Wczoraj razem z trzema innymi osobami postanowiłem zrezygnować z lokalnej strzelanki i zamiast tego wybrać się na Wolę. Nie żałuję. Myślę, że Eter byłby w siódmym niebie - tylu rusofili na strzelance to ja tam jeszcze nie widziałem. O ile zazwyczaj ta grupa jest mniejszością, to tym razem okazało się, że jest ich około połowa wszystkich graczy. Dlatego ustalono podział drużyn NATO/Rosja. Oczywiście razem z bratem wylądowałem po stronie "zielonych ludzików". Ten klimat był po prostu fantastyczny, współpraca też układała się bardzo dobrze. Ten widok, kiedy dwudziestuparu "ruskich" rusza wpieriod prosto w spodziewaną zasadzkę wroga... Summa summarum nieudaną, bo po pierwszym kontakcie i nikłych stratach okrążyliśmy przeciwnika i tyle było z jego zasadzki.
Sam natomiast bawiłem się w niewidzialnego ludzika - zarzuciłbym zdjęciem, ale... nie mam żadnego. Tak się składa, że zrobiłem sobie ghillie, na razie w wersji testowej i był to jego chrzest bojowy. Przez pierwsze półtorej godziny czołgałem się, skradałem, zrywałem kontakty, zachodziłem wroga i jeszcze raz czołgałem. Wszystko po to, żeby w miarę niepostrzeżenie dotrzeć pod bazę przeciwnika. Chciałem zdobyć samotnie flagę, ale była zbyt silnie broniona, więc poczekałem chwilę... i tak się szczęśliwie złożyło, że akurat od drugiej strony zaczął się szturm moich. To oznaczało, że byłem idealnie na plecach przeciwnika. Uznałem, że "teraz albo nigdy" i samotnie (prawie samotnie... towarzyszyła mi moja wierna M'ka ) ruszyłem wpieriod na fort. Oczywiście nawet nie miałem złudzeń, że uda mi się chociaż dotrzeć pod jego mur, ale o dziwo się udało. Wdałem się w walkę z ludźmi na wieżyczkach i ostatecznie w niej poległem. Jednak uważam, że i tak wyszło dobrze, bowiem wcześniej posłałem do piachu na respa 4-5 przeciwników i narobiłem zamieszania na ich tyłach. No i dotarłem na raptem kilka metrów od flagi. Warto było.
W późniejszej fazie rozgrywki przyozdobiłem się iglakami (nawet w maskę stalkera sobie powtykałem) i zająłem wysuniętą pozycję obronną wśród "choinek". Opłaciło się. Dostrzegłem zbliżających się trzech przeciwników, ale zdecydowałem się do nich nie strzelać. Zatrzymali się jakieś 15-20m ode mnie i zaczęli ładować magazynki oraz ustalać plan działania. Potem dotarły do nich posiłki, a ja cierpliwie czekałem na tę jedną, jedyną okazję. W końcu ruszyli do ataku i popełnili śmiertelny błąd, zostawiając mnie za sobą (maskowanie "człowiek-choinka" sprawdziło się rewelacyjnie). Pierwszych dwóch zostało przez mnie ściętych serią (przy okazji wydarłem mordę, żeby ostrzec swoich), reszta natychmiast przypadła do ziemi i zaczęła strzelać w moim kierunku... ale z racji tego, że leżałem pod gęstym drzewkiem, to wszystko albo poleciało nade mną, albo też zupełne niecelnie, bo nie mieli pojęcia skąd dokładnie do nich strzelano. Po setkach kulek nieco ucichło, a ja już wiedziałem, że atak się załamał, bo nie wiedzieli czy mogą bezpiecznie pójść dalej. Oczywiście siedziałem cicho, żeby pomyśleli, że się wycofałem. W końcu wysłali kolejną dwójkę - obu posłałem przekonującą serię, ale jeden z nich, mimo że wyraźnie widziałem, że dostał, padł na ziemie i zaczął się ostrzeliwać. Uniosłem się nieco i posłałem mu kilkadziesiąt kulek w wystającą głowę - poskutkowało, przyznał się. W moją stronę znów poleciała masa kompozytu, do tego jeszcze granaty, więc uznałem, że wycofam się kawałek, zanim w końcu któryś granat poleci bliżej mnie. Wyskoczyłem z kryjówki, wykonałem przewrót i rzuciłem się za kolejną osłonę... w tym samym momencie dostałem serię w plecy. Zastrzelili mnie swoi... Pewnie zaskoczyła ich biegająca choinka. A szkoda, bo bym mógł jeszcze fragów nałapać.