Skocz do zawartości

Tablica liderów

Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 01/31/21 we wszystkich miejscach

  1. Pragnę przedstawić fanfika The Box autorstwa alexmagnet. Jest niestety krótki ale posiada niesamowity klimat. Przynajmniej w orginale, mam nadzieję, że przy tłumaczeniu udało mi się zachować go w jak największym stopniu. Chociaż jego kategoria to Dark to może spokojnie czytać go osoba w każdym wieku Wersja przetłumaczona: The Box [Dark] PL Orginał (na prośbę autora): The Box [Dark] Orginal Czekam na komentarze, spostrzeżenia oraz konstruktywną krytykę czytelników (pierwsze tłumaczenie). Enjoy
    1 point
  2. Powstanie świata. Legenda i pomysł, który można opisać na milion sposobów. I każdy może być ciekawy. Łącznie z kanapką z pastą jajeczną, wyrzuconą przez ekspedycję kosmiczną, która to kanapka stanie się zalążkiem nowego życia. Ja też wziąłem na warsztat ten temat, ale nie całkiem po to, by pokazać swoją wizję stworzenia świata i kucy. Zrobiłem to, by nieco pobawić się ideą samodzielnego, samoświadomego tyłka i tego, jak takie coś działa na wyobraźnię. Musze przyznać, że to było ciekawe doświadczenie. I choć może nie wyszło z tego fika i pomysłu nic dobrego, to i tak to publikuję. Bo może komuś się spodoba, albo kogoś zainspiruje. Historia powstania świata I od razu przepraszam za szkody na psychice czytających.
    1 point
  3. Historia, która narodziła się na ostatnią chwilę podczas tegotygodniowej edycji Pisania na setkę. W skrócie zwykle chodzi o stworzenie krótkiego opowiadania na 100 słów z tematów wybranych przez prowadzącego. Tym razem jednakże Coldwind postanowił pozwolić nam na stworzenie kilkurozdziałowego fica, pod warunkiem, że każda część nie będzie miała więcej niż 100 słów. Postanowiłem spróbować swoich sił i wykorzystałem wszystkie 9 tematów, które stały się tytułami poszczególnych rozdziałów. Oto bowiem jest historia pewnego ogiera, który po tygodniach udręki, w końcu ucieka swojemu oprawcy. Nie liczy się dla niego nic poza własną skórą. Jednak nie wszystko jest takie jakie się wydaje... UCIEKINIER
    1 point
  4. Udało się. Po wielkich molestacjach, niesamowitej ilości klątw, litaniach narzekań i tym podobnych rzeczy dokonałem wielkiego dzieła. Muszę przyznać, że jest to najtrudniejszy tekst z jakim miałem dotychczas do czynienia i szczerze mówiąc nie wiem cóż w nim takiego jest. Może słownictwo, które miejscami było dosyć... techniczne i sprawiało problem? Po prostu nie wiem. Wiem natomiast jedno - warto było odłożyć na bok inne projekty, żeby przetłumaczyć to opowiadanie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że znajduje się w moim osobistym Top 5, a jeżeli licząc czyste Slice of Life to ma medal koloru złotego. Panie i Panowie, z dumą i radością przedstawiam tłumaczenie opowiadania: Minuette's Lesson Naturalnie jak zwykle podaję również odnośnik do oryginału. Można znaleźć go tutaj. Mam nadzieję, że lektura będzie dla Was taką samą przyjemnością jak dla mnie i jak zwykle, liczę na komentarze i konstruktywną krytykę.
    1 point
  5. W ramach krótkiego odpoczynku od tłumaczenia Winningverse (mózg musiał odsapnąć) i Progressio ex machina (blokada twórcza), postanowiłem dokonać tłumaczenia kilku one-shotów. Oto pierwszy z nich: Krótki opis: AJ musi wypożyczyć książkę z biblioteki. Co złego może się stać? "That Awkward Moment When..." Życzę miłej lektury i zachęcam do komentowania, oraz przedstawiania konstruktywnej krytyki. Link do wersji angielskiej: Oryginał
    1 point
  6. Ostatni z przetłumaczonych one-shotów. Ten wymagał nieco... kreatywnego podejścia, jako że pisał go trzynastolatek. Zrobił dobrą robotę, ale i tak musiałem się nieco namęczyć, żeby zachowując wierność oddać przynajmniej część jego stylu. Krótki opis: Pinkie Pie spotyka chorego źrebaka i stara się zrobić wszystko, żeby wywołać u niego radość... choćby przez moment. "Goodbye, My Friend" Rozdział 1 Rozdział 2 Zapraszam do komentowania, konstruktywnej krytyki i... miłej lektury. Polecam również zapoznanie się z fenomenalną animacją stworzoną na podstawie tego opowiadania - link. Link do wersji angielskiej: Oryginał
    1 point
  7. Kolejny krótkie opowiadania autorstwa Alpha Scorpii wpadło mi w oko, więc postanowiłem je szybko przetłumaczyć. Tym razem mamy do czynienia z przemyśleniami/wypracowaniem pewnej młodej klaczki. Lekki i przyjemny Slice of Life (szkoda, że tego typu opowiadania nie cieszą się zbytnim wzięciem w polskim fandomie, bo są naprawdę dobre). Dosyć wstępu, serdecznie zapraszam do lektury: "Her Brother Doesn't Talk Much" Wersję oryginalną możecie znaleść tutaj: Oryginał Życzę Wam miłej lektury i zachęcam do komentowania.
    1 point
  8. Rytuał Fik trzyma się luźno klimatów TCB, choć znajdziecie w nim nawiązania do uniwersów Fallouta, Wiedźmina i Doctora Who. Opisana tu historia, tyczy się pewnej młodej klaczy, która pewnego pięknego dnia, otrzymała tajemniczy list, na widok którego przeszły ją ciarki. Jak było dalej? Dowiecie się sami. Jest to mój pierwszy, opublikowany fik, więc liczę ka konstruktywną krytykę i szczerzę oceny. Życzę miłej lektury. Link do doksów: https://docs.google.com/document/d/1qw83YLZ1uvsc7ELkUJtaQBs6E-etMxZ2UzrT78S32mE/edit?usp=sharing P.S. Jako, że jest to moja pierwsza publikacja na forum, proszę administrację o wyrozumiałość i powiadomienie mnie, jeżeli tagi się nie zgadzają, bądź wystąpiły inne publikacyjne pomyłki .
    1 point
  9. @Bester Cytując klasyka: „Już, spieszę z odpowiedzią.” @Lisowaty Hej, Lisu? Pamiętałem. Czekałeś na to Jak widzę, jest to pierwsze opublikowane opowiadanie autora, a niekoniecznie pierwsze w historii? Cóż, forma, zupełnie niezła, chociaż obarczona pewnymi błędami, na to właśnie by wskazywała. [TCB] jak na debiut literacki, wydaje się nieco ryzykownym ruchem, ale przecież do odważnych świat należy, czyż nie? Przyglądając się tagom, odnajdziemy [post-TCB], co jest pewną zagadką. Nie przypominam sobie, bym widział kiedykolwiek wcześniej ów tag. [post-apo] owszem. [TCB] jak najbardziej. Czy jest możliwe jakiekolwiek połączenie tych dwóch? Chyba tak, skoro, jak się dowiadujemy z fanfika, fabuła podejmuje rzeczywistość jakiś czas po akcji szeroko pojętych Biur Adaptacyjnych, już po wojnie między ludzkością, a nieparzystokopytnymi. W świecie tym, funkcjonuje zupełnie nowa organizacja, Liga Ochrony Istnień (LOI), która, jak wskazuje na to nazwa, dba o jakość współpracy między kucykami, a ludźmi, coby już nigdy więcej nie powtórzyła się podobna tragedia i już nigdy więcej dwie stron nie ruszyły przeciwko sobie, doprowadzając do kolejnych zniszczeń (jak się dowiadujemy od samego autora, w wyniku konfliktu uległy zniszczeniu rozległe połacie zarówno Ziemi, jak i Equestrii). Rzeczywiście, pojawiają się nawiązania do „Fallout: Equestria” (Megaczary), są smaczki nawiązujące do klimatów posapokalipsy, ogólnie. Mam na myśli koncepcję podziemnych miast (Schronów?), science-fiction, czy też takie smaczki, jak chociażby to, iż kuce mają swoje numerki, identyfikatory, mamy w tym świecie biur zarządzające zasobami ludzkimi i kucukowymi, wyższe kierownictwo, kolejne szczeble różnych urzędów, daje to całkiem wiarygodne wrażenie, że to rzeczywiście świat zdewastowany wojną, które obecnie, między innymi w celach prewencyjnych, jest ściśle kontrolowany, regulowany, zarządzany. Mnie jakoś zawsze się to kojarzyło z rzeczywistością powojenną, nie tylko z postapokalipsą. Trochę jak u nas, a przecież jesteśmy po dwóch wojnach światowych, czyż nie? Ale, ale, zapędziłem się. Wyżej wspomniane kierownictwo pewnego razu, drogą tradycyjnej korespondencji – doceniam poszanowanie tradycji – życzliwie zaprasza Crystal Sky, główną kucykową bohaterkę niniejszej historyjki, na rytuał przywrócenia. W razie przyjęcia zaproszenia ma ona zostać sowicie nagrodzona. Jest to jednocześnie kolejna okazja do subtelnego światotworzenia, gdyż dowiadujemy się o racjach żywnościowych, czynnościach zaplanowanych (Czyżby nakazy pracy?), a także możliwościach rekreacji w ramach podziemnego ośrodka. Początkowo klacz czuje niepokój, nie ma pojęcia, czym jest ów rytuał, nie wie też, czy powinna się bać, czy też podejść do sprawy jak do każdej innej aktywności Miło, że poznajemy pewne detale odnośnie jej designu Beżowe umaszczenie, błękitna grzywa i ujmujące, rubinowe oczy, fanie. Wizualizuję to sobie, troszkę ten błękit mnie zastanawia, ale dobierając odpowiednie nasycenie barw, myślę że jak najbardziej da się zarysować ładnie skomponowaną pod kątem kolorystyki postać, wyglądającą całkiem autentycznie w sensie, że naprawdę mogłaby wystąpić w serialu. Wydaje się sympatyczna, spokojna, troszkę niepewna, ale ok, wszakże otoczenie, w jakim się znalazła, jest kreowane jako troszkę klaustrofobiczne, troszkę industrialne, surowe, ale znajome, mimo wszystko, znajdujące się pod pewnymi restrykcjami Drugim, ludzkim bohaterem, który jednocześnie będzie naszym narratorem, jest... ktoś. Nie poznajemy go z imienia, wiemy jedynie jaką pełni funkcję – jest on magitronikiem, co na początku może Wam mówić niewiele, natomiast zapewniam, iż wszystko wyjaśni się podczas końcowych scen. W ogóle, to miłe, że zna bohaterkę od źrebięcia. Wypada poprzez to troszkę jak mentor, troszkę jak opiekun, troszkę jak starszy brat. Dlaczego nie poznajemy owego bohatera lepiej? Domyślam się, że autor powstrzymał się od nadania mu imienia oraz bardziej charakterystycznych cech, cobyśmy mogli z łatwością wejść w jego buty i w ten sposób nadać mu imię oraz cechy charakteru swoje, odnajdując się pośród treści, nie tylko jako czytelnik, ale również jako uczestnik tych wydarzeń. Lisowaty spróbował zatem wciągnąć odbiorcę w swoją historię nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Ciekawa sprawa W wyniku spotkania Crystal Sky z bohaterem wywiązuje się rozmowa, która służy nie tylko jako sposób prowadzenia relacji między postaciami, ale również jako ekspozycja dla nas, czytelników. Otrzymujemy skrócony opis tytułowego rytuału, wraz z lore stojącym za magią kucyków, a także dotyczącym splotu magii z ludzką technologią, którego synergiczne działanie doprowadziło do przełomu i umożliwiło dosłowne przywracanie do życia, choć ów proces pozostaje szalenie ryzykowny. Mówimy w końcu o Megaczarach. W sumie, nawet spodobał mi się ten motyw, nie spodziewałem się zastać w tejże historyjce pewnego wkładu do historii kucykowego uniwersum, sprostowań odnośnie magii, jej limitów oraz tego, jak może wzrosnąć jej znaczenie, jeśli połączyć działanie energii magicznej ze zdobyczami medycyny, techniki i inżynierii. Motyw ten nie tylko wydał mnie się interesujący, ale dobrze wkomponowuje się w pomysł współpracy ludzi i kucyków po wojnie o zasięgu ogólnoświatowym. Czy może raczej, międzyświatowym Aczkolwiek, zwrócę uwagę, że wypowiedź bohatera na trzeciej stronie, ta ekspozycja, jest troszkę przydługa, jest pewne wrażenie ściany tekstu. Podzieliłbym ją, przemieszał z jakimiś opisami, coby czytało się łatwiej i lepiej. W każdym razie, przechodzimy do kolejnej sceny, w której pozostałe kucyki, które najwyraźniej również otrzymały zaproszenie, ustawiają się w kolejce, by wziąć udział w tytułowym wydarzeniu, lecz zanim to nastąpi, każdy musi przejść przez trzy etapy kontroli. Na moje oko, poszczególne etapy zostały opisane całkiem dobrze i nawet wyczerpująco, chyba nie miałem przy tym wrażenia niedosytu. Za to zabrakło mi jakichś rozmów, czegokolwiek, co pomogłoby uwypuklić kolejne cechy postaci, nie tylko tych głównych, po prostu dobrze by było znać nastroje pozostałych kucyków, które oczekiwały w kolejce, z tego mogłoby wyniknąć jakieś światotworzenie. Podobnie jak moi przedmówcy, chciałbym przeczytać trochę więcej. No bo gdy stoisz w kolejce, może w lekkim napięciu, ale nudzisz się, no to co możesz robić? Możesz zamienić kilka słów z sąsiadami w kolejce, możesz włączyć się do trwającej już rozmowy, możesz przysłuchiwać się i na tej podstawie wyobrażać sobie różne rzeczy, tego typu rzeczy. Niewykorzystana okazja, troszkę szkoda Za to scenka z pegazicą, która próbowała oszukać system i przemknąć się przez poszczególne bramki, spełniła oczekiwania. I troszeczkę mnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się nagłej akcji ochrony, wydarzyło się to szybko, scena okazała się dynamiczna: rękaw się zaciska, ta nie może się wydostać, więc odrzuca skrzydłami wszystkich tych, co stali zbyt blisko, do akcji rusza ochrona, był strzał z gumowej amunicji i obrażenia, była lotka uspokajająca. Sprawa generalnie pozostawia wiele wyobraźni. Jakie miała zamiary? Dlaczego się na to zdecydowała? Czyżby w szeregach Ligii Obrońców Istnień znajdowali się mąciciele, czy jacyś naruszyciele? Na czyje zlecenie mogą działać? Co się stało później z tą klaczą? W sposób płynny przechodzimy do scenki końcowej, czyli tytułowego rytuału. Co również mnie zaskoczyło, gdyż... no, przyznam – do końca byłem przekonany, że to będzie podstęp i że ludzie oraz kucyki wykorzystają czyjąś magię do osiągnięcia zupełnie innego celu, niż to, o czym opowiadał Crystal główny bohater. Ziarno niepewności zasiał właśnie ten sub-wątek z pegazicą, którą musiała spacyfikować ochrona. Gdyby inicjatywa była „czysta”, no to niby po co ktokolwiek próbowałby interweniować, ryzykując uwolnieniem Megaczaru? Ale ogółem, okazało się, że jednak nowa organizacja ma dobre zamiary i wykorzystuje wspólną zdobycz kucykowej magii i ludzkiej technologii zgodnie z jej przeznaczeniem. Co czytało mi się ciekawie, ale...był niedosyt. Opisy były w porządku, lekkie napięcie, klimat, to jak najbardziej w porządku, lecz chętnie przeczytałbym więcej, doświadczył wyraźniejszego nastroju, w który mógłbym się wczuć, zatopić po same uszy, te sprawy Przykładowo, zabrakło mi bardziej detalicznych opisów wygrywanej muzyki, gdyż... Chwila... Aha. No, niech będzie Zresztą, przecież po to autor dołączył do fanfika utwór przewodni. OK, odwołuję Niemniej, w pełni zgadzam się z moimi szanownymi przedmówcami, iż była to okazja na fanfik w fanfiku, a co najmniej więcej opisów, więcej rytuału, więcej wątpliwości, rzeczy niezrozumiałych dla Crystal Sky, może jakieś drobne ekspozycje oraz światotworzenie, przygotowania, czyli jeszcze lepszy klimat. Warunki były, jak najbardziej. Najwyraźniej, umiejętności ze strony autora nie brakowało. Tag [post-TCB] pomógł uzyskać wrażenie czegoś nowego, mającego więcej wspólnego z post-apo, aniżeli z Biurami Adaptacyjnymi, a przynajmniej pojmowanymi w tradycyjnym tego nurtu znaczeniu. Może zabrakło konkretnej koncepcji i autor wolał ustrzec się od ryzykowania dłużyzną, a może po prostu coś mu przeszkodziło. Tego nie wiem, ale widzę, że to [post-TCB], to w gruncie rzeczy całkiem ciekawa sprawa i wydaje mi się, że daje fajne możliwości tworzenia kolejnych opowiadań, dłuższych historii, a widzę, że autor porusza się w tymże świecie całkiem swobodnie i ma pojęcie o tym, jak pisać postacie, kreować klimat, jest wprawdzie pewne pole do poprawy, rzeczy, którym przydałby się trening (chociażby opisywanie różnych rzeczy, jeśli idzie o wygląd postaci, to jest zupełnie nieźle i solidnie, ale przydałoby się jeszcze więcej detali otoczenia, więcej ruchów, gestykulacji, mimiki postaci, więcej emocji, takie tam), ale myślę, że jest w stanie rozwinąć umiejętności w stosunkowo krótkim czasie i dojść do bardzo dobrej formy. Mam nadzieję, że to nie będzie ostatni [Oneshot] Lisowatego, ale jeden z wielu Zacieram ręce i czekam. Ano, co to za obszar do poprawy, zapytacie? Forma, cóż by innego Jak na pierwsze opublikowane opowiadanie, jest ona w miarę solidna, całkiem niezła, tekst czyta się dobrze, lekko i sprawnie, ale błędy są widoczne. Oprócz tego, na co zwrócili uwagę moi przedmówcy oraz Wilczke, zauważyłem między innymi następujące rzeczy: Coś mi się zdaje, że prędzej powinien wsunąć okulary na nos. Wyciągnąć i włożyć je, jeśli nie miał ich na sobie wcześniej. Z powrotem Chwila, no to żółtego, czy o płomiennym umaszczeniu? Słówko płomienne przywodzi na myśl odcienie pomarańczowego, czerwieni. Jak to w końcu jest? „Wybrzmiały” oraz „nagle”. Takie tam, literówki Ogółem, jak na pierwsze opowiadanie, które zostało ukończone i opublikowane, jest całkiem nieźle, powiedziałbym nawet, że dobrze i obiecująco, z pewnym polem na poprawki, ale z ciekawymi postaciami, które dają się polubić, interesującymi realiami, stwarzającymi fajne możliwości prowadzenia różnych historii, między innymi dzięki temu, że akcja rozgrywa się długo po wojnie między kucykami i ludźmi, jest to też pewien powiew świeżości, gdyż ma to więcej wspólnego z klimatami post apokaliptycznymi, niż z klasycznym [TCB], a motyw współpracy ludzi i kucyków, celem odbudowy świata oraz ocalenia żyć poległych/ umierających to również coś, co wydaje się nowe i dające ciekawe perspektywy kreacji postaci, instytucji, technologii itd. Zdecydowanie jest potencjał na większe uniwersum. Trzeba go tylko wykorzystać A lektura całkiem przyjemna, przypadła mi do gustu, poczytałbym więcej. Był interesujący klimat, dobrze się śledziło losy postaci, nawet się wciągnąłem... Jasne, jest pewien niedosyt, widać niewykorzystane okazje tudzież nie do końca zrealizowany potencjał opowiadania, ale mimo wszystko, jest co najmniej naprawdę nieźle, a moim zdaniem całkiem dobrze. Warto rzucić okiem i pozostawić jakieś wskazówki dla autora, na przyszłość, kiedy zdecyduje się powrócić do pisania. W końcu idealnie by było, gdyby przyszłe teksty okazywały się coraz lepsze i lepsze, czego oczywiście Lisowatemu życzę i za co trzymam kciuki Pozdrawiam!
