Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 07/26/15 we wszystkich miejscach

  1. Ostrzegam przed naprawdę masywnymi spoilerami, uwzględniającymi rzeczy, które zostały zawarte w pierwszym poście, tytułem niezbędnych wyjaśnień odnośnie fabuły! Na wstępie chciałbym powiedzieć, że naprawdę długo zbierałem się do napisania niniejszego posta, bardzo wiele razy zaczynałem, ale nie kończyłem albo w ogóle wszystko kasowałem i rozpoczynałem od nowa. I powiem szczerze, że to wszystko za sprawą sławnego, wspaniałego, zaskakującego i co tam jeszcze zwrotu akcji, największej rewelacji, której to przypada przytłaczająca większość udziału w rozsławieniu tytułu. Nie to, że poczułem się „uderzony”, czy też musiałem na jakiś czas zniknąć, żeby się zastanowić nad własnym postępowaniem, nic z tych rzeczy. Poczułem się po prostu zmęczony i ilekroć zabierałem się za opisanie swoich wrażeń jeśli idzie o ten aspekt historii, powracały do mnie stare debaty na temat teorii spiskowych w kreskówkach i takich tam, że aż czułem się tak, jakbym po raz pięćdziesiąty miał napisać prawie to samo. No, ale coś napisać muszę. Później… Może na razie cała reszta, zanim się na nowo zbiorę. A zatem. „Save me” poszczycić się może naprawdę dobrą kreacją postapokaliptycznego świata oraz czyhającymi na bohaterów zagrożeniami. Przykładem tego jest kilka naprawdę pamiętnych scen, miksujących w sobie akcję z delikatną szczyptą survivalu. Mamy znakomite opisy zniszczonego Londynu, warunków panujących w jednostce, jednakże toną one w bardzo bogatych i szczegółowych przemyśleniach głównego bohatera, Maksa. Choć momentami da się odczuć niepotrzebne przedłużenia i powtórzenia otrzymanych wcześniej informacji, pozwalają one bardzo szybko wejść w jego skórę i znaleźć się pośród innych postaci, które jednak wypadają dosyć nierówno. W trakcie poznawania historii znajdziemy kilka zapadających w pamięć postaci, chociażby główna towarzyszka Maksa. I od razu, skoro już o tym mowa, chciałbym zaznaczyć, że dla mnie mogła się ona okazać o wiele, wiele ciekawszą protagonistką, niż wspomniany Maks. Nie to, że wydaje mi się, by był on nieciekawy, czy też nieposiadający bogatego tła, ale jednocześnie, nie jest to ktoś, z kim chciałbym „chodzić na akcje”, czy też się kolegować. Ot, lubiący od czasu do czasu podnieść ton i filozofować żołnierz, znający się na swojej robocie, ale tylko tyle. Coś jak Chris Redfield z serii Resident Evil – niby spoko koleś, ale jakoś zawsze większą sympatią darzyłem postacie, które go otaczały, towarzyszyły mu podczas jego „przygód”, wliczając w to antagonistów. Tak czy inaczej, brakuje tu postaci drugoplanowych z prawdziwego znaczenia. Lwia większość mieszkańców wydaje się bardzo do siebie podobna. Jest tu kilka wybijających się ponad „zwyczajność” postaci, lecz z reguły grają one trzecie, czy nawet czwarte skrzypce. A szkoda, ponieważ w opowiadaniu akcji nie brakuje, podobnie jak zdrowych dawek przemocy i krwi. Jak już wspominałem, jest to bardzo bogaty w zagrożenia wszelakie świat, w którym zginąć trudno nie jest. Było by świetnie mieć obok Maksa kogoś, z kim można by się związać emocjonalnie, utożsamić się i śledzić jego walkę o przetrwanie. Sama, samiuteńka Midnight tu nie wystarczy. Kucoperka jest bowiem naprawdę fantastyczną i budzącą sympatię postacią, która, w moim odczuciu, o wiele lepiej nadawałaby się na główną bohaterkę. Do owego twierdzenia ostatecznie przekonały mnie finałowe fragmenty, gdzie jej rola wydaje się zyskiwać na znaczeniu w stosunku do ogółu wydarzeń, czy też w pewnym momencie wychodzi znacznie przed szereg, a, że tak to ujmę, kamera koncentruje się wyłącznie na niej, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Midnight jest nieco pyskata, jest pewna siebie, czasem uszczypliwa, a czasem pocieszna, niczym młodsza siostra. Znakomicie czyta się sceny, w których poznajemy zwyczaje jej i „starszego brata” – kiedy szykują się do snu, gdy wspólnie wykonują misje, gdy słuchają muzyki, bądź też gdy Maks „częstuje” ją własną krwią. Po prostu miód. Są to bardzo pamiętne fragmenty, idealnie nadrabiające za nieco nierówny klimat. Dlaczego nierówny? Cóż, gdy na nowo rozpocząłem lekturę „Save me” (mam na myśli pierwsze czytanie, zakończone jakoś w grudniu zeszłego roku), przypomniałem sobie dlaczego poprzednim razem, przy „podejściu zerowym”, przerwałem dalsze czytanie i narobiłem sobie zaległości. Wprowadzenie w realia świata, przedstawienie postaci wydało mi się długie, wyczerpujące, lecz okraszone dosyć słabo odczuwalną atmosferą. To znaczy, efekt duszności, zniszczenia i ogólnej postapokalipsy potrwał bardzo krótko i potrzebne mi było jakieś spoiwo, które ułatwiłoby „przeskoczenie” do dalszej akcji. Tego spoiwa niestety nie ma, toteż przez pewien czas mamy efekt pod tytułem „mało kucyków w kucykach”. Później jest dużo, dużo lepiej, gdyż pojawiają się pegazy, jednorożce, no i samej Mid jest zdecydowanie więcej. Plus, więcej walki o przetrwanie i ukazanie jakie funkcje mogą pełnić kucyki w ludzkiej armii. Można by rzec, że wszystko to, co towarzyszyło treści na początku uległo „rozcieńczeniu”, dzięki czemu cała ta apokalipsa otrzymała coś w rodzaju drugiej młodości. W ogóle, świat po apokalipsie bardzo dobrze kontrastuje ze wspomnieniami Maksa sprzed czasów upadku. Brud, zniszczenia i ogólnie nieprzyjemne warunki w jakim przyszło mu żyć, a także żelazna dyscyplina nie dają o sobie zapomnieć. W pamięć zapadają także sceny w stołówce, a także rozmyślania na temat „pożywienia”. Ten równoległy świat, w którym ludzie egzystują wraz z kucykami, jest bardzo ciekawym konceptem, opisanym zresztą bez większych zastrzeżeń, a nawiązując do niejednego dzieła popkulturowego, co nadaje pewnego smaku. Nie brakuje także tajemnicy odnośnie genezy całej tej zagłady, czy też tego, czy gdzieś tam, daleko, poza zniszczonym Londynem, są może jacyś ocaleli. Świetnie, że pewnych rzeczy trzeba się domyślać, lub samemu interpretować wskazówki i ukryte smaczki. No dobra, to chyba w właściwy moment za poruszenie kwestii tego nieszczęsnego (jak dla mnie) czyśćca – źródła całego zachwytu i rzeczy, bez której opowiadanie było by zwyczajną, regularną strzelaniną w zrujnowanym przez „coś” świecie. Mianowicie… Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że idea ta pojawiła się gdzieś w jednej trzeciej