Skocz do zawartości

Arcybiskup z Canterbury

Brony
  • Zawartość

    5783
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Wszystko napisane przez Arcybiskup z Canterbury

  1. Im bliżej tym bardziej rzucały się w oczy wystające spod sutanny kopyta. Rzekomy klecha wychylił łyk trunku i aż się otrząsnął, po czym z szerokim uśmiechem spojrzał na Pete'ego i machnął mu ręką na powitanie. - Kolega też z miasta, jak widzę? Jak się bawimy? - zapytał pogodnie. Ten jeszcze nie był pijany. Co do alkoholu, to prócz tego że musiał być mocny, miał też słodki, lekko ziołowy smak. Był całkiem znośny jak na coś, co potencjalnie nie należało do diety młodego wampira. - Prawdziwa zabawa to się dopiero zacznie! - stwierdziła czarownica, posyłając kopytnemu kuksańca. - Co was sprowadza? - tym razem pytanie było skierowane do Pete'ego.
  2. Ani niebo, ani ciało nie powiedziały Vasco nic więcej i milczały tak jak to robiły przed drastycznym odkryciem. - O co chodzi? - zapytała Taliyah. - Słyszałam, że w wilgotnym, ioniańskim klimacie zarazki szybciej się rozchodzą. O to chodzi? Trzeba uciekać od ciał? - zapytała, kiedy znów wstąpili w leśne zacisze. Ale tu ptaki nie śpiewały, a liście tkwiły bez ruchu. Nie wiał wiatr i panowała przenikliwa, niepokojąca cisza niemal wrzynająca się w uszy. Do tego panował dziwaczny chłód. - Vasco? - zapytała Taliyah. Pytanie nie padło, ale w powietrzu zawisło "czy wszystko jest w porządku?".
  3. - Tak, tak, jasne - odpowiedziała, nieco przyspieszając kroku i starając się już nie gapić jedynie na głazy. Wspięli się na szczyt wzgórza, które dalej zamieniało się w grzbiet. W oddali widać już było góry, bo na grzbiecie było parę przejaśnień między drzewami i wszystko byłoby piękne, gdyby nie smród, który ich niebawem powitał. Im dalej w stronę gór, tym bardziej narastał odór zepsutego mięsa. Niebawem zresztą okazało się, co go wywołało. Wkroczyli na niewielką polankę, na której leżał martwy ioniański smok. Białe łuski lśniły w blasku słońca, chociaż w wężowym ciele widać już było kości, a z potężnej głowy zwieńczonej porożem wydzierała czaszka. Truchło musiało tu leżeć od dobrych paru dni i natura zaczęła się już nim zajmować. Było to o tyle dziwne, że Vasco nigdy nie widział martwego smoka - owe trudno było choćby uszkodzić, jako że również były stworzeniami magicznymi - jednymi z bardziej inteligentnych. Pazury jego krótkich czterech łap były wbite w ziemię, więc smok nie umarł śmiercią naturalną, a coś prawdopodobnie mu pomogło, ale ze względu na zły stan ciała nie można było wywnioskować co bezpośrednio ukrócili jego życie. - O bogini, co tu się stało? Czym jest to stworzenie? - zapytała Taliyah.
  4. - Pracuje w urzędzie stanu cywilnego, co to ma do rzeczy? - zapytała. - Mój Boże, to ja. Tam jestem ja! Ale jak to się stało? Jak to się mogło stać? - kontynuowała, popadając teraz już nie w panikę, a w absolutną żałość. Kobieta zamigotała lekko niczym telewizyjny szum, a jej emocje niemal wżarły się do umysłu Adama. Odczuwał teraz prawie to samo co ona, czyli przerażenie i nieprawdopodobny żal.