    1 point
  10. Ostatni Lot [slice of Life][sad] Przedstawiam Wam moje konkursowe opowiadanie "Ostatni Lot". Limit 1000 słów dał mi się we znaki. Wycinałem pojedyncze wyrazy, jedne zdania zmieniałem, z innych rezygnowałem. Ze względu na te wszystkie "zabiegi" tu i tam mogą być błędy. Fabuła - krótka historia o tym jak to jest być księżniczką. Powstaje już dłuższa wersja - "taka jaka miała być". A póki co, za zgodą Dolara: Ostatni Lot PDF Ostatni Lot docx
    1 point
  11. Nie tak dawno natrafiłem na pełną czarnego humoru komedię, która mocno mi się spodobała i domagała się natychmiastowego przekładu, za który się szybko zabrałem. Ocenę, czy tekst faktycznie był tego warty pozostawiam oczywiście wam, drodzy czytelnicy. Miłej lektury autor: Void Chicken korekta tłumaczenia: artiko, Jet.Wro Opis: Niespodziewana góra przerwała akrobacje powietrzne Rainbow Dash, a Twilight wygląda na aż za bardzo podekscytowaną na myśl o zabawie w nekromantę. Rainbownomicon [PL] Lektorat tłumaczenia w wykonaniu NightShade Rainbownomicon [ENG]
    1 point
  12. To mi nie pomoże, bo gdy polubię jakiś serial, skończy się to tak, że odrzucą go i zastąpią go spin offem, zrobionym w Microsoft Paint. A po drugie na razie nie mów, że marka ma się dobrze, bo mniej więcej w taki sposób wymarła marka Thundercats. Była ona znana od ponad 30 lat, ale niedawno wyszła równie fatalnie namalowana "bajka" Thundercats Roar, która dosłownie zabiła swoją markę.
    1 point
  13. @D.E.F.S 1. Niekucykowe. 2. Świetne pytanie, które w samo sobie mogło by być fajnym motywem do fanfika i tej "Obcej Kultury". Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie precyzyjnie, ale choć wiele zwierząt wykazuje spory poziom inteligencji, to przykładowo - zwierzęta nie potrafią uczyć ani posługiwać się językiem w sposób klasyczny dla istoty rozumnej (papuga "nie mówi", tylko powtarza słowa. Słodkie filmiki z psami "mówiącymi" nie pokazują psy, które rozumieją co mówią, tylko psy które nauczono co mówić). Stąd też umiejętność mowy (w klasycznym sensie, a nie po prostu powtarzanie słów których znaczenia się nie rozumie) jest dobrym wyznacznikiem.
    1 point
  14. I ponownie PUBG ale teraz latający gracz...
    1 point
  15. Wydaje mi się, że kojarzę to opowiadanie. Chyba. A dlaczego? No bo kojarzę pierwsze edycje konkursu literackiego Zanim zdecydowałem się startować, zaglądałem też do poszczególnych dzieł, obserwując przebieg rywalizacji. Strzelam, że „Ostatni Lot” pochodzi z IV Edycji, a może wcześniejszej – nie jestem pewien. W każdym razie, o ile podoba mi się pomysł, o tyle jest to moim zdaniem przykład opowiadania, które zostało mocno uszkodzone przez limit słów i po prostu nie otrzymało okazji w pełni rozwinąć skrzydeł. Ale czy to znaczy, że sobie nie radzi? Nie, nie powiedziałbym. Jest duży niedosyt po lekturze, po prostu człowiek przytuliłby rozszerzenie fanfika, zwłaszcza ekstra opisy, których BARDZO tutaj brakuje. O ile na początku mamy jeszcze całkiem niezłe, nawet satysfakcjonujące opisy, a nagłówki urozmaicają formę i z łatwością robią dobre pierwsze wrażenie, o tyle im dalej, tym bardziej dialogi zaczynają dominować, a potem nawet i one wydają się skrócone, przez co tempo akcji nagle zaczyna lecieć na łeb, na szyję, a koniec następuje o wiele za szybko, klimat gdzieś ucieka, ale na szczęście końcówka ratuje nieco sytuację. Mimo to, trudno się wczuć, warstwa emocjonalna bardzo na tym cierpi, ale opowiadanie i tak próbuje wywrzeć na swoim czytelniku reakcję. I chwała mu za to Wprowadzenie okazuje się całkiem dobre i klimatyczne. Od razu przypomniały mi się stare dobre czasy, acz muszę przyznać, że początkowe zdania wcale nie zestarzały się źle i do dzisiaj wszystko brzmi w porządku. Rozpoczynamy od wpisu w pamiętniku Twilight, skąd dowiadujemy się gdzie należy umieścić opowiadanie w chronologii, co się wydarzyło i do czego ono nawiązuje. Pamiętna koronacja, no i pierwszy możliwy finał serialu. OK, budzi nostalgię. Jednocześnie dowiadujemy się, że młoda księżniczka ma pewne wątpliwości, nurtuje ją przyszłość. Wszystko, czego trzeba, by zaciekawić czytelnika. Potem obserwujemy przemijanie w praktyce, a co Twilight pomału zaczyna docierać, że nie dane jej będzie odejść wraz z przyjaciółkami. O ile początkowo bywa tak, jak za „starych czasów” (co budzi nostalgię), o tyle odpowiednio szybko oglądamy Twilight ścierającą się ze smutną rzeczywistością. No i to jest pierwszy moment, w którym ograniczenia konkursowe dają się we znaki. Scena, która powinna być emocjonalna, nie wywiera na czytelniku szczególnych wrażeń, informacje po prostu są nam podawane, stąd np. Takie momenty i wyznania po prostu się przewijają, a wręcz wybrzmiewają dość typowo, a przecież wiem po innych opowiadaniach, chętnie podejmujących motyw alikorniej formy Twilight oraz jej długowieczności, że da się znane rzeczy napisać inaczej, nie tracąc po drodze nastroju, a wręcz go wzmacniając. Tak jak wspominałem, winowajcą jest limit słów, gdyż nie mam wątpliwości, że gdyby ilość znaków nie była ograniczona, Triste porwałby się na extra opisy, sceny, być może rozwijając długość opowiadania do 8-10 stron. Nie mija wiele czasu, zanim otrzymujemy kolejny timeskip, tym razem aż o 1000 lat od koronacji, o czym informuje nas – dla kontrastu – ostatni wpis w pamiętniku Twilight. Od tego momentu akcja gwałtownie przyspiesza, a na obszerniejsze opisy zaczekamy sobie aż do zakończenia. Jednocześnie, jest to punkt kulminacyjny, w którym nie tylko dowiemy się co oznacza tytuł, ale także obejrzymy jeszcze jedno gorzkie pożegnanie. Pożegnanie trudniejsze do przełknięcia, gdy zdamy sobie sprawę po jakim czasie musiało nastąpić. Nie zabraknie małego zwrotu akcji. Autor pozwolił sobie na wiele rzeczy i w sumie jestem zadowolony, że końcówka przynajmniej próbowała stanąć na wysokości zadania i wypełnić swoją misję w pełni, co... prawie się udało. Prawie Ale ogólnie wyszło naprawdę nieźle, koniec z powrotem tchnął w fanfik odpowiedni klimat. Szczególnie spodobała mi się inskrypcja: Było w tym coś optymistycznego, pocieszającego. Sam nie wiem, czasem prostota potrafi wywrzeć aż takie wrażenie, a może po prostu w jakiś przedziwny sposób pomogły wcześniejsze braki – czekałem i czekałem, no i doczekałem się czegoś, co na mnie podziałało Ale naprawdę, podoba mi się to jak „staroszkolnie” brzmi to opowiadanie. Zresztą... czy należało się spodziewać czegokolwiek innego? Nie ma to jak sentymentalna podróż do lepszych czasów, cieszę się, że to opowiadanie wciąż jest dostępne i że mogłem je sobie znów przeczytać. Z całą pewnością jest to niewykorzystany potencjał, ale także smak minionych konkursów literackich, gdzie uczestnicy nierzadko porywali się na naprawdę trudny kompromis, byle móc wystawić swoje opowiadania,umożliwić świeżym pomysłom rywalizację. Niemniej, na tyle, na ile udało się koncept zrealizować, również w kontekście czasów, w których powstawało opowiadanie... jest ok. Można rzucić okiem, można przeczytać i przekonać się, jak to kiedyś było, a także złapać zajawkę. Bo tekst, koncepcyjnie, podejmuje znaną, ale aktualną tematykę i chociaż próbował w wyznaczonym limicie słów przekazać jak najwięcej, wprawdzie nie udało mu się w pełni rozwinąć potencjału emocjonalnego (wyobrażam sobie dość mocne, przejmujące opisy, czy interakcje, a także szerszy kontekst), należy dostrzec próby zróżnicowania formy (elementy napisane w stylu pamiętnika, przeskoki czasowe, nagłówki) oraz to, co udało się wykonać, pomimo ograniczonej formy. moim zdaniem Triste swego czasu wystawił nie tylko solidnego rywala, ale przy okazji stworzył fanfik, który nawet po latach daje sobie radę. Wydaje mi się, że gdyby nie limity, gdyby nie niesprzyjające okoliczności, mogłoby z tego wyjść znacznie dłuższe opowiadanie i nasz własny, swoisty klasyk z 2013 roku. Nie żartuję. Niemniej, mamy niezłą próbę możliwości autora, stworzoną w ramach jednego z klasycznych konkursów literackich, podejmującą wyzwanie, ukazującą nam te stare, „zamierzchłe” czasy, co samo w sobie potrafi wzbudzić nostalgię. Czy warto zajrzeć? Pewnie, że warto. Wiele rzeczy brakuje, potencjał był przeogromny, ale to, co już jest, zapada w pamięć, no i zawsze jest to podróż do przeszłości, czyli koniec końców... tekst nadal może zainspirować
    1 point
  16. Chyba jedyną rzeczą, której nie dodałem z powodów wytycznych drabbli to właśnie ta nieco bardziej rozbudowana scena. Bo moim założeniem w całości było to, że klacz tak naprawdę nigdy tej broni w kopytach nie miała, ale taką projekcję widział nasz strudzony bohater i powtarzał ją sobie tak długo, aż w jego oczach stała się prawdą. Musiał ją zabić, bo albo ona, albo on. No i dopiero po wielu takich pętlach przyznał się do swojego błędu.
    1 point
  17. Wow, nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego powstanie, ale to tym lepiej, tym lepiej… SPOJLERY (nie tutaj ich akurat nie będzie). Komentowany fik jest jednym z najdłuższych podczas mojej sesji komentarzowej, więc nie będę aż tak bardzo pochylać się na przeróżnymi szczegółami. Ostatnim razem, gdy to zrobiłem (gdy pisałem komentarz do Kod Equestria Lyokoherosa), to pisanie posta zajęło mi wiele godzin, a sama treść była na tyle długa, że… forum nie było w stanie przetrawić aż tak długiego tekstu. Musiałem to wysłać w trzech częściach, a każda z nich zajęła jedną stronę przeznaczoną dla komentarzy, no więc tego tutaj będę unikać. Do tego jest to kolejny, a jednocześnie chyba ostatni, stalkerski fik, któremu poświęcę czas. Na tle pozostałych to dzieło wypada bardzo dobrze. Moim zdaniem jest to lepiej napisane niż taki “Mrok Żarnowca” czy “Cień Ponyville”. Zabrakło tam wyrazistych postaci. Jasne, nie były złe, lecz tutaj mamy postawiony większy nacisk na poszczególne osobistości, dzięki którym zwiedzamy ten przedziwny świat zwany Zoną, Zona… Zona nigdy się… Ech, dobra! Nie napiszę tego! Nie ma mowy! Jak wspominałem, ten post będzie mieć inną formułę niż pozostałe. No to zaczynamy. Postacie; na pierwszy ogień, oczywiście, idziemy seksbomba, czyli Deliktywe. Różni się od tej w “Spełniaczu Życzeń”. Tutaj jest wiecznie napaloną kocicą, która słodzi swojemu chłopakowi, lecz z tym kryje się coś jeszcze… I to jest właśnie sedno tej postaci. Seksbomba, jak to często jest określana w fiku, zawsze zmagała się z jakimś wewnętrznym konfliktem, ukrywanym przed innymi. To sprawia, że jest postacią ciekawą. To, co tajemnicze, pobudza wyobraźnię, dlatego też wyszło to naprawdę dobrze. Alrix to… no mój OC. Czuję się zaszczycony tym, że został sparowany z najatrakcyjniejszą panią w tym fiku. Stanowi dobry kontrast dla swojej partnerki. Jest bardziej stonowany i wyważony, lecz momentami on również nie może już wytrzymać i daje się zwieść urokom Deliktywe. Nie można jednak powiedzieć, żeby był aż tak ciekawą postacią. Jasne, on również w coś gra i kręci, jednak jego reakcje i sceny z jego udziałem aż tak bardzo nie trafiają do wyobraźni (jak na przykład to, że Deliktywe w któryś momencie zapomniała ubrać koszulki i kłóciła się ze wszystkimi, bujając przy tym… no, wiadomo. Nie wiem, czy to było przeoczenie autora, ale chyba jednak nie xd). Ruby. Druga po Arliksie postać z eventu Samhain. Młoda dziewuszka, cwana i podejrzliwa, z kryminalną przeszłością. To dzięki niej bohaterowie dostają się do Zony. Ma szeroką wiedzę na temat mutantów oraz anomalii. Potrafi dobrze strzelać i zna podstawy przetrwania. Często spiera się z Deliktywe, która nie polubiła jej od pierwszego wejrzenia. Starcia dwóch kobiet elektryzują relacje pomiędzy bohaterami i nierzadko doprowadzają do zabawnych sytuacji. Jest również przewodnikiem i to na jej barkach spoczywa ciężar prowadzenia grupy, jednak przez pewną intrygę również dołącza do gry. Cigi. Trzecia postać z Samhain. W odróżnieniu od Ruby, ona jest żółtodziobem i od razu wpada w tarapaty. Przechwycona przez bandytów, trafia do ich obozu, jednak nie jest tam aż tak źle traktowana, jak możnaby się tego spodziewać. Pragnie przede wszystkim przetrwać, uratować przyjaciela i pomóc rodzinnemu interesowi. Niestety towarzysz Vocal ginie i staje się umarlakiem wcielonym do armii pewnego mutanta już na samym początku. W obozie bandytów Cigi ma okazję spotkać się z Kędziorem, szefem bandosów, oraz z trzema innymi lampucerami, które nie okazują się być wrogo nastawione. Jest to również postać dynamiczna, to oczywiście pasuje do żółtodzioba, który ma swoje cele na początku, a poglądy tej postaci z czasem ulegają zmianie. Jak już wspomniałem Vocal staje się zombie. Niestety nie mogę zbyt wiele zdradzić na jego temat, bo jest mocno związany z pewnym wątkiem, a w tym konkretnym poście obiecałem, że nie będzie spojlerów, więc muszę się pilnować. Jednak relacje, jakie tworzy z Zoną, z tym zagadkowym “chłopakiem-dziewczyną oraz innymi nieumarłym, są całkiem interesujące i kreatywne. W ciekawy sposób uczy się kontrolować swoje nowe umiejętności. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przeczytał coś z stalkera, co by opowiadało o postaci nieumarłego, który pełnił tak ważną rolę. To idzie na duży plus. Mamy również Kędziora, power-hungry “charaktera”, który chce podporządkować sobie całą Zonę dzięki armii nieumarłych. Zmaga się również z poważnymi problemami zdrowotnymi. Ten problem jest katalizatorem do wejścia przez niego na drogę do poszukiwania sekretu nieśmiertelności. Ma również związki z okultyzmem oraz equestriańską magią. Studiuje magiczne księgi, co jest dosyć niespotykane w stalkerskim settingu. Magia w Zonie, nawet w crossoverach z MLP, zawsze grała poboczną rolę. Tutaj jest jej znacznie więcej, ale w tym przypadku to pasuje. Ma również pewne zatargi z najlepszą postacią wszechczasów. Wiadomo z kim. Oczywiście bohaterów jest więcej. Oni również wypadli ciekawie. Mamy dwóch obleśnych trepów - Steryda i Gwiazdkę, twardą babuleńkę Chaskę oraz wspomnianego wcześniej “chłopakodziewczynę”. Każdy jest na swój sposób unikalny i ma okazję się skonfrontować z innymi. Albo to łut szczęścia, albo autor naprawdę długo główkował nad balansem w relacjach i wątkach.. Świat przedstawiony wypada całkiem barwnie. Oprócz typowej Zony, której aż tak dużo nie ma, to zwiedzimy parę innych miejsc. Stety lub niestety, to już zależy od osoby, nie uświadczymy tu zbyt wielu znajomych nam lokacji z gier, choć miejscówki wciąż trzymają klimat oryginału. Są tutaj typowe spacery przez opuszczone gospodarstwa i pola. Zwiedzimy również zniszczone fabryki, a nawet przejdziemy przez kordon wojskowy (wreszcie ktoś o tym pomyślał, nie to co w innych stalkerskich fikach, gdzie Zona wydawała się być otwarta). Spotkamy również znane nam anomalie, jednak elementów wymyślonych przez autora jest tu znacznie więcej. Są wybuchające grzyby, wyżymaczki (to akurat mnie zastanawiało najbardziej. Autor nie oglądał filmu [ponoć], a nawiązał do produkcji Tarkowskiego sprzed ponad czterdziestu lat). Ciekawy jest również sposób omijania anomalii. Zamiast wyrzucać śrubę, wykorzystuje się samą naturę, czyli myszki, które albo przejdą dalej, albo zamienią się w krwawą miazgę. Zaskakujące jest również to, że chyba nikt wcześniej nie pomyślał o zmutowanych insektach. Bohaterowie natrafiają na podejrzanego kleszcza, który wgryza się w skórę Alriksa. Jest dosyć sporo nowości w samym stalkerskim lore, a do tego mamy, jak już wcześniej wspominałem, magię. Jeżeli chodzi o stronę techniczną, to jest sporo problemów. Pamietam, że ten fik był czytany na Kąciku Lektorskim w ramach akcji autopromocyjnej. Niestety to dzieło zostało mi podesłane do poprawy w ostatniej chwili, także korekta wygląda mniej więcej tak, że kiedy lektorzy czytali jakiś fragment, ja zapieprzałem parę stron dalej, byle zlikwidować, co tylko są da. Niestety przez taki pośpiech i brak pomyślunku z mojej strony skutkowały tym, że kiedy teraz wróciłem do fika, to zauważyłem wiele przeoczonych mankamentów. Przydałoby się to przemaglować jeszcze z trzy razy i naprawdę wszystko byłoby w porządku. Ale nie mogę się złościć na to dzieło i nie chodzi tu tylko o to, że jest to fanfik do mojego fanfika. Mamy tu do czynienia z kawałkiem porządnej, wielowątkowej historii Polecam! Tyle ode mnie. Pozdrawiam!
