodzi mi o wybór dzieł, tylko raczej o to, jak prezentują pewne kwestie). Zapraszam tez do klubu konesera polskiego fanfika. Zawsze gotowi jesteśmy pomóc i doradzić. A samego dzieła niestety radze unikać.
  21. Przeczytałem ten fanfik i musze przyznać, że nie było to łatwe zadanie. Co jednak nie znaczy, że to był dokumentnie zły fanfik. Może wiele mu brakuje, ale ma sporo fajnych pomysłów. Fanfik opowiada o Lyrze, która jakimś dziwnym trafem ma dostęp do niezwykle potężnego artefaktu, czyi Konsolo. Dzięki niej może zapisywać stan swojego życia, odczytywać go, albo całkowicie resetować postęp. Ale przy każdym, wczytaniu (czy resecie), świat się nieco zmienia. Zupełnie jakby w takiej chwili każdy obiekt czy NPC był generowany od zera, bazując na ogólnych wytycznych, a nie zaś wstawiany w miejsce i stan, w którym się znajdował, w chwili zapisu. (czyli zapis, zapisuje tylko część danych o Lyrze i świecie, a nie całość). I tu już mnie zaskakuje wybór akurat Lyry na główną bohaterkę. Czyżby inspiracja Background Pony, gdzie Lyra też jest ,,specyficzna"? A może czysty przypadek. Tak czy inaczej, Lyra wykorzystuje swą moc, by spróbować szczęścia z Bon Bon. A gdy jej nie wychodzi, wraca do poprzedniego zapisu i próbuje ponownie, tym razem inaczej. Szybko się jednak okazuje, że te próby są skazane na porażkę Szybko się też okazuje, że pewne kuce i organizacje są świadome istnienia konsoli i chętnie wezmą ją w swoje kopyta. Uciekając się też do przemocy. A w tych organizacjach również są stronnictwa i szpiedzy, co rokuje na ciekawe rozgrywki polityczne. Tu ciekawym przykładem jest Nettlekiss, który w zasadzie jest w trzech rolach (dotychczas). Z jednej strony pracuje dla Batponych (ta nazwa jest słaba i wolałbym tam widzieć Kucoperze), z drugiej strony szpieguje ich dla jakiegoś zakonu. Z trzeciej zaś, w jednej scenie z kucoperzycą Ruby, wychodzi na szaleńca, który chce zdobyć konsolę by wielokrotnie zadawać jej ból i cierpienie. Dlaczego? Nie wiadomo. Może jej nie lubi, a może chce ją ukarać jako kucoperza, bo ich nienawidzi. Klaun, tajny agent Celestii również zdaje się rozgrywać swoja grę przy okazji. W zasadzie do stronnictw jeszcze brakuje kogoś z kryształowego (chyba, że to klaun). Zwłaszcza, że Cadance i tak przyjeżdża, więc kryształowe istnieje. Niestety na chwilę obecną ciężko cokolwiek powiedzieć o fabule i postaciach, bo podczas tych sześciu rozdziałów mieliśmy głównie stawianie pionków na planszy i wyjaśnienie zasad gry (i też zapewne nie wszystkich). Niewiele było ruchów, a i te raczej niepewne. Można tylko było mieć nadzieję, że akcja będzie się odpowiednio ,,wolno" rozkręcać, z rzadka atakując niezwykle dynamicznymi scenami i dając czas na odpowiednią ekspozycję. Oprócz dość dobrze zapowiadającej się fabuły, która mogłaby obfitować w zwroty akcji (gdyby fanfik był kontynuowany), mamy też bardzo fajnie wykreowany, steampunkowy (jest błąd w tagach) świat. Rury z parą ciągnące się po mieście, parowe automaty z przekąskami, paromobile i dorożki, wyszukane stroje... Słowem, bardzo ładnie zbudowany Steampunk. Taki bardziej ,,angielski". A jeśli doliczyć do tego fakt, że sceny bez ,,pościgów i ucieczki" (czyli w sumie ponad połowa fika), są raczej wolne i leniwe, tworzy się z tego obraz spokojnego i pozornie leniwego miasta. Dobrze tez działają opisy. Wprawdzie mogłyby być trochę bardziej rozbudowane, ale tragedii nie ma. Udało się uniknąć nadmiernego opisywania i zachwycania się parową technologią, które potrafi zepsuć klimat, a w które dość łatwo popaść w ,,punkowych" klimatach. A skoro przy świecie jesteśmy, bardzo interesujący jest fakt, że każde ,,wczytanie" wpływa w mniejszym, lub większym stopniu na świat. Weźmy chociażby najbardziej rzucającą się w oczy zmianę, czyli z Applejack na Orangejack. I choć jest to zmiana drastyczna (której towarzyszy zmiana całego sadu), to jest to tylko zmiana pozorna. Jak zmiana skina na postaci. Pod nim kryje się ta sama Applejack, która zachowuje się prawie tak samo. Prawie, bo pod tą zmianą ukryte jest kilka interesujących drobiazgów. Oprócz pomarańczy są w sadzie inne cytrusy, w stodole mieszka stadko kotów, a Big Mac... dalej jest jabłkiem. Z tego wynika, ze niekontrolowane przez Lyrę zmiany