  5. Póki co cel był tylko jeden i zbliżał się niemal nieubłaganie. Kuce zdawało się były jeszcze bliżej niż wcześniej, jakby zdając sobie sprawę, że strach może dodać Rose skrzydeł. Droga po schodach wydawała się trwać w nieskończoność, a kiedy w końcu drzwi się otworzyły, klacz uderzyła w pyszczek istna feeria barw. Oczywiście we wnętrzu dominowała czerwień, ale nie tylko na niej się kończyło. Były czerwone i złote zasłony, były ławy z różnokolorowymi poduszkami i stoły z misami pełnymi owoców. Poczuła zapach jakiegoś lekko duszącego kadzidła, ale to nie miało większego znaczenia wobec całej fali perfum, która nieubłaganie atakowała nozdrza. Jednorożce, kuce ziemne, pegazy, a nawet gryfy - kogo tam nie było? Wszystkie ustrojone niby pisanki w kolorowe suknie z całą masą piór, wstążek i drobnych klejnotów. Za osiłkami i za Rose trzasnęły drzwi. Zbliżyła się do nich podstarzała, żółta klacz w mocnym makijażu, z różową grzywą upiętą w misterną fryzurę, w równie misternej, czerwonej sukni. W zębach miała cygaretkę. - Ile? - zapytała. Wyglądała na mocno znużoną. - Szef powiedział, że nie mniej niż tysiąc - oznajmił jeden z osiłków. Klacz kiwnęła głową. - Raffine, podaj fundusze! - krzyknęła. Na jej wezwanie jedna z młodszych klaczy jednorożca podeszła i podała jej sakiewkę. Starsza klacz rzuciła ją osiłkom. - A teraz idźcie, zakłócacie mi przepływ pozytywnej energii. Odeszli, podczas gdy klacz przyglądała się uważnie Rose. Obeszła ją nawet i obejrzała niemal z każdej strony, kiwając głową. - Zdejmę pierścień z twojego rogu, a ty obiecasz, że nie zrobisz bałaganu. Chcesz, to tu zostaniesz. Nie chcesz, droga wolna. Mamy tu różne rzeczy do roboty, nie tylko prezentowanie wdzięków. To jak będzie? - zapytała.
  6. - Cóż, ostatecznie... - dziewczyna rozejrzała się po skalistej ścieżce i na jej twarz wstąpiło rozpogodzenie, całkowicie niwelując niepewnie. Poprawiła torbę na ramieniu, uśmiechnęła się radośnie i sprężystym krokiem ruszyła do przodu. -...Ostatecznie tutejsze kamienie są naprawdę niesamowite jak tak patrzę. Twoja ścieżka pewnie pokaże mi ich więcej! Niebawem po parudziesięciu minutach energicznej wędrówki po lewej stronie ścieżki co jakiś czas pojawiały się słupki zrobione z kwadratowych, płaskich kamieni. Na samym szczycie w słupkach była okrągła dziura w której słabo migotały błękitne ogniki. Drogowskazy Vastajów. "Ścieżka" była teraz spłaszczonymi głazami oplecionymi korzeniami rosnących gęsto wokół drzew. Owe drzewa o skręconych pniach miały zielono-niebieskie liście i splatały się z innymi roślinami wokół. Od czasu do czasu w koronach odzywał się jakiś ptak, przerywając jednostajny szum. A Taliyah wciąż zwracała uwagę na kamienie, przyglądając się im jak dziecko zafascynowane światem.
  7. Podążyła za nim "ścieżką", ale zwolniła na chwilę w trakcie wywodu. - Wydaje mi się, że ludzie zazwyczaj po prostu zajmują się swoimi sprawami. Prowadzą szybkie szlaki, żeby zrobić szybko co mają do zrobienia. Może zwyczajnie nie są takimi lekkoduchami? - zapytała. - Vasco, nie jestem pewna czy twoje rozwiązanie jest dobrym. Utrudnienia na drodze mogą bardzo nas spowolnić, a przypomnę ci, że mamy szybko dotrzeć do Wiekuistego Ołtarza. SZYBKO, niekoniecznie szukając rozrywek. Ludzie we Freljordzie są zagrożeni - zaoponowała, kładąc nacisk na słowo "szybko" i mówiąc do Vastaja jakby miał problem z rozumieniem najprostszych przekazów. Zatrzymała się parę kroków za nim, czekając na odpowiedź z wyraźną niepewnością. Vasco niezbyt szybko zjednywał sobie ludzi, a jeszcze wolniej zdobywał ich zaufanie, ale na to działał jego wygląd karczemnego wędrowca i cwaniaka, którym przecież był.