    1 point
  18. Krótki drabbl, który zabiera nas w surrealistyczną, tajemniczą podróż, którą każdy może postrzegać na swój sposób. SPOJLERY Tak, już dłuższy czas temu odbył się pewien konkurs, który rozruszał tyłki fandomowych pisarzy i spłodził parę, krótkich dzieł. Albo to tylko moje wrażenie, albo po prostu w tym okresie, czyli również parę eventów wcześniej, poziom był o wiele wyższy, niż choćby rok czy dwa lata temu. Ale może to tylko moje widzimisię. Nieważne. Tym razem w konkursie na drabble doszło do paru innowacji. Otóż można było napisać drabble wielorozdziałowe, a wyglądało to w ten sposób, że każdy kolejny rozdział był osobnym drabblem, co łączyło się w większą całość. Każda część musiała również mieć swój temat przewodni, na co pozostawiono ograniczoną ilość czasu. No i wiadomo jak to jest. Gdy się zakłada jakieś restrykcje, to zawsze jest trudniej, bo trzeba kombinować tak, aby się dostosować. Powyższy drabbla został podzielony na dziewięć części. Każda to max sto słów. Więc prześledźmy każdą po kolei. Pierwszy rozdział o tytule “Ostateczność”. Jesteśmy świadkami sceny morderstwa. Ogier zabija klacz, aby móc się wreszcie wydostać z zamkniętego bunkra, w którym zostali uwięzieni przez tajemniczego oprawcę. Trochę mi się to skojarzyło z “Piłą”, gdzie również występował psychopata poddający próbom schwytanych nieszczęśników. Oglądałem tylko pierwszy film z cyklu i nawet mi się spodobał. Tutaj jest zresztą podobnie. Rozdział kończy się tak, że nie wiemy, czy bohaterowi udało się wydostać z więzienia. Drugi rozdział, “Światło”. Z głośników wydobywa się złowieszczy chichot, co jeszcze wzmacnia skojarzenia krążące wokół “Piły”. Właz od bunkra otwiera się, wpuszczając do środka jasne światło oślepiające ogiera. Gdy już jego oczy przyzwyczajają się do nowych widoków, dostrzega przed sobą skalną pustynię, a na horyzoncie coś zielonego, jakby roślinność. Po zebraniu podstawowego ekwipunku ze skrzyni, postanawia udać się w tamtą stronę. Trzeci rozdział, “Chwila Spokoju”. Ogier idzie przed siebie, zostawiając bunkier za sobą. Wędrówka dłuży się niemiłosiernie, lecz jest jednocześnie chwilą wytchnienia od wcześniejszych, przerażających przeżyć. Główny bohater odczuwa pewne wyrzuty sumienia związane z zabiciem swojej towarzyszki, jednak szybko porzuca wszelkie wątpliwości. Jak to sam ujął; albo ona, albo on. Po prostu przetrwanie. Czwarty rozdział, “Miłe złego początki”. W tym fragmencie jesteśmy świadkami ataku patykowilka, który nagle wyskakuje na bohatera. Niestety próba załatwienia bestii przy pomocy śrutu nie skutkuje żadnymi konsekwencjami, oprócz zdenerwowania potwora, więc ogier rzuca się do ucieczki. Zwrócę również uwagę na to, że sceny tego typu są napisanie bardzo dynamicznie. Krótkie, urwane zdania, a do tego nie wprowadzające chaosu i czytelne. Dobrze to zostało napisane. Ogier ucieka w kierunku zieleni. Piąty rozdział, “Zapadła Noc”. Ucieczka się powiodła. Główny bohater biegł tak długo, aż dopadła go noc. Więc… powinien być ekstremalnie wycieńczony. No i w sumie jest. Dodatkowo chyba zaczyna mieć drobne halucynacje. Ciemność zastała go nagle. Wiem, że ściemnić może się naprawdę szybko, ale chyba nie aż tak szybko, jak to wyniosłem z lektury tego drabbla. Ponadto nasz bezimienny widzi jakieś słowo na niebie, które miałoby układać się z jasnych punkcików nazywanych przez nas gwiazdami. Jednak oprócz tego nic szczególnego się nie dzieje. Szósty rozdział, “Zieleń Trawy”. Ogier budzi się, gdy słońce góruje na niebie. Otoczenie miękkiej, zielonej trawy działa na niego uspokajająco. Orientuje się, że jest na skraju lasu i postanawia wyruszyć w głąb puszczy. Znajduje strumyk. Gasi pragnienie, po czym rusza dalej. W sumie dobrze by było trzymać się tego strumienia, bo to dobry punkt orientacyjny. Strumyczek może później wpadać do rzeki, a gdzie rzeka, tam i miasto. Poza tym wody nigdy by mu nie zabrakło. No ale to nic, bo podświadomie czuje coś niedobrego. Wszystko wokół zaległo głęboką ciszą. Siódmy rozdział, “Szczęście”. Ogier idzie przez puszczę. Milczenie lasu sprawia, że słyszy jedynie swój oddech. W pewnym momencie widzi na niebie zorzę polarną, co raczej nie powinno mieć miejsca w tej strefie klimatycznej, w końcu obok jest pustynia, no ale to świat MLP, więc… Ten widok pokrzepia go lekko i dodaje siły. Pragnie czym prędzej wydostać się z tarapatów i wrócić do domu. Ósmy rozdział, “Nieskończoność”. Niestety okazuje się, że powrót w rodzinne strony nie jest możliwy. Nieważne jak bardzo bohater się stara, za każdym razem trafia w to samo miejsce, do bunkra. A wtedy koszmar rozpoczyna się od nowa. Cały ciąg wydarzeń odtwarza się jak w jakieś pętli. To sprawia, że ogier ostatecznie odpuszcza i rzuca broń na podłogę. Rozpłakuje się i przyznaje, że nigdy nie chciał zabić klaczy. Dziewiąty rozdział, “Wrota”. No dobra. Więc fik opowiada o ogierze, który trafił do czegoś w rodzaju czyśćca. Miało to ostatecznie wymusić na nim przyznanie się do winy za popełnioną niegdyś zbrodnię. Podejrzewam, że chodziło o zabicie klaczy. Tylko jeżeli to odbyło się w taki sam sposób, jak to zostało pokazane na samym początku, to nie jestem pewien, czy powinno aż tak bardzo się go karać. Zabójstwo jest bee, ale skoro miał do wyboru własną śmierć albo śmierć tego kogoś innego, bo został do tego zmuszony, to chodziło tu jedynie o przetrwanie. Wiemy, że nie jest złym gościem, nawet podczas wędrówki czuł wyrzuty sumienia. Jasne, poświęcenie i heroizm są godne pochwały, ale bronienie swoje życia jest jak najbardziej naturalny odruchem. Klacz również dostała broń, po prostu była wolniejsza, więc widząc przed sobą kogoś, kto nas próbuje zabić, nie ma sensu się zastanawiać, tylko walić póki jeszcze można. To trudny temat. Ja bym orzekł w ten sposób, że nie ma winnych w tej sprawie. Tylko ten oprawca zasługuje na karę. Ale ogier? Dlaczego? Po prostu życie postawiło go w tej dramatycznej sytuacji i nie było czasu na zastanawianie się. Trzeba było działać i tyle. No ale drabbl jest naprawdę dobry. Krótka, zwięzła opowieść o trudnych wyborach moralnych, które potrafią na długo pozostawać w czyjeś pamięci i dręczyć uczestników dramatu przez całe życie. A może nawet i po życiu. Zostało to wszystko napisane bardzo dobrze. Nie mam się do czego przyczepić. Tyle ode mnie. Pozdrawiam!
    1 point
  19. Czymże jest moja myśl w bezkresie oceanu zwanym moim umysłem? Czymże ona jest w bezkresie oceanów innych osób? Jestem mniejszy niż ona sama, nie potrafię się odnaleźć mimo iż wiem gdzie jest moje miejsce. A może tak mi się tylko wydaje? Czy moje działanie wpłynie nie na świat ale na mnie samego czy zmienie się jakkolwiek psychicznie bądź fizycznie? Czy jestem w stanie zrobić cokolwiek ze sobą samym mimo że jestem tylko pyłkiem we wszechświecie? Bo oczywiste jest że wszechświat nic sobie z tego nie zrobi, nie zachwieje się w posadach czy chociażby zmieni obojętną minę i okaże jakiekolwiek emocje. Prawdopodobnie nawet mnie nie zapamięta. Więc pozostaje pytanie: "Czy mogę zmienić sam siebie? czy mogę być kimś lepszym? Czy jestem już sobą a może do tego jeszcze długa droga?" Wiem że prawdopodobnie nie otrzymam odpowiedzi, ale chce aby Ether poza moim umysłem wiedział że ja wiem. Że wiem że on o mnie nie wie. To jest pojedyńcza myśl która mi wpadła do głowy nie żadna głęboka czy obmyślana, tak sobie wrzucam bo na statusiediscorda się nie mieści a lubię tak się dzielić z innymi.
    1 point
  20. 1 point
  21. Znalazłem to miejsce i cóż... Chciałbym się wyżalić, ale nie z czegoś co mi głęboko leży na sercu ale z czegoś co jest na wierzchu lecz widzę tylko ja. Mam problem ze świadomością, z tym co się dookoła dzieje i z tym, że mimo kwestionowana wszystkiego wokół akceptuje to co się dzieje. Często dopytuje ludzi o coś bo nie pamiętam czy na pewno mam racje. Problem polega na tym, że za często borą to za żart i myślą że doskonale wiem o co chodzi. Jakoś tak nie potrafię później zapytać jeszcze raz bo często wtedy się wkurzają bo: "Przestań żartować!" To nie jest śmieszne" I pomimo, iż wiem że potrafię podczas gry w piłkę zedrzeć się do krwi. Nie stresuje się nawet przed największymi tłumami, mam świadomość, że to ludzie jak ja i pewnie mają podobne problemy... Nie potrafię powiedzieć im tego wprost. Jakoś ta część mnie chce zostać mimo, że wolałbym aby odeszła. Następnym problemem jest widzenie problemów ale olewanie ich. Nie wiem dlaczego ale potrafię analizować przedmioty i ludzi aż do przesady lecz nic z tym nie robię. Np. Widzę że z bidona kumpla wycieka woda bo ma krzywo zamontowaną uszczelkę, ale nie mówię mu tego i później ma cały mokry plecak. Tak samo jest z ludźmi. Moja Ciocia ma bardzo inteligentnego 1 rocznego dzieciaka który już prawie biega i zdaje się wszystko rozumieć, ale jej metody wychowawcze są... Niestosowne i nie powinno się ich nigdy stosować. I wiem (po jej poprzednim dziecku które jest totalnie głupie (nie ujmuje mu to nie jego wina) że zrujnuje tego dzieciaka. Zrobi z niego kolejnego społecznego niewolnika będącego na zawołanie niczym wytrenowany pies. Będzie chodzić do pracy i się nudzić. A tymczasem on prawdopodobnie byłby w stanie znaleźć coś co by mu się spodobało. Ale nie potrafię powiedzieć: "Powinnaś mu pozwolić zobaczyć czym jest ta szczotka do włosów zamiast krzyczeć wytłumaczyć dlaczego jej się nie je a jak znowu ją będzie gryźć zrobić to samo aż zrozumie" Tymczasem ona go bije. Tak bije roczne dziecko. Wiem że jestem w stanie pokonać dorosłego z nadwagą (nie bez wysiłku ale jestem) jeżeli postanowi mnie przekonać do swoich argumentów swoim sposobem, ale nie potrafię! A wystarczy podejść i wypowiedzieć jedno zdanie. Boję się tego boję się swojej bezsilności. (Przepraszam jeżeli zmarnowałem was czas na czytanie tego ale faktycznie po czymś takim można się poczuć lepiej)
    1 point
  22. Przy okazji „Mrocznej duszy” celowo nie poświęciłem zbyt wiele czasu Devil Marksowi, gdyż zdecydowałem się zachować co nieco na komentarz do „Demonów przeszłości”, czyli zestawu czterech opowiadań przeznaczonych na gradobicie, które wprawdzie są troszkę porozrzucane po chronologii (acz domyślam się, że między nimi nie ma zbyt dużej przerwy czasowej), ale jednocześnie są dosyć spójne i zdradzają wiele o postaci Marksa. Ostatnim razem (i nie tylko) ponarzekałem na formę oraz przytoczyłem wiele cytatów, stąd pomyślałem, że być może przy okazji „demonów” warto będzie mieć to za sobą, więc rozpocznę od kwestii technicznych. Bynajmniej nie po to, by na dzień dobry obsmarować opowiadania, ale by co nieco pochwalić. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że fanfiki są dużo krótsze, toteż możliwości popełnienia błędów są węższe, ale, przymykając oko na pauzy, muszę przyznać, że usterek rzeczywiście nie zdarzyło się wiele, a i stylistycznie wypadło to całkiem przyzwoicie i każdy jeden tekst czytało się dobrze. Zgrzyty tym razem wynikały z kwestii merytorycznych, ale i to zdarzało się nieczęsto, ogólnie poważniejszych zastrzeżeń nie mam. Jasne, forma mogła i powinna być bardziej dopracowana, ale generalnie wszystko sprowadza się do sporadycznych literówek, jeden czy dwa orty się zdarzyły. Ale niewykluczone, że wyszły przez brakującą spację, co mogło przecież być zwykłym przeoczeniem, toteż fanfiki, pod kątem formy, oceniam dosyć łagodnie Odnośnie klimatu, to jest dosyć nierówno. Ale nie w takim znaczeniu, o jakim być może myślicie. Chodzi mi o to, że jest to miks nastrojów serialowych, gdzie poszczególne sceny wydają się bliższe kreskówce, jak i motywów mroczniejszych, poważniejszych, w sam raz na alternatywne uniwersum, któremu daleko jest do oryginału. Miks w mojej opinii zrealizowany całkiem dobrze, jako że skrajne klimaty nie mieszają się w ramach jednego opowiadania (no, może z jednym wyjątkiem), zazwyczaj każdy tytuł ma określony charakter, dopiero w ramach mini-serii się to przenika i daje coś, co wygląda jak pomost między chronologią kanonu, a chronologią alternatywną, która rozpoczyna się od określonego momentu (pisałem ostatnio, który to moment w historii). Ponadto, co cieszy, kolejne opowiadania są dostatecznie zróżnicowane, by nie było mowy o nudzie, a ponieważ tematycznie są one wpisane w alternatywne uniwersum zapoczątkowane w „Owsie na tysiąc sposobów”, wydaje mi się, że już na starcie miały zapewnione ekstra punkty, stąd mój odbiór może się Państwu wydawać aż nazbyt ciepły Z drugiej strony... nie przewinęło się zbyt wiele elementów, do których obiektywnie mógłbym się przyczepić, toteż podejrzewam, że gdyby nie znajomość cyklu, nazwałbym „Demony przeszłości” niezłym średniakiem z interesującymi koncepcjami, ale wykonanymi zbyt skromnie, bo konkurs. Oczywiście centrum mojego zainteresowania stanowił Devil Marks. Przy okazji bodajże „Drżyjcie przed Drżypłoszką” troszeczkę ponarzekałem na jego osobę. Nie kupiłem ani jego charakterystyki, ani motywów, powiewało sztampą, ale taką przeciętną, by nie powiedzieć kiepską. Postać Marksa wiele zyskała przy okazji „Mrocznej duszy” i generalnie ów jegomość wyszedł tam jak najbardziej ok. Nie jakoś rewelacyjnie, ani charakterystycznie, ale dobrze mi się czytało jego interakcje z Discordem oraz Fluttershy, toteż wiele zyskał. Jak na moją ocenę jego postaci wpłynął ten prequel w czterech aktach? Śmierć Powierniczkom Elementów! Pierwsze opowiadanie demonstruje nam całkiem pokaźne rozmiary, do jakich urosła sekta (ok, to nie do końca sekta, ale myślę, że można mówić o organizacji silnie opartej o autorytet jednostki oraz głoszoną przez nią ideologię) prowadzona przez Devil Marksa, a także zorientować się, że księżniczka Celestia wie już, co jest grane i zawczasu zadbała o infiltracje tej organizacji, czego w tekście dokonuje Twilight Sparkle, do spółki z Rainbow Dash. Oprócz usterki natury stylistycznej („szturchnął przyjaciela”, który to przyjaciel chwilę później nabiera rodzaju żeńskiego („przerywając jej”)), chciałbym zwrócić uwagę na serialowy aspekt kreacji znajomych bohaterek. Jak widać, średnio się palą (konkretnie, to Twilight) do działania, biernie obserwują, mało tego, rozważają o tym, jakie mogą mieć podstawy prawne, by jakkolwiek powstrzymać Devil Marksa. Jasne, wiem – gdyby ruszyły do akcji wtedy, no to przeciwnik ma przewagę liczebną (Ale że tysiące kucyków, to moim zdaniem przesada. Oni są w plenerze, czy w pomieszczeniu? Gdzie oni się mieszczą? ), pewnie skończyłoby się to porażką na miejscu. Ale mnie chodzi o sposób myślenia. Ani żeby nasłać na nich gwardię, ani jak rozbić sektę, ani planu jak podejść i schwytać Devil Marksa, nic z tych rzeczy nie przychodzi im do głowy (głównie Twilight, ale Rainbow w sumie dużo gada, mało myśli, jeszcze mniej robi, toteż nie czuć, że idzie za nią konkretna inicjatywa), tylko przemyślenia, czy aby przypadkiem próba pojmania kaznodziei nie jest sprzeczna z prawem. No, tylko lasera przyjaźni mi tam zabrakło Kreacje serialowe mieszają się z mroczniejszymi, głównie mam na myśli postać Marksa właśnie, głównie z uwagi na to, co mówi, gdyż widzę w tym sianie nienawiści do Elementów Harmonii oraz podżeganie do rewolucji, zapewne z konkretną liczba ofiar na koncie, gdy będzie po wszystkim. Nie jest to co prawda nic aż nazbyt radykalnego (to znaczy, samo podżeganie), ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić tak zaprojektowaną postać, która w ramach autentycznego odcinka wygadywałaby podobne rzeczy. Do tego dochodzi narrator, który wprost zdradza, że Marks pragnie śmierci głównych bohaterek. To dosyć miękki miks i w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby kto inny uznał, że tekst w całości jest serialowy. Ja akurat mam pewne wątpliwości. Później akcja przenosi się do Fillydelphii i wreszcie widzimy jak bohaterki podejmują konkretne działania. Na razie bacznie śledzą przywódcę coraz liczniejszej grupy rebeliantów, acz nadal udziela im się typowo kreskówkowe usposobienie. Małe rzeczy, ale w zestawieniu ze znanymi postaciami, stają się lepiej widoczne, od razu czuć, że to jest coś, co moglibyśmy zobaczyć w ramach epizodu Rozumiecie, bohaterki szpiegują ultra niebezpiecznego kaznodzieję, który przewodzi licznej sekcie, która za moment będzie na tyle silna, by wszcząć bunt, a one sobie tak casualowo gadają, czy może sianoburger z colą będzie w sam raz na lunch Aha – zdanie z alikornem dałbym pod spodem, jako jednozdaniowy opis. Pytanie zadaje Rainbow Dash, narrator mówi linijkę niżej o tym, że alikorn pogłaskał się po brzuchu i przytaknął, no i poniżej odpowiedź Twilight, taka, jak jest w tekście. Potem mamy jeszcze więcej serialowości – Rainbow Dash, by wtopić się w korporacyjny tłum, przebiera się... przywdziewając zmęczony wyraz pyska i robiąc sobie wory pod oczami. Poza tym, błękitne umaszczenie, tęczowa grzywa, znaczek taki, jaki zawsze, totalnie nie Rainbow Za to Devil Marks maskuje się dużo lepiej, stąd umyka bohaterkom. No i cóż, jego kreacja znów zyskuje, bo okazuje się przebiegły, myślący odrobinkę naprzód, a przy tym doskonale zdaje sobie sprawę, że jest śledzony i obserwowany. Pytanie tylko, od jak dawna to wie. Chociaż z drugiej strony, z tak "bystrym" ogonem jak Rainbow Dash, to w sumie nietrudna sztuka Ale ok, niech mu będzie Ogółem, zupełnie niezłe opowiadanie, lekkie w odbiorze, łączące w sobie elementy serialowe i poważniejsze, przywodzące na myśl alternatywne uniwersum autora, w taki sposób, że nie gryzie się to ze sobą i po prostu rozbudowuje autorską wizję. Dzięki znajomości wydarzeń z głównego cyklu, odbieram „Śmierć...” jako pozornie niewinną zapowiedź nieuniknionego, ciszę przed burzą, takie ostatnie tchnienie normalności. Noc, krew i kły I rzeczywiście – to opowiadanie z całą pewnością dalekie jest od serialowego, wypada wręcz ludzko, zważywszy na niegodziwość rzeczy, które ono podejmuje... chociaż nie obyło się bez wpadek (sztuk dwie), przez które odbiór fanfika nieco stracił. Po pierwsze, pamiętam, że w „Mrocznej duszy” była wzmianka (myśl Marksa), że hazard za panowania Celestii byłby nie do pomyślenia. Ale zaraz, hazard nie, ale walki psów już tak? Domyślam się, że autorowi chodziło o to, że za rządów Pani Dnia takie walki i zakłady były nielegalne, ale odbywały się w podziemiu, a za panowania Fluttershy, np. hazard jest już legalny i odbywa się jawnie, w biały dzień. Niemniej, miałem z tym drobny kłopot i myślę, że dobrze by było to uściślić. Nie trzeba wiele, wystarczy jedno-dwa zdania, że np. zanim Celestia tego zakazała i zaczęła z całą stanowczością ścigać organizatorów takich wydarzeń, odbywały się one późną porą i tak dalej, i tak dalej. Taka drobna uwaga, nic poważniejszego Na pierwszy rzut oka, treść zapewne dla niejednej osoby okaże się trudna do przełknięcia, szczególnie miłośnicy zwierząt mogą odczuwać niemały dyskomfort. Na dzień dobry otrzymujemy zdecydowanie nie-serialowy opis rzeczy, wszystko utrzymane w mrocznym, bezwzględnym, zimnym wręcz nastroju. Jasny sygnał, że to półświatek pozbawiony współczucia, dobroci, to