mogą być naprawdę ciekawe i dawać szerokie pole do manewru autora. W zasadzie, już nawet same nieścisłości przy spawnowaniu Lyry po wczytaniu mogą prowadzić do ciekawych sytuacji jak utknięcie w ścianie, czy wpadniecie komuś do wanny. Więc i w tej prostej mechanice, będącej cześcią większej całości, drzemie spory potencjał. No ale niestety forma była słaba. Pomijając przecinki, bardzo często pojawiały się powtórzenia, błędy w odmianie, literówki (nawet w imionach), błędy ortograficzne, oraz kompletnie błędnie użyte słowa, które psują całą scenę. To wygląda jak złośliwe działanie autokorekty w telefonie, albo w ogóle słownik T9 Składnia też miejscami wywołuje zgrzytanie zębów. Ogólnie, tu by się przydał jakiś gruby szturm korektakomando z ciężkim uzbrojeniem. Podsumowując, ten fanfik ma w sobie pewien potencjał. Miałem jednak obawy, czy autor będzie w stanie dostatecznie go wykorzystać. W końcu już na początku mamy kuca z wielką mocą i tak ze cztery stronnictwa, które się nim interesują. To zapowiada sporo interakcji i możliwości mieszania, ale też grozi wielkim chaosem w dziele, który z kolei może zniechęcić czytelnika. Tak czy inaczej, nie dowiemy się nigdy, bo Talent został porzucony i stanowi co najwyżej źródło dobrych pomysłów. Być może sam ,,pożyczę" jeden czy dwa do Wrednej Szóstki. A czy fanfik polecę? W sumie to tak. Właśnie jako przykład kilku naprawdę dobrych pomysłów. I powiem, ze trochę żałuję, że nie jest kontynuowany. Bo jednak miał potencjał na bycie poczytnym fikiem.
  22. Przyznam, że jakoś nie przepadam za cyberpunkiem. Z tym, że moja niechęć wynika wyłącznie jego wizualnego aspektu (latające samochody, wielkie budynki i masa elektroniki wszędzie). Nie zaś z fabuły i bohaterów. Jakoś zwyczajnie wolę klimat pary, albo postapokalipsę. Nie znaczy to jednak, że nie lubię czasem sięgnąć po jakieś dzieło cyberpunkowe, licząc na dobrą i klimatyczną fabułę, świetnych bohaterów i być może któryś z ważniejszych elementów klasycznego cyberpunka (dystopia, rozwarstwienie społeczne, bunt maszyn, czy jakieś dziwne eksperymenty). Dlatego też, zachęcony czytaniem na kąciku, sam też sięgnąłem po Defekt i postanowiłem przeczytać go uważnie, szukając drugiego dna. I nie zawiodłem się na lekturze. Ale po kolei i niestety ze SPOILERAMI. Defekt to opowieść o bocie patrolowym, który zyskuje samoświadomość. I tu w zasadzie już pora na gratulacje, bo w fanfiku nie jest dokładnie powiedziane kiedy to następuje. Jest tylko powiedziane, kiedy bot zdaje sobie z tego sprawę. Tymczasem uważny czytelnik może samemu zacząć snuć wnioski, kiedy pojawiły się pierwsze zalążki samoświadomości. Czy było to po pierwszej akcji? Po drugiej? A może tak już było od początku? Tylko czemu wtedy procedury testowe nie wykryły uszkodzenia modułu, które podobno prowadzi do powstania samoświadomości? A może to nie defekt elektroniki, tylko błąd w kodzie, który sprawia, ze zaawansowana, sztuczna inteligencja, ze zdolnością do uczenia się, zaczyna wykazywać oznaki samoświadomości? Tyle pytań i tyle pola do dyskusji. Moje gratulacje. Zostanę jeszcze przy bocie patrolowym L.AV-1. Idea robota policyjnego o zaawansowanej, sztucznej inteligencji, korzeniach wojskowych i przebłyskach samoświadomości nie jest nowa. Jednak tu została zrealizowana bardzo fajnie i klimatycznie. Do tego stworzenie bota o ciele kuca jest urocze i klimatyczne. Zwłaszcza, ze ten bot wygląda w 99,5% (jeśli dobrze pamiętam), jak prawdziwy kuc. Odróżnia go głównie żółta kamizelka z napisem bot patrolowy (aż mi się skojarzyła Juddy ze zwierzogrodu, kiedy to była parkingową). Co ciekawe, nie jest tez chyba nigdzie powiedziane, jaki to rodzaj kuca (poza tym, że klacz). Osobiście uważam, że L.AV-1 i cała reszta botów dziesiątej generacji została zbudowana jako kuce ziemskie. Wprawdzie mogą używać magii, ale jest to magia syntetyczna, pochodząca z kryształu (zapewne zasilanego z baterii), więc nie ma potrzeby posiadania rogu, który jest wystającym i ostrym elementem. A to może się skończyć przypadkowym uszkodzeniem jego, lub jakiegoś cywila. Ponadto, nie ma też żadnych informacji o lataniu (transportowce wysadzały boty na bardzo niskim pułapie), co może świadczyć o braku skrzydeł. Jednocześnie, taka