  8. Dziewczyna nieco zesztywniała po takim popisie znajomości terenu i takim naruszeniu przestrzeni osobistej. Nie była rozgniewana, ale stała tak ze zdziwieniem i lekkim niepokojem na twarzy, ściskając kurczowo wciąż rozłożoną mapę. Nie pamiętała, żeby takie panowały w Ionii zwyczaje. Ludzie zazwyczaj wydawali się być przyjemni, acz zdystansowani, ale z drugiej strony nie miała wiele kontaktu z Vastajami. - Ja... myślę, że zdam się na twoją wiedzę - zdecydowała, chcąc ukryć zakłopotanie poprawianiem kamienno-złotej ozdoby wieńczącej głowę. Odchrząknęła i złożyła mapę, po czym niemal z namaszczeniem schowała ją do torby, nie nawiązując kontaktu wzrokowego z Vastajem. Potem ruszyła za nim. Droga nie rozwidlała się i Vasco wiedział dobrze, że wiodła w stronę następnego, dużego, ludzkiego miasta. Ale on miał inny plan. Niebawem miał zacząć się pas wyżyn, który z wolna zmieniał się w północne pasmo górskie. Kiedy więc jedno ze wzgórz zrobiło się nieco bardziej kamieniste i porośnięte korzeniami prastarych drzew, mieli możliwość zboczyć na ścieżki, na które ludzie raczej się nie decydowali. To były już tereny "dzikich".
  9. ROSE Dopłynęli do cuchnących rybami doków. Nad głową klaczy przelatywały gryfy, których obecność wyjaśniała smród ryb. Niebawem załoga statku zajęła się wyładunkiem. Nie widziała już więcej kupca, który zapewne został w swojej kajucie. Ale podeszły do niej dwa umięśnione pegazy, które zapewne miały odprowadzić Rose gdzieś do miejsca jej przeznaczenia. - Bez sztuczek i nie próbuj uciekać - ostrzegł jeden z nich i ruszyli, pilnując, by nigdzie się przypadkiem nie wymknęła. Miasto, czy czymkolwiek ten grajdół był było dosyć surowe na pierwszy rzut oka. Zaczęli wędrówkę, czy też wspinaczkę od wejścia do kamiennej wieży, która im wyżej tym bardziej zanikała pośród drewnianych, chaotycznych zabudowań. Kręte, śliskie od wilgoci schody ciągnęły się w nieskończoność, aż w końcu wyszli przez klapę na skalną półkę. Tu już było dosyć wysoko, a obszar parudziesięciu metrów kwadratowych niemal w całości zabudowany był ściśniętymi domkami, pożerającymi się nawzajem. Musieli mieć tu spory problem z przestrzenią, czy też raczej jej brakiem. Rose mogła zauważyć, że mieszkańcy miasta różnili się znacząco od tego, z czym zazwyczaj miała do czynienia. To już nie była Equestria. Mało kto wyglądał na naiwniaka, dużo natomiast było typów spod ciemnej gwiazdy, piratów, dam do towarzystwa i zakapturzonych. Wesoła kompania. Pegazy doprowadziły ją przed budynek, który aż raził dosadnością swojego przeznaczenia. Dachówki były dziko czerwone, każde z okien miało inną, drewnianą ramę i wyglądał na całkiem zadbany w porównaniu do otoczenia. Więcej: miał nawet ogródek, pierwszą roślinność jaką Rose zauważyła w tym miejscu, a wchodziło się do niego szerokimi, drewnianymi schodami zwieńczonymi czerwonymi latarenkami. Wokół kręciło się więcej kuso odzianych klaczy niż gdziekolwiek indziej. - Hehe - zarechotał grubiańsko jeden z pegazów, patrząc znacząco na klacz. REDWATER Był tylko jeden kierunek, jeśli Redowi przykre były doki. W górę. Widział już z tej perspektywy, że miasto miało znaczący problem z przestrzenią, a nauczenie się