brudna, przesiąknięta szemranymi interesami oraz niegodziwością rzeczywistość, nic przyjemnego. Dokładnie tak, jak potrafi o tym pisać autor – zwięźle, solidnie, może i rzemieślniczo, ale w taki sposób, że dociera to do odbiorcy. Robi się ciekawie, gdy dowiadujemy się, że walki psów organizuje gang. Ba, więcej, w tekście – o ile dobrze pamiętam – pada wręcz, że to mafia, więc tak jakby wyższy poziom przestępczości zorganizowanej. No i to jest właśnie ten moment, w którym mam kłopot z odbiorem. Pierwsza rzecz – gang został, przynajmniej w mojej opinii, przedstawiony dosyć niewiarygodnie, wręcz groteskowo, co mocno kontrastuje z wprowadzeniem oraz resztą opowiadania, acz nie w taki sam sposób, co przy sadze „Owsa na tysiąc sposobów”. Zupełnie jakby obrzydliwa, pełna zła rzeczywistość, przedstawiona jakby realistycznie, zmieszała się z realiami kreskówkowymi, gdzie mamy tych niby strasznych gangsterów, ale to nie są groźni ludzie (tzn. kuce) władzy, którzy wzbudzają respekt i strach, bo mogą zrujnować ci życie, ale tacy komiksowi, przerysowani złoczyńcy, którym przytrafiają się śmieszne żarty. No, może trochę przesadziłem, ale gdy przypomnę sobie o drugim zgrzycie, tj. postaci bossa mafijnego, wówczas wszelkie wątpliwości znikają. Może nie ze względu na aparycję, ale Pink Pig? Serio? Może gdyby to był jakiś polityk, albo prezes megakorporacji, ewentualnie ludzik z Monopoly a'la bankier z teledysku „Land of Confusion” w wykonaniu Disturbed, wówczas być może to by się jakoś prześlizgnęło. Niemniej, jeżeli to miał być szef mafii, don, ojciec chrzestny, wówczas bardzo mi przykro, ale to już czysta groteska, przez którą cierpi opowiadanie. Po prostu nie wiem, czy to jest na poważnie, czy to jakiś pastisz, a może eksperyment...? Mam odczuwać zakłopotanie, dyskomfort, bo po jednej stronie psy zagryzają się nawzajem, ku uciesze gawiedzi, która radośnie obstawia zakłady, czy też śmiać się, bo grubas dał się podejść Devil Marksowi, a tak poza tym, to porusza się trochę jak bańka-wstańka i się śmiesznie denerwuje? Może, żeby przedstawić to obrazowo – w latach 60 ukazał się słynny już, niezwykle memogenny serial animowany ze Spidermanem, który przez najwyraźniej żałośnie mały budżet ze wszystkich możliwych złoczyńców zrobił karykatury, z których nie można się nie śmiać (tu zdecydowanie przoduje według mnie Rhino, Zielony Goblin, Sęp to w sumie tez niezły aparat był), z drugiej strony serwując za nowych złoczyńców jakichś mongołów (Super Swami xD), robociki czy bałwanki, nie pamiętam już dokładnie. W każdym razie, niby jest trawiony przestępczością Nowy Jork, niby są super złoczyńcy, ale tego się nie da oglądać na poważnie (nawet jak na animacje), to jest po prostu śmieszne, to jest serial-mem. Może to krótkie opowiadanie Darkbloodpony'ego to jeszcze nie są te rejony, ale faktycznie miałem podobne skojarzenia. W mojej opinii, autor powinien postawić na stuprocentowo nie-serialowy, mroczny, ciężki klimat, efekt byłby dużo lepszy. W każdym razie, wydaje się, że pod koniec opowiadanie próbuje mimo wszystko jakoś te elementy połączyć, zmiksować w taki sposób, by nic jaskrawo nie odstawało od reszty, powiedzmy coś a'la (o ironio)„Wszystkie psy idą do nieba”. No i cóż, pod koniec jest lepiej. Znów jest bardziej mrocznie, bardziej na poważnie, czuć nawet pewną dozę zagrożenia, mimo świadomości, że Devil Marks musi przeżyć, bo przecież występuje w późniejszych opowiadaniach. Z drugiej strony, jego sposób na oszukanie dona i wygranie walki jest trochę kreskówkowy, ale to akurat wyszło ok. Nic odkrywczego, można się było tego spodziewać, ale komponuje się z ogólną atmosferą tekstu o wiele lepiej, niż ten groteskowy Pink Pig, który ani trochę nie wzbudza respektu. Hm, a może to było celowe działanie autora? Cóż, tak czy inaczej, zupełnie tego nie kupuję. Po prostu rozwiązanie, które mi akurat nie podeszło. W każdym razie, Marks oczywiście wygrywa, no i udaje mu się zdobyć upatrzone psy bez szwanku, a dlaczegóż to ich potrzebuje, tego dowiemy się już w kolejnym odcinku Ogółem, moje wrażenia były mocno mieszane, nadal tak do końca nie wiem, jak traktować tę historię. Z perspektywy czasu, ma w sobie więcej powagi, mroku oraz bezwzględności, aż trudno uwierzyć, że to serio Equestria, w której jeszcze panują królewskie siostry, lecz pozostaje pewien niesmak po kilku, w mojej opinii, niefortunnych/ nietrafionych zabiegach odnośnie przedstawienia stojącego za nielegalnymi walkami psów gangu. Generalnie, jako kolejny odcinek mini-serii będącej wprowadzeniem do sagi „Owca na tysiąc sposób”, może być, ale na moje oko, autor mógł zdecydować się na czysto mroczny klimat. Byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że przez cały mierzył w coś podobnego, gdyż w takim wypadku autentycznie nie rozumiem, skąd pomysł na taką kreację mafii. No, ale na upartego, mógłbym się czepiać np. a skąd oni mają tam takie określenia jak mafia (polecam sprawdzić sobie skąd się wzięło to słówko i jak to się ma do historii przestępczości zorganizowanej ), czy też podobne formy przestępczości zorganizowanej (a tutaj to polecam wgłębić się w historię migracji, prohibicji, co ma do tego Sycylia itd.), ale myślę, że nie ma to sensu. Wystarczy mi, że domyślam się, co chciał nam przedstawić autor. Niemniej, zwracam uwagę, że mafia to dosyć duże słowo, ja wiem, że współcześnie jego znaczenie się rozmyło, ale wciąż, zwróciło to moją uwagę. W Szponach Chaosu Kolejny odcinek, całe szczęście miksujący różne nastroje w sposób przypominający główną sagę, zatem jest dobrze W ogóle, jest to satysfakcjonująca kontynuacja obu poprzednich opowiadań (nie tylko ostatniego), jako że powraca Twilight oraz Rainbow Dash, jak również wątek ich śledztwa, które – jak się okazuje – od początku zostało powierzone agencji, co ciągnie dalej motyw, który przewinął się w zakończeniu „Nocy, krwi i kłów”. Jednocześnie, Devil Marks wprowadza w życie swój plan, toteż dowiadujemy się, po co mu były psy. Początek rozpoczyna się dosyć klimatycznie, aż mi się pewna creepypasta przypomniała (chodzi mi o wzmiankę o tym, że w zdjęciach zostają uchwycone cząstki duszy fotografowanej persony). Miło, nie powiem, że nie. Jest to przede wszystkim dodanie nowego wątku (do pociągnięcia dalej w następnym odcinku), generalnie podoba mi się to, jak poszczególne rzeczy wydają się być zaplanowane przez autora od początku, co finalnie również miało miejsce także przy głównej sadze. Mamy też rozszerzenie charakterystyki Devil Marksa, czyli motyw jego uczucia do Starlight Glimmer, jako że swego czasu zaimponowała mu swoją wizją świata oraz próbą jego opanowania. Wierzy, że ją odzyska i że wspólnie uda im się zaprowadzić nowy, wspaniały porządek. A w tym celu, musi doprowadzić do upadku księżniczek, poczynając od Twilight Sparkle Rozpoczyna się zatem gra w kotka i myszkę, acz Devil Marks nie zdaje sobie sprawy, że ściga go jeszcze odlotowa agentka w postaci... Bon Bon? Chyba tak. Ano, pod koniec, gdy ta zwraca się do Twilight, brakuje akapitu. W ogóle, miejmy to za sobą i obejrzyjmy sobie formę. „Po prostu” oddzielnie, kropeczka na końcu dialogu niepotrzebna. Wtrącenie odnosi się do wypowiadania przez postać kwestii, nie opisuje innej czynności, nie związanej z mówieniem, dlatego nie trzeba tam znaku interpunkcyjnego To zdanie to niezły bałagan. „Znalazłsza”, zapewne zamiast „znalazłszy”, „u” zamknięte w „podniosła”, nie wspominając o niekonsekwencji w używanym rodzaju, tj. Bon Bon najpierw podniosła kłódkę, a potem rzucił Rainbow. Pewnie literówka, niemniej aż trzy błędy w jednym zdaniu zwracają uwagę czytelnika. Generalnie, tekst jest w kilku miejscach niedopracowany, zwykle błędy przedstawiają się właśnie tak, jak to pokazałem na przykładach, z reguły nie ma tego wiele, ale gdy już jest, potrafi rozproszyć. Byłoby dobrze, gdyby poza konkursem autor przysiadł jeszcze raz, uważnie przeczytał swoje dziełko i spróbował popoprawiać różne literówki i takie tam Powracając do fabuły, gdy protagonistki już myślą, że mają Marksa zapędzonego w kozi róg, okazuje się, że to była – cóż za niespodzianka – przygotowana przez niego pułapka i że to on przez cały czas je śledził. W miejscu, do którego je zwabił, wybucha awantura, a Devil Marks prezentuje przez bohaterkami oraz przed nami swoją unikalną zdolność, która rzeczywiście przysparza Twilight kłopotów... jednakże Bon Bon zjawia się akurat na czas, by odwrócić przebieg starcia. Generalnie, nie chcąc spoilerować więcej, niż ponadto, co właśnie napisałem, wspomnę, że tempo akcji okazało się dosyć dynamiczne, ale nie miałem wrażenia, że autor opowiedział historyjkę za szybko. Miałem wręcz wrażenie, że uprzednio dokładnie zaplanował, które scenki mają się w tekście znaleźć i w jakiej kolejności. Ogółem, mimo niedoskonałości w formie, według mnie było ok, taki kulminacyjny odcinek tej mini-serii, po którym oczywiście pozostaje niedosyt, ale jest to zdrowy rodzaj niedosytu, jako że jest wiedza o tym, że lada moment przyjdzie pora na czwarty, ostatni odcinek, który – mam nadzieję – godnie zamknie ten mini cykl i w pełni nakreśli sylwetkę tego, od którego wszystko się zaczęło... chociaż to decyzja Fluttershy okazała się kluczowa Opisy w porządku, klimat przypominał znajomy miks elementów serialowych z nie-serialowymi, czyli wzbudzające ciekawość połączenie niekanoniczności z odruchami, czy sytuacjami, które przywodzą na myśl coś, co mogłoby wydarzyć się na ekranie, w ramach autentycznego odcinka. Jakkolwiek naciągane mogłoby się to wydawać, ale jednak. Poza tym, poważniejszych zarzutów nie mam. Niby nic specjalnego, ale przez fakt, że jest to część czegoś większego, dłuższej sagi, którą już znam, muszę ocenić ów tekst nieco łagodniej. Bez przedłużania, sprawdźmy co nas czeka w ostatnim odcinku. W promieniach zachodzącego słońca Po niedługim namyśle, pokuszę się o stwierdzenie, że ostatni, czwarty odcinek, był jednocześnie tym najbardziej serialowym, a na pewno najmniej "wyczynowym", najmniej mrocznym, brakowało akcji, ale za to było spokojnie, bardziej SoL-owo. W sam raz na epilog, skoro mieliśmy już punkt kulminacyjny Devil Marks został schwytany i przebywa w areszcie, podczas gdy Twilight (najwyraźniej Celestia podeszła z dystansem do tego, że jej niegdyś najwierniejsza uczennica, wbrew obietnicy, jednak próbowała uprzedzić agencję), prowadzi swoje małe dochodzenie, po czym decyduje się opowiedzieć o wynikach śledztwa Starlight, jako że w jakimś sensie to, co odkryła, dotyczy niedawnej dyktatorki, a obecnie uczennicy lawendowej księżniczki. Nie da się ukryć, że Starlight Glimmer miała swego czasu ogromny wpływ na Devil Marksa, co ukształtowało go tym, kim jest obecnie, a co niekoniecznie jest w smak księżniczkom, czy powierniczkom elementów harmonii. Jeżeli jest ktoś, kto mógłby przemówić mu do rozsądku, to będzie to Starlight we własnej osobie. Czy Devil Marks ma jeszcze szansę na odmianę swojego życia, a może to Starlight znajduje się pod czyimś wpływem i w rzeczywistości nie jest sobą? Ogólnie, opowiadanie przypomina troszkę poprzedni odcinek – było krótko, zwięźle, na temat, miałem znajome wrażenie, że autor od początku zaplanował sobie, co ma się znaleźć w fanfiku, w jakich ilościach oraz w którym momencie. Wyszło całkiem całkiem, zero poczucia negatywnego niedosytu (w końcu mamy ciąg dalszy, całkiem obszerny ), tudzież wrażenia, że opowiadanie było niekompletne. Moim zdaniem, „W promieniach zachodzącego słońca” sprawdza się jako zwieńczenie „Demonów przeszłości” i daje sszerszy kontekst temu, co się dzieje w głównych, dłuższych opowiadaniach, składających się na sagę „Owsa na tysiąc sposobów”. Jeśli chodzi o postacie kanoniczne, to jestem zadowolony. Nie były to najwierniejsze kreacje, jakie w życiu widziałem, ale spełniły swoje zadanie, podobały mi się. Czy to poszczególne interakcje, pozy, mimikę, wszystko mogłem sobie wyobrazić na bazie tekstu i nie gryzło się to ze sobą, więc w porządku. Ciekawie czytało się o ołtarzyku, czy też reakcji Starlight, a scena końcowa, gdy Devil Marks ma widzenie, wydała mi się idealna na zakończenie. Fakt, tekst jakby urywa się, dostajemy zapowiedź ciągu dalszego, ale ów ciąg jest, stąd cykl „Demony przeszłości” działa jako prequel, chociaż wydaje mi się, że dobrze się stało, iż najpierw zapoznałem się z główną sagą, znajomość początków Devil Marksa mogłaby zbić nieco aurę tajemniczości, którą daje się poczuć podczas lektury sagi „Owsa na tysiąc sposobów”. Niestety, nie obyło się bez paru błędów, dotyczących oczywiście formy. Przykładowo: Poza interpunkcją, zdanie kiepsko brzmi, no i tak: „spieszące się do swych domów pegazy”, to ok, ale za moment przewija się „głosu Pinkie Pie (...)” i nie wiem, czy zabrakło jakiegoś słowa? O co chodzi, że widziały głos? Prędzej słyszały. Co tu się stało? Zdanie ok, tylko brakuje przecinka, po „słońca”. Jednocześnie, to chyba pierwszy raz w „Demonach przeszłości”, kiedy przyuważyłem dosyć dużą amplitudę w jakości/ brzmieniu zdań. Są zdania pogmatwane, jak przytoczyłem przed chwilą, a są również zdania całkiem ładne, takie jak to. Zastanawiam się, czy autor jedne fragmenty pisał w skupieniu i natchnieniu, gdyż bardzo chciał je napisać, ale drugie już za bardzo mu nie szły, bo natchnienia/ czasu brakowało, a może czuł się mniej zaangażowany w „spoiwo”, które miało połączyć te najlepsze fragmenty w jedną, logiczną całość. Tak myślałem, aż zacząłem czytać uważniej i to jednak nie jest kwestia całych fragmentów, ale zdań je tworzących. To całkiem ciekawe, bo główna saga wzbudzała ciekawość i była na swój sposób intrygująca – o czym zresztą już pisałem – ale wynikało to z treści, ze świata przedstawionego, alternatywnego do tego, który znamy z serialu. Natomiast tutaj, ciekawi mnie jak wyglądał development poszczególnych odcinków i jaką autor miał wizję, dotyczącą tego, jak miały one wyglądać. No, pomijając ograniczenia wynikające z konkursu. Brakująca spacja. W ogóle, skoro jesteśmy w temacie, skąd te podwójne spacje przed i po pauzach, zamiast których powinny być półpauzy? W sumie, chyba wcześniej o tym nie wspominałem, ale generalnie w każdym odcinku mamy widoczne, długie pauzy, a powinny być półpauzy. Nie pamiętam już, czy raz po raz przewijały się dywizy (no bo zwykle to one błędnie występują zamiast półpauz), ale wypadałoby się temu przyjrzeć. Poza tym, oceniam opowiadanie jako najbardziej klimatyczne z całej czwórki. Pozostałe odcinki okazały się pod tym względem – pomimo pewnych zgrzytów – w miarę równe, a to się nieco wybija Czytało się całkiem dobrze, miejscami bardzo przyjemnie, ze względu właśnie na te ładniejsze zdania i momenty. Cóż, pora napisać wreszcie coś więcej na temat postaci Devil Marksa. Generalnie, pod kątem designu, usposobienia oraz sposobu działania, nie mogę się przyczepić – jest ok. Niestety, ale tylko ok. Wiadomo, Marks wiele zyskuje po zapoznaniu się z całością sagi, jednakże brakuje mu w „Demonach przeszłości” czegoś charakterystycznego, czegoś, co, mówiąc kolokwialnie, dodałoby jego kreacji „pieprzu”. Bo wydaje się troszkę standardowym złoczyńcą o wprawdzie niby średniej mocy, ale o wystarczająco niecodziennej naturze, by sprawić kłopoty. Jeśli nie charakter, to chyba najbardziej na wyobraźnię działa motyw sekty oraz jego fanatycznych wyznawców. Znaczy się, w jaki sposób oddziałuje na kucyki na szerszą skalę, nawet niż Starlight Glimmer (Uczeń przerósł mistrzynię?), żeby pozrywać więzi rodzinne i wzbudzić nienawiść do Elementów Harmonii, do księżniczek. Z perspektywy czasu, troszkę niewykorzystany potencjał. Wątek zakochania się w Starlight... Cóż, dobrze, że mieliśmy ołtarzyk, generalnie nie weszliśmy głębiej w sferę emocjonalną, czy w uczucia, ale w sumie to, co już jest, spełnia swoje zadanie (wszakże nie miał to być [Romans]), aczkolwiek nie oszukujmy się – motyw znany i oklepany, nie ma powodów do zachwytu, myślę, że czy to w fanfiku, czy w filmie, czy grze, wszyscy już to widzieliśmy. Stąd bardziej atrakcyjny wydaje mi się wątek ideologiczny, tj. wizja świata, jaką chciałby ziścić Devil Marks, wprawdzie po to, by odzyskać swoją Starlight, ale ok, niech będzie. No i ostatnia rzecz – imię bohatera. Teraz, gdy jest już po wszystkim... troszkę średnio mi pasuje. Nie jest to najmhoczniejsze, najbardziej edgy imię, jakie znam, niemniej brakuje mu kreatywności. Czy miałbym jakieś swoje propozycje, gdyby swego czasu autor zaprosił mnie do sztabu prereadującego? Hm, czy ja wiem? Vile Mark? Nefarious Glyph? Wicked Stamp/ Staple? Ominous/ Sinister Stigma? Możliwości troszkę jest, może nadal nie byłoby to faktyczne imię, jakie mógłby otrzymać kucyk w tym świecie, ale zawsze można wyjaśnić fabularnie, że to nie jest prawdziwe imię, ale imię, które ów bohater sam sobie nadał, gdy wyruszył na krucjatę. Grunt, że da się wywalić „devil”, co nie tylko jest troszkę wyświechtane, ale nadaje niepotrzebnego, demonicznego wydźwięku, główny powód, dla którego, gdyby to ode mnie zależało, rozważyłbym alternatywne imiona/ ksywki Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o „Demony przeszłości”. Generalnie, całkiem niezły, chociaż niedoskonały prequel do serii „Owsa na tysiąc sposobów”, nie tylko pod kątem formy, ale także miejscowych zgrzytów związanych z klimatem, tudzież z tym, jak elementy kreskówkowe mieszają się z poważniejszymi, przez co odbiorca ma kłopot z odbiorem tekstu, ale tak w ogóle, to dosyć dynamiczna historyjka ujęta w czterech odcinkach, która dobrze sygnalizuje to, że lada moment wszystko się zmieni, gdzie człowiek ma poczucie, że te serialowe przebłyski, to są jedne z ostatnich przebłysków, zanim znajomy świat ulegnie wielkim zmianom, chociaż wiele pomaga znajomość głównej sagi. Niemniej, było to wystarczająco wciągające, bym chciał doczytać do końca. Jasne, mogło być lepiej, forma mogła być lepiej dopracowana, ale to, co już jest, nie powoduje szczególnie złych wrażeń, w żadnym wypadku. Było w porządku. Tylko w porządku, ale jednak. Generalnie, podtrzymuję, że początkowo lepiej zabrać się za główną serię, a potem, ewentualnie, sięgnąć po prequel. Powiem przewrotnie, że same „Demony przeszłości” średnio radzą sobie jako samodzielny utwór, niby jak najbardziej można go przeczytać bez znajomości sagi „Owsa na tysiąc sposobów”, jednakże na surowo wrażenia mogą okazać się zbyt mieszane, by zachęcić czytelnika do lektury serii. Jako że ma to być kontynuacja „Demonów”, ktoś mógłby nastawić się na kolejne perypetie Devil Marksa, czy też średnio zobowiązującą lekturę o gościu, który zadurzył się w Starlight i troszkę zbyt poważnie wziął do siebie ideę równości, a przecież główna saga jest zupełnie o czymś innym i oferuje znacznie więcej, niż można się spodziewać po samych „Demonach”. Również w materii pytań, które dosyć długo pozostają bez odpowiedzi. Stąd, chyba lepiej będzie zapoznać się z całością cyklu, zaś ów prequel potraktować jako uzupełniającą ciekawostkę Pozdrawiam i życzę powodzenia przy kolejnych projektach!