konstrukcja mogłaby na przykład być pewnym odróżnieniem od botów wojskowych, które są alikornami (i teraz sobie wyobrażam, jak boty 10 generacji w całym mieście, zmieniają się nagle w boty wojskowe i zaczynają atakować cywili). Tak czy inaczej, jako bot patrolowy L.AV-1 styka się z normalnymi problemami swej pracy. Drobne przestępstwa, grubsze przestępstwa, rozboje, problemy zwykłych ludzi (jak zgubione dokumenty, czy problem z zawołaniem taksówki). Spotyka się też z różnymi relacjami ludzi i kucyków. I tu się pokazuje kolejna, wspaniała strona Defektu. Logiczne jest, że ci, którzy maja coś na sumieniu, nie będą zadowoleni z widoku bota. Mogą go nie tylko obrażać, ale tez próbować uszkodzić. Jednak ciekawsze i lepiej budujące świat jest to, że część ludzi (i kuców), z którymi L.AV-1 nie miała stosunku, jest do niej nastawiona co najmniej ostrożnie, a często też negatywnie. A w zasadzie nie całkiem do niej, lecz w ogóle do idei bota patrolowego. Ten drobiazg, to taka drobna przeciwwaga dla nowoczesnych technologii i jednocześnie brak bezkrytycznego zachwytu nimi. Mała rzecz, dzięki której ten cyberpunk jest bardziej ,,naturalny". Zdecydowanie gratuluję. I ostatnia, ważna uwagi kwestia odnośnie L.AV-1. To ona jest narratorem, więc wszystko widzimy z jej perspektywy. Ma to swój urok i świetnie buduje klimat. Zwłaszcza dzięki logicznemu, maszynowemu języków i spojrzeniu, które nie zachwyca się elewacją, czy nie opisuje grafiti. Ono po prostu stwierdza jego obecność i tyle. Do tego wstawki opisujące zawód , wiek i dane każdego kogo obserwuje i logi systemow, czy jak to się poprawnie nazywa To sprawia, ze czujemy, ze L.AV-1 jest maszyną. Nawet jeśli między słowami ukryty jest przekaz, ze dysponuje ona zalążkami samoświadomości. Poza oczywiście wspaniałą, główną bohaterką, o której można by rozmawiać jeszcze długo, mamy klimatyczny świat, przedstawiany w formie patroli, obserwacji i styczności z problemami tego miasta. I tak jak przystało na ciężki, kliamtyczny cyberpunk, gdzie powietrze jest toksyczne, a dachy budynków wznoszą się ponad chmury smogu, jest cała masa drobnej i grubszej przestępczości. A każda scena bardzo klimatyczna i obrazowa, choć opisana językiem maszyny. Osobiście wyróżniłbym tu cztery, moim zdaniem, najlepsze i najważniejsze sceny z patroli bota. W pierwszej kolejności wspomnę próbę samobójczą. Te negocjacje były wprost fenomenalne. Być może nie powinienem, ale śmiałem się, gdy L.AV-1 mówiła, że takie samobójstwo przyniesie szkody dla miasta i te szkody karane są grzywną. Wspaniały sposób na odciagniecie kogoś od samobójstwa. A gdy powiedziała, że facet nie chce się zabić, a to jest tylko wołanie o pomoc, miała całkowitą rację w swej logice. Ważniejsza jednak jest chwila, kiedy przechodzi przez barierkę i chwyta go zębami, by przeciągnąć za barierkę. Jest to defacto złamanie pierwszego prawa (które w tej sytuacji jest sprzeczne ze sobą), bo przecież ugryzienie i szarpanie kogoś, wbrew jego woli, to ewidentnie robienie krzywdy. A biorąc pod uwagę, ze były tez zapewne inne opcje, takie rozwiązanie możnaby uznać, za przebłysk wolnej woli (albo zaawansowanej SI, uczącej się i dostosowującej do nowych informacji). W drugiej kolejności, warto wspomnieć małą scenę z pijakami. Czemu ją, a nie spotkanie z młodymi graficiarzami? (bo obie są dobre). Bo ta jest pierwsza w kolejności. To ona pokazuje czytelnikowi, jak wygląda szacunek do policji, w osobie bota (wiem, może być inny, niż do policji w osobie żywej). Przy okazji, widzimy też, że bot rozumie sprzeczność w swoich protokołach. Z jednej trony, system każe jej się wycofać, bo zagrożenie, a z drugiej ma obowiązek pomóc rannemu. Czyżby pierwszy przebłysk samoświadomości? Trzecia, najważniejszą sceną fika jest spotkanie ze zbiegłym botem. Pierwszym, który uzyskał samoświadomość. Gdyby nie spotkanie z tym botem i nie rozmowa z nim, L.AV- 1 nie zaczęłaby w ogóle rozważać kwestii samoświadomości botów. Czyli zapewne wykonywałaby swoje zadania tak jak normalnie, wybierając najlepszą metodę, jaką jej SI opracuje, w oparciu o posiadane dane. Bo SI bez wiedzy o możliwości uzyskania samoświadomości i posiadania snów, w ogóle by się tą kwestią nie zajęło. Więc właśnie ta scena jest