wszystkich jego przejść, mostów i ścieżek zajmie trochę czasu. Póki co mógł skierować się do drewnianych schodków zmierzających wzdłuż ciasnego kawałka pionowej skały. Mógł też nawiedzić karczmę portową, dosyć przestronny budynek sklecony z pozostałości equestriańskiego statku. Zamiast szyldu na wietrze łopotał kawałek żagla z wizerunkiem ośmiornicy, a ze środka akurat wytaczały się dwa pijane jednorożce, śpiewając fałszywie jakąś grubiańską pieśń. Właśnie, mieszkańcy. Było ich całkiem sporo już tutaj, w dokach. Niektórzy zajmowali się załadunkiem, co oznaczało, że miasto nie jest wypełnione jedynie piratami. Byli więc też dokerzy, marynarze, oczywiście - jak inaczej - kurtyzany i inni, wyglądający nieszczególnie. Jeśli Red miał się zająć cwaniaczkowaniem, musiał to zrobić wyjątkowo ostrożnie. Dodatkowo przekonujące w tej kwestii były płetwy wyłaniające się czasami z wody i wielkie truchło morskiego potwora wiszące na haku w dokach. Wyglądało jak połączenie wyjątkowo zębatego rekina i kaszalota.
  10. Jako że pora nie była szczególnie jak na sabaty późna, ten prawdopodobnie dopiero miał się rozkręcić. Kiedy tylko wampir pojawił się na polanie przed wzgórzem, zauważył podstarzałą wiedźmę stojącą przy wielkim kotle z parującą cieczą. Do jego nozdrzy dotarł słodki zapach alkoholu. Niemal od razu jakaś młoda, niezbyt urodziwa dziewucha w skąpej sukience podeszła do niego tanecznym, podpitym krokiem i wepchnęła mu w dłoń drewniany kubek z owym alkoholem. - Nie martw się, przyjacielu, tacy jak ty też to mogą wypić! - zaznaczyła, zarechotała i podążyła gdzieś dalej. Rzeczywiście, po bardziej dogłębnych oględzinach było tam parę naprawdę interesujących niewiast. Królowały wianki, półprzezroczyste suknie i różne inne w tym guście. Nikt też nie miał na sobie butów i niemal wszyscy coś pili. Pete dostrzegł też przedstawiciela najbardziej powszechnego w mieście kultu religijnego, podstarzałego, wyłysiałego mężczyznę w czarnym habicie, który luźno rozmawiał sobie z jakąś młodą czarownicą. Nieopodal wokół jednego z ognisk siedziała sobie jakaś radosna grupka, przy gęsto rozstawionych kotłach polewano alkohol.
  11. - Ciekawe, co to było - odpowiedziała w zamyśleniu. Reszta posiłku przebiegła w pogodnej, spokojnej atmosferze. Gospodarz po pożegnaniu życzył im miłego dnia i tak oto rozpoczęła się podróż przez rodzinne strony Vasco. - Powiedziano mi, że powinnam udać się do Wiekuistego Ołtarza... Cokolwiek to jest i poprosić o wstawiennictwo Darhę - powiedziała, oglądając mapę, którą zapewne wręczyła jej królowa Freljordu. - Czyli trzeba by iść tu, tu i tu... A potem tu - mówiła Taliyah, błądząc w skupieniu palcem po mapie. Oddalali się żwirowym traktem od portowego miasta, kierując się w stronę wzgórz. Vasco wiedział, gdzie był ów Wiekuisty Ołtarz - był kompleksem świątyń na wschód od tego miejsca, miejscem pielgrzymki wielu błądzących ludzi. Vastajowie nie mieli z nim raczej wiele wspólnego. Ale droga którą planowała pokonać Taliyah była co prawda bezpieczniejsza, ale znacznie dłuższa niż skróty, które znał młody Vastaj. Wiodły one przez prastare ioniańskie puszcze, które mogły znacznie ukrócić wędrówkę, a przecież liczył się czas.
