Dobra... co mi szkodzi. Najwyżej oleją mnie.
Powiem krótko. Mam deprechę. Ciężką deprechę. Wzglednie jestem na najlepszej drodze do depresji.
Do tego stopnia, że nie mogę spać po nocach, a rano budzę się automatycznie ze świadomością, że spotka mnie coś złego, albo dzień pójdzie kompletnie nie po mojej myśli, stwarzając same problemy. Budzę się bez sił, zmęczony wszystkim, nawet nie mam sił na głupi uśmiech, mając coraz większe wrażenie, że moje życie coraz bardziej przypomina życie Adasia Miauczyńskiego z "Dnia Świra". Kto oglądał ten wie...
Czuję się atakowany zewsząd i opuszczony - w pracy, w codziennym otoczeniu, przez rodzinę i bliskich. Jestem sam. Jedyną osobą na którą mogę polegać, jestem ja sam. Nikt mi nie pomoże, zdechnę też zapewne w samotności. Nie mam w bliższym otoczeniu osób, z którymi mógłbym wyjść na piwo, pogadać, jak człowiek. A w alkohol ani papierosy uciekać nie zamierzam. Brak mi już sił aby sprostać temu wszystkiemu, ciągłe podnoszenie się z kolan to katorga, ciąglę czuję się coraz bardziej wbijany w ziemię.
Niby miałem jakieś tam cele, ale kiedy marzenie zrobienia licencji się posypało, jakoś przestałem wierzyć w ułudy i mrzonki zwane marzeniami. Przestało mnie cokolwiek cieszyć - pisanie fików, gry, spacery, czytanie, sesje... wszystko jakiś czas straciło sens i barwy jakie kiedyś miało, nie czuję żadnej radości z życia. Mam dość... poprostu teraz mój żywot przypomina ezystencję - wstań, przeżyć dzień, położyć się spać. I jest to coraz bardziej widoczne.
Ktoś ma jakieś pomysły? Względnie pożyczyć jakiegoś gnata do planięcia sobie w łeb.