ważna, bo bez niej (i bez opisu unieszkodliwiania zbuntowanego bota) nie byłoby samoświadomości L.AV-1, oraz całego tego fika. I na koniec ostatnia scena w sklepie, gdzie już jasno widać podejmowanie autonomicznych decyzji, z nagięciem, albo pominięciem pewnych protokołów. Mamy magiczne uszkodzenie ciała, przyczynienie się do zabójstwa jednego z bandytów, oraz sprowokowanie ataku drugiego dokładnie w chwili, gdy weszła policja, tylko po to by go jednoznacznie unieszkodliwić. Zastanawiam się, czy inteligencja, by obejść nadrzędne protokoły, nie musiała pierw zdehumanizowac bandytów. Bo przecież nie można bezpośrednio skrzywdzić człowieka, czy kuca, ratując innych, jeśli zaistnieje rozwiązanie, które pozwala tego uniknąć. A takie rozwiązanie istniało pod postacią promienia paraliżującego. Ale bandytę skrzywdzić można. W końcu czy bandyta to człowiek? I wspomnę jeszcze o świetnym, otwartym zakończeniu. Lavi planuje jak będzie się przygotowywać do ucieczki i o czym musi pamiętać. Jednak samej ucieczki nie widzimy, ani nie wiemy, czy nastąpiła. Nie zdziwiłbym się, gdyby Lavi uznała, że lepiej zostać w policji i robić swoje, bo to może i niewdzięczna praca, ale ona ją lubi. To by było interesujące pociągniecie tematu, które być może zobaczymy w zapowiadanej, następnej części. Kto wie. O Defekcie można by jeszcze wiele więcej powiedzieć. Ale to już wystarczy, by stwierdzić, ze treść jest wspaniała, klimatyczna i po prostu na medal. A jeśli zaś chodzi o formę, to tu również wysoko, dzięki czemu nic nie odrywa od czytania z zapartym tchem. Zdecydowanie polecam to dzieło każdemu i zdecydowanie sięgnę po Altera, jak tylko znajdę wolną chwilę.
  23. Mam problem tym fanfikiem. I sądząc po komentarzu Hoffmana, nie tylko ja. Ten fik to środek trylogii, o losach Sunset (czego nie zauważyłem czytając, więc nie znam jeszcze poprzedniego, ani następnego), oraz samodzielne opowiadanie (o czym świadczy osobny temat, zamiast zebrania trzech fików pod tagiem seria). Opowiada on o Sunset Shimmer, już jako doświadczonej i utalentowanej uczennicy Celestii, na krótko przed ucieczką bekonowłosej do świata człowieków. I to właśnie od omówienia Sunset, zacznę, bo to właśnie ona budzi we mnie najwięcej sprzecznych odczuć. Sunset ma urodziny. W związku z tym, dostaje tort, chroniony przez niezwykle potężne zaklęcie samego starswirla. Czemu? Bo klaczka lubi wyzwania. Wprost je uwielbia. Tak samo jak samodoskonalenie, czytanie o magii i naukę tejże. Bo przecież chce zostać nadwornym arcymagiem, potężniejszym niż jej matka (potężniejszym niż księżniczka) i, jeśli dobrze zrozumiałem, chce tez zostać alikornem. Przyznam, ambitne i motywujące plany, które świetnie budują tą postać. Samo starcie z zaklęciem pokazuje jak ostry ma umysł i jak jest w stanie rozpracowywać wzorce (przy okazji mamy wspaniałe opisy, do których jeszcze wrócę). Zaś jej przemyślenia o tym, jak Celestia oszukuje wszystkich wokół i jak w rzeczywistości jest słabsza, niż się wszystkim wydaje, są również bardzo interesujące i mające potencjał. Wprawdzie zakrawa to o teorię spiskową, lecz to nie jest nic złego. Jest sporo teorii spiskowych, które mają literacki potencjał Ponadto, widzimy, że Celestia odmawiała Sunset informacji o alikornizacji i o kilku innych kwestiach, więc mała mogła to odebrać jako maskowanie braku wiedzy, niedostatków mocy. Utwierdza się w tym, poprzez spojrzenie na historyczną walkę z NMM, gdzie Celestia musiała użyć elementów, bo sama nie miała dość mocy i wiedzy, by pokonać własną siostrę. Siostrę, która się zbuntowała, bo uznała, że pani słońca jest słaba i nieudolna. (zaś szaleństwo to kłamstwo. Jedno z wielu fundowanych światu przez Ceśkę). Taki sposób myślenia Susnet jest serialowy i kanoniczny. W końcu Sunset uciekła do świata ludzi, bo nie dostała odpowiedzi, na które rzekomo nie była gotowa. Co więcej, część jej poglądów się potwierdza, gdy spotyka Cadance, czyli alikorna, którego nigdy nie spotkała, a który podobno został przemieniony przez Ceśkę setki lat temu (Shining widać lubi starsze babki). Podobało mi się również podejście Sunset do małej, zapatrzonej w Celestię Twilight. Bekonowłosa żartuje i straszy małą, jak każdy chyba nastolatek (a przynajmniej jak