  12. Taliyah nie wyglądała na obytą z pałeczkami, ale mimo że nieco niezgrabnie i znacznie gorzej niż Vasco, dawała sobie radę. - Rodzicie się z potencjałem magicznym? Nie tak, że jak u nas ma się talent albo zdobywa się umiejętności nauką? - zapytała, na chwilę przerywając posiłek. - Cóż. Co do Vastajów... Jednego z nich nigdy w życiu nie nazwałbym Vastajem. Był wielkim, białym lwem, tylko że poruszał się na dwóch nogach. Byłam wtedy z moim przyjacielem i jakoś udało nam się wyjść z tego bez szwanku za porozumieniem stron. Biały lew miał na sobie taką jakby skórzaną zbroję, opaskę na oko i walczył pazurami. Druga była parka pół ludzi pół ptaków, ale nie widzieliśmy ich dlugo. My uciekaliśmy i oni rownież. Trochę nam zresztą grozili. Była też syrena, która pytała nas o drogę. I płynęła rzeką. Była bardzo ładna - przyznała dziewczyna.
  13. Taliyah wzdrygnęła się i jak oparzona sięgnęła do torby, z której wyjęła parę monet. - Ja też mam czym zapłacić - zapewniła gorliwie. Gospodarz życzył im więc smacznego i odszedł, pozostawiając do spokojnego zjedzenia posiłku. Dziewczyna odprowadziła go wzrokiem i wróciła do Vasco. - Dlaczego tak wiele różnych ras nazywa się Vastajami? Widziałam dwóch innych i żaden nie był podobny do ciebie - odparła. - Obie te osoby zresztą nie należały do zbyt pokojowo nastawionych, ale rozumiem czemu tak jest.
  14. - Mówiłam, że byłam już w Ionii. Niedawno, ledwie parę tygodni temu. Nie zostawałam wtedy zbyt długo w żadnym miejscu, ale słyszałam, że prócz Noxian Ionię trapi też taka jakby wojna domowa. Powiedz mi coś więcej o obczajach twojego plemienia. Ja też jestem z plemienia, więc chętnie ci o nim opowiem, chociaż nie ma u nas nic szczególnego - odpowiedziała. Nie minęło długo, nim właściciel lokalu postawił przed nimi półmiski z rybami i dodanymi do tego warzywami pokrojonymi w fantazyjne kształty. Wszystko wyglądało aż nazbyt apetycznie. - Wybaczcie bezczelność, ale wydarzenia z ostatnich tygodni każą mi zapytać... Czy macie państwo czym zapłacić? - zapytał gospodarz.
  15. Ucieczka nawet by mu nie przyszła do głowy, bo nie miał pojęcia gdzie dokładnie jest, a teren nie wyglądał jakby mógł uciekać gdziekolwiek. Poza tym, póki nie byli wobec niego... dajmy na to, nieuprzejmi, póki karmili i dali ubranie (tak jak Pan przykazał, he, he), to nie było sensu nawiewać, a ze sprawnością Iriela złapanie go byłoby nazbyt łatwe. Kiedy już połamaniec odpłynął w słodki świat upojenia alkoholowego, anioł zabrał się do pracy. O ludzkim ciele wiedzę miał, więc wiedział gdzie przeciąć, żeby nie rozwalić tętnic ani co ważniejszych żył. Poprosił zresztą o nóż, który natychmiast polał obficie alkoholem i położył obok siebie, żeby ten był w pogotowiu. Zanim otwarł ranę, wymacał zgrubienie i chwycił po obu jego stronach, żeby ponownie je złamać. - Jakby się obudził, to go trzymajcie. Niech który będzie w pogotowiu, cały czas, bo go boleść może otrzeźwić - ostrzegł i jeśli już ktoś podszedł żeby trzymać delikwenta, Iriel szybkim ruchem postarał się złamać kość.