    1 point
  23. Oto jestem tutaj, w wątku poświęconemu ostatniej jak dotąd części serii o alternatywnym uniwersum wymyślonym przez szanownego Darkbloodpony'ego, która to seria niespodziewanie wciągnęła mnie natychmiast, jak zabrałem się za „Żółte oblicze strachu”, czyli pierwszy sequel do „Owsa na tysiąc sposobów”, który mimo wszystko, zagnieździł się w pamięci. Jasne, przez ten czas parę szczegółów zdążyło wylecieć z głowy, wspomnienia dotyczące poszczególnych scen stały się bledsze. Jednakże nie zapomniałem tego dziwacznie zaskakującego w swoim brzmieniu tytułu, ilekroć go wspominałem, odnosiłem wrażenie, że mimo upływu czasu, pamiętam to, co się wówczas wydarzyło w fanfiku, czułem ten klimat. Pierwotnie miałem rozłożyć sobie lekturę na poszczególne okazje, ale finalnie wyniknął tego taki oto maraton. Pewnie większość nie podzieli mojej opinii, a przynajmniej nie w stu procentach, lecz ów alternatywny świat wydał mi się na tyle zagadkowy, intrygujący, a przy tym tak ujmująco dziwaczny (najlepszym określeniem wydaje mi się angielskie „bizarre”, w znaczeniu: „very strange or unusual, especially so as to cause interest or amusement.”), że aż nie mogłem tak po prostu przerwać, czułem, że musiałem czytać dalej, pomimo trudnej tematyki, ciężkiego klimatu, widocznych i poważnych niedoskonałości w formie oraz sporadycznie udzielającego się niedosytu. Chciałem wiedzieć więcej, chciałem się dowiedzieć, co się wydarzyło, dlaczego jest, jak jest oraz jakie kryje się za tym głębsze znaczenie, bo jakoś instynktownie wyczułem, że autor zaplanował coś więcej, coś, co miałoby czytelnikiem wstrząsnąć, skłonić go do refleksji. O ile poprzednie fanfiki podejmowały losy zbiegłych z obozu sto czterdziestego czwartego kucyków, oszczędnie dawkując informacje o przeszłości znajomego świata, a okazyjnie bawiąc się w drobne światotworzenie, o tyle „Mroczna dusza” okazała się być czymś zupełnie innym. Autor musiał trafić w jakieś moje ukryte gusta, z których nie do końca zdaję sobie sprawę (a przynajmniej nie jestem ich świadom), a może po prostu jako odbiorca mam dodatkowe słabości do pewnych treści, nawet na poziomie koncepcyjnym, toteż jakość wykonania nieszczególne mi przeszkadza, co nie oznacza, że zamierzam przemilczeć tę kwestię – wrócę do niej później. Na razie czuję potrzebę nakreślenia tego, skąd mogą się brać moje odczucia i dlaczego zapewne bardzo długo nie zapomnę o tej historii (mam na myśli całość cyklu). Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że moja opinia będzie, przynajmniej do pewnego stopnia, ewenementem Przede wszystkim, gdy zdałem sobie sprawę, że już nie będę czytać o znajomych z poprzednich opowiadań postaciach, że pora zostawić za sobą obóz sto czterdziesty czwarty oraz obóz zero, lasy, pustkowia i inne znajome lokacje, odczułem dziwny dyskomfort. Trudno mi to wytłumaczyć, ale długo zastanawiałem się co z Yell, co z Pinkie, Spikiem, miałem wrażenie, że gdy nie śledzę ich losów, to w obozie zero dzieje się coś złego. Potem miałem kłopot z identyfikacją wrażeń, gdyż... jakoś nie byłem do końca przekonany, czy nowe opowiadanie ciągnie fabułę do czegoś konkretnego. Nagle znalazłem się w Canterlocie i o ile pojawienie się Fluttershy, Discorda, wciąż żywego Devil Marksa, a potem Whine Stara zaintrygowało mnie i zmusiło do dalszego czytania, nie powiem, że na skraju krzesełka, ale przez moment miałem taką myśl, o tyle, gdy przewinęła się Lili Moon, Coco Angele, potem Foksi, czy postacie drugo-, trzecioplanowe, które mimo wszystko poznajemy z imion, nie czułem się jakoś szczególnie zaangażowany w lekturę. Ot, jakieś nowe postacie, których wcześniej nie widziałem, jakieś perypetie, zwykła codzienność, niejasne relacje Fluttershy-Devil Marks, plus błędy formy, które odwracały uwagę od czytania. Potem zaczęło się udzielać wrażenie rzemieślniczej roboty, a ja zacząłem wątpić... I wtedy to akcja zaczęła się rozkręcać, wątki zazębiać, aż stopniowo zaczynałem uzyskiwać odpowiedzi na niemalże wszystkie pytania, jakie krążyły mi po głowie, jeszcze za czasów „Owsa na tysiąc sposobów”. Kulminacją tego okazał się „Dziennik Fluttershy”, czyli ukryty suplement do opowiadania, który rozwiał wszelkie wątpliwości i rzucił nowe światło na wszystko – to, co siedzi w głowie Fluttershy, co wspólnego z całym zamieszaniem ma Devil Marks, mało tego, dostajemy jasne podpowiedzi odnośnie tego, od którego momentu w chronologii serialu kończy się kanon, a rozpoczyna alternatywny bieg wydarzeń, wymyślony przez autora. Bieg trwający już trzynaście lat, warto dodać. Zdecydowanie, zaczyna się niewinnie. Odwiedzamy Fluttershy i nareszcie widzimy jak ona funkcjonuje, jak rządzi, jaki ma stosunek do poddanych oraz swojego ostatniego przyjaciela, dowiadujemy się także o jej wewnętrznej walce, chociaż trudno nazwać to walką, skoro ma świadomość tego, że zbyt daleko zaszła, by nagle się wycofać, toteż jej droga wydaje się nie mieć powrotu, zaś jej koniec, mimo wszystko, okazuje się niejasny. O możliwym ciągu dalszym jeszcze wspomnę, ale, na dzień dzisiejszy, wygląda to tak, że krocząca swoją ścieżką protagonistka, mając wątpliwości, świadomość, że postępuje źle, ale po to, by pokonać większe zło i wreszcie uwolnić wszystkich, raz na zawsze, nagle zatrzymuje się... i stoi. Idealną reprezentacją tego będzie słońce, które na końcu opowiadania utknęło w pozycji zachodzącej, przynosząc wieczny zmierzch. Co zresztą także wydaje się mieć głębsze znaczenie, a przynajmniej zapowiada... coś złego? Poważnie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ostateczny wydźwięk niniejszego komentarza to będzie takie: „The hidden genius of Oats In a Thousand Ways Saga”. Użyłem tytułu pierwszego opowiadania dla uproszczenia, ale wiecie, o co chodzi W każdym razie, drogi ku temu, dlaczego słońce utknęło oraz podpowiedzi, dlaczego to jeszcze nie koniec żmudnej, smutnej walki Fluttershy, szukajcie w tekście Podpowiem tylko tyle, że niemałą role odegra w tym Devil Marks oraz sam Discord, któremu... po rozważeniu wszystkich za i przeciw, szczerze kibicowałem. Jak dla mnie, jedna z tragiczniejszych postaci tej serii. Wydaje mi się, że im dalej, tym więcej scen, które siedzą w głowie, nie zdziwiłbym się, gdyby w założeniach autora miały one próbować łamać serce odbiorcy (czyli takie "heartbreaking moments from..."). Tak czy inaczej, imponuje subtelna przewrotność wszystkiego, co opisał w ramach tegoż wątku autor, może pod kątem formy, czy finezji przekazu to nie było wiele, wręcz nic nadzwyczajnego, ale na mnie osobiście podziałało. A może po prostu to dzięki świadomości, tego, co się wydarzyło w poprzednich odsłonach cyklu. Pamiętając to dobrze, pochylając się nad losem tych postaci, ale i wzdychając na stratę co niektórych charakterów, by nagle zmienić lokację i obsadę, dowiedzieć się tego, jak się to miało według Fluttershy skończyć, a co jednak nie miało miejsca, to było coś. Naprawdę, trudno mi to wytłumaczyć Ale to nie jest jedyny wątek, jaki przyjdzie nam śledzić w ramach „Mrocznej duszy”. Równolegle będziemy śledzić losy Whine Stara, który przyjeżdża do stolicy ze specjalnym pakunkiem dla swojej królowej, jednak wie on doskonale (i my też, o ile znamy poprzednie części cyklu), że zawartość pakunku jest trefna i że prędzej czy później Fluttershy zorientuje się, że ją zawiódł. To z kolei będzie oznaczać straszne konsekwencje, nie tylko wobec niego, ale także najbliższych, których zresztą w opowiadaniu poznajemy. Stąd, postanawia wraz z rodziną ulotnić się jak najdalej, w czym jednak przeszkadza mu alkohol, co pokazuje, iż jest to postać niejednoznaczna, która również jest targana własnymi demonami. Początkowo ów wątek poboczny traktowałem jako filler, jednakże analizując to dokładniej, zauważyłem, że w „Mrocznej duszy” autor próbował ukazać nam inną, jasną stronę natury poszczególnych złoczyńców. Do tej pory przebywaliśmy w obozie sto czterdziestym czwartym, obserwowaliśmy los skazańców oraz między wierszami dowiadywaliśmy się o królowej Fluttershy, która to zgotowała im taki los, co z kolei nadzorował Whine Star. Widzieliśmy do jakiego stanu, wprawdzie pośrednio, doprowadzili poszczególne kucyki, między innymi Rainbow Dash. To raczej nie stawiało tych postaci w korzystnym świetle. Mierząc się z gęstą atmosferą, poczuciem zaszczucia i zagrożenia, myśleliśmy o nich, jak o bezwzględnych czarnych charakterach, których motywów wprawdzie nie znaliśmy zbyt dokładnie, lecz wierzyliśmy, że wiedza ta nie jest potrzebna, bo zbyt dobrze ich poznaliśmy, po owocach. A teraz nagle okazuje się, że Whine Star również jest w jakimś sensie skonfliktowany (przesłanki o tym mieliśmy już przy okazji sekretnego zakończenia „Żółtego oblicza strachu”), że planował coś za grzbietem Fluttershy, zdając sobie sprawę, że to i tak wyjdzie na jaw (inaczej nie chciałby od razu po przekazaniu pakunku spakować rodziny i wyjeżdżać), jednocześnie kontynuował nadzorowanie w wyznaczonym mu obozie, realizując rozkazy i utrzymując w niewoli kucyki. Mało tego, najwyraźniej jego rodzina (głównie córka) miała ograniczone pojęcie o jego pracy, stąd podoba mi się scena, w której Lili Moon podsłuchuje rozmowę rodziców, dowiadując się w ten sposób o zajęciu ojca. Początkowo nie może uwierzyć, że mógłby dokonywać czegoś tak okrutnego jak pozbawianie kucyków skrzydeł. Zresztą, sceny, w których jest zmuszona patrzeć, jak Whine zwraca nadmiar napojów wyskokowych, pomagać mu zwlec się i położyć do łóżka, nie należą do najprzyjemniejszych i potrafią brzmieć przejmująco. Ale głównie z uwagi na wiek klaczki oraz beztroskę jej życia, jaką próbuje nam na początku opowiadania sprzedać autor. Ma się wrażenie, że to nie jest w porządku, że mała musi się przedwcześnie zmierzyć z bądź co bądź dorosłymi problemami. Koniec końców, na pewno chce się kibicować Coco oraz Lili, natomiast wobec Whine Stara pozostają wątpliwości, acz najpewniej nie miał wyboru i groźba Fluttershy, odnosząca się do jego córki, nie była jedyną. Stąd, o ile pozostaje złoczyńcą z poprzednich opowiadań (właściwie, to jedną z postaci negatywnych, prześladujących protagonistki), o tyle w jakimś sensie można uznać jego poczynania za usprawiedliwione, jednak nie okazał się taki zimny, zły, jak sądziłem początkowo. Dosyć przewrotnie wykreowana postać, wobec której nie wiadomo na sto procent, czy jej współczuć, czy ją rozumieć, czy ją usprawiedliwiać, czy też potępiać, nienawidzić. Z Fluttershy sprawa ma się... troszeczkę inaczej, ale też jest dziwnie, acz w tym intrygującym znaczeniu. Tak na dobrą sprawę, to jej pierwszy duży występ, nie licząc „Drżyjcie przed Drżypłoszką” stąd wszystkie niuanse dotyczące jej charakterystyki są świeże. A raczej, byłby, gdyby nie okazało się... jak wiele swoich kanonicznych cech zachowała. To również było dla mnie przewrotne, ale zdecydowanie bardziej niespodziewane, niż w przypadku jasnej strony Whine Stara. Głównie mam na myśli stare nawyki, tj. utrzymujące się uwielbienie do natury oraz zwierzątek (skąd zresztą wzięła się stylizacja pomieszczenia sypialnego), ale również niepewność, przesadna uprzejmość oraz – paradoksalnie – obawa przez uczynieniem komuś krzywdy, co najlepiej widać przy okazji wstawek dotyczących jej treningów, lekcji fechtunku. Nie jest agresywna, a wręcz przewrażliwiona. Ale to nie jedyny moment, gdzie udziela jej się ta stara Fluttershy. Jednocześnie, ta sama postać, potrafi zachowywać się kompletnie jak nie ona – podnosić głos, krzyczeć, besztać, cynicznie grozić Devil Marksowi, nakłaniając go do czynienia jej woli, mało tego, ta sama, najwyraźniej w głębi duszy przyjacielska Fluttershy... Dokładając do tego kreację Discorda, przypominając sobie zapodany cytat, da się dostrzec, że Fluttershy na swój sposób jest bezwzględna, chociaż ma jak najlepsze, szczytne (jak mniemam) intencje, co jeszcze lepiej przybliża jej dziennik – wspomniany suplement do opowiadania. Odebrałem to tak, że ona cały czas ma świadomość, że źle robi i że gdyby miała wybór, nigdy by się na to nie zdecydowała, że gdyby dało się jakoś inaczej doprowadzić do uwolnienia kucyków i odczynienia tego, do czego posunęły się księżniczki, podporządkowując sobie poddanych, to wybrałaby tę inną drogę. No właśnie, wybór. Kwestia wyboru, przeznaczenia, motywy te także są podejmowane w fanfiku. Ironiczne, wydaje się, że Fluttershy chce dobra i wolności nie tylko kucyków, ale również ciał niebieskich. A w tym celu, musi doprowadzić swój plan do końca... na który początkowo zdecydowała się, gdyż nie miała innego wyboru. A co, jeśli z przeznaczeniem nie da się walczyć i w rzeczywistości tylko wydaje jej się, że działa na rzecz wolności wyboru innych i że sama podjęła o tym decyzję, a w rzeczywistości po prostu wypełnia wolę losu? Im głębiej się w to wczytywałem, tym lepiej dostrzegałem podchwytliwość poszczególnych sytuacji i wątków, czy też pewną ironię, ale i bezsilność, co przekładało się na dosyć smutny nastrój oraz przeświadczenie, że w tej walce tak naprawdę nie ma obiektywnie dobrych stron, że nie da się uratować wszystkich, a postacie są skazane na przeznaczenie, które ich nie oszczędza, a walka z góry skazana jest na porażkę. Mocna sprawa. A powracając jeszcze do postaci – chyba Discordowi należą się ode mnie przeprosiny, jako że wcześniej podejrzewałem go o manipulowanie Fluttershy, fałszywą przemianę i bycie mastermindem stojącym za wszystkim. A okazało się, że, na swój dziwaczny sposób, był jednym z ostatnich sprawiedliwych i postacią pozytywną, która do końca wierzyła w przyjaźń i że mimo wszystko tak trzeba, bo przecież kto mu poza Fluttershy pozostał? Jakby tego było mało, wyszło na jaw, iż od początku, tak naprawdę, był przeznaczony na stracenie. Nie spodziewałem się zastać w takiej roli Pana Chaosu, domyślam się, że w jakimś sensie jest to dla niego deprymujące i rozwiązanie to znajdzie swoich przeciwników, ale pochwalam odwagę autora, że napisał to po swojemu i że ostatecznie w tekście znalazło się to właśnie rozwiązanie. Inne. Niespodziewane. Przewrotne. W jakimś sensie tragiczne. Właśnie – czytelnika uderza „beznamiętność” Fluttershy wobec wszystkiego, czego dokonuje i co się wokół niej dzieje. Użyłem cudzysłowu, gdyż, jak wspomniałem, przejawia część swoich kanonicznych cech, ale nigdy nie ma z jej strony zdecydowanej reakcji, takich jak oczyszczający płacz, rozpacz, błaganie o wybaczenie, emocjonalne miotanie się itd. Wprawdzie parę razy, w ramach wspomnień minionych lekcji fechtunku, narrator wspomina o lekkich załamaniach bohaterki, ale nigdy nie jest to nic poważnego, no i należy do przeszłości. Odebrałem jej obecną kreację, jako postać opanowaną, chwilami przerażająco wyrafinowaną. I zarazem słabą. Tak to widzę. Kończąc rozważania o postaciach i fabule, uważam, że autor zaskoczył. Chociaż wiele sobie dopowiedziałem, w kontekście własnej interpretacji tego, co zostało mi zaserwowane, uważam, że udało się napisać wydarzenia i charaktery niejednoznaczne, skonfliktowane, takie, które można rozpatrywać na różne sposoby i wobec których można mieć różne odczucia. Opowiadanie startuje niepozornie, wręcz rzemieślniczo, lecz im dalej, tym bardziej się wszystko zazębia, a czytelnik otrzymuje coraz więcej fragmentów, które starają się go przekonać, że... powinien się przejmować. Plus wszystko to, co miało miejsce w poprzednich opowiadaniach... Teraz widzę, że autor sprytnie poskąpił nam informacji o tym, co się wydarzyło i co doprowadziło do stanu widocznego w „Owsie na tysiąc sposobów”, celowo zataił motywy poszczególnych postaci oraz stosunki między nimi, zamiast tego pokazał w praktyce, co się dzieje i jak wielkie zło skaziło ten bajkowy, pastelowy świat. Przedstawił znajome postacie w trudnych sytuacjach, nie omieszkując dorzucić kilka autorskich. Napisał warunki trudne, stworzył atmosferę zaszczucia, zimna, bezwzględności, brudu i smrodu. Najpierw to pokazał, równocześnie zasiewając w odbiorcy ziarno niepewności. I dopiero teraz karty zostały odsłonięte Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak podejrzewać, że od początku tak to sobie rozplanował i że pozostał konsekwentny w realizacji problemu. Absolutnie się tego nie spodziewałem, ale... kurczę, wyszło dobrze A zatem, przejdźmy do mniej przyjemnych rzeczy, czyli formy. Wielka, wielka szkoda, gdyż pod tym względem, opowiadanie powróciło do „Żółtego oblicza strachu”, w sumie, nie jestem pewien, czy tym razem potknięć wszelakiej maści nie przewinęło się jeszcze więcej. Nadarzyło się tego tak dużo, że moja uwaga była konsekwentnie odwracana od fabuły, przez co nie mogłem jej analizować na bieżąco, ciągiem. Że nie wspomnę o co ciekawszych opisach, np. domostwo Discorda, tudzież odkrycie anomalii, przez co Devil Marks był w stanie wkroczyć do domeny Pana Chaosu, również całkiem ciekawie opisanej. Niektóre błędy wydają się tak podstawowe, że aż trudno mi uwierzyć, że umknęły uwadze autora i korektorów. Z kolei inne usterki kontynuują trend widoczny w poprzednich opowiadaniach, głównie brak konsekwencji wobec stosowanego rodzaju. O pauzach i sporadycznych dywizach już nie wspomnę. Ale wspomnę o interpunkcji, która w wielu, oj, wielu miejscach kuleje, głównie brakuje przecinków. Tego początkowo nie widać, lecz im dalej, tym bardziej rzuca się to w oczy. Podobnie jak stylistyka, która po prostu mogłaby być lepsza, wręcz powinna być lepsza, gdyż można było się spodziewać, że autor nabiera doświadczenia wraz z kolejnym popełnionym tekstem, a w międzyczasie pewnie sobie coś przeczytał itd. A jednak, jest pod tym względem cały czas tak samo. Dostrzegam próby stosowania różnych zamienników, coby uniknąć powtórzeń, ale np. stosowanie jako zamiennika określenia „badass” w tekście pisanym po polsku, wydaje się co najmniej niefortunne. Dlaczego nie nasze „twardziel”? W podobnym formacie co poprzednio, zamieszczam garść przykładów. Literówka i podwójna spacja. W pierwszym zdaniu opowiadania. Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, chodzi między innymi o to, by zachęcić do czytania, zaciekawić, stąd przynajmniej dlatego warto by było zwrócić uwagę na to, czy otwarcie tekstu nie zawiera błędów, przez które przeciętny czytelnik zdecyduje się na dzień dobry podziękować fanfikowi, bo skoro tak wygląda początek, to jakie kwiatki muszą występować później? Literówka, a nadal nie zaszliśmy dalej w tekst, więc podtrzymuję swoją uwagę odnośnie rozpoczęcia tekstu. Tutaj akurat fragment technicznie jest poprawny, ale... skoro jej nie odpowiedział, to nie powinna „odpierać”, ale np. kontynuować wypowiedź. Na pewno mu nie odparła, co najwyżej mówiła dalej, skoro nie odezwał się do niej słowem. Osobiście, dałbym „(...) ale nie patrzeniu na to, co się za nim znajdowało”. Jeżeli pozostać przy „znajduje”, wówczas to „ę” na końcu jest zbędne, kolejna literówka. Skąd te potrójne, podwójne literki? Myślałem, że to taka maniera mówienia postaci, ale ona tylko w tym jednym momencie tak przemawia. Co się stało? Brakuje przecinka przed „zauważając”, a poza tym, apostrof jest niepotrzebny. Powinno być po prostu „Ruby Bolta”. Jeżeli apostrof, to wystarczy samo „Ruby'ego”. Oto niekonsekwencja, o której wspominałem już niejeden raz. Najpierw „karmelowy pegaz opuścił”, a za moment, choć dopiero w kolejnym zdaniu, jest „przebiegła”, czyli zmiana rodzaju. Brakujący przecinek przez „schodząc”. Znów to samo. „Pegaz (…) zatrzymał się”, a potem „sięgnęła”, a poza tym, w dwóch miejscach brakuje przecinków. W ogóle, zmodyfikowałbym szyk: „Pokonawszy kilka skrzyżować, ominąwszy dworzec kolejowy, pegaz zatrzymała się pod sklepową wiatą warzywniaka.” Nie podobają mi się wtrącenia w nawiasach – użyłbym półpauz. Poza tym, spacja przed i po przecinku, co jest błędem. Brakuje bodajże dwóch przecinków, no i literówka, którą zaznaczyłem Cadance „Kontuarze” przez „rz”. Bo „kontuar”. Osobiście, wolałbym „oczu”. Tę anomalię. Przez „ę”, nie „ą”. Poza interpunkcją, prędzej powinno być „wigwamu”. Poza tym, radziłbym sprecyzować, jaki to wigwam, gdyż są takie zwykłe, wyglądające jak chaty, ale są również wigwamy tipi, wyglądające jak stożkowate, indiańskie namioty. Wbrew pozorom, to istotny szczegół Literówka. Sprytne Przyjemny fragment, jeden z tych, w których moim zdaniem przebija się ta serialowa wersja Discorda, aż człowiek na krótką chwilę zapomina, że to jest fanfik Niemniej, kropka nie powinna znaleźć się po „postaci”, ale po „księgowego”. Brakujący przecinek. Chyba miało być „powstrzymywały”. „Zewsząd”, no i „towarzyszył” przez „rz”. To tylko wybrane przykłady, podobnych rzeczy znajdziemy w tekście dużo więcej, nie wspominając już o stylistyce, która troszkę kuleje. Mimo najszczerszych chęci, natrafimy na powtórzenia, w ogóle, szkoda, że po tylu opowiadaniach słownictwo nie uległo widocznemu wzbogaceniu, co przełożyłoby się na ładniejsze, bardziej detaliczne opisy. Ale wszystko jest do nadrobienia i wierzę, że autor ma warunki, by poprawić się na tym polu – wystarczy jak będzie uważniej pisać, tudzież po skończonym pisaniu ostrożnie czytać własne dzieło i wyłapywać różne usterki. Dobrym pomysłem może być także poszerzenie grona korektorów i prereaderów. Jest na to kilka sposobów, tak jak na owies W każdym razie, forma jest niedoskonała, w tekście znajdziemy sporo błędów, często zupełnie podstawowych, które raczej nie powinny się wydarzyć, o ile nie jest to pierwsze opowiadanie pisarza dopiero rozpoczynającego swoją przygodę z fanfikami. Ponieważ w przypadku Darbloodpony'ego tak nie jest, należy zwrócić na to uwagę, przestrzec i zaapelować, aby na przyszłość poświęcić formie więcej uwagi, chociażby po to, by uniknąć wpadek interpunkcyjnych i ortograficznych. Ano, skoro o tym mowa, to przy okazji zarzucę paroma przykładami z „Dziennika Fluttershy” Brakujące przecinki, zjedzone „c” przy okazji rozdeptywania. To słówko na samym końcu, to co to właściwie miało być? „Niedźwiedzio-coś tam”? To chyba powinno być jedno zdanie. Zamiast kropki, przecinek, między „świąt” a „przyglądałam”. „Zasługuje”, bez „ę” A tak poza tym, to prawda „Artykuły”, „psychoterapeuty”, no i przecinki Tak poza tym, notorycznie przewijały się plecy zamiast grzbietu, raz moim oczom ukazywał się drakonektus, innym razem draconequus, no i oczywiście imię księżniczki miłości. To jest Cadance, nie Candance, jak You Can Dance To chyba tyle odnośnie formy. Nie jest tragicznie, nie jest bardzo źle, ale jest szerokie pole do poprawy, szczególnie te kluczowe punkty, gdzie mamy widoczne jak na dłoni orty, tego nie są się przeoczyć. A skoro mowa o „Dzienniku Fluttershy”, nie spoilerując zbytnio, to był moment, w którym ostatnie tajemnice zostały rozwiązane, a ja uzyskałem odpowiedzi na pytania dotyczące postawy Fluttershy – jak do tego doszło, co się jej przytrafiło, jak długo trwała przemiana i jaka w tym szaleństwie jest metoda. Pomysł, by w zwykły fanfik wpleść formę dziennika uważam za trafiony i wykonany zupełnie nieźle. Poszczególne wpisy czytałem z niegasnącą ciekawością, ale i w napięciu, zupełnie jak przy okazji ulubionych pamiętników z poszczególnych Residentów, czując, że pomału zbliżam się do czegoś niewypowiedzianie złego, do czegoś, o czym nie powinienem wiedzieć Jest to również moment, w którym dowiadujemy się odkąd leci alternatywne uniwersum Darkbloodpony'ego. Samo w sobie, jest to dosyć wstrząsające. Podobnie jak motywy Fluttershy oraz paralele do Celestii, czy Starlight. Przyznam, że koncepcja nikczemnych znaczków wydaje mi się ciekawa, no i jakoś się to wpisuje w szeroki kwantyfikator talentów. Mało tego, gdy przypomnę sobie zachowanie Fluttershy z otwarcia sezonu piątego, no to sobie myślę, że w sumie ona mogłaby dojść do takich wniosków. Mogłoby tak być, byłaby do tego zdolna. To znaczy, chodzi mi o to, że prawie kupiła ideologię Starlight Glimmer. No i zapoznając się z jej przemyśleniami, chociaż dostrzegam dziury w rozumowaniu i pewne nieścisłości/ niekonsekwencję, miałem wrażenie, że ona w sumie ma ciekawe spostrzeżenia, natomiast analizując jej działania w kontekście tych zapisów, można dojść do wniosku, że ona cały czas wie co robi i chciała to zrobić. Niemniej, po tym, co przeczytałem, a do czego powróciłem myślami po tym, co odkryłem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z przemyślaną od początku do końca, złożoną, niejednoznaczną i zaskakującą, intrygującą w swoim przekazie historią, chociaż wykonaną niedoskonale z... no, będę szczery, z masą błędów, aż szok, że tyle ich było i że wiele z nich okazało się być tak prostymi usterkami, które nie powinny mieć miejsca. Poważnie, nie podziewałem się zastać czegoś podobnego w którymś z kolei dużym dziele autora, który przecież powinien już mieć niemałe doświadczenie. Cóż, każdemu się zdarza. W każdym razie, mam nadzieję i trzymam kciuki, że w przyszłości forma ulegnie poprawie Jasne, co niektórzy pewnie będą zdziwieni, a czym to tak właściwie ja się jaram? Ano, jaram się, opowiadanie mi podeszło i jak się zaczytałem, odnalazłem w cyklu motywy, które osobiście do mnie trafiają i które mnie ciekawią, bo lubię o nich rozmyślać, bo chciałbym o nich czytać itd. Oprócz tego, było to dla mnie niemałe zaskoczenie, a praktycznie niezmiennie sprawne tempo akcji oraz umiejętne przeplatanie ze sobą wątków zadziałało jako dodatkowy czynnik wciągający i niektóre fragmenty naprawdę śledziłem w pewnym napięciu. Nie jest to seria dla każdego, ale należy jej się szansa, chociażby z uwagi na różne zagrania oraz pomysły, jak to ze sobą zazębić, co i kiedy ukryć przed czytelnikiem, a co i w jaki sposób przed nim ujawnić i tak dalej, i tak dalej. A odnosząc się do posłowia oraz kwestii ciągu dalszego – cóż, byłem niezdecydowany i trochę o tym myślałem. No bo z jednej strony mamy niektóre wątki domknięte, pozostałe otwarte, w związku z czym możemy samodzielnie wyobrażać sobie, co by się mogło wydarzyć dalej, ale z drugiej... Aż lekki dreszczyk poczułem na te przemyślenia Myślę, że to by było coś. Czas pokaże, ale liczę, że tak czy inaczej, będzie dobrze Cykl polecam w całości, acz osobom nie aż tak wrażliwym, otwartym na alternatywne scenariusze, lubiącym się zaczytywać i doszukiwać znaczenia w pozornie niewiele znaczących szczegółach „Mroczna dusza” raczej nie radzi sobie jako samodzielne opowiadanie, stąd rekomenduję zapoznać się z cała serią. I myślę, że mimo pewnych niedociągnięć, wielu niedoskonałości w formie, warto. Nie jest to taka krótka historia, ale wciąga, jest ciekawa. Specyficzna. W każdym razie, jak do tej pory, nie przyszło mi zmierzyć się z czymś podobnym Pozdrawiam!
    1 point
  24. Pora na kolejny, drugi sequel „Owsa na tysiąc sposobów” i, z tego co widzę, nie ostatni, co w sumie mnie cieszy, gdyż kilkukrotnie wyraziłem swoje zainteresowanie cyklem oraz dalszymi losami bohaterek, pomimo tego, że nie wszystkie pomysły w pełni rozwijają swój potencjał, zaś wykonanie pod kątem formy oceniłbym jako średnie, z zadatkami na niezłe, jeśliby pochylić się nad stroną techniczną i wnikliwiej poczytać tekst, w poszukiwaniu błędów. Ponieważ należy się spodziewać, że wraz z każdym kolejnym tekstem dany twórca zyskuje doświadczenie, uczy się czegoś nowego, miałem nadzieję, że „Zapach krwi” zapoczątkuje trend wzrostowy, no i błędów będzie coraz mniej. Liczyłem też na to, że tym razem koncepcje na ciąg dalszy zostaną zrealizowane obszerniej, w bardziej satysfakcjonujący sposób, nie ryzykując wrażeniem niedosytu, ani poczuciem, że autor miał fantastyczne pomysły, tylko zabrakło mu pojęcia jak je napisać. W komentarzu mogą pojawić się SPOILERY dotyczące wydarzeń i rewelacji z poprzednich osłon cyklu! To nie żart, czytacie na własną odpowiedzialność! „Zapach krwi” kontynuuje historię zawartą w „Żółtym obliczu strachu”, a rozpoczyna się niemal idealnie w punkcie, w którym zakończył się ów fanfik. Tytuł może sugerować jakieś wampiryzmy, stwarzać nadzieję na pojawienie się postaci kucoperzy, ale jednak nie, po prostu nawiązuje do nadzwyczajnego talentu znanej z poprzednich opowiadań Yell, która to wraz z Pinkie i Trixie próbuje jakoś zadomowić się w okrytym pewną legendą Obozie Zero, będącym swego rodzaju azylem dla zbiegów z obozów pracy i zarazem namiastką poprzedniego świata, zanim Fluttershy objęła władzę absolutną. Niestety, tutejsi okazują się dla zagubionej Yell dość okrutni, co może szokować tym bardziej, że jej nowi prześladowcy są niewiele młodsi od niej samej. Czarę goryczy przelewa załamanie, w wyniku którego klacz atakuje jednego ze swoich prześladowców, ściągając na siebie gniew pozostałych mieszkańców. Podczas gdy Pinkie i Trixie zajmują się własnymi problemami, do obozu dociera Ruch Oporu złożony ze Znaczkowej Ligii (a raczej z tego, co z niej zostało), a także Rainbow Dash oraz Cande. Jakby zbliżający się proces Yell nie stanowił wystarczającego utrapienia dla przywódcy Obozu – Spike'a – za bohaterkami niestrudzenie podąża Sent, który po poprzedniej potyczce nie zrezygnował z wypełnienia swojej misji. Znajduje Obóz Zero i zasadza się na swoje cele, jedna po drugiej, wykorzystując to, że przyjaciółki starają się dowieść o niewinności Yell i uchronić ją przed karą główną. Nie mają pojęcia, że ten, który na nie poluje, jednocześnie okazał uwięzionej nastolatce wsparcie, lecz z jakiego powodu? Kto przetrwa ten morderczy wyścig z czasem? Komu się powiedzie? Kto poniesie śmierć, a kto przeżyje i jak wydarzenia te wpłyną na relacje między przyjaciółkami? Odpowiedzi szukajcie w fanfiku No dobrze, zarys fabularny przedstawiłem nie aż tak precyzyjnie, może lekko chaotycznie, ale chciałem uniknąć spoilerowania wprost, gdyż fanfik obfitował w wiele sytuacji i zdarzeń, których nic, a nic się nie spodziewałem i za to już na stracie otrzymuje ono ode mnie punkty, bo lubię być zaskakiwany, tym bardziej, że fabuła okazała się nie mniej absorbująca, niż poprzednim razem Samo prowadzenie wątków przypomina patent z „Żółtego oblicza strachu”, ale miałem wrażenie, jakoby tym razem opowiadanie sztywno trzymało się jednej lokacji, zaś poszczególne wątki nie były takie „odległe” od siebie i że w gruncie rzeczy są to składowe jednego tylko wątku. Poprzednim razem w sumie też tak było, ale miało się wrażenie, że opowiadanie przybliżało jednocześnie kilka różnych historii, zaś w „Zapachu krwi” śledzimy tak naprawdę jedną, główną historię, po prostu tym razem obsada postaci jest znacznie okazalsza. W ogóle, było to coś innego. Już nie tak przygodowo, mimo sprawnego tempa, z tekstu wyziewało [Slice of Life], ale dosyć posępne, trudne do przełknięcia, podejmujące rzeczy niewesołe, utrzymywane w klimacie smutku, niepokoju. No właśnie. Opowiadanie przez większość czasu z powodzeniem reprezentuje wszystko to, czego należy się spodziewać po tagu [Sad] czy też [Dark], jednakże od czasu do czasu zdarzają się niefortunne wrzutki, które rozluźniają ten klimat i niekiedy zakrawają o lekką groteskę. Nie powiedziałbym, że pod tym względem jest podobnie, co w „Żółtym obliczu strachu”, nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie – widać postęp i tych luźniejszych elementów jest mniej (i dobrze). Jednakże, o ile poprzednio mieliśmy ten nieszczęsny wątek fekalny (w „Zapachu krwi” dosyć stonowany), o tyle w tymże fanfiku narrator od czasu do czasu zarzuci „różową wariatką” czy „gównem”, co mimo wszystko odnosi podobny efekt, choć jest on słabszy. Mam na myśli to, że pewnych rzeczy można po danych postaciach się spodziewać, mogą być różnie kreowane, również poprzez specyficzne słownictwo, czy manierę mówienia, ale to jest narrator. Powinien być bezstronny, neutralny i przynajmniej jeśli nie jest to opowiadanie z tagiem [Comedy], powinien zachowywać pewną powagę. Rozumiem chęć stosowania zamienników, ale w moim odczuciu te wstawki godziły w nastrój i niepotrzebnie ryzykowały stworzeniem wrażenia groteski. To jednak jest najmniejszy problem, jeśli idzie o styl pisania. Chociaż widzę pewne postępy, określiłbym, że dokonują się one w niezbyt zadowalającym tempie, toteż w „Zapachu krwi” również uświadczymy całkiem sporo błędów stylistycznych (najczęściej polegających na błędnym szyku zdań, tudzież napisaniu ich w taki sposób, że nie brzmią dobrze, czy naturalnie), interpunkcyjnych, jakieś orty także się znajdą. Błędy te są widoczne, niekiedy zdarzała się sytuacja taka, że musiałem przystopować lekturę i zastanowić się nad zastanym zdaniem, miałem kłopot z natychmiastowym ogarnięciem tego, co autor miał na myśli. Rzeczy te odwracają uwagę od treści i psują ogólne wrażenia tym bardziej, że czytelnik cały czas ma świadomość tego, że są to proste sprawy i trwa w przeświadczeniu, że wszystkiego szło uniknąć, gdyby poświęcić na przedpremierowe sprawdzenie tekstu jeszcze trochę czasu, może znaleźć dodatkowego korektora. Zanim zamknę kwestię formy i przejdę do tego, co chciałbym pochwalić, przytoczę kilka przykładów, w podobnym formacie, co ostatnio. Dosyć ważny przykład, gdyż jest to początek opowiadania, a już mamy drobną usterkę: „(...) solone korzenie bukszpanu i wszelkiej maści oraz jagody.” Wszelkiej maści – co? Przyznaję, przybliżenie kucykowej kuchni na dzień dobry to nietuzinkowe otwarcie i ciekawe szczegóły, budujące świat przedstawiony na bardziej codziennym obszarze, ale żeby od razu zjadać słowa? W mojej opinii lepiej byłoby zastosować „szukaliśmy jej”, „naraz” piszemy łącznie. Podobnie, jak przy „Żółtym obliczu strachu”, tak i tutaj, zwracam uwagę, że jeżeli w scenie biorą udział wyłącznie postacie żeńskie, lepiej zastosować rodzaj żeński, czyli „powinnyśmy”. O ile pamiętam, nie było tam chłopa, stąd moja uwaga Przecinek po „i” zbędny, skoro to jedyne „i” w zdaniu. A zdanie w porządku, szkoda, że jakość poszczególnych fragmentów pod kątem technicznym potrafi niekiedy tak widocznie się „wahać”, ale to nadal nie były największe amplitudy, jakie zdarza się widzieć w fanfikcji. A to jeden z przykładów, gdy musiałem zatrzymać się i chwilę pogłówkować. Wszystko przez to „zamknęła się”. Domyślam się, że postać w całości zanurzyła się w opisywanej mazi? Wyobrażam sobie efekt „zamknięcia się” powierzchni płynnej mieszaniny, jednak w zdaniu tym brzmi to słabo. Wszystko w porządku, jedynie rodzaj – z obozu uciekała grupa żeńskich postaci, więc Trixie powinna w tym samym rodzaju się wypowiadać. Poza tym, są pauzy zamiast półpauz. W gruncie rzeczy, tu akurat do formy nie mam większych uwag, ale pozwolę sobie zadać pytanie do autora – czy wiesz kim są maruderzy z definicji i czym się zajmują? Sam niekiedy mam z tym kłopot, lecz przy zamiennikach wszelakich trzeba uważać na znaczenie słów, konotacje i takie tam. Swoje błędy popełniłem, ale wciąż – jeżeli to serio maruderzy, to z tekstu w ogóle to nie wynika. Zwłaszcza, że to raczej nie jest typowo wojenna rzeczywistość Brakuje przecinka. „Sweetie”, jedno „i” za dużo. Ponownie, rzecz rozbija się o stosowany rodzaj. Najczęściej widać to ilekroć pojawia się Sent – raz, gdy zostaje wymieniony z imienia, jego poczynania są pisane w rodzaju męskim, ale gdy tylko w tekście figuruje on jako „zebra”, rodzaj zmienia się na żeński. Ogółem zdaję sobie sprawę, że niekiedy może to być zagwozdka, ba, sam mam podobne dylematy, jednak wydaje mi się, że dobrze jest systematyzować te rodzaje, a przynajmniej zachowywać jeden, ten sam rodzaj na zdanie, a najlepiej cały akapit. Tutaj, o ile pamięć mnie nie zawodzi, scena dotyczy Yell (postaci żeńskiej), a ponieważ jest zwykłym kucykiem, łatwiej systematyzować rodzaj. Zamiast „kucyk ziemski”, mogłaby być „klacz ziemska”. Plus, nieodmienione imię Spike'a. „Naprędce” łącznie. O właśnie, o tym wspominałem – „wyrwał”, a za moment „zapisała”. Chociaż w ramach jednego zdania, dobrze by było zachować jeden rodzaj. „U” otwarte Litrówka. Samo zdanie niby ok, ale wydaje mi się, że autora stać na więcej. Tym bardziej, że był to jeden z bardziej przygnębiających, refleksyjnych (jak się domyślam) fragmentów, gdzie ważnym było zachowanie klimatu. Interpunkcja. Przecinki w złych miejscach W prządku, skoro mamy za sobą kwestię niedopracowanej formy oraz stylu, który momentami szwankuje i nie zachowuje jednolitej, dość solidnej, niezłej jakości, pora skupić się na fabule. Przede wszystkim, po raz kolejny chciałbym pochwalić sprawne tempo akcji, nawet, jeżeli momentami było one realizowane kosztem dłuższych, bardziej urozmaiconych opisów, tudzież lepiej napisanych dialogów, wzbogaconych przez satysfakcjonującą narrację (tzn. wtrącenia narratora). Historia ponownie mnie wciągnęła i cały czas byłem ciekaw, co wydarzy się dalej, ponadto, nie opuszczało mnie wrażenie, jakoby na protagonistki cały czas czaiło się zło, głównie w postaci Senta, jednakże później okazało się, że sam Obóz Zero również nie jest tak do końca przyjaznym miejscem. W tym sensie, było dosyć przytłaczająco, chyba głównie dlatego, że mieliśmy tu zatrzęsienie negatywnych postaci, zaś pozytywne przez większość czasu w sumie niewiele mogły, dało się odczuć bezradność. Oprócz tego, wydarzyło się sporo rzeczy, których w ogóle się nie spodziewałem i które w jakiś sposób mnie zaskoczyły, czy przejęły, rozbudzając wyobraźnię, dzięki czemu fanfik lepiej zapadł w pamięć. Przykłady? Już podaję, tylko uprzednio wydam jeszcze jedno ostrzeżenie w związku ze SPOILERAMI zdradzającymi szczegóły fabuły oraz losów poszczególnych postaci. Proszę uważać! Przechodząc do rzeczy – pierwszym takim wydarzeniem była śmierć