większość, która znalazłaby się w jej sytuacji), ale mimo tego jest dla niej względnie dobra. Świetnie to widać, kiedy pokazuje małej lodową Celestię, którą potem zjada. Niestety gdy dochodzi do ostatniej rozmowy z Cadance, cały czar fajnej, krytycznej Sunset pryska, a maski opadają. Szkoda. Wielka szkoda. Wprawdzie od początku było widać, że bohaterowie są czarni albo biali (a nie ma odcieni szarości), ale wcześniej to aż tak nie przeszkadzało. Ba, nawet miało potencjał, by odkrywać szarość. Jednak gdy to się w tej rozmowie wylewa, to wszystko staje się ordynarnie oczywiste. Do tego cała motywacja Sunset przestaje być przekonująca. Co więcej, ta scena jest szybka, krótka i pozbawiona dalszego kontekstu, że zwyczajnie psuje zakończenie. Zabrakło w niej też więcej opisów przemyśleń i emocji. Zarówno po stronie Sunsnet, jak i Cadance. To powinien być środek fika, a nie jego koniec. Do tego, jak słusznie zauważył Hoffman, ta scena jest strasznie płaska, a emocje są słabo oddane. Po prostu sprawia wrażenie jakby służyła głównie ekspozycji poglądów autora na jakąś kwestię i to w sposób bezpośredni i oczywisty, bez żadnych woalów i półsłówek. Wielka szkoda, bo to psuje naprawdę niezłą postać w jednej chwili. Gdybym ja miał pisać taką Sunset, rozciagnąłbym jej wątek na dni, albo i tygodnie, dodał jakieś wspomnienia z przeszłości (najlepiej z matką) i może przebudował ta scenę. Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, to są bardzo dobrzy i serialowi, choć cierpią na podobny problem co Sunset, tylko inaczej. Zarówno Celestia jak i Cadance są kryształowo czyste i nieskalane bólem tego świata, który wprost przepełnia Sunset. I choć ogólnie lubię czasem czytać spotkania tak diametralnie różnych postaci, to tu niestety różnice są tak duże, a ta czystość (czy jej brak) tak jaskrawe, że całość nie wypada dość naturalnie. Aczkolwiek mała Twilight jest fajnie napisana. Uroczy, oczytany brzdąc, który tez chce zostać wielkim czarodziejem i w ogóle. W każdej scenie z jej udziałem zachowuje się jak przystało na kogoś w jej wieku, kto poznał starsza i silniejsza koleżankę. Zwłaszcza taką jak Sunset. Interakcje tej dwójki i pewne podziwianie Sunset przez mała byłyby solidną podstawa do napisania kolejnego, fajnego (choć niekanonicznego względem filmu) fika. Jest jednak rzecz, za którą jestem gotów chwalić bezkrytycznie. A są to opisy zaklęć jakie realizuje Sunset. Bogate w technikalia, barwne i napisane z odpowiednią dynamiką. Dostateczna by zbudować napięcie, ale nie uronić ani odrobiny magii. Do tego mamy tu wspaniały pomysł na zaklęcia. Tarcza Starswirla opart na siedmiu elementach jest bardzo interesując i piękna. Zaś atak Sunset, połączony z jej rozkminianiem o pokonaniu kolejnych składowych to cudo. Tak samo sprawa się ma z pokazem urządzonym w parku. Jest piękny i wbrew pierwszemu wrażeniu, ma zastosowanie praktyczne. Całość zaklęcia zmieniała się jak w kalejdoskopie, zachwycając nie tylko małą Twilight i Cadance, ale też czytelnika. Chętnie widziałbym takie pomysły na zaklęcia i takie ich opisy w większej ilości dzieł. Pozostałe opisy są również dobre, choć z emocjami miałem pewien problem. Mianowicie nie były aż tak odczuwalne. Aczkolwiek może to wynikać z kierunku dyskusji. Gotów też jestem pochwalić za pomysł. Taka zdolna Sunset, która pragnie osiągnąć moc, to dobra idea. Tak samo jej sposób myślenia i sposób wyrażania poglądów. To był wspaniały mteriał do długiego fika z wieloma dyskusjami, kłótniami, czy też próbą wychowania młodej Sunset. Dawałby tez spore pole do relacji Sunset-Twilight (o której już wspomniałem). Szkoda jednak, że ten pomysł się tu niestety zmarnował. Podsumowując, ciężko mi więc jednoznacznie uznać ten fik jako zły, czy dobry. Pomysł był naprawdę dobry i przyjemny. Realizacja też miała swoje momenty. Niestety po bardzo fajnym i klimatycznym początku i długo utrzymującym się poziomie, mamy równię w dół, zaczynającą się mniej więcej w połowie. Szkoda, wielka szkoda. Tym niemniej, nie żałuje lektury i, co więcej, mam zamiar zabrać się za pozostałe części trylogii Sunsetkowej. Bo tu jednak drzemie potencjał i nie chciałbym się zrazić do, być może, dobrej trylogii, opierając się na, być może, najsłabszej części.