  16. - Tam ktoś leży - odpowiedziała, starając się uporczywie nie patrzeć na samochód. - Powinniśmy mu pomóc, dobrze że pan wezwał pogotowie. Informacja nie docierała do umysłu kobiety, albo też ta wzbraniała się, aby nie dotarła. Jakby nie patrzeć, nie było to coś, co ktokolwiek chciałby zobaczyć. Kobieta zająknęła się, gdy zwróciła uwagę na pytanie Adama. - Coś wybiegło mi na drogę, pewnie łania. Nie myśli pan chyba, że... Ja tu jestem, rozumie pan? Ja mam syna i męża, to tam to ktoś, ale nie ja! Wóz strażacki minął ich i zatrzymał się przy miejscu kraksy. Wyłączono syreny, strażacy zabrali się do pracy, to jest do prób wyciągnięcia kobiety z auta, nie wiedząc zapewne, że chcą wyciągnąć zwłoki.
  17. - A czy mógłbym zajmować się szlachetną sztuką kulinarną, nie umiejąc? - zapytał kucharz bez pretensji w głosie, po czym zabrał ryby i zostawił dziewczynę i Vastaja samych przy stoliku. Taliyah wyglądała na nieco zakłopotaną i zajęła się dręczeniem dekoracji ściennych w postaci girland wysuszonych kwiatów. Niebawem z zaplecza nadleciał dźwięk smażenia i przyjemne zapachy. Przez okno z wolna wlewał się słoneczny blask, oświetlając ciepło uporządkowane pomieszczenie. - Ym... Właściwie... Przepraszam, jeśli to będzie wścibskie, ale... należysz do jakiegoś plemienia, tak? - zapytała Taliyah.
  18. ROSE - Odpowiedziałbym chętnie, że zrobię to, oczywiście, jeśli ty znajdziesz sobie legalną pracę... Ale nie musisz tym sobie zaprzątać głowy, praca sama cię znajdzie - odparł kupiec. Jedzenie dostała, ale niestety dostała też pierścień na róg - "na wypadek gdyby". Podróż nie była zresztą specjalnie przyjemna. Nawet nie chodziło o to, że Rose miała chorobę morską - bo to jej nie trapiło, ale o wiele lepiej podróżować w zgranym towarzystwie, albo z dobrą załogą. I niebawem dotarli. Widok robił wrażenie, choć trudno było powiedzieć, czy aby na pewno dobre. Statek przedzierał się przez mgłę i omijał wystające z wody skały, podczas gdy z szarości wyłaniały się ogromne skalne łuki i ostańce. Wydawało się, że absolutnie każda, nawet pionowa powierzchnia jest pokryta budynkami. Znaczna ich część była zrobiona ze statków, wszędzie widać było światła i mosty linowe i wszystko wyglądało, jakby miało się zawalić od najlżejszego podmuchu wiatru. REDWATER - Trzy duże. Póki co wszyscy się tam jakoś kumają niby, ale zobaczymy ile to tam potrwa. Każda z głów gangu zawsze coś knuje, także różnie to może być - odparł gryf, opierając się beztrosko o nadburcie. Im bliżej tym więcej Red widział gryfów i pegazów przelatujących nad statkiem. Patrząc na mostki i chybotliwe konstrukcje łatwo było odgadnąć, że to skrzydlatym żyje się tam najlepiej. - A co do roboty, coś znajdziesz na pewno. Rąk do pracy... czy tam rogów brakuje zawsze w dokach, najbrudniejsza robota, ale od tego dobrze zacząć. Potem możesz się zaciągnąć gdzieś do załogi. Statek przybił do długiego pomostu. W nozdrza Reda uderzył smród ryb i wodorostów. Deski pomostu były pozieleniałe od glonów i lekko podgniłe. Pomost prowadził do kawałka płaskiej skały, na którym już po parunastu metrach zaczynały się kamienne zabudowania - podstawy do wyżej usytuowanych budynków. Miejsce nie wyglądało na higieniczne, a do smrodu ryb jednorożec musiał się przyzwyczaić - gryfy nie były weganami. - No, kolego. Wygląda na to, że jesteś wolny - stwierdził gryf.