całości i potem kolejne rozdziały były do niej „dostosowywane”, natomiast poszczególne znaki, takie jak głosy w radio, zostały przemianowane na coś innego, w tym przypadku modlitwy. Przy okazji, część rzeczy jakoś straciła na znaczeniu, czy w wymiarze całości stała się ledwie dodatkiem. Niemniej, historia obrała pewny kierunek, a każda nowa rzecz, która później się pojawiała, miała jakieś znaczenie (mniejsze lub większe). Wciąż jednak, coś mi tu nie gra, ale jeśli idzie o genezę samego pomysłu, nie jego wykonanie. Druga sprawa, nie mogę pozbyć się wrażenia, że idea ta inspirowana była swego rodzaju „rodziną” teorii spiskowych na temat kreskówek – czy świat w którym rozgrywa się akcja to czyściec/ nieprawdziwy świat wymyślony przez któregoś z bohaterów/ wizja będąca wynikiem jakiegoś schorzenia. Tego już było naprawdę mnóstwo, począwszy od tego czy dzieciaki z „Ed Edd and Eddy” nie żyją i są właśnie w czyśćcu, ale pochodzą z różnych epok (a siostry Cankers to demony), poprzez śpiączkę Asha, na postapokaliptycznej „prehistorii” w Flinstonach kończąc. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że naprawdę, już zbyt wiele razy i zbyt obszernie analizowałem podobne rzeczy i dyskutowałem na te tematy. Zatem, nie mam ochoty na kolejne rozwodzenie się na temat natury, wrażenia, znalezionych dziur, czy ogólnych refleksji. Powiem tylko tyle – są podobne. I przez podobne, mam na myśli „fajnie, nawet trzyma się kupy, ale jakoś mną nie wstrząsnęło, bo jestem zbyt odporny” (w skrócie). Krótko wypunktuję i opiszę co spodobało mi się w wizji czyśćca w „Save Me”, co uważam za najbardziej godne uwagi, co mnie najbardziej zainteresowało. – Obrażenia otrzymywane przez bohaterów nie znikają Jak do tej pory był to jeden z fundamentów tego typu pomysłów. Czyli, jak to możliwe, że pomimo upadania z wysokości, zgniatania, miażdżenia, wykręcania, dziurawienia, itp. postaciom nic się nie dzieje i w następnej scenie są już w pełni wyleczone. Odpowiedź jest prosta – bo to i tak nie jest realny świat, a czyściec. Tym razem jest zupełnie inaczej. I dobrze. Bohaterowie mogą zginąć, mogą zostać zranieni, nie są nietykalni, co nadaje całości pewnego realizmu. A przy okazji, myli czytelnika, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jednocześnie, wiedząc, że postaciom może stać się trwała krzywda, martwimy się o ich los. Znika więc taka beztroska, że „a co tam, nic im się nie może stać!” Mówiąc krótko, przejmujemy się. – Demony nigdy nie zostają należycie opisane Dokładnie tak. Plus. Jak do tej pory, rolę demona lub ścigającego bohaterów grzechu przypisywało się jakiejś postaci, antagoniście. Tutaj znów jest inaczej. Mianowicie, nie jest tak, że ktoś nagle okazuje się szatanem, czy kimś w tym rodzaju. Każdy ma swojego własnego potwora, którego musi zwalczyć. Sam potwór natomiast, może być wszystkim, może mieć dowolny kształt. Wszystko zależy od tego co, kto w przeszłości zmalował. Technika ta sprawia, że czytelnik niczego nie może być pewien, nie ma konkretu. Musi sam sobie wyobrazić, albo na podstawie kreacji danego bohatera samodzielnie domyślić się w których dziedzinach życia musiał być „zły”, skoro tu trafił. – Pokuta polegająca na walce o przetrwanie w jednostce wojskowej Myślę, że to działa na wyobraźnię. Ujmę to tak: dzięki Falloutowi, współczesnych Residentach, Gears of War, czy po części Borderlands, ogółowi wydaje się, że postapokalipsa jest „fajna”, że to akcja, przygoda, zabawa. Jednakże, kiedy rzucimy okiem na prawdziwe konflikty, spustoszenie siane przez ekstremistów, opowieści o falach w wojsku i jakie to jest „okropne”, przy jednoczesnych przesłankach, że obowiązkowy pobór może powrócić, nagle dociera do nas, że to w gruncie rzeczy groźba, coś abstrakcyjnego nagle staje się rzeczywistością. W istocie, wojna jest tragedią. Obojętnie, czy o zasięgu światowym, czy lokalnym, to nadal coś, czego należy się obawiać, z czym trzeba się liczyć. I kiedy przychodzi co do czego, to przestaje być grą. Nie ma, że zostaniemy rozerwani, ale możemy kontynuować od ostatniego punktu kontrolnego. To jest rzeczywistość. Ten czynnik działa doskonale, zarówno w przypadku fikcyjnych postaci, jak i przeciętnego czytelnika, który śledzi ich historię. Myślę, że dla wielu osób wizja wojskowego życia, wojny, permanentnego zagrożenia życia jest czymś przerażającym i dlatego takie oto realia ukazane w fiku są decyzją dobrą, sprzyjają ciężkiej apokalipsie, wszechobecnemu zniszczeniu, atmosferze zagrożenia. Jest tu kilka słów-kluczy, które mogą zdziałać na wyobraźnię i momentalnie wprawić w powagę. Niestety, akurat ten aspekt bywa czasem rozmywany przez zupełnie niepotrzebne elementy „luźniejsze”, bądź wręcz komediowe. Ale o tym nieco później. Generalnie, cały ten czyściec, choć wydaje się troszeczkę „wytrzaśnięty znikąd” od pewnego momentu, został zrealizowany solidnie i nie aż tak nachalnie. Wskazówki czy poszlaki są dawkowane ze zdrowym rozsądkiem, choć z drugiej strony, trochę szkoda, że autor postanowił go oficjalnie potwierdzić. Dużo pisałem o teoriach, a one mają to do siebie, że zostają wysnute na podstawie znaków, wieloznaczności i tego, jak ktoś interpretuje sobie to, co widzi na ekranie lub na papierze. Niemniej, są one przedmiotem wielu dyskusji między innymi dlatego, że pozostają niepotwierdzone. W „Save me” natomiast, nie ma tego czynnika „zastanawiania się”, czy rujnowania jakichś przekonań. Po prostu wiemy, że to nie jest realny świat, a zaświaty. Mam na myśli to, że nie wyjaśniając tego tak do końca, można by wysmażyć naprawdę jeszcze lepsze, otwarte zakończenie, pozostawić wiele niewyjaśnionych tajemnic, niedopowiedzeń (w pozytywnym sensie), które skłoniłyby czytelników do wielu innych przemyśleń, czy to aby na pewno prawdziwy, acz zniszczony kataklizmem świat, czy coś innego. Na przykład czyściec. Wówczas dla własnej wygody i spokoju wziąłbym to „na serio” i opisywał po prostu jak fanfik akcji Niemniej, jestem pod wrażeniem nie tyle tego czyśćca i zwrotu akcji, co atmosfery towarzyszącej zakończeniu. Kończąc lekturę za pierwszym razem, odczułem, że mam za sobą naprawdę „szarą” i w gruncie rzeczy smutną historię, której jednak prędko nie zapomnę. Sam nie wiem jak to lepiej określić. Mieszanka enigmy, pewnej nieuchronnej zmiany, wypełnienie przeznaczenia, taki klimat „odejścia”, czy też „przeminięcia”. Ogólnie, na początku myślałem, że wstawki humorystyczne posłużą temu, że bardziej poczuję się związany z tym dziwnym światem, na tyle, że podczas zakończenia nie będę w stanie przyjąć do wiadomości, że już czas go opuścić. Ale po jakimś czasie stwierdziłem, że to jednak nie to. Akcja, strzelaniny i poszczególne misje sprawiają, że czytelnik nawiązuje więź ze światem przedstawionym. Delikatny humor co najwyżej służy budowaniu sympatii ku określonym postaciom, lecz akurat w moim przypadku, w ostatecznym rozrachunku, stwierdzam że są w większości zbędne. Tym, co pomogło mi przekonać się do wybranych bohaterów, były czyste kawałki życia, utrzymane w klimacie poważnym, codziennym, może nieco posępnym. Powracając jeszcze na moment do tego czyśćca, odniosłem wrażenie, że za drugim razem „Save me” czyta się dużo lepiej, być może za sprawą pewnej wiedzy, na czym stoimy. Aczkolwiek, na pewno ten sam efekt udałoby się zrealizować również w przypadku, kiedy to czytelnik pozostałby z domysłami. Może po prostu byłby wierny swojej wizji czy interpretacji i brnął powtórnie przez akcję, tkwiąc w swoim własnym przekonaniu, gdzie tak naprawdę znajdują się bohaterowie. Zbliżając się do końca, czy życzyłbym sobie sequela? Chyba niekoniecznie. Ale spin-off, z Maksem i/lub Midnight w realnym świecie, zanim trafili do czyśćca, ogólnie bym przytulił. Jasne, czemu nie? Reasumując, mamy do czynienia z naprawdę pokaźnym kawałem dobrej roboty, porywającej (od pewnego momentu), ambitnie zrealizowanej historii, którą ogólnie warto przeczytać i do której ogólnie warto wracać. Sam zwrot akcji oparty na koncepcji czyśćca mną nie wstrząsnął, zapoznając się z wyjaśnieniami przewróciłem nawet oczami, zaś formułując niniejszą recenzję czułem się trochę jak zdarta płyta, kiedy przyszło zabierać się za ten aspekt. Niemniej, tym co akurat na mnie podziałało i co akurat ja uważam za naprawdę godną zapamiętania zaletą, jest atmosfera i konstrukcja zakończenia, finałowe rozdziały, naprawdę świetnie wykreowana postać kucoperki, dynamika wtedy, kiedy robi się gorąco, stateczność wtedy, kiedy trzeba nieco odsapnąć, ogólny wydźwięk. Początek historii jest dosyć średnio interesujący, taki „standardowy” rzekłbym nawet, ale naprawdę warto przebrnąć przez mało obiecujące wprowadzenie, po to aby później delektować się naprawdę pamiętną historią. Warto również dla samej chęci zapoznania się z wizją autora, jak pewne miejsce, do którego być może kiedyś trafimy może wyglądać. Dla chęci poznania jak odżywiają się kucoperki, jak żyją, jakie mają zwyczaje. W ogóle, jest tutaj bardzo wiele elementów dla których warto „Save me” przeczytać. Myślę, że każdy kto lubi okraszone takimi oto tagami historie znajdzie tu coś dla siebie, a także, według własnego gustu, wyróżni te najlepsze elementy, za sprawą których historia nie zostanie zapomniana. Pozdrawiam serdecznie i gratuluję udanej opowieści!
    3 points
  2. To pewnie przez to "Primitivo" w nazwie. Jesteś fanatykiem, co?
    3 points
  3. Dzięki, wygląda jeszcze lepiej niż się spodziewałam
    2 points
  4. Niniejsza seria zainspirowana została znaną miejską legendą o pewnym tajemniczym automacie do gry - Polybiusie. Jak się okazuje, ów mit aż do dzisiaj posiada swoich zwolenników, którzy nie znajdując jednoznacznych dowodów na nieistnienie maszyny, a za to podając konkretne argumenty, uwiarygadniają tę legendę, utrzymując ją przy życiu i wprawiając kolejnych interesantów w niepewność. By nie zmieniać posta w wykład, przedstawiam Wam http://www.youtube.com/watch?v=QMtekKTJhMY, który przybliży w interesujący sposób (prezentując m.in. gameplay i obrazy) całą tę legendę, uwzględniając najważniejsze szczegóły i konfrontując argumenty za oraz przeciw istnieniu maszyny. Wszystko oczywiście po polsku. Przechodząc do rzeczy - bezpośrednim bodźcem odpowiedzialnym za powstanie pierwszego opowiadania był konkurs literacki - pierwsza edycja specjalna, edycja [Gore], którą to oryginalny "Ponybius" wygrał. Nieograniczona limitem słów kontynuacja jest już dłuższa, bardziej rozbudowana i posiada podział na poszczególne rozdziały. Istotą tej historii jest oczywiście ponyfikacja wspomnianej miejskiej legendy, utrzymana w mrocznym klimacie, z [Gore] jako elementem towarzyszącym. Plus, inspiracje najróżniejszymi "smaczkami" z najróżniejszych filmów grozy, a czasem i również motywami z innych fanfików [Gore] i creepypast wszelakich. Czy odważysz się wrzucić monetę? Ponybius [Oneshot] [Gore] [Grimdark] Mieszkańcy miasteczka Ponyville są nieźle podekscytowani, gdy wielki salon rozrywki wreszcie zostaje otwarty. Nie mija wiele czasu i budynek po brzegi wypełnia się kucykami, które znajdując ulubione atrakcje, deklarują bawić się do białego rana. Los sprawia, że Rainbow Dash wraz z Ligą Znaczkową odkrywa pewien automat do gry, wyraźnie odizolowany od reszty atrakcji. Klacze nie mając pojęcia, że to, na czym kładą kopyta bynajmniej nie ma służyć ich rozrywce rzucają się w wir gry... Ponybius ~ Terroru ciąg dalszy ~ [Z] [Gore] [Grimdark] [slice of Life] Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Epilog Mija kilka dni od przerażającego incydentu, który wstrząsnął całym miasteczkiem Ponyville. Śledztwo nie przyniosło odpowiedzi na nurtujące kucyki pytania, a automat z grą przepadł bez śladu, pozostawiając odpowiednie służby bez żadnych tropów. Mimo to, mieszkańcy miasteczka starają się żyć normalnie, lecz nie mogą pozbyć się wrażenia, że ktoś ich obserwuje... Podczas, gdy Twilight Sparkle stara się odkryć prawdę, Pinkie Pie przytrafia się coś, czego ta nie zapomni do końca swego życia. Ponybius znów pojawił się w Ponyville.
    1 point
  5. Świetna Parafraza
    1 point
  6. MLK...MLK i PO MLK Boże!! Było wręcz wyrąbiście!! Choć nogi mi odpadają, jak nie wiem co. Wspomnień mam od GROMA!! Z tym, że dużo nie do opowiedzenia, ale po prostu do przeżycia, nie da się inaczej... Prawdopodobnie opublikuję relację... W Equestria Times. Oczywiście moją wersję, a ich samych jest ich bardzo dużo, też się tam znajdą! Pamietam akredytację i te pochwały. To tam można mnie było spotkać, tam też dałem wspaniałe świadectwo swoich umiejętności. Było trochę nudno. Ale uwierzcie, było warto!! Ciekawi mnie tylko, jak inni mnie odebrali, tak całościowo. No i co z GOŚĆMI Czekajcie więc Co teraz powiesz, Maxy?