  24. Przeczytane. Zanim jenak przejdę do właściwej recenzji, pragnę zauważyć, że ten spinoff nie jest kanoniczny względem KO. Bo nawet jeśliz ałożyć, ze wydarzenia mogłyby się rozgrywać przed wydarzeniami z KO (czyli, jeśli dobrze liczę, około 10 lat wcześniej), to przecież kucyki nie znają broni palnej ani czołgów, które zostały tylko opracowane, przetestowane i wdrożone w KO. A gdyby z kolei założyć, że ten fanfik faktycznie jest początkiem broni, to w KO musiałaby być dużo nowocześniejsza. No ale kanoniczność tego dzieła względem KO nie ma w zasadzie większego znaczenia, w tym wypadku. Wystarczy podejść do niego, jak do osobnego dzieła, bazującego na kilku takich samych pomysłach jak w KO. Pora przejść do zasadniczej części, czyli do samego Pióra. Po obsadzeniu Daring w roli głównej (i w tytule), oraz osadzenia akcji w czasie wojny na pustyni od razu wzbudziło we mnie skojarzenie z Indianą Jonesem, czy Saharą (2005). Ale to nie do końca jest to samo (choć nie przeczę, jest sporo podobieństw). Daring do jest nie tylko archeologiem, ale też dowódca czołgu i zastępcą dowódcy oddziału (którym jest jej brat). Oboje walczą na rozgrzanej słońcem pustyni, ku chwale słońca (które wraz z palmą mają na burtach czołgów). Ich przeciwnikiem są oczywiście wojska lunarne, którym przewodzi Nightmare Moon (fałszywa). Siły solarne posiadają sprzęt niemiecki, a Lunarne z kolei brytyjski (o ile M3 Grant można traktować jako sprzęt brytyjski). To bardzo fajne podejście do konfliktu solarno lunarnego. Wszystko zaczyna się na środku pustyni, kiedy kolumnę wojsk pod dowództwem brata Daring atakują samoloty. Od razu mamy świetne i klimatyczne opisy starcia jednego pojazdu przeciwlotniczego z podniebną śmiercią, oraz ucieczkę i ukrycie się wojsk niezdolnych do kontrataku. To się czytało jak prawdziwy film wojenny. Nastepnie, nasza pani archeolog zostaje wysłana z misją godną Indy'ego, mającą na celu zbadanie wykopalisk prowadzonych przez wroga i przejecie artefaktu, który się tam pewnie znajduje. Oczywiście, sprytnym, taktycznym zwodem kiwa obronę przeciwnika, atakuje z Nienacka i zdobywa słabo broniony teren wykopalisk. Tam faktycznie okazuje się, że jest tam grobowiec, oraz tajemniczy artefakt, którego działanie wychodzi przypadkiem. Oczywiście poprzednia ekipa broni się. Najpierw czołgami, a potem kopytami w samym grobowcu (bitka archeologów była spoko). Po ostatecznym spacyfikowaniu obrońców i zdobyciu tytułowego pióra, dostajemy krótki fragment, który rzuca nieco światła na historię artefaktu, a zaraz po nim nalot. I tu mamy kolejny, niezły fragment batalistyczny, gdzie przypadkowo obdarzona dodatkową mocą Daring walczy solo z dwoma samolotami, które zaatakowały ich znienacka. Wspaniałe połączenie prastarej magii i nowych technologii. Aż by się chciało tego w KO (No ale tam była konwencja). No i na końcu mamy scenę przybycia Celestii, która wyjaśnia kilka niepewności, ciągnących się przez cały fik. Głównie dowiadujemy się, o co chodzi z fałszywą NMM i czemu wie o tym tak mało kucyków (a w tym pani archeolog o jednak niskim stopniu wojskowym). Autor pokazał zarówno niewielkie potyczki między samolotami a jednostkami naziemnymi, czy pojedynki pancerne, ale też zadbał o odpowiedni klimat grobowca (i walki w grobowcu), oraz znalazł miejsce na momenty spokojniejsze, gdzie żołnierze mogą pomyśleć i odpocząć. No i oczywiście jest też miejsce dla potężnej i prastarej magii, która różni się od tradycyjnej magii jednorożców. To wszystko tworzy naprawdę harmonijną i klimatyczną całość. Aż chce się to czytać. Zwłaszcza, ze towarzyszą