  19. Łuna była znacznie większa, niż jakby miała wynikać z bitki dwóch dziadów. Była też znacznie dalej niż się zdawało, a dystans był zakłamany prawdopodobnie przez zmysły wampira, nad którymi jeszcze nie zawsze panował. Już z odległości paruset metrów słychać było gwar. Nad głową Pete'ego co chwila coś przelatywało z zawrotną prędkością, aż wreszcie zobaczył sprawców całego tego zamieszania. Tak jak mówił wampir w karczmie, sabat. Ze ścieżki z drzewami widać było płonące ogniska rozmieszczone na całym stoku wznoszącego się łagodnie wzgórza. Czarownice - i nie tylko zresztą - nawet nie starały się specjalnie ukrywać. Niestety, zamiast nagich tańców póki co przypominało to raczej piknik, tyle że ze sporą zawartością różnych dziwactw. Ze swojej pozycji Pete widział na przykład coś, co wyglądało jak niedźwiedź i siedziało przy ognisku. Pachniało też jak niedźwiedź, to znaczy nieszczególnie zachęcająco. Zapewne obecność wampira została zauważona, ale nikt póki co nie zawracał nim sobie głowy.
  20. Kelnerem był dosyć barczysty, brodaty jegomość z charakterystycznymi, lekko skośnymi oczami. - Jakie to serdeczne wiatry was do mnie przywiały tego ranka? Jeśli chcecie coś zjeść, wyjdźcie proszę na zewnątrz i dokonajcie wyboru - powiedział uprzejmie. Na straganie były węgorze morskie, jak również południowe kolcorozgwiazdy, bardzo egzotyczne i podobno bardzo smaczne. Prócz nich dwa gatunki małży, kałamarnice, dwa gatunki wodorostów i trzy gatunki ryb. - Ja chyba wybiorę tę różową rybę - powiedziała Taliyah, wskazując na obiekt zainteresowania. Kucharz kiwnął głową i zabrał wskazaną. - A ty?
  21. - Złodziei należy traktować z należytą stanowczością - powiedział równie głośno kupiec, patrząc cały czas tylko i wyłącznie na Rose. - Ale dobrze, dostaniesz swoje rzeczy. Nam i tak się nie przydadzą. Niestety, jesteś mi winna czas, który straciłem szukając swoich pereł. Kupiec wyjął telekinetycznie perły z torby klaczy, a ją wysłał niezbyt delikatnie pod kopyta właścicielki.