Trixie, zadana przez Senta. Przyznaję szczerze, że gdy zdałem sobie sprawę, że te postacie uczestniczą w scenie jednocześnie, domyślałem się już, że to się źle skończy, ale do końca miałem nadzieję, że jednak wydarzy się coś takiego, co lazurową czarodziejkę uratuje, no i myliłem się. Z uwagi na sympatię do tej postaci, było troszkę przykro, tym bardziej, że nie miała najmniejszych szans, co z drugiej strony, wypadło realistycznie. Zarówno sprzedało Senta jako zimnego, zawodowego tropiciela i zabójcę, jak i uświadomiło, że ów świat jest tak okrutny, że śmierć to czasem moment, był kucyk, nie ma kucyka. Zresztą, jakie szanse mogła z nim mieć sama, samiuteńka Trixie? Po drugie, zaskoczyło mnie to, jak Sent obszedł się z nią po zadaniu śmiertelnego ciosu. Miałem wrażenie oddania czci, aktu szacunku dla ofiary, ale nie potrafię konkretnie wyjaśnić, czemu mi to tak siedzi w głowie. Podobnie zresztą, jak wsparcie, które później Sent okazuje Yell. Kolejne zaskoczenie, przesłanki, jakoby nie była to postać jednoznaczna, a zamiast tego taka, która ma swoje własne rozterki i demony, jednakże ujawnienie, dlaczego postąpił wobec Yell właśnie tak, a nie inaczej, można było opisać dużo, dużo lepiej. Ech, kolejny niewykorzystany potencjał. Mogło być emocjonalnie. Cóż, trudno. Wracając do Trixie, przykre było również to, co stało się z jej ciałem po tym, jak Sent ją opuścił. Do tych scen, włącznie z interwencją Spike'a oraz pochówkiem czarodziejki, nie mam zastrzeżeń, bo moim zdaniem wypadły całkiem dobrze. Były przygnębiające, opisane z należytymi detalami, nie dają o sobie zapomnieć po skończonej lekturze i, wyobrażając sobie te momenty, może zrobić się przykro, towarzyszy temu poczucie bezsilności. W sumie, dostrzegam tutaj próbę gry na emocjach – autor nam, czytelnikom zdradził w poprzednim opowiadaniu, że po okolicy grasuje pewien Patykowilk. Teraz pokazał nam scenę śmierci, poinformował nas, że zabójca ciało swojej ofiary po prostu zostawił. Gdy Pinkie i Rainbow ruszają na poszukiwania Trixie, my wiemy już, co się z nią stało, domyślamy się też, że Patykowilk może się na niej pożywić, o czym z kolei protagonistki nie mają jeszcze pojęcia. Tym bardziej, gdy trafiają na miejsce, efekt jest silniejszy, toteż aspekt ten nie tylko chwalę, ale wręcz gratuluję go autorowi, zdecydowanie jedne z najlepiej zrealizowanych scen/ wątków w ramach tego opowiadania. Zaskoczony byłem również niespodziewanym „psikusem” ze strony dzieciarni, która poznaje Yell, niemniej potem... no, mam mieszane odczucia. Tak z lekka. Może coś przeoczyłem, ale dziwi mnie stosunek tej zbieraniny do Yell, jeszcze bardziej zdziwiła mnie jej szarża z toporkiem i to, z jaką łatwością pozostali mieszkańcy obozu dają się przekonać, że uczyniła to z jakichś psychopatycznych pobudek. I że ten mały zginął, chociaż powinni się orientować, że jednak nie. Może zabrakło opisów, a może jakieś szczegóły umknęły mojej uwadze. W każdym razie, było to zaskakujące, ale również nieco... wymuszone? No nie wiem, jakby autor koniecznie chciał wsadzić Yell do klatki i sprawić, byśmy martwili się o jej losy. Co w pewnym sensie jest kuriozalne, gdyż te rzeczy tak dla odmiany wypadły naprawdę dobrze. Kłania się tutaj powiedzenie, że cel uświęca środki. Chyba. W każdym razie, chodzi mi o napięcie, które daje się odczuć w miarę, jak opowiadanie zbliża się do końca. Jak na punkt kulminacyjny, wyszło całkiem całkiem – przede wszystkim, wątki zbiegają się w jednym miejscu, naraz dzieje się wiele rzeczy, naraz wiele spraw ma się rozwiązać. Sweetie Belle i Trixie nie żyją. Wiemy dlaczego Sent nie zabił Yell, a także kogo mu przypomina. Yell nie może liczyć na wsparcie mieszkańców, pomimo śladów, które mogą wskazywać na to, że rzeczywiście została sprowokowana. Do tego Sent cały czas krąży po obozie i jest groźny, jednocześnie, bohaterowie wpadają na pomysł jak go „złapać”, nie mija wiele czasu, zanim proces Yell nabiera tempa oraz złych emocji, Scootaloo „ginie”, dzieje się, dzieje, tylko... Cóż, o ile podtrzymuję, że całościowo punkt kulminacyjny udał się, o tyle zbyt szybkie tempo akcji spowodowało trochę niejasności. Chodzi mi o motyw intrygi z iluzją oraz sprowokowaniem Senta, by się ujawnił, a także odwet Applebloom. Zabrakło opisów, momentami miałem spory kłopot, bo najzwyczajniej w świecie nie wiedziałem konkretnie, co się dzieje. No, akurat przy tym odwecie, spadło to troszkę jak z nieba, miałem wrażenie, że dało się ów fragment napisać dużo lepiej. No, ale tak czy inaczej, było napięcie, były emocje, z kolei gdy było po wszystkim, akcja zwolniła, a czytelnik dotarł do zakończenia, które pozostaje otwarte i w ten sposób oddziałuje na wyobraźnię. Swietna sprawa Generalnie, w większości przypadków pomysły przypadły mi do gustu, miałbym pewne zastrzeżenia co do ich wykonania, ale całościowo jestem zadowolony z tego, co przeczytałem. Coś innego, zatrzęsienie postaci negatywnych, dużo niepewności, bezsilności, ogólnie mało zachęcające realia, ale mimo wszechobecnego zła, przewijają się jasne punkty, postacie działają, próbują mimo wszystko, co samo w sobie jest pozytywne. Przewinęło się więcej szczegółów, między innymi detale odnoszące się do kuchni (i nawiązujące do motywu zdobywania przez Pinkie Pie różnych przepisów na potrawy z owsa), czy też rzemiosła, nie zabrakło tajemniczości i mroku, stąd miałem wrażenie, że świat przedstawiony dokądś zmierza, że autor ma coraz więcej pomysłów na jego rozwój. Wszystko to należy pochwalić, szkoda, że pełen potencjał znów nie został rozwinięty, ale w żadnym razie nie odbyło się to do tego stopnia, by żałować przeznaczonego na lekturę czasu, czy też mieć jakieś szczególnie złe wrażenia. Po raz kolejny autor dał nam tekst, który w sposób godny kontynuuje znaną historię i rozwija postacie, jedne nam zabierając, drugie pozostawiając przy życiu, jeszcze inne przedstawiając po raz pierwszy. No i co by nie mówić... da się zauważyć pewien progress. Bardzo dobrze Tak jak „Żółte oblicze strachu”, tak i „Zapach krwi” niezbyt sobie radzi jako samodzielne opowiadanie, znajomość poprzednich kawałków jest raczej wymagana, niemniej nie przypuszczałem, że fabuła, w ogóle, to alternatywne uniwersum tak mnie pochłonie, tym bardziej, że nadal brakuje w nim lepszego, bardziej wnikliwego światotworzenia, nie znamy szczegółów, genezy tej obozowej, surowej rzeczywistości, niekiedy można się poczuć zagubionym, gdyż informacje są nam podawane w miarę rozwoju fabuły, ale bez należytego „build-upa”, no i sporo pozostaje wyobraźni czytelnika. Co by nie mówić, zabieg ten nadal mi odpowiada i tym bardziej działa na wyobraźnię, jak mogły wyglądać i przebiegać wydarzenia, które doprowadziły do tego, co możemy obserwować począwszy od „Owsa na tysiąc sposobów”. Tym razem nie miałem wrażenia, jakoby cokolwiek zostało wrzucone w tekst bezrefleksyjnie, tak po prostu. Fabularnie, jest dosyć ciekawie, myślę, że po poprzednich opowiadaniach, warto przeczytać i przekonać się co dalej, i w tym sensie tekst jest godny polecenia, jeżeli przedstawione realia Wam podeszły i Was wciągnęły. Pod względem formy, nadal jest stosunkowo sporo do poprawy, nie tylko interpunkcja, ortografa, ale również stylistyka. Znów, nie rozchodzi się o radykalne, daleko idące zmiany, myślę, że wiele zmienią na lepsze zupełnie proste, szybkie rzeczy. Sporo ciekawych pomysłów oraz dobre wyczucie tempa akcji, szkoda, że nie zawsze potencjał poszczególnych koncepcji zostaje w pełni rozwinięty. Szerokie pole do domysłów, poukrywane tu i ówdzie detale, ogólnie, sporo odważnych decyzji w materii kreacji postaci, jest o czym się rozpisywać, jest co wspominać. Warto zaznaczyć, że do opowiadania załączony został mały dodatek, który rzuca światło na rzeczy, o których do tej pory nie mieliśmy okazji czytać, a co mogłoby dać nam lepsze pojęcie o tym, co się wydarzyło, jak to się stało, że jest jak jest itd. Cóż, nie będę psuć innym zabawy, ale powiem tyle: troszkę się zawiodłem na motywach Devil Marksa, podobnie jak na jego kreacji. Tempo akcji dobre. To, co momentalnie zwróciło moją uwagę i nakręciło na więcej, były ostatnie słowa, jakie padły w opowiadaniu, o niecnych znaczkach oraz o tym, co zrobiła Celestia, a co zapragnęła naprawić Fluttershy. Czyżby ci dobrzy mieli się okazać złymi, a Fluttershy w gruncie rzeczy chce pokoju i dobrobytu, a te obozy, ta nowa, nieprzyjazna rzeczywistość, są ceną tego, co musi zostać w tym celu uczynione? Czy to o to chodziło we wstawce w "Żółtym obliczy strachu"? Czy to tego miałem się domyślać? Ciekawe, ciekawe... Myślę, że to uniwersum nadal ma potencjał i jestem ciekaw tego, co będzie dalej, a także możliwych prequeli oraz co tak naprawdę się wydarzyło i o co tutaj chodzi. Nie jest idealnie, ale idzie nieźle i mam nadzieję, że kolejne teksty staną na wysokości zadania, no i że powstanie tego więcej I oby autor wyciągnął wnioski na przyszłość, serwując nam coraz lepszą formę Powodzenia!
    1 point
  25. Rytuał odbyty, pora wiec na relację z niego. Zacznę od tego, że nie jestem wielkim fanem TCB. Mimo, że sam napisałem kilka dzieł w tym uniwersum. Jednak zwyczajnie mnie ono nie kupiło. Nie wiem czy to kwestia założeń, czy pomysłów... ale to w sumie nieistotne. Istotny jest Rytuał, dziejący się jakoby jakiś czas po wydarzeniach z TCB. Ludzie i kuce tak się wyniszczyły, że muszą już współpracować, by móc dalej egzystować. Muszę na wstępie przyznać, że to ciekawy pomysł na konsekwencje wynikające z wojen i innych perturbacji. Bardziej mi się to podoba niż jakieś gułagi, czy kuce zaprzęgnięte do pługa. Więc była wojna, mamy organizację dzięki której kuce i ludzie współpracują i mamy ten tytułowy rytuał, który ma przywracać martwych do życia. To właśnie wokół niego kręci się cała fabuła tego, zdecydowanie zbyt krótkiego, oneshota. W pierwszej części spotykamy młodą klacz, która dostała list od kierownictwa, że jest zaproszona do tegoż rytuału. Jako bateria. Przybiega wiec do ludzkiego kolegi, bo ma wątpliwości, co do rytuału. I tu poznajemy, co to za rytuał, co nieco jak działa, oraz jaka jest jego historia. Niestety tego jest mało, a cała historia toczy się dość szybko. Brakuje mi trochę opisów, większej ilości rozmów na temat wątpliwości, przytoczenia może jakichś przypadków nieudanego rytuału, a nawet wspomnienia z czasów wojny. Dodatkowo, skoro człowiek jest inżynierem i zajmuje sie magią, to może mieć na stole jakiś, rozgrzebany projekt. A rozmowa o takim mogłaby budować postacie i sam świat. Następnym etapem jest przejście do kolejnego pomieszczenia, gdzie spotykamy się z klaczą, która usiłuje się na krzywy ryj wbić na rytuał i zostaje brutalnie zatrzymana. Fajny, wolniejszy przerywnik, aczkolwiek, jak już stwierdził mój poprzednik, warto by tam było wpleść rozmowę o niczym, która jednocześnie budowała by świat i być może pokazała też postacie z innej strony. Co więcej, gdyby poprzednia sekcja była dłuższa i bogatsza (boć może poprzez większe przypomnienie konfliktu), to ta byłaby przyjemną odskocznią dla czytelnika. Aczkolwiek sam pomysł kontroli, oraz próby jej minięcia jest jak najbardziej pomysłowy i przyjemny. Zdecydowanie pasuje tu i buduje klimat. Do tego, wpleciony jest całkiem umiejętnie. To była chyba najlepsza część tego fika. No i jest sam rytuał. Wielka, sala, pełna kucyków, z orkiestrą, z pacjentem. Magia aż iskrzy w powietrzu... Albo nie bardzo. To co już Bester powiedział, a z czym sie zgadzam, tego rytuału było za malo. Tu faktycznie było miejsce na fik w fanfiku. Na opisanie przygotowań, jakichś plotek i cichych rozmów szaszłyków (podoba mi sie to określenie), czy strojenie instrumentów. Potem można by opisać wjazd pacjenta, i to, jak nasi bohaterowie na niego patrzą, co myślą. Dalej, można by dać bogaty, kilkustronnicowy opis samego rytuału, prowadzonego do muzyki orkiestry. Swoją drogą, bardzo fajny pomysł, by skłonić jednorożce do jednomyślności, poprzez muzykę. Podoba mi się. Z kolei po samym rytuale dałoby się tu fajnie wstawić rozmowę bohaterów, oraz konfrontację lęków klaczy z tym, co się wydarzyło. Słowem, sam rytuał można by tak rozbudować, ze byłby dłuższy od całego tego fika i dalej by nie nużył. Dobra, tyle o treści, pora na formę. Tu muszę przyznać, że jest całkiem nieźle. Nie zauważyłem zbyt wielu literówek. Były za to powtórzenia, drobne błędy w zapisie dialogowym, oraz nienajbogatszy jezyk. Aczkolwiek dało sie to czytać, bez walenia głową w ścianę. Podsumowując, ten fik wygląda jak całkiem dobry debiut. Autor ma pomysły i dość dobrze potrafi je przelać na papier. Brak tu jedynie wprawy, którą nabiera się pisząc, pisząc i jeszcze raz pisząc.
    1 point
  26. Przeczytane. I przed przystąpieniem do oceny mam jedno zasadnicze pytanie. Skąd się wziął tytuł? W tekście nie znalazłam ku temu żadnych przesłanek. Czyżby autora poniosła fantazja? A może po prostu niezbadane są jego wyroki? Tak czy siak przejdźmy do rzeczy. 1. FABUŁA Ogólny zamysł nawet ciekawy. Dobrze obrazuje powiedzenie, że „plotka wyleci wróblem, a wraca wołem”, oraz arabską mądrość, że „słowo, choć nie z głazu, może rozbić kości i zmiażdżyć od razu”. Ciekawe, czy autor ją zna. Nie podoba mi się za to, że fabuła pędzi tak, jakby Apple’owie właśnie rzucili świeżutką partię soku/cydru. Spokojnie można by było to rozciągnąć jeszcze na parę kolejnych stron. Nie mnie oceniać, na ile dokładnie, bo nie mam w oczach „fikowej miarki” – ale może drugie tyle, ile jest? W każdym razie na pewno dałoby się wydłużyć. Jak i dlaczego, powiem później. 2. BOHATEROWIE Głównym bohaterem jest Iron Skin, częściej zwany Skinny – jednorożec zdolny od źrebięctwa, ale naznaczony nieuleczalną chorobą. Kucykowi lekarze określają ją jako uczulenie, choć z opisu autora (wprawdzie skąpego, ale jednak) bardziej mi to wygląda na AZS (atopowe zapalenie skóry) czy coś takiego. Osoby znające się na tym lepiej niż ja lub same na to cierpiące pewnie mnie poprawią, jeśli się mylę. W każdym razie: nasz młody przyjaciel żyje sobie spokojnie i względnie szczęśliwie przez jakieś 15 lat, aż pewnego dnia okazuje się, że choroba się zaostrzyła. Wówczas to zaczynają się jego psychiczne cierpienia – oto bowiem w szkole pojawia się plotka, iż jego dolegliwość jest silnie zaraźliwa. Przykre to, naprawdę. Współczuję mu, choć o poruszeniu do łez (w odróżnieniu od niektórych innych komentujących) nie mogę mówić. Jak jednak zauważył @kodeman, postacie zachowują się chwilami co najmniej nielogicznie, o ile nie wręcz idiotycznie. Przede wszystkim: dlaczego rodzice Skinny’ego nie reagowali, kiedy się im skarżył? I nie, przeprowadzka się nie liczy. Zanim do tego doszło, powinni byli przynajmniej spróbować wyjaśnić innym kucykom, choćby nauczycielom, jak naprawdę jest z chorobą ich syna. Dlaczego więc tego nie zrobili? Mogliby mu przecież oszczędzić wielu cierpień. Dalej: wiem, że Rainbow potrafi być gruboskórna i czasem prędzej zrobi/powie, niż pomyśli, ale tutaj to już przesada. Za takie coś powinna oberwać od Twilight gazetą po głowie. Albo książką, najlepiej medyczną lub zielarską. A właśnie – skoro Twi prowadziła kwerendę na temat choroby głównego bohatera, to chyba powinna wiedzieć/zorientować się, że to nie jest zaraźliwe, nie? No i skoro tak pilnie studiowała przyjaźń, to czy nie powinna jednak zostać trochę dłużej przy Skinnym, zamiast tak od razu wychodzić, bo ją poprosił? Choćby po to, żeby spróbować podnieść go na duchu? Kolejna sprawa: kiedy już plotka rozrosła się na tyle, że nawet Twi zaczęła wątpić, a Skinny uciekł z płaczem, gdy zdał sobie z tego sprawę… dlaczego, na słodką Celestię i wszystkie gwiazdy, Twi nie pobiegła za nim, tylko jakby nigdy nic wróciła do organizacji Pożegnania Zimy? Ładna mi najlepsza przyjaciółka. I ostatnia rzecz, która nie daje mi spokoju. Kim, do jasnej stodoły, jest Booky? 3. ŚWIAT PRZEDSTAWIONY I KLIMAT Mamy tu do czynienia z opowieścią smutną, stopniowo przesiąkającą rozpaczą głównego bohatera. Ten deszcz padający podczas jego pogrzebu to w sumie dość częsty motyw; na tyle częsty, że doczekał się własnej strony na TV Tropes. Z immersji w świat przedstawiony przejściowo wybiło mnie jednak parę powiązanych ze sobą szczegółów, a mianowicie… Hoofington to w końcu miasto czy wieś? Bo na przestrzeni dwóch zdań jest określane tak i tak. Z tej drugiej wersji tekstu wynika, że Wyższa Szkoła dla Utalentowanych Jednorożców znajdowałaby się we wsi. A tego trochę tak jakby nie widzę. I czy dobrze rozumiem, że Skinny ukończył ją po dwóch latach? Bo trochę jednak mało mi się to wydaje, zwłaszcza że po przeprowadzce do Ponyville dalej był uczniem… i to chyba ichniej podstawówki, bo innej szkoły to tam raczej nie mają. Pogubiłam się zupełnie. 4. JĘZYK I STYL Najkrócej mówiąc – dramat. I to nie w sensie rodzaju literackiego, niestety. Przede wszystkim styl jest słaby. Całość wygląda bardziej jak streszczenie – opisuje zamiast pokazywać. Dialogi brzmią sztywno, a narracja niewiele lepiej. Mam szczerą nadzieję, że przez te 8 lat od publikacji autor się pod tym względem wyrobił. I korektor(ka) zresztą też. Dlaczego tak mówię? Otóż z przykrością stwierdziłam, że forma również leży i kwiczy. A że mam już nieco doświadczenia w korektach, to takie rzeczy dość mocno kłują mnie w oczy. Cóż zatem tu mamy? Ano choćby entery, nieraz wielokrotne, zamiast automatycznych odstępów po akapitach – i co najdziwniejsze, również na końcu doksa. I po co? Przecież tylko dokładają niepotrzebną stronę. Skoro mowa o akapitach – zauważyłam niekonsekwencję w kwestii wcięć. I to w przypadku zarówno narracji, jak i dialogów. Przykład? Ot, choćby pierwsza scena oraz ta, w której Rainbow dla żartów puszcza w obieg plotkę, która z czasem zniszczyła głównemu bohaterowi życie. Dobrze, że choć justowanie jest. Zapis dialogowy też kuleje, zwłaszcza przy ostatniej rozmowie Rainbow i Skinny’ego. Komentarz narratora odnoszący się bezpośrednio do wypowiedzi nigdy nie powinien lądować w osobnym akapicie. Dalej: interpunkcja. Mnóstwo brakujących przecinków, w paru miejscach kropka tam, gdzie powinien być pytajnik… i wszechobecne dywizy zamiast półpauz. Zauważyłam ponadto trochę powtórzeń i literówek, ale w porównaniu z pozostałymi usterkami to mały pikuś. 5. WRAŻENIE OGÓLNE I PODSUMOWANIE Nie jest źle, ale naprawdę byłoby lepiej, gdyby to wydłużyć, dodając więcej interakcji zamiast niektórych opisów. A gdyby jeszcze przeprowadzić ponowną korektę i pozbyć się tych wszystkich usterek technicznych, mogłaby wyjść perełka – albo przynajmniej kawał bardzo dobrej, choć smutnej, może wręcz tragicznej (w sensie literackim) opowieści. Jeśli pojawi się/istnieje remake, to chętnie bym przeczytała. Na chwilę obecną: 6/10.