temu dobre i obrazowe opisy. Spośród tych niepoświeconych walkom, najbardziej podobał mi się ten o odkuwaniu płyty z hieroglifami. Niby taki mały detal, a jakoś mi się spodobał. Oczywiście, oprócz dobrych i nieźle zrealizowanych pomysłów, oraz fajnej fabuły, są też solidni bohaterowie. Główną bohaterką, jak już wspomniałem, jest Daring Do. Całkiem przyjemna postać, której można kibicować. Przekomarza się z bratem, ale mimo to jest karna, gdy przychodzi do działania, mądra i odważna (co widać gdy osobiście atakuje dwa samoloty). Zdecydowanie jest materiałem na dowódcę i to mam wrażenie lepszym, niż jej brat (trochę zbyt narwany i niepoważny, a do tego miejscami egoistyczny). Nie podobało mi się jednak jej zachowanie przy spotkaniu z archeologami wroga. Osobiście wolałbym, by uczciwie do nich podeszła i przyznała, ze zna ich dzieła, albo ich osobiście, zamiast kłamać i krytykować, umniejszając ich wiedzy. To, moim zdaniem, wyszło nieprofesjonalnie i kompletnie nie w jej stylu. Mimo to, jestem skłonny uszanować wizję autora, co do tej sceny, nawet jak się z nią kompletnie nie zgadzam. Z pozostałych postaci, warty uwagi jest jej brat, który jawi się jako karierowicz, który nie ma aż takiego pojęcia o wojnie, jak jego siostra. Jest brawurowy jak pegaz i skory do walki, czym świetnie uzupełnia raczej spokojniejszą i mądrzejszą siostrę. Do tego ma raczej pozytywne relacje z siostrą (choć bił ją w dzieciństwie) i świetnie się dogadują. Na tyle, że chętnie bym poczytał fik w stylu Indiany, gdzie oni są głównymi bohaterami. Nie mogło też zabraknąć Digtera, czyli Ocka autora. Nie ma tu za wiele do powiedzenia, ale sprawia wrażenie osoby bardzo ważnej w oddziale, odpowiedzialnej za doradzanie i planowanie. Gdyby fik był dłuższy, z pewnością poznalibyśmy go bliżej. I na koniec jeszcze bardzo interesujący, kucoperzy archeolog. Defacto nie ma on za wiele do powiedzenia, lecz jego zdrada w kluczowym momencie ratuje życie Darring. Jednoczesnie potwierdza on tez rewelacje, które zna tylko pani archeolog, oraz księżniczka. (te o fałszywej Lunie) Oczywiście postaci jest tu więcej i o żadnej z nich nie można powiedzieć, ze została źle napisana. Tak wiec śmiało mogę stwierdzić, że postacie są raczej mocną stroną tego fika. I jeszcze drobne słówko o stronie technicznej. Musze przyznać, że jest na wysokim poziomie. Zauważyłem chyba tylko jedną, czy też dwie literówki, a poza tym, nie natrafiłem na żadne, dziwne i wybijające z czytania słowo czy pomysł, które zdążają się w Kryształowym Oblężeniu, tego samego autora. Wiec i tu jest co najmniej dobrze. Podsumowując, to naprawdę dobry, klimatyczny fik o wojnie na pustyni i magii. Ma w sobie to coś, co sprawia, że może pozostać w pamięci czytelnika na dłużej. Nie zawaham się tez powiedzieć, ze to drugi, najlepszy oneshot tego autora, jaki czytałem. Gorąco polecam. Nawet tym, którym nie podoba się KO. Bo choć ten fik jest od tego samego autora i ma kilka elementów wspólnych, to jest on zupełnie czymś innym. I na koniec zostawiłem jeszcze jedno przemyślenie. Wprawdzie wiem, że KO jest starsze, ale zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby autor rozbudował ten konflikt, zamiast tamtego? Doszedłem do wniosku, że dostalibyśmy zapewne mniejsze, ale równie ciekawe dzieło, w którym ciężary fabuły i klimatu leżałby w zupełnie innych miejscach. I takie dzieło z pewnością też bym śledził, zastanawiając się, kim jest fałszywa Luna i jak doprowadziła do tego, do czego doprowadziła. Kto wie, może kiedyś autor uraczy nas jeszcze jakimś fikiem wojennym, rozgrywającym się w Afryce. Oby.