  22. Gatunek węża nie mógł być Hamzatowi znany, bo owe węże żyły na długo przed jego istnieniem, a ostatni właśnie padł. Po zwróceniu zawartości żołądka wszystko zaczęło wracać do normalnego stanu. Obraz się wyostrzał, kołatanie serca z wolna ustępowało, podobnie jak osłabienie które chwyciło organizm Hamzata. - Najwidoczniej mógł. Spójrz tylko, zebrał sobie wiernych w postaci innych węży. Królewskie były bardzo, bardzo mądre, choć przyznam, że nie sądziłem, że aż tak - powiedział kapłan. - Ale już wtedy mówiło się, że mają w sobie wiele magii. Cóż innego potrafiłoby człowieka odtruć niemal z każdej toksyny? Po tym kapłan zrobił to, o co nomad go poprosił bez mrugnięcia okiem, a nawet nucąc coś pod nosem radośnie. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było widać kobr. Jedynym zwierzęciem był wielbłąd, który rozsądnie postanowił skryć się za jedną ze skał kiedy wąż zaatakował i jakimś cudem nie padł ofiarą mniejszych węży. Teraz rozglądał się niespokojnie, nie do końca najwyraźniej ufając brakowi złotego potwora. Dziewczyna podeszła do Hamzata, który oderwał ją od czynności wymagającej kucania i grzebania w piasku. W jej ręce coś pobłyskiwało ciepłym światłem, co zresztą zostało zaraz zaprezentowane nomadowi. - Znalazłam w piasku, to po wężu. Chyba - poinformowała, pokazując mały kamyk upstrzony drobinkami czegoś, co wyglądało jak stop złota i miedzi.
  23. Kiwnęła energicznie głową. - To chyba jedyne miejsce, w którym odważyłabym się zjeść surową rybę. Masz jakieś propozycje? Ostatnio nie miałam czasu poznawać lokalnych specjałów kuchni, mam nadzieję, że teraz będzie okazja... Nawet jeśli trochę się spieszymy. Miasta portowe oczywiście obfitowały głównie w lokale podające ryby, owoce morza i wodorosty, ale też nie tylko. Niebawem zresztą, przechadzając się od portu wgłąb małego miasteczka i mijając charakterystyczne domki nozdrza Vasco i jego towarzyszki zaatakowały smakowite zapachy ryb i przypraw korzennych. Przechodzili obok portowej karczmy, zapraszającej zadbanym, jasnym budynkiem z drewna o czerwonym, spadzistym dachu. Drzwiczki były otwarte, a prócz nich fasada miała też miejsce na stragan, na który ktoś już wcześniej wyłożył owoce porannego połowu.
  24. Generalnie niby da się zrobić gierkę samemu. Unreal jest darmowy (dopóki nie zechcesz zarabiać na gierce - wtedy przestaje być darmowy) i całkiem przejrzysty, aczkolwiek trzeba nad nim posiedzieć. Ale jeśli chcesz zrealizować swoją grę, to prawda jest taka że chyba jesteś pogodzony z tym, że zejdzie Ci nad nią sporo czasu. Tak jak powyżej napisano - raczej nikt z wymienionych przez Ciebie nie będzie chciał za darmo zamulać nad niejasnym konceptem. Jest jeszcze Game Maker jeśli chodzi o 2D, ale nad tym też trzeba posiedzieć. Nic za darmo, nic na skróty.
  25. - Mam więc nadzieję, że nie będziesz musiał korzystać ze swojej magii, bo nikt nie wyciągnie na nas wideł - odpowiedziała Taliyah. Podróż nie należała do przyjemnych. Przez dobre trzy dni drogi nawiedzały ich silne sztormy, jednego dnia, zaraz po wypłynięciu z freljordzkiego portu pokład zwyczajnie zamarzł. Tak więc zmęczeni, zmarznięci i niezadowoleni przybili wreszcie do ioniańskiego portu. Vasconie sądził, że aż tak się ucieszy witając znane sobie ziemie. Dotarli akurat o wschodzie słońca, który był wszak najpiękniejszą dla Ionii porą dnia. Port znajdował się na łagodnych wzgórzach, ale w oddali widać już było daleko położone strome szczyty porośnięte kolorową i bujną roślinnością. Nad spokojną, przejrzystą wodą unosiła się mgła. Ludzie już nie spali - w porcie było gwarno jak zawsze w takich miejscach. Czuć było ryby i skorupiaki łowione rankiem, jak również zapach wodorostów wyciągniętych z wody. Gdzieś słychać było bicie dzwonów. - Ionia podoba mi się bardziej niż Freljord - stwierdziła Taliyah, wychodząc z kajuty. Mogli już wyjść na pomost.
×
×
  • Utwórz nowe...