    1 point
  7. Jako fanka klasyki wzięłam się (znowu) za czytanie "Dumy i uprzedzenia" autorstwa Jane Austen lecz tym razem po angielsku aby nieco jeszcze doszlifować mój lengłydż. I wiecie, czuję się przy tym tak szlachecko, że co chwila parzę sobie herbatę i popijam ją sobie w maleńkiej filiżance niczym jakaś lady
    1 point
  8. Pomogło ale co innego wyszło, że to niestety nie prawda i nie spotkam takich osób, a tymbardziej pegazów i jednorożcy. ( na trzeźwo na pewno nie) I temu mnie to dobija, szkoda mi po prostu.
    1 point
  9. Królowa zagra w Alice jutro, a tymczasem udało mi się zrobić dla niej profil na Steam. Największy jest problem przez to ustalenie, że masz ograniczone funkcje, chyba, że kupisz grę za min. 5$... Więc o ile dobrze wiem, to na razie nie może dodawać do znajomych.
    1 point
  10. Królowa ma trochę czasu, więc zdecydowała się zagrać w Ori, grę, którą wielbię nad wszelkie inne. Najcudowniejszą produkcję, jaka kiedykolwiek... Zamknij się i odpal. Wcale nie płaczę... Wcale a wcale... To prawda, królowej jedynie oczy się pocą. Wiecie, te upały... Nightmare. Zdobądź mi tego stwora. Którego? Tego fioletowego, jest taki słodkiiiii... Przytulnie tu. Ale znalazłam tu jakieś jajo, więc pewno zajęta jaskinia... Byłby fajny letni domek. Królowo, to nie było jajko, tylko komórka energii. Wiesz, ta z tutorialu. Co się królowa tak wścieka? Złodziej! Nie dopuszczalne! W ten sposób zakończyła się pierwsza gra Chrysalis w Ori. Trwała około czterdziestu minut. Mi to normalnie zajmuje z dziesięć, dwadzieścia... Przymknij się. Więc, co teraz? Alice, czy jakieś inne pomysły? Czy może więcej Ori?
    1 point
  11. Są całkiem fajne nieśmiertelniki, gdzie można trafić na jakiś znaczek (tak są pakowane w saszetki). Na flte są jakieś kucykowe wisiorki, nie wiem czy Z CM ale na pewno są doś drogie bo z tego co pamiętam za około 40-80 zł
    1 point
  12. Przeczytane Beware the spoilers! Do kontynuacji przygód dalmatyńczyka i jego wesołej kompanii podchodziłem chętnie - "Cena Prawdy" pozwoliła na sporą dawkę optymizmu. Z przyjemnością stwierdzam, iż był to optymizm uzasadniony. Co prawda tym razem dostaliśmy coś zupełnie innego, ale w żadnym wypadku nie przekreśla to wysokiej jakości tekstu. Cóż więc nas spotka? Oto w Equestrii zaczyna się dziać bliżej niesprecyzowane "coś". A wiadomo, że gdy sytuacja zaczyna być niepokojąca i na dodatek nie ma kompletu Elementów do dyspozycji, to do jej rozwiązania/ich odnalezienia potrzebni będą staromodni specjaliści. No i wlaśnie tutaj wkracza na scenę dalmatyńczyk i jego pomagierzy. Tyle słowem wstępu, przejdźmy do nieco bardziej szczegółowego omówienia poszczególnych cech fanfika: 1. Fabuła - całkiem, całkiem. Co prawda po tych siedmiu rozdziałach nie wiemy jeszcze za wiele, jednak ogólny obraz wydarzeń zaczyna się (chyba) powoli zarysowywać. Świetnym pomysłem był podział akcji na kilka perspektyw - raz wędrujemy z uszczuplonym składem Mane 6, innym razem śledzimy poczynania Karata i Maze'a, by po chwili przenieść się do uroczej antagonistki (ciekawe czy jedynej czy tylko pierwszej...). Te przeskoki są na tyle płynne i naturalne, że nie mamy wrażenia jakby tekst był urwany w połowie i nie niszczy to przyjemności płynącej z lektury. 2. Opisy i dialogi - kolejny mocny punkt. Opisy czyta się przyjemnie - widać lekkie pióro. Obserwujemy świat i wydarzenia, a podczas tego ani przez chwile nie towarzyszy nam nuda i znużenie. Jeżeli chodzi o dialogi to również nie da się powiedzieć o nich niczego złego - są naturalne i niewymuszone. Czasami bardzo poważne, czasami wkradają się elementy humoru - a wszystko w całkowicie odpowiedniej proporcji. 3. Bohaterowie - wisienka na torcie. Postacie kanoniczne po raz kolejny przedstawiono świetnie, a OCki są prawdziwymi perełkami. A choć drugi plan prezentuje się mocno to jednak dalmatyńczyk pod tym względem przebija wszystkich. Jego tajemniczość jest głównym atutem - można do woli snuć teorie spiskowe. Jednak raz po raz autor decyduje się nam ujawnić nieco z jego charakteru. Póki co wychodzi na to, iż Spektrum jest zimnym draniem - i robi to dobrze! 4. Forma - prawie się nie ma do czego przyczepić - wydaje mi się, że w początkowych rozdziałach zauważyłem jedno czy dwa zdania o zachwianym szyku, ale nie było to nic poważnego. W sumie raziło mnie jedynie pisanie "kanterlockie" i już nawet (wyjątkowo) nie mam tu na myśli samej odmiany a to nieszczęsne "k" na początku - tym bardziej, iż w nazwie cały czas widzimy "Canterlot". Opowiadanie jest dobre i ciekawe. Może nie wybitne, ale na pewno stanowi przyjemną lekturę. Teraz tylko należy mieć nadzieję, iż autor ruszy cztery litery i przedstawi nam dalsze przygody grupy Dalmatyńczk et consortes.
    1 point
  13. Koniec! Robię tu porządek. Wszystko co martwe wywalam do kosza i wymyślam nowe zabawy/tematy, które i tak zdechną, ale istnieje szansa na to, że jednak nie Ponadto dzisiaj pojawi się temat organizacyjny na temat sesji. Tyle ^^
    1 point
  14. Do kolekcji dołączył pluszak FS ze stoiska z Wisły x'D i ta ohydna poduszka z EG z biedry x'D Kupiłam ją ze względu na nawet dobrą jakość wykonania Hasbro (brak mopa) i przyzwoitą cenę 25 zł. Pluszak jest fajny w dotyku, tylko te skrzydła są tak paskudne, że mam ochotę je uciąć. Były też inne postacie, ale ten mi się podobał najbardziej, gdyż ta grzywa nawet pasuje do FS, bo inne miały podobne jednak grzywa mogła byc bardziej "bujna". Będę więc traktować to jako małą FS.