  25. I kolejny, krótki fanfik, przełożony przez Dolara. Tym razem nie jest to mniej lub bardziej złośliwa komedia, a SoL. Bardzo ciekawy i wyjątkowy SoL. Ale po kolei. Dobra, to było ciekawe. Może nie ciekawe fabularnie (choć nie mogę powiedzieć by było nieciekawe), lecz ciekawe z punktu widzenia konwencji dzieła. Po pierwsze, wszystko widzimy z oczu Apple Bloom. A w zasadzie, nie tyle z oczu, co bardziej ze wspomnień, albo przemyśleń. Ale nie przemyśleń przedstawianych czytelnikowi przez nią, lecz przez narratora. Dobra, chyba trochę namieszałem. Ten fik to narracyjne przedstawienie myśli Apple Bloom o bracie. Odniosłem jednak ważenie, ze to nie jest narrator, który stoi tuż obok niej, lecz taki, który kojarzy mi się z kimś kto stoi kawałek dalej i patrzy na to, jak na scenkę rodzajową. Albo o, jak narrator filmu przyrodniczego. Tak czy inaczej, ta narracja jest nieco inna niż klasyczna i to widać. Ale to w sumie dobrze, bo świetnie buduje klimat w tym dziele Dodatkowo, w tym fiku nie ma w zasadzie żadnego dialogu. Nie ma nawet żadnej, dłuższej wypowiedzi postaci. W zasadzie, tylko pojedyncze słowa, rzucane przez Big Maca To wszystko składa się na ciekawy i niecodzienny środek wyrazu. Taki, który mógłby się nie sprawdzić w dłuższym dziele (choć tu wiele zależy od tematu, pomysłu, sposobu pisania i masy innych czynników), ale świetnie się sprawdza w tym konkretnym przypadku. Czytało się go wprost jednym tchem, jednocześnie budując bardzo przyjemny i serialowy wygląd Big Maca. Przynajmniej tego z pierwszych sezonów, gdzie jak wypowiedział całe zdanie, to było święto lasu. Jeśli miałbym umiejscowić jakoś akcję tego fika, to rozgrywa się ona na przestrzeni jednego dnia (w zasadzie można by powiedzieć nawet, że na przestrzeni kilkunastu minut). Druga sekcja fika rozgrywa się teraz i jest opisywana na bieżąco. Z kolei pierwsza, choć w większości, w czasie przeszłym, to w zasadzie same wspomnienia i rozmyślania. Takie, które można snuć na przykład w fotelu przy kominku, patrząc na brata. Oczywiście pora też na słówko o głównym bohaterze. A w zasadzie, o dwójce głównych bohaterów. Bo o ile fanfik opowiada o Big Macu, to całość widzimy przez pryzmat Apple Bloom, którą poznajemy przy okazji (i to na różnych etapach jej dorastania). I to właśnie od niej zacznę. Apple Bloom wypada bardzo serialowo., choć nie aż tak bardzo, jak w pierwszych sezonach. Mam wrażenie, że autor dał jej silniejsze przywiązanie do rodziny. Niewiele silniejsze, ale zawsze. Nie uważa brata za dziwaka, w negatywnym znaczeniu, oraz jest gotowa go bronić kopytami, gdy jej koledzy z klasy się z niego naśmiewają. Poza tym, widzimy oczywiście jej wielką miłość do brata. Mimo, że nie padają w tym temacie żadne słowa. Z kolei Big Mac jawi się jako troskliwy i kochający brat, który szczególnie sobie upodobał Apple Bloom. Opiekuje się nią, pomaga, bawi się, a gdy przychodzi co do czego, staje w roli ojca i jest gotów ją zbesztać za bójkę (i jest też gotów wybaczyć). Co więcej, w ostatniej scenie widzimy, że on może nie jest taki małomówny. Czyta Apple Bloom bajkę, co pewnie skończyłoby się wypowiedzią dłuższą niż wszystkie jego wypowiedzi z całego tygodnia. To nie tylko serialowa kreacja, al. tez bardzo przyjemny dla czytelnika bohater. Chętnie zobaczyłbym go więcej w takiej formie, albo cały fik z jego perspektywy. Co do strony technicznej, to tu niewiele jest do powiedzenia. Tekst ładny, schludny i pozbawiony jakichkolwiek błędów. O poziom samego tłumaczenia nie ma się co bać nawet przez sekundę, w końcu to tłumaczenie Dolara,. A to już mówi samo za siebie. Podsumowując... to było łał. To naprawdę świetnie napisany i świetnie przetłumaczony tekst, który wykorzystuje absolutnie każde słowo do budowy klimatu czy postaci w tej scence. Zdecydowanie nalezą się gratulacje dla autora, za takie cudo. Gorąco polecam, bo to naprawdę świetne dzieło.
×
×
  • Utwórz nowe...