    1 point
  27. Przeczytane. Niestety, gdzieś w przeciągu tych 8 lat od publikacji tłumaczenia, oryginał zniknął z fanfiction.net. Wielka szkoda, bo chętnie porównałabym obie wersje. Nie mam szczególnej wprawy w komentowaniu – robię to zdecydowanie za rzadko – więc pozwoliłam sobie rozbić całość na kilka części, wg wzoru zapożyczonego z Bitwy Fików zorganizowanej kiedyś przez Klub Konesera Polskiego Fanfika. 1. FABUŁA W świecie zewnętrznym dzieje się niewiele. Bohater-narrator (czy on w ogóle ma imię?) czyta pożegnalny list od Rainbow Dash w rocznicę jej odejścia – jakkolwiek to brzmi – i topi smutki w napojach procentowych. Swoją drogą, czy nikt mu nigdy nie mówił, że alkohol nie rozwiązuje żadnych problemów, a wręcz może ich przysparzać? W każdym razie: osią fabularną są odczucia naszego koleżki oraz jego wspomnienia związane z pobytem Rainbow na Ziemi i jej ostatecznym powrotem do Equestrii. No dobra, są przedstawione klarownie i dość obszernie… tyle że ostatecznie niewiele z tego wynika. Nie nic, bo pod koniec facet się wreszcie zaczyna ogarniać, ale przez większość fika po prostu siedzi i smęci. 2. BOHATEROWIE W tym wypadku tylko jeden, który w dodatku wydaje się jakiś taki rozmemłany – jojczy chyba bardziej niż Rarity – i samolubny, skoro chciał/chce zatrzymać Rainbow tylko dla siebie. To drugie jest o tyle kuriozalne, że Celestię oskarża właśnie o egoizm i podejmowanie decyzji za innych. A to już podpada pod hipokryzję. Chyba że w „kanonie” księżniczka faktycznie zabrała Rainbow siłą, wbrew jej krzykom, łzom i protestom. W to jednak wątpię, biorąc pod uwagę treść listu, a konkretnie: Bawiłeś się ze mną i sprawiałeś, abym była szczęśliwa w świecie, który nie jest moim prawdziwym domem. 3. ŚWIAT PRZEDSTAWIONY I KLIMAT Klimat jest łzawy, w założeniu zapewne wzruszający, acz na mnie nie podziałał. Może to kwestia nieznajomości głównego utworu? Albo może lekko wnerwiającego bohatera-narratora, który jak już mówiłam, przez praktycznie cały fik potrafi tylko użalać się nad sobą? Z czegokolwiek to wynika, nie zdołałam się zanurzyć w świat przedstawiony. Inna sprawa, że było go mniej więcej tyle, co kot napłakał i że gdybym nigdy nie słyszała o My Little Dashie, to chyba w ogóle bym nie wiedziała, o co chodzi. 4. JĘZYK I STYL Z technikaliów: zauważyłam angielski zapis dialogowy, zamiast polskiego, w momentach, gdy bohater mówi na głos. Nadto wielkie litery w niewłaściwych miejscach (i parę przecinków też). Sformułowanie „głośny szept” też mi się nie podoba, zwłaszcza w tym kontekście (w innym można by mówić o „szepcie scenicznym”). Wyrocznią nie jestem, ale skoro Google notują to tylko jako tytuł jakiegoś wiersza i jakiejś wystawy oraz jako część hasełka z memów, to coś może być na rzeczy. Jak już zwracali uwagę poprzedni komentujący, wyśrodkowany tekst wygląda dość dziwnie. Nie jestem przekonana do takiego formatowania. No, ale skoro tak zadecydował tłumacz, wzorując się na autorze… Niemniej język ładny, bogaty, styl również poprawny (no, może miejscami ciut zanadto książkowy – choćby to „me życie”), choć zdania czasem za długie. Zgaduję, że tak było w oryginale; w wersji polskiej nie wygląda to jednak najlepiej. Oczywiście trzeba uwzględniać styl autora, ale nie warto trzymać się go niewolniczo. 5. WRAŻENIE OGÓLNE I PODSUMOWANIE Ogólnie rzecz biorąc, nie ma tragedii (w sensie potocznym, nie literackim). Niemniej sam język, choć naprawdę mi się spodobał, nie jest w stanie wyciągnąć całości powyżej średniaka. Ostateczna ocena: 5/10
    1 point
  28. Zaznajomiłem się z tekstem, więc podzielę się swoją opinią. Całość jest bardzo zwarta i krótka a sama fabuła obraca się wokół specyficznego rytuału o którym w tekście dowiadujemy się dość szybko. Po krótkim wprowadzeniu, razem z bohaterami przenosimy się na miejsce i jesteśmy jego świadkami, gdzie możemy poczuć to co czują wszyscy tam obecni. Wszystko zawarte jest na ośmiu stronach. Osobiście sądzę, że tekst jednak powinien być dłuższy. Mamy tutaj nakreślone obawy naszej bohaterki, która przychodzi porozmawiać na ich temat z naszym narratorem. Dzieje się to trochę za szybko, w tym momencie tekstu jest doskonała okazja do zbudowania napięcia, nakreślenia jakiejś niewypowiedzianej grozy tego wydarzenia. Są tutaj wspomniane plotki na jego temat, co jest bardzo dobrym pomysłem, ponieważ pozwala wprowadzić pewne zmylenie czytelnika, zastraszenie go. Przecież plotki najlepiej działają w te sposób, czy nie? Coś czego nie znamy, więc chłoniemy każdą informację na ten temat, zwłaszcza te negatywne, które wzbudzają w nas strach. Zatem, tutaj należałby nieco je rozwinąć, może dodać "Bo ten i ten powiedział tak, bo widział, że jednemu z uczestników po wszystkim leciała krew z nosa i zasłabł". Jakieś niedopowiedzenia, błędne i mylne przeświadczenia krążące wśród mieszkańców. Od tej sceny autor płynnie przechodzi do opisu tego co działo się w przeszłości i co doprowadziło do odtworzenia i okiełznania magii i wykorzystania tytułowego rytuału. Zostało to dokonane bardzo zgrabnie. Wydłużając tekst, można jeszcze bardziej rozwinąć historię, dodać nowe fakty, wydarzenia. Pomysł tutaj jest otwarty i ma swój potencjał. Ten element jest odpowiedzialny za nadanie opowiadaniu szerszego kontekstu i klimatu. Opowiada historię która doprowadziła do takiego stanu jaki mamy teraz. Zatem szersze jej opisanie i rozbudowanie tylko doda całości kształtu i pozwoli czytelnikom zbudować w swojej wyobraźni obraz tego świata. Przejście z pomieszczenia w którym nasi bohaterowie się spotkali, do miejsca w którym jest przeprowadzany rytuał to taki łącznik między dwiema scenami. Został moim zdaniem potraktowany nieco po macoszemu, ponieważ tutaj jest doskonała okazja do rozbudowania naszych postaci. Rozmowa na temat daleki od głównego nurtu opowiadania, by nieco zanęcić czytelnikowi tym co zaraz ma się wydarzyć. Można by tutaj wprowadzić jakieś opisy codzienności naszych postaci. Coś mogło się popsuć i musieli sobie z tym poradzić, klacz mogła opowiedzieć jakąś historię która ją spotkała, wspomnieć może o innych swoich przemyśleniach. No, możliwości setki. Narrator a jednocześnie bohater opowiadania również mógł wtrącić swoje przemyślenia w tym momencie, jakieś nowe fakty, wydarzenia, może coś, co wolałby ukryć przed klaczą? Fragment tekstu warty wykorzystania, zwłaszcza w one-shocie. Nim jeszcze trafimy na miejsce głównego wydarzenia, mamy opisaną scenę kontroli bezpieczeństwa. To kolejny element wprowadzony przez autora, mający scharakteryzować to miejsce i opisać procedury jakie tam panują. Element ważny i potrzebny, ale o elementach na końcu! Wydarzenie tutaj przedstawione jest zaskakujące i autor bardzo ładnie je tutaj wplótł. Z pewnością dodaje charakteru całości, nie chcę spoilować, ale pomysł przedni. I jak wcześniej, dodatkowe rozbudowanie i opisanie tylko pomorze. I grande finale, to na co wszyscy czekaliśmy od pierwszych zdań, co jest tytułem tego opowiadania. Nasz rytuał. Jest opis miejsca, jest opis postaci, jest centralna postać której całość dotyczy i są nasi bohaterowie, nieco zepchnięci na dalszy plan w tym wszystkim. Tutaj zatrzymam się na chwilę i zaproponuję kilka rzeczy: Po pierwsze, tutaj można zrobić opowiadanie w opowiadaniu. Co to znaczy? Jak każdy fik ma wprowadzenie, rozwinięcie i zakończenie, tak tutaj można ten schemat zastosować w mikroskali. Szeroko opisać klimat tego miejsca, co się dzieje, jak wyglądają przygotowania, jak każdy zajmuje swoje miejsce, sprawdza jakieś rzeczy. Ostatecznie sam rytuał to coś ważnego, doniosłe wydarzenie, coś, co potrzebuje zbudowania napięcia. Było ono budowane od samego początku, ale tutaj mamy jeszcze doskonałą okazję do podbicia co na wyższy poziom. Dalej rozwinięcie, czyli to co ma się wydarzyć, scena kulminacyjna. Pieśń, wjazd pacjenta, rozpoczęcie działania magii. Tutaj głos w pełni należy oddać narratorowi opisującemu to co widzi, to co się dzieje. Wprowadzić nutkę mistycyzmu, może filozofii, nieco nostalgii i nadziei. Podsiać lekką obawą o powodzenie i o stan magów i naszej klaczy. A na koniec, zakończenie, czyli ulga po tym wszystkim, opis radości, opis stanu naszej bohaterki, bo to na niej skupia się narrator. Zerka może tylko na pacjenta, któremu właśnie uratowano życie, ale jego uwaga i tak w pełni skupia się na klaczy. Po drugie, jak wspomniałem o zepchnięciu naszych bohaterów, to tutaj można by zawrzeć opisy i informacje o reakcji klaczy. Ona się tego bała, nie wiedziała co ją czeka. Niech trochę zrelacjonuje narratorowi co czuje, jakie wrażenie to wszystko na niej wywarło. Jest pole do popisu i warto je wykorzystać. Reasumując: Autor zawarł w tekście ważne elementy, brakuje im jedynie rozbudowania i nadania szerszego kontekstu. Są tutaj takie elementy jak: obawy klaczy, opis wydarzeń z przeszłości, procedury przed wejściem do miejsca wykonywania rytuału. To są ważne rzeczy i cieszy mnie, że autor je tutaj nakreślił, ponieważ świadczy to o tym, że wie co chce napisać i wie gdzie ta historia zmierza. Dzięki temu, brak tutaj dziur logicznych i fabularnych, ponieważ autor ma spójny pomysł na konkretne wydarzenia i wie co z czego ma wynikać. Ważna jest przecież kolejność wydarzeń i towarzyszących im odczuć, to wpływa na budowę klimatu, struktury i napięcia w całym opowiadaniu. To jest tutaj dobre. Wystarczy teraz poćwiczyć i te elementy odpowiednio rozbudować. To by było chyba tyle. Pozwolę sobie teraz wyzwać kierownika @Hoffman. Przebij pan tę analizę!
    1 point
  29. Standardowo sprawdziłem fanfik pod kątem plagiatu (zgodnie z zapowiedzią). Sprawdzenie wypadło pozytywnie, opowiadanie zostaje. Co do samego tekstu. Opowiadanie ma sporo słabych stron, ale i trafiła się mocniejsza. Jakby to opisać jednym zdaniem? Zabrakło w nim zbudowanego świata - tak naprawdę dostajemy jedną, dosyć chaotyczną i strasznie naiwną scenę przed egzekucją oraz jedno niezłe wspomnienie. Ta pierwsza jest naiwna do bólu, chaotyczna, a przedstawienie charakterów postaci wypada różnie. Applejack jest koszmarna, a Shining i Cadance wypadają bardzo nieprzekonująco. Fluttershy za to jest całkiem serialowa (choć tak jak AJ jest tylko króciutkim epizodem) a zachowanie Chrysalis, choć nieco przesadzone (takie stereotypowy ZUY), wypada nienajgorzej. Natomiast jej fabuła osłabia cały fanfik, gdyż wszystko dzieje się po prostu za szybko. Uważam, że dodanie kilku stron pozwoliłoby zdecydowanie lepiej zbudować atmosferę. W obecnej formie zapowiadanego tagami smutku nie da się odczuć a wątek romansowy jest wciskany na przysłowiowego "chama" - byle więcej, byle szybciej, byle już. Tu jest bardzo dużo do poprawy. Druga scena, to wspomnienie na tle pierwszej wypada lepiej. Przede wszystkim udało się zbudować atmosferę uczucia pomiędzy dwójką młodych zakochanych. Pomogła w tym umiejętnie dobrana sceneria i ich zachowanie, które wypadło dobrze - czuć pewną dozę naturalnej niezręczności, która jednak szybko zostaje pokonana. Także zachowanie postaci bardziej mi pasowało do ich serialowych odpowiedników niż w pierwszej opisywanej scenie. Długość również jest odpowiednia - nie ma wrażenia totalnego pędu, ale także udało się jej sztucznie nie przedłużyć, a to wbrew pozorom nie jest wcale łatwe. Jest ok. Kolejne zastrzeżenie mam do dialogów postaci (też w scenie pierwszej). W jednej chwili są sztucznie napuszone, w drugiej totalnie naiwne, by przejść do wymuszonej łzawej ckliwości lub okrzyków pełnych zła i tryumfu. Zupełnie się to nie klei, zabrakło płynności w przejściach między nimi. Jeżeli chodzi o formę, to o ile ortografia dawała radę, to już stylistyka i konstrukcja zdań nadal jest problemem - i widać to najbardziej w tej felernej pierwszej scenie. Dodatkowo widziałem bardzo dużo mieszania czasów - poważny błąd, dziwie się, że prereader tego nie wyłapał. Podsumowując - nadal nie jest dobrze, jednak w porównaniu z wcześniejszymi tworami widać postęp w umiejętnościach. Szczególnie dobrze widać to we wspomnieniu, które jest naturalne a nie wymuszone i nachalne.
    1 point
  30. Zacznę od technikaliów. Pozjadane przecinki, w jednym miejscu "Shining" napisany z małej litery. Dziwne formatowanie dialogów - zamiast tabulatora przed półpauzą (swoją drogą, myślniki zamiast półpauz w zapisie dialogowym są be) zrobiło ci się wcięcie na cały blok tekstu. Nie wygląda to zbyt ładnie. Treść... W zamierzeniu miała być pewnie poruszająca, przenikliwa i pełna emocji, prawda? I owszem, zrobiło mi się smutno - nad tym, jak to pięknie położono. Dialogi są płaskie i drętwe, a z postaci jakiekolwiek zalążki osobowości ma co najwyżej Chrysalis, kreowana na sztampową Wielką Złą, która nie przestaje chełpić się odniesionym sukcesem, śmiać w twarz pokonanym wrogom... i nic poza tym. Opisy sprowadzają się do prostych zdań, które nijak nie spełniają swojej roli poza suchym komunikowaniem "postać była tam i siam, zrobiła to i tamto". Cała ta wielka miłość między Kredensem i Armorem... Przykro mi, ale ona nie istnieje. Wymachujesz mi przed oczami wielką planszą z napisem "PACZ JAK ONI SIĘ BARDZO KOCHAJĄ I JAK SIĘ KOCHAJĄ I W OGÓLE ROMANS STULECIA" - ale nijak mi nie pokazujesz faktycznego uczucia, tylko przesłodzoną i upstrzoną brokatowym kiczem namiastkę, jaką mogłabym znaleźć w pierwszym lepszym harlekinie. W dodatku pokazujesz ją na rozmazanym zdjęciu zrobionym aparatem w starej Nokii. Kilka dialogów i krótkich, cukierkowych wspominek nijak nie wykreuje choćby iluzji uczucia. Największym problemem jest jednak fakt, że wszystko to jest skandalicznie krótkie. Fabuła bez mała nie istnieje, sensownej podbudowy do całego tego słodzenia brak, maciupeńka akcyjka pędzi na łeb, na szyję... Co gorsza, nie próbujesz nawet stworzyć więzi między czytelnikiem a postaciami. Czemu miałabym przejmować się losem postaci, których w tym wydaniu nie znam? To, że Candance i Shining pojawili się w serialu nie zwalnia cię z obowiązku "napisania" ich. A sam motyw "słów przed śmiercią"? Na moje niewykorzystany w żaden ciekawy sposób. Ot, nasze gruchające gołąbki opowiadają nam krótką historię swojego życia w przerwach od powtarzanego do znudzenia "kocham cię". Koniec końców - dostałam... cóż, słabego, nijakiego fika. Nie coś obraźliwie złego czy tak złego, że aż zabawnego. Po prostu - nijakiego. Strzępek treści utaplany w lukrze, który wzbudził u mnie niewiele więcej, niż wzruszenie ramionami i okazjonalny pomruk znudzenia, gdy trzustka nie wyrabiała z produkcją insuliny... Z drugiej strony jestem cyniczną zołzą, jaram się płytkimi shipping-quo* w głupich grach wideo, moje wyobrażenie o "wielkiej miłości" to "pójść na sushi i gadać o grach wideo" (ewentualnie "pójść do łóżka, upić się, odpalić Netfliksa na PS4 i wybrzydzać na Man of Steel"), do tego przeżyłam raptem dwa krótkie związki i jedno gimnazjalne zauroczenie, a swojego faceta widuję raz na parę miesięcy... więc co ja tam wiem o uczuciach. A teraz wracam do łóżka, zanim się okaże, że mam jednak zapalenie ucha. *) Shipping, który tkwi w wiecznym status quo. A to zainteresowani nie deklarują otwarcie uczuć, a to wciąż schodzą się i rozchodzą, a to z shipu robi się żart z brodą jak stąd do Honolulu...
    1 point
  31. Masz rację. Polubienie kucyków... To był błąd. Wielki błąd!!!
    0 points
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Utwórz nowe...