    1 point
  15. No, to wygląda na to, że nikt nie jest winny. Pozytywny obrót spraw ^w^
    1 point
  16. Monthly reminder: Solar, weź tabelki uzupełnij albo przekaż komuś pieczę nad tabelkami. :c
    1 point
  17. Kłaniam się w pas. Zajebista robota.
    1 point
  18. 1 point
  19. Na https://www.indiegala.com/store Glacier 3: The Meltdown (czy oni teraz codziennie dają inną grę?)
    1 point
  20. Przeczytałem tylko pierwszy rozdział i fragment drugiego, widziałem już jednak chyba dość, by sformułować swoje zdanie. Gdy zobaczyłem, że imię bohatera jest takie samo, jak nick autora, pojawiła się we mnie ciekawość, popychająca do czytania, czy faktycznie okaże się on (bohater) takim klasycznym do bólu self-insertem i Mary Sue... Odpowiedź brzmi "tak i jeszcze ho ho!", ale może po kolei. Pierwsza rzecz, język. Jest tragicznie. Owszem opowiadanie da się przeczytać (w sensie, da się zrozumieć słowa), ale to wszystko dobre, co mogę powiedzieć o kwestii formy. Błędów ortograficznych i językowych jest tam nawalone tak gęsto, że - przy rozwlekłości opisów i czasem dziwacznych sformułowaniach - byłem zmuszony w pewnym momencie przestać w ogóle zwracać uwagę na to jak tekst jest napisany, przymykając jedno oko i czytając tylko tyle, ile było konieczne do zrozumienia przebiegu akcji. A to tylko jeden krok powyżej stwierdzenia, że przez błędy tekstu w ogóle nie dało się zrozumieć. Jeśli sam nie jesteś w stanie zauważać takich błędów, to bezwzględnie potrzebujesz korektora. Pomijając formę, sama akcja też nie jest zbyt dobrze poprowadzona. Przede wszystkim, jakby to ująć... zbyt dużo jest, w opisach, w zdarzeniach, w przemyśleniach postaci, szczegółów absolutnie bez znaczenia. Sceny są "napuchnięte", kiedy tak naprawdę nic się w nich nie dzieje. Doskonałym przykładem jest scena przygotowań do turnieju. Jesteśmy raczeni najpierw opisem formalności przy odbiorze zbroi, potem tego, jaką to dobrą jajecznicę wszyscy zjedli, jak to mieli przerwę, jak bohater spał, potem jak sobie ćwiczył, potem znowu spał, potem przechodził gdzieś obok Luny, potem znowu odpoczywał... Każda scena powinna być przemyślana, służyć czemuś, popychać do przodu fabułę albo pokazywać jakieś cechy postaci. "Nudny" czas pomiędzy scenami załatwia się przeskokiem. Tymczasem u ciebie wygląda to tak, jakby kamera przyczepiła się do grzbietu bohatera i krążyła za nim przez cały dzień, nawet jeśli zupełnie nic się nie dzieje; aż dziw, że nie zajdzie z nim do wychodka. Nie ma żadnego powodu, żeby w dniu turnieju nie przeskoczyć od momentu spotkania z Luną na peronie do rozpoczęcia walk. Zresztą, dużo gorszym przykładem tego jest cały pierwszy dzień bohatera. Przychodzi do Ponyville i dokonuje inspekcji, jak Twilight w pierwszym odcinku kreskówki - czasami nawet scena w scenę identycznej! A nie ma mniej śmiesznego gagu niż ten, który wszyscy widzieli i wiedzą jak się skończy. Z całego tego pałętania się po mieście nie wynika nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie w dalszej części fabuły. Ponadto, opisy (ogólnie: myśli, sytuacji, itd.) zdradzają tę samą słabość: skłonność do jak najdokładniejszego oddania co się dzieje i w jakiej scenerii, nawet jeśli te szczegóły są do niczego nie potrzebne. To nie buduje klimatu, tylko nuży. Postacie... heh. Nie sądziłem, że w tych czasach w fandomie ktoś jeszcze tworzy takie postacie, nawet jeśli mają imię takie jak nick autora. Nasz główny bohater to pierwszej wody Mary Sue, i nawet nie próbuje się z tym kryć. Przybywa do Ponyville i od razu wszyscy go kochają i uwielbiają i chcą by ich odwiedzał, mimo że ledwo go poznali. Jest silniejszy, mądrzejszy, bardziej opanowany od każdej innej postaci, każdej jest też w stanie pomóc, bądź do siebie przekonać. Pomoc Sweetie Belle w kwestii snu przyjąłem z uniesioną brwią, a potem było już tylko zabawniej. W dwie sekundy, tanią gadką sprawia że Fluttershy się przed nim otwiera, bo od dawna musiała się wygadać - mimo że ma pięć przyjaciółek pod bokiem. Mimo ewidentnie chamskiego dowcipu, który zrobił Rainbow Dash (oj, do tego wrócimy...), Rarity śmieje się razem z nim, mimo że RD jest jej przyjaciółką od dawna. Flashlight wobec każdej postaci wypowiada się z pozycji dominującej; żartuje sobie nawet w cztery oczy z Luny, która się jeszcze peszy przy smarkaczu - dla przypomnienia, Twilight będąc uczennicą Celestii, klękała przed nią jak inne kuce. BTW, zabawne jest też, że pół strony poświęcone jest temu, jak bardzo Luna przejmuje się tym, czy Flashligh znalazł sobie jakąś klacz i jak to pytanie ją "pali". No ale taki los Mary Sue, że żadna postać, choćby rządziła całym królestwem, nie ma nic ważniejszego na głowie, niż przejmować się dobrostanem pupila. Rainbow Dash. Nienawidzisz tej postaci. Nie wiem czemu, ja też jej zbytnio nie lubię, ale sposób jej traktowania w opowiadaniu jest tak dziecinny, że stanowił główne źródło mojego ubawu. Rainbow nie kocha od razu naszego bohatera, co - jak wie każdy, kto z fenomenem Mary Sue się zetknął - jest najgorszym grzechem jaki postać może popełnić, jednoznacznie wskazujący ją jako Tę Złą. I faktycznie, Rainbow jest tu pokazana w każdej, absolutnie każdej scenie jako głupia, próżna, do tego słaba. W turnieju jest beznadziejna (zdaniem bohatera; ale wiadomo, że zdanie Mary Sue to zawsze słowo boże), wygrywa tylko dlatego że inni są słabi, bohater w pewnym momencie stwierdza że wszyscy zawodnicy są jak rodzina "poza Rainbow Dash" (urocze), w pojedynki z głównym bohaterem potyka się i... zwala go z nóg? Ok, przyznam - w tym momencie zaświtało mi, że być może wszystko się odwróci! Że być może nasz arogancki bohater (bo jest z niego nie mniejszy arogancki buc niż z RD - no ale jest Mary Sue, więc jeśli odnosi się do jakiejś postaci z ordynarną wyższością, to po prostu Ma Rację) będzie musiał przełknąć porażkę z jakże znienawidzoną Rainbow Dash i skonfrontować się ze swoją hybris... Nope, Mary Sue oczywiście nigdy nie może zostać zwyciężona, więc RD jest dyskwalifikowana, a nasz bohater radośnie ze złamaną nogą przystępuje do dalszego turnieju żeby "uratować honor" - i wszyscy mu na to pozwalają. W tym momencie zaśmiałem się i pogrzebałem wszelkie nadzieje, że w tym opowiadaniu zobaczę cokolwiek dobrego. Wisienką na torcie jest scena, gdzie FL i RD drą się na siebie, Luna ich przywołuje do porządku, nasz bohater jest "zdyscyplinowany", a RD tylko się obraża. To, rozumiem, miało przekonać nas o moralnej wyższości Flashlighta... Żeby było zabawniej, to wszystko czyni z Flashlighta postać przeraźliwie pustą i nudną. Wady i słabości dodają postaci smaku - wiedzieli o tym twórcy serialu, tworząc Mane 6 takimi, jakie są. Flashlight nie tylko nie ma wad, ale też tak naprawdę nie ma mocnych punktów - ot, jest w stanie zrobić wszystko, co autor uważa za cool, albo co jest mu potrzebne w danej scenie do pokazania, jak bardzo jest cool, od naparzania się kopiami, przez opiekę nad źrebiętami, do obrony słabszych w sierocińcu. Jest rozmytym chodzącym ideałem, w którym nie ma tak naprawdę nic własnego. Mógłbym się wyzłośliwiać dalej nad Mary Sue, ale starczy. Fabuła - ekspedycja do ruin starej stolicy - nawet mnie zaciekawiła, ale czy jest sens czytać dalej, skoro czeka mnie tylko więcej pokazywania, jak Flashlight jest lepszy od wszystkich bohaterek (szczególnie tej suki Rainbow!) + oczywiście uwodzi Rarity? Ja go nie widzę. Sorry za złośliwości, ale nie umiem tego inaczej powiedzieć, to opowiadanie skrajnie złe. Na przyszłość, radzę przede wszystkim respektować podstawowe zasady ortografii, rozplanować sceny tak, żeby każda miała jasny cel służący fabule, oraz... no, nie umieszczać jako głównego bohatera swojego super-hiper OP-plz-nerf self-inserta. Wielu to robiło przed tobą, to nigdy nie wychodzi dobrze. Ciekawe postacie to nie te, które kichnięciem rozwiązują każdy problem i zawsze mają rację. Pozdrawiam. I życzę powodzenia w kolejnych opowiadaniach. Twoje pomysły (także ten z bestią senną) nie są złe, ale wykonanie... PS. Czy ktoś mógłby zawołać Kredke i przekazać mu to zdanie: bo chyba zasługuje na Kwiatki.
    1 point
  21. W ten oto sposób, powróciłem do „Cienia Nocy”, tym razem po dosyć długiej przerwie. Jak bardzo historia posunęła się do przodu? Jak wiele się wydarzyło? Czy poznaliśmy jakieś nowe postacie, a może z kimś ważnym się rozstaliśmy? No i co ważniejsze, na czym zyskał klimat, na przestrzeni najnowszych rozdziałów? Jak mam to w zwyczaju, przestrzegam przed możliwymi spoilerami. Zastanawiając się nad tym od czego najlepiej będzie zacząć, pomyślałem, że tym razem, dosyć nietypowo, w pierwszej kolejności zabiorę się za wątki. Tutaj naprawdę jest o czym pisać – zwłaszcza w najnowszym na dzień dzisiejszym rozdziale, pojawiło się bardzo wiele scen, których akcja rozgrywa się z różnych miejscach, krąży wokół różnych postaci. Co więcej, atmosfera zaczyna ulegać stopniowemu zagęszczaniu, co na początku może trochę mącić. Jeżeli ktoś po aż dwudziestu rozdziałach nadal ma kłopot ze spamiętaniem imion i kto jest kim dla kogo, zapewne będzie miał problem z odnalezieniem się między poszczególnymi wydarzeniami, zwłaszcza po XXI, dosyć krótkim rozdziale w którym za bardzo nie ma się gdzie zgubić. Po prostu 38 stron naszpikowanych częstymi przeskokami między lokacjami, postaciami czy wątkami może trochę za mocno uderzyć w czytelnika, sprawiając, że część ważnych scen po prostu wyleci z głowy. Mnie akurat, decyzja o zawarciu tak wielu rzeczy w ramach jednego rozdziału wydała się słuszna. Choć z jednej strony jest to pewien dysonans w stosunku do kilku poprzednich rozdziałów, to z drugiej, być może, krok w dobrą stronę. Mianowicie, mamy coraz więcej interesujących wątków politycznych, więcej intryg, współmiernie do wątków typowo przygodowych, przyprawionych o „slajsoflajfowe” smaczki. Mam tu na myśli przerywniki w których zaglądamy w głowę Hualonga, śledzimy próby „klejenia” iluzji w wykonaniu Night Shadow, bądź po prostu sprawdzamy jak radzi sobie Dark Mane, przyszły „krul”, który póki co rokuje szanse tylko i wyłącznie na takiego „króla” przez „u” zamknięte. Nie sposób zapomnieć tutaj o znanych Poszukiwaczach Przygód, których to poczynania również śledzi się z zaciekawieniem, choć tak na dobrą sprawę, spośród nich wyróżnia się ledwie kilka postaci, głównie za sprawą większej roli na tle całości, jako grupy, czy też lepiej nakreślonego charakteru. Myślę oczywiście o Orange Tail, Nnoitrze, Bastard Spellu. Gdzieś tam, w tle, przewijają się pozostali, ale generalnie nie zwracają na siebie uwagi i budzą dość wątpliwą sympatię u czytelnika. Nie to, że drażnią, ale sprawiają wrażenie dodatku, bez którego mogłoby się obejść. Szkoda, ponieważ wcześniej te postaci pojawiały się i wybijały znacznie częściej, dając nadzieję na jakieś obszerniejsze ich opisanie, podkreślenie roli, czy też lepsze ich zgranie. Rozdział XXII zostawia póki co wrażenie takie, że wszyscy po kolei potracili na znaczeniu, na rzecz wspomnianego wcześniej trio. Oczywiście, nie mogło zabraknąć ucztującego, czytającego cudze myśli oraz knującego Darkness Sworda oraz scen w zamku Mooncastle. Wydarzenia spod tego znaku również śledzi się dobrze, bez przedłużania czy przynudzania (aczkolwiek, może część kwestii mówionych wydaje się sztucznie przedłużona, zdaje się w imię budowy napięcia, czy dostojnego wrażenia), co więcej, część scen łączy się z poczynaniami Dark Mane’a, wszystko to się zazębia, dając spójny obraz tego co się dzieje na królewskim dworze. Zdecydowanie największe wrażenie zrobiła na mnie scena z odkryciem „zarazy” w murach zamku oraz śmierć Harmonii ducha winnej kucharki (Minty Peach jej chyba było), która to nastąpiła w wyniku spożycia trucizny, przeznaczonej dla kogoś innego. Co tu dużo opisywać – scena jest całkiem mroczna, posępna i ukazująca dwa oblicza króla. Z jednej strony sprawia wrażenie współczującego, wspaniałomyślnego w stosunku do rodziny Minty, żałującego błędu swych służb oraz gotowego do skrócenia męki poddanej, ale z drugiej, widać na co gotów jest skazać przeciwników i jak daleko się posunąć by zrealizować swe cele. Na pochwałę zasługuje również postać nieszczęsnej kucharki. Nie była to postać kluczowa, ani nawet przewijająca się w tle, ot, zwyczajny pionek, względem którego autorka nie miała żadnych konkretnych planów. Niemniej, choć obcujemy z nią (Minty, nie autorką) bardzo krótko, obserwujemy tylko jej ostatnie chwile, to jednak jest trochę przykro, żałuje się jej śmierci, a końcówka sceny skłania do chwili zastanowienia, czy musiało do tego dojść. Tutaj naprawdę duży plus – niewiele znacząca dla fabuły postać, której charakteru i życiorysu nie znamy w ogóle, potrafi budzić współczucie. Świetna robota. Aczkolwiek, nie potrafię nie skomentować, może trochę prześmiewczo i „na czarno” faktu, że agent Darknessa aż tak sfuszerował robotę i nie utruł kogo trzeba. Lecimy dalej, lądując w sercu kampanii Night Shadow. Ogólnie, nie mam tutaj żadnych uwag, po prostu dostajemy więcej przygody w stylu starszych rozdziałów. Wydarzenia te raczej nie zwracają na siebie większej uwagi i toną w gąszczu pozostałych wątków i postaci. Myślę, że to po części wina zmarnowanego potencjału drzemiącego we wprowadzonej wcześniej akcji z wampirem. Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, lecz łatwość z jaką Hualong zwalczył nieumarłego, brak żadnych poważniejszych uszkodzeń Night Shadow, czy też to jak prędko wszystkie te wydarzenia „przepadły”, wzbudziły u mnie brak większej satysfakcji, lekki niesmak wręcz. Po prostu, mając w pamięci poprzednie rozdziały, spodziewałem się czegoś więcej. Z czasem wrażenie to zostało zbite przez bardzo zgrabne opisanie dalszej wędrówki i „zabawy z magią” Night Shadow, niemniej, nie było to do końca to, czego oczekiwałem po dalszym ciągu wątku tej postaci. Na deser zostawiam wizytę u księżniczek Equestrii, prowadzących swe wojska (albo nie do końca prowadzących, w przypadku Luny) ku szybkiemu i pewnemu rozgromieniu wroga, w roli którego wystąpiła tu armia kryształowych kucyków, znajdujących się pod panowaniem niejakiej Crystal Ass… I powiem szczerze, że nie do końca rozumiem intencje autorki, co do nazwania tejże postaci właśnie tak. To miał być element komediowy, jakaś aluzja, czy coś jeszcze innego? Przyznam szczerze, że to trochę rozproszyło gęstą i wojenną atmosferę, momentami sprowadzając całość nie do czegoś wielkiego, ale błahostki, kaprysu Celestii, czy wręcz jakiejś groteski. Sam nie wiem, akurat ten zabieg średnio mi podpasował. Niemniej, te fragmenty obfitują w bardzo ładne, nie przesadzone opisy walk, przygotowań do bitwy, dobrze ukazana została również pozycja Celestii oraz niedojrzałość, jako przywódczyni, jej młodszej siostry. Sprytnie została tu wpleciona kwestia pochodzenia Luny oraz genezy jej kompleksu „tej gorszej, niechcianej i mniej predysponowanej do rządzenia”. Szczerze mówiąc, średnio podeszła mi ta wizja. Sam nie wiem, ale odebrałem to jako dość mało kreatywny sposób na usprawiedliwienie usposobienia i samooceny Luny, coś aż nazbyt podobnego do tego, co zwykło się dziać podczas uczt w innych królestwach, a co było idealną okazją do zróżnicowania natury grzeszków ojców bądź matek bohaterek i bohaterów. Przy drugim czytaniu wspomnienie o tym wydało mi się po prostu zbędne. Na całe szczęście, nadrobione to zostało przedstawieniem relacji między siostrami poza polem bitwy, stosunku Celestii do Luny oraz jej troska o siostrę, mimo jej impulsywności i nieodpowiedzialności, niesubordynacji wręcz. Szkoda, że nie było tego więcej. Na rzecz większych detali na tym polu, można było zrezygnować z wątku Luny jako tej, pochodzącej z nieprawego łoża. Albo ukazać to inaczej. Co komu szkodzi, aby to tym razem matka okazała się niewierna? Albo żeby poród Luny okazał się tak trudny, że w jego wyniku jej matka poniosła śmierć, zaś sama Luna okazała się niższa i słabsza, co z kolei uznano za jakąś klątwę, albo skaranie za to, że „zabiła” swą matkę? Albo po prostu kiedyś przyczyniła się do czegoś złego, za co straciła uznanie poddanych, lecz Celestia się za nią wstawiła, a co z kolei Luna uznała za jakąś łaskę, czy znak, że nie może sama ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, tylko wiecznie potrzebuje jakiegoś prowadzenia za skrzydełko, co na dłuższą metę było dla niej upokarzające? Życie w cieniu siostry? Masa możliwości na materiały na retrospekcje. Idąc dalej, słówko o kreacjach postaci i zmianach, jakie w nich następują, w miarę dalszego rozwoju fabuły. Jeśli miałbym to określić możliwie najkrócej, powiedziałbym, iż jedne postaci zmieniają się, ewoluują spokojnym tempem i z czasem dostosowują się do nowych wydarzeń, natomiast drugie po prostu stoją w miejscu. To jest, odgrywają swoją rolę, ale nic poza tym. Po prostu dalej czynią to samo, czego przykładem jest chociażby małżonka Darkness Sworda (Dlaczego ciągle nie mogę zapamiętać jej imienia? Zbyt rzadko występuje!), Diamond Lady, lub większość Randomowych Poszukiwaczy Przygód. Natomiast z drugiej strony mamy Night Shadow, Orange Tail, Dark Mane’a, Darkness Sworda, którzy tak dla odmiany zmieniają się, często nawet tylko minimalnie, lecz w taki sposób, że ich poczynania śledzi się z wciąż rosnącą ciekawością, wciąż rosnącą sympatią, postaciom tym w pewnych momentach chce się kibicować, życzy się powodzenia i ogólnie, sprawiają bardzo dobre wrażenie. Hualonga z kolei, nie zaliczyłbym ani do jednej, ani do drugiej grupy. On sobie egzystuje gdzieś pomiędzy nimi. Przejawia inicjatywę, jego więzi z Night Shadow zacieśniają się, lecz wciąż głównie pełni swoją „funkcję”. Co do klimatu, to po lekturze ostatnich trzech rozdziałów stwierdzam, iż poziom jest tym razem bardzo wyrównany. Niektóre fragmenty, z powodów wyżej przeze mnie wymienionych, podobają mi się bardziej, inne mniej, jeszcze inne napisałbym nieco inaczej, gdyby to ode mnie tylko zależało, niemniej, atmosferę towarzyszącą opisanym wydarzeniom oceniam bardzo dobrze, wyśmienicie wręcz. Myślę, że to głównie zasługa solidnie skonstruowanych opisów, doboru słownictwa oraz lekko zmienionego szyku tu i tam (co ujawnia się głównie w sposobie mówienia tych najważniejszych alicornów w królestwie), czy też stosunkowo bogatych obrazach otaczającej Night Shadow natury (jeden z mocniejszych punktów jej fragmentów), czy też typowo „biologicznych” wstawkach, które zapewne są swoistą manifestacją największej pasji autorki i jednocześnie okazją do przekazania pewnej wiedzy Every day is a school day, jak to mówią. Jednocześnie, na pochwałę zasługują również opisy i przypisy poświęcone panującej w przedstawionym świecie kulturze, zwyczajach, elementy folkloru, czyli to, co pojawiało się już wcześniej, lecz nie w zwiększonej ilości, ale też nie w zmniejszonej. Ot, takie na pozór drobne elementy, ale znakomicie dodające smaku, urozmaicające treść, nie dominujące nad właściwą akcją, ale też nie ginące gdzieś między kolejnymi zdarzeniami. Poza tym, jest też kilka mrugnięć okiem ku poprzednim rozdziałom, co również uznaję za plusik. Czego w ramach owych mrugnięć mi brakuje? Może piosenek? Podsumowując, fanfik już jakiś czas temu „wyrobił się”, natomiast na tym etapie kluczowe wydaje mi się utrzymanie nowego stylu, tempa akcji i klimatu, co jak na razie udaje się dobrze. Spoglądając wstecz, na poprzednie rozdziały, historia jest spójna, zmierzająca w konkretnym kierunku, choć potencjał kilku wątków został mało wykorzystany. Niemniej, co pewnie będę jeszcze wiele razy powtarzać, widoczny jest ogromny postęp w stosunku do początków, idące w dobrym kierunku zmiany oraz ogólna poprawa wszystkiego. Poza tym, na obecnym etapie, zapowiada się długa i porywająca historia, której ciąg dalszy może się okazać trudny do przewidzenia i być może całkiem zaskakujący. Nie pozostaje zatem nic innego jak cierpliwie czekać na kolejne rozdziały. Alicorny nie bolą. Pozdrawiam i życzę powodzenia!
    1 point
  22. @Niklas - nie. Chyba, że znowu wpadnę w dołek, a wtedy jestem nieobliczalna. @Dolcze - chodziło z grubsza o to, że autor i krytyk, choć z jednej parafii, to w różnych kościołach - czytaj: autor nie powinien być krytykiem własnych opowiadań, jeśli czegoś nie przeinaczyłam. @Zodiak - Fanfiki są właśnie dobrą szkołą pisania, jeśli trafi się na dobre środowisko (tj. takie, w którym nie powstają kółka wzajemnej adoracji/gnojenia), bo z jednej strony mamy jasny punkt zaczepienia w postaci istniejącego uniwersum i postaci (odpada więc problem z kreowaniem wszystkiego od zera, co jest bardzo trudnym, żmudnym i na dłuższą metę trochę wkurzającym zadaniem), a równocześnie pojawia się wyzwanie - jak oddać te postaci, jak wpisać się w reguły owego uniwersum? Jak sprawić, by nasze własne pomysły wpisały się w istniejącą treść tak, by nie razić zbytnio czytelnika? Uniwersum MLP jest skonstruowane tak, że mogą w nim współistnieć zarówno wydarzenia serialowe, jak i nasze fanfiki - o ile nie szalejemy zbytnio z naszym licentia poetica. Mamy duży margines swobody, coś, czego bardzo mi brakuje przy próbach pisania fika osadzonego w innym świecie*. Szersza publika również jest pomocna - opowiadania publikowane "luzem", bez tej... hmmm, serialowej przynęty nie przyciągają raczej tak wiele uwagi, nie mówiąc o tym, że raczej głupio jest wejść na takie Bronies Polska czy inną grupę/forum MLP i wrzucić link do czegoś niekucykowego. *) Szczątkowa fabuła pełna niejasności i białych plam, co najmniej jeden retcon, problemy z dostępem do wiarygodnych źródeł informacji i masa głupotek różnej wielkości - od kulturowych ciekawostek po dziury fabularne, przez które można by przepuścić tabun Dolarów.
    1 point
  23. Wtrącę słówko, jeśli można. Pisanie dla samego siebie, czy dla innych? Dla mnie oczywistym jest, iż pisze się raczej dla innych, ponieważ to nie twórca czyta swoje opowiadania. Owszem, jeśli pisanie sprawia komuś przyjemność, to tym lepiej, lecz podstawowa zasada pozostaje ta sama. Jeśli coś piszesz, to zmyślą o tym, żeby innym się spodobało, czytali, itp. Jak piszesz tylko dla siebie, to w sumie równie dobrze można w ogóle nie publikować dzieł, lecz napisać, zapisać (lub nie) i zapomnieć. Skoro zamieszcza się opowiadania na forach publicznych, to robi się to dla innych, dla siebie natomiast tylko częściowo (aby poznać opinię czytelników, wyciągnąć z nich wnioski i nauczyć się czegoś nowego). Nawiązując do powyższego akapitu, komentarze są na tyle istotne, iż stanowią właśnie podstawę do rozwoju własnych zdolności pisarskich. Bez nich, mając samo zliczenie wyświetleń, tak naprawdę nie wiesz, czy ktoś to czyta, czy się podoba czy też nie. Zaczyna się wtedy zwykle proces tworzenia wątpliwości. Skoro nie komentują, to się nie podoba. Jak się nie podoba, to nie ma sensu pisać dalej. Ale mniejsza z tym. Komentarze mają także bardziej motywującą do pisania funkcję. Osoba, która coś pisze, w momencie braku jakichkolwiek informacji o swoich opowiadaniach oraz zalezieniu innego zajęcia, które ją wciągnie co najmniej równie mocno jak pisanie, bardziej prawdopodobnie porzuci pisanie opowiadań na rzecz tego drugiego zainteresowania. Tak jest (póki co) w moim przypadku. Zamiast pisać kolejne rozdziały rozpoczętego opowiadania, przerzuciłem się na inną moją pasję (która, nie przeczę, jest starsza od pisania). Może wrócę do pisania, może nie. Zmierzam do tego, że jeśli nie wiesz, czy to co robisz ma jakikolwiek sens, a pisanie czegoś, czego nikt nie czyta nie ma sensu z mojego punktu widzenia, tym bardziej, jeśli nikt nie zasugeruje co robię źle, przez co nie mogę się rozwijać, to bardziej prawdopodobne jest poświęcenie, ograniczonego przecież, czasu wolnego czemuś co wydaje się być lepiej spożytkowanym czasem. Dobra, z moimi opowiadaniami nie jest aż tak źle (moim zdaniem), abym uznawał pisanie za pozbawione sensu, zwyczajnie wpadłem na fajny pomysł zrobienia czegoś innego, a skoro opowiadań i tak nie komentuje nikt, to nikt też mnie z kontynuacjami tychże nie ściga. Mam ten komfort
    1 point
  24. Też kiedyś wierzyłam w Zębową Wróżkę. Nie mówiąc nic rodzicom, włożyłam ząb po poduszkę, a rano, rzecz jasna, nie było tam nic. Zęba też nie, pewnie gdzieś spadł. Strasznie wtedy byłam zła. "Dlaczego Wróżka zabrała mój ząb i nie dała pieniążka!?!"
    1 point
  25. Jezu, to było najgorsze, bo przez wiele lat bałam się że spojrzę w lusto, otworzę usta a tam będą robale wyłazić z pomiędzy zębów jak z jabłek w bajek x.x Ja mam bardzo realną wyobraźnie i czasami się jej boję...
    1 point
  26. Rozwiązanie jest tylko jedno, czytaj mangę, oglądaj anime i fantazjuj o postaciach które ci się podobają
    1 point
  27. @BiP Nie wiem z jakiego powodu, ale nie odpalają mi się Twoje arty, więc nie wiem, które z moich się powtarza. ;x Cała reszta działa.
    1 point
  28. Chinook*. Poprawiam, by nie było później wątpliwości
    1 point
  29. Będę upierdliwy i poproszę o zaktualizowanie tabelek, których i tak nikt nie czyta W sumie dla porządku